Plan „B”

Pierwsze działania liderów obu wielkich obozów politycznych w Polsce nie pozostawiają złudzeń: zaczyna się ostra, dwuletnia walka nie tylko o władzę, lecz o charakter państwa, jego bezpieczeństwo i znaczenie na arenie międzynarodowej.
Wniosek premiera o wotum zaufania dla jego rządu jest tylko formalnością. Dziś jeszcze żaden z koalicjantów nie jest gotów do ewentualnej politycznej wolty i żadna znacząca grupa posłów czwórporozumienia KO, Nowej Lewicy, Polski 2050 i PSL nie zdobędzie się na wyłamanie się ze wspólnego bloku. Głosowanie w Sejmie zostanie wygrane. Jednak samo ono nie będzie żadnym nowym otwarciem, o którym mówił Donald Tusk. Jeśli liderzy sojuszniczych stronnictw nie chcą już dziś wywiesić białej flagi i biernie czekać na odebranie im władzy w 2027 roku – i nieuchronną, niewątpliwą zemstę Jarosława Kaczyńskiego wraz z jego strażą przyboczną (a byłaby to zemsta bezwzględna, okrutna, w niczym nieprzypominająca ani trwających niemrawych prób rozliczeń przestępstw, wykroczeń i niegodziwości z lat 2015-2023, ani PR-owych zagrywek ekipy PiS po ostatnim przejęciu przez nią rządów dekadę temu) – z trybu leniwego muszą przestawić się na bojowy. Bez zwłoki, już!
Tusk to wie. Najważniejsze w jego orędziu wygłoszonym dzień po ogłoszeniu porażki Rafała Trzaskowskiego w wyborach prezydenckich (których, zdawałoby się, nie sposób było przegrać) były nie zapowiedź wspomnianego wniosku ani kurtuazyjne słowa o gotowości współpracy z właśnie wybraną nową głową państwa, lecz informacja, że plan B jest gotowy. Mam nadzieję, że jest, że to nie blef. Bo dobrej kohabitacji z Karolem Nawrockim nie będzie. Wspólnie z Kaczyńskim będzie on dążył do rozchybotania i finalnie wywrócenia łódki o nazwie „Rzeczpospolita”. Niedługo zaczniemy wspominać relacje rządu z Andrzejem Dudą z rozrzewnieniem.
Spodziewajmy się najgorszego. Pomysł rządu technicznego to tylko preludium, wiadomo, że nic z niego nie wyjdzie. Ale potem zagrzmią potężne trąby, tuby helikon, kotły i bębny: weta, wnioski do Trybunału Konstytucyjnego (póki jeszcze, do końca stycznia 2027 r., większość w nim będą mieć nominaci PiS), populistyczne inicjatywy ustawodawcze (składane tylko po to, by zostały odrzucone), posiedzenia Rady Gabinetowej, orędzia i medialne połajanki, kłótnie o samolot i krzesło w ramach polityki zagranicznej, próba powtórzenia obiadu drawskiego, czyli buntu generałów.
Koalicja 15 Października musi się więc zorganizować na nowo. Na miejscu Tuska przekształciłbym Radę Ministrów w faktyczne centrum zarządzania państwem. Na funkcje wicepremierów ściągnąłbym prawdziwych liderów partii sojuszniczych – Szymona Hołownię i może Magdalenę Biejat (Włodzimierz Czarzasty niech już zostanie tym marszałkiem Sejmu, jego pracami też ktoś musi sprawnie kierować). Wybiłbym partnerom z głowy model, w którym każdy z nich musi mieć wiceministra w każdym resorcie. Liczbę tych ostatnich – zresztą i resortów, i wiceministrów – radykalnie bym ograniczył. Na początku funkcjonowania gabinetu Leszka Millera obowiązywała zasada, że w każdym ministerstwie jest tylko jeden sekretarz stanu i jeden lub dwóch podsekretarzy. Spośród ministrów konstytucyjnych pozostawiłbym tylko tych naprawdę sprawdzonych: Bodnara, Sikorskiego, Siemoniaka, Dziemianowicz-Bąk – i tyle! Pozostałych zastąpiłbym prawdziwymi fachowcami (Kosiniak-Kamysz zostałby jako szef jednego ze stronnictw i wicepremier). Dobrze, gdyby premier zapatrzył się na skład Rady Ministrów Marka Belki…
I umówiłbym się z koalicjantami, co musimy (i co możemy) zrobić w ciągu kolejnych dwóch lat, aby odzyskać zaufanie półtora miliona wyborców, których obóz demokratyczny i europejski zgubił od 15 października 2023 roku. I tym razem rząd musi to zrealizować! Czego nie da się zrobić drogą nowych ustaw ze względu na weto Nawrockiego, trzeba dokonać poprzez praktyczne instrukcje. Tak jak Izabela Leszczyna zneutralizowała efekt mrożący wyroku Trybunału Julii Przyłębskiej z 2020 roku poprzez wytyczne dla lekarzy dotyczące ciąż stanowiących zagrożenie dla zdrowia kobiet i zapowiedź rozwiązywania kontraktów NFZ ze szpitalami niestosującymi się do tych wytycznych (niestety, ministra zdrowia nie poradziła sobie z wymyśleniem nowego, lepszego kształtu całego publicznego systemu usług medycznych).
Niektórych rzeczy nie da się jednak wykonać bez prezydenckiego podpisu. Na przykład odtworzenia niezależności wymiaru sprawiedliwości. W takich przypadkach trzeba więc będzie pójść na jakieś zgniłe kompromisy lub odkładać sprawy na później. Czy na okres po 2030 roku? Może nie. Może w przypadku utrzymania władzy w następnych wyborach parlamentarnych obóz demokratyczny zyska zdolność do impeachmentu Nawrockiego? Przez te dwa lata na pewno nie będzie on aniołkiem twardo trzymającym się Konstytucji i prawa.
Na razie koalicjanci sprawiają wrażenie, jakby wciąż tkwili w błogiej nieświadomości niechybnie czekającego ich losu, jeśli natychmiast nie ruszą do ataku. Jakby chcieli utrzymać stan posiadania ministerialnych i urzędniczych stanowisk, pławić się w świetle kamer, korzystać z luksusów rządowych limuzyn, niezastąpionych sekretarek i gabinetów politycznych – nawet jeśli ma to trwać tylko 28-29 miesięcy. Jakby nie czuli wiszącego nad nimi miecza Damoklesa. Miejmy nadzieję, że jeśli nie Tusk, to Kaczyński z Nawrockim szybko pokażą im realną perspektywę.
Plan B Tuska, jak sądzę, zasadza się na zamknięciu Nawrockiego w Pałacu, odizolowaniu go od wpływu na najważniejsze dla państwa i społeczeństwa decyzje. Może to wymagać falandyzowania prawa. Przykro mi to pisać, ale zagrożenie w postaci Karola Nawrockiego – człowieka o wyraźnych inklinacjach radykalnie prawicowych, nacjonalistycznych, antyeuropejskich, groźnych dla samej istoty demokracji – oraz rosnącej w siłę Konfederacji, może uzasadniać takie działania.