Lewica, a także pozostałe pomniejsze partie Koalicji 15 Października – Polska 2050, PSL – znajdują się w sytuacji niemal rozpaczliwej. Ściśnięte między dwa wielkie bloki polityczne, tworzone przez PO-PIS — sojuszników sprzed dziesięciu lat, a dzisiaj nieprzejednanych wrogów, wprasowane w logikę lojalności koalicyjnej, z trudem łapią oddech. Stąd mnożą się zachowania i gesty, aby zaznaczyć swoją autonomię i podmiotowość. PSL wykonuje łamańce, raz wtórując PiS-owi w jego obyczajowym wstecznictwie, raz poszukując formuły dostosowania się do zmieniających się preferencji wyborców. Czym dzisiaj jest Polska 2050, w sensie ideowym i programowym, nie wie nawet jej lider.
Gdy minęła pierwsza euforia bycia Lewicy w rządzie, nawet do najbardziej zdeklarowanych zwolenników współrządzenia zaczęła docierać świadomość niewygodnej pozycji między głoszonymi przez partię ideałami a pragmatyką funkcjonowania w centroprawicowym rządzie Donalda Tuska. Lewica doświadcza tak wielkiego ciśnienia, że zaczyna kruszeć. Najpierw odłamało się Razem. Pod presją wyzwań i niemożności Zandberg i jego partia wyszli ze szpagatu i usiedli na brzytwie. Większościowcy starają się polityką małych kroczków realizować swój program.
Lewica może mówić o cząstkowych sukcesach – wdowia renta, przywrócenie finansowania zabiegów in vitro, babciowe, zastopowanie prodeweloperskiego projektu kredytów zerowych… Rzecz jednak w tym, że w percepcji społecznej te osiągnięcia i tak zapisywane są na konto premiera Tuska. Być może zasadnie, bo niekiedy powstaje wrażenie, że to premier jednoosobowo rozdziela między koalicjantów zadania i prawo do chwalenia się sukcesami.
Lewicowy pomysł z dniem wolnym od pracy w wigilię największego święta religijnego mógłby dziwić, gdyż to lewicy tradycyjnie przypisywane są przymioty racjonalności i laickości. Jeśli jednak spojrzymy na praktykę europejską, to stwierdzimy, że iunctim między świętami religijnymi a dniami wolnymi jest niejednoznaczny. Wigilia jest dniem wolnym od pracy w jedenastu krajach Unii, w tym w silnie zlaicyzowanych państwach skandynawskich. Z kolei w takich mocno katolickich państwach jak Hiszpania czy Malta nie tylko wigilia nie jest dniem wolnym od pracy; pracującymi dniami jest także drugi dzień Bożego Narodzenia, a także święto Trzech Króli.
Nie inicjatywa wigilijna polskiej Lewicy więc dziwi, a jej niezdolność do wykreowania na tyle nośnych i atrakcyjnych haseł, aby nie ograniczać się do pomysłów, być może uzasadnionych, ale tchnących niedrogim populizmem. Polska, jakkolwiek byśmy się nie chwalili osiągnięciami ostatnich trzech dziesięcioleci, pozostaje jednym z najuboższych państw UE, za to z rosnącym indeksem rozwarstwienia społecznego na tle dochodów (indeks Giniego), bardzo szeroką strefą ubóstwa, piętrzącymi się problemami ekonomicznymi i społecznymi. Jednocześnie Polska jest krajem, w którym fundamentalne współczesne idee lewicowe – demokracja, wolność, sprawiedliwość, europejskość – dominują w imaginarium większości Polaków. Nawet bez ambicji stworzenia programu na miarę „trzeciej drogi” Giddensa, polską lewicę powinno stać na to, aby adekwatnie odczytać realne potrzeby i interesy ludzi, ukuć program ich zaspokojenia, przedstawić w zrozumiałym, atrakcyjnym języku swoją ofertę i konsekwentnie, uparcie ją głosić.
Inaczej pozostanie tylko wigilijna modlitwa o cud.
Szczyt Rady Europejskiej w Brukseli zwieńczył węgierską prezydencję. Nareszcie. Długo czekaliśmy, aż festiwal antyeuropejskości w formalnych ramach przewodnictwa w Radzie UE (uwaga! To inny organ) w wykonaniu Węgier się skończy. To zresztą dobry moment dla Polski, której prezydencja ma szansę być czasem prawdziwej pracy na rzecz wzmocnienia Unii i jej potencjału obronnego i gospodarczego w bardzo trudnych i nieprzewidywalnych czasach.
Posiedzenie było jednocześnie pierwszym przygotowanym i prowadzonym przez nowego przewodniczącego António Costę, który – inaczej niż Charles Michel – przedstawił swój plan spotkań na cały 2025 rok, a w nim stałą, na każdym szczycie, obecność kwestii związanych ze wsparciem Ukrainy oraz z sytuacją na Bliskim Wschodzie. A także znacznie częstszy niż wcześniej udział tematów bliskich Europejczykom, jak choćby mieszkalnictwo.
Ta sesja Rady Europejskiej była wyjątkowa także z racji na fakt, iż została poprzedzone szczytem UE-Bałkany Zachodnie (w tle cały czas jest pytanie o dalsze rozszerzanie Wspólnoty) oraz nieformalną kolacją wydaną przez sekretarza generalnego NATO Marka Ruttego, w której uczestniczył Wołodymyr Zełenski i wielu europejskich przywódców.
Jak zapowiadano, podczas szczytu dyskutowano kwestię dalszego wsparcia dla Kijowa, w tym związanego z dostarczeniem systemów obronnych, amunicji i pocisków, a także finansowego i energetycznego. Potwierdzono zadowolenie z przyjęcia kolejnego pakietu sankcji wobec Rosji.
Rada Europejska podkreśliła konieczność wzmocnienia odporności UE, zapobiegania kryzysom, wzmocnienia gotowości militarnej i potencjału obronnego UE. W tym ostatnim kontekście – odwołując się do już omawianej od czerwca 2023 r. agendy strategicznej. Poruszono sprawę migracji, w tym istotnego dla Polski aspektu wykorzystywania migrantów w hybrydowych atakach na graniczne państwa członkowskie UE.
W związku z niepewnością co do tego, kto obejmie rządy w Niemczech na początku 2025 r. i co dalej z ambicjami Macrona, a także na ile uległe wobec Putina okażą się Węgry i Słowacja, analizowany szczyt był chyba maksimum tego, co można było osiągnąć w tych warunkach.
Nihil novi – powiedziałby ktoś; szczególnie, że ostatnie w tym roku posiedzenie RE przeszło niezauważone w natłoku medialnych doniesień na temat ucieczki Marcina Romanowskiego na Węgry. Szczyt był jednak bardzo ważny nie tylko ze względu na to, co formalnie znalazło się w jego konkluzjach, ale także z racji na to, co było jego przedmiotem, choć wybrzmiało głównie podczas spotkań nieformalnych, czyli jak UE powinna przygotować się na rządy Donalda Trumpa w USA i jego prawdopodobne próby zmuszenia Ukrainy (i tym samym, pośrednio, Unii Europejskiej) do ustępstw wobec Rosji. Między wierszami podczas obrad wybrzmiewało: Nic o Ukrainie bez Ukrainy i Nic o UE bez UE, choć frazy te niekoniecznie potwierdzały pewność, że tak właśnie będzie; co najwyżej była to nadzieja. Pytanie, czy w tym przypadku nadzieja matką głupich czy towarzyszką przezornych…
Unia ma kilka pomysłów na to, co zrobić, by się na Trumpa i niechciany rozejm przygotować. Choćby poprzez realne wzmocnienie swojego potencjału obronnego, realne wzmocnienie Ukrainy, współpracę z państwami, które mogą UE wesprzeć (np. Japonia, Australia czy Korea Południowa), wreszcie realne wzmocnienie Unijnej gospodarki dzięki istotnym inwestycjom i funduszom. Polska powinna to wykorzystać podczas swojej – zaczynającej się 1 stycznia 2025 r. – prezydencji. Podczas szczytu zabrakło jednak jakiejkolwiek wzmianki o konieczności uwzględnienia wszystkich tych ambitnych planów w nowych Wieloletnich Ramach Finansowych, a te mogą być nie mniejszym wyzwaniem dla jedności UE niż jednoznaczne wsparcie Ukrainy i potępienie Rosji – by znów wspomnieć Orbána i Fico.
Odwołanie Dariusza Wieczorka z urzędu Ministra Nauki powinno nas sporo nauczyć, jeśli chodzi o uprawianie polityki w obecnej Polsce. Rzecz ma kilka wymiarów, ja postrzegam ją w trzech aspektach: personalnym, propagandowym i politycznym.
Rząd Donalda Tuska ma charakter partyjny. Liderzy koalicji skierowali do niego ludzi nagradzanych za lojalność, a kompetencje i kwalifikacje osobiste odgrywały przy jego budowie drugorzędną role. Donald Tusk praktykował to już wcześniej: Bogdan Zdrojewski uczył się wojska – poszedł na kulturę, a psychiatra Klich – na wojsko. Tym sposobem w rządzie znalazł się Dariusz Wieczorek, a ponieważ nie miał wcześniej nic wspólnego z nauką, to objął ten resort. Wieczorek ma obycie polityczne, więc wcale nie był gorszym ministrem niż inni. Jednakże, w jego przypadku rozziew pomiędzy społecznym wyobrażeniem o tym ministrze (koniecznie profesor) a formalnymi kwalifikacjami nowego ministra z góry skazywał go na pożarcie. Decydenci wiedzieli o tym od początku, Wieczorek nie. Miał dodatkowego pecha, bo brakło mu mądrych doradców merytorycznych, a poza tym na nauce najłatwiej oszczędzać.
Propagandowo był to majstersztyk. Liderzy Platformy szybko uznali, że Wieczorek jest merytorycznie najsłabszym punktem reprezentacji lewicy i rozpoczęli – przy pomocy usłużnych gazet – polowanie na niego. Sam Wieczorek tego nie odkrył (popełniał oczywiste błędy) i nikt mu tego nie powiedział. Albo nie chciał powiedzieć. Do tego sam – tak jak i cała formacja – nie umie pracować z dziennikarzami, nie miał wśród nich sojuszników, że nie wspomnę o ideowych przyjaciołach. Cierpiał zresztą na tę samą chorobę, co i cały rząd. Nie umiał zarysować długofalowych celów, objaśnić sensu podejmowanych bieżących działań.
Zamiary polityczne Donalda Tuska są oczywiste. Od dawna dąży on do dwupartyjnego systemu politycznego, to go żywi i orientuje w polityce. Uznał Lewicę za najwygodniejszy do aneksji fragment polskiej mapy politycznej. Przestawił się więc na głoszenie lewicowych postulatów, choć sam i jego partia niekoniecznie w nie wierzy. Dlatego dopieszcza PSL, bo Stronnictwo uwiarygadnia tezę, że się nie da. Stąd Trzaskowski, a nie Sikorski. Do tego spodziewany konflikt wokół rotacji na funkcji marszałka Sejmu czyni z Donalda Tuska króla krajowego podwórka. I być może o to w tym wszystkim chodzi. A to, że inni mu to ułatwiają, to już inna opowieść.
Opowiadanie można pobrać na czytnik e-booków (w formacie .epub) tutaj
Wróćmy jeszcze do początku tego styczniowego piątku przed wolną sobotą. Dla Śledczej ten dzień zaczął się o wiele wcześniej niż samo spotkanie w prokuraturze.
Obudziła się w tym swoim ciasnym pokoiku hotelu pracowniczego i od razu spojrzała w stronę łóżeczka, stojącego pod oknem. Na dworze było jeszcze zupełnie ciemno. Noc albo bardzo wczesny zimowy poranek był bezksiężycowy. Zresztą szczelny całun chmur skutecznie skrywał również i wszelkie, mogące dać nieco światła, gwiazdy.
Wstała z tego swojego, skrzypiącego sprężynami, metalowego łóżka. Zrobiła półtora kroku i pochyliła się nad śpiącym synkiem. Od świąt znowu kaszlał, gorączkował. Teraz przynajmniej miał spokojny, niczym nie zakłócony oddech. Przewrócił się z jednego boku na drugi.
„Samotna wilczyca”, jak przezywali tę niewysoką blondynkę koledzy z komendy wojewódzkiej milicji, podniosła głowę, popatrzyła przez wąskie okno. Zupełnie blisko świeciły się wzdłuż torów kolejowych stacyjne latarnie. Szły podwójnym szpalerem od samego dworca, pod nowym wiaduktem, aż do końca zabudowań Zielonej Góry. Do bliskiej ściany zdziczałego parku, przechodzącego dalej w regularny las.
Na zewnątrz załoskotał przejeżdżający pociąg. Śledcza z niepokojem zerknęła na dziecko, ale hałas go nie obudził. Porucznik uśmiechnęła się, pomyślała, że mały już tak się do tego przyzwyczaił, że nie obudzi go żaden skład, ani towarowy, ani pospieszny, czy to byłby sapiący parowóz dalekobieżny, czy spalinowe „Gagarin” albo „Rumun”.
Uśmiechnęła się i jeszcze szybciej zasępiła. Po awansie i przejściu do wojewódzkiej należało się jej, jako oficerowi, samodzielne mieszkanie z przydziału komendy. Bez męża nie mogła liczyć na M3, samotnym dawano najmniejszy metraż M1, ale ona przecież miała jeszcze dziecko. Jako samotnie wychowująca matka liczyła może na jakieś małe, choćby najmniejsze, ale M2. Liczyła, liczyła i jak na razie… wyglądało na to, że się przeliczyła. Mały zdążył się już przyzwyczaić do hałasu tych pociągów. Zacisnęła usta w dziób, niepocieszona zaklęła w duchu. Oczywiście, pierwszeństwo mają funkcjonariusze z pełnymi rodzinami, ale gdzie jest napisane w regulaminie służby, że kobieta musi na siłę brać sobie męża? Dlaczego przez takie stereotypy jej synek musi przyzwyczajać się do tego hałasu za oknem zamiast wygodnie dosypiać ranki gdzieś w wygodnym mieszkaniu w bloku, na nowym osiedlu? Czy oni są gorsi od tych żonatych i mężatych, często zupełnie na siłę?
Wprawdzie ktoś jej dosrał, niby tak niewinnie, od niechcenia, że jak to, awans na wyższy stopień, że jak to, przejście z miejskiej do wojewódzkiej? Przecież oficer milicji powinien swoim życiem dawać całemu społeczeństwu dobry przykład. A ona co, panna z dzieckiem, co sobie obywatele pomyślą? Zastępca wojewódzkiego, który sam stał za tym, aby ją ściągnąć właśnie z komendy miejskiej, niby to oficjalnie uzasadniał, to przejście, tym, że im jest wyżej, to tym dalej do obywatela, że tu nie wystawia się tak na świecznik, że tu liczą się już wyłącznie jej umiejętności dochodzeniowe. Potem ją przepraszał za tę tyradę w papierach, z przymrużeniem oka wytłumaczył, że tak było trzeba, ale żeby nie brała tego do siebie.
Nie wzięła, skoro szef tak kazał. Ale dalej jej mały musiał zasypiać coraz bardziej przyzwyczajając się do łoskotu przejeżdżających pociągów. Nie miała co ukrywać, przynajmniej przed samą sobą, że brała ją przez to jasna cholera!
Przestała rozmyślać. Wróciła do łóżka, wzięła ze stołu stojącego na środku pokoju budzik. Spojrzała na godzinę. Dochodziła dopiero piąta. Do otwarcia przedszkola było dobre półtorej godziny. A przecież nigdy nie prowadzała małego już na szóstą trzydzieści. Zawsze robiła to przed ósmą.
Spojrzała, już tak bardziej przelotnie, tak aby się tylko upewnić, na śpiącego chłopca i skierowała się do drzwi pokoju, wiodących na korytarz.
Przeszła cichutko na jego koniec, do wspólnej kuchni. Nie musiała tak się starać, współlokatorki z sąsiednich pokoi, szwaczki z „Polskiej Wełny”, operatorki z „Dekory”, pracownice fizyczne magazynów Lubuskiej Wytwórni Win, zaczynały pracę na szóstą bądź na siódmą. Hotel robotniczy już nie spał.
Przez kuchnię przemknęła się szybciutko, jak tylko to było możliwe. Chciała jedynie zaparzyć sobie herbatę i pozostać niezauważona.
Współtowarzyszki hotelowego życia, mniej lub bardziej wykwalifikowane robotnice, patrzyły na nią, funkcjonariuszkę, ba, oficera milicji bardzo koso. Niechętnie. Traktowały ją rzeczywiście tak, jak by tego sobie życzyła, jak powietrze. Niestety, takie morowe powietrze…
Czy dawały jej to odczuć ? To bardziej Śledcza nie dawała im okazji do jakiegokolwiek traktowania się nawzajem. Owszem, chyba doszło tam na samym początku do jednej, czy drugiej scysji, ktoś syknął za ple-cami „uważaj, mentownia” czy „milicyjna suka”, ale gdzież nie ma takich zdarzeń w tłumie kobiet, wchodzących sobie co rusz w drogę, przy najbardziej codziennych obowiązkach w kuchni, łazience, pralni? „Samotna wilczyca” wyciągnęła jednak bardzo ostateczne wnioski z takiego jednego czy drugiego, bynajmniej nie reprezentatywnego zdarzenia i zbudowała na tym teorię, co do jej życia tutaj, w tym hotelu robot-niczym. Pośród kobiet, prostych robotnic, nierzadko wyciągniętych niemal siłą – czy to wyrokiem sądu, warunkami zawieszenia wyroku, czy przez „życzliwe” zalecenia ferajny – z ich dotychczasowych środowisk lumpenproletariackich i kryminogennych. Kto by zgłębił życiorys obywatelki porucznik, może by nawet zrozumiał tę jej porywczość w ocenianiu sąsiadek zza ściany z dykty…
Tak, czy siak, Śledcza pospiesznie wróciła do siebie z kubkiem gorącej herbaty w ręku. Postawiła naczynie na stole, obok tykającego głośno wielkiego, okrągłego budzika. Mimowolnie spojrzała na pozostałą część blatu i wtedy ogarnęło ją na chwilę przerażenie.
Tak, za brak męża nikt oficjalnie nie mógł jej ani zdegradować, ani usunąć ze stanowiska, ale za to już tak.
Obok herbaty i zegarka leżały stosy akt, w sumie kilka skoroszytów z jednego pustego segregatora, których nie wolno jej było przecież wynosić poza biuro. Gdyby tylko ktoś to zobaczył poza komendą i doniósł gdzie trzeba…
Starła kroplę potu z czoła. Nie roześmiała się, pokonawszy stres, tylko zacisnęła szczęki i pokiwała sobie głową. Na szczęście nikt nie zagląda do jej pokoju, więc i nie doniesie. Jakież to jednak szczęście, że nikt jej nie odwiedza, że nie ma żadnych, takich znajomych a kobiety zza ściany odstrasza niczym strach na wróble żarłoczne ptaszyska…
Usiadła za stołem. W jedną rękę wzięła kubek, w drugą – jeden z kilku skoroszytów. Najpierw upiła łyk herbaty, a potem otworzyła tekturowe okładki. Napis na nich brzmiał: „Truda Rose. Bruzenwaldau / Zielona Góra, park. Zeznania.”
Czytając swoje własne zapiski, ochłonęła od spraw typowo życiowych. Przestały ją na chwilę obchodzić te hałasujące pociągi, ciągle chorujący synek, wrogo nastawione sąsiadki i czyhający na jej stanowisko koledzy z komendy. Wyizolowała w swoich myślach te sytuacje, związane z pozyskaniem zeznań rudowłosej Niemki, tak, że nie było nic przed, ani nic po. Zanurzyła się po kres w tym, co tu i teraz. W tym skrawku jej własnej pracy operacyjnej.
„Data dzienna, numer ewidencyjny.
Przesłuchanie w terenie w charakterze świadka.
Świadek: Truda Rose.
Zamieszkała: bez stałego zameldowania.
Zatrudniona: bez stałego zatrudnienia.
Cel przesłuchania: przesłuchanie w terenie przebywania świadka (aby jej nie spłoszyć) na okoliczność znajomości z osobnikiem o przezwisku „Duch”.
Wstępne rozpoznanie: osobnik „Duch” o podejrzanej przeszłości, być może antypolskiej, w dziwny sposób piastuje stanowiska w strukturach państwa. Podejrzenie działalności wywrotowej lub szpiegowskiej.
Powiązanie świadka: prawdopodobnie wspólnie pracowali, była jego podwładną, łączyły ich jakieś tajemnice z okresu okupacji lub zaraz po.
Ustalono (streszczenie):
Świadek – pochodzenie niemieckie, dawne powiązania z Werhwolfem. Niezidentyfikowane, bez odpowiedzialności karnej.
W okresie powojennym powiązania z osobnikiem „Duch” poprzez jego działania w UPA i ucieczkę na Ziemie Zachodnie.
W latach sześćdziesiątych podwładna w sektorze leśnictwa. Współpraca zakończyła się poważnym wypadkiem wysoko postawionych w aparacie towarzyszy. Świadek obarczona współodpowiedzialnością, straciła stanowisko. Osobnik „Duch” pozostał. Więcej nie miał z nią kontaktu, świadek tylko słyszała plotki, że „Ducha” nie pociągnięto, a wręcz awansował…”.
Śledcza oderwała wzrok od swoich zapisków, popatrzyła w górę, przez okno, na biegnące w dal, w świat, tory. Zupełnie niewidoczne w tych ciemnościach. Ich ślad w przestrzeni wyznaczało tylko światło latarń… Zamyśliła się. Wróciło wspomnienie tego dnia w parku…
Było dosyć mroźno, na pewno poniżej zera, bo z rana był wszędzie szron. Pora bez śniegu, ale bez wątpienia zimowa. Dzielnicowy zadzwonił do niej, do wojewódzkiej, jako pierwszy, aby się przypomnieć, zaraz po ósmej.
– Poruczniku, tu… – przedstawił się. – Jeżeli plany nie zmieniły się, to po czternastej jesteśmy umówieni przy winiarni.
– Zima za oknem. One tam będą w taki ziąb?
– A gdzie niby miały by być? To ich rewir.
– No przecież kobiety stamtąd nie chodzą chyba w futrach? A bez tego, zamarzłyby tam…
– Obywatel porucznik chyba nie zna tego środowiska…
– Że ja niby nie znam tych ludzi…?
– No tak, oni sobie radzą. Co mają innego do roboty?
Spotkali się w portierni wytwórni win. Właśnie kończyła się zmiana dla fizycznych. Opatuleni mężczyźni wychodzili z pracy przez bramę od strony ulicy Moniuszki. Sierżant i Śledcza podążyli za częścią z nich, tą samą drogą, którą wiosną przemierzał Chrenowicz z Redaktorem.
– Rano śpią gdzieś po melinach. Przed południem wychodzą, grzeją się po sklepach, w miejscach publicznych, takich jak dworzec. Kto ma fuchę, to ją odbębni. Pożebrzą, coś tam gdzie ukradną. No i po południu zbierają się na swoich rewirach. W dobry dzień trafia się na takich właśnie frajerów z fabryki, robotników, którzy przyjdą po robocie, popić z meliną na ławce, w parku. Zamiast od razu iść do domu, do urągliwej kobity i wrzeszczących bachorów. W słaby dzień piją sami do siebie, skoczą sobie do gardła, po-szarpią się – tłumaczył koleżance z komendy wojewódzkiej dzielnicowy specyfikę marginesu z parku, pro-wadząc kobietę do zaniedbanego zagajnika w trójkącie dwóch ulic i torów kolejowych.
Teraz, późną jesienią, gdy liście opadły, zrobiło się mniej mroczno, niż Olek przyszedł tu pierwszy raz. Raczej było szaro i smętnie, ale dało się już popatrzeć z zewnątrz, na wskroś.
– A jaki dzisiaj mają dzień?
– Nie wiem. Zobaczymy…
Rudą Trudę w żółtawym półkożuszku i z nieodłączną parasolką zobaczyli poprzez nagie konary z daleka. Zawsze wyróżniała się. Żywa, kolorowa plama na tle zlewających się w nic nie mówiące tło popieli waciaków, zniszczonych palt, brudnych portek.
Teraz jednak kobieta była sama.
– Macie co? – zadziornie rzuciła stróżowi prawa na dzień dobry – Jak nie macie, to nic tu po tobie, sierżancie.
– Spokój mi. To jest pani oficer z wojewódzkiej. Chce z tobą pogadać.
– Jak aż z wojewódzkiej, to musi mieć coś poważnego – trzeźwo zauważyła rudowłosa – A jak coś po-ważnego, to jej zależy, czyli musi konkretnie postawić. Bez tego ani rusz…!
– Nie zarzekaj się tak. Jak nie chcesz tutaj, radiowóz powiezie cię na Partyzantów. Chcesz tego?
Truda wstrząsnęła ramionami.
– A gdzież tam!
„Samotna wilczyca” podeszła do niej z kobiecej strony. Odprawiła dzielnicowego, zagadała jak to między babami. Truda, nie mając nic innego do roboty (w sensie, że tego dnia nie kręcił się wokół nikt, kogo mogłaby naciągnąć na jakieś „procenty”), zgodziła się pogadać.
Śledcza pamiętała z tego początku tylko tyle, że na wstępie nieco pokluczyła po różnych, mało znaczących tematach. Nie chciała jej spłoszyć przedwcześnie, odwrotnie, chciała wejść z nią w głęboki kontakt, zdobyć jej zaufanie, a zarazem zaciekawić ją, stworzyć (odnaleźć?) wspólne tematy, problemy, jakiś jednolity dla nich obu, dla tak pozornie różniących się kobiet, obszar emocji i przeżyć. Dopiero, gdy uznała, że jej się to udało, zaczęła pytać o to, po co tu przyszła:
– Słyszałaś o „czerwonej piwnicy”?
– A powinnam?
– Z Bruzenwaldau w Fraystadt Kreis do Sprottau było blisko. Do tego ta kolej, która to łączyła…
– Wtedy to już nie było Bruzenwaldau, ani Sprottau, ani Kreis…
– A zatem słyszałaś?
– Być może, coś niecoś doszło, to sąsiedni powiat.
– Wiesz, że nie wszyscy wtedy zostali zabici? Uratowała się mała dziewczynka, niemowlę.
– Mówiło się, że oni zaszlachtowali całą rodzinę. Dokładnie i konkretnie. Tak, aby nikt nie mógł po-wiedzieć…
– Czego nie mieli zdradzić?
– O tym się nie mówiło…
– Czego sprawcy się bali, jakiej prawdy?
– Skąd niby ja mam wiedzieć?!
– Pomagałaś „Wilkołakom”. A do Lasu Broniszowskiego przybył człowiek z rozkazem. On był przedtem w UPA, w SS Galizien…
Gdy Truda zrozumiała, że ta drobna, młodziutka blondyneczka nie jest taką pierwszą naiwną, na jaką wyglądała, że wie bardzo dużo, o wiele więcej niż można się było spodziewać po kimś przyprowadzonym do parku przez dzielnicowego, spoważniała. Zniknął jej lekceważący ton i postawa pijaczki, której nie zależy na niczym poza kolejną flaszką. Jakby na powrót pojawiła się dawna kierowniczka świetlicy, restauratorka z zacnej, niemieckiej rodziny sprzed lat.
Spojrzała badawczo na panią porucznik. W jej oczach było pytanie, którego jednak głośno nie wypowiedziała. Ale „wilczyca” nie chciała się bawić w żaden psychologiczny pojedynek na takie spojrzenia i milczenia.
– Jak się nazywał naprawdę Reinhard?
– Nie wiem… – z ociąganiem odrzekła ruda, wyraźnie nadal sondując, co wie jej rozmówczyni.
– Przynajmniej jakich innych nazwisk używał? No, zaraz po wojnie, w Szprotawie, wcześniej, jeszcze za Bugiem.
Truda roześmiała się.
– Nic z tego – niewyraźnie wycedziła odwracając twarz ku ziemi.
Śledcza chwyciła ją za rękę, którą mocno potrząsnęła.
– Przecież wziął cię potem ze sobą. Pracowaliście razem! – krzyknęła jej w twarz, a drugą ręką z powrotem odwróciła całą siłą ku sobie. Ale wywołała tym tylko diaboliczny grymas. Ruda zacięła się w sobie.
– To opowiedz o tej wspólnej pracy. Co robiłaś jak przestałaś być kierowniczką świetlicy i gdzie spotka-łaś Reinharda? Od tego się nie wywiniesz – zagroziła. – Gadaj prawdę albo przez całą zimę zapewnię ci, że będziesz się wygrzewać w Krzywańcu. Tam lubią takie Niemry, co to były z „Wilkołakami” i takie tanie kurwy, dające za zlewki. Zeszmacone Niemry są tam w cenie, posmakujesz tego głęboko i dobrze o tym wiesz…!
Truda spojrzała na nią z lekceważeniem, ale w jej oczach czaił się strach. Przemogła się:
– Dla Broniszowa i Kożuchowa nastały złe czasy. Powiat przeniesiono do Nowej Soli, gminę zlikwidowano. Praca w świetlicy była niepewna, a goście, miejscowe chłopy, stawali się coraz bardziej prostaccy. Pociągnęłam do miasta. Ktoś mnie zarekomendował do roboty w kasynie milicyjnym. I jakiś czas byłam szefową zmiany „Pod Pałkami”.
– Ktoś? Kto to był?
Truda spojrzała na nią i nagle zamilkła. W jednej chwili odeszła ją chęć do tak już rozkręcających się zwierzeń.
Śledcza była jednak bardzo nieustępliwa.
– Przecież doskonale wiesz, kto to był. Czy on wtedy nazywał się Troszczenko? Stefan Troszczenko?
Ruda pokiwała przecząco głową.
A porucznik drążyła dalej:
– A może używał swojego prawdziwego nazwiska: Stefan Łach?
Była dama podniosła oczy i spojrzała prosto na krótką blond czuprynkę swej rozmówczyni.
– Tak, ja wiem, ale i ty wiesz. To był Reinhard. Niedługo potem zabrał mnie ze sobą do Żar. Po tym, jak go niemal nie dopadli w Broniszowie, w 1958, gdy przyjechał do tej awarii w cegielni, znowu gdzieś zniknął. Wiedziałam, że to on, przez swoich znajomych, pomógł mi w tej Zielonej Górze, ale przez dwa albo trzy lata go nie widziałam. Jakoś tak na początku lat sześćdziesiątych przyjechał do mnie, usiadł „Pod Pałkami” przy stoliku, jak zwyczajny gość. W czasie między obiadem a wieczorem, gdy kelnerki nie obsługiwały sali, sama podchodziłam do nielicznych o tej godzinie klientów. I wtedy złapał mnie za rękę, omal mi nie wytrącił na podłogę tacki. Powiedział, że mnie zabiera do takiej dyrekcji lasów państwowych, do Żar. On tam się załapał jako jeden z kierowników, czy jakiś wicedyrektor. Byliśmy blisko, potem po tym wypadku na polowaniu w Jarogniewicach znowu mi pomógł. Ukręcił łeb sprawie i szybko mnie przeniósł z powrotem „Pod Pałki”, tak że udało mi się wywinąć. Chociaż ze mnie też chcieli zrobić kozła ofiarnego. Ale mimo tego wszystkiego nie poznałam jego nazwiska z lat tuż po wojnie…
Śledcza oparła nogę o pozostałości ławki. Spuściła głowę.
– Lucyna Miska, niby ta córka, co to miała dać mordercy kosza, nie była tak naprawdę mu niechętna. Niedługo przed morderstwem w „czerwonej piwnicy” urodziła mu córeczkę. W dzień tragedii dziewczynka, niemowlę była u sąsiadki. Miała gorączkę, rozchorowała się… Na cały dzień, gdy wszyscy od Misków byli poza domem, młodsi w szkole a rodzice pracowali w polu, to ta sąsiadka się nią opiekowała… Lucyna miała odebrać niemowlę, jak tylko wróci z miasta, gdzie poszła szukać jakiegoś lekarstwa. I już nie odebrała, nie zdążyła…
– Miała szczęście, mała.
– Szczęście? Co ty w ogóle gadasz!
– A ty po co mi to teraz opowiadasz? Tyle lat minęło, nikt nie przeżył, nikt nie pamięta… Masz coś z tym wspólnego?
– Tak, mam. To ja byłam tą dziewczynką. Ja przeżyłam! I chcę pamiętać! Ale nie wiem, co? – wykrzyczała Ewa.
– Nie powiem, że mi ciebie szkoda – zaczęła ruda nieco wyniośle, z nieukrywanym lekceważeniem. – Zresztą, popatrz kim teraz jestem, jak ja tu żyję. Nic ci po współczuciu kogoś takiego…
– Nie chcę, abyś się roztkliwiała. Dwa lata temu odnalazł mnie niejaki Jan Lizak. Przedstawił się mi jako siostrzeniec mojej zabitej babki, matki Lucyny.
– Znalazł cię? Po co? – w tonie głosu Trudy dało się wyczuć strach, podejrzenie wobec nowego, nie-pewnego tak charakterystyczne dla osobowości bezdomnych i meneli. A może Niemka tylko chciała, aby Śledcza tak to odebrała, a naprawdę bała się czegoś zupełnie innego? Czyżby podejrzewała, że nagle po latach dopada ją widmo niewykonanego rozkazu, że oto pojawił się ktoś, kto zna lub odkrył dawne tajemnice? Jej tajemnice, tajemnice, których miała dopilnować, to, czego doglądali chłopcy z „Werhwolfu”, to, po co przyjechał wtedy, na początku, Reinhard?
– To on mi opowiedział całą tę historię.
– Nie, nie znałam wcześniej Reinharda – szybko, bardzo szybko zaprzeczyła ruda, tak aby mieć to już za sobą, odpędzić widma. Tak jakby to mogło cokolwiek zmienić, przywrócić jej spokój. I choć, tak naprawdę, nie mogło, dalej tłumaczyła się tej Polce, która jednak, na szczęście, jak się okazuje, nie wiedziała wszystkiego, a przyszła do niej z zupełnie inną, osobistą sprawą – Gdzieś w 1947 lub na początku czterdziestego ósmego dołączył do „Werhwolf”, do oddziału ukrywającego się w Dolnej Puszczy, co szła od Bolesławca, aż po Szprotawę, a który na chwilę przeszedł też przez Las Broniszowski. Słyszałam, że przybył z Rusi albo z Czech, zza Karpat. Miał jakieś rozkazy dla SS-manów z lasu. Musiałam mu pomóc ukryć się, a potem na-wiązać kontakt. Pracowałam potem dla niego w tych Żarach, ale już tych spraw wtedy nie było. Po wypad-ku na polowaniu pod Jarogniewicami uratował mnie, bo przez Polaków, przez partię i przez milicję, byłam spisana na straty. Ale nie znam jego pochodzenia, nazwiska, nie wiem co robił?
– Co było w tych Jarogniewicach?
– W Żarach, w tej dyrekcji lasów organizowałam ogniska, grochówki, spotkania dla wojskowych i partyjnych. A najważniejsze były polowania. W 1965 było duże strzelanie w okolicy Jarogniewic. Jakiś wysoko postawiony wojskowy wziął ze sobą syna. To nie był dorosły mężczyzna, taki dorastający chłopaczek. I zdarzył się wypadek z udziałem sekretarza z województwa. Ucierpiał ten syn tego wojskowego, a zamieszany był sekretarz. Chłopak został inwalidą, nie to, żeby był niesprawny, ale coś mu się stało z głową. Pomieszało mu się w głowie. I aby wybronić sekretarza, zwalono winę na kilku ludzi z obsługi. Poszły wyroki, były więzienia. Wszystko, aby ten wojskowy myślał, że to nie z winy sekretarza. Oficer by go zabił, a do tego milicja. No wiesz, sekretarz, to sekretarz, nie jest od tego, aby go ciągała milicja.
– Reinhard był w to zamieszany?
– Nie, chyba nie… Ja nic o tym nie wiem. Mnie tylko ratował, bo ja miałam być wśród tych niesłusznie oskarżonych. Ostatecznie służbowo byłam za wszystko odpowiedzialna. Miałam dopilnować porządku i bezpieczeństwa…
– A czemu nie pracujesz dalej „Pod Pałkami”?
– Wtedy, gdy Reinhard mnie wywiózł z tego polowania, to nawet awansowałam w kasynie. Z sali prze-nieśli mnie do biura. Wyrzucili mnie na początku 1971. Mówiono, że to po tym jak ekipa Gierka wymiotła ludzi Moczara.
Zamilkły obie. Śledcza zastanawiała się, czy ma jeszcze o co pytać i nawet już chciała odejść, gdy Truda energicznie złapała ją za rękaw i mocno ciągnąc ku sobie, zatrzymała.
– Czekaj! Przypomniałam sobie! – krzyknęła niespodziewanie z wielką energią. – Reinhard miał coś z tym Moczarem. Jeszcze w Żarach, w tej dyrekcji, ludzie gadali po kątach, że on skumał się już po wojnie z tym Moczarem i że tamten wspierał naszego. Reinhard podobno wygadał się, że w okresie wojny, tak samo jak Moczar był w partyzantce, gdzieś na waszych Kresach. I że tak jak Moczar był Białorusinem, on jest z pochodzenia Ukraińcem, czyli dla Polaków obaj są tak samo ludźmi drugiej kategorii. I że to ich łączy, niczym braci, których tępi macocha… Wspólne losy partyzanckie i wspólne, rusińskie pochodzenie, miały ich tak połączyć, pobratać…
Blondynka popatrzyła na rudą, nic nie mówiąc. Na jej twarzy odmalowało się głębokie zamyślenie.
– Ty – szturchnęła ją znowu Truda. – To by znaczyło, że Reinhard to nie ten od „czerwonej piwnicy”. Ludzie gadali, że tamten był w SS – Galizien i w policji, a nie w partyzantce.
– Pomyśl kobieto! Przecież sama mówiłaś, że Reinhard był w UPA, że przyjechał z rozkazami do „Wilkołaków”. Taka była ta jego „partyzantka”. Oszukał Moczara, tak i wielu innych. Jak wszystkich.
Widząc, że porucznik Ewa odchodzi, ruda Truda, dawna dama, jeszcze raz złapała ją za rękaw.
– I co ty, naprawdę nie masz żadnych „procentów”? Ty tak na serio nie przyniosłaś mi nic do wypicia?
„Samotna wilczyca” odłożyła pierwszy skoroszyt. Wzięła kubek. Wypiła sporo herbaty. Spojrzała, czy mały śpi? Spał.
Drugi skoroszyt był zatytułowany „Rozmowy z kresowiakami ze wsi Łężyca”.
„Wilczyca” nie uśmiechnęła się na to wspomnienie, ale w jej oku pojawił się jakiś błysk. W tamten wto-rek, tuż przed końcem pracy, wpadła na korytarzu komendy na swojego szefa, zastępcę wojewódzkiego. Niosła całe naręcza akt. I przystanęła na dłuższą chwilę w hallu przy sztucznej palmie. Zamyśliła się. Gdy usłyszała tuż za sobą kroki, energicznie odwróciła się, a segregatory, napotkawszy nagle opór barczystego zastępcy, uniosły się i straciły kontakt z jej rękoma. Gdyby mężczyzna nie wykazał się refleksem i ich nie złapał, cała sterta niechybnie z hukiem rozsypałaby się po podłodze.
– Poruczniku Ewa! Co z wami?!
Rozejrzała się z bezmyślnym wyrazem twarzy po korytarzu. Zamiast odpowiedzieć cokolwiek sensowne-go, zacisnęła usta w ryjek. Kto ją znał, wiedział, że tak właśnie reagowała na stres.
– Jakiś kłopot? Ejże, chyba nie ze sprawą, którą prowadzicie? Coś w domu…
Szef aż tak wierzył w jej umiejętności i szczęście, że tylko coś takiego przyszło mu do głowy. Aż poczuła się głupio. W takiej sytuacji robić z siebie idiotkę, to ci dopiero!
Nie wiedziała dlaczego, ale wygadała mu się wtedy ze wszystkim. Odpowiedział jej, że łatwo nie będzie. Ale już w środę przywołał ją przez sekretarkę.
– Rozmawiałem w waszej sprawie. Nieoficjalnie – zastrzegł się. – Do tych ludzi normalnie się nie dotrze. Boją się. Nawet między sobą nie rozmawiają o tym, nie przyznają się do tego, co kto robił, skąd są i dlaczego akurat tutaj? W ciągu kilku dni będziemy mieli konkretny kontakt.
Nie pytała przez kogo, ani w jaki sposób. Do tego kilka dni skurczyło się do parudziesięciu godzin. Już w piątek przyszedł do niej sam. Bez pośrednictwa sekretarki. Wywołał ją na korytarz i zeszli na dół. Przed komendą poprowadził ją na skwer, między krzewy.
– Dziś jest piątek. Pojutrze, nie, w poniedziałek, z samego rana. W Łężycy – objaśniał krótkimi zdania-mi.
– Ktoś mnie wprowadzi, czy mam sama…?
– To jest kontakt, który wyprosiłem od szefa SB. Tylko oni mają jakiekolwiek rozeznanie. To niezwykle delikatne tematy… Pułkownik pomógł mi prywatnie, wyłącznie na moją osobistą prośbę… Zaraz o wszystkim zapomnicie, poruczniku…
– Ale…
– Ale nie pułkownik zajmuje się sam tym zagadnieniem. Pojedziecie na wieś z majorem Makarewiczem. On jest obeznany w kwestii kresowiaków.
– Słyszałam, że rozpracowywał jehowych i homoseksualistów…
– Jest specem od Kresów i dawnych UPOwców. To zresztą to samo.
– Bez różnicy…?
– Bez. Nie zawiedźcie mnie. Robię to tylko dla was. Jak to spartolicie bekniemy oboje… Rozumiemy się?
– Tak jest!
Ewa sięgnęła w końcu po skoroszyt z nazwą wsi „Łężyca”. Otworzyła na chybił trafił. Odczytała zapiski. Zrobiła ryjek. Przewróciła kilka kartek. Zwęziła oczy do wąskich szparek. Nie, to jeszcze nie to. Kilka kar-tek… To?
Tak, tego szukała.
Mały zakwilił w łóżeczku. Nałożył się na to stukot osobowego w kierunku Nowej Soli.
Wstała od stołu. Stanęła nad chłopcem. Spojrzała. Wszystko było w porządku, poprawiła tylko kołderkę. Podniosła wzrok, popatrzyła przez okno, gdzieś w dal. A na jej twarzy, bogatą mimiką odbiła się ta opisana w aktach rozmowa.
Spotkali się praktycznie już za wsią, na skraju lasu na północ od zabudowań. Z utwardzonej drogi idącej na Wysokie, kolejną miejscowość, leżącą na wysokiej nadodrzańskiej skarpie, skręcili w piaszczystą, polną dróżkę w lewo. Wiodła ona najpierw brzegiem lasu, a następnie skręcała z powrotem w stronę wsi, środkiem rozległych pól. Jak okiem sięgnąć, wszędzie wokół horyzont zamykał wysoki, sosnowy las.
Ewa z Makarewiczem zostawili samochód zaraz na początku tej polnej drogi. Pieszo zagłębili się trochę między drzewa, przeszli kawałek lasem, aż wyszli na powrót na pola. Trafili na chłopa idącego za koniem. W rękach trzymał lejce i podrygujące uchwyty od brony. Koszyki na grzyby, jakie mieli ze sobą tłumaczyły każdemu postronnemu obserwatorowi, skąd się tu wzięli i co robią.
Rolnik, ten od brony i konia na widok wychodzącej z lasu pary przystanął, odłożył lejce i wyprostował się. Przykładając rozpostartą dłoń do oczu spojrzał pod słońce. Poznał majora.
Odszedł dwa kroki od brony, poklepał konia po grzbiecie. Wyjął paczkę „sportów” i zapalił papierosa. Byli tak właśnie umówieni z oficerem. Wszystko działo się zgodnie z ustalonym wcześniej planem, zatem nie było powodu do niepokoju.
Z pustej ciekawości zastanowił się tylko, co to za dziewczyna idzie jeszcze na spotkanie ich dwóch? Ni-gdy by nie śmiał o nic takiego pytać obcego, tym bardziej, gdy takiemu obcemu towarzyszył sam major. A jednak, ten jeden, jedyny raz postąpił inaczej, przemógł się:
– A pani, to kto?
Ewa żachnęła się.
– Mówiłem wam – osadził go Makarewicz – Ma kilka pytań. Powiedzcie jej wszystko, jak u księdza na spowiedzi.
– Jak u księdza?
– Tak… Nie – poprawił się major – Jej powiedzcie nawet to, czego ksiądz by od was nie usłyszał…
„Źródło operacyjne, dane utajnione.
Środowisko kresowiaków. Gniłowody, województwo tarnopolskie. Wiadomość sprawdzona – nie po-wiązani z UPA, Polacy, ofiary band. Mają wielki ból po stracie najbliższych i nienawiść do faszystowskich, ukraińskich sprawców. Rozmowa jednak trudna, kryją się ze swoimi przeżyciami. Nic na zewnątrz. Boją się ujawnić” – Ewa już wróciła do stołu. Przeczytała fragment notatek.
Podniosła głowę. Siedziała chwilę wyprostowana i zamknęła skoroszyt. Zamyśliła się nad swoimi zapiskami. Powoli przypominała sobie, jak to było wtedy, na skraju lasu…
– Na co to wam? – w pewnej chwili zapytał ją tamten chłop.
– Wy tu jesteście takim naczelnikiem tych wszystkich… Wszystkich, którzy przeżyli… Znacie wielu ludzi. Wiecie, kto, gdzie… – tak, dokładnie tak mu wówczas odpowiedziała.
– Naczelnikiem? – żachnął się. – U nas nie ma nijakich takich… Każdy sobie…
– Nie opowiadajcie! Wiemy to i owo.
Chłop spuścił głowę.
– Wiecie, a pytacie… – wymamrotał niewyraźnie.
– Stefan Troszczenko. Albo Stefan Łach – twardo powtórzyła Ewa. Była nieustępliwa. Zdecydowana, co zauważył pytany.
– A na co wam to? Wyście za młodzi, panienko, aby… To zapewne nie są wasze sprawy…
– Stefan Łach, służył w ukraińskiej policji pomocniczej, był w pułku SS Galizien, a potem w UPA – wyliczała, początkowo beznamiętnie, ale emocje powoli brały w niej górę.
– Pewnie, wielu tych zbirów było w SS a potem u Bandery…
– Po wojnie nazywał się Troszczenko. W Szprotawie zamordował całą moją rodzinę. Ja jedyna cudem się uratowałam, miałam wtedy kilka tygodni…
– Szukasz go? Spytaj bliskich… Tych, u których się chowałaś … Starzy wiedzą takie rzeczy…
– Słyszysz, człowieku? Całą moją rodzinę wymordowali, już tutaj. Wychowałam się w domu dziecka.
Spojrzał w końcu na nią.
– Sierota? Jak wiele innych. Miałaś szczęście…
– Szczęście? Miałam szczęście…?
– A skąd niby ten banderowiec był? Znaczy się, skąd tu przyjechał?
– Z Kładna, spod Lwowa.
– Droga panienko, to będzie ze trzysta kilometrów od Gniłowodów. Skąd mnie go znać…?
– Nie słyszeliście w czterdziesty szóstym o „czerwonej piwnicy”, o rzezi w Szprotawie?
– Takich rzeczy było tu wiele… Lepiej nie pamiętać, nie słyszeć. Poza tym, Szprotawa daleko.
– Prawdopodobnie przywiózł rozkazy od UPA dla bandytów grasujących na pograniczu powiatu zielonogórskiego… Przecież wszyscy kresowiacy mieli jakieś kontakty, znali ich.
– Ale panienko, tak ty ze mną i nie gadaj. Kresowiacy, to kresowiacy, a banderowcy to zupełnie inna inszość… – oburzył się chłop.
Makarewicz właśnie do nich wrócił. I od razu uspokoił chłopa. Tak, że tamten jeszcze spytał:
– Po co ci go znaleźć? I czemu go szukasz pośród nas?
– Prawdopodobnie był moim ojcem. Ludzie mówili, że wymordował całą rodzinę, bo moja matka, jak się dowiedziała kim był, chciała go porzucić… Bał się, że powie na milicji…
– Była u nas obca sotnia, chyba przyszła ode Lwowa. Pewnikiem była od zachodu. Łach mógł tam być, nie powiem, że nie…
– On potem woził rozkazy do band. Być może dawane przez UB. A takie rozkazy pod Zieloną Górą przywiózł kiedyś taki Reinhard. On jeszcze potem był dyrektorem. Chyba przezywali go „Duch” – recytowała pełna nadziei kobieta.
– Panienko… To strach tak sięgać starych czasów, gdy poplątały się z tym, co i teraz. Daj ty pokój.
– Popytacie wśród swoich? – twardo rzucił Makarewicz, nie bardzo dając tamtemu wybór.
– Popytam, panie majorze.
– Na pewno? – z nadzieją rzuciła ku niemu Ewa.
– Jak mus, to mus – osadził ją zimno – A jakże, nie powinienem, ale popytam.
Jakieś dwa tygodnie po tym spotkaniu, podpułkownik zaprosił porucznik do siebie. Gdy weszła do jego gabinetu, pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, to była sterta segregatorów na blacie stolika przeznaczonego dla gości. Bez słów było jasne, że nie są to papiery dotyczące jakiejkolwiek z aktualnie prowadzonych przez ich wydział spraw. Czuło się, że są to akta tylko podrzucone tu w jakimś zupełnie innym celu. Obce temu urzędowi, tej atmosferze. Dodatek.
Zastępca wojewódzkiego wyszedł zza biurka. Podszedł do stolika, wskazał nań ręką.
– To wszystko, co udało mi się odnaleźć i wypożyczyć w sprawie „czerwonej piwnicy”.
Gestem nakazał jej usiąść w obitym zamszem fotelu.
– Wielu ludzi przy tym pracowało. Niełatwo było to wszystko poskładać do kupy – zaczął protekcjonalnym tonem – Doceń to moja droga. Masz te akta, powiedzmy, na dwa tygodnie. Nic z nich nie może zginąć. Nic z tych zapisków nie powinno też wyjść poza twoje biuro. To nie są rzeczy do ogólnej wiadomości. Nie zawiedźcie poruczniku ludzi, którzy nam zaufali – zakończył niemal patetycznie.
Ewa zastosowała się do tych wytycznych. Porobiła sobie odpisy, a oryginały na czas wróciły do miejsc ich przechowywania. Teraz przekartkowała te notatki, świadoma tego, że to jest pożegnanie ze sprawą. Przy-najmniej na jakiś czas. Tego ranka miała odłożyć historie „czerwonej piwnicy” do chwili, gdy jakimś cudem wypłyną nowe okoliczności lub wszystko w kraju się zmieni. I tylko ona sama, Ewa z bidula, matka samotnie wychowująca chorowitego synka, w pełni dyspozycyjny wobec władz porucznik aparatu, miała pozostać taka sama. Obiecała sobie, że ona nigdy się nie zmieni. I przenigdy nie zapomni. A być może ta pamięć doprowadzi ją jeszcze kiedyś, w przyszłości, do prawdy. Nie zastanawiała się, tak jak ten kresowiak ocalony z rzezi wołyńskiej, po co? Co z nią zrobi, jak tylko ją już odkryje? Bo i cóż mogłaby zrobić z tą prawdą, o ile ona, w ogóle, przede wszystkim, istnieje? Czy w tym świecie faktycznie istnieje jakaś prawda? O tym i o wszystkim innym? A szczególnie, właśnie, o tym…
„Zeznanie Kurowej, sąsiadki zamordowanych:
– …Kurowa, zamieszkała Szprotawa, ulica Wolności… dla ofiar obca, ot – sąsiadka. Przyjechałam na Ziemie Zachodnie z krakowskiego.
– Tak, prawdopodobnie jako pierwsza odkryłam tę zbrodnię. A co Wysocki? Ach, ten Wysocki, Władzio… No tak, on też był pierwszy.
– Kto najpierwszy? A kto to może wiedzieć, panie…!
– Tak, w tę sobotę rodzice wysłali mnie do Misków, to znaczy do zamordowanych, by pożyczyć po sąsiedzku pasty do butów. Zaraz niedziela była przecież…
– Jak weszłam do ich odejścia, to nie było tam słychać żadnych odgłosów, żadnego życia. Drzwi od do-mu były zaryglowane. Podeszłam wtedy od tyłu i zajrzałam przez zamknięte okno. I wtedy zobaczyłam, że na łóżku nie ma pościeli, a na podłodze leży pokrwawiona siekiera.
– Aha, i jeszcze na okiennym progu też były ślady krwi.
– Co wtedy zrobiłam? A zaalarmowałam rodziców.
– I co było dalej? Ci weszli siłą do domu i w piwnicy zobaczyli to wszystko…”
Drugie przesłuchanie Kurowej poszło w kierunku ogólnych okoliczności, co się mówi w mieście, jak żyli Miskowie.
„– …A nie wie pan, że ten bandyta, zbir… Tak, ten podejrzany o to morderstwo, no ten, który teraz siedzi, to ludzie mówią, że w chwili, gdy go zabierali, aresztowali znaczy się, to miał przy sobie aż pięć różnych papierów? I każdy na inne nazwisko! Teraz, to on chodzi za tego Tyryszczenko, ale kto to naprawdę jest? Zresztą sami przecież wiecie…
– A i to jeszcze. Do tej najstarszej od Misków, to chodził nie tylko ten ubek, no, morderca, ale i taki je-den leśniczy…”
„Raport Kowalczyka Czesława, porucznika MO, z oględzin miejsca przestępstwa. Notatka odręczna.
Zostałem wezwany na miejsce zbrodni…
…kiedy wszedłem do piwnicy Misków, krew wlała mi się do butów.
…zwłoki małżeństwa Misków nieopodal wejścia, na podłodze, ułożone obok siebie. Ojciec i matka, skrępowane ręce i nogi. Korpusy podziurawione nożem. Sińce, krwiaki, naskórek pod paznokciami, zapewne sprawcy. Stoczyli przed śmiercią walkę z napastnikiem.
…w głębi piwnicy ciała czwórki dzieci, rzucone na jedną stertę. Najstarsza córka liczne rany kłute…
Skala zwyrodnienia poraża. Przeżyłem okrucieństwa wojny, ale to tutaj…”.
„Teczka opatrzona tylko nazwiskiem: Jan Lizak i datą roczną: 1974.
Prokuratura Powiatowa w Żaganiu do Jana Lizaka, siostrzeńca zamordowanej Anny Miska, lat 45, znak Ko 483/74:
…materiały dotyczące wymordowania w roku 1946 w Szprotawie rodziny Misków przesłane zostały do Prokuratury Powiatowej w Nowej Soli…
Prokuratura Powiatowa w Nowej Soli do Jana Lizaka, znak So. 225/4 –L/74:
…materiały sprawy wydarzeń, które miały miejsce w Szprotawie w lipcu 1946 r. przekazane zostały przez byłą Prokuraturę Sądu Okręgowego w Nowej Soli dnia 1.VII.1946 r. za Ds. 629/46 do Wojskowej Prokuratury Rejonowej we Wrocławiu według właściwości.
Prokuratura Śląskiego Okręgu Wojskowego w odpowiedzi Janowi Lizakowi (nr Og – 721/74):
…sprawa była prowadzona przez byłą Prokuraturę Rejonową we Wrocławiu i w czasie likwidacji tej prokuratury akta o rozbój i nielegalne posiadane broni zostały przekazane do Prokuratury Wojewódzkiej
Prokuratura Wojewódzka we Wrocławiu (pismo znak IV.Sk. 13/74/L)
…sprawdzono w różnych rejestrach i skorowidzach, w tym również Prokuratury Wojskowej we Wrocławiu, lecz nie uzyskano żadnych danych o poruszanej sprawie…
Prokuratura Powiatowa w Nowej Soli, Jan Lizak, dn. 4.XI.1974
…w związku z Pana pismem z dnia 4.XI.1974 informuję, że według ustaleń Komendy Powiatowej MO w Szprotawie wydarzenia, o których pisze Obywatel miały miejsce w maju lub czerwcu 1946 r., a nie w lipcu. Podejrzanym o zabójstwo był Troszczenko Stefan / działający w czasie okupacji pod nazwiskiem Stefan Łoch. Tutejsza Prokuratura Powiatowa nie jest w posiadaniu akt, gdyż jak uprzednio informowano przekazane zostały według właściwości Wojskowej Prokuraturze Rejonowej we Wrocławiu…
notatka służbowa z dn. 5 czerwca 1974 r., sporządzona przez zastępcę komendanta, kapitana…
…w tym dniu, na posterunku MO w Szprotawie pojawił się ob. Lizak Jan, urodzony (…), zamieszkały (…).
…dla przedmiotu sprawy / ofiary krewny w stopniu (…).
…jednoznacznie zaznaczyłem, że niektóre aspekty tej sprawy stanowią nadal tajemnicę (…). Zasugerowałem obywatelowi, aby przestał nachodzić organy w tej sprawie, gdyż dalsze (…) spowoduje (…).
…o powyższym zajściu poinformowałem (…) ze Służby Bezpieczeństwa w(…) oraz (…) we Wrocławiu…”
Sama Ewa nie potrafiłaby powiedzieć, co tak naprawdę spowodowało, że wytrwała w tym swoim postanowieniu nie wracania do „tej sprawy” tak krótko. Co ją podkusiło, aby wziąć te akta do domu i przeglądać po raz kolejny właśnie przed odprawą wyznaczoną przez Prokurator dla zakończenia postępowania przeciwko Chrenowiczowi? Dlaczego Śledcza zadała w pewnej chwili w tym nowym gabinecie takie pytanie:
– Czemu Redaktor mu nie odpowiedział?
– Kiedy miał to zrobić? I po co? – zaoponowała Prokurator.
– Pamiętacie ten fragment o spacerze przez park, gdy spotkali Trudę? Podejrzany zapytał Demianiuka, dlaczego Truda tak skończyła… Nie powiedział mu… – próbowała jej tłumaczyć Śledcza. Bez skutku.
– A co miał mu powiedzieć?
– O Reinhardzie. O tym, co zrobił.
– Po co to podejrzanemu?
– Bo ten człowiek pojawił się znowu w życiu młodego SOKisty.
– Co masz na myśli? – niespodziewanie włączyła się do ich dialogu Psycholog.
– No, to… Mówią, że „Duch”, to Reinhard…
– To tylko plotki! – krzyknęła Prokurator.
– Nie, nie tylko. Ja odnalazłam Trudę i rozmawiałam z nią… – niepewnie wykrztusiła Śledcza.
– To oskarżenie o tym wie?! – żywo odkryła Psycholog – Widzę, że nie zaskoczyło to obywatelki Pro-kurator…
Porucznik z jakąś zupełnie nieprzystającą do sytuacji nadzieją utkwiła wzrok w twarzy ich gospodyni. Natarczywie, z dziwnym, a niewypowiedzianym głośno żądaniem. I znów się przeliczyła. Znów życie z niej zakpiło.
Prokurator pochyliła się nad stołem. Zbliżyła twarz do twarzy Psycholog, blisko, bardzo blisko. Z szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami, ze ściśniętymi szczękami, dobitnym i zimnym tonem przygwoździła ją:
– Z akt sprawy Chrenowicza wynika, że „Duch” porusza się czarną wołgą. Czy przypiszemy mu zatem również porwania tych wszystkich dzieci? Tym się teraz będziemy zajmować?
Psycholog delikatnie roześmiała się. Ale Śledczą zatkało. Chwilę siedziała zaskoczona, nie wiedząc, co powiedzieć, aż w końcu ostro zaoponowała:
– Ależ to tylko legenda miejska! Proszę nie mieszać opowieści z magla z faktami! Z tak poważnymi, mającymi wszelkie symptomy prawdopodobieństwa zarzutami!
A więc falstart. Minimalny, czy raczej o kilka godzin? Zrozumiała, że to jeszcze nie teraz, nie tutaj. Powinna się wycofać, jeszcze zaczekać. Na co?
Opowiadanie można pobrać na czytnik e-booków (w formacie .epub) tutaj
Opowiadanie, a właściwie fragment planowanej na rok 2025 powieści Zderzenie na przejeździe, miejskiego thrillera psychologicznego, ukazało się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Do tej pory zachodzę w głowę, co kierowało premierem Orbánem, gdy decydował się na wszczęcie ostrego sporu z obecnymi władzami Rzeczypospolitej.
Od dawna – od roku – Warszawa i Budapeszt nie są już sojusznikami, nie będziemy ratować Węgier przed presją na rzecz przywrócenia demokracji i praworządności (tak jak Viktator chronił państwo PiS). Nie będziemy partnerem w interesach gospodarczych, zwłaszcza w wielkich przejęciach i inwestycjach oligarchów znad Balatonu. Nie będziemy próbowali wspólnie wywrócić instytucje UE i powstrzymać proces integracji.
Trudno jednak uwierzyć, że Orbán wkroczył na wojenną ścieżkę kierując się emocjami (np. żądzą zemsty na Donaldzie Tusku, który ostatecznie doprowadził do wyjścia Fideszu z EPL, Europejskiej Partii Ludowej – choć wcześniej dość długo bronił węgierskiego przywódcy) albo lojalnością w stosunku do Kaczyńskiego i Morawieckiego. To odczucie jest mu, zdaje się, obce. Uchodzi za wyjątkowo twardego i cwanego politycznego gracza, kierującego się wyłącznie własnym interesem. Nie wydaje się też możliwe, aby w tle tej operacji były jakieś pieniądze. Jest w praktyce właścicielem Węgier, całego państwa i całej gospodarki, więc nie ma takich kwot, na które mógłby się połasić.
Za to dobrze się orientuje w brukselskich układach. Wie, że Tusk – jako były przewodniczący Rady Europejskiej i później EPL, a przede wszystkim człowiek, który powstrzymał populizm – ma wyjątkowo mocną pozycję w Europie. W imię czego więc zdobył się na podjęcie ryzyka, które finalnie może go sporo kosztować?
Oczywiście nie mam tu na myśli kroków odwetowych już podjętych i zapowiedzianych przez ministra Sikorskiego i jego resort. Wręczenie noty protestacyjnej węgierskiemu ambasadorowi i odwołanie na bezterminowe konsultacje naszego ambasadora z Budapesztu to gesty o niewielkim realnym znaczeniu (w tym drugim przypadku Sikorski zapewne wykonał go z nieskrywaną satysfakcją, bo ów dyplomata pochodzi jeszcze z pisowskiego zaciągu). Rozprawa w TSUE z wniosku polskiego lub Komisji Europejskiej mogłaby być bardziej odczuwalna (Trybunał chyba uznałby, że odmowa wydania poszukiwanego Europejskim Nakazem Aresztowania, jeśli zostałaby przez węgierski sąd orzeczona, nie miałaby podstaw materialnych, bo naprawa praworządności w Polsce jest zbieżna z wcześniejszym orzecznictwem TSUE); ale trwałaby długo, a ewentualnie zasądzona kara nie byłaby dotkliwa – przynajmniej nie dla samego Orbána.
O tym, co może go zaboleć, Tusk z Sikorskim powiedzieć głośno nie mogą. Pamiętajmy jednak, że prokuratura bada transakcję wymiany stacji benzynowych między Orlenem a MOL-em i jeśli tylko dopatrzy się uchybień, rząd może szybko wypchnąć węgierski koncern z naszego rynku. W obecnej sytuacji nie ma też mowy o wejściu Józsefa Vidy czy kogoś podobnego na polski rynek medialny.
Polscy premier i minister spraw zagranicznych mogą przyspieszyć toczącą się przeciw Węgrom procedurę z art. 7 Traktatu o Unii Europejskiej. Ich autorytet miałby tu pierwszorzędne znaczenie. Ze stwierdzeniem „istnienia wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia” wartości UE przez Węgry nie powinno być większego problemu, a i ostateczne rozstrzygnięcie – stwierdzenie przez Radę Europejską „poważnego i stałego naruszenia” tych wartości i zawieszenie węgierskiego prawa głosu przy decyzjach UE – wcale nie musi okazać się wykluczone. W grę wchodziłaby bowiem polityka. To zresztą byłoby korzystne dla Unii jako całości, bo w obliczu elekcji Donalda Trumpa i dalszego narastania zagrożenia ze strony Rosji Wspólnota stoi przed decyzjami, z jakimi dotąd nie musiała się mierzyć.
I dla kogo to wszystko, to całe ryzyko? Byłego wiceministra jednego z polskich resortów, którego Orbán przecież wcześniej nie znał, którego nazwiska z pewnością nie pamiętał i zapewne miał kłopot, żeby go się w końcu nauczyć. Człowieka, który bez dwóch zdań nie odegra żadnej roli w polskiej, a tym bardziej europejskiej polityce.
O azyl polityczny nie prosił sam zainteresowany ani jego obrońca. Musiał się o to zwrócić osobiście Kaczyński albo Morawiecki; może jeszcze Daniel Obajtek za pośrednictwem któregoś z bliskich Orbánowi oligarchów. Jeśli rządcy Węgier przyświecała kalkulacja, że PiS wkrótce wróci do władzy w Polsce, to opierał się na słabych analizach lub zawiodła go intuicja. Nie twierdzę, że nie może się tak zdarzyć, ale taki scenariusz uważam za mało prawdopodobny w perspektywie przynajmniej kliku lat. Zakładam, że najbliższe wybory prezydenckie wygra Rafał Trzaskowski, a po objęciu przez niego urzędu sprawy w Polsce zaczną się jednak prostować (choć niekoniecznie z taką determinacją i szybkością, jak byśmy chcieli). Wtedy niebezpieczeństwo powrotu PiS do władzy po najbliższych wyborach parlamentarnych znacząco osłabnie.
Poseł Marcin Romanowski od paru dni ukrywa się przed wymiarem sprawiedliwości, prawdopodobnie poza Polską. Sytuacja jest bezprecedensowa, gdyż jeszcze nigdy w demokratycznej Polsce nie zdarzyło się, by przed aresztowaniem ukrywał się parlamentarzysta, do tego były wiceminister i to właśnie sprawiedliwości.
Sprawa ma co najmniej trzy aspekty. Pierwszy, którym tu nie mam zamiaru się zajmować, to ocena sprawności policji, którą tak łatwo udało się wyprowadzić w pole. Drugi to ocena prawdopodobieństwa, że Romanowski popełnił przestępstwo. Tu sprawa wydaje się jasna. Gdyby czuł się niewinny, we własnym interesie zabiegałby o to, by jak najszybciej przed sądem udowodnić swoją niewinność. Ukrywając się, potwierdza najgorsze przypuszczenia.
Trzeci aspekt tej sprawy jest jednak najciekawszy. Dotyczy on odpowiedzialności – co najmniej politycznej, a być może także karnej – szerszego kręgu polityków Zjednoczonej Prawicy. Romanowski był ogniwem w łańcuchu powiązań i to nie najważniejszym. Choć kontrolował Fundusz Sprawiedliwości (z którego, jak warto przypomnieć, powinno się finansować pomoc dla ofiar przestępstw), to jednak nie mógł tego czynić na własną rękę. Miał co najmniej wsparcie ze strony potężniejszych polityków formacji, która przez osiem lat rządziła Polską. To dlatego politycy Prawa i Sprawiedliwości stoją dziś murem za byłym wiceministrem. To, o co obwinia go prokuratura, mieści się w szerszej panoramie działań, wskutek których skróconą nazwę głównej partii opozycyjnej można dziś odczytywać jako Pieniądze i Synekury.
Romanowski zapewne prędzej czy później trafi przed oblicze sprawiedliwości. Czy pociągnie za sobą inne, bardziej politycznie ważne osoby – tego nie umiem przewidzieć. Z jego sprawy należy jednak wyciągnąć szersze wnioski.
Korupcja i nepotyzm nie pojawiły się dopiero po dojściu PiS do władzy. Mieliśmy ich przejawy wcześniej, także w okresie rządów lewicy w latach 2001-2005. Trzeba jednak pamiętać, że nie było tego problemu w pierwszych latach po przełomie ustrojowym 1989 roku. Kolejne rządy – od Mazowieckiego do Cimoszewicza – mogły szczycić się tym, że ich członkowie mieli czyste ręce. Nikomu z nich nie postawiono zarzutów korupcyjnych. Dlaczego?
Odpowiem w dużej mierze na podstawie własnego doświadczenia politycznego. W pierwszych latach demokratycznej transformacji do polityki na najwyższym szczeblu wchodzili ludzie ideowi, dla których polityka była służbą Polsce w imię wyznawanych wartości, a nie drogą do zaspokojenia osobistych interesów. Po jednej stronie byli to ludzie dawnej opozycji demokratycznej, którzy swą ideowość poświadczali w latach, gdy nie śniło im się, że zostaną posłami, senatorami, ministrami. Po drugiej stronie byli zaś ludzie, którzy opowiadali się za porozumieniem narodowym, gdy jeszcze nie było to politycznie „poprawne”. Jacek Kuroń i Bronisław Geremek, Aleksander Kwaśniewski i Aleksander Małachowski – to symboliczne postacie polityków tamtego, pięknego okresu polskiej polityki.
Jest zapewne prawidłowością życia politycznego, że w czasach burzliwych i niebezpiecznych w polityce wielką rolę grają ludzie, dla których jest ona misją, a nie drogą do kariery, a w czasach spokojnych na plan pierwszy wychodzą inni. Ci inni nie muszą jednak być aferzystami. Jest zasadnicza różnica między pragmatycznym, ale uczciwym sprawowaniem funkcji państwowej a traktowaniem jej jako drogi do osobistych korzyści. Sprawa Marcina Romanowskiego przypomina, jak ważne jest, by strzec się przed ludźmi, którzy idą do polityki dla osobistych korzyści. To dotyczy wszystkich partii politycznych, gdyż żadna nie jest raz na zawsze zaszczepiona przed tego typu zagrożeniem.
Przyszłości nie da się przewidzieć i choć mechanizmy rewolucji są wszystkim doskonale znane, nikt przytomny nie zarzeka się wyznaczyć daty ich wybuchu i określić, jakie przyniosą wyniki. Spektakularnie przekonują się o tym przede wszystkim obaleni władcy.
Trzynastoletnia wojna domowa w Syrii pochłonęła życie kilkuset tysięcy osób, a ponad 13 milionów Syryjczyków zmusiła do ucieczki. Niemal połowa z nich znalazła schronienie za granicą, głównie w Europie. Przyszłość Syrii waży się między deklaracjami otwartości i narodowej jedności, składanymi przez Abu Mohammeda al-Dżulaniego, kierującego Haj’at Tahrir al-Szam (HTS) – największym z rebelianckich ugrupowań, a zrozumiałymi pragnieniami wyrównania rachunków krzywd, które mogą eskalować w nowe konflikty w zróżnicowanym etnicznie i religijnie społeczeństwie. Ani proweniencja HTS, wywodzącej się ze zbrojnych frakcji islamistów, ani przeszłość samego al-Dżulaniego, dawnego bojownika al-Kaidy, uznawanego w wielu państwach za terrorystę, ani przykład rozdzieranego konfliktami wewnętrznymi sąsiedniego Libanu, nie dają nadmiernych podstaw do optymizmu.
Przyjrzyjmy się bilansowi otwarcia nowego rozdziału historii Syrii. Któż w syryjskiej rebelii jest wygranym, a kto przegranym poza ewidentnym wskazaniem na rebeliantów, z Dżulanim na czele z jednej strony i klan Assadów z drugiej?
Za największego wygranego chciałoby się wskazać samych Syryjczyków, uwolnionych od brutalnego reżimu… Wobec zastrzeżeń sformułowanych wyżej teza ta ma jednak wagę nie tyle realnego zysku, ile kredytu żyrowanego obecnymi nadziejami, a podlegającemu spłacie w nieodgadywalnej przyszłości. Łatwiej orzec, kto skorzystał niemal bez ryzyka utraty faktycznych i domniemanych korzyści. I tu, chyba bezdyskusyjnie, na pierwszym miejscu beneficjentem zmian w Syrii jest Turcja. Prezydent Erdoğan, swego czasu istotny sojusznik Assada, w ostatnich latach aktywnie wspierał syryjską opozycję. Celem było osłabienie kurdyjskiego separatyzmu na północnym wschodzie Syrii, a przez to również uderzenie w Kurdów tureckich, od lat postrzeganych jako zagrożenie dla homogeniczności tureckiego państwa. Innym znaczącym osiągnięciem Ankary jest wzmocnienie kontroli nad głównymi szlakami nośników energii, prowadzącymi do Morza Czarnego i Śródziemnego. Kolejnym, powiązanym z powyższym – korzyści dla tureckiej gospodarki przy odbudowie wyniszczonej wojną Syrii.
Drugim wygranym jest Izrael. Osiągnięciem oczywistym z izraelskiej perspektywy jest osłabienie regionalnej pozycji Iranu. Bez szlaku lądowego zaopatrzenie dla wspieranych przez Teheran w Libanie ugrupowań jest w zasadzie niemożliwe. Dodatkowo Izrael, wykorzystując syryjską zawieruchę, zajął opuszczone pozycje syryjskie na Wzgórzach Golan, poszerzając bufor bezpieczeństwa. Zbombardowanie strategicznych obiektów wojskowych, sprzętu i magazynów krótkoterminowo eliminuje potencjalne zagrożenia ze strony Syrii – jaka by ona nie była – a długoterminowo wzmacnia izraelską pozycję hegemona na Bliskim Wschodzie. Trudną do przecenienia korzyścią dla rządzącej Izraelem prawicy jest co najmniej wyciszenie, jeśli nie wręcz zniknięcie, kwestii palestyńskiej z politycznej narracji prawie wszystkich zaangażowanych w kwestie bliskowschodnie. Palestyna niemal nie pojawia się w powodzi analiz i oświadczeń po upadku Assada.
Wśród przegranych po upadku Assada niewątpliwie można wskazać syryjskich Kurdów i Alawitów. Ostateczny bilans ich strat przyniesie znów nieodgadywalna przyszłość, wszak stanowią część syryjskiego społeczeństwa. Kurdowie, którym do tej pory Damaszek pozwalał na skromną autonomię, mogą ją teraz stracić. Ryzyko tego zwiększy się, jeśli nowe władze syryjskie zdominują islamiści wspierani przez Turcję. Również dość powszechne domniemanie współpracy kurdyjskiej milicji YPG z Rosją silnie Kurdów obciąża. Na dniach, już po zajęciu Damaszku przez rebeliantów, YPG utraciła część terenów w regionie Aleppo.
Natomiast Alawici, stanowiący 12 procent ludności Syrii, będący zapleczem kadrowym armii i administracji reżimu Assadów, wywodzących się z alawickiej mniejszości właśnie, mogą obawiać się represji. Obciążają ich również zbrodnie popełnione przez alawickie milicje w czasie wojny. Choć HTS nawołuje do zgody narodowej i składa deklaracje pojednania, zapobieżenie samorzutnym aktom zemsty może okazać się wielce problematyczne.
Kolejnym stratnym jest Iran, choć utrata Syrii jako logistycznego zaplecza dla proirańskich ugrupowań w Libanie jest tyleż bolesna, co symboliczna wobec dekapitacji Hezbollahu, jakiej dokonał w ostatnich tygodniach Izrael. Co ciekawe jednak skala irańskich strat – a są one ogromne również w wymiarze finansowym (analitycy mówią o 30 do 50 mld US|D tylko od wybuchu syryjskiej wojny domowej) – została niemal w ostatniej chwili zminimalizowana. Teheran, widząc eskalację napięć, również z winy samego Assada, stopniowo wycofywał swoje dla niego poparcie. Liczba i skuteczność izraelskich zamachów na wysokich rangą irańskich doradców i oficerów w Syrii budziły w Teheranie podejrzenia co do szczelności obiegu wrażliwych informacji, jakimi dzielono się z Damaszkiem. Irańczycy, coraz bardziej sfrustrowani słabością Assada, już na jakiś czas przed jego upadkiem rozpoczęli wycofywanie swoich doradców wojskowych i sił bezpośrednio Teheranowi podległych. Wycofanie proirańskich oddziałów z kluczowej dla irańskich interesów granicy syryjsko-irackiej na wieść o nadciągających oddziałach kurdyjskich było symbolicznym dowodem rezygnacji Teheranu z dalszych inwestycji w Assada.
Przegranym największym co do skali i perspektyw jest jednak Rosja. Syria była dla Moskwy kluczowym sojusznikiem na Bliskim Wschodzie, w którego Moskwa pompowała ogromne pieniądze. Bezprzykładnym tego świadectwem stało się bezpośrednie zaangażowanie wojskowe Rosji w wojnę domową w Syrii, włącznie z bombardowaniem przez rosyjskie lotnictwo infrastruktury cywilnej i rzezie ludności cywilnej za pomocą bomb beczkowych.
W wymiarze gospodarczym, stosunkowo najlepiej widocznym, Rosja traci dostęp do syryjskich złóż fosfatów i pól naftowych. W wymiarze politycznym utrata Syrii oznacza dla Rosji utratę wpływów w regionie i możliwość nacisku na Iran, Turcję i Arabię Saudyjską. Oznacza też utratę roli przeciwwagi dla działań USA, co przekłada się na wzrost roli regionalnych sojuszników Waszyngtonu – znów Arabii Saudyjskiej, Izraela, ale też Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Upadek Assada to również niemal pewna strata baz w Tartusie i Chmejmim, co osłabia rosyjską obecność na Morzu Śródziemnym oraz – last but not least – utratę logistycznych hubów dla większości rosyjskich działań w Afryce. Bez Syrii Rosja traci tam możliwość szybkiej reakcji.
Z naszej, europejskiej i polskiej perspektywy, ważne są również inne, niekoniecznie jednoznacznie dostrzegalne rosyjskie straty. To przede wszystkim utrata instrumentu szantażu migracyjnego wobec UE. To również osłabienie kontroli nad przepływem surowców energetycznych na Morzu Śródziemnym, a w szerszej perspektywie kontroli szlaków surowcowych biegnących na obszarze od Morza Czarnego i Śródziemnego do Morza Czerwonego i Zatoki Perskiej. Fiasko rosyjskiego zaangażowania w Syrii wpływa także na sytuację w Ukrainie, ograniczając możliwości w wojnie z Ukrainą. Oznacza to – przynajmniej na dziś – że w przypadku negocjacji w sprawie uregulowania konfliktu, również przy możliwym udziale Zachodu, kremlowskie scenariusze są znacząco okrojone.
Ewentualne członkostwo prezydenta Andrzeja Dudy w Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim zaskoczyło niemal wszystkich.
Sprawa jest załatwiana w specyficzny, pisowski sposób. Niby wszystko jest OK, bo przecież czyjąś kandydaturę do MKOl-u musi zgłosić komitet krajowy. Tak się stało, ale ten pomysł wprowadzono nagle, pod koniec obrad, jako „sprawy bieżące”, bez wcześniejszego powiadomienia, bez dyskusji. Oczywiście można spekulować, czemu członkowie PKOl-u tak gremialnie byli za, a tylko kilku wstrzymało się i było przeciw, ale to tylko pokazuje, jak i czym urobił sobie ich szef komitetu Radosław Piesiewicz. Jego parcie na szkło, kontakty z poprzednią władzą, rozbujane ego i załatwianie sobie lojalności w oparciu o załatwianą kasę jest powszechnie znane.
Mnie dziwi, jak członkowie Polskiego Komitetu Olimpijskiego, ludzie wywodzący się z kultury fizycznej, mogli do struktur światowych skierować człowieka niemającego wielkiego związku ze sportem. Rekreacyjna jazda na nartach w zestawieniu z dokonaniami ludzi desygnowanych tam przez inne kraje – z medalami olimpijskimi, tytułami mistrzowskimi, byciem na topie w swoich dyscyplinach i doświadczeniem w sporcie, jawi się jako coś śmiesznego i absurdalnego.
Jeszcze komiczniej brzmią tłumaczenia ludzi z jego obozu politycznego o tym, że przecież otrzymał odznaczenie od szefa MKOl, co ma być przykładem docenienia zaangażowania. Brakuje tylko, żeby w charakterze argumentu potwierdzającego jego umiłowanie kultury fizycznej, bycie fanem wielu dyscyplin i wielkie zainteresowanie sportem powiedzieli, że w młodości w Krakowie mieszkał koło stadionu, a jako prezydent pojawiał się w biało-czerwonym szaliku na Narodowym!
Sama akcja z wystawieniem polityka, w dodatku takiego, który nigdy nie był czynnym sportowcem, jest żenująca, wykonana właśnie w takim pisowskim stylu. Pewnie znów zaskoczymy świat, tym razem sportowy, i pojawi się pytanie, czy u nas nie ma nikogo, kto jest w temacie i nadaje się na takie stanowisko? Tym bardziej, że jeśli do tego dojdzie, świeżo upieczony działacz i były prezydent może wypchnąć z tego grona szanowanego w świecie sportu czterokrotnego mistrza olimpijskiego Roberta Korzeniowskiego czy dwukrotną srebrną medalistkę Maję Włoszczowską.
Oczywiście można powiedzieć, że byli prezydenci, jeśli jeszcze są w wieku Andrzeja Dudy, nie powinni przechodzić tak wcześnie na emeryturę. Dobrze, tylko czemu szukać roboty w sporcie? Można przecież założyć fundację, wrócić do wyuczonego zawodu albo doradzać innym, jak stać na czele kraju. Tyle że trzeba mieć osobowość i umiejętności, być też szanowanym, cenionym człowiekiem, którego opinie mogą pomóc innym. Z tym prezydent Duda, delikatnie mówiąc, ma wielki problem. A taka miła synekurka, jak miejsce w MKOl-u wydaje się jemu i jego środowisku w sam raz skrojona dla niego. A to, że wizerunkowo wygląda to fatalnie, i uczyni z nas pośmiewisko w świecie sportowym? Dla nich to nie jest ważne.
Niestety…
Ponieważ uważam Magdalenę Biejat za najbardziej obiecującego polityka (obojga płci) młodej lewicy, żałuję, że to ona została kandydatką w wyborach prezydenckich. Nie chcę nikomu podcinać skrzydeł, ale ta misja jest z góry przegrana. Lepiej byłoby uznać wicemarszałkinię Senatu za odwód strategiczny polskiej socjaldemokracji z założeniem, że odegra ona poważną rolę w przyszłości.
Oczywiście sam udział w elekcji głowy państwa nobilituje. W razie w miarę przyzwoitego wyniku może umocnić kandydatkę w partyjnych strukturach, politycznym środowisku oraz wśród przekonanych wyborców. Sama przegrana może też prowadzić do przekucia doświadczeń na przyszłe zwycięstwa. Jednak jak dotąd nikt nie podniósł się po takim rozczarowaniu, jakie za pół roku może spotkać kandydatkę Nowej Lewicy. W ostatnich dwóch elekcjach nominaci największych stronnictw lewicowych ledwie przekraczali próg dwóch procent. A wystawiające ich ugrupowania stały sondażowo znacznie lepiej niż formacje progresywne dzisiaj. O ile w 2015 roku Magdalena Ogórek (2,38 procent) była niespodziewanym eksperymentem, wymyślono ją na poczekaniu, bez poważniejszej refleksji i dogłębnych analiz, to pięć lat później w szranki stanął Robert Biedroń – lider Wiosny, jednej z dwóch jednoczących się wówczas partii. Zdobył 2,22 procent głosów. Ostatni niezgorszy rezultat uzyskał w 2010 roku ówczesny przewodniczący SLD Grzegorz Napieralski (trzecie miejsce, 13,7 proc.) – dziś poseł Koalicji Obywatelskiej.
Sytuację komplikuje jeszcze to, że nominatka Nowej Lewicy nie będzie jedyną reprezentantką tej strony sceny politycznej. Udział zapowiedział przewodniczący Unii Pracy Waldemar Witkowski. Dziwne by było, gdyby w wyścigu zabrakło kogoś z Razem, które właśnie wyruszyło własną drogą. Jeśli będzie to Adrian Zandberg – a widać, że ma na to ochotę – to stanie się całkiem poważnym rywalem o tę samą kilkuprocentową grupę lewicowych wyborców. Nawet jeśli jego partia nie będzie w stanie przeprowadzić bogatej kampanii, to historia 2015 roku pokazuje, że jednym udanym wystąpieniem w debacie potrafi on wpłynąć na ostateczny rezultat. Nie całkiem wykluczony jest nawet start wracającej z partyjnej banicji posłanki Razem Pauliny Matysiak, której pewnie chętnie zorganizować komitet i przeprowadzić kampanię po cichu pomogliby przyjaciele z Prawa i Sprawiedliwości.
W tej sytuacji, biorąc pod uwagę długofalowy interes Lewicy, bezpieczniej byłoby wystawić ministrę pracy i polityki społecznej Agnieszkę Dziemianowicz-Bąk. Łatwiej byłoby też jej odpierać zarzuty Zandberga o zdradę socjalistycznych ideałów.
Cóż, zapadła inna decyzja. Pozostaje więc trzymać kciuki, aby okazało się, że Magdalena Biejat trafiła w swój czas i przede wszystkim, aby maksymalnie wykorzystała wszelkie sprzyjające okoliczności.
Jak widzę, stratedzy kampanii liczą na to, że Rafał Trzaskowski – faktycznie główny konkurent Biejat w walce o lewicowe głosy – zabiegając o poparcie centrum, da sobie wydrzeć wyborców progresywnych. Może i jest tu jakaś nadzieja, ale raczej nikła. Nie stawiałbym na to zbyt wielu żetonów. Rzeczywiście na inauguracyjnej konwencji prężył się na tle biało-czerwonej flagi (elektronicznej), mówił o patriotyzmie gospodarczym, krytykował UE za Zielony Ład i umowę z krajami Mercosur oraz uznał za „skandal!” poziom niemieckich wydatków zbrojeniowych. Ostatnio widać u niego wzmożenie na tle rocznicy stanu wojennego. Z drugiej strony jedną z trzech osnów jego kampanijnego przekazu ma być równość, co niedwuznacznie zapowiada starania o podtrzymanie więzi ze stronnikami społecznie wrażliwymi, postępowymi.
Czy na tym tle oparcie kampanii Biejat na wizerunku dziewczyny z sąsiedztwa, elektoracie małomiasteczkowym i obietnicy rozwiązania problemu mieszkaniowego Polaków wystarczy? Czy wyborcy zgodzą się na pomysł odłożenia na bok kwestii bezpieczeństwa, najważniejszej w kontekście wojny tuż za naszą granicą i globalnej niepewności, z uwagi na rzekomy brak różnic między wszystkimi kandydatami, i nie będą dopytywać się o szczegóły? Czy da się prowadzić dialog z obywatelami, całkowicie abstrahując od konstytucyjnych uprawnień głowy państwa?
Przekonamy się za pół roku.
Jeśli premier ogłasza, że wpisze prywatne stacje telewizyjne TVN i Polsat na listę podmiotów podlegających specjalnej ochronie rządu, to wie, co robi. Okazją do tego jest coroczna nowelizacja stosownego rozporządzenia, a w zasadzie listy podmiotów strategicznych, i faktem jest, że na posiedzeniu Rady Ministrów w środę 18 grudnia rzecz będzie definitywnie rozstrzygnięta. Dla kogoś, kto nawet pobieżnie śledzi wysiłki rządu w sprawie cyberbezpieczeństwa nie powinno być to jednak zaskoczeniem; od z górą roku wałkowany jest ten temat na różne sposoby, nawet legislacja w tym zakresie jest prawie na bieżąco. Zasługa to dość merytorycznie zgranego combo ministerialno- urzędniczego w Ministerstwie Cyfryzacji, służbach, UKE, NASK i w wielu innych instytucjach, z Sejmem i Senatem włącznie.
Tymczasem media to trochę inna para kaloszy – o ile TVP odzyskuje pola i nawet doczeka się w I połowie 2025 roku projektu ustawy medialnej, to sytuacja nadawców prywatnych jest bardziej chybotliwa. Nie ma już co prawda powrotu do czasów Lex TVN czy Lex Pilot, kiedy to prezes Kaczyński rozkazał działać posłom PiS na rympał i właściwie tylko chwilowe otrzeźwienie lokatora z Krakowskiego Przedmieścia sprawiło, że uniknęliśmy potężnego kryzysu w stosunkach z USA. Dla przypomnienia: chodziło o przedłużenie koncesji dla stacji TVN, skład kapitałowy spółki, jak też narzucenie z góry, co telewidzowie mają oglądać w pierwszej kolejności (poprzez uprzywilejowanie kurskiej wówczas TVP na pilocie od telewizora).
Teraz mamy innego typu przypadki – w kwestii TVN potężny kryzys zadłużonego po uszy giganta Warner Bros., w przypadku Polsatu chwianie nadawcą przez skłóconą z ojcem progeniturę. Wszystko to odbywa się niemal przy otwartej kurtynie, interesy są sprzeczne, ścierają się publicznie na łamach prasy i mediów elektronicznych, na giełdzie i w sądach, oraz w zaciszu gabinetów. A jakby to rzucić na nasze regionalne tło, z sytuacją w Rumunii i w sąsiedniej Mołdawii, to rzeczywiście kolana się uginają. To właśnie tam prokremlowskie lobby poprzez media chciało przekręcić wyniki wyborów – Tusk nawet wskazał te dwa przykłady jako klucz do decyzji Rady Ministrów. Tyle że sprawę komplikuje short(?)lista potencjalnych nabywców, o czym zapamiętale spekulują media. Zarówno bizneswomen Renata Kellnerova znad Wełtawy, jak i mający plecy u Orbána oligarcha Jozsef Vida, dysponują kapitałem, aby wejść do gry (Kellnerova ma aktywa rzędu kilkudziesięciu mld euro). Media spekulują, iż obydwaj oferenci są pod wpływem lobby prorosyjskiego, prochińskiego lub obu naraz, co bezpośrednio uruchomiło rządowe radary ostrzegawcze i pchnęło premiera do wydania ostrzeżenia.
Politycznie zaś na pierwszy plan wybijają się spekulacje, kto rozsiadłby się na Wiertniczej i na Ostrobramskiej. Mówi się nawet o Danielu Obajtku, którego już dawnymi czasy genialnie odegrał Jerzy Dobrowolski w Poszukiwany, poszukiwana: „z zawodu jest dyrektorem”. Bo i pomysł z przejęciem tych mediów przez Obajtka z kolegami jest prosto z Barei; jeśli nawet TVN byłby na sprzedaż, to same procedury po amerykańskiej stronie zajmą jeszcze dobre 6-9 miesięcy, a przecież tamtejszy rynek nie próżnuje. Zza oceanu dochodzą spekulacje, że konkurencja w cyfrowym biznesie dostała już pierwsze sygnały, że Warner Bros. szuka kontaktu i gotów jest rozmawiać o sprzedaży. Na razie zaś gigant dzieli firmę na część telewizyjną i część streamingowo-produkcyjną, aby jakoś oddzielić ziarno od plew (czyt. zadłużenie od potencjalnych przychodów). A więc awanse polityczne Kaczyńskiego, Suskiego czy Obajtka mają się tu na razie jak wół do karety. Jeśli już, to mogą jedynie dotyczyć Węgrów. A Orbán akurat w takich razach wykazuje się skrajnym pragmatyzmem, wypuści swojego oligarchę w tę transakcję tylko wtedy, kiedy Trump da mu zielone światło w innych sprawach. A jego łaska, jak wiadomo, na pstrym koniu jeździ. Co oczywiście nie ogranicza naszych światowców z siedziby PiS przy ul. Nowogrodzkiej w przebieraniu nogami i mnożeniu opowieści, jak to im będzie zaraz dobrze na Wiertniczej.
W przypadku Polsatu sprawa jest o tyle finezyjna, że wpisana w scenariusz ciągnącej się jak guma w majtkach sukcesji, czyli tego kto wyrwie olbrzymi majątek z rąk prezesa Solorza. Spekuluje się, że za dziećmi może stać ktoś ważniejszy i zdecydowanie większy („dobrze zadomowiony na Cyprze i w okolicach…”), kto zwęszył okazję już jakiś czas temu, kiedy Solorz zaczął faworyzować swoje energetyczne odnogi kosztem Polsatu, też swoją drogą strategiczne, łącznie z małymi reaktorami jądrowymi… Dlatego nielubiący wypowiedzi publicznych prezes wydał oświadczenie, że wszystko twardo trzyma w garści, nie stracił kontroli i działa „w interesie pracowników, akcjonariuszy i zwykłych ludzi”. Akurat ślicznie zbiegło się to z zapowiedziami premiera, jakby oba komunikaty były zbieżne w czasie, treści i wymowie. I jak tu nie powiedzieć o prezesie Solorzu, że nos do polityki to on jednak ma…
Emmanuel Macron na pół dnia przyleciał do Polski w środku kryzysu politycznego we własnym kraju – jak się wydaje głównie po to, aby przekonywać polski rząd do udziału w potencjalnym europejskim kontyngencie, który miałby nadzorować przestrzeganie rozejmu, jeśli zostałby on uzgodniony między Ukrainą a Rosją.
Oczywiście nie jest to jeszcze przesądzone. Mówi się, że w takich siłach pokojowych miałyby uczestniczyć wojska z Europy Zachodniej, np. z Francji, Wielkiej Brytanii i właśnie Polski. Z sugestii wyrażanych przez Donalda Trumpa i przecieków z jego otoczenia wynika, że w ich skład nie wejdą jednostki amerykańskie.
„Chcę także przeciąć spekulacje na temat potencjalnej obecności wojsk tego czy innego kraju w Ukrainie po osiągnięciu rozejmu, zawieszenia broni czy pokoju. Decyzje dotyczące polskich działań będą zapadały w Warszawie i tylko w Warszawie. Na razie nie planujemy takich działań. Będziemy współpracowali z Francją i nie tylko nad rozwiązaniami, które przede wszystkim zabezpieczą Europę i Ukrainę przed wznowieniem konfliktu, jeśli uda się osiągnąć porozumienie co do rozejmu” — powiedział Donald Tusk bezpośrednio po rozmowie z prezydentem Francji.
Czy to właściwe stanowisko?
Łukasz Dargin: Polska nie powinna wprowadzać swoich wojsk do Ukrainy
Rozmieszczenie sił pokojowych na przyszłej administracyjnej granicy Ukrainy z Rosją jest obciążone wieloma wadami:
1) rozlokowanie sił pokojowych utrwali w praktyce na dziesięciolecia (przykłady Korei czy NRD/RFN) zabór przez Rosję wschodnich prowincji Ukrainy. Uwzględniając skład demograficzny wschodniej Ukrainy i łatwą do przewidzenia pełną absorpcję gospodarczą i kulturową, można powiedzieć o trwałej utracie przez Ukrainę jednej piątej terytorium i prawie połowy potencjału gospodarczego;
2) obsadzenie linii granicznej o długości ponad półtora tysiąca kilometrów będzie wymagało rozmieszczenia nie pięciu brygad, a przynajmniej pięciu dywizji i będzie bardzo kosztowne (politycznie i finansowo), zwłaszcza że może trwać przez dziesięciolecia.
Być może jednak okazać się, że rozgraniczenie Rosji i Ukrainy przez siły pokojowe będzie jedynym możliwym i dostępnym sposobem. Wówczas siły pokojowe powinny mieć raczej mandat międzynarodowy (ONZ, OBWE) i ich głównym komponentem powinny być kontyngenty państw neutralnych lub przynajmniej pozaeuropejskich (np. Indii, Bangladeszu czy chociażby Turcji). Naturalnie, optymalnym rozwiązaniem byłoby zaangażowanie sił UE. Unia nie posiada jednak autonomicznych zdolności obronnych, a armia europejska pozostaje mrzonką.
Jeśliby wszakże potrzebna była operacja szybka a uzyskanie mandatu organizacji międzynarodowych, z uwagi na możliwy sprzeciw Rosji, byłoby niemożliwe, NATO mogłoby się podjąć takiej misji, ze świadomością, że dostarcza tym samym Rosji bardzo nośnego poza Europą argumentu o agresywnej przyrodzie Sojuszu i jego dążenia do izolacji i pokonania Rosji. Polska nie powinna uczestniczyć w takiej misji, ponieważ: 1) wysłanie jednej czwartej Wojska Polskiego (Polska ma cztery dywizje) poza granice PL poważnie osłabiłoby zdolności obronne kraju na odcinku białoruskim i królewieckim; 2) przy operacji NATO Polska stanie się głównym korytarzem transportowym dla wojsk Sojuszu, co wymaga zapewnienia im pełnego bezpieczeństwa w powietrzu i na lądzie; 3) najważniejsze – obecność tak licznego polskiego kontyngentu wzmocniłaby istniejące antypolskie resentymenty na Ukrainie i stałaby się niezwykle wygodnym tematem dla rosyjskiej propagandy, już dzisiaj oskarżającej Polskę o dążenie do rozbiorów Ukrainy i anektowania jej części zachodniej.
Potencjalne korzyści w postaci zwiększenia roli Polski w sprawach ukraińskich i, szerzej, europejskich są wątpliwe. Siła polskiego głosu zależy przede wszystkim od pozycji gospodarczej, a także od zdolności do odgrywania kreatywnie konstrukcyjnej roli, np. jako jednoznacznie proukraiński, ale jednocześnie wiarygodny dla wszystkich stron pośrednik.
Robert Smoleń: Słowa słowami, teraz czas na czyny
Polska, choć zbroi się na potęgę (ponosząc wydatki na ten cel w wysokości 4,2 procent PKB w roku bieżącym, 4,7 – w przyszłym i prawdopodobnie ponad 5 w kolejnych; to więcej nawet niż w przypadku USA), i tak nie będzie w stanie samodzielnie odeprzeć rosyjskiej napaści, gdyby do niej doszło. Dla naszego bezpieczeństwa kluczowe są sojusze, ich jakość i niezawodność. Jesteśmy nie tylko członkiem NATO – od czasu agresji na Ukrainę w 2022 roku coraz głośniej mówi się o budowie własnych zdolności obronnych Unii Europejskiej. W jednym i drugim przypadku władze RP aktywnie naciskają na zwiększanie przez partnerów wydatków zbrojeniowych. Co prawda, nie mówią nic o kwestiach delikatnych – zwłaszcza w kontekście UE, jak np. o wspólnych programach rozwoju i produkcji uzbrojenia, poddaniu jednostek pod obce (sojusznicze) dowództwo czy o sprawnych politycznych procedurach podjęcia decyzji o uruchomieniu operacji obronnych; na chwilę odłóżmy to jednak na bok. Istotne jest to, że chcąc liczyć na innych, sami nie możemy unikać wzięcia części odpowiedzialności. Deklarujemy gotowość do odgrywania szczególnej roli w kontekście wojny w Ukrainie, więc zostaliśmy zaproszeni do przełożenia słów na czyny. Nieskorzystanie z tej okazji podważy naszą wiarygodność. I to nie tylko w przypadku obecnie trwającego konfliktu.
Po drugie, odnieślibyśmy z takiego zaangażowania wielorakie korzyści. Polityczne i stricte militarne. Niezależnie od tego, jak ocenia się interwencje w Afganistanie i przede wszystkim w Iraku, w efekcie udziału w nich staliśmy się na chwilę ważnym światowym graczem. Polscy dowódcy, oficerowie i żołnierze mieli okazję sprawdzić siebie i swój sprzęt w warunkach bojowych. Nabrali doświadczenia, które procentowało aż do czasu dezorganizacji sił zbrojnych przez Antoniego Macierewicza.
Przy okazji poznalibyśmy na miejscu taktykę i sposób działania wojsk rosyjskich – potencjalnego przeciwnika.
Odbudowalibyśmy autorytet u władz i społeczeństwa Ukrainy, roztrwoniony po okresie zaangażowania politycznego na jej rzecz, pomocy sprzętowej oraz humanitarnej wobec cywilnych uchodźców w pierwszych miesiącach wojny. Najprawdopodobniej otworzyłoby to też większe możliwości udziału w odbudowie Ukrainy.
Pamiętajmy cały czas, że mowa tu o ewentualnym udziale w nadzorowaniu przestrzegania zawieszenia broni (w czym Polska ma bogate tradycje – pod egidą ONZ w różnych częściach świata), a nie w działaniach wojennych. Na nasz ewentualny udział musiałyby się zgodzić obie strony konfliktu, tj. zarówno Ukraina, jak i Rosja.
Powołanie przed rokiem rządu koalicyjnego kierowanego przez Donalda Tuska obudziło społeczne nadzieje po niesławnej pamięci rządach Prawa i Sprawiedliwości. Nadzieje podsycane przez samych twórców tej koalicji w czasie kampanii wyborczej. Ma ona swoje prawa, liczy się tylko zwycięstwo, szafowano więc obietnicami hojnie, co można zrozumieć, ale co zawsze grozi pytaniem o wywiązywanie się z podjętych zobowiązań.
Koalicja ma swoje cechy wyróżniające, zwłaszcza że tworzą ją partie, które walczyły ze sobą o wynik i które pragną umościć się najwygodniej w nowym rządzie. W 26-osobowej Radzie Ministrów najwięcej tek otrzymała Koalicja Obywatelska (Premier + 12). Nadspodziewanie dużo zyskał PSL – 5 tek, ale ludowcy znani byli od dawna z troski o stan posiadania. Koalicyjna Polska 2050 – 4 teki i Nowa Lewica — też 4. Z samej statystyki wynika, a potwierdziły to roczne rezultaty (sukcesy i porażki), że w tak ukształtowanej koalicji interes partyjny będzie przeważać nad spójną i skuteczną polityką Rządu.
Jeśli w ocenach i sondażach więcej miejsca zajmują głosy krytyczne, to źródła owej krytyki mają raczej charakter strukturalny niż personalny. Partie tworzące Koalicję różniły się programowo i propagandowo w trakcie kampanii, a potem robiły wiele, by podkreślić swoją odrębność i swoją rolę w sukcesach i swoje racje przy porażkach, które w sporej części same spowodowały. Atmosferę podgrzewają wybory prezydenckie; z mojego internetowego kalendarza wynika, że Andrzejowi Dudzie pozostało do końca kadencji 235 dni.
Co zrobić z tym fantem w kolejnych latach? Nie ma na to widocznej recepty. Zrzucanie z sań na pożarcie kolejnych ministrów niczego nie załatwia, choć czasem zmiany personalne łagodzą napięcia i społeczną krytykę.
Nie będę wymieniał sukcesów i porażek rządu, zajmują się tym sondaże i egzegeci polityki, a informacji na ten temat dziś sporo. Za niewątpliwy sukces trzeba uznać stosunkowo szybkie odblokowanie pieniędzy europejskich. Za najdotkliwszą porażkę – prawa kobiet, w tym prawo do aborcji, oraz związki partnerskie. Pomijając merytoryczny aspekt tej sprawy (Polska jest dziś jedynym krajem w Europie o tak anachronicznym prawodawstwie), to na wizerunek rządu wpływa także dość osobliwa propaganda, od roku słyszymy, że temat znajduje się o włos od uzgodnienia, a tego jak nie widać, tak nie widać. Rzecz się oddala raczej, niż przybliża. Wsłuchując się w komentarze na ten temat, nie mogę pozbyć się wrażenia, że oponenci w Koalicji pozostawiają sobie furtkę, a przynajmniej szczelinę do innego rozdania.
Dość gładko przebiegają natomiast uzgodnienia w sprawach poszerzenia przywilejów socjalnych. Z tego wszyscy się cieszą, sam chciałbym dostawać wyższą emeryturę. Budzi się jednak niepokój i jakieś analogie z minioną epoką, w której też zyskiwano społeczne poparcie za cenę rozdawnictwa. Moje zdziwienie wywołuje choćby gest uznania Wigilii za dzień wolny od pracy i toczące się na ten temat karkołomne dyskusje: jedynym sensownym rozwiązaniem wydaje się pracujące święto Trzech Króli za wolną od pracy Wigilię, ale tego wątku nie podjęto, zastępując go przedziwnym tańcem o niedziele dla pracowników handlu. Ten przykład wskazuje na niedowład większego kalibru; coraz częściej wdajemy się bowiem w drobiazgowe regulacje szczegółów, zapominając, że prawo powinno być ogólną normą, a nie starać się ogarnąć każdą możliwą sytuację.
Kolejny temat wart zasygnalizowania, to skuteczność działania w sprawach dotkliwych dla obywateli albo budzących ich zaciekawienie. Nie potrafię sobie wyobrazić, by w dobrze rządzonym państwie oskarżony mógł skutecznie ukryć się przed wymiarem sprawiedliwości. Jeśli naprawdę policja i służby specjalne nie wiedzą, gdzie przebywa Marcin Romanowski, to już nie jego przewiny, a niedowład organów odpowiedzialnych będzie dominować nad publiczną dysputą na ten temat. Śmiech bywa naprawdę groźną bronią w potyczkach politycznych, że przypomnę tylko szukanie zaginionej rakiety przez pułki wojska, co skutecznie ośmieszyło rządzących. Nie chodzi tylko o tę sprawę. Od roku, na przykład, nie znaleziono rozwiązania sprawy studentów Collegium Humanum; 25 tysięcy młodych ludzi nie wie, co ma począć. I to nie jest sprawa kryminału dla sprawców, lecz znalezienia skutecznego i rozumnego rozwiązania tej łamigłówki.
Piszę o małych, lecz dokuczliwych sprawach; wyborcy słabo znają się jednak na arkanach wielkiej polityki i przez pryzmat codziennych spraw ważnych dla ich środowiska oceniają politykę rządu. Ale skoro zatrąciliśmy o tę wielką, to zaiste czeka nas niezła łamigłówka ze znalezieniem się Polski w nowej sytuacji międzynarodowej, jaka kształtuje się blisko i daleko od naszych granic. Biden i jego polityka odeszli w przeszłość, a my musimy ogarnąć świat, jaki z nowego chaosu się wyłania. Niezależnie od krytycznych akcentów i obaw należy życzyć zatem temu rządowi sukcesów na kolejne lata jego kadencji, bo ma bardzo trudną rolę do odegrania. Z pełnym przekonaniem.
Na marginesie: Wczoraj na towarzyskim spotkaniu pokazano mi wiersz napisany przez sztuczną inteligencję. Cały proces trwał kilka sekund. Należało podać słowa kluczowe i intencję jego napisania. Odpowiedź natychmiast. Drżyjcie, poeci! I nie tylko poeci. To też temat na dalszy ciąg kadencji.
Stało się najgorsze. Andrzej Duda na funkcję prezesa Trybunału Konstytucyjnego powołał Bogdana Święczkowskiego, prawnika – i można rzec polityka – bardzo blisko związanego ze Zbigniewem Ziobrą. Podczas pierwszych rządów Prawa i Sprawiedliwości (2005-2007) nadzorował w Prokuraturze Krajowej głośne śledztwa, a później został szefem ABW. Podczas drugich rządów tej partii był najpierw podsekretarzem stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości, a następnie zastępcą Ziobry w Prokuraturze – jako prokurator krajowy. W międzyczasie, gdy jego patron był odsunięty od władzy, kandydował i został wybrany z listy PiS do sejmiku województwa śląskiego (2010) oraz do Sejmu (2011; zrezygnował z mandatu, by nie tracić statusu prokuratora w stanie spoczynku). Popierał partię Solidarna Polska. Do Trybunału trafił w 2022 roku z wyboru przez Sejm zdominowany przez narodowo-populistyczną prawicę.
W książce Jak naprawić Polskę? Przewodnik po podróży od miękkiego autorytaryzmu do demokracji, napisanej na rok przed wyborami, które zawróciły Rzeczpospolitą z drogi ku autokracji, odnosząc się do scenariusza wyboru na funkcję prezesa TK „któregoś z najbardziej twardogłowych członków tego gremium”, zaznaczyłem, że „zamykałoby [to] wszelkie opcje w miarę szybkiego przywrócenia demokratycznemu, po wyborach, państwu Trybunału Konstytucyjnego”. Liczyłem co prawda na ustępliwość Andrzeja Dudy, któremu nie przypisywałem cech odwagi i samodzielności. Uważam za błąd obozu rządzącego tolerowanie szkodliwej dla państwa aktywności obecnego prezydenta. Lepiej byłoby zaprzątnąć jego uwagę wszczęciem postępowania w sprawie deliktów konstytucyjnych, jakich ewidentnie dopuścił się na początku swojej pierwszej kadencji. I w ten sposób osłabić jego faktyczną pozycję. W kwestii nowego prezesa TK można byłoby wówczas wywrzeć presję na rzecz wyboru osoby mniej zaangażowanej politycznie, mniej skłonnej do wikłania tej instytucji w walkę z demokratycznym rządem.
Święczkowski, w odróżnieniu od jego poprzedniczki, jest niezłym prawnikiem i bez wątpienia ma twardą skórę. O jego sprycie świadczy deklarowana wola rozpoczęcia dialogu na temat uzdrowienia TK. Został powołany na sześć lat, czyli przetrwa całą obecną kadencję Sejmu i większą część kolejnej. Obóz rządzący będzie miał teraz z organem uważającym siebie za trybunał konstytucyjny jeszcze więcej kłopotu niż za czasów Julii Przyłębskiej.
A raczej miałby, gdyby nie utrwalona już praktyka ignorowania tzw. wyroków i postanowień tego ciała. Nie są one publikowane od podjęcia przez Sejm Uchwały w sprawie usunięcia skutków kryzysu konstytucyjnego lat 2015-2023 w kontekście działalności Trybunału Konstytucyjnego (6 marca 2024 r.). Uchwała ta wytyka nie tylko obecność sędziów-dublerów w składach orzekających, ale również inne wady prawne. Krótko mówiąc, trybunał Julii Przyłębskiej, a obecnie Bogdana Święczkowskiego, został uznany za trwale i w całości zainfekowany. Tej decyzji podporządkowały się organy państwa; nie tylko rząd, ale także np. Rzecznik Praw Obywatelskich.
Pierwotnie wydawało mi się, że rzecz należy załatwić w białych rękawiczkach, utrzymując stan hibernacji Trybunału do czasu wygaśnięcia kadencji większości jego członków wybranych w okresie władzy PiS. Można było do tego dążyć, zniechęcając siedmioro członków do politycznego zaangażowania i kierowania się dyrektywami z ulicy Nowogrodzkiej (pozostałych siedmioro uznałem za tych, którzy przekroczyli już Rubikon i z powrotem zań nie wrócą, zaś Piotr Pszczółkowski, któremu już upłynęła kadencja, od początku postępował de lege artis). Struktury państwa mają do tego wystarczające narzędzia.
Życie potoczyło się jednak w innym kierunku – tym wskazanym przez prof. Wojciecha Sadurskiego. Trybunał z alei Szucha został uznany za skompromitowany w całości. Tę interpretację umacnia odmowa Sejmu wybrania trzech sędziów na właśnie zwolnione miejsca. Bez cienia wątpliwości Trybunał nie składa się z 15 sędziów, co jest wymogiem konstytucyjnym.
O zgodności uchwalanego prawa z ustawą zasadniczą mogą rozstrzygać sądy powszechne i administracyjne. I to robią.
Warto jednak mieć świadomość, że istnienie organu, do którego politycy dość łatwo mogą wybrać raptem osiem zależnych od siebie osób i który może de facto unieważnić przepisy Konstytucji, stanowi wielkie ryzyko dla ustroju demokratycznego.
Sacrum, profanum et vana gloria. W uroczystości ponownego otwarcia świątyni, zniszczonej przez pożar, było wszystko: majestatyczne piękno gotyckich wnętrz, patos, emocje, modlitwy, głębia symboliki, wielka polityka, splendor i próżność świeckiego rautu.
Notre-Dame jest sercem Francji. Jej dumą. Wyrażonym w kamieniu geniuszem jej twórców, zmaterializowanym pięknem, symbolem wielkości kraju i narodu. Do wielkości narodu francuskiego, tej nieodłącznej od języka polityki nad Sekwaną grandeur de la France, odwoływał się Emmanuel Macron w swoim przemówieniu, otwierającym uroczystości. Poturbowany politycznie, zaplątany w sprowokowanej przez siebie intrydze, która wylała się w kryzys rządowy, prezydent Francji miał swoją chwilę wielkości, którą postarał się wykorzystać z maksymalną korzyścią. Już sam fakt, że prezydent Francji, republiki, w której rozdział państwa i religii jest rygorystycznie honorowaną normą konstytucyjną, przemawiał w świątyni i był obecny podczas mszy, jest czymś nadzwyczajnym. Tutaj z pomocą przyszły Macronowi żywioły: początkowo prezydent miał przemawiać przed katedrą, lecz deszcz i wichura wymusiły na organizatorach wprowadzenie zmian.
Wśród dwu i pół tysiąca gości, którzy zajęli miejsca w przepięknie odnowionej katedrze, byli strażacy walczący z pożarem 15 kwietnia 2019, architekci, malarze, witrażyści… (Macron wymienił kilkadziesiąt profesji zaangażowanych w rekonstrukcję), przedstawiciele świata kultury i – politycy.
Macron zaprosił kilkudziesięciu przywódców z całego świata. Klucz, według którego rozesłano zaproszenia i usadowiono dostojnych gości, niewiele miał wspólnego ze sztywnym protokołem, zazwyczaj tak skrupulatnie przestrzeganym przez Francję. Zaproszono koronowane głowy i prezydentów z Europy, sojuszników Francji z Afryki. Jednak centralne miejsce, w pierwszym rzędzie, między Emmanuelem Macronem a jego małżonką przeznaczono dla ukoiwszego swój egotyzm Donalda Trumpa, który do 20 stycznia, jest tylko prezydentem-elektem, czyli protokolarnie – powinien znaleźć się na szarym końcu. Pierwsza, po wyborach w USA, zagraniczna wizyta Trumpa, w Europie, we Francji, jest oczywistym sukcesem Macrona. Podobnie jak doprowadzenie do rozmów w trójkącie USA-Francja-Ukraina, z udziałem Zełenskiego. Prezydent Polski, po sarmacku poboćkał skonsternowaną Brigitte Macron w rękę i siadł z boku, ale w pierwszym rzędzie. Prezydent Niemiec zajął miejsce w centrum, ale w rzędzie drugim.
Nie obecność uwieńczonych władzą głów była wszakże najistotniejszym wydarzeniem wieczoru. Lecz tysiące pielgrzymów z całego świata, i nie tylko katolików, i nie tylko wierzących, którzy tego dnia zjechali do Paryża, aby w deszczu, na telebimach oglądać, jak życie powraca do katedry. I dziesiątki, setki milionów telewidzów, którzy transmisję ceremonii śledzili w swoich domach. A także trzysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi ze stu pięćdziesięciu krajów świata, którzy ofiarowali datki na odbudowę świątyni. Chociaż dwie najbogatsze rodziny Francji Arnault i Mayers dały po 200 mln euro każda (czyli połowę z 850 mln euro łącznych kosztów), to najbardziej wzruszające są przekazy te po kilkadziesiąt euro.
Europejczycy i Ziemianie ratowali zapisaną w murach świątyni naszą wspólną europejską historię. Nie pozwolili, aby uległ zniszczeniu jednoczący symbol. Jest coś optymistycznego w zdarzeniu z Notre-Dame. W trudnych, mrocznych czasach Europy, rozdzieranej głębokimi sporami i egoizmami narodowymi, zagrożonej brunatną zarazą, z wojenną pożogą na jej wschodnich granicach ludzie z uporem i pietyzmem odbudowują starą katedrę, znowu biją dzwony i chociaż przez jeden wieczór wszyscy rozumiemy niewyrażalną wielkość chwili.
Kolejny raz w ostatnim roku polscy rolnicy protestują przeciwko brakowi, ich zdaniem, dostatecznej ochrony ze strony polskiego rządu interesów producentów rolnych i całego sektora. Protesty te mają miejsce po pięciu latach kreowania wspólnej polityki rolnej przez polskiego komisarza Janusza Wojciechowskiego. Tym razem rolnicy żądają:
Najważniejszy postulat protestujących to żądanie odrzucenia procedowanej od 25 lat umowy UE-Mercosur. Obawy rolników budzą przede wszystkim obawy, że:
Protestujących nie przekonują zapewnienia Komisji Europejskiej (KE), że utworzenie jednego z największych ugrupowań handlowych, bo liczących około 700 milionów obywateli, sprzyjać będzie rozwojowi gospodarczemu między innymi poprzez łatwiejszy dostęp do rynków Ameryki Południowej. Znaczące jest także wzmocnienie relacji z krajami Ameryki Południowej w obliczu rosnących wpływów Chin. Umowa może też być odpowiedzią na protekcjonistyczne polityki USA oraz rosnące szybko ugrupowanie BRICS.
Komisja zapewnia, że europejskie standardy zdrowotne i żywnościowe pozostają nienaruszalne. Eksporterzy z Mercosur będą musieli ściśle przestrzegać tych standardów, aby uzyskać dostęp do rynku UE. Umowa pozwoli firmom z UE zaoszczędzić 4 miliardy euro na cłach eksportowych rocznie.
KE poinformowała też, jak zamierza wspierać rolników i chronić ich interesy. Otóż zostanie ustalony maksymalny limit produktów rolno-spożywczych importowanych z Mercosur:
Poza tym w umowie ma być klauzula chroniąca rolników z UE przed nagłym wzrostem importu. KE zapewnia też, że „jest gotowa szybko i zdecydowanie pomóc rolnikom w mało prawdopodobnym przypadku poważnych zakłóceń na rynku związanych z umową”.
Patrząc globalnie na tę umowę, powinna ona przynieść korzyści UE. Niestety, poszkodowanym może być, i prawdopodobnie będzie, europejski sektor rolno-spożywczy. Z pewnością część obaw rolników jest więc uzasadniona, tak jak część – znacznie wyolbrzymiana.
Szkoda, że kolejny raz zabrakło poważnej dyskusji o szansach i zagrożeniach pojawiających się w szybko zmieniającym się świecie. Rozmowy odbywają się pod presją protestów i strajków. Warto podyskutować w spokojniejszym czasie nad szansami wzrostu konkurencyjności polskiego rolnictwa, związanymi z poprawą efektywności, a co za tym idzie opłacalności dochodowości polskiego rolnictwa. Od paru lat dystans w efektywności polskiego rolnictwa a średnią unijną i przodujących krajów nie tylko się nie zmniejsza, ale w niektórych latach – powiększa. Może warto podyskutować, jak płynące ze zmieniającego świata globalne zagrożenia przekuć na szanse. Myślę, że interesująca byłaby dyskusja, czy jest szansa na powrót realizowanego przez polskich rolników w latach dziewięćdziesiątych i pierwszych latach członkostwa w UE paradygmatu: jak sprostać rosnącej konkurencji krajów z wysoko dotowanym rolnictwem, i zastąpienie nim dość powszechnie obowiązującego dzisiaj: w jaki sposób ograniczyć konkurencję. Obawiam się, że taka strategia w dłuższym okresie będzie nieskuteczna, a protesty rolników staną się nieodłączną częścią polskiego krajobrazu gospodarczego.
W ostatnich dniach grupa aktywistów znów dała o sobie znać, blokując warszawską Wisłostradę. Jak mówi jeden z nieposłusznych obywateli, intensyfikacja protestu jest wynikiem lekceważenia kwestii klimatycznych przez polityków. Metoda zastosowana przez Ostatnie Pokolenie zdaje się przynosić oczekiwany rezultat, bowiem obok protestujących nie da się przejść obojętnie (a przejechać tym bardziej).
Jakie środki zatem zastosowali rządzący? Otóż Pan Premier zawzięcie… pisze posty na portalu X, wyrażając tym samym swoją dezaprobatę, zapowiadając jednocześnie współpracę z odpowiednimi służbami. Politycy Konfederacji na czele z posłem Sławomirem Mentzenem wymachują rękami z mównicy sejmowej, postulując delegalizację ruchu, który jest zdaniem współlidera Konfederacji „zorganizowaną grupą przestępczą”.
Warto więc postawić pytanie: kto rozdaje karty w tym starciu? Otóż Ostatnie Pokolenie po oblaniu farbą Złotych Tarasów, a także pomnika warszawskiej Syrenki, nie składa broni i zapowiada kolejne uliczne konfrontacje. Blokada warszawskich dróg trwa już kilka tygodni. Nie zabrakło również starć agresywnych kierowców z manifestującymi oraz interwencji policji. Służby mundurowe legitymują aktywistów, którzy następnie zostają ukarani przez sąd. Konsekwencje? Grzywna do tysiąca złotych lub prace społeczne. W odosobnionych przypadkach aktywistów spotyka także okresowe pozbawienie wolności.
Do postulatów o tańsze bilety w transporcie miejskim, a także zwiększenie budżetu na rozwój komunikacji zbiorowej został dopisany kolejny punkt ̶ spotkanie prezesa KPRM z aktywistami.
Biorąc pod uwagę rosnącą frustrację mieszkańców stolicy oraz ultimatum stawiane przez protestujących, zapracowany Donald Tusk będzie musiał wylogować się z X’a i stanąć twarzą w twarz z członkami Ruchu. Ostatecznie to, czy do rozmów dojdzie, czy premier zastosuje taktykę pod tytułem: „Nie negocjuje się z (klimatycznymi) terrorystami”, czas pokaże. Dowiemy się tego w niedalekiej przyszłości, bowiem Ostatnie Pokolenie proponowaną datę spotkania wyznaczyło na środę 11 grudnia w południe.
Zablokowana Wisłostrada to symbol i swoisty pokaz siły, jaką Ostatnie Pokolenie dysponuje, deklasując rząd i rządzących. Wydaje się, że jeżeli władza chciałaby w końcu zainteresować się postulatami, podnoszonymi przez grupę, to jest to niewątpliwie najwyższy czas. W przeciwnym razie rząd będzie zmuszony przekonywać wściekłych mieszkańców stolicy o tym, że panuje nad sytuacją. Zdecydowanie nie tędy droga.
Po trzynastu latach wojny domowej w Syrii nastąpił dość nieoczekiwany przełom: islamistyczna opozycja obaliła władzę Baszszara Asada. Asad uciekł z kraju (według niektórych źródeł – zginął). Wszystkie dotychczasowe próby rozwiązania kryzysu za stołem rozmów okazały się bezproduktywne, gdyż każdy z uczestników wielkiej gry na Bliskim Wschodzie realizował własne interesy. Teraz nastąpi nowy akt dramatu w Syrii, w którym główni aktorzy – Turcja, Iran, Izrael, Rosja, USA… i kilkadziesiąt syryjskich i ościennych ugrupowań – będą próbowali zrealizować swoje cele strategiczne.
Syria: porażka klasycznej dyplomacji wielostronnej
Dotychczasowe różnorodne inicjatywy (od rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ z 2012 roku i kolejnych, przez negocjacje w ramach Ligi Arabskiej, forum państw neutralnych oraz rozmów genewskich pod egidą ONZ) i próby pokojowego zakończenia działań zbrojnych w Syrii nie przyniosły realnych efektów. Formalnie główną linią politycznego wododziału, uniemożliwiającą porozumienie o zażegnaniu wojny domowej i unormowaniu sytuacji, okazał się problem rozróżnienia „sił opozycyjnych” od „ugrupowań terrorystycznych”. Definicja tych pojęć miała kluczowe znaczenie. Które z ponad czterdziestu zidentyfikowanych grup i ugrupowań syryjskich miałyby być włączone w proces negocjacji z Asadem, a które nie? Za każdą z grup zbrojnych stało jakieś państwo. Selekcja potencjalnych beneficjentów porozumienia oznaczałaby od razu osłabienie jego protektora. A czy sam Asad powinien odejść przed rozpoczęciem negocjacji? Czy też w wyniku ich zakończenia? Warto przy tym przypomnieć, że Władimir Putin zaproponował Amerykanom uzgodnienie listy syryjskich organizacji terrorystycznych. Temat nie został przez USA podjęty.
Za formalnymi problemami ontologicznymi i kognitywnymi definicji terroryzmu kryją się strategiczne interesy, polityczne i ekonomiczne, oraz obawy o bezpieczeństwo zarówno państw regionu, jak i globalnych aktorów zaangażowanych w konflikt syryjski. Interesy te dotyczą nie tylko wielkich mocarstw, ale również średnich państw, których rola staje się coraz bardziej istotna w kontekście degradacji międzynarodowego porządku prawnego i instytucjonalnego, podważenia roli USA na świecie, „chińskiego wyzwania” oraz kryzysu neoliberalnej polityki. Bez uwzględnienia tych regionalnych interesów, uprzedzeń i obaw, jakiekolwiek uzgodnienia stają się nierealne. Próbom znalezienia i zagwarantowania sobie przez tę kategorię krajów miejsca w nieznanym jeszcze dzisiaj przyszłym porządku światowym, towarzyszy ich transakcyjność, często polityka brinkmanshipu (stawiania spraw na krawędzi kolejnej wojny), degradacja mechanizmów instytucjonalnych. Wzrasta natomiast rola indywidualnych decyzji populistycznych czy autorytarnych liderów oraz próby wypracowania autonomicznej polityki zagranicznej, czyli takiej, która pozostaje poza dotychczasowymi sojuszami, a polega na uzyskaniu tzw. koszyka wyboru partnerów w zależności od sytuacji i zagrożenia, kosztem obrony wartości.
Konflikt w Syrii określały działania dwóch głównych bloków: 1) antyreżimowej, antyasadowskiej opozycji (od 2012 r.), które doprowadziły do powstania na większości terytorium kraju obszarów pozostających poza kontrolą władz w Damaszku oraz 2) powstanie tzw. Państwa Islamskiego (PI), które skutecznie wypełniło tę lukę na terytoriach Iraku i Syrii. Struktury dżihadystycznego państwa stały się faktem. Każdy z tych bloków był powodem (lub pretekstem) do legitymizacji działań międzynarodowych w „zwalczaniu terroryzmu i związanych z tym zagrożeń”. Stąd też jeszcze w 2015 r. „na prośbę władz w Damaszku”, Federacja Rosyjska rozpoczęła działania zbrojne w celu likwidacji tzw. PI.
Działania Rosji przebiegały nie tylko jednocześnie, ale i w porozumieniu z operacjami USA w ramach Połączonych Sił Zadaniowych (Operacja Inherent Resolve (CJTF-OIR), czyli międzynarodowej koalicji pod przywództwem USA (głównie siły powietrzne kilkunastu państw NATO, ale także Arabii Saudyjskiej, Emiratów, Jordanii). Zagrożenie ze strony PI było wówczas realne, co wymagało koordynacji działań i ustalenia samodzielnych obszarów operacyjnych w Syrii. W rezultacie rozmów między sekretarzami stanu USA (najpierw Hillary Clinton, a później Johnem Kerry’m) a ministrem spraw zagranicznych Rosji Siergiejem Ławrowem uzgodniono, że obie strony będą współpracować bipolarnie. Porozumienie nobilitowało Rosję, czyniąc z niej partnera USA, i legitymizowało rosyjską obecność wojskową w Syrii. Amerykanie otrzymywali do rozmów znanego sobie partnera. Rosja i USA zdawały sobie sprawę ze swoich sprzecznych interesów strategicznych w regionie, niemniej zarządzanie rozbieżnościami jest lepszym rozwiązaniem niż ryzyko wyjścia sytuacji spod kontroli. Uzgadniano (chociaż często strony działały na zasadzie faktów dokonanych, aby później wymuszać na partnerze kolejne uzgodnienia), iż USA będą doposażać syryjskie antyreżimowe ugrupowania w broń, aby zwalczać PI on the ground, na wschód od rzeki Eufrat tj. w kierunku granicy z Irakiem, a Moskwa będzie wzmacniać siły zbrojne Asada (na zachód od Eufratu).
Dla jasności dalszej części artykułu przyjmijmy umowny podział: USA objęło pieczą tzw. siły antyasadowskie, w tym szeroko rozumiane Syryjskie Siły Demokratyczne (SDF), które składają się głównie z oddziałów syryjskich Kurdów YPG-PYD (People’s Defense Units – Democratic Union Party). Syryjskie Siły Narodowe (SNA) to kolejne zgrupowanie opozycji antyasadowskiej, które obejmuje kilkanaście mniejszych organizacji. SNA są wspierane przez Turcję i są jej skutecznym sojusznikiem w zwalczaniu zagrożenia kurdyjskiego w Syrii. Wpompowano miliardy dolarów, rubli, tureckich lirów w dostawy sprzętu, uzbrojenia, amunicji, szkolenia itd.
Waszyngton uzgadniał kwestie z Saudami, Turkami, Jordańczykami i Bagdadem, podczas gdy dyplomacja Rosji prowadziła rozmowy z Asadem, Teheranem i… Ankarą! Następnie kraje regionu dołączyły do wypracowanego porozumienia jako jego sygnatariusze, legitymizując w ten sposób osiągnięte ustalenia.
Otwartą kwestią pozostaje pytanie: Czy Amerykanie zapomnieli o wystąpieniu Putina na Konferencji Monachijskiej w 2008 r., proklamującym przyjęcie przez Kreml kursu na konfrontację z Zachodem? Czy też – po inwazji na Donbas i aneksji Krymu – łudzili się, że Syria może być forum współpracy z Rosją?
Inicjatywa trzech: Proces Astański
12 kwietnia 2018 r. w Senacie USA przesłuchiwano Mike’a Pompeo, którego D. Trump proponował na stanowisko sekretarza stanu. Senator Menendez pokazał kandydatowi na urząd szefa amerykańskiej dyplomacji zdjęcie, na którym ściskają sobie dłonie prezydenci Rosji, Iranu i Turcji. „Kogo brakuje na tym zdjęciu” – zapytał senator.
Mike’owi Pompeo wypomniano, że na zdjęciu brakuje obecności USA. I to w sytuacji, kiedy Turcja, sojuszniczy kraj NATO, zakupiła rosyjskie systemy S-400. W tym czasie Ankara, w obliczu wzrastającej siły i militarnych sukcesów oddziałów syryjskich Kurdów z PYG-YPG, sojuszników USA efektywnie i skutecznie zwalczających IS/PI, przygotowuje się do zniwelowania zagrożenia powstania na północy Syrii autonomii kurdyjskiej (tzw. Rojava). W aksjologii polityki tureckiej, bez względu na kompozycję rządu w Ankarze, terroryzm i separatyzm kurdyjski („…i wszelkie jego odmiany”), uznawany jest za podstawowe zagrożenie dla integralności państwa i bezpieczeństwa oraz porządku społeczno-politycznego.
Na przełomie 2016 i 2017 roku Moskwa wspólnie z Turcją forsuje ideę powstania regionalnego formatu z włączeniem Iranu w ramach tzw. Procesu Astańskiego – bez udziału USA czy innych państw zachodnich. Rada Bezpieczeństwa ONZ akceptuje ten format[1]. Ma on stworzyć warunki do wdrożenia planu pokojowego, który dotychczas nie przyniósł rezultatu. Proces Astański przebiega w sytuacji skutecznego likwidowania coraz mniejszych enklaw Państwa Islamskiego. Ustalono kluczowe zasady, w tym utworzenie obszarów deeskalacji i eliminację działań zbrojnych różnych ugrupowań. Format ten pozwalał m.in. na irańskie wprowadzenie szyickiej milicji oraz oddziałów Hezbollahu, które koncentrowały się zwłaszcza na południowych obszarach Syrii, graniczących z Libanem. Turcja z kolei podjęła się zadania wojskowej kontroli strefy wokół miasta Idlib. W obszarze zamieszkanym przez 4-5 milionów osób, głównie Arabów i Turkmenów, miały zostać skomasowane oddziały sił antyasadowskich, rekrutujących się z Syryjskich Sił Narodowych (SNA). Obszar ten obejmował także radykalne islamskie zbrojne ugrupowanie, anysaddamowski Hayat Tahirir asz-Szam (HTS), które wywodzi się z Al-Kaidy, Al-Nusry, choć obecnie ugrupowanie to określa się jako sunnickie. Współistnienie tych dwóch frakcji opozycji antyasadowskiej w Idlib było możliwe dzięki obecności i działaniom tureckich sił zbrojnych, stacjonujących w tej prowincji i jej okolicach.
W tym samym czasie Ankara trzykrotnie skutecznie podejmuje – mniej lub bardziej formalnie uzgodnione z Moskwą i Teheranem – operacje wojskowe w celu stworzenia tamponu bezpieczeństwa wzdłuż jej ponad 900-kilometrowej granicy z Syrią. Są to operacje lądowe, bez użycia komponentu lotniczego. Rosja, kontrolująca obszar powietrzny Syrii, nie wyrażała zgody na udział lotnictwa tureckiego w tych operacjach, gdyż należało zachować równowagę w „triumwiracie” dowodzonym przez Moskwę. Drugim elementem „równoważącym antykurdyjskie ambicje Ankary” było uznanie przez Moskwę i Iran, że miasto Tall-Rifat, położone około 11 km od tureckiej granicy, na północ od kontrolowanej przez Turcję dzielnicy Idlib, nie będzie znajdować się pod kontrolą północnego sąsiada Syrii. Kontrolę nad nim zagwarantowały siły zbrojne armii Asada (plan rosyjski). Tym samym Turcja pozbawiona została nie tylko możliwości rozciągnięcia pasa / tamponu bezpieczeństwa w kierunku zachodnim. Była to znaczna, jedna z bolesnych zadr w triumwiracie (oprócz np. strat osobowych tureckich sił zbrojnych w wyniku działań armii Asada, czy też zestrzeleniu rosyjskiego samolotu w listopadzie 2015 r. przez Turków).
Niemniej – Ankara uzyskuje kontrolę (samodzielną lub wspólną z rosyjskimi siłami) nad znacznym obszarem przygranicznym w strefie zdominowanej przez Rosję (na Zachód od Eufratu). Nie dotyczy to strefy kontrolowanej przez kurdyjskie oddziały YPG-PYG (na wschód od Eufratu, gdzie głos mają Amerykanie). Jednakże rosyjska zgaga i niesmak w sprawie Tall-Rifat były dla Ankary dokuczliwe … aż do 1 grudnia 2024 roku.
W takich warunkach, od przełomu 2017 i 2018 roku do lutego 2022 roku, postępowała „donbanizacja” sytuacji w Syrii. Pomimo stopniowego odzyskiwania terytoriów przez armię Asada – osiągając 65% jesienią 2024 roku – dzięki wsparciu Rosji, nie zanotowano znaczących zmian. Rosyjskie próby doprowadzenia do normalizacji relacji między Ankarą a Damaszkiem, pomimo zmiany stanowiska Turcji na rzecz zbliżenia obu stolic, nie przynosiły rezultatu. Uznanie przez Ankarę Asada za interlokutora (Ankara odmawiała mu od 2012 r. legitymizacji), mogłoby otworzyć drogę do nowego etapu w procesie astańskim, choć wymagałoby od Turcji zmiany stanowiska wobec Kurdów syryjskich. Brak realnego zakończenia działań i wypracowania uznawanego przez Damaszek i wszystkie siły wewnętrzne w Syrii pokojowego rozwiązania dla całego terytorium Syrii był równie odległy, jak w na początku poprzedniej dekady.
Wystawiona na ciężką próbę cierpliwość Ankary wyczerpała się, gdy osłabiona wojną w Ukrainie Rosja wycofała część sił powietrznych z Syrii, a Izrael rozbił potencjał wojskowy Hezbollahu. Pozostające pod tureckimi wpływami oddziały HTS mogły przystąpić do ofensywy.
Problem syryjski: wymiar izraelsko-irański a przyszłość uregulowania sytuacji w Syrii
Przez dziesięciolecia uwaga skupiona na Bliskim Wschodzie koncentrowała się wokół konfliktu palestyńsko-izraelskiego, regionalnej roli Iranu oraz zagrożeń związanych z jego programem jądrowym, a także skutków Arabskiej Wiosny. Porozumienia pokojowe Izraela z kilkoma państwami arabskimi (w tym przede wszystkim ZEA i Egipt oraz Jordania, tzw. „The Abraham Accords” z 2020 r.) znacznie ograniczyły Iranowi możliwości oddziaływania na region. Jednakże atak Hamasu na Izrael i militarna operacja premiera Netanyahu wobec Gazy zadały tym porozumieniom poważny cios. Zawieszenie przez administrację Trumpa w 2018 r. negocjacji w sprawie programu jądrowego Iranu (JCPOA), nieudana próba rewitalizacji porozumienia przez administrację Joe Bidena oraz powrót Trumpa do Białego Domu pogłębiają niepewność co do perspektyw sytuacji na Bliskim Wschodzie.
Operacja Izraela w Gazie oraz Libanie unaoczniła jednoznacznie, że problem wojny domowej w Syrii ma bezpośredni związek z polityką Iranu wobec Izraela i vice versa. Dotyczy to zarówno wymiaru bezpieczeństwa, to jest operacji sił islamskich wspieranych przez Iran z obszaru nie tylko Libanu, ale i Syrii, jak też polityki Izraela, mającej na celu ograniczanie obszarów wpływów i obecności radykalnych, antyizraelskich ugrupowań islamskich. Do czasu ofensywy HTS na północnym zachodzie Syrii Moskwa nie reagowała na izraelskie ataki na pozycje Hezbollahu w Syrii. Chociaż to właśnie m.in. osłabienie Hezbollahu przyczyniło się do sukcesu sił HTS.
Równie interesująca jest analiza dwóch zjawisk, które pozostają istotnym przedmiotem uwagi: jak obecnie wynika z pokojowego porozumienia z Libanem, Izrael dąży do zablokowania, zredukowania, wyeliminowania wpływów irańskich (Hezbollah) na południowej granicy Syrii. Z kolei na północnej granicy Syrii, Turcja dąży do stworzenia pełnego pasa bezpieczeństwa, eliminując zagrożenie ze strony „terroryzmu kurdyjskiego” (eliminacja nie tylko obecności Kurdów z tych obszarach, ale zablokowanie jakichkolwiek planów powstania autonomii kurdyjskiej w tym regionie Syrii) oraz stworzenia bezpiecznej strefy, umożliwiającej powrót / przesiedlenie (?) z Turcji ponad 3,5-milionowej grupy uchodźców przebywającej w niej od 2012 r. Tampon służyć ma także jako ochrona przed możliwą masową migracją z Syrii do Turcji. Czy te oba wymiary bezpieczeństwa będą czynnikiem stymulującym ewentualne załagodzenie antyizraelskiej postawy Ankary, czy też są kompletnie irrelewantne? To ma szczególne znaczenie, zwłaszcza biorąc pod uwagę nieprzewidywalny kierunek rozwoju sytuacji w Syrii.
Czy astański format ma jeszcze sens?
Ankara argumentuje, że (przynajmniej do czasu agresji Rosji na Ukrainę) spośród członków NATO to bezpieczeństwo Turcji było poddane szczególnym wielopoziomowym wyzwaniom. Atak Hamasu z 2023 r. i operacje w Gazie uruchomiły nieprzewidywalną dynamikę rozwoju sytuacji. W jej wyniku, z punktu widzenia efektywności możliwości działania astańskiego triumwiratu na obszarze Syrii uległy znacznej redukcji. Po obaleniu Asada przydatność formatu astańskiego (przypomnijmy: Rosja-Iran-Turcja) wydaje się więcej niż wątpliwa, zwłaszcza że to Turcja jest wielkim zwycięzcą tego etapu gry syryjskiej. W czasie, gdy oddziały HTS przejmowały, praktycznie bez oporu, kontrolę nad Damaszkiem, w Doha szefowie dyplomacji tych trzech państw szukali nowej formuły rozwiązania syryjskiego kryzysu.
Rosję najwyraźniej zaskoczył kierunek i tempo wydarzeń w Syrii. Gdy oddziały HTS docierały na przedmieścia syryjskiej stolicy, Ławrow mówił coś o kontrofensywie przeciwko islamistom, a rosyjskie samoloty ostrzelały zajęte przez HTS miasto Hama. Niemniej, Rosja – chociaż znacznie zredukowała swój komponent wojskowy w Syrii, a użyteczność morskiej bazy w syryjskim Tartus zmniejszyła się po tym, jak Ankara zamknęła Cieśniny Czarnomorskie – pozostaje wciąż obecna w Syrii. Moskwa posiada w tym kraju pewne aktywa, które może zredukować jedynie strategiczna porażka Rosji w Eurazji.
Upadek rządów Asada jest porażką Iranu, gdyż Syria była dotychczas praktycznie jedynym arabskim sojusznikiem Teheranu. Irańska obecność w Syrii w postaci milicji szyickiej, a przede wszystkim wspierania i szkolenia Hezbollahu, w wyniku libańskiej operacji Izraela i zawarcia porozumienia z Bejrutem, nie tylko zredukowała rolę Iranu w Syrii, ale podważyła też możliwości szybkiej odbudowy wpływów. Z drugiej jednak strony, wsparcie dla reżimu Asada stawało się poważnym obciążeniem dla Iranu i uwolnienie od tych zobowiązań może, paradoksalnie, poszerzyć swobodę działania Teheranu.
Turcja, wydaje się, w pełni wykorzystała sprzyjające warunki po zawarciu porozumienia między Izraelem a Libanem o zakończeniu działań zbrojnych i stopniowym wycofywaniu się z południowego Libanu, aby „niespodziewanie” bardzo wzmocnić swoją pozycję w astańskim triumwiracie. Obalenie rządów Asada i – z punktu widzenia interesów bezpieczeństwa rozumianych przez Ankarę jako likwidacja zagrożenia kurdyjskiego – zajęcie przez HTS miejscowości Tall-Rifat, jest oczywistym sukcesem Ankary bez tzw. uzasadnionej konieczności angażowania się militarnie w konflikt. Triumf militarny Turcji, odniesiony dzięki HTS, może wszakże okazać się krótkotrwały, jeśli podział łupów (stref wpływów) w Syrii będzie odzwierciedlał militarne i organizacyjne możliwości poszczególnych grup etnicznych, religijnych i politycznych. Potencjalna możliwość utworzenia jakiegoś rodzaju autonomii kurdyjskiej wyzerowałaby osiągnięcia Ankary.
Dlatego triumwirat astański może się ostać, a nawet może stać się użytecznym formatem wypracowania planu pokojowego i normalizacji sytuacji w Syrii. W jego przeżyciu są zainteresowane właściwie wszystkie strony, zwłaszcza, że prezydent-elekt USA już zdążył ogłosić amerykańskie désintéressement włączeniem się do syryjskiej gry. Oczywiście, teraz to Turcja będzie pretendować do grania pierwszych skrzypiec w trio z Astany.
[1] S/RES/2336 (2016): http://unscr.com/en/resolutions/doc/2336
Po konwencjach głównych kandydatów do kolejnej prezydentury wiadomo już, jakie założenia kampanijne obrali oni, ich sztaby i stojące za nimi partie. Wczoraj karty na stół wyłożył Rafał Trzaskowski i usiłował to zrobić Szymon Hołownia. Dwa tygodnie temu jasno ujawniono strategię na rzecz próby wyboru Karola Nawrockiego.
Po tych wydarzeniach prymat nominata Koalicji Obywatelskiej nie tylko się utrzymał, ale wręcz umocnił. Trzaskowski, akcentując problematykę bezpieczeństwa, Nawrockiego spycha do defensywy. Niewiele ma on bowiem w tej sprawie do powiedzenia. A obawy związane z pogarszającą się sytuacją w pobliżu naszych granic, wyborem Donalda Trumpa w USA, ryzykiem zakończenia wojny w Ukrainie na warunkach Putina itd. są najczęściej definiowanym przez respondentów w sondażach problemem, na który ta kampania powinna dać odpowiedź. Poprzez hasło „Gospodarka” prezydent Warszawy neutralizuje potencjalne wykorzystanie przez spin-doktorów PiS inflacji i drożyzny jako zarzutów wobec przedstawiciela obozu rządzącego. Stąd też atak na prezesa NBP Adama Glapińskiego; jemu najłatwiej (i zgodnie z faktami) przypisać odpowiedzialność za wciąż dość dotkliwe skutki wzrostu cen dla portfeli wielu wyborców. Poza tym jednym przypadkiem, w sobotę Trzaskowski powstrzymywał się od wycieczek w stronę ludzi ancien régime’u, co dobrze służy idei budowania wspólnoty, także pożądanej przez ogół rodaków. Z drugiej strony elektorat Koalicji 15 Października oczekuje faktycznych rozliczeń za przewiny poprzedniej władzy; aktywną rolę na tym odcinku zapewne przejmą inni politycy PO, na czele z Donaldem Tuskiem. Zresztą fakty zaczną mówić same za siebie: będzie więcej wniosków o uchylenie immunitetów, postępowania prokuratorskie zaczną się kończyć oskarżeniami, ruszą procesy.
Trzecie hasło Trzaskowskiego – równość – jest kluczem do pozyskania wyborców progresywnych. A raczej ich przytrzymania, bo na starcie już cieszy się ich zaufaniem. I raczej go nie straci, ku rozpaczy kandydatów stronnictw lewicowych. Z kolei odwoływanie się do doświadczeń i kontaktów samorządowych, oraz propozycje w tej mierze, zdejmują z faworyta tych wyborów odium polityka oderwanego od spraw zwykłych ludzi z mniejszych miejscowości. Choć pomysł kolejnego, tym razem prezydenckiego, specjalnego funduszu zaskakuje: lepiej umacniać samorządność poprzez jasne, trwałe i wystarczające zasady finansowania zadań własnych władz lokalnych.
Jeśli coś w tej strategii mi zgrzyta, to stwierdzenia trącące eurosceptycyzmem (zgodnie z linią polityczną Tuska) oraz pominięcie kluczowej kwestii odbudowy praworządności i demokracji. Ta druga dobrze współbrzmiałaby z oczekiwaniem rozliczeń ekipy PiS. Jeśli chodzi o tę pierwszą, to – szczerze mówiąc – mam nadzieję, że Trzaskowski na tym polu wykaże się, jeśli wygra wybory, niezależnością. Wydaje się być o wiele bardziej przekonanym Europejczykiem niż Tusk.
Generalnie sztabowcy KO za wzór przyjęli sobie chyba pierwszą kampanię Emmanuela Macrona. Nawet slogan „Cała Polska naprzód!” jest kalką z „La République, en marche!”. To dobry punkt odniesienia. Tamta kampania okazała się zwycięska.
Na tym tle Nawrocki prezentuje się słabo. To kandydat zwrócony ku przeszłości, nie ku nowoczesności. Nadal nie jest w stanie udzielać odpowiedzi na kontrowersyjne pytania debaty publicznej, a gdy czyni to wiernie w ślad za nagłymi zwrotami Jarosława Kaczyńskiego (jak w sprawie aborcji), wygląda niepoważnie i niesamodzielnie. Jego zadaniem nie jest jednak pozyskanie głosów elektoratu centrowego, lecz konfederatów (w drugiej turze). Z narodowcami to się zapewne uda. Jednak wątpliwe, by był w stanie przekonać drugi odłam polskiej radykalnej prawicy – leseferystów i libertarian.
Adam Bielan i Jacek Kurski, którzy ponoć kryją się za plecami kandydata PiS (nazywanego obywatelskim), są zapatrzeni w tegoroczne wybory amerykańskie i zwycięstwo Trumpa. Stąd zdają się wierzyć, że sukces może przynieść stawianie na obniżony standard życia przeciętnych rodzin w ostatnich latach (nieważne, że nastąpiło to w czasie rządów ich partii). Będą chcieli odciągnąć uwagę wyborców od niekompetencji Nawrockiego w kwestiach bezpieczeństwa, przekierowując ją na trudności codziennego życia. Glapiński niespodziewanie zapowiedział, że obniżka stóp procentowych nastąpi raczej w 2026 roku – nie, jak powszechnie spodziewali się ekonomiści, za cztery miesiące, kiedy to inflacja powinna wyraźnie spaść z obecnych 5 procent. Prezes NBP ponownie wikła się w politykę, próbując pomóc Kaczyńskiemu. Być może Koalicja będzie musiała wypić gorzkie piwo, jakiego sama sobie nawarzyła, zwlekając z uruchomieniem postępowania w sprawie odpowiedzialności konstytucyjnej Glapińskiego, mimo oczywistych przejawów złamania przezeń wymogu politycznej niezależności. Z sobotniego przemówienia Trzaskowskiego wynika jednak, że jest tego świadom i być może znalazł już na to receptę.
Trudno natomiast coś więcej powiedzieć o strategii Szymona Hołowni. W Teatrze Szekspirowskim w Gdańsku powtórzył swój znany symetrystyczny przekaz. Nie wiadomo jednak, do kogo go kieruje. Nie wydaje się, by jakaś znacząca grupa wyborców chciała uciec od wyboru między dwiema wyraźnie zarysowanymi alternatywnymi wizjami prezydentury: współpraca z rządem, przeprowadzenie obiecanych w 2023 roku prodemokratycznych zmian, mocna pozycja Polski w UE i działania na rzecz zagwarantowania bezpieczeństwa versus polityka tradycjonalizmu, powrót pod skrzydła Kościoła, ustawienie się bokiem (lub plecami) do UE, zależność od Ameryki Trumpa.
Kandydowanie Hołowni w takim duchu może być początkiem końca jego istotnej politycznej roli. W tej sytuacji nie wykluczałbym jego rezygnacji z udziału w wyścigu (nie za darmo!), o ile sondaże nagle i niespodziewanie nie wystrzelą mu w górę.
Czwarty (a w zasadzie, uwzględniając wysokość poparcia, trzeci) kandydat – Sławomir Mentzen – zapewne liczy na naturalny wzrost poparcia dla Konfederacji, według badań P. Sadury i S. Sierakowskiego nawet do 20 procent. Wystarczyłoby mu wówczas spokojne eksploatowanie tego trendu, bez konieczności sięgania po nowych (innych) wyborców. Wątpliwe jednak, aby wzrost poparcia osiągnął ten pułap już teraz. Także dlatego nadzieje PiS na wynik Nawrockiego bliski 50 procent, nie mówiąc już o zwycięstwie, wydają mi się płonne.
Ugrupowania lewicowe nie wyznaczyły jeszcze swoich kandydatów i nie ujawniły założeń kampanii, które miałyby przynieść w miarę przyzwoity wynik, co przy rywalizacji z Trzaskowskim i tak byłoby niesłychanie trudne.
Od reorganizacji naczelnych organów administracji państwowej, której celem było zbudowanie struktury rządowego centrum dowodzenia zdolnego do wdrożenia merytorycznych zmian w gospodarce, minęło ponad 40 lat. Przesłanie było wtedy (1987 r.) jasne: gospodarkę i życie społeczne należy uwolnić od hierarchicznego (może lepiej – piętrowego) układu: przedsiębiorstwo – zjednoczenie – ministerstwo, a więc umożliwić rzeczywistą samodzielność jednostkom gospodarczym, co prowadziło do odejścia od centralnego planowania – dogmatu gospodarki socjalistycznej. Zlikwidowano resorty branżowe, zmniejszono bodaj z 26 do 18 liczbę organów centralnych. Ten kierunek rozumowania potwierdzono, wprowadzając ustawę o działalności gospodarczej, przygotowaną znacznie wcześniej i przez inną ekipę niż utrwaliło się to w świadomości zbiorowej.
Potem nacisk na dokonanie transformacji ustrojowej spowodował zajęcie się innymi sprawami. Kolejne rządy rozbudowywały swój aparat, nie myśląc zbytnio o zasadach jego kształtowania. Zabrakło refleksji strukturalnej. Niestety, tej wady nie uniknęła obecna ekipa rządowa. Sądzę, że dążenie do pilnego utworzenia koalicji, w której czterech partnerów przejmuje władzę z rąk PiS, a musi to zrobić szybko i względnie sprawnie, zadecydowało o rezygnacji z prac o takim charakterze. Jeśli premier narzeka dziś na koalicjantów, że nie dość energicznie biorą się za rozliczenia poprzedników, to upatrywałbym przyczynę takiego spowolnienia w strukturze Centrum, a nie w lepszej lub słabszej woli podejmowania tych zadań.
Bo, po pierwsze – rząd jest nadmiernie rozbudowany i liczy aż 27 ministrów. Im więcej, tym gorzej, zwłaszcza że trudno uniknąć wrażenia, iż niektóre z tych stanowisk tworzono, by zaspokoić apetyty koalicjantów, a nie z rzeczywistej potrzeby. Jeśli koledzy mają, na przykład – trzy resorty, to my też musimy; to bardzo polskie. Po drugie, jedni kierują działami, takimi jak rolnictwo, przemysł (to tylko teoretycznie, bo czym właściwie zajmuje się ten resort zlokalizowany w Katowicach przy samodzielności podmiotów gospodarczych – nie wiadomo) czy infrastruktura, a inni – wybranymi z katalogu fragmentami działalności społecznej, a raczej intencjami, jak równouprawnienie albo troska o ludzi starych. Wysoko cenię minister Okłę-Drewnowicz, ale nie udało mi się odnaleźć żadnego przejawu działalności jej ministerialnego zespołu, bo trudno nazywać go resortem. Ta niespójność prowadzi do deptania sobie po piętach, kompetencje krzyżują się naturalną koleją rzeczy. Sprawy europejskie też mieszają się z kompetencjami „działowymi”, a że stanowiska poszczególnych ministerstw są odmienne, próba uzgodnienia wymaga czasu i kompromisów. O czym decyduje minister Pełczyńska-Nałęcz, a o czym minister Paszyk? Bo odnoszę wrażenie, że każde chciałoby czego innego.
Zasadniczą przyczyną niedowładu jest jednak brak jednoznacznego przesądzenia, co należy do partii koalicyjnych, a co do rządu. Przypomina to trochę dawne spory pod hasłem: partia kieruje, a rząd rządzi. Jeśli po 40 latach od przypominanej reformy AD 1987, nie wiemy, co i jak, to nie najlepiej świadczy o kolejnych ekipach rządzących, bo żadna nie zadała sobie tego trudu. Teraz, aby dojść do porozumienia, zdecydowano się na niezbyt efektywne rozwiązanie: podzielono ministerstwa wedle liczby mandatów sejmowych, ale uznano, że każda partia ma swojego wiceministra. Wyszło ponad stu członków rządowej kadry kierowniczej. A ponieważ stanowiska poszczególnych partii są rozmaite, to już w każdym z resortów dojść do porozumienia trudno, a co dopiero w rządzie jako całości. W jakim stopniu każdy z partyjnych nominatów odzwierciedla wolę partii, która go desygnowała, a w jakim stopniu jest wyrazicielem jednoznacznej opinii gremium resortowego? Natchniony zdolnościami proroczymi napisałem na powitanie Koalicji 15 Października w jednym z artykułów w „Res Humana”, że największym wrogiem tego rządu są partie wchodzące w jego skład i chyba miałem rację.
Jeśli nad projektem parlamentarnym lub obywatelskim partie koalicyjne głosują odmiennie, to niedobrze; jeśli tak się zdarzy w przypadku projektu rządowego – to dramat. Może sposobem na uniknięcie kolizji byłoby ograniczenie i podanie do publicznej wiadomości (jesteśmy dziś niewolnikami mediów) zestawu wspólnych inicjatyw i przesądzenie – przez czterech liderów – że wszyscy są za. Niby zrobiono to na wstępie wspólnych rządów, ale zbyt ogólnikowo i nieprecyzyjnie. Towarzyszyć temu mogłaby deklaracja, że w sprawach nieobjętych tym wykazem, każdy ma wolny wybór. Nie byłoby wówczas sporu w sprawach błahych, bo te źle wpływają na wizerunek i na wzajemne relacje. Swoją drogą, uprzywilejowana jest tu Trzecia Droga, bo ona ma dwóch liderów, choć w wyborach startuje jako jedno ciało.
Może Komitet Stały, którym kieruje minister Berek, wziąłby na siebie ciężar prowadzenia uzgodnień merytorycznych, nie tylko organizacyjnych i legislacyjnych, by projekty rządowe miały jednoznaczny kształt? Nie należy przenosić dyskusji na forum parlamentarne. Może.
Gdyby pojawiły się mądre propozycje o charakterze strukturalnym, jak wyjść z impasu, należałoby poświęcić im już teraz dużo uwagi. Natomiast po wyborach prezydenckich za tę sprawę trzeba wziąć się na serio. Bo kształt i formuła rządu to jest sprawa na serio. Od tego momentu do wyborów parlamentarnych pozostanie jeszcze dwa i pół roku. Tylko tyle i aż tyle.
5 grudnia do dymisji podał się premier Francji Michel Barnier. Jego gabinet był najkrócej funkcjonującym rządem V Republiki. Przetrwał zaledwie 91 dni. Wieczorem tego dnia, w orędziu do narodu prezydent Emmanuel Macron oskarżył o upadek rządu „front antyrepublikański”, który utworzyły – jego zdaniem – „skrajna prawica”, czyli Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen i „skrajna lewica”, czyli Nowy Front Ludowy. Faktycznie, za wnioskiem lewicy o odwołanie rządu zagłosowało aż 331 posłów – i z lewicy, i ze skrajnej prawicy. Macron przyznał pośrednio, że popełnił błąd, rozwiązując w ubiegłym roku parlament, co uruchomiło proces dezorganizacji francuskiej sceny politycznej. „Nie zostałem zrozumiany” – powiedział, wyjaśniając swoją ówczesną decyzję chęcią powstrzymania prącej do władzy skrajnej prawicy. Macron przemilczał jednak, że tylko dzięki Nowemu Frontowi Ludowemu Marine Le Pen i jej partia nie odniosła druzgoczącego zwycięstwa.
Chociaż spośród trzech wielkich bloków w parlamencie to lewica ze 193 mandatami jest siłą największą, Macron powierzył przed trzema miesiącami stanowisko premiera 73-letniemu konserwatyście Michelowi Barnierowi. Prezydent liczył, że obawami przed skrajną prawicą będzie trzymał w szachu lewicę, a ta będzie wspierała jego autorski rząd. Przeliczył się. Układ sił w parlamencie francuskim może nie sprzyja utworzeniu rządu większości, ale pozwala na utopienie już istniejącego. Dwa skrajnie wrogie sobie ugrupowania dogadały się i obaliły Barniera.
Teraz we Francji rozpoczyna się obłędny kontredans polityczny, w którym chodzi nie tylko o to, kto będzie nowym premierem. Utworzenie nowego rządu będzie niezwykle trudne, a parlamentu nie można rozwiązać aż do sierpnia 2025 roku. Na horyzoncie widnieją wybory prezydenckie w 2027. Dzisiaj największą popularnością (32 procent poparcia) cieszy się Marine Le Pen. Macron zapowiedział w orędziu, że mimo porażki jego rządu, nie poda się do dymisji.
Oznacza to najpewniej, że przez najbliższe trzy lata będziemy mieli we Francji nie motor napędowy Unii, lecz osłabionego prezydenta i permanentne kryzysy rządowe z perspektywą przedterminowych wyborów parlamentarnych.
Bardziej klarowna, co nie znaczy – bardziej optymistyczna, sytuacja powstała w Niemczech. Mniejszościowy socjaldemokratyczny rząd Olafa Scholza dotrwa tylko do przedterminowych wyborów, które odbędą się 23 lutego 2025 r. Socjaldemokraci nie mają dzisiaj szans nawet na drugą lokatę, gdyż ze swoimi 15 proc. poparcia ustępują skrajnie prawicowej Alternatywie dla Niemiec (18 proc.). Niemcy mają jednak tradycje wielkiej koalicji, zatem najprawdopodobniej zwycięska chadecja (dzisiaj 32 proc. poparcia) doprosi do rządzenia mocno poturbowanych socjaldemokratów. Zanim jednak wyłoni się nowy Bundestag, zanim utrze nowa koalicja i powstanie rząd Friedricha Merza, w bardzo ważnych dla losów Europy najbliższych trzech-czterech miesiącach także Niemcy będą pozbawione silnego, wyrazistego przywództwa.
W systemie politycznym Rumunii rola prezydenta jest ograniczona. Nie ma on możliwości wetowania ustaw i może być zawieszony zwykłą większością głosów Izby Deputowanych i Senatu. Niemniej, jako – wg konstytucji – „mediator między państwem a społeczeństwem” oraz zwierzchnik sił zbrojnych prezydent może stać się potencjalnie poważnym problemem. Zwłaszcza jeśliby drugą turę wyborów 8 grudnia wygrał Călin Georgescu, kandydat znikąd, skrajnie prawicowy populista, nacjonalista i ortodoks religijny. Ten, a jakże by inaczej!, admirator Putina i nawołujący do powstrzymania pomocy dla walczącej Ukrainy, zebrał w pierwszej rundzie 23 procent głosów.
Największe partie rumuńskie zawarły sojusz na rzecz Eleny Lasconi, wysuniętej przez Unię Ocalenia Rumunii – podobne do polskiej Trzeciej Drogi różnolite ugrupowanie zrzeszające od liberałów do ekologów. Sama Lasconi pozycjonuje się jako centroprawica i chętnie odwołuje się do Ronalda Reagana.
Europa jak nigdy potrzebuje konsolidacji, zdecydowania i sprawczości. Na jej wschodzie trwa wojna rosyjsko-ukraińska. Płonie Bliski Wschód. Piętrzą się wewnętrzne problemy gospodarcze i społeczne. Wzmaga się presja migracyjna. Niepewność zawisła nad relacjami z USA. Tymczasem w trzech ważnych państwach UE, z których tandem francusko-niemiecki jest decydujący dla przyszłości Unii, czekają nas tygodnie i miesiące wstrząsów i perturbacji.
Archetyp niezwyciężonego bohatera, który uosabia ideały siły, niezależności i sukcesu, który jest w stanie podporządkować sobie wszystko i wszystkich, jest głęboko zakorzeniony i nadal propagowany w amerykańskiej kulturze przez literaturę, filmy i gry cyfrowe.
Bogactwo nadal (i zbyt często) staje się symbolem władzy i osiągnięć, przyćmiewając inne cechy, takie jak inteligencja czy kreatywność. Na przykład Elon Musk jest głównie rozpoznawalny i podziwiany ze względu na swój ogromny majątek i wpływ, jaki on przynosi, a nie ze względu na jego inteligencję, innowacyjne pomysły lub wiedzę techniczną. Skupienie się na bogactwie i władzy zdaje się kształtować wartości i aspiracje społeczne, prowadząc do wąskiej definicji sukcesu. Najlepiej zdaje się ilustrować to słynne żartobliwe powiedzenie: a kto bogatemu zabroni?
Ale to dość powszechne zjawisko rodzi również interesujące pytania o to, co naprawdę cenimy i podziwiamy w naszych przywódcach i bohaterach i komu chcemy powierzyć władzę na najwyższym szczeblu. Odpowiedź na to pytanie zdaje się być bardzo istotna tuż przed finalną sceną zmiany władzy w Białym Domu i towarzyszącej temu paradzie potencjalnych nominatów na najważniejsze stanowiska w nowej administracji.
I tu trzeba pilnie pospieszyć z istotnym wyjaśnieniem lub raczej odpowiedzią na pytanie: Czy On może? Odpowiedź brzmi: nie, nie może. Donald Trump nie może oficjalnie mianować nikogo do swojej administracji, dopóki nie zostanie zaprzysiężony 20 stycznia 2025 roku jako 47. prezydent USA. Może jednak ogłosić swoich planowanych kandydatów i snuć plany dotyczące jego administracji. Nominacje te, zwłaszcza na stanowiska w rządzie, wymagają jednak zatwierdzenia przez Senat po objęciu urzędu przez Trumpa.
Istnieją pewne wyjątki, takie jak wiceprezydent i szef personelu Białego Domu, które zgody Senatu nie wymagają. Dodatkowo Trump mógłby wykorzystać nominacje w czasie przerwy do tymczasowego obsadzenia stanowisk bez zatwierdzenia Senatu, jeśli ten będzie miał przerwę; ale te nominacje trwałyby tylko do końca następnej sesji Kongresu.
Jednakże przez jeszcze kilka tygodni Donald Trump może dość bezpiecznie ogłaszać najbardziej kontrowersyjne listy potencjalnych liderów nowej administracji, wiedząc, że posiada bezpiecznik w postaci braku zgody ze strony legislatywy. Możliwe jest, że wykorzystuje te publicznie ogłaszane nominacje, aby zasygnalizować lojalność swoim zwolennikom i sojusznikom, wiedząc, że proces zatwierdzania, który może być poważną przeszkodą w realizacji tych obietnic, daje mu margines bezpieczeństwa. W ten sposób może pokazać swój zamiar nagradzania lojalności bez konieczności wykonania obietnic, jeśli Kongres zablokuje nominacje.
Inną opcją może być to, że bardzo wczesne publiczne ogłaszanie bardzo kontrowersyjnych wydawać by się mogło propozycji, przy jednoczesnym opisanym wyżej zaworze bezpieczeństwa, pozwoli mu na większą swobodę w dokonywaniu ostatecznego wyboru i da mu czas na sprawdzenie reakcji opinii publicznej i poziomu poparcia dla jego wyborów. Jakakolwiek jest jego strategia, bezspornym pozostaje to, że lista osób proponowanych do objęcia najważniejszych stanowisk jest wysoce kontrowersyjna. A są (lub – jak w przypadku Matta Geatza i Pete’a Hegsetha – byli) wśród nich:
Pete Hegseth na sekretarza obrony: były gospodarz Fox News, stanął w obliczu oskarżeń o napaść seksualną w 2017 roku, chociaż nie postawiono żadnych zarzutów.
Robert F. Kennedy Jr. na sekretarza zdrowia i opieki społecznej, choć znany jest ze swoich kontrowersyjnych poglądów na temat szczepionek.
Kash Patel – potencjalny dyrektor FBI, znany ze zdecydowanych poglądów partyjnych i długiej listy przeciwników politycznych. Nominacja Patela wzbudziła obawy o potencjalną stronniczość i upolitycznienie FBI.
Tulsi Gabbard na stanowisko dyrektora wywiadu narodowego: spotkała się z krytyką za swoje ostatnie spotkanie z prezydentem Syrii Baszarem al-Assadem.
Matt Gaetz na stanowisko prokuratora generalnego. Gaetz wycofał swoje nazwisko z rozważań ze względu na wcześniejsze śledztwa w sprawie zarzutów o handel ludźmi w celach seksualnych. W jego miejsce pojawiła się Pam Bondi, była prokurator generalna Florydy i obrońca podczas pierwszego procesu impeachmentu Trumpa.
Elon Musk — szef Departamentu Efektywności Rządu, którego zadaniem jest znalezienie 2 bilionów dolarów cięć budżetowych. Ta nominacja jest postrzegana jako niekonwencjonalna ze względu na doświadczenie Muska w biznesie, a nie w rządzie.
Scott Bessent, założyciel Key Square Capital Management i były dyrektor ds. inwestycji w Soros Fund Management — sekretarz skarbu. Finansowe zaplecze Bessenta i poparcie dla polityki gospodarczej Trumpa sprawiają, że jest on mocnym kandydatem.
Marco Rubio – sekretarz stanu. Nominacja senatora z Florydy i byłego kandydata na prezydenta jest godna uwagi ze względu na jego wcześniejszą krytykę Trumpa i jego zdecydowane stanowisko w kwestiach polityki zagranicznej.
Brooke Rollins, Dyrektor Generalna America First Policy Institute — na stanowisko sekretarza rolnictwa. Rollins pracowała na różnych stanowiskach doradczych podczas pierwszej kadencji Trumpa i jest znana ze swojej wiedzy politycznej.
Scott Turner — sekretarz ds. mieszkalnictwa i rozwoju miast. Były gracz w futbol amerykański i prawodawca stanowy w Teksasie. Turner był zaangażowany w inicjatywy edukacyjne i rewitalizacyjne.
Lori Chavez-DeRemer — sekretarz pracy: Była kongresmenka z Oregonu, jej nominacja jest wspierana przez Związek Zawodowy Teamsters, co podkreśla poparcie dla niej ze strony grup pracowniczych.
Do 20 stycznia jest jeszcze kilka tygodni, a karuzela nazwisk kręci się bardzo szybko i łatwo z niej spaść. Jeszcze trzeciego grudnia kandydatem na sekretarza obrony był Pete Hegseth, ale już czwartego wyglądało na to, że może zastąpić go gubernator Florydy (i przeciwnik Trumpa) Ron DeSantis. Znamy przyszłego prezydenta: może on powiedzieć „you are fired” („został pan zwolniony”) jeszcze wiele razy, zanim ostatecznie, za zgodą Senatu, powie „you are hired” („został pan zatrudniony”). Ale kto bogatemu zabroni…
Na spotkaniu zespołu redakcyjnego „Res Humana” ustalono, że listopadowy numer dwumiesięcznika będzie poświęcony tematyce politycznej. Bo wybory w USA, a w ogóle to dawno o polityce nie było. Zatem, jak mówi jeden z bohaterów popularnego serialu Ranczo: jak tak, to tak.
Dawno, dawno temu podczas wykładu, na którym polityczny propagandzista przedstawiał postęp w budownictwie socjalizmu w PRL, siedzący z dala od prezydium niepozorny osobnik zabrał głos: „Towarzyszu prelegencie, mam jedno pytanie. Czy już nastał ten socjalizm, o którym mówiliście, czy będzie jeszcze gorzej?” Rzeczywiście, kilka lat później socjalizm z łoskotem walnął o glebę. Obiecując fundamentalne zmiany na lepsze, apologeci nowych czasów zaczęli zachwalać kapitalizm, do niedawna będący źródłem zła wszelkiego, a wśród jego konstytutywnych cech wyróżnili dwie: własność prywatną (w odróżnieniu od rujnującej samą siebie własności państwowej) oraz prawa rynku, które miały skutecznie zastąpić nieefektywne centralne planowanie. Publiczność zaniemówiła z zachwytu, lecz wkrótce odzyskała głos. Główny propagator polskiego kapitalizmu Leszek Balcerowicz (profesor bądź co bądź) musiał rejterować przed hałaśliwym, choć mocno niedouczonym (matury ponoć nie miał) Andrzejem Lepperem, rolnikiem spod Darłowa. Przez wiele lat w świadomości zbiorowej Polaków utrzymywało się jednak przekonanie, że może wolniej, może potykając się, ale konsekwentnie zmierzamy do kapitalizmu, bo jeszcze w pierwszych dekadach XXI wieku prywatyzowano to i tamto, a rynek wciąż był pojęciem uświęconym doktrynalnie i o żadnym powrocie do centralizmu nie myślano, a nawet ganiono każdego, kto o państwie jako regulatorze wspominał. Pojawiały się wprawdzie nic nieznaczące określenia, jak społeczna gospodarka rynkowa, pełniły one jednak rolę zmiękczającą dolegliwość wprowadzanych rozwiązań i wzmacniającą zaufanie do przywódców, którzy o ludzkiej twarzy ustrojów nie zapomnieli.
W 1990 roku państwo polskie było właścicielem około 8,5 tysiąca zakładów pracy. Ogółem w latach 1990–2010 dokonano przekształceń własnościowych blisko 6 tys. zakładów (dane wg portalu historycy.org.pl). Nie nudząc podawaniem zbyt wielu szczegółów, można wyraźnie dostrzec, że procesy prywatyzacyjne mocno zwalniały za rządów PiS (rekordzistą okazał się rząd Olszewskiego, kiedy sprywatyzowano tylko 1 przedsiębiorstwo). Bliższe przyjrzenie się pozostałym rządom nie prowadzi do wniosków uogólniających; odnoszę wrażenie, że liczbowe efekty prywatyzacji były raczej odzwierciedleniem aktualnej koniunktury rynkowej lub sprawności urzędniczej niż wyrazem świadomej polityki poszczególnych ekip rządzących. Nigdy się nie udało, choć próbowano, ustalić, jakie dziedziny gospodarki powinny pozostać we władztwie państwa, a jakie z powodzeniem można przekazać w bardziej operatywne, prywatne ręce. Według danych Ministerstwa Aktywów Państwowych na koniec 2023 roku w Polsce funkcjonowało 669 spółek Skarbu Państwa. W latach 2015–2023 nastąpił wyraźny powrót do roli państwa w procesach decyzyjnych, spowolniono prywatyzację, nasiliła się natomiast nacjonalizacja gospodarki. Symbolicznym dowodem tych procesów stała się zmiana nazwy Ministerstwa Przekształceń Własnościowych (która to nazwa obowiązywała do 1996 roku) na Ministerstwo Skarbu Państwa, a gwoździem do trumny procesów prywatyzacyjnych stało się przyjęcie nazwy Ministerstwo Aktywów Państwowych, co stało się w roku 2019 w apogeum rządów PiS. Od 2015 roku rozpoczął się zresztą proces odwrotny: przywrócona została kontrola Skarbu Państwa nad Bankiem Pekao SA, spółką PKP Energetyka, Elektrowniami w Połańcu i Rybniku, 8 elektrociepłowniami i Polskimi Kolejami Linowymi, by wymienić tylko najważniejsze zakłady.
Jednym z kluczowych pytań po utworzeniu – pod koniec 2023 r. – koalicji rządzącej było pytanie o filozofię rządzenia. Nie o wybory ustrojowe, bo te wydają się przesądzone, lecz „o granicę pomiędzy tym, co publiczne, a tym, co prywatne, pomiędzy państwem a rynkiem”[1]. Zacytowałem George’a Friedmana, bo pytanie postawione przez amerykańskiego politologa i doradcę rządowego dotyczy także polskiej ścieżki rozwojowej. A z jego rozważań wynika, że wybór, o którym mówimy, nie jest pochodną zmiany ekipy rządzącej, lecz ukształtowania obiektywnych warunków: wyczerpania zdolności dotąd przyjętego rozwiązania (koncepcji) do prowadzenia skutecznej polityki w następnych latach; gdy ta zdolność zdaje się wygasać, potrzebne jest przestawienie zwrotnic. Takiej manipulacji dokonali w najnowszej historii dwaj amerykańscy prezydenci: Franklin Delano Roosevelt i Ronald Reagan. Pierwszy z nich radykalnie zwiększył zakres władzy rządu federalnego. Reagan zaś zdecydowanie go zmniejszył. „Roosevelt interweniował, przenosząc część władzy z elity finansowej na elitę polityczną. Gdyby tego nie zrobił, przeważyłoby poczucie, że wszystkie elity kraju zawiodły. A właśnie ono doprowadziło do władzy faszystów w Europie”. Czy podobna sytuacja ma miejsce w Europie, czy faszyści zagrażają też Polsce? Jeszcze nie dorwali się do władzy, ale ich obecność coraz mocniej objawia się na międzynarodowej scenie politycznej. „Coś przeciwnego zdarzyło się za Reagana. W latach osiemdziesiątych odpowiedzialnością za kryzys gospodarczy obciążano elity polityczne; społeczeństwo obwiniało strukturę wielkiego rządu, pozostawioną przez Roosevelta. Reagan przesunął więc równowagę pomiędzy państwem a rynkiem w drugą stronę, osłabiając państwo, by wzmocnić rynek”[2]. Zmiana ekipy: Demokraci czy Republikanie nie miała nic do rzeczy. Od Roosevelta do Reagana upłynęło ok. 60 lat, rozdzielało ich zaś kilku prezydentów z obu opcji. Friedman idzie też dalej w swoich rozważaniach. Jego zdaniem, nie chodziło o rzeczywistą zmianę polityki, nie istniały bowiem żadne obiektywne okoliczności, które by taką zmianę wymuszały. „Koncentrowali się nie na rozwiązaniu problemu […], ale na przekonaniu obywateli, że nie tylko mają plan, ale również są pewni jego sukcesu”[3]. Do tego potrzebny jest mistrz iluzji i obaj takimi mistrzami się okazali. „Oprócz swego udziału w określaniu zakresu władzy państwa i rynku prezydent i inni politycy, manipulując strachem i nadzieją, definiują również to, jak oficjalnie wygląda sytuacja. Roosevelt i Reagan byli wielkimi prezydentami nie tylko dlatego, że przesunęli granice między państwem a rynkiem w taki sposób, by odpowiadał potrzebom chwili, ale również dlatego, że stworzyli atmosferę, w której wydawało się to nie zwykłą operacją techniczną, ale moralną koniecznością. Czy wierzyli w to, czy nie, jest mniej istotne niż to, że skłonili do tej wiary innych i w ten sposób umożliwili przeprowadzenie technicznej zmiany”[4].
Można wpaść w cielęcy zachwyt z podziwu dla manipulacyjnej zdolności obu prezydentów. Powstaje jednak pytanie, czy ich sukces wynikał tylko z prestidigitatorskich umiejętności, czy też był wynikiem synchronizacji rzeczywistych potrzeb z siłą propagandy i osobistymi przymiotami. Z najnowszej historii Polski można przecież przypomnieć ekwilibrystykę Jerzego Urbana z lat 1986–89, która żadnego politycznego sukcesu ani jemu, ani jego patronom nie przyniosła. A teraz? Obserwacja zagrożeń wskazywałaby, że nadszedł czas na Roosevelta, czyli na wzmocnienie państwa kosztem rynku. Wojna Rosji z Ukrainą, generująca strach przed wojną na większą skalę, powodziowa katastrofa, chocholi taniec w instytucjach wymiaru sprawiedliwości, zmaganie z migracją, wymaga – tak nam się wydaje – silnego państwa i zwiększenia poczucia bezpieczeństwa. Ktoś, kto więcej wie i więcej umie, powinien wziąć odpowiedzialność za obywateli, zestresowanych tym, co się dookoła nich dzieje. Inaczej przyjdą faszyści, zawsze tak było, a teraz są nadspodziewanie blisko. Obserwacja bieżących zdarzeń potwierdzałaby, że tak się dzieje. Rosną szybko środki na obronność i bezpieczeństwo, a te dziedziny zawsze były i pozostaną domeną państwa. Środki te nie wzmacniają jednak rodzimego kapitału prywatnego, bo przeznacza się je na import, wzmacniając tym samym obcych eksporterów. Przy okazji wychodzi na jaw słaba zdolność technologiczna naszej gospodarki. Nie może być jednak inaczej, skoro na obronność (w tym zakupy sprzętu) przeznaczymy w 2025 r. 4,7 procent PKB, a na B+R tylko coś około 1,3 procent. Prywatne inwestycje nadal spadają. O żadnej prywatyzacji wróble nie donoszą. Ciężar odbudowy zniszczeń po powodzi wzięło na siebie państwo, powołując urząd specministra do tych celów. Na marginesie tego kataklizmu zaczęto sugerować wprowadzenie cen regulowanych na dotkniętych klęską terenach. Przyszedł taki czas. Być może.
W zakamarkach słabnącego z wiekiem umysłu pojawia się jednak pewna wątpliwość. Jak dalece odwrót od polityki uznanej niedawno za fundament rozwoju nie zagrozi pryncypiom ustrojowym? By uniknąć ironicznych uśmiechów, odwołam się do autorytetów, tym razem do Slavoja Żiżka, którego lewicowych przekonań nikt nie ośmiela się kwestionować. Interpretując marksowską analizę możliwości przezwyciężenia organicznych sprzeczności kapitalizmu, pisał: „[…] kiedy możemy mówić o zgodności sił wytwórczych ze stosunkami produkcji w ramach kapitalistycznego sposobu produkcji? Dokładna analiza przynosi tylko jedną odpowiedź na to pytanie: nigdy”. Bo to właśnie „[…] wewnętrzna sprzeczność zmusza system kapitalistyczny do ciągłej, rozszerzonej reprodukcji – do nieustannego rozwoju warunków produkcji […]”. I dalej: „Kapitalizm jest w stanie przekształcić swoją granicę, własną niemoc, w źródło wewnętrznej siły – im bardziej się «rozkłada», im bardziej pogłębiają się jego wewnętrzne sprzeczności, tym bardziej musi siebie zrewolucjonizować, aby przetrwać”[5]. Problem zatem w tym, by dokonując przestawienia zwrotnic, nie usunąć, nie wypalić, jak pisze Żiżek – świadomie lub przypadkiem – tej wewnętrznej sprzeczności, która „stanowi podstawową siłę napędową jego rozwoju”. Bo wtedy nie można wykluczyć sytuacji, że po jakimś czasie, jakiś podobnie niepozorny osobnik zapyta: „panie prelegencie, czy mamy już ten kapitalizm, czy będzie jeszcze gorzej?”.
[1] George Friedman, Następna dekada. Gdzie byliśmy i dokąd zmierzamy, Wyd. Literackie, Kraków 2012, s. 68.
[2] Tamże, s. 68–69
[3] Tamże, s. 68
[4] Tamże, s. 72
[5] Wszystkie cytaty za Slavoj Żiżek, Wzniosły obiekt ideologii, Wyd. Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 2001, s. 70 i 71.
Tekst ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
W połowie XX stulecia uważano powszechnie, że jest ono wiekiem filmu, sztuki wiodącej i prowadzącej orszak wszystkich muz. Nie tyle przeto odkrywcą, co kodyfikatorem tego przekonania był wybitny historyk sztuki Arnold Hauser w swym fundamentalnym dziele Społeczna historia sztuki i literatury. Podobnego zdania był także prof. Kazimierz Wyka, który w swym eseju Podróż do krainy nieprawdopodobieństwa z roku 1947 przypomniał, że jeśli jeszcze w roku 1800 wiodącymi gatunkami sztuki były dramaturgia i poezja, to już sto lat później na czoło wysuwa się powieść, a obecnie tę rolę odgrywa film. Na marginesie uwaga, że kilkanaście lat później prof. Wyka – pod wpływem rozwoju telewizji – zmienił zdanie, a wiodącą rolę rezerwował już nie dla filmu, a „po prostu pewnej techniki przekazu”, którą nazwał telemuzą i której nie uważał za sztukę.
Nie ulega jednak wątpliwości, że film jest jeszcze i dzisiaj, mimo rosnącej stale konkurencyjności telewizji oraz innych nowych środków komunikacji społecznej, kurczenia się na całym świecie widowni kinowej, wiodącym rodzajem sztuki wywierającej najsilniejszy wpływ na umysłowość zbiorową.
Chciałbym postawić i udowodnić tezę, wcale nie tak oczywistą, że jeśli zgodzić się można na pojęcie sztuki wiodącej, to przecież nigdy żadna z owych wiodących sztuk nie funkcjonowała – po pierwsze – w jakiejś abstrakcyjnej próżni, oderwaniu od innych form wypowiedzi, a zawsze – i po drugie – rzecz polegała i polega nadal na „wzajemnym się sztuk oświetlaniu” (jak jeszcze w XVIII w. pisał Fryderyk Schiller), przenikaniu form i treści do innych środków przekazu mających większą szansę przyciągnięcia masowego odbiorcy. Mówię oczywiście o szczytach, bo znamy przecież dobrze i inne zjawisko – wulgaryzowania, spłaszczania, przeinaczania i pospolitowania pewnych treści kultury zwanej umownie wysoką przez równie umownie zwane sztuki niskie. Film jest od wielu już lat bezdyskusyjnie zaliczany w swych najlepszych wydaniach do sztuk kultury wysokiej, ale przecież nie zawsze tak było.
Jeszcze w początkach dziewiętnastego wieku powieść (i w ogóle proza literacka) była – w rzekomo naturalnym systemie sztuk – gatunkiem intelektualnie podejrzanym, tak jeszcze do niedawna traktowano też sztukę filmową. Tak jak powieść wchłonęła wiele form i treści swych wielkich poprzedniczek — dramaturgii i poezji, tak film przejął i przejmuje nadal wiele z tego, czym żyła powieść i co ją konstytuowało, jako swego czasu wiodący gatunek sztuki. Ba, nie byłoby filmu, gdyby przedtem nie istniała powieść! Nie dlatego nawet, że większość filmów to adaptacje dzieł literackich czy też utwory (scenariusze) specjalnie dla potrzeb filmu pisane, lecz dlatego że film, nawet ten tak chlubiący się swoją antyliterackością, własnym filmowym językiem, szukający – i znajdujący jakże często – obrazowe ekwiwalenty słowa, jest niczym innym jak literaturą właśnie, czyli sposobem widzenia świata i spraw ludzkich: środkami mu dostępnymi, specyficznymi, odrębnymi i jakimi kto tam jeszcze chce. Nie przeczy temu nawet fakt, że w okresie kina niemego, a więc w okresie narodzin filmu, związki kina z literaturą były bardzo luźne, niemalże nieistniejące, jako że adaptacje dzieł literackich stanowiły wówczas tylko znikomy procent całej ówczesnej produkcji filmowej – odwrotnie niż współcześnie, w okresie kina dźwiękowego. Lecz czyż nieme filmy Charliego Chaplina, na czele z Gorączką złota czy Dyktatorem, to nie wspaniała literatura? O ileż przy tym wspanialsza od niejednej wspaniałej współczesnej adaptacji filmowej wspaniałego dzieła literackiego!
Tak więc, jeśli poważnie myśli się o sprawie filmu, nie tylko jako odrębnego, posiadającego swą specyfikę, niewątpliwe sukcesy artystyczne i możliwość masowego oddziaływania na miliardy odbiorców (za pośrednictwem telewizji na przykład), to istotnie nie sposób ominąć pytania o związki sztuki filmowej z innymi dziedzinami sztuki, związek filmu z literaturą na przykład i to związek wcale nie jednostronny. Istotny pośród spraw szerszych – cywilizacyjno-technicznych, kulturowych, socjologicznych i artystycznych kontekstach znaczący. To znaczy, że nie tylko, jak wiemy dziś doskonale, literatura oddziałuje na film, ale i odwrotnie: film postawił literaturę (i inne sztuki) w nowej sytuacji, która w sumie ożywczo na nią podziałała, jej możliwości ekspresyjne, które – znowu nawiasem mówiąc – rozwinęły się w dwu skrajnych kierunkach. Jeden to behawioryzm amerykańskiej prozy z lat dwudziestych (np. John Dos Passos czy John Steinbeck), drugi to europejska proza psychologiczna (Marcel Proust czy James Joyce). Odpowiada to przecież dwu skrzydłom poszukiwań w dziedzinie języka filmowego. „Wszystkie kwiaty z naszego ogrodu i z parku pana Swann, i lilie wodne z Vivonne, i prości ludzie ze wsi, i ich domki, i kościół, i całe Combray, i jego okolice, wszystko to, przybrawszy kształt i trwałość, wyszło – miasto i ogrody – z mojej filiżanki herbaty” – pisał Marcel Proust w W poszukiwaniu straconego czasu, demonstrując filmową niemal technikę wywołania swoich obrazów-wspomnień. Czy wielu było filmowców, którzy potrafili znajdywać równie sugestywnie zmysłowe, a równocześnie intelektualnie nasycone obrazy filmowe w swoich dziełach? To jeszcze niemal nietknięta karta w historii kina artystycznego.
Rozwój kina poszedł raczej w tym drugim kierunku wyznaczanym przez prozę behawioralną. Ale czyż historia wielkich dzieł światowego kina (od Chaplina, René Claire’a, Buñuela po Felliniego czy Bergmana) to przypadkiem nie historia buntu przeciw owej ukutej jeszcze przez Karola Irzykowskiego formule kina jako „widzialności obcowania człowieka z materią”, kina jako jednowymiarowej fotografii rzeczywistości? Ależ tak właśnie. Paradoksalnie. Bo to literatura jest tutaj największym sprzymierzeńcem filmu, źródłem głębokiej inspiracji intelektualnej ponad szarzyzną masowej popularnej produkcji, wyzwaniem obustronnie obligującym – ponad nieistotnymi w gruncie rzeczy sprawami techniki i środków przekazu.
Na temat istotnych związków między literaturą a filmem, przenikania form i treści tych dwu różnych i odległych od siebie zdaniem wielu teoretyków sztuki rodzajów wypowiedzi artystycznej, tak oto wypowiedział się René Clair w książce Po namyśle wydanej po polsku i w Warszawie w roku 1957: „Powieściopisarz korzysta również z przysługującej autorowi filmowemu swobody w zakresie dysponowania czasem i przestrzenią. W powieści, podobnie jak w filmie, jeden wieczór może wypełnić całe dzieło, a wiele lat zamknie się tu w paru wierszach, tam znów – w paru sekundach (…). Jednakże powieść przeznaczona dla czytelnika, który może w każdej chwili odłożyć książkę, gdy uwaga jego zaczyna słabnąć – nie podlega prawom widowiska, gdzie autor musi starać się bez przerwy utrzymywać zainteresowanie widza, od chwili ekspozycji akcji aż do jej rozwiązania. Pod względem konieczności przestrzegania tych zasad autor filmowy nie różni się od autora dramatycznego, chociaż obaj mają do czynienia z odmiennymi środkami technicznymi. Dlatego też, jeśli chcemy przez analogię określić charakter opowiadania filmowego, powiemy, że jest ono pokrewne sztuce teatralnej w swej strukturze, a powieści – w swej formie”.
Te słowa René Claira, wielkiego praktyka filmu, a zarazem i pisarza większości swych obrazów, wspierają wstępną tezę tutaj postawioną. Jedno tylko temu wielkiemu artyście się nie udało, a mianowicie jego proroctwo na temat przyszłości kina: „Można zadać sobie pytanie, co po trzydziestu latach pozostanie, co nasi współcześni nazywają kinem? I po trzydziestu latach, kiedy Corneille nie będzie miał o wiele więcej czytelników niż ma ich dziś Pieśń o Rolandzie, kiedy nazwisko Chaplin będzie wymieniane tylko przez niektórych erudytów? Nie ulega wątpliwości, że nasz film będzie wówczas uchodził za prymitywną formę jakiegoś środka ekspresji, który trudno nam sobie wyobrazić, albo może pamiątki po nim zostaną jednym ze zdumiewających śladów zaginionej cywilizacji”.
Miejmy nadzieję, że mimo ostrej konkurencyjności i niebywałej dziś ekspansywności owej Wykowej telemuzy, nieprędko to nastąpi.
Czego Państwu i sobie życzę.
Tekst ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Powrót Zbigniewa Ziobry na łono Sejmu miał odbyć się spektakularnie i po części nawet taki był. „To przecież jakby cudowne zmartwychwstanie” — emocjonowała się przed posiedzeniem jedna z posłanek Prawa i Sprawiedliwości. Akolici Ziobry z sejmowej Komisji Regulaminowej, Spraw Poselskich i Immunitetowych, wsparci posiłkami w postaci niezawodnych posłów PiS Goska i Mateckiego, wyposażyli się nawet w odpowiednie plansze i transparenty, które Straż Marszałkowska chciała zwinąć. Awantura na tym tle tylko podgrzała atmosferę, posiedzenie komisji było burzliwe, choć wynik przesądzony — stosunkiem 9:5 komisja zdecydowała o rekomendacji Sejmowi uchylenia immunitetu b. ministrowi sprawiedliwości. Wniosek Prokuratora Generalnego zyskał więc zielone światło i zapewne znajdzie to swoje odbicie na najbliższych posiedzeniach Izby.
Sam Ziobro spóźnił się na posiedzenie dobre 20 minut, parę z nich zresztą urywając na wywiady i nagrania dla licznie zgromadzonych telewizji — choć przewodniczący Jarosław Urbaniak nie zamierzał respektować tak pomyślanego entrée. Posłanka Magdalena Sroka, szefowa komisji do spraw Pegausa, uzasadniając wniosek, mówiła pod nieobecność Ziobry, rzekomo zablokowanego korkami Trzaskowskiego w Warszawie. Kiedy zaś bohater wydarzenia wszedł na salę, powitały go tłumy dziennikarzy i z konieczności nastąpił kolejny interwał w pracach komisji. Tymczasem to, co mówiła pos. Sroka, składa się na obraz odmowy Ziobry poddania się procedurze, „której powinien podlegać każdy obywatel”. Nie ma sensu szerszego cytowania wskazanych przez Srokę zabiegów b. ministra, aby nie odebrać wezwania na obrady komisji ds. Pegasusa; faktem jest, że takich incydentów z udziałem policji było kilka — nawet już w fazie ozdrowieńczej byłego ministra, zdaniem śledczych umożliwiającej stawiennictwo na jesiennych posiedzeniach.
Tymczasem wszyscy oczekiwali, co powie Ziobro, wsparty zresztą przez swojego pełnomocnika poselskiego, b. wiceministra sprawiedliwości Marcina Warchoła. Kiedy Ziobro rozpoczął, że nigdy nie ulegnie „szantażowi, bezprawnym groźbom i przymusowi” doprowadzenia przez policję, wiadomo było, że linia obrony będzie konsekwentnie zmierzać do podważenia legalności komisji ds. Pegasusa — co Trybunał p. Przyłębskiej uczynił we wrześniu br. I to natychmiast u Ziobry wybrzmiało, dodatkowo znajdując wsparcie w filipice pos. Warchoła — o tyle ciekawej, że obficie odwołującej się do orzeczenia TK z 2006 roku w sprawie sejmowej komisji bankowej (którego rzekomo konsekwencją jest to wrześniowe, kwestionujące legalność komisji śledczej). Tyle że ten ostatni wyrok nie został nigdzie opublikowany i zdaniem wnioskujących, w tym Prokuratora Generalnego, nie znajduje się w obrocie prawnym. Zaś zdaniem PiS, b. minister nie może się stawić, gdyż komisja śledcza jest nielegalna, a wyroki TK obowiązują powszechnie i są niepodważalne. Tymczasem komisja śledcza podejmując uchwałę o zatrzymaniu i przymusowym doprowadzeniu Ziobry wyszła z założenia, że innej drogi spotkania się po prostu nie ma. Ale, aby to się ziściło, Ziobro musi mieć uchylony przez Sejm immunitet, a potem zgodę musi wyrazić na to sąd — choć ta droga już została przetarta, w sprawie byłego szefa ABW Piotra Pogonowskiego. Można więc przyjąć, że zniesienie immunitetu Ziobrze przez Sejm będzie tylko formalnością. Ostatecznie o stawiennictwie b. ministra zdecyduje niezależny i niezawisły sąd.
Posłowie PiS bronili swojego ministra, także wskazując na walkę Ziobry z przestępczością („czego dowodzi jego dotychczasowa działalność oraz wyroki śmierci i groźby karalne, jakie świat przestępczy przygotowywał na ministra”). Ale w tle jest także walka o TK. Tu Ziobro, jak i Warchoł, nie szczędzili premierowi Tuskowi razów, zapowiadając rozliczenia, „kiedy nadejdzie zmiana władzy”, i nazywając obecne rządy „zorganizowaną grupą przestępczą”. Co może warte odnotowania, sam Ziobro przyznał, że przed wrześniowym wyrokiem organu p. Przyłębskiej komisja ds. Pegasusa… była legalna i stawiłby się wówczas przed jej oblicze, ale ze względów zdrowotnych nie mógł. Później było znacznie gorzej, bo posłowie nie chcieli prowadzić rzeczowej debaty, mimo nawoływań przew. Urbaniaka. Choć parę głosów się przebiło, jak pos. Głogowskiego z KO czy pos. Smolińskiego z PiS. Ten pierwszy wskazał, że każdy obywatel jest obowiązany do stawiennictwa „bez względu na zasługi i pozycję”, drugi – pytał, jak to jest, że stare orzeczenia TK w sprawie komisji sejmowych (np. bankowej) są obowiązujące i honorowane, a powtarzane „toczka w toczkę” nowe, „ale w innej sprawie”, już nie. „Czyli to, co nam pasuje, respektujemy, a to, co nie – odrzucamy” – mówił Smoliński.
Ziobro zaś triumfował, choć mówił niewiele, głównie obiecując powrót do polityki. Na razie zrobił z siebie ikonę zbrodni reżimu Tuska, co zapewnia mu pozycję w PiS na jakiś czas. Im dłużej Sejm będzie dumać nad zdjęciem mu immunitetu, tym lepiej dla niego: nie może i nie chce uchodzić za miękiszona prawicy.
W przesłuchaniu Piotra Pogonowskiego, pisowskiego Indiany Jonesa, zabrakło mi jednego. Chodzi przecież także o to, jak władze Prawa i Sprawiedliwości wynagradzały szczodrym awansem pracę ABW pod rozkazami tego pułkownika profesora zwyczajnego. W ciągu półtora roku kierowania Agencją w ramach kariery kangura awansował on aż o 19 stopni: od kaprala, przez starszego kaprala, plutonowego, starszego plutonowego, sierżanta, starszego sierżanta, sierżanta sztabowego, starszego sierżanta sztabowego, młodszego chorążego, chorążego, starszego chorążego, młodszego chorążego sztabowego, chorążego sztabowego, starszego chorążego sztabowego, podporucznika, porucznika, kapitana, majora i podpułkownika na pułkownika. To chyba jakiś niespotykany – od czasu Bolesława Chrobrego czy innego władcy zwanego Szczodrym – rekord kosmicznego przyspieszenia, o jakim nawet nie śniło się filozofom razem z logikami na ziemi. Problem w tym, że szybki awans w okresie rządów PiS był możliwy, zwłaszcza na wojnie (polsko-polskiej?), ale nawet wtedy obowiązywały pewne regulacje prawne.
Artykuł 73 ustawy o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego stanowi bowiem, że, i owszem, w szczególnych przypadkach okresy oczekiwania na kolejny awans można skrócić. Tyle tylko, że muszą być spełnione różne ku temu warunki. Najważniejsze są takie, że kolejne szczeble mogą być pomijane, a już inne nie mogą. Np. oficerem ABW Pogonowski mógł zostać już po trzymiesięcznym przeszkoleniu (zapewne zaliczając egzaminy przed swoimi podwładnymi), ale już okresy między kolejnymi stopniami oficerskimi „nie mogą być skrócone więcej niż o połowę”. Każdy więc może sobie policzyć na wszystkich palcach obu rąk i nóg, że do awansu od kaprala do pułkownika trzeba minimum dekadę.
Chętnie też zapoznałbym się z dziełami naukowymi pułkownika Pogonowskiego. Bo choć z wojskiem niewiele miałem do czynienia, to od kiedy odmieniana na różne sposoby nauka zwana bezpieczeństwo została włączona do nauk o polityce i administracji, mam wszelkie uprawnienia i konieczne tytuły recenzyjne relewantnie powyżej stopnia pułkownika. Ale tu akurat obawiam się, że wszystko zostało skrzętnie utajnione na wieki wieków. To urobek 10-letnich rządów urzędnika PiS-u, któremu zdaje się, że posiada ku temu prerogatywy. Mnie natomiast sądząc po lekturze całego dorobku profesora-rektora jednego z uniwersytetów kościółkowych zdaje się, że te naukowe elaboraty specjalistów od bezpieczeństwa niczego do nauki nie wnoszą.
Oczywiście ta refleksja porusza tylko jeden z aspektów. Na pewno nieestetyczny. Niezależnie od tego starcie z Komisją Śledczą wygrał Pogonowski. Bynajmniej nie dlatego, że on taki świetny, tylko Komisja beznadziejnie słaba. Żenująca jako pomysł i skład.
Tadeusz Kotarbiński przejął od swego nauczyciela Kazimierza Twardowskiego przekonanie, iż zadaniem ludzi wykształconych jest zrobić użytek ze swej wiedzy, co znaczyło przekazywać ją tym, którzy takiego wykształcenia jeszcze nie posiadali. Pozytywistyczne hasło niesienia kaganka oświaty pod strzechy miało czynić z dotychczasowych analfabetów pełnowartościowych członków społeczeństwa. Ideałem pozytywistycznym było więc stworzenie społeczeństwa obywatelskiego składającego się z jednostek zdolnych do wzbogacania kultury. Niewątpliwie już wówczas rozpoczęły się procesy globalizacyjne, bo doszukiwano się przede wszystkim tego, co ludzi łączy, a nie dzieli. Tym, co ma wymiar uniwersalny, w zasadzie jest tylko wiedza naukowa, która jest niezależna od dyspozycji psychofizycznych, przynależności rasowej czy narodowej, miejsca urodzenia i społecznego pochodzenia. Nic zatem dziwnego, że pierwsi zwolennicy globalizacji skoncentrowali swe starania na wypracowaniu jednolitej uniwersalistycznej etyki, której podstawą miały być dyspozycje naturalne, które charakteryzowały każdego człowieka. Formułowane wówczas propozycje dlatego były „podwójnie naukowe”, bo z samego założenia wynikały z odkryć nauk przyrodniczych, a więc biologii i fizjologii oraz z samego wnętrza człowieka, czyli z psychologii. Taka etyka z konieczności musiała być empiryczna, a więc musiała swe tezy formułować z doświadczenia. Naukowy charakter etyki od razu stanął w sprzeczności z całą tradycją etyczną opartą na nieweryfikowalnych założeniach metafizycznych. W rezultacie etyka stała się polem najpoważniejszych starć pomiędzy zwolennikami tradycji opartej na dogmatach religijnych a zwolennikami etyki naukowej, w której wszelkie empirycznie nieuzasadnione tezy były z góry odrzucane. Wolnomyślicielstwo zatem od samego zarania oznaczało sposób rozumowania i decydowania o sobie wolny od dogmatyzmu.
Pierwszym polskim filozofem, który podjął próbę wypracowania etyki naukowej, był znany pozytywista i wolnomyśliciel Aleksander Świętochowski, który w 1874 r. obronił w Lipsku napisany pod kierunkiem Wilhelma Wundta doktorat z etyki. Jego rozprawa doktorska O powstawaniu praw moralnych ukazała się drukiem zarówno w językowej wersji niemieckiej, jak i polskiej. Choć jego próby nie można było uznać za udaną, to jednak udowodnił, że można napisać uczony traktat etyczny bez potrzeby odwoływania się do religii. Kotarbiński był natomiast pierwszym filozofem, który w podobnym duchu napisał pod kierunkiem Kazimierza Twardowskiego rozprawę doktorską, ale odwołującą się do utylitaryzmu filozoficznego. Wybór właśnie Milla i Spencera na bohaterów doktorskiej dysertacji był naturalny, bo już wówczas prezentował postawę wolnomyślicielską, co oznaczało samodzielne poszukiwania odpowiedzi na nurtujące go problemy. Prezentował wówczas jeszcze taką samą postawę wobec świata i jego problemów jak jego nauczyciel, Kazimierz Twardowski. Słowem, był wolnym myślicielem na własny użytek.
Można oczywiście zasadnie doszukiwać się początków wolnomyślicielstwa Kotarbińskiego już w okresie jego pobytu na Uniwersytecie Lwowskim, ale trafniejszym jest pogląd, że tych źródeł należy doszukiwać się dopiero od momentu rozpoczęcia przez niego pracy dydaktycznej i naukowej w Warszawie. W swoim życiorysie scharakteryzował pobyt w Warszawie w zaledwie kilku linijkach: „Od r. 1912 do r. 1918 pracował jako nauczyciel prywatny w szkolnictwie średnim, głównie jako nauczyciel łaciny i greki oraz jako wychowawca w Gimnazjum Mikołaja Reja w Warszawie /od 1.IX.1913 do 31.VIII.1919/. W Uniwersytecie Warszawskim pierwszy wykład w charakterze zastępcy wykładowcy filozofii wygłosił dnia 25.IV.1918 r. Od dnia 1.IV.1919 do 31.III.1929 był profesorem nadzwyczajnym filozofii na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1.IV.1929 do 1.IX.1939, czyli aż do wybuchu wojny polsko-niemieckiej, profesorem zwyczajnym filozofii. W roku akademickim 1929/30 dziekanem na Wydziale Humanistycznym”. Kluczowe znaczenie ma tutaj rok 1929, gdy Kotarbiński uzyskał tytuł profesora i zarazem duży autorytet w środowisku naukowym, związany z ukazaniem się jego książki Elementy teorii poznania, logiki formalnej i metodologii nauk. Zyskał wówczas także wielkie uznanie społeczne za otwarty sprzeciw przeciwko próbom segregacji narodowościowej studentów oraz przeciwko klerykalizmowi zawłaszczającemu przestrzeń społeczną. Wówczas okazało się, że podobną postawą wyróżnili się warszawscy wolnomyśliciele, z którymi zaczął ściśle współdziałać.
Kotarbiński dołączył do funkcjonującego wówczas koła intelektualistów przy Polskim Związku Wolnej Myśli (PZWM) i wkrótce objął jego kierownictwo. Była to organizacja działająca równolegle ze Stowarzyszeniem Wolnomyślicieli Polskich (SWP), ale programowo była wolna od zaangażowania politycznego i ideologicznego. Początkowo była to jedna wspólna organizacja skupiająca miejscowych wolnomyślicieli. Działacz Komunistycznej Partii Polski Jan Hempel (1877–1937) doprowadził w 1927 r. do jej rozpadu, wprowadzając do jej statutu zapis: „zostaje uchwalona rezolucja stwierdzająca, że Stowarzyszenie Wolnomyślicieli Polskich stoi na gruncie materializmu dialektycznego i historycznego”. Próba powiązania wolnomyślicielstwa z komunistyczną ideologią doprowadziła natychmiast do rozłamu w Stowarzyszeniu. Romuald Minkiewicz wraz z Janem Baudouinem de Courtenay założyli wówczas PZWM. Kotarbiński był już powszechnie znany jako zwolennik globalnej wspólnoty ludzi, którym oszczędzane będą obawy, które w przeszłości zmusiły Galileusza do wyrzeczenia się swoich poglądów, a Kartezjusza do palenia własnych ksiąg. Wedle jego przekonania prawdziwa wspólnota wolnomyślicieli powstanie dopiero wówczas, „gdy żaden rząd nie będzie rościł pretensji, ni miał prawo, ni władał siłą do rządów nad duszami”.
Statut PZWM zawierał następujące punkty:
a) „Wolni myśliciele polscy, tak jak i wszyscy wolni myśliciele całego świata, uważają rozum i jego prawa za naczelną władzę kierowniczą w swem życiu świadomem,
b) Wolni myśliciele polscy odrzucają wszelkie doktrynerstwo, wszelkie powagi, wszelki dogmatyzm i wszelkie narzucone wierzenia,
c) Wolni myśliciele polscy, wychodząc z założenia, że wolnomyślność jest świecka, demokratyczna i społeczna, zwalczać będą w imię godności ludzkiej: poleganie na autorytetach pozanaukowych w rzeczach nauki, przywilej w dziedzinie politycznej, a wyzysk w dziedzinie ekonomicznej,
d) Wolni myśliciele polscy, dążąc do prawdy przez naukę, a do dobra przez etykę, wymagają od swych zwolenników czynnego wysiłku ku urzeczywistnieniu swych ideałów za pomocą środków ludzkich i kulturalnych. Przyczem nie uznają za prawdę nic z tego, co się sprzeciwia ustalonym wynikom nauki, za dobro zaś uważają bezinteresowne stosowanie w życiu takich zasad moralnych, które nie krzywdzą nikogo, a przeciwnie mogą bliźniemu przynieść pomoc i ratunek,
e) Wolni myśliciele polscy nie zadowalają się li tylko własnemi poglądami i własną filozofją na osobisty użytek, lecz mają za swój moralny obowiązek propagowanie wolnomyślicielskich zasad wśród swego społeczeństwa, starając się zawsze, aby samo życie społeczne we wszystkich jego przejawach oprzeć na zasadach rozumu i sprawiedliwości”.
Do takiego właśnie ugrupowania swój akces zgłosił Tadeusz Kotarbiński. Jako jeden z przywódców miał wpływ na kształt jego dokumentów programowych, a nade wszystko gromadził doświadczenia, które później wykorzystywał, zakładając już po wojnie Towarzystwo Kultury Moralnej. Koło intelektualistów, któremu przewodniczył, nie było zrzeszeniem ogólnodostępnym, bo gromadziło wyłącznie osoby o kwalifikacjach mogących wzbogacić formy działalności całego Towarzystwa. Od października 1930 r. Koło wydawało również własne czasopismo „Racjonalista”, w którym bardzo często publikował swoje artykuły komentujące aktualne wydarzenia w kraju.
Pod kierunkiem Kotarbińskiego Koło PZWM miało jasno określone wymagania, jakimi dyspozycjami powinien odznaczać się człowiek zdolny do współdecydowania o losach bliźnich i umiejący pomagać innym. Nie chodziło bowiem tylko o to, aby dbać o wewnętrzne doskonalenie, ale o to, aby upowszechniać własnym przykładem określone wartości i umacniać więzy społeczne. „Warszawskie Koło Intelektualistów Polskiego Związku Myśli Wolnej pragnie skupić w swoich szeregach przedewszystkiem tych z pośród solidaryzujących się z potrzebami świata pracy pracowników w dziedzinie kultury duchowej, którzy zamierzają współdziałać w walce o wolność głoszenia przekonań, o wykorzenienie z Umysłów wszelkich społecznie szkodliwych nastawień i doktryn anty racjonalnych, osobliwie zaś przesądów religijnych, i o laicyzację szkoły, małżeństwa oraz wszelkich wogóle dziedzin administracji publicznej”.
W swoich artykułach zamieszczanych w „Racjonaliście” Kotarbiński oceniał decyzje polityczne, komentował wydarzenia oraz wypowiedzi decydentów, które były sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem oraz żywotnym interesem społecznym. Najczęściej jednak komentował przykłady klerykalizacji życia społecznego, które pozbawiały lub ograniczały określone grupy społeczne należnych im praw. Szczególnie wrażliwy był na wszelkie ograniczanie wolności słowa i sumienia. Te wystąpienia wymagały niezwykłej odwagi intelektualnej i nieraz powodowały, że musiał poruszać się po stolicy w towarzystwie ochroniarzy, których rolę odgrywali jego studenci. Odważnie bowiem pisał: „Sytuacja jest karykaturalna. Albowiem niepodobna u nas dostać matury o pełni praw bez stopnia z religji, gdy tymczasem, rzecz jasna, kompleks nauk, zawartych w apologetyce katolickiej, mógłby śmiało służyć za test inteligencji: kto mianowicie bierze to za dobrą monetę, jest poprostu naiwny i na świadectwo dojrzałości nie zasługuje. Jeżeli inteligencja ma być gronem ludzi, intelektualnie dojrzałych, to nie może być wogóle inteligencji katolickiej. Może być conajwyżej katolicka półinteligencja. Takiej to właśnie półinteligencji całe zastępy wypuszczają nasze programowo niedokształcające szkoły średnie, domena wpływów przemożnych obcego mocarstwa, któremu Polska szkodliwym konkordatem zaprzedała się w lenno. Dyplomaci i adherenci tego mocarstwa baczą skutecznie, by młodzież nasza nauczyła się nakładać maski przeciwgazowe za podmuchem… naprawdę świeżego powietrza”.
Kotarbiński, z racji swych przekonań, nie mógł zatem zaaprobować podporządkowania celów Związku założeniom ideologii, tak jak wprowadzał to Hempel. Swój krytyczny stosunek do komunizmu wyraził dobitnie: „Czem są komuniści, dobrze wiadomo. Z upodobaniem, godnem lepszej sprawy, nawołują zazwyczaj do bezwzględnej walki klas i radziby zburzyć wszystko w Polsce, na czem się trzyma moc obecnego państwa. Na gruzach dopiero obiecują radosne budownictwo”. Formułuje wówczas wzorzec osobowy liberała, który uznawał za godny propagowania model człowieka. Każdemu liberałowi „Terror polityczny obcy mu jest nie mniej od ekonomicznego wyzysku. Znając okropności kapitalizmu wogóle, z nieufnością patrzy na rodzące się nowe formy kapitalizmu państwowego (Rosja), obawiając się z tej strony połączenia ucisku ekonomicznego z terrorem. Ceni sobie własność prywatną, byle trzymana w karbach, a wobec procesu kształtowania się form kolektywnych prywatnego posiadania i kolektywnych form czynu stawia sobie przedewszystkiem zadania ochronne: baczyć, by i ten proces konieczny, do którego przystosować się trzeba, nie deptał odrębności indywidualnych, pozwalał każdej rozwinąć własne siły twórcze, a z materiału na elitę nie urabiał standaryzowanych przeciętności. W głębi duszy indywidualista marzy o ustroju bez władzy. Jest tedy w zasadzie anarchistą. Racjonalizm nie pozwala mu być anarchistą w praktyce, byłby to bowiem anarchizm… niepraktyczny. […] Wolnomyśliciel przeciwstawi się w zasadzie nakazowi praktyk religijnych, ale przeciwstawi się i zakazom, chyba że dotyczyłyby praktyk niegodziwych (przysięga nieletnich na całe życie, okrutne formy uboju zwierząt itd.)”.
W stronę etyki niezależnej
To właśnie działalność w organizacji wolnomyślicielskiej zwróciła uwagę Kotarbińskiego na dyspozycje moralne człowieka, które ostatecznie decydowały o jego społecznym postrzeganiu, a zatem warunkowały skuteczność jego działania wśród innych. Dlatego zawsze sprzeciwiał się przeteoretyzowaniu rozważań etycznych. Nie sztuką bowiem jest uprawiać moralizatorstwo, sztuką jest samemu być moralnym i swym postępowaniem pozytywnie wpływać na innych. „Ważniejszą jest rzeczą, by ludzie byli szczęśliwi niż żeby byli wymyślnymi filozofami. Do tego trzeba przedewszystkiem kultury moralnej. Ludzie muszą być lepsi, szlachetniejsi, uczciwsi. Zgoda, że do szczęścia potrzeba też rozumu fachowego, życiowego, społecznego. Niech każdy ma wiedzę i myśli racjonalnie w zakresie swojej specjalności i w sprawach życiowych, własnych i zbiorowych. […]. Z religjami wiąże się tyle dóbr duchowych, że należy raczej opóźniać niż przyspieszać odchodzenie mas ludzkich od religji. Wolę zacnego człowieka, wierzącego w Matkę Boską (a takich jest wielu, wielu…), niż wyzwolonego z wszelkich przesądów sobka i aferzystę (też zespół cech bardzo pospolity!)”.
Kotarbiński swój liberalizm prezentował zarazem w nauce, jak i w życiu prywatnym. Był jednym z pierwszych naukowców w Polsce, który postulował ochronę praw zwierząt i nie akceptował żadnych form dyskryminacji ludzi. Nic zatem dziwnego, że znajomym kojarzył się z antycznym mędrcem, który konsekwentnie utrzymuje takie samo stanowisko i nie jest podatny na pokusy płynące ze zmerkantylizowanego świata społecznego. „Nic więc dziwnego, iż jeszcze przed drugą wojną światową nazwano go, człowieka wówczas niespełna pięćdziesięcioletniego, «Sokratesem warszawskim». Tak nazywał go Karol Irzykowski, wybitny krytyk literatury polskiej, a zarazem utalentowany publicysta. Jakże trafnie: tak jak Sokrates, nauczanie i wychowywanie traktował bardziej jako posłannictwo niż jako zawód, a dzieła rozumu opromieniał ciepłem uczucia; tak jak Sokrates, opierał wiedzę na zdrowym praktycznym rozsądku człowieka niefilozofującego; tak jak Sokrates, odważnie stawał w obronie wolności sumienia, godności ludzkiej, sprawiedliwości i prawdy, prawdy wiodącej do cnoty, która wiąże się z pożytkiem; tak jak Sokrates wreszcie, był autorytetem moralnym i intelektualnym”.
Działalność w stowarzyszeniu wolnomyślicieli, a także osobiste zaangażowanie w walce o równouprawnienie społeczne oraz w obronie praw zwierząt zaowocowały sformułowaniem przez Kotarbińskiego ogólnego zarysu koncepcji ustanowienia takich relacji między ludźmi, aby wyeliminować z nich wszelkie formy uprzedzeń, a także zbędne cierpienie. Taki zarys przedstawił w popularnym szkicu O tak zwanej miłości bliźniego. Program minimum etycznego opierał się na prostej recepcie – każdego stać na choćby minimalny poziom poczucia przyzwoitości. Przedstawił swój program obrazowo: „Co do mnie, rad zaliczam do ludzkości psy, a nie zaliczam hyclów”. Program ten oznaczał budowanie etyki od dołu, od strony możliwości psychologicznych i biologicznych zwykłych ludzi. Dlatego, choć Kotarbiński uważał zagadnienia etyczne za najważniejsze z rozważań filozoficznych, to otwarcie wyrażał swój sceptycyzm co do możliwości zbudowania etyki naukowej i możliwości jej nauczania. „Za dużo tkwi we mnie sceptycyzmu co do możliwości wypracowania uszczegółowionego systemu dyrektyw mądrości życiowej, spełniającego warunki intersubiektywnego uzasadnienia”. Formułowana przez niego koncepcja etyki od początku z samego założenia była nieskomplikowana i łatwa do przyswojenia i zaakceptowania przez każdego. Choć ludzie różnią się od siebie możliwościami psychofizycznymi, miejscem zamieszkania, pracą i pod wieloma innymi względami, to jednak mają takie same potrzeby i oczekiwania. Etyka niezależna właśnie wywodzi się od tego, co ludziom wspólne i niezmienne czasowo. Każdy może ją wzbogacać i każdy może pilnować przestrzegania jej prostych zasad. To jest właśnie jej największa przewaga nad religiami, które z samego założenia segregują ludzi, bo wyznawca ma prawo wierzyć tylko w jedną z jej tysięcy odmian i sam nie ma żadnego wpływu na jej treść. Dlatego Kotarbiński twierdził: „Etyka, naszym zdaniem, w równej mierze jak lecznictwo lub jak administracja, nie potrzebuje światopoglądowych uzasadnień. Jej wskazania pozostają niezmiennikami, wszystko jedno, czy ktoś rozsądny jest materialistą, czy idealistą, czy spirytualistą w ogólnej teorii bytu”. Tak rozumiana niezależność była jego zdaniem możliwa do zagwarantowania, jeśli tylko ludzie będą szukać uzasadnień dla wyznawanych przez siebie zasad etycznych w ludzkiej egzystencji i nie będą nakładać na to z góry przyjętych niepodważalnych ograniczeń. Dlatego w swoim odczycie w 1963 r. podkreślał: „Poruszyłem trzy problemy, które zalicza się tradycyjnie do metafizyki: problem ontologicznej wolności woli, problem istnienia Opatrzności i problem nieśmiertelności duszy. Od tych problemów etyka ma być niezależna”.
Kotarbiński zasłynął zatem w Polsce przedwojennej jako wolnomyśliciel, który na dodatek wieszczył zmierzch religii, którą uznawał za relikt przeszłości. Nie angażował się jednak w akcje zmierzające do usunięcia religii ze szkół, ograniczał się tylko do krytyki w swojej publicystyce. Wystarczyło to jednak do tego, aby został uznany przez środowiska klerykalne za wichrzyciela i z tej strony zdarzały się nawet oskarżenia o działalność prokomunistyczną. Wówczas bowiem na ogół utożsamiano ateizm z komunizmem.
Wolność jednostki Kotarbiński pojmował bardzo szeroko, co uwidoczniło się w określaniu przez niego wolności jako pewnej przestrzeni, do której dobro i zło mają taki sam dostęp, a przez to niezbędne są próby jej reglamentowania. W efekcie podejmowania takich prób wolności może być za dużo lub za mało. Innej możliwości nie ma. W swoim artykule o idei wolności z 1936 r. przedstawił fundament przyszłej etyki niezależnej: „Otóż równowagę zachowują ci, co opędzają się od zła, na tem trawiąc główny swój wysiłek. Walka z cisnącą lub grożącą klęską: z mrozem, głodem, chorobą, nędzą, niewolą oto cele takiego rodzaju. Tężyznę zachowują te społeczeństwa, którym siedzi na karku taka zmora, jako obecne lub ewentualne zło. I całe życie społeczne organizuje się najlepiej przez takie cele. Optimum pozytywności jest wtedy, kiedy ktoś znajduje bogactwo form wyżycia się osobistego w służbie idei społecznej o takim charakterze obronnym”. Takiego właśnie człowieka nazywał wówczas liberałem, a jego ukształtowanie – głównym zadaniem wychowania. Troska i walka o wolność jest jego głównym zadaniem, bo zabieganie o wolność i sprawiedliwość zdobi ludzi bardziej niż starania o własną pomyślność.
Nie można przy tym też nie podkreślić, że szkole lwowsko-warszawskiej bliska była wówczas idea klerkizmu, czyli uprawiania nauki dla niej samej bez angażowania się w jakąkolwiek działalność, która temu przeszkadza. Postawa klerka była pochodną akceptacji przekonania bliskiego stoicyzmowi, że człowiek powinien kierować się wyłącznie wskazaniami swego rozumu. Analityczny charakter dociekań prowadzonych w szkole Twardowskiego wykluczał także możliwość kierowania się innymi racjami. Aktywny udział w innych instytucjach społecznych z pewnością bowiem utrudniał rozstrzyganie problemów naukowych. Skutkowało to tym, że uczniów Twardowskiego charakteryzował kult wolności uprawiania nauki, nawet jeśli przynosiło to negatywne skutki dla nich samych. Przyznawał to zresztą sam Kotarbiński: „Z socjologicznego punktu widzenia można nie bez racji próbować podciągnąć postawę twardowszczyków pod rubrykę eskapizmu, ucieczki przed udziałem w walce społecznej, biernego pacyfizmu społecznego warstw intelektualistyczno-mieszczańskich”. Mimo że sam podkreślał zawsze, że jest uczniem Twardowskiego, to nie stronił od zaangażowania społecznego i właśnie to zaangażowanie spowodowało, że stał się w polskim społeczeństwie niekwestionowanym autorytetem moralnym i naukowym. Można to skwitować zaledwie jednym przesłaniem kierowanym do wszystkich ludzi. Każdy jest autorytetem moralnym dla siebie, jeśli tylko będzie kierować się własnym rozumem. To właśnie rozum dysponuje władzą nad nami także w kwestiach moralnych, gdyż mieści się w nim niemożliwa do kontrolowania instancja, którą jest własne sumienie. Wedle Kotarbińskiego na straży tego, aby postępowanie jednostki było zgodne z aprobowanymi zasadami, stoi właśnie sumienie, instytucja wewnętrznej kontroli, niepodatna na żadne wpływy zewnętrzne i wewnętrzne. Zawsze pozytywnym jest chcieć być dobrym, bo to zgodne z ogólnym nastawieniem sumienia, ale złym człowiek staje się nie przez to, że tak chciał, lecz przez to, że zbłądził. Dla Kotarbińskiego rozbieżność pomiędzy głosem sumienia a własnym postępowaniem wynika raczej z niedostatków intelektualnych jednostki, która nie potrafiła racjonalnie przewidzieć następstw własnych decyzji, niż ze świadomego działania. To nie sumienie się myli, ale sami ludzie. Zdefiniował tę instancję kontrolną następująco: „Sumienie – to chyba pewna odmiana wstydu. Gdy dajemy folgę złemu zamiarowi, gdy popełniliśmy coś nie w stylu porządnego człowieka, zaraz ono zaczyna kołatać do naszego serca […]. Sumienie przestrzega nas przed tym lub gnębi za to, co wedle naszego, jakże trafnego na ogół poczucia, przyniosłoby nam wstyd w oczach ludzi godnych szacunku”. Kotarbiński zakładał bowiem, że skoro w życiu zdarzają się sytuacje, w których intelekt nic rozsądnego nie jest w stanie podpowiedzieć, to w takich przypadkach należy odwołać się do osądu sumienia. Osąd ten wydawany jest przez wyobrażenie sobie hipotetycznej sytuacji, w której oceniamy kogoś, kto realizuje właśnie takie samo zadanie, jakie sami chcemy w danej chwili podjąć. To wówczas ujawnia się owa nieomylna, zaczerpnięta od Arystotelesa, władza oceniania w kategoriach antynomii. Postępowanie wbrew werdyktom sumienia jest stąd działaniem dehumanizującym, podejmowanym wbrew naturze człowieka, a stąd „największym dla człowieka nieszczęściem jest świadomość sprzeniewierzenia się głosowi własnego sumienia”.
Wedle Kotarbińskiego wystarczy uważnie obserwować świat, aby kierować się racjami rozumu. Ujawniają się one w działaniu, a więc są cechami (intencji, zamiarów, osób) czynów słusznych, godnych szacunku, czcigodnych. Złem są natomiast ich antynomie, czyny haniebne. Zestawienie czynów czcigodnych i haniebnych jest więc czytelne dla każdego rozumnego człowieka. Kotarbiński dla celów dydaktycznych pokusił się o wskazanie takich antynomicznych par czynów godziwych i haniebnych: „Mamy tedy następujące linie oscylacji naszych własnych ocen etycznych:
1) męstwo – tchórzostwo,
2) dobre serce – zły człowiek,
3) prawość – nierzetelność,
4) panowanie nad sobą – brak woli,
5) szlachetność – niskie motywy”.
W późniejszych opracowaniach zestawienie to uległo pewnym modyfikacjom, które jednak nie zmieniły istoty rzeczy tych antynomii:
1) dobroć – okrucieństwo,
2) uczciwość – nieuczciwość,
3) bohaterstwo – tchórzostwo,
4) dzielność – opieszałość,
5) opanowanie – uleganie pokusom.
Ideał opiekuna spolegliwego
Doświadczenia wojenne wykazały, że nawet, wydawałoby się, niewzruszone zasady etyczne zawodziły w obliczu ogromu tragedii, którym ludzie musieli stawiać czoła. W koncepcji etyki niezależnej pojawia się wówczas instytucja osoby wspierającej, która jest w stanie pomóc i znaleźć wyjście z traumatycznej sytuacji. Kotarbiński ujął to lapidarnie: „Człowiek potrzebuje jakiejś techniki katarktycznej, jakiejś metody oczyszczania swego wnętrza z urazów, więc i z udręki wyrzutów sumienia. Ulgą jest dlań zwierzyć komuś życzliwemu a dyskretnemu gnębiącą tajemnicę własnego złego czynu i naradzić się z nim ufnie, niby z sobą samym, nad tym, jak wyrządzoną krzywdę naprawić, jeśli się da, jak uzyskać z powrotem prawo do moralnego szacunku, jaką wobec siebie samego zastosować dyscyplinę psychiczną, by się utwierdzić w dobrej woli i w oporze przeciwko zdrożnym pokusom i podszeptom”. Do udzielania takiej pomocy nie trzeba kończyć uniwersytetów, bo każdy normalny człowiek pochyli się z troską nad losem skrzywdzonego. Nie potrzeba przecież ludzi zmuszać do tego, aby pomagali zagubionemu dziecku czy nieporadnej staruszce. Pomaganie słabszym i potrzebującym ludzie mają niejako wpisane w swoją naturę. Przykładem tego są rodzice względem swoich dzieci.
Opiekuństwo jest więc podstawą wszystkich więzi społecznych. Jedyny problem polega na tym, aby rozciągnąć je na innych niebędących własnymi bliskimi. Wymagania są wysokie, ale spełnić je może każdy człowiek, który potrafi coś poświęcić innym, aby ci mogli się też cieszyć pełnią życia. „Do sprawowania spolegliwego opiekuństwa trzeba umieć oddać się cudzej sprawie, być dobrym dla kogoś, zdobyć się na odwagę stawiając czoło wszelkim spotykanym niebezpieczeństwom. Prawdziwy spolegliwy opiekun to świadek gotowy z narażeniem się własnym bronić prawdy przeciw kalumniom. To człowiek, który dotrzymuje danego słowa, żeby nie wiem, co miało go spotkać – człowiek prawy. To człowiek taki, że oprze się syreniemu śpiewowi pokusy choćby najponętniejszej, okaże dyscyplinę wewnętrzną, odporność na powaby, które usiłowałyby go odwieść z drogi obowiązku, czyli przyjętego opiekuńczego zadania. A z jakich brzydactw składa się odrażająca fizjonomia łotrostwa? Łotr to zdrajca, który dał się przekupić i wydaje w ręce prześladowców tych, co mu zaufali; lub choćby sędzia, który zapewnia swoim wyrokiem triumf fałszu, pognębiając prawdę, człowiek nieprawy. A cóż to go obchodzi, że ktoś od niego zależny ginie w takich czy, innych odmętach? To nawet pociąga złego człowieka, okrutnika, sadystę, on doda jeszcze męczarni słabszemu, w tym znajdując właśnie satysfakcję. A bywają też mizeroty etyczne w innym stylu, ludzie bez pionu, na których nie można liczyć, bo taki zapowie, a nie dotrzyma, bo nie umie sobie odmówić doraźnej przyjemności i staje się szmatą, jak to się mówi, narkomanem, gotowym na wszystko dla przeżycia podniety, której stał się sługą niewolnym. To nonsens spodziewać się po takim trwałej pomocy w tarapatach. A tchórz, to jeszcze jedna dość zwykła postać nędznika. I oto konkluzje, wzorzec moralnie pozytywny – to opiekun spolegliwy, a więc osobnik dobry, prawy, odważny, z dyscypliną wewnętrzną, bo na takich tylko opiekunów można liczyć we wszelkich okolicznościach, a na konterfekt moralny negatywności składają się wady, tym zaletom przeciwne. […] Opieka to ochrona przed klęską, nieszczęściem, cierpieniem w ogóle. I tylko to jest jej zadaniem”.
Kotarbiński nie chciał zatem tworzyć etyki skomplikowanej, lecz przemawiającą do każdego. Przekonują nas o tym jego próby sformułowania ogólnej zasady moralnej na kształt imperatywu kategorycznego Kanta. Miała ona kilka postaci, z których najbardziej znana brzmi następująco: „postępujmy tak, by w społeczeństwie przez nas kształtowanym wzbudzić, rozwijać i utrwalać motywację charakterystyczną dla postawy dobrego opiekuństwa”. W innej postaci imperatyw swej etyki niezależnej brzmiał zaś: „Postępuj tak, by to odpowiadało postawie dzielnego opiekuna”.
W tym właśnie sensie Kotarbiński mówił o podobieństwie etosu rycerskiego z koncepcją spolegliwego opiekuna. Cóż z tego bowiem, że rycerz wie, jak należy walczyć, skoro sam unika walki. Żeby zasłużyć na miano spolegliwego opiekuna, trzeba zatem nie tylko walczyć ze wszystkimi przejawami cierpienia, także u innych istot go doznających, ale trzeba też walczyć o to, aby sytuacje takie już więcej się nie powtórzyły. Opiekun charakteryzować się musi bowiem cechami, które wyróżniają go z ogółu i przyciągają do siebie otoczenie, a ktoś bierny, unikający walki, z pewnością nigdy takim wzorcem się nie stanie. W tym właśnie ujawniają się wolnomyślicielskie źródła idei opiekuna spolegliwego, bo tylko wolnomyśliciel nie boi się głosić własnych poglądów ani ich bronić, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Literatura:
Deklaracja, „Racjonalista” 1932, nr 3 (we wszystkich cytatach zachowano pisownię oryginałów, choćby przeczyła zasadom współczesnej polszczyzny).
Kalendarz wolnego myśliciela 1935/36, „Wolnomyśliciel Polski”, Warszawa 1935.
Klinger A., Problematyka świeckiej kultury socjalistycznej w Polsce ludowej w latach 1957-1973, WSP, Zielona Góra 1976.
Komunikat, „Racjonalista” 1932, nr 12.
Konstańczak S., Etyka niezależna w Polsce, Oficyna Wydawnicza UZ, Zielona Góra 2019.
Kotarbiński T., Czynniki krępujące swobodę myśliciela, [w:] Kultura i nauka, Wydawnictwo Kasy im. Mianowskiego, Warszawa 1937.
Kotarbiński T., Dwa prądy, „Racjonalista” 1932, nr 10.
Kotarbiński T., Idea wolności, „Epoka” 1936, nr 1 i nr 2.
Kotarbiński T., Inteligencja katolicka, „Racjonalista” 1931, nr 5.
Kotarbiński T., Medytacje o życiu godziwym, Wiedza Powszechna, Warszawa 1985.
Kotarbiński T., O kulturze filozoficznej humanisty, „Argumenty” 1963, nr 15.
Kotarbiński T., O tak zwanej miłości bliźniego, „Przegląd Społeczny” 1937, nr X-XI.
Kotarbiński T., O tak zwanej miłości bliźniego, „Przegląd Społeczny” 1937, nr 10.
Kotarbiński T., Drogi dociekań własnych, PWN, Warszawa 1986.
Kotarbiński T., Wybór pism, t. II, Myśli o myśleniu, PWN, Warszawa 1958.
Kotarbiński T., Pewna odmiana socjalizmu „Racjonalista” 1931, nr 9.
Kotarbiński T., Pisma etyczne, pod red. P.J. Smoczyńskiego, PWN, Warszawa 1987.
Kotarbiński T., Po burzy, „Racjonalista” 1931, nr 1.
Kotarbiński T., Postulaty wolnomyślicielstwa, „Argumenty” 1957, nr 1.
Kotarbiński T., Przykład indywidualny kształtowania się postawy wolnomyślicielskiej, [w:] tenże, Pisma etyczne, Ossolineum, Wrocław 1987.
Kotarbiński T., Utylitaryzm w etyce Milla i Spencera, Nakładem Akademii Umiejętności, Kraków 1915.
Kotarbiński T., Studia z zakresu filozofii, etyki i nauk społecznych, Ossolineum, Wrocław 1970.
Kotarbiński T., Życiorys własny, Archiwum Połączonych Bibliotek WFiS UW, IFiS PAN i PTF w Warszawie (Nowe Archiwalia – nieskatalogowane).
Minkiewicz R., O pełni życia i o komunie duchowej, Nakład Jakóba Mortkowicza, Kraków 1907.
Pelc J., Pożegnanie z Tadeuszem Kotarbińskim, [w:] J. Pelc, Wizerunki i wspomnienia. Materiały do dziejów semiotyki, PTS, Warszawa, 1994.
Skrudlik M., Bezbożnictwo w Polsce, Nakładem i drukiem Księgarni i Drukarni Katolickiej S.A., Katowice 1935.
Świętochowski A., O powstawaniu praw moralnych, Nakładem „Przeglądu Tygodniowego”, Warszawa 1876.
Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
We wrześniu 2024 roku Mario Draghi przedstawił opublikowany pod swoim kierownictwem raport dotyczący przyszłości europejskiej konkurencyjności. Diagnoza w nim zawarta jest bardzo niekorzystna dla Unii Europejskiej. Stwierdzono wprost, że bez zmiany polityki Europejczycy, w porównaniu z innymi regionami świata, będą biednieć. W szczególności problemem będzie luka innowacji pomiędzy Europą a USA, która będzie narastać.
W wielu kręgach uważa się, że ocena przedstawiona przez Draghiego jest dewastująca dla obecnej unijnej polityki konkurencyjności. W praktyce przytoczone w raporcie argumenty nie są nowością. Siłą raportu Draghiego jest zebranie ich w jednym dokumencie i przedstawienie na tak wysokim szczeblu UE. W raporcie wskazano również kierunki reform, które mają przeciwdziałać pogarszaniu się sytuacji konkurencyjnej UE w świecie. Rozwiązaniem problemów konkurencyjności państw członkowskich ma być zwiększenie nakładów na innowacje związane z obronnością, energetyką oraz ogólną dekarbonizacją gospodarki. Równolegle ze wzrostem nakładów konieczne jest uproszczenie i ujednolicenie procedur, co ułatwiłoby funkcjonowanie nie tylko przedsiębiorcom, ale również naukowcom zaangażowanym w tworzenie nowych, innowacyjnych rozwiązań.
Ponadto w dokumencie tym jednoznacznie stwierdzono, że od rozwoju konkurencyjności zależy nie tylko zamożność, ale również jakość życia w Unii Europejskiej, a utrzymanie dotychczasowej ścieżki rozwoju uniemożliwi realizację ambitnych celów UE. W praktyce prędzej lub później będziemy zmuszeni do trudnych wyborów – teraz w postaci koniecznych zmian lub później z powodu niemożności realizacji przyjętych planów.
Innowacja – odrobina teorii
Dyskutując o innowacjach i innowacyjności warto zacząć od podstaw. Upraszczając, innowacja to zastosowanie w praktyce gospodarczej czegoś nowego, np. wynalazku, procesu, nowej metody marketingowej lub nowej metody organizacji działalności gospodarczej itp. Oznacza to, że innowacją jest pewien proces, który prowadzi do określonych efektów gospodarczych, może on mieć charakter naukowy, technologiczny, organizacyjny, finansowy lub handlowy. Jego efektem staje się upowszechnienie jakiegoś rozwiązania.
W każdym przypadku punktem wyjścia jest coś nowego, co musi być wynalezione. To może być produkt, technologia, sposób organizacji przedsiębiorstwa czy też nowe zastosowanie istniejącego już produktu. Wynalazek może być wdrożony i staje się innowacją, ale też może nigdy nie zostać skomercjalizowany. W przypadku gospodarek rozwijających się innowacja może mieć charakter imitacyjny, tj. powielać rozwiązania i wynalazki powstałe gdzie indziej, jednakże w przypadku krajów wysokorozwiniętych możliwości imitacji są ograniczone, a kluczowe są własne wynalazki, w oparciu o które można osiągać przewagę konkurencyjną.
Do sukcesu gospodarczego UE niezbędny jest zarówno wynalazek, jak i jego wdrożenie – innowacja. Oznacza to, że nie można skupiać się jedynie na procesie innowacyjności, ale należy również istotnie wspierać wynalazczość, która wiąże się z dużo większą dozą ryzyka. Ten aspekt jest bardzo często pomijany.
Innowacja może mieć charakter przełomowy lub powszedni. Innowacje przełomowe są bardziej pożądane, ze względu na skalę oddziaływania na gospodarkę i społeczeństwo, jednakże ich występowanie jest zdecydowanie rzadsze i wymagają one więcej wysiłku oraz nakładów. Zazwyczaj innowacje przełomowe oznaczają dziesiątki lat pracy, zanim wynalazek się upowszechni. Za przykład może posłużyć proces wdrażania telewizji, komputerów czy internetu. W ostatnich latach tempo zmian znacząco wzrosło, ale nadal powinniśmy postrzegać innowacje przełomowe jako procesy długoterminowe. Z tego powodu prawdopodobieństwo pojawienia się nowych, nieznanych dotąd przełomowych innowacji do roku 2050 jest bardzo niskie.
Innowacyjność UE – nowa stara pieśń
Po II wojnie światowej Europa przeżywała okres dynamicznego rozwoju, który wynikał z procesu naprawy zniszczeń wojennych oraz modernizacji państw. Najważniejszym narzędziem w tym zakresie był Plan Marshalla, który umożliwiał rozwój wybranych państw europejskich poprzez imitację amerykańskich innowacji. Taka metoda rozwoju utrzymywała się aż do lat 70. XX w., czyli do czasu kryzysów na rynkach ropy.
W późniejszym okresie, wraz z rozwojem Europy, zmieniły się europejskie uwarunkowania, w tym koszty funkcjonowania gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. Ponadto rozwój gospodarczy po II wojnie światowej doprowadził do sytuacji, w której imitacyjność była już niewystarczająca. Konieczne było poszukiwanie innych ścieżek rozwoju. Nadal jednak, poprzez możliwość konkurowania na światowych rynkach Europa radziła sobie stosunkowo dobrze.
Na przełomie wieków pojawiły się kolejne czynniki ograniczające konkurencyjność i innowacyjność Unii Europejskiej. Konkurencja państw azjatyckich, a zwłaszcza Chin, zaczęła być silnie odczuwalna nie tylko na europejskich rynkach, ale również w innych krajach rozwijających się, gdzie do tej pory towary europejskie nie napotykały takiej rywalizacji.
Spojrzenie wstecz na politykę pokazuje, że innowacyjność od dawna ma duże znaczenie w europejskiej gospodarce, a polityczne próby zwiększenia jej roli w rozwoju gospodarczym nie są nowością. Unia Europejska i jej państwa członkowskie martwią się spadającym wskaźnikiem wzrostu gospodarczego co najmniej od początku XXI w., upatrując szansy na zmianę sytuacji właśnie w innowacyjności. Jednakże dotychczasowe wysiłki nie przyniosły spodziewanych efektów.
Jednocześnie na terenie UE zaczęły rosnąć koszty wspólnych polityk, zwłaszcza w dziedzinie ochrony środowiska i klimatu, które z każdym rokiem, poprzez coraz bardziej szczegółowe regulacje, silniej oddziałują na przedsiębiorstwa. Brak podobnej presji na konkurencję spoza UE (pierwsze ograniczenia związane z emisją gazów cieplarnianych zostały nałożone na towary spoza UE dopiero w 2023 r. w ramach rozporządzenia CBAM) spowodował większe koszty funkcjonowania dla wielu sektorów gospodarczych w UE oraz ucieczkę części produkcji poza jej granice. W praktyce rosnące koszty oznaczają większą niepewność dotyczącą przyszłości i mniej wolnych środków finansowych. Oba te czynniki istotnie wpływają na inwestycje i powiązane z nimi innowacje.
Ponadto w Unii Europejskiej występuje inna struktura innowacji niż w Stanach Zjednoczonych. Za oceanem innowacje są głównie kojarzone z wysokimi technologiami, np. sztuczną inteligencją. Natomiast w Europie innowacje częściej koncentrują się na technologiach związanych z produkcją przemysłową, które nie są aż tak zaawansowane. Z tego powodu korzyści finansowe z wdrożenia nowych technologii w USA są zdecydowanie wyższe.
Istotną różnicą pomiędzy USA i UE jest również system finansowania innowacji, który w przypadku Europy również powinien być traktowany jako bariera rozwoju. Potrzeba zachowania jak największej przejrzystości i zasadności wydawania środków publicznych w UE powoduje, że granty na badania są przyznawane głównie podmiotom o określonej reputacji, których prace są zaawansowane, a ich wyniki da się w dużym stopniu przewidzieć. Znacznie trudniejsze jest uzyskanie wsparcia dla małych i nowych podmiotów, których pomysły są obiecujące, ale wiążą się z dużym ryzykiem. W Unii Europejskiej inwestuje się w bardziej przewidywalne rozwiązania.
Skutkiem tych czynników, jak również szeregu innych, jest narastający rozdźwięk pomiędzy innowacyjnością Unii Europejskiej i USA, jak również najbardziej rozwiniętych krajów azjatyckich, które inwestują w wysokie technologie.
Europejski Zielony Ład – innowacyjna strategia na trzecie dziesięciolecie XXI w.
W takich warunkach, w 2019 r., Komisja Europejska zaproponowała Europejski Zielony Ład – strategię do roku 2030, mającą na celu osiągnięcie harmonijnego rozwoju zgodnego z potrzebami środowiska przyrodniczego, hamującą tempo zmiany klimatu i zapewniającą rozwój społeczno-gospodarczy na odpowiednim poziomie. Narzędziem do realizacji tych celów ma być innowacyjność europejskiej gospodarki, która poprzez nowe wynalazki, lepszą organizację gospodarki oraz zmianę stylu życia Europejczyków ma się przyczynić do zmniejszenia presji na środowisko przy jednoczesnym zapewnieniu odpowiedniej zamożności i jakości życia. Polityka ta przy odpowiednich modyfikacjach ma być również kontynuowana w kolejnych latach, aby w 2050 r. osiągnąć neutralność klimatyczną Unii Europejskiej.
W praktyce wiele wskazuje na postępujący rozdźwięk pomiędzy tymi hasłami, co jest widoczne w rosnącym podziale na zwolenników i przeciwników Europejskiego Zielonego Ładu. Punktem kulminacyjnym niezadowolenia były protesty rolników na początku 2024 r., ale wskazuje się, że kolejne podobne fale mogą pojawić się w przyszłości wraz z włączaniem kolejnych interesariuszy w obowiązki związane z przeciwdziałaniem zmianie klimatu. Jedną z płaszczyzn tego sporu są też malejące dochody Europejczyków. Z jednej strony mamy założenie polityczne, że uwzględnienie czynników środowiskowych w gospodarce i życiu społecznym wywoła silny impuls na rzecz innowacyjności, a z drugiej rosnące koszty życia, które zniechęcają do podejmowania ryzyka.
Teoretycznie, nowe potrzeby społeczno-gospodarcze sprawią, że będzie potrzeba ich zaspokojenia za pomocą nowych rozwiązań, bardziej dostosowanych do pojawiających się potrzeb. Jednakże zmiany mogą być kosztowne. Co więcej, jak już wskazałem wyżej, proces innowacyjności jest związany z czasem. Nawet w przypadku szybkiego stworzenia efektywnych (np. niskoemisyjnych) wynalazków, ich komercyjne wdrożenie w życie i upowszechnienie zajmie wiele lat. W tym czasie gospodarstwa domowe i przedsiębiorcy są zmuszeni do ponoszenia coraz większych kosztów polityk środowiskowych, przy jednoczesnym braku takich kosztów w innych regionach świata. Wskutek tak prowadzonej polityki, w Europie koszty dóbr i usług, np. energii są wyższe niż poza nią, a dochody się nie zmieniają. Trudno więc dziwić się, że zdolność nabywcza Europejczyków maleje.
Powstaje pytanie, czy długookresowe potencjalne i raczej niepewne korzyści są w stanie zrekompensować straty ponoszone obecnie? Nic w raporcie Draghiego nie wskazuje, aby tak miało być.
Czy proponowane zmiany są wystarczające?
Propozycje reform przedstawione w raporcie Draghiego wydają się słuszne, wręcz niezbędne. Jednakże kluczowym elementem jest sposób, w jaki te działania miałyby być wykonane. Doświadczenia pokazują, że procesy upraszczania procedur w UE mogą prowadzić do sytuacji, w których wprowadza się nowy, uproszczony dokument, ale nie wycofuje z użycia starego. W efekcie poziom biurokracji zamiast uproszczenia zwiększa się. Taka sytuacja zbyt daleko nie odbiega od rzeczywistości. Przedstawiciele administracji w celu jak najbardziej przejrzystego wydawania środków publicznych są w stanie stworzyć mechanizmy, które pozornie wydają się dużo prostsze od wcześniejszych, ale jednocześnie wymagają bardzo szczegółowego raportowania, na podstawie trudno dostępnych danych. Skutkiem tego dla wielu podmiotów proces aplikacji o wsparcie przestaje być opłacalny. Dotyczy to nie tylko finansowania innowacji, ale również wsparcia nakierowanego na rozwój lub modernizację podmiotów gospodarczych lub gospodarstw rolnych. W podobny sposób można oceniać zmiany w pozostałych obszarach wskazanych przez Draghiego. W teorii są one słuszne, ale kluczem będzie ich implementacja.
Jednocześnie warto zastanowić się, czy propozycje zawarte w raporcie Draghiego są wystarczające. Kluczowe jest pytanie: co powoduje, że jesteśmy innowacyjni? Dlaczego jako Europejczycy jedynie w niewielkim stopniu jesteśmy w stanie tworzyć wynalazki przełomowe i skutecznie je wdrażać? Czy przyczyny tkwią jedynie w obszarach wskazanych przez Draghiego, czy też istnieją inne czynniki mogące ograniczać innowacyjność w Europie?
W tym kontekście może warto zastanowić się nad czynnikami powodującymi skłonność do innowacji. Czy my jako Europejczycy jesteśmy chętni do podejmowania ryzyka, jakie wiąże się z tworzeniem wynalazków i ich wdrażaniem do gospodarki? A może jednak wolimy swój czas, pieniądze i energię poświęcać na inne aktywności, w tym związane z wolnym czasem? Te pytania w dużej mierze pozostają bez odpowiedzi, ale jeśli porównujemy Europejczyków z Amerykanami, to warto uzmysłowić sobie, że różni nas nie tylko system instytucjonalnego wsparcia dla innowatorów, ale również szereg innych czynników, w tym poziom zamożności, skłonność do ryzyka, dostęp do dóbr publicznych itp. One powodują, że przeciętny Europejczyk ma większe oparcie w państwie, które wspomoże go w razie problemów, niż Amerykanin, który wszystko musi sam wypracować, niejednokrotnie ryzykując, aby być bardziej innowacyjnym i konkurencyjnym. Różnice w postawach wydają się głęboko zakorzenione w nieco odmiennych systemach kulturowych. Z Europy do Ameryki migrowali ci, którzy zdecydowali się podjąć ryzyko. Podobnie jest ze współczesnymi migrantami. W wielu przypadkach są to osoby, które ryzykują swoją pozycję społeczną na rzecz niepewności związanej ze znalezieniem się w nowym, obcym środowisku.
Różnice widać również w podejściu do wzrostu gospodarczego. Nie bez przyczyny wiele alternatywnych koncepcji rozwoju jest bardziej akceptowanych w Europie, a odrzucanych lub marginalizowanych w USA. Potrzeba wzrostu jest jednym z ważniejszych czynników powodujących, że USA przyjmują ostrożną politykę klimatyczną i podejmują działania głównie w tych obszarach, które dają szanse na rozwój innowacji. Podstawową siłą napędową Amerykanów jest wzrost. W Europie częściej mówimy o rozwoju, którego jedną ze składowych jest wzrost. Niejednokrotnie jest on hamowany poprzez internalizację efektów zewnętrznych i uwzględnianie pozaekonomicznych aspektów rozwoju. Takie postawy z natury stawiają nas na innej pozycji w wyścigu opartym na konkurencyjności. To tak, jakby brać udział w biegu, ale mieć buty związane sznurówkami.
Warto więc zadać sobie pytanie, czego jako Unia Europejska chcemy i jak zamierzamy to osiągnąć? Być może poprzez innowacje da się pogodzić cele wzrostu i konkurencyjności z ochroną środowiska i przeciwdziałaniem zmianie klimatu, ale rozwiązania te powinny być bardziej oparte na zaufaniu, na akceptacji ryzyka niepowodzeń w procesie poszukiwania nowych rozwiązań oraz na wzroście świadomości społecznej. Innowacje w postaci przytwierdzania plastikowych korków do butelek nie rozwiążą problemów klimatycznych, zwłaszcza gdy potrzebujemy ich w sektorach energii i transportu.
W tej sytuacji raport Draghiego jest z pewnością krokiem w dobrym kierunku, ale chyba niewystarczającym.
Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopada-grudzień 2024 r.
W listopadzie br. odbyła się COP29, doroczna konferencja stron konwencji klimatycznej, która miała miejsce w Baku, stolicy Azerbejdżanu. Taki wybór wywołał kontrowersje, ponieważ państwo to nie kojarzy się z dbałością o klimat. Emocje spotęgowała wypowiedź gospodarza – prezydenta Ilhama Alijewa, który podczas otwarcia konferencji m.in. zaapelował o bardziej pragmatyczne podejście do polityki klimatycznej, uwzględniające interesy eksporterów ropy i gazu. Jego przemówienie wywołało napięcia polityczne, np. francuska minister środowiska odwołała swój przyjazd. Podobna polityka była również widoczna w działaniach azerskich władz, które utrudniały udział w konferencji wielu przedstawicielom organizacji pozarządowych.
COP29 zogniskowana była na kwestiach finansowych. Skutkiem tego udało się wynegocjować porozumienie w sprawie wspólnych standardów dla rynków handlu pozwoleniami na emisję gazów cieplarnianych. Teoretycznie jest to sukces, ponieważ takie zasady są bardzo potrzebne, ale proces negocjacji trwał aż 6 lat. Ponadto wątpliwym jest, czy nowe ustalenia zaczną obowiązywać już od 2025 r., ponieważ koniecznie jest uzgodnienie szczegółowych rozwiązań technicznych.
Trzykrotnie zwiększono też finansowanie działań klimatycznych w krajach rozwijających się, tj. do 300 mld USD rocznie. Jednakże beneficjenci takich działań szacują swoje potrzeby na minimum 1,3 bln USD rocznie.
COP29 była również miejscem ogłoszenia różnego rodzaju porozumień biznesowych oraz deklaracji państwowych. Na przykład Indonezja, jeden z największych globalnych emitentów gazów cieplarnianych, ogłosiła odchodzenie od paliw kopalnych w swoim miksie energetycznym, a Meksyk zadeklarował osiągnięcie neutralności klimatycznej w 2050 r.
Kluczowym pytaniem jest jednak, co dalej? Czy efekty globalnej polityki klimatycznej są wystarczające, żeby powstrzymać zmianę klimatu? Coraz częściej słychać głosy, że działania redukcyjne poszczególnych państw są zdecydowanie niewystarczające do osiągnięcia celu i bardziej przypominają udawanie rozwiązywania problemu i oczekiwanie na to, co zrobią inni, niż rzeczywiste działania.
Taka postawa skutkuje coraz bardziej donośnymi głosami w sprawie reformy polityki klimatycznej, spośród których największy wydźwięk ma list otwarty Klubu Rzymskiego z 15 listopada br., skierowany do sekretariatu konwencji klimatycznej, wskazujący na:
– konieczność lepszego doboru krajów organizujących COP,
– zwiększenie szybkości i skali podejmowanych działań,
– poprawę wdrażania i rozliczalności podjętych uzgodnień,
– zapewnienie solidnego monitorowania finansowania klimatycznego,
– wzmocnienie głosu nauki,
– rozpoznanie współzależności pomiędzy ubóstwem, nierównością i niestabilnością planety,
– poprawę sprawiedliwej reprezentacji.
Pierwszy i ostatni z tych punktów odnoszą się bezpośrednio do organizacji COP. Pierwszy wskazuje na potrzebę dokładniejszego doboru organizatorów, aby nie próbowali się wybielać, zarówno wypaczając ideę COP, jak i przedstawiając siebie w bardziej zielonych barwach. Ostatni z tych punktów zwraca uwagę na rosnącą liczbę lobbystów z sektora paliw kopalnych uczestniczących w tej konferencji. W Dubaju (COP28) było ich prawie 2,5 tys., czyli czterokrotnie więcej niż w Egipcie (COP27). Pozostałe punkty odnoszą się do zmian w polityce klimatycznej, które są bardziej istotne od kwestii organizacyjnych.
Pod powyższym listem podpisało się już wiele znanych osób, w tym Ban Ki-moon – były sekretarz generalny ONZ, oraz Christiana Figueres – była sekretarz konwencji klimatycznej. Jest to jeden z wielu głosów, ale chyba najbardziej donośny. Wszystkie takie wypowiedzi wskazują na pilną potrzebę reformy polityki klimatycznej. Tylko czy świat i politycy są gotowi na podjęcie takiego wyzwania? Efekty ostatnich konferencji klimatycznych – w tym COP29 – pokazują, że chyba niekoniecznie. Dyskusje dotyczą istotnych szczegółów, ale niewiele przyczyniają się do redukcji globalnej emisji gazów cieplarnianych.
Utrzymująca się od miesiąca, od wyborów parlamentarnych 26 października, napięta sytuacja w Gruzji przerosła w demonstracje i uliczne starcia z policją. Bezpośrednim powodem protestów było oświadczenie premiera Iraklego Kobachidzego, który 28 listopada ogłosił zawieszenie procesu integracji z Unią Europejską. Ponieważ członkostwo w UE i NATO widnieje w konstytucji Gruzji jako deklarowany cel polityczny, opozycja oskarżyła rząd o pogwałcenie ustawy zasadniczej i wezwała Gruzinów do przeciwstawienia się władzom. Na czele protestów stała prezydent kraju Salome Zurabiszwili, która zapowiedziała, że chociaż jej kadencja kończy się 16 grudnia, to nie ustąpi ze stanowiska. Jej zdaniem, wyłoniony w wyborach 26.10.2024 parlament (w Gruzji prezydenta wybiera 300-osobowe kolegium, złożone ze 150 posłów i 150 przedstawicieli samorządów) jest nielegalny, gdyż wybory zostały sfałszowane, zatem nie ma prawa wybierać nowego prezydenta.
Premier Kobachidze złożył oświadczenie o wstrzymaniu rozmów z UE po tym, jak Parlament Europejski przyjął uchwałę, stwierdzającą regres demokracji w Gruzji i wzywającą do ponownego przeprowadzenia wyborów parlamentarnych. Zwycięski obóz życzliwej wobec Rosji partii „Gruzińskie Marzenie” uznał takie stanowisko UE za ingerencję w sprawy Gruzji i odpowiedział nieprzemyślanym démarche szefa rządu. Nadmieńmy, że Rada Europejska UE nie wypowiedziała się w tak kategoryczny sposób o wyborach, a Raport wstępny misji obserwacyjnej OBWE, chociaż stwierdza nieprawidłowości, nie zawiera tak daleko idących konkluzji jak stanowisko PE. Wybitny polski ekspert do spraw kaukaskich Wojciech Górecki sądzi, że mimo nieprawidłowości i uchybień, „Gruzińskie Marzenie” faktycznie wybory wygrało.
Grigorij Czchartiszwili ma, oczywiście, rację. Stawką w obecnej konfrontacji między większością parlamentarną i rządem – z jednej strony a prezydentem i opozycją – z drugiej, nie jest dzisiaj integracja z UE. Gruzja, w odróżnieniu od Ukrainy i Mołdawii, nie rozpoczęła rozmów o akcesji i perspektywy jej członkostwa w UE są bardzo, bardzo oddalone. Przedmiotem sporu głównych sił politycznych w Gruzji jest, poza walką o władzę polityczną, wybór strategii geopolitycznej i sposób ułożenia relacji z Rosją.
„Gruzińskie Marzenie” wystraszyło społeczeństwo, w którym żywa jest trauma wojny z Rosją w 2008 r., wizją kolejnej konfrontacji z Rosją, jeśli Gruzja pójdzie zbyt szybko i zbyt daleko po drodze integracji europejskiej. Przywołując przykład dewastowanej wojną Ukrainy, lider „Gruzińskiego Marzenia” Bidzina Iwaniszwili narzucił narrację – Głosując za szybką integracją z NATO i UE, głosujesz za wojną. Iwaniszwili, miliarder, który swój majątek zbudował w Rosji, uważa, że surowe realia geopolityki skłaniają Gruzję do poszukiwania modus vivendi z Rosją. Poza korzyściami ze współpracy gospodarczej z Rosją liderzy „Gruzińskiego Marzenia” liczą, że być może uda się im przywrócić jakąś formę zwierzchności Tbilisi nad Abchazją i Południową Osetią, będące dzisiaj protektoratami Rosji. Tak jak w swoim czasie Saakaszwili dogadał się z Moskwą w sprawie odzyskania zbuntowanej Adżarii.
Rosja z kolei liczy, że podporządkuje sobie całą Gruzję, którą – jak i cały Południowy Kaukaz – uważa za swoje terytorium kanoniczne, bez użycia siły militarnej. Rosja dąży do zwasalizowania Gruzji, zwłaszcza że staje okoniem nawet dotychczas w pełni lojalna Armenia, a utrzymanie korytarza południowego – w stronę Iranu i Turcji, i dalej na Bliski Wschód, zawsze było strategicznym celem Rosji.
Niezależnie od werbalnych dekoracji, stosowanych przez strony zaangażowane w konflikt, gra ma wymiar strategiczny i geopolityczny. Nie tylko dla Gruzji.
Najpierw trochę statystyki: na ostatnim, parodniowym, 22. posiedzeniu Sejmu uchwalono 27 ustaw, a łącznie od początku bieżącej kadencji równo 100, co nie jest wynikiem może na rekord świata, ale bardzo przyzwoitym. Złożono za to 6144 interpelacje, 1945 zapytań, zwyczajne komisje sejmowe odbyły 1130 posiedzeń – a to nie wszystko, bo obradowały jeszcze komisje śledcze i komisje nadzwyczajne. I właśnie zbliżamy się wielkimi krokami do uchwalenia budżetu na 2025 rok. Prace nad nim przeniosą się do Senatu, a później na Krakowskie Przedmieście, którego lokator podejmie decyzję po uważaniu [1].
Bilans niezły, pracy huk, a efekty? Po wynikach badań opinii społecznej trudno by je uznać za satysfakcjonujące, aczkolwiek od wewnątrz wygląda to dużo lepiej. Nie da się nie zauważyć, że w paru ważnych sektorach gospodarki mamy wyprostowaną legislację – żeby podać przykład Ministerstwa Cyfryzacji, które do niedawna notowało duże opóźnienia w implementacji prawa europejskiego, a dziś to dosłownie migiem nadrabia. Albo resorty siłowe, które ostatnio zasilono nowelizacjami dwóch ważnych ustaw: o obronie cywilnej i antyterrorystycznej. I nawet w podatkach sprawy posuwają się ładnie do przodu; vide ustawa o podatkach lokalnych, którą nawet prezydent już podpisał. No i cały bogaty dorobek komisji śledczych. Ich sens sprowadzał się do nagłośnienia i przeanalizowania patologii poprzedniej władzy oraz wystosowania odpowiednich zawiadomień do prokuratury. Ciekawe, co z tego się teraz ostanie. Ale to już jest kompetencja innej władzy, sądy przesądzą o winie i karze. Niewątpliwie jednak ten rozdział będzie powoli zamykany.
Są i obszary słabsze, znamy je z krytyki przelewającej się przez media. Tu może wskazałbym tylko na dwa, z szerokiej gamy.
Pierwszy, to wrzutki poselskie. Niewątpliwie chorobą polskiej legislacji jest przygotowywanie naprędce projektów ustaw, które miałyby natychmiast załatać jakiś problem społeczny. Na przykład zjawisko hejtu — mamy tu aż dwie nowelizacje kodeksu cywilnego, ostatnio mocno skrytykowane przez komisję nadzwyczajną ds. zmian w kodyfikacjach. Jest to taka komisja, o której niewiele się mówi i pisze, a odgrywa kapitalną rolę w procesie stanowienia prawa. Otóż troszczy się o jego spójność, szczególnie w zakresie kodeksów, bez których umowa społeczna zwana państwem nie byłaby możliwa. Posłanka Barbara Dolniak, PO, przewodnicząca komisji, doskonale wyłapała ostatnie (niestety pochodzące z partii koalicyjnych…) próby pójścia tu na skróty i zaprosiła tuzów polskiego świata prawniczego, z prof. Markiem Safjanem na czele, do debaty czy tak powinna wyglądać reforma podstaw naszego ustroju prawnego. Szkoda, że akurat tego posiedzenia komisji odpowiednio nie nagłośniono, bo był to znakomity przykład dyskusji o tym, jak należy podchodzić do reformy prawa. Wypowiedzieli się zarówno prawnicy-teoretycy, jak i prawnicy-praktycy: sędziowie i adwokaci, nie wspominając o Ministerstwie Sprawiedliwości. Wniosek: „na pewno nie chodząc na skróty i nie dając nowelizacji punktowych, nawet w najbardziej słusznej sprawie”. Kodeks cywilny powinien być nowelizowany jako integralna całość z udziałem komisji kodyfikacyjnej prawa cywilnego, działającej w Ministerstwie Sprawiedliwości; to ta komisja powinna być probierzem jakości stanowionego prawa i (jeśli już) dawać rekomendacje bieżących zmian. Ciekawe, czy i jak przełoży się to na dalszy ciąg prac nad obiema nowelizacjami.
I drugi, prace nad dniami wolnymi i niedzielami handlowymi. Zagadnienie wolnej Wigilii wypłynęło nagle, jakby pod dyktando rozpoczynającej się kampanii prezydenckiej, sprawa wolnych niedziel w handlu ciągnie się dosłownie od pierwszych chwil pracy nowego Sejmu. Wyłożono tu racje dwojakiego rodzaju. Że w Wigilię i tak praca nie ma sensu, bo ludzie myślą o wieczornym obyczaju i chcieliby lepić uszka do barszczu, a pracodawcy dają wolne od 14.00. Lewica więc mówi, żeby to uznać za oczywistą oczywistość i puścić ustawowo ludzi do domów. Jednak liberalna część koalicji oponuje, że będzie to kosztować gospodarkę jakieś 4 mld zł i że ludzie mają węża w kieszeni, nie kupując dóbr i usług — a więc nie ma np. jakże potrzebnych budżetowi dochodów z VAT. Tu może jako antidotum przydałoby się większe poluzowanie zakazu handlu w niedziele, wprowadzonego za rządów PiS przez p. Bujarę z Solidarności m.in. pod hasłem, że tego dnia należy iść do kościoła, a nie do galerii handlowej. Zaś Lewica, która w wyborach prezydenckich przebije prawdopodobnie stawkę, zgłaszając aż 4 swoje kandydatury, generalnie opowiada się zarówno za wolną Wigilią, jak i za totalnym zakazem handlu w niedziele. I nawet nie wspomina, żeby skasować w to miejsce styczniowe święto kościelne – co, trzeba powiedzieć, jest bardzo jak na to środowisko nowatorskim podejściem, dotychczas niebywałym. Na razie mamy ustawowe rozwiązania w zakresie Wigilii i handlu przedświątecznego, które idzie do Senatu, co już jest komentowane jako… największy sukces Lewicy w bieżącej kadencji!
[1] W dniu 31 stycznia br. Andrzej Duda podpisał ustawę budżetową na rok 2024 (zgodnie z Konstytucją nie ma prawa jej wetować), ale 22 lutego skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego w trybie kontroli następczej [przyp. Red.]
W związku ze zbliżającymi się wyborami prezydenckimi przeprowadzone zostały ostatnio badania nad preferencjami programowymi, które mogą skupiać uwagę wyborców w 2025 r. Chyba niespodziewanie na pierwszych trzech miejscach wymieniane są dziś trzy kwestie: bezpieczeństwo, ochrona zdrowia i sprawy gospodarcze. Natomiast miejsca odległe zajęły sprawy światopoglądowe, prawa kobiet oraz kwestie praworządności. Z sondażu tego wynika, że w przypadku wyborów prezydenckich opinia publiczna swój główny punkt zainteresowań przemieszcza w kierunku najtrudniejszych problemów państwowych i społecznych, ponieważ ich realizacja wymaga znaczących nakładów finansowych, co może się wiązać ze spadkiem poziomu życia. A z pieniędzmi w budżecie po 8 latach rządów prawicy jest – jak wiadomo – kiepsko (zaplanowany w budżecie duży deficyt). Analitycy w swych komentarzach wyjaśniają, że wskazanie tych trzech preferencji programowych w dużej mierze jest skutkiem trwania wojny na Ukrainie i postępująca zmiana układu sił międzynarodowych. Nie bez znaczenia pozostaje wygranie wyborów prezydenckich w USA przez Donalda Trumpa, świat przygląda się dziś jego decyzjom kadrowym i oczekuje na jego exposé.
Z drugiej jednak strony zauważyć należy, że problemy społeczne wynikające z kwestii światopoglądowych są przez rząd i większość parlamentarną stopniowo rozwiązywane w Ministerstwie Zdrowia oraz w Ministerstwie Edukacji Narodowej. Wybierane są te możliwości, które nie wymagają akceptacji i podpisu prezydenta RP, ponieważ A. Duda zwykł zapowiadać, czego na pewno nie podpisze (jeszcze przez pół roku).
W kontekście tym chciałabym dziś zwrócić uwagę na zmiany, jakie wprowadziły do systemu szkolnictwa publicznego dwa ministerialne rozporządzenia wydane w mijającym roku. Pierwszym, z 22 marca 2024 r., postanowiono, że od 1 września br. oceny z religii i etyki nie będą wliczane do średniej ocen, choć przedmioty te nadal będą figurować na świadectwie.
Poprzez drugie, z 26 lipca, ministra zadecydowała, że od września przyszłego roku z budżetu państwa będzie opłacana tylko jedna tygodniowo lekcja religii (aktualnie obowiązują 2 godziny w wymiarze tygodniowym). Będzie się odbywać na pierwszej lub ostatniej godzinie zajęć. Jeśliby lokalne samorządy, lub rodzice, chcieli tych godzin więcej, będą musieli je sfinansować. Oczywiście oba rozporządzenia zostały opublikowane w Dzienniku Ustaw, a więc weszły w życie. Gratuluję Barbarze Nowackiej konsekwencji i odwagi.
I – jak zwykle w takich przypadkach bywa (zwłaszcza w odniesieniu do materii wrażliwej), na zamówienie Wirtualnej Polski przeprowadzono badania sondażowe, z których wynikało, że 67 procent badanych ograniczenie godzin religii oceniło pozytywnie, a tylko 19,6 proc. uznało, że jest to decyzja zdecydowanie zła. 68 proc. badanych najchętniej odesłałoby religię do salek katechetycznych w parafiach. Należy jednakże podkreślić, że decyzje ministerialne idą w ślad za spadkiem zainteresowania lekcjami religii wśród samych uczniów. Dane statystyczne wskazują, że jeszcze w 2009 r. na katechezę uczęszczało w szkołach podstawowych nawet 98 procent uczniów, w gimnazjach 96, a w liceach 91 proc. Dane te pozwoliły duchowieństwu na propagowanie haseł o pojawieniu się pokolenia JP II i zakładano, że jest to tendencja trwała. Dziś analizy pokazują, że w Polsce już 1500 szkół nie znalazło w ogóle chętnych na lekcje religii (czyli religia ze szkół usuwa się sama), a z klas znikają systematycznie krzyże.
No cóż, autorka pamięta czasy, kiedy to ucząca się młodzież głośno domagała się wprowadzenia religii do szkół (koniec lat 80.), co było przejawem deklarowanego wzmożenia religijnego. Dziś zauważalna jest w tej grupie społecznej wyraźna redukcja religijności, indywidualizacja przeżyć religijnych, spadek zaufania do Kościoła katolickiego i duchowieństwa, czy nawet utrata wiary.
W każdym razie warto przypomnieć, że pod wpływem doświadczeń ostatnich dwudziestu lat wśród Polek i Polaków systematycznie spadał odsetek deklarujących się jako wierzący (z 94 do 84 procent) i praktykujący (z 70 do 42 proc.). Z tego wynika, że społeczeństwo polskie podlega procesom laicyzacji, mimo że prawica latami utrudniała te przemiany, jak mogła. Dla uzupełnienia wiedzy polecam lekturę ostatniego raportu CBOS pt. Polski pejzaż religijny z dalekiego planu.
Pierwsza w historii literatury koreańskiej Nagroda Nobla w 2024 r. dla Han Kang w Republice Korei przyjęta została z entuzjazmem wszystkich czytelników, niezależnie od ich poglądów czy postaw politycznych, mimo nieprzejednanej, wręcz kontrowersyjnej postawy sprzeciwu laureatki wobec przemocy politycznej, rodzinnej i obyczajowej, postawy wyrażonej przez bohaterki jej najważniejszych powieści, to znaczy Wegetarianki, Nadchodzi chłopiec i Nie mówię żegnaj, przełożonych i opublikowanych również w Polsce.
Nie ma wątpliwości, że komitet proponujący kandydata do Nagrody Nobla brał pod uwagę nie tylko urodę stylu poetyckiego dzieł Han Kang, lecz także odwagę podejmowania trudnych, nawet kontrowersyjnych wydarzeń i tematów z historii i życia współczesnego w Korei. W XXI wieku koreańscy pisarze wywalczyli większą swobodę w próbach odkrywania prawdy historycznej. Ale i tak sięganie do najciemniejszych zdarzeń w historii Korei wymagało niemałej odwagi i talentu. Chodzi tu przede wszystkim o powstanie stłumione w Kwangju oraz o masakrę – wymordowanie niewinnych ludzi w 1948 roku na wyspie Czedżu. Han Kang przywróciła pamięć o dziesiątkach tysięcy niewinnych ofiar w sposób genialny, posługując się poetycką wyobraźnią, przede wszystkim umiejętnością rozbudzenia w czytelniku niepokoju i nabrzmiewania lęku wraz z poczuciem zagrożenia ze strony przyrody – blokującej przyjazd do celu na czas na wyspie Czedżu, której nazwa kojarzy się z wielką tragedią w przeszłości.
Hang Kang jest utalentowaną córką pisarza Han Seung-wona, która debiutowała jako poetka. Komponowała również piosenki. Karierę powieściopisarki rozpoczęła w 1995 roku, publikując opowiadania i powieści, wyróżniane prestiżowymi nagrodami. Pisarka od urodzenia w 1970 roku mieszkała w mieście Kwangju [kwanzu/Gwangju], stolicy prowincji Południowej Jeolla, znajdującej się na południowym cyplu Półwyspu Koreańskiego, a dziesięć lat później z rodzicami zamieszkała w okolicy Seulu. Studiowała literaturę koreańską na Uniwersytecie Yonsei. Wówczas fascynowała ją poezja Yi Sanga. I kto wie, może to zainspirowało ją do napisania Wegetarianki (2007), pierwszej jej powieści przełożonej na język angielski i wyróżnionej Nagrodą Bookera (2016).
Wegetarianka
Bohaterką Wegetarianki (Kwiaty Orientu, 2014), przełożonej na polski przez Justynę Najbar-Miller i autorkę Koreańskiej etyki językowej, Choi Jeong In, jest Yong-hye, która na początku prowadzi z mężem spokojne i normalne rodzinne życie. Ale coś z nią zaczęło się dziać, czego mąż nie rozumiał. Po prostu nie mogła spać. Okazało się, że przeżywała koszmary. Prześladowała ją krew. Pewnego dnia wyrzuciła do śmieci mięso z lodówki, a na kolację podała tylko sałatę. Śniły się jej krwawe sceny. Ostatecznie postanowiła w ogóle nie spożywać mięsa. Wybrała życie roślinne, szokując rodzinę i znajomych, którzy starali się ją przekonać, że mięso jest potrzebne dla zdrowego życia. Jej bunt stał się ekstremalny, skandaliczny i doprowadził ją do psychicznej destrukcji. Opis jej zachowania irytuje czytelnika niemal do końca powieści. Współżycie z osobą pogrążoną w zaburzeniach anoreksji unieszczęśliwia rodzinę. Jej przemiana kończy się próbą samobójczą i zamknięciem w szpitalu psychiatrycznym, które prowadzą do kolejnych wydarzeń. Sugerują one, że jej „choroba” może być interpretowana jako alegoria nietolerancji wobec ludzi łamiących normy, zwłaszcza ład rodzinny, szczególnie ceniony w Korei.
Nadchodzi chłopiec – powstanie w Kwangju
Równie wstrząsającą powieścią Han Kang jest Nadchodzi chłopiec (2014), przerażająco smutna opowieść o masakrze dokonanej na mieszkańcach jej rodzinnego miasta przez policję i żołnierzy na rozkaz generała Chun Doo-hwana, który dokonał zamachu stanu w grudniu 1979 roku i został prezydentem Korei Południowej. Pół roku później, w czasie stanu wojennego, w obronie praw demokratycznych wystąpili studenci Uniwersytetu Chonnam, a przeciw bezbronnym demonstrantom skierowano uzbrojone oddziały policji i wojska. W rezultacie wybuchło powstanie, a nawet doszło do wyparcia oddziału wojskowego i przejęcia władzy w mieście przez jego obywateli. Jednak po kilku dniach do walki z częściowo uzbrojonymi mieszkańcami skierowano oddziały pancerne, które dokonały masakry. Wówczas zginęło ponad 600 osób (ofiar pewnie było znacznie więcej niż podała strona rządowa). Działo się to w dniach 18–27 maja 1980 roku. Wojsko okrutnie rozprawiło się z powstańcami: bito, gwałcono i rozstrzeliwano bez sądu nawet przypadkowe osoby. Symbolem ich okrucieństwa jest zastrzelenie chłopca, który się poddał i szedł z podniesionymi rękami.
Za prezydentury Chun Doo-hwana bunt uznano za rebelię wywołaną przez komunistów, których przywódcą był jakoby Kim Dae-jun. Skazano go na karę śmierci, ale wyrok zamieniono na więzienie wskutek międzynarodowych protestów (m.in. papież Jan Paweł II zwracał się o łaskę).
Przebywając w Japonii w 1973 roku śledziłem informacje o porwaniu Kima Dae-juna z hotelu w Tokio przez agentów koreańskich. Po zmianie oceny tych wydarzeń, Kim Dae-jun, jako przedstawiciel opozycji, został wybrany prezydentem Republiki Korei (1998–2003). Otrzymał też Nagrodę Nobla za obronę praw człowieka.
Ale wróćmy do powieści Han Kang. Nadchodzi chłopiec rozpoczyna się w spokojnej, melancholijnej tonacji. Pierwszy narrator, chłopiec Tong-ho, uczeń gimnazjum, znajduje się w tymczasowej kostnicy, spogląda na miłorzęby rosnące przed urzędem prowincji. Pilnuje rozkładających się ciał osób zabitych w masakrze.
– „Zanosi się na deszcz – mruczysz” – opowiada narrator wszechwiedzący, który wie, że chłopiec poszukuje wśród zmarłych zwłok przyjaciela, z którym stracił kontakt w czasie zamieszek. Podobnie jak on, wielu innych, krążących wokół niego również poszukuje bliskich. W tym czasie ze szpitala Czerwonego Krzyża przywożą kolejnych zmarłych.
„Kobieta pierwsza zaczyna śpiewać hymn narodowy. Jej głos ginie wkrótce w tłumie kilku tysięcy głosów piętrzących się niczym wieża o wysokości kilku tysięcy metrów. Ty również nisko nucisz tę melodię, która wznosi się powoli i dostojnie, aby gwałtownie zjechać w dół” (s. 6, wszystkie cytaty w tłumaczeniu Justyny Najbar-Miller).
Chłopiec pilnuje porządku w spisie zmarłych poddanych ceremonii żałobnej. Pomaga również w przenoszeniu martwych, pokaleczonych ciał, więc nie ma czasu na powrót do domu. Razem z tym milczącym bohaterem oglądamy skutki okrucieństwa władzy wobec niewinnych dziewcząt i chłopców. I myślimy, że nawet demokracja może zamienić się w bezmyślną i okrutną dyktaturę.
W drugim rozdziale („Czarne tchnienie”) opowiada o sobie zastrzelony Dhong-dae, poszukiwany kolega pierwszego bohatera Tong-ho. Jego dusza – jeszcze zagnieżdżona w ciele przyciśniętym przez zwłoki mężczyzny – już wie, że jego siostra również zginęła, ale nie widzi jej ciała w pobliżu. Kiedy żołnierze polewają stos ciał benzyną, dusza zaczyna oddzielać się od ciała. W tej samej chwili dociera do jej świadomości, że zginął również Tong-ho, który powinien był bezpiecznie wrócić do domu, zanim wojsko znów zajęło miasto w czasie godziny policyjnej.
W trzecim rozdziale („Siedem policzków”) wiele lat później (w 2010 r.) matka chłopca Tong-ho, redaktorka, nie chce zdradzić miejsca pobytu autora zakazanej książki, dramatu, którego większość tekstu cenzura wykreśliła, więc śledczy grozi jej („Chcesz, żeby ślad po tobie zaginął?”) i wymierza jej za każdym razem cios w to samo miejsce na policzku.
Wraz z rozwojem narracji świadkowie tragicznych wydarzeń są coraz starsi, ale wspomnieniami wciąż wracają do jednego miejsca, jednego wieczoru, który mógł być zwyczajny jak każdy inny z poprzednich tygodni i miesięcy. Jednak wszystko się zmieniło wskutek masakry bezbronnych cywili, których protest często kończy się również śmiercią najbliższych.
W czwartym rozdziale („Krwią i żelazem”) czytam o latach spędzonych w więzieniach i o brutalnych przesłuchaniach. A w piątym („Źrenica nocy”) towarzyszę próbom Yuna zorganizowania wywiadu z uczestniczką demonstracji w czasach przemocy.
[Yun] „wydawał się skonsternowany, z opanowaniem mówił jednak dalej. Próbował się jeszcze raz skontaktować z dziesięcioma powstańcami z armii obywateli, ale się okazało, że dwóch odebrało sobie życie, zatem pozostało ośmiu. Spośród nich jedynie siedmiu zgodziło się na dalsze wywiady, a ich zapis Yun zamierzał opublikować w aneksie do planowanej książki, której pierwszy rozdział miał odpowiadać treści rozprawy opracowanej dziesięć lat wcześniej” (s. 182).
Kobieta, Im Son-ju, do której zwracał się Yun z prośbą o nagranie wspomnień, przypomina sobie dni, kiedy upadł szczyt przemocy uosobiony przez wojskowego prezydenta Paka, zabitego w październiku. Ale bohaterka tego rozdziału przeczuwa, że może być jeszcze gorzej. „Skoro upadł symbol państwa opartego na przemocy, to czy zdesperowane robotnice, które w ramach protestu zrzucają ubrania, mogą czuć się bezpiecznie? Czy nie będzie już można tratować leżących na ziemi kobiet tak, że pękają im jelita? Gazety donosiły, że młody generał Chon Tu-hwan [Chun Doo-hwan, później prezydent] zaufany człowiek prezydenta, wjechał do Seulu wozem opancerzonym i wkrótce potem objął stanowisko szefa centralnej Agencji Wywiadowczej. Czułaś, jak przechodzą cię dreszcze. Stanie się co niedobrego” (s. 206).
„Kto by pomyślał, że panna Im tak lubi czytać gazety? – zażartował sobie krojczy w średnim wieku” (s. 207).
„Nazywali cię odtąd po prostu komunistyczną suką. Wyszło bowiem na jaw, że w przeszłości pracowałaś w fabryce i prowadziłaś działalność związkową. Codziennie kładli cię na stole w sali przesłuchań, żeby potwierdzić swój scenariusz. Próbowali dowieść, że jesteś szpiegiem, który od czterech lat ukrywa się w prowincjonalnym mieście w zakładzie krawieckim dla kobiet. Brudna komunistyczna suko! Możesz sobie krzyczeć, nikt ci nie przyjdzie na ratunek” (s. 222).
Bohaterka przeżyła. Po wyjściu z więzienia zamieszkała u brata, ale nie mogła „znieść nalotów, które policja robiła dwa razy w tygodniu” (s. 224).
Bohaterowie przez dziesięciolecia żyją w traumie. W „Tam gdzie kwitną kwiaty” (rozdz. 6) matka wspomina syna, którego już nie zobaczy, bo pogrzebała go własnymi rękoma (s. 236).
„Dziwnie się czuję trzydzieści lat później, w rocznicę śmierci twojej czy twojego ojca, gdy widzę jak twój średni brat stoi przy grobie i zagryza wargi. To przecież nie jego wina, że umarłeś. Czemu więc pierwszy wśród kolegów się przygarbił, czemu tak wcześnie posiwiał? Ciężko mi na sercu, gdy pomyślę, że ciągle jeszcze pragnie zemsty” (s. 238). A przecież Tong-ho obiecał, że wróci o szóstej, gdy zamkną budynek, i zje z nimi kolację. Nie przyszedł. Matka poszła z synem go szukać, ale powstańcy z armii obywateli ich nie wpuścili. A po latach, gdy ciała zabitych przeniesiono na nowy cmentarz, symboliczne nagrobki postawiono też zaginionym. Ale matka nie znalazła tam dwójki swoich dzieci.
Narracja zbudowana jest z losów sześciu uczestników powstania, a łączy ją postać chłopca Tong-ho. Jej kompozycja jest na tyle misterna, że czytelnik musi czytać w dużym skupieniu, żeby w toku lektury pojąć, kto i o kim mówi od pierwszej strony. W powieści nie ma patetycznych opisów ani zdecydowanie jednoznacznych ocen zachowań ludzi, ofiar i katów, którymi okazali się zwykli ludzie. Ale już od dawna wiemy, że w określonym systemie ludzie potrafią zachowywać się jak zbrodniarze. Do czego więc są zdolni zwykli ludzie, którym dano karabiny do rąk, dobrze ilustruje powieść Han Kang.
Autorka precyzyjnie wyjaśnia mechanizm zbrodni totalitarnych systemów. Zło i dobro, naturę człowieka, ukazuje w losach uczestników wydarzeń i ich rodzin w toku przedstawiania kameralnych dramatów. Ostrzega przed niebezpieczeństwem polityków przejmujących absolutną władzę nad społeczeństwem. Czyni to w melancholijnej ciszy subtelnych opisów przypadkowych sytuacji i zdarzeń.
W epilogu pt. „Ogniki płonące w śniegu” Han Kang wyznaje, że miała dziewięć lat, gdy dowiedziała się o wydarzeniach w Kwangju. Mieszkając na wzgórzu w Suyu-ri w Seulu, zaszywała się w głębi domu i czytała książki, a podczas różnych prac domowych przysłuchiwała się rozmowom starszych. Jej rodzina utrzymywała się ze skromnej pensji nauczyciela gimnazjum, a następnie jego pisania. Wspomina, jak w 1980 roku nocą wtargnęli dwaj mężczyźni i czegoś w domu szukali. A następnie, kiedy rodzina się spotykała, starsi rozmawiali ze sobą tak cicho, żeby dzieci nie słyszały. Mówili również o tym, że pewnie podsłuchują rozmowy telefoniczne, a ciotki szeptały, że komuś „poharatano piersi”.
Już jako pisarka wspomina wizytę w Kwangju, gdzie zobaczyła po raz pierwszy zdjęcie zastrzelonego chłopca. I tak rozpoczęła przygotowania do pisania powieści o ofiarach powstania w Kwangju. Obejrzała i przeczytała tak dużo materiałów, że zaczęły ją prześladować koszmary nocne.
Powieść zamyka scena na nowym cmentarzu ofiar powstania. Han zatrzymuje się przed grobem Tong-ho i zapala na nim świeczki.
„Otworzyłam torbę. Po kolei ustawiłam na grobie świeczki i przykucnęłam, żeby je zapalić. Nie odmówiłam modlitwy. Nie przymknęłam oczu, by uczcić jego pamięć chwilą ciszy. Ogień palił się wolno. Pomarańczowe płomienie bezgłośnie się kołysały, stopniowo wchłaniając wosk. Nagle poczułam, jak bardzo zmarzła mi kostka. Moja stopa wciąż tkwiła w zaspie przed grobem Tong-ho, a śnieg wniknął do buta i zmoczył skarpetkę. W milczeniu spoglądałam na krawędzie płomieni, które trzepotały niczym półprzeźroczyste skrzydła” (s. 285).
Na początku powieści „zanosi się na deszcz – mruczysz”. Teraz wiemy, że mruczy Tong-ho, jest jeszcze żywy. Wzywają go do domu. Ale on zostaje w tej tymczasowej kostnicy, żeby znaleźć kolegę. I dopiero teraz z „Epilogu” dowiadujemy się, jak jego los się wypełnił w ciągu kilku dni majowych. „Tong-ho miał dużo szczęścia, bo zabił go pierwszy strzał” – wspomniał jego brat, starając się o tym przekonać autorkę powieści.
Nie mówię żegnaj – powieść o życiu w traumie po masakrze na Czedżu
Na wyspie Czedżu w Korei Południowej w kwietniu 1948 roku – to znaczy niemal w przeddzień utworzenia Republiki Korei – wybuchło powstanie mieszkańców, którzy przeciwstawili się zgodzie USA i ZSRR na podział Korei – dotąd okupowanej przez Japonię – na północną i południową. Na tej wulkanicznej i bajecznej wyspie walki trwały do maja 1949 roku. W ciągu roku zginęło około 30 tysięcy mieszkańców pacyfikowanych przez policję i wojsko. W tym też czasie spaleniu uległo prawie 40 tysięcy domów. Nic dziwnego, że w publikacjach stwierdza się, że była to masakra lub ludobójstwo na Czedżu. Do tak tragicznego wydarzenia w historii Korei przyczyniły się karygodne błędy policji i nowego rządu. Później winę władz Republiki potwierdził prezydent i komendant policji.
W niezwykle wzruszającej powieści Nie mówię żegnaj Han Kang nie opowiada historii tego powstania, a mimo to niemal od pierwszych zdań opowieści czuje się jakiś dziwny lęk w oczekiwaniu na pierwszy sygnał zagrożenia życia bohaterki. Niepokój budzą pozornie zwykłe zdarzenia, zwykłe przemiany w przyrodzie. Ale i niepokoją czarne, drewniane słupy na plaży, stojące obok kurhanów nagrobnych. Na przykład wtedy jeszcze anonimową narratorkę zaskoczy woda w butach. Po chwili zrozumie, że to przypływ wypłukujący kości z grobów. Jeszcze nie wiemy, kim jest osoba chodząca po plaży zimą, gdy pada śnieg, niewątpliwie niecodzienne zjawisko na tej subtropikalnej wyspie.
Ale z następnego obrazu czytelnik zrozumie, że było to wspomnienie sprzed czterech lat. A teraz, późną wiosną, kiedy skończyła się ta walka, narratorka zamieszkała na przedmieściach Seulu. Stała się osobą samotną, ponieważ utraciła wszystkich bliskich w tej walce. W 2012 roku zaczęła czytać zgromadzone materiały do planowanej książki, a więc czytelnik dowiaduje się, że narratorka jest pisarką przeżywającą kryzys. Pisze list pożegnalny, chociaż nie ma do kogo listu wysłać. Cierpi na bezsenność i brak apetytu.
Gdy minęło upalne lato, otrzymała w telefonie wiadomość od drugiej bohaterki tej powieści, to znaczy od In-son, koleżanki z czasów pracy w redakcji pewnego czasopisma, mieszkającej na wyspie Czedżu. Kiedyś odwiedzała ją na tej wyspie, której nazwa nie jest obojętna dla czytelnika, nie tylko zaciekawia, ale pobudza już wzrastające napięcie emocjonalne czytelnika, zwłaszcza że wiadomość była zaskakująca: In-son prosiła, by Kyong-ha (po raz pierwszy pojawia się imię narratorki) pilnie przyszła do niej i wzięła ze sobą dowód osobisty. Kyong-ha już wiedziała, że ta reporterka filmowa ostatnio interesowała się stolarką, w ten sposób zarabiała na życie, ale oprócz mebli obciosywała bale drewniane i malowała je na czarno. Narratorka nie mogła od niej się dowiedzieć, co się stało. Domyśliła się, że In-son jest w Seulu i na pewno w szpitalu. Kyong-ha nie wraca więc do domu, tylko zamawia taksówkę i jedzie do szpitala, gdzie znajduje In-son, którą samolotem przewieziono do szpitala w Seulu. Okazało się, że In-son miała wypadek w stolarni, a mianowicie obcięła sobie dwa palce. Na Czedżu nie potrafili przyszyć, więc wysłano ją do stolicy wraz z opiekunką, kobietą, której syn rozwożący bagaże odkrył ranną w stolarni. Owa opiekunka przywiozła ze sobą odpowiednie igły i nakłuwała w miejscu szwów, by krew nie zasychała, bo to miało ułatwić połączenie palców z ręką.
Cierpiąca In-son zapragnęła ratować zostawioną bez wody papużkę i w tym celu wezwała pisarkę Kyong-ha. Poprosiła ją, by poleciała na Czedżu do jej domu. Kyong-ha poleciała ostatnim samolotem, gdyż nastał czas wielkiej śnieżycy. Jednak z lotniska nie mogła dojechać na czas do domu In-son, ponieważ na drugą stronę góry Hallasan nie jeździły autobusy. Gdy z wielkim trudem i opóźnieniem dotarła do domu In-son, papużka już nie żyła.
I tak w sześciu rozdziałach części pierwszej powieści wspomniane wydarzenia wzbogacane są wspomnieniami, snami, dzięki którym czytelnik poznaje cztery kobiety: na pewno dwie bohaterki, tzn. pisarkę w roli narratorki i autorkę filmowych reportaży poświęcającą teraz większość czasu upamiętnieniu ofiar masakry na Czedżu. Poza nimi swą rolę odgrywają jeszcze dwie kobiety, tzn. matka, zwana też babcią, ponieważ pełniła obie funkcje, gdy całą jej rodzinę wymordowano. Najskromniejszą rolę autorka powieści powierzyła przedstawicielce tradycji leczniczej wyspy Czedżu, tzn. opiekunce.
Druga część powieści, tzn. „Noc”, zawiera rozdział pt. „Nie mówię żegnaj”, w którym następuje wyjawienie projektu, nad którym obie bohaterki pracowały, chociaż wykonawczynią była In-son, która odniosła rany przygotowując pomniki z drzew okorowanych i pomalowanych na czarną barwę, jakie we śnie widziała narratorka na początku powieści. Gdy narratorka znów odwiedziła In-son na Czedżu, obie stały się bardziej szczere w rozmowach. Po prostu zostały przyjaciółkami. Gdy In-son zapytała, jak nazwałaby ich projekt, narratorka Kyong-ha bez wahania odpowiedziała: „Nie mówię żegnaj”. I od tego momentu In-son pokazuje archiwum zgromadzone w jej domu przez matkę i wynik własnych odkryć na temat ofiar jej rodziny i ich domów. Pamięć o nich nie pozwala jej zrezygnować z rozpoczętego projektu.
W części trzeciej pt. „Ogniki”, „gdy zrobiło się cieplej, Kyong-ha położyła dłoń na zdjęciu kości – to znaczy na wizerunku ludzi, którzy nie mają oczu ani języków” (s. 353).
Po chwili In-son zachęciła Kyong-ha, by wyszły posadzić drzewo. Wychodzą z domu ze świeczkami w kubkach po kawie, wychodzą na zewnątrz posesji, idą przez las posadzić drzewo. I tak rozpoczyna się wspólne działanie przyjaciółek, pięknie opisane na zakończenie powieści o kruchości ciała ludzkiego i innych stworzeń, jak również o potępieniu wszelkiej przemocy człowieka nad światem, który może być tak piękny jak puszysty śnieg o zmierzchu i może budzić nadzieję dla obu przyjaciółek. Wtedy In-son położyła się na śniegu i zaczęła opowiadać o swej matce, która po stracie rodziny zachorowała, traciła pamięć przed śmiercią. A życie In-son stało się cierpieniem. Po śmierci matki rozpoczęła poszukiwanie szczątek zamordowanych. Jej opowieść jest zapewne już odwagą, ma śmiałość mówić prawdę o poznanych faktach masakry na Czedżu. Jej opowieść jest zapewne wyrazem poglądów i potępienia USA i ZSRR za decyzje, które spowodowały wybuch powstania, w którym strzelano również do dzieci.
Biała elegia – poetycka powieść pisana również w Polsce
W posłowiu Białej elegii, opublikowanej w Korei w 2016 roku, autorka wyjaśnia, jak wyjazd z Korei do Polski stał się możliwy. Wspomina, że z polską tłumaczką jej książek, Justyną Najbar-Miller, spotkała się w Seulu latem w 2013 roku. Wyjaśniła Justynie kilka kwestii związanych z tłumaczeniem jednej z wcześniejszych jej powieści, a następnie Justyna „z poważnym wyrazem twarzy zadała mi pytanie: czy przyjechałaby pani w przyszłym roku do Warszawy, gdybym tam panią zaprosiła? Nie zastanawiałam się długo i potwierdziłam” (s. 132). Do Warszawy przyjechała w sierpniu 2014 roku z trzynastoletnim synem, a od października rozpoczęła zajęcia w Zakładzie Koreanistyki na Wydziale Orientalistycznym Uniwersytetu Warszawskiego.
Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Pełny, bez skrótów, zapis rozmowy można odsłuchać jako podcast (kliknij tutaj).
Robert Smoleń: Może zacznijmy ten wywiad nietypowo. Ponieważ ukaże się on drukiem tuż przed 15 listopada – czyli przed dniem 70. urodzin Pana Prezydenta, zacznijmy od życzeń w imieniu redakcji i Czytelników „Res Humana”. Chcielibyśmy życzyć, żeby Pan Prezydent był bardziej słuchany. Żeby Pana opinie, oceny, podpowiedzi, rekomendacje były traktowane poważnie i – najlepiej – wdrażane w życie. Ale to byłoby trochę egoistyczne; dlatego że to my mielibyśmy korzyść z takiego obrotu sprawy. Więc dodajmy do tego tradycyjne życzenie: zdrowia, pomyślności, szczęścia, miłości.
Aleksander Kwaśniewski: Dziękuję bardzo. Od razu dodam: z tym słuchaniem to jest różnie. Są momenty, kiedy słuchają, są momenty, kiedy nie słuchają…, ale byłbym wobec wszystkich słuchających chyba jednak niesprawiedliwy, gdybym bardzo narzekał, że tak zupełnie nie słuchają. Mogliby lepiej słuchać, oczywiście. Ale nie jest źle, tym bardziej że czas biegnie, zmieniają się okoliczności, więc musimy też mieć dużo pokory w tym oczekiwaniu na to, by być wysłuchanym.
Robert Smoleń: O, właśnie! To jest dobry punkt wyjścia, bo chciałem najpierw zapytać o politykę i postpolitykę. Ale zadam to pytanie przewrotnie: gdyby Pan teraz pełnił urząd prezydenta, to co uznałby Pan za swoje najważniejsze cele? Co wpisałby Pan na sztandary? Pana prezydentura kojarzy się z wejściem do Unii Europejskiej, do NATO, z Konstytucją; mnie również z umiejętnością łagodzenia sporów, bo przecież obejmował Pan urząd w warunkach bardzo rozpalonych, rozgrzanych emocji. A czym powinien zająć się prezydent dzisiaj i – powiedzmy – od sierpnia 2025 roku?
Aleksander Kwaśniewski: Trochę zmodyfikujmy to pytanie. Za pół roku odbędą się wybory. Można by zastanowić się, co powinno być programem nowego prezydenta – porządnego, kompetentnego, wrażliwego, którego nazwiska jeszcze nie znamy – w okresie najbliższych pięciu lat. Powiedziałbym tak: pierwsza rzecz to zacząć kleić społeczeństwo. To sprawa najważniejsza, ponieważ takiej polaryzacji, takiej głębokości podziałów jeszcze nie było. Nawet w końcówce PRL one były dużo mniejsze niż dzisiaj. Przebiegają w poprzek wszystkiego: środowisk, rodzin, właściwie wszędzie to jest zauważalne. A ten typ polaryzacji, wręcz wrogości, prowadzi do marnowania kapitału społecznego. Zamiast pracować stu procentami ludzi, pracujemy połową. Może to doprowadzić do niezwykle niebezpiecznych efektów. Nie mówię nawet o fizycznej agresji, jaka może się pojawić, ale z samym tym poziomem nienawiści raczej niewiele da się zbudować. Przeciwdziałanie tej polaryzacji będzie procesem niezwykle trudnym. Całe pięć lat będzie za mało, ale można dać początek temu procesowi przez gesty, słowa, otwartość do dialogu z różnymi grupami. Myślę, że w tej sferze zmiana nastrojów może nastąpić szybko. Druga rzecz jest związana z otoczeniem międzynarodowym; chodzi oczywiście o bezpieczeństwo. Zagrożenie jest dzisiaj niewątpliwie większe niż w przeszłości, którą możemy pamiętać. Ciągle mamy swoje bezpieczniki, gwarancje w postaci obecności w NATO, ale nowy prezydent będzie musiał wziąć odpowiedzialność za tę kwestię. Może ona zresztą być elementem antypolaryzacyjnym, bo to jeden z tych obszarów, w których spór nie musi być tak gorący. Trzecim wyzwaniem, które powinien podjąć prezydent, jest pokazanie, że żyjemy w XXI wieku. Zmiany, jakie się dokonują, są niezwykle szybkie, niezwykle głębokie i Polska musi być do nich przygotowana. W tej kadencji trzeba się skupić na edukacji, wspieraniu badań naukowych, kulturze – bo ona też jest jednym z nośników nowoczesnych wartości. Tutaj też będzie istotna rola do odegrania, nie tylko poprzez narodowe czytanie lektur. Następną sprawą jest wzmocnienie pozycji Polski w tych strukturach, do których należymy – zarówno politycznie, jak i poprzez fakty. Broniąc Unii Europejskiej i mądrze ją dalej integrując, Polska absolutnie może stać się jednym z jej wiodących krajów, wśród czterech – pięciu państw, które odgrywają w niej najważniejszą rolę. Mamy argumenty, mamy potencjał. To samo dotyczy NATO. Kolejna rzecz – to budowanie relacji między sąsiadami. Mamy sąsiadów dużych, z którymi historyczne obciążenia są niemałe. Niemcy przeżywają swoje kłopoty, ale pozostają naszym partnerem numer jeden. Mądra polityka w stosunku do nich i współdziałanie z nimi ma ogromne znaczenie. Po drugiej stronie mamy Ukrainę. Jaka ona będzie, jaka wyjdzie po tej wojnie, to wielka niewiadoma. Jeżeli chcemy poważnie traktować nasze deklaracje, że Ukraina powinna być w Unii Europejskiej, to gdy tak się stanie, będziemy mieli sąsiada, który działa według tych samych zasad i standardów. Ale praktycznie na tym tle pojawi się wiele konfliktów, które trzeba będzie rozwiązać (jak rolnictwo, rynek pracy, transport czy dzielenie na nowo europejskiego tortu, w wyniku czego dla nas będzie mniej, bo dla nich musi być więcej). To będzie wzbudzało różnego rodzaju emocje. Prezydent musi odegrać odważną rolę nie poprzez chodzenie pod rękę z większością, która myśli często krótkowzrocznie, tylko przez budowanie argumentacji, przekonywanie – a także szukanie rozwiązań. To już tyle wymieniłem, że właściwie na pięć lat powinno mu starczyć.
Robert Smoleń: Inaczej mówiąc, to byłby powrót do arystotelesowskiej wizji polityki, gdzie ważne jest dobro wspólne, a nie postawienie na swoim i pognębienie przeciwnika. Naturalne jest więc teraz pytanie, czy taki powrót jest w ogóle możliwy i to w sposób ewolucyjny, nie w efekcie jakiegoś wstrząsu?
Aleksander Kwaśniewski: Trzeba od razu powiedzieć, że ten arystotelesowski model jest ideałem zarysowanym u początku naszej cywilizacji i w gruncie rzeczy nie wiem, w jakich epokach i przez kogo został osiągnięty.
Robert Smoleń: W Europie, w Polsce po roku 1989 i w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych?
Aleksander Kwaśniewski: Moim zdaniem jego idealizowanie i wręcz przeciwstawianie postpolityce jest dużym uproszczeniem. Oczywiście nie mam żadnych wątpliwości, że polityka ma o tyle sens, o ile służy dobru, interesom wspólnym; nawet jeżeli służy minimalizowaniu zjawisk negatywnych. W ostateczności polityka jeszcze broni się w oczach Arystotelesa, jeżeli jest to wybór mniejszego zła. Kiedy wiemy, że nie mamy dobrych rozwiązań, to spośród wszystkich możliwych staramy się wybrać to najmniej złe. Nie daje to politykowi wielkiej satysfakcji, ale czasami jest niezbędne. Natomiast przykładów zjawisk negatywnych, takich jak prymat interesu osobistego, kariery, jak nienawiść do przeciwnika, wręcz chęć wyeliminowania go (także fizycznego) – mamy, jak historia długa, mnóstwo. Bez nich w ogóle nie byłoby wielkiej literatury. Przecież wszystko, co pisze Szekspir, jest w gruncie rzeczy o tej czarnej stronie polityki. I do dzisiaj są to dzieła aktualne! Polityka jest tak samo motywowana tą dobrą wolą i szukaniem dobra wspólnego, jak jest motywowana miłością, nienawiścią, pieniędzmi, namiętnościami różnego typu. To jest dusza człowieka, ta komplikacja związana z każdym z nas, który ma te lepsze i gorsze strony. Trzeba przyjąć, że w przyszłości nadal będzie się toczyła wieczna walka koncepcji dobrej polityki z koncepcją polityki sprywatyzowanej, zdegenerowanej. To idzie falami. Mamy okresy bardziej sprzyjające dla dobrej polityki i mniej sprzyjające.
Jeżeli chcemy pogadać o latach dziewięćdziesiątych, to trzeba na nie spojrzeć trochę szerzej. Otóż co się stało po przełomie lat 1989–1990, w dużej mierze zapoczątkowanym w Polsce? Proces, który został wtedy uruchomiony, oznaczał, że jest szansa zakończenia pewnego okresu historii i popróbowania czegoś nowego. Najpierw rezygnacja z doktryny Breżniewa przez Gorbaczowa, później rozpad Związku Radzieckiego, stworzyły krótki okres rzeczywiście wzmożonego optymizmu – przekonania, że da się zrobić wiele dobrych rzeczy, że przy wszystkich trudnościach to jest do osiągnięcia. Do polityki weszło pokolenie urodzone już po wojnie, nieobciążone jej syndromem, odważniejsze w myśleniu i działaniu. W mojej ocenie z tego wynikało przekonanie, że można działać właśnie w interesie dobra wspólnego i pokonywać dotychczasowe ograniczenia, dotychczasowe podziały. I wtedy zdarzyło nam się rozszerzenie NATO (co moim zdaniem wcześniej w ogóle było niemożliwe, a później – po roku dwutysięcznym, a dokładnie po atakach terrorystycznych na Stany Zjednoczone 11 września 2001 r. – też by się nie zdarzyło), bezprecedensowe rozszerzenie Unii Europejskiej o dziesięć krajów, przyjęcie euro. Czyli podjęto kilka decyzji o wymiarze niewątpliwie historycznym, w oparciu o przekonanie, że jakaś epoka się skończyła i w nowej epoce możemy organizować świat w duchu bardzo pozytywnym, bardzo optymistycznym.
Robert Smoleń: A więc taka moralna polityka była tylko krótkotrwałym ewenementem w historii?
Aleksander Kwaśniewski: Nie do końca. Na przykład okresy powojenne zazwyczaj owocują takim właśnie nawrotem do źródeł, do zasad, do moralności. Pomysł ojców-założycieli Wspólnot, żeby w potarganej dwiema kolejnymi wojnami Europie pogodzić największych wrogów – Niemców i Francuzów – jest dowodem jakiejś siły moralnej. I jednocześnie wyobraźni. Mieli odwagę zbudować, i to w warunkach niezwykłych, coś, co w moim przekonaniu jest jedną z największych koncepcji politycznych, jakie ludzkość stworzyła; może obok Stanów Zjednoczonych Ameryki. Mieliśmy właśnie taką reakcję na dwie wojny światowe – budujemy wspólny rynek, otwieramy granice, rozpoczynamy procesy pojednania, młodzież się uczy nawzajem swoich języków, wymiana szkół, wymiana młodzieży… To się przecież działo nie tylko na wysokim poziomie politycznym, ale też na praktycznym, bardzo istotnym. Takie momenty w historii były. Natomiast później – co może jest typowe, i co jest swoistym paradoksem – dłuższe okresy bezpieczeństwa i rozwoju owocują tym, że te wartości zaczyna się mniej cenić. Pokolenia, które przez dziesiątki lat miały pokój, nie odczuwały zagrożenia wojennego, są słabo uczulone na te kwestie. Zawsze te dwa rodzaje, dwa typy polityki będą ze sobą współistnieć i konkurować. Polityka w wymiarze moralnym i etycznym, taka, która chce coś dobrego zrobić, z polityką egoistyczną. A egoistyczna jest początkiem nacjonalistycznej, ze wszystkimi jej konsekwencjami.
Politycy, których spotkałem na swojej drodze – choć skłamałbym, gdybym powiedział, że oni w ogóle nie myśleli o tym, jak wygrać wybory, jak przyłożyć przeciwnikowi; takich świętych to ja chyba nie spotkałem w ogóle – jednak mieli silne przekonanie, że można coś robić w imię dobra wspólnego. I wtedy to się udaje.
Piotr Stefaniuk: Czy Pan Prezydent mógłby podać najbardziej nieetyczne Pana zdaniem epizody polityczne ostatnich lat?
Aleksander Kwaśniewski: Nie mówię o moim czasie, bo choć różnie z tym bywało, to wobec tego, co dzisiaj się dzieje, trudno byłoby mi bardzo narzekać. Natomiast taką grubą sprawą, którą uważam za głęboko nieetyczną i też mocno wpływającą na scenę polityczną w Polsce, była słynna akcja przeciwko kandydaturze Włodzimierza Cimoszewicza w wyborach prezydenckich w 2005 roku. Grupa ówczesnych państwowych urzędników, funkcjonariuszy służb, bo to był Brochwicz i młody Miodowicz, zorganizowała tę słynną akcję z panią Jarucką, sformułowała różne fałszywe oskarżenia. W rezultacie Włodek tego nie wytrzymał i się wycofał. To było nadzwyczaj poważne nadużycie – wykorzystanie służb specjalnych i zezwolenie na ich wtrącanie się w kampanię wyborczą. Miało ono swoje konsekwencje: Cimoszewicz być może by tych wyborów nie wygrał, ale w pierwszej turze wziąłby dwadzieścia parę procent głosów, to utrzymałoby lewicę na odpowiednim kursie i polityczna mapa wyglądałaby inaczej. Nie bylibyśmy przez kolejne lata skazani na całkowitą dominację dwóch partii wywodzących się z tego samego obozu solidarnościowego – co, jak widać, przynosi dość opłakane skutki. Więc to działanie oceniam jako obrzydliwe i szkodliwe.
Prawdą jest to, co stwierdzili kiedyś Kopernik z Greshamem: że słaby pieniądz wypiera dobry pieniądz. Jeżeli gdziekolwiek następuje obniżenie standardu, to nie jest tak, że można powiedzieć: „No, dobra; tośmy sobie te standardy poobniżali, a teraz wrócimy albo do punktu wyjścia, albo do dobrych standardów”. Nie! To jest po prostu trwałe obniżanie. Ludzie adaptują się do nowego języka, nowych zachowań, braku przestrzegania reguł itd. Zaczęło się od akcji przeciwko Cimoszewiczowi, ale dzisiaj można powiedzieć – na podstawie tego, co się słyszy w sprawie Pegasusa czy innych nadużyć (bo nie mamy przecież danych) – że służby różnego rodzaju nadal mają wpływ na kwestie wyborcze, biorą w nich udział i są w nie zaangażowane. A to absolutnie nieakceptowalne.
Kolejną rzeczą głęboko nieetyczną jest to wszystko, co stało się w sądownictwie. Niewątpliwie wymagało ono reformy. Ale sposób wprowadzenia zmian uważam za działanie bardzo szkodliwe, w wielu elementach niekonstytucyjne, niezgodne z prawem. Za cel postawiono bowiem nie poprawienie wymiaru sprawiedliwości, nie skrócenie czasu oczekiwania na prawomocny wyrok, tylko zawłaszczenie wymiaru sprawiedliwości pod siebie, tak żebyśmy mieli powolnych sędziów, którzy będą tak decydować, jak czynnik polityczny chce. Jarosław Kaczyński zafundował nam w jakimś sensie powrót do PRL-u: rząd miał być formalnie rządem, ale centrum decyzyjne znalazło się na ulicy Nowogrodzkiej. To było niezwykle dewastujące i zasady, i polską demokrację.
Piotr Stefaniuk: Co było powodem takiej degeneracji Prawa i Sprawiedliwości? Bo to była degeneracja – było widać krok po kroku, dokąd oni się zsunęli. Podobna sytuacja miała miejsce z Kościołem, instytucją Kościoła katolickiego. Czym w ogóle jest tożsamość pisowska?
Aleksander Kwaśniewski: Można ją, przynajmniej z grubsza, łatwo opisać. Ona jest narodowo-katolicka. Czyli mamy dwa elementy, które są w istocie zawsze spajające. Z jednej strony jest katolicyzm – i jeszcze dodatkowo w wymiarze Rydzykowym. Mówimy o Kościele najbardziej konserwatywnym, najbardziej tradycyjnym. Element „narodowy” w moim przekonaniu też jest zbudowany bardzo szczególnie: w mniejszym stopniu na dumie, bardziej – na kompleksach. Na strachu przed obcym, nieufności wobec tego, co przychodzi z zewnątrz, na braku wiedzy, braku doświadczeń w kontaktach ze światem, nieznajomości języków obcych. To jest myślenie narodowe, ale dosyć zaściankowe, mówiąc wprost. Następna rzecz: oni mają papiery solidarnościowe. W warunkach współczesnej Polski to niezwykle ważne. Żadne inne ugrupowanie, które papierów solidarnościowych by nie miało, nie mogłoby zrobić takiej kariery. W pewnym momencie oni zaczęli świadomie zawłaszczać tę tradycję, tłumacząc, że Wałęsa to był agent, a prawdziwymi bohaterami byli Walentynowicz, małżeństwo Gwiazdów czy Lech Kaczyński.
Kolejny element – i to już jest świadoma polityka Jarosława Kaczyńskiego – on po zwolnieniu przez Wałęsę z funkcji szefa Kancelarii Prezydenta w 1991 lokuje się wśród przegranych transformacji. I podejmuje decyzję kolekcjonowania wszystkich takich przegranych. Zaczyna apelować do tych, którzy nie byli przy Okrągłym Stole (on akurat był), do tych, którzy tracą pracę, do tych, którzy nie znajdują się na odpowiednich stanowiskach, do tej części Solidarności, która nie ma poczucia awansu i satysfakcji i tak dalej. I bardzo sprawnie zaczyna tych ludzi organizować wokół siebie, dając im jednocześnie mocne argumenty, dlaczego im się nie udało. Przecież nie mówi im, że dlatego, że byli za mało zdolni, za mało pracowici, nie wykazali się odpowiednią determinacją czy wytrwałością. Daruje im się wszystkie możliwe wpadki. Wytłumaczył im, że winni ich niepowodzeń są komuniści, liberałowie, Zachód, Wałęsa… I to nagle stworzyło całkiem pojemny koncept tożsamościowy, do którego bardzo wiele osób mogło się włączyć. Którego dodatkowo jedynym widzialnym spoiwem był Jarosław Kaczyński – czyli od razu ta partia została ułożona w sposób dość scentralizowany, a później już zupełnie hierarchiczny i uzależniony od jednostki (szczególnie po śmierci brata i pokłóceniu się z trzecim bliźniakiem, czyli Dornem).
I ostatni element tożsamościowy – w moim przekonaniu bardzo ważny – to jest ideé fixe Jarosława Kaczyńskiego. Wychodzi on z seminariów Ehrlicha z przekonaniem, że koncepcja prawa Carla Schmitta jest słuszna. Że nie można zaakceptować dyktatu prawa, tylko to my – naród decydujemy o tym, jakie jest prawo. A naród – to jest większość. A kto wyraża najlepiej wolę tej większości? No, partia! To jest całkowite odwrócenie konstrukcji, z którą my przychodzimy. W tym sensie wszystkie te hasła Jarosława Kaczyńskiego – o IV Rzeczypospolitej, o tym, że obowiązująca Konstytucja „upadła” – mają uzasadnienie. Bo demokracja według standardów zachodnich do jego ideé fixe po prostu nie pasuje. Jeżeli przyjmiemy, że nie ma pierwszeństwa prawa, to cała koncepcja praworządności zostaje zastąpiona wolą polityczną. Jeżeli w centrum systemu rządzenia ustawimy centralny ośrodek dyspozycji politycznej, to zmarginalizowany zostaje parlament i nawet partia polityczna. W tej chwili zaczyna mówić o jakiejś Radzie Stanu. Rozumiem, że to jest dalszy ciąg tego rodzaju myślenia. Jakby ktoś bardziej wnikliwie zajął się rozrzuconymi w różnych wypowiedziach, wywiadach i książkach koncepcjach Jarosława Kaczyńskiego, to zobaczylibyśmy, że za nimi kryje się zupełnie inny rodzaj państwa. Państwo autorytarne, mówiąc wprost. Ale uzasadniające ten autorytaryzm i prawo do ich przewagi politycznej właśnie tym, że to oni są obrońcami tych prawdziwych wartości – narodowych, katolickich, tradycyjnych; to oni reprezentują ideę sprawiedliwości, bo wyciągnęli tych potrzebujących, biednych z dołu i chronią ich przed zakusami liberałów i zewnętrznego świata.
Dodatkowo, już na takiej płaszczyźnie zupełnie pragmatycznej, do tej swojej ideé fixe dołączył jeszcze postulat zbudowania nowych elit. Starano się je tworzyć w sądownictwie, telewizja publiczna za czasu Kurskiego kreowała komentatorów i recenzentów, ale Kaczyński zajął się też tworzeniem elit ekonomicznych. Rotacja w zarządach i radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa polegała właśnie na tym: niech ktoś pójdzie na rok – półtora, zarobi duże pieniądze i będzie już taka nasza middle class. Tak samo świadomie budowano fortuny. Obajtkowi i innym pozwolono na dorobienie się na majątku państwowym kolosalnych pieniędzy. To była świadoma polityka i w dużej mierze ona się udała.
Piotr Stefaniuk: W tym głębokim podziale społeczeństwa jest coś szczególnego. To niepojęte, że po ujawnieniu skali afer – mówimy o miliardach, nie milionach – cały czas około 30 procent wyborców chce głosować na złodziei.
Aleksander Kwaśniewski: Nie jest tak, że to nie odegra żadnej roli; odegra, choć nie w odniesieniu do żelaznego elektoratu. Natomiast sprawa polaryzacji jest rzeczą poważniejszą. Przez wiele powojennych lat we wszystkich systemach demokratycznych paradygmatem zwycięstwa wyborczego było przesuwanie się do środka, a nie w stronę ekstremów. Brzmiał on: załagodź kanty, idź do środka, masz wtedy szansę pozyskania centralnego, umiarkowanego elektoratu. Z tym była związana gotowość do dialogu. Od przełomu wieków, XX i XXI, jest zmiana tego paradygmatu. Teraz brzmi on mniej więcej tak: wygrywa ten, kto lepiej podzieli społeczeństwo, lepiej spolaryzuje scenę, pokaże, że to on ma rację, a wszyscy inni są wrogami. W Polsce kwestia wroga była skomplikowana, trzeba było go wymyślić. I Kaczyński wymyślał go konsekwentnie: najpierw postkomuniści, później liberałowie, imigranci, homoseksualiści, LGBT, a teraz wszyscy razem włącznie z Tuskiem, czyli partią zewnętrzną. To jest zresztą tendencja nie tylko polska, występuje wszędzie w demokracji. U nas ten czynnik polaryzacyjny zagrał i moim zdaniem będzie działał dalej. W tej bańce, w której są dzisiaj wyborcy PiS, żaden argument, nawet najbardziej szokujący, nie odegra roli. Pamiętajmy jednak, że przychodzi nowe pokolenie, które wcześniej nie głosowało, są ludzie bardziej umiarkowani, a poza tym, jeżeli podział jest pół na pół, nie trzeba wielkich przepływów, żeby wygrać wybory. Wystarczy kilka procent. Więc tu trzeba wykazać się cierpliwością i też być alternatywą. Żeby wygrywać z PiS-em, trzeba pokazać dobre rządzenie, a ono w tych warunkach nie jest łatwe.
Andrzej Żor: A ja bym chciał, proszę Panów, odwrócić tezę, którą Piotr postawił. To nie naród został urzeczony mądrością Jarosława Kaczyńskiego, tylko odwrotnie – Jarosław Kaczyński odkrył pewną cechę, na której zbudował sobie swoją piramidę poglądów. On ma takie poglądy, jakie odkrywa wewnątrz polskiego społeczeństwa, jakie zostały w nim historycznie ukształtowane. To prowadzi nas do zjawiska populizmu. Z pewnym niepokojem zauważyłem, że partie, które doktrynalnie czy teoretycznie odżegnują się od populizmu, stają się – ze względów koniunkturalnych – jego niewolnikami. Czy odwoływanie się do idei, które stanowią zalążek ustroju demokratycznego, nie powoduje pewnego niebezpieczeństwa? Odwołujemy się do woli większości, a w każdym społeczeństwie idiotów jest więcej niż profesorów uniwersytetów.
Aleksander Kwaśniewski: Kaczyńskiego należy jednak doceniać, bo to jeden z tych polskich polityków, którzy coś przeczytali, przemyśleli; wykazał się jakąś sprawnością. Choć zgadzam się, że prawdopodobnie motywem jego myślenia jest przede wszystkim władza. Jest gotów bardzo elastycznie podchodzić do różnych swoich zasad czy poglądów – tam, gdzie chodzi o efekt, sukces. Polityka polega na tym, żeby osiągać cele, ale jego mniej interesuje, czy są to cele dobre, czy złe.
Sprawą poważniejszą jest populizm. Mądry polityk słyszy, co mówią populiści – czyli wie, co w duszy gra, wie, jakie są niepokoje – ale w odróżnieniu od samych populistów na te lęki i niepokoje potrafi znaleźć sensowną receptę. Czyli: wiem, że ludzie boją się imigrantów, ale wiem też, że mój kraj potrzebuje siły roboczej, więc trzeba szukać takiego rozwiązania, dzięki któremu siły roboczej będzie więcej, a przestępstw nie za dużo (bo zupełnie nie da się ich wykluczyć). Ostatnie lata z tego punktu widzenia są bardzo niebezpieczne. Co się stało? Całkowicie zmienił się język komunikacji społecznej. Dzisiaj właściwie tradycyjny język rozmowy, jaka się toczyła w partiach politycznych jeszcze trzydzieści lat temu, już nie istnieje – a jeśli istnieje, to gdzieś na zupełnym marginesie. Żyjemy w epoce social mediów. Paradoks polega na tym, że nigdy nie mieliśmy dostępu do tak ogromnej sumy informacji, można by powiedzieć, że jesteśmy najlepiej w historii poinformowani. Ale z drugiej strony prawdopodobnie jesteśmy najbardziej zmanipulowani i… ogłupiani, mówiąc szczerze. Populiści otrzymali niesamowity instrument w postaci możliwości multiplikowania swoich uproszczonych analiz. Jesteśmy bezradni, jeśli chodzi o docieranie z prawdziwą informacją. Z definicji nasze reakcje są zawsze opóźnione w stosunku do rzeczywistości. Jeżeli chcemy przedstawić jakiś w miarę sensowny pogłębiony projekt, to musimy mieć więcej czasu, więcej papieru, musi być więcej stron. I przegrywamy z tymi, którzy odpowiadają na platformie X pięcioma zdaniami. A dzisiaj przecież na rynku mamy nie tylko fake newsy, ale i deep fejki. Jak można w warunkach współczesnego świata kontrolować te fałszywe informacje, obrazy i filmy? Czy można sobie wyobrazić rodzaj ogólnoświatowej cenzury – nazwijmy to wprost – na media, które przekazują tego typu informacje? Jaki rodzaj odpowiedzialności karnej miałby obowiązywać w stosunku do osób, które się tym zajmują? Żeby można było przynajmniej tą metodą odstraszać. A jednocześnie, jak my sami musimy zmienić język komunikacji z wyborcami, ze społeczeństwem, żeby jednak chciano nas słuchać? To zresztą jest też problem Kaczyńskiego, bo on już tego języka nie przyjmie, więc za chwilę po stronie pisowskiej pojawi się jakiś młody zdolny, który będzie potrafił mówić takim właśnie językiem współczesności.
Powiedziawszy to wszystko – czy uważam, że należy licytować się z populistami? Nie! Bo zawsze to oni byliby oryginałem, a my tylko kopią. A kopia nie ma wartości. Jednocześnie istnieje duże ryzyko, że zrazimy ludzi bardziej wrażliwych, którzy nie takiej uproszczonej odpowiedzi oczekują. Moja rada: populistów słyszeć, ale nie kopiować.
Andrzej Żor: Czy zachodnia demokracja nie popełnia grzechu pychy, nie doceniając tego, co się dzisiaj w świecie dzieje? Do grupy BRICS, liczącej dziewięciu członków, aspiruje 51 państw – być może tworzy się przewaga innych ośrodków cywilizacyjnych, które opierają się na swoich bardzo głębokich tradycjach, jak konfucjanizm, hinduizm, taoizm, islam? I czy przekonanie, że jesteśmy najmądrzejsi i najuczciwsi, nie doprowadzi do jakiegoś konfliktu na znacznie większą skalę niż ta, o której mówimy dzisiaj?
Aleksander Kwaśniewski: Uważam, że demokracja ma prawo bronić swoich wartości i cieszyć się ze swoich niewątpliwych osiągnięć. Natomiast powinna być dużo skromniejsza, gdy chodzi o eksportowanie tych wartości czy przekonywanie, że wszyscy powinni ją przyjąć. Na szczęście poza bardzo nielicznymi wypadkami starała się nie robić tego zbrojnie. Krucjat wojennych nie było za dużo. Bronię demokracji, bo jestem przekonany co do tego, że akurat do nas (mówię o krajach demokratycznych) ona pasuje. Ale też wymaga cały czas przyglądania się jej, odświeżania. Nie można uznać, że jej kształt jest dany raz na zawsze. Mam osobiste doświadczenia w tej mierze, bo doradzałem przez lata całe w Kazachstanie prezydentowi Nazarbajewowi, w Uzbekistanie pomagałem napisać nową konstytucję. W ostatnich latach byłem szczególnie ostrożny w prodemokratycznym argumentowaniu – jako ktoś z Polski, w której różne te rzeczy się działy. Jednak generalnie nie da się tym społeczeństwom mówić o naszym modelu demokracji jako o czymś, do czego powinny dążyć, bo to jest całkowicie nieefektywne. One wychodzą z innych doświadczeń, innych przekonań. Mogą przyjąć część naszych argumentów – i przyjmują; że to jest wygodne, pomaga przy rozwiązywaniu niektórych problemów. Prosty przykład: stałość reguł prawnych, czytelnych, transparentnych jest niezwykle ważna dla całego obrotu gospodarczego. Doświadczenia Zachodu, które pokazują, jak działa niezawisłość sądów, sądy gospodarcze – to są dla nich bardzo interesujące przykłady, które chętnie adoptują. W jakim stopniu dobór sędziów będzie w pełni niezawisły, to już głowy nie daję, ponieważ mamy do czynienia ze społeczeństwami, które mają niewiele tradycji demokratycznej i mają jednocześnie niezwykle długą, niezwykle bogatą i dla nas trudną do rozpoznania tradycję klanową, plemienną. Na przykład orientowaliśmy się czasami, że przyjęcie jakiegoś projektu rządowego w drodze czysto wertykalnej – to znaczy departament, wiceminister, minister, wicepremier i na końcu premier – jest niewystarczające. Bo na wszystkich tych etapach jeszcze wchodzi układ horyzontalny: a co powiedzą ci z tej albo innej grupy wpływów? W demokracji też tak bywa, grupy lobbystyczne też istnieją. Ale tam to jest cała struktura i jeżeli ktoś nie powiedział czy nie kiwnął głową, że jest zgoda, to po prostu dokument gdzieś ugrzązł. Polska zresztą wobec tych krajów dawnego Związku Radzieckiego ma silny argument, bo sami przechodziliśmy okres transformacji, wiemy, jak to jest przejść z jednego systemu do drugiego. Więc oni słuchają i się interesują: procesy prywatyzacyjne, budowanie rynku kapitałowego, działanie instytucji kontrolnych na tym rynku itd.
Świat będzie szedł w stronę układu multicentrycznego, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Jednym z tych centrów będą Chiny, innym pozostaną Stany Zjednoczone, Europa – jeżeli się nie zdezintegruje – też pozostanie, do tego grona szybko dołączą też Indie. Jest pytanie o Rosję. Jeżeli chce ona być jednym z tych centrów, prowadząc głównie politykę zaborczą, terytorialną, imperialną i strasząc bronią atomową, to moim zdaniem jej atrakcyjność szybko się wyczerpie. Ale świat w ten sposób będzie zbudowany. Znowu zasadnicze pytanie, już pewnie nie dla nas, tylko dla kolejnych pokoleń, jest takie: czy będzie skłonność, czy będzie zgodność między tymi nowymi centrami do stworzenia czegoś, co stanie się systemem współpracy? I zastąpienia tych instytucji, które już się wyczerpały (ich się według mnie odbudować nie da; albo będą musiały przejść jakąś bardzo głęboką reformę – mówię o Narodach Zjednoczonych i innych organizacjach), czymś, co umożliwi uzgadnianie przynajmniej kwestii podstawowych, czyli zapewnienie bezpieczeństwa i pewnych ram dla rozwoju każdego regionu według swojego modelu; byle nie agresywnego, byle nie tego, który podaje w wątpliwość istnienie innych. Tu najwięcej kłopotów jest z muzułmańskim terroryzmem, mówiąc wprost, bo on de facto kwestionuje nasze prawo do istnienia.
Ludzie muszą być gotowi zrozumieć, że planeta jest jedna i żyć na niej można tylko poprzez ograniczenie samych siebie i otworzenie się na innych – ale też, kiedy oni się ograniczają. Inaczej sobie tego nie wyobrażam. Ale perspektywa jest trudna. I więcej: uważam, że weszliśmy już w etap długotrwałego chaosu. A chaos ma to do siebie, że może przynieść wiele niepożądanych, nieoczekiwanych skutków. Istnieje ryzyko, że może się wydarzyć coś, co spowoduje przekroczenie masy krytycznej. A wtedy to już nie wiem, co dalej będzie.
Andrzej Żor: Współcześni politycy często przypominają maksymę „Chcesz pokoju, gotuj się do wojny”. Stałe podkreślanie zagrożenia pociąga za sobą nagromadzenie emocji społecznych, które w konsekwencji doprowadzić mogą do eksplozji. Czy nie należałoby zatem ograniczać już teraz militarystycznej propagandy oraz zachować umiar w wydatkach na zbrojenia i rozbudowę armii?
Aleksander Kwaśniewski: Ja uważam, że trzeba reagować na sytuację. Mamy rosyjską agresję na Ukrainę. W moim przekonaniu, a opieram się na własnej wiedzy oraz moich spotkaniach z Putinem, Putin chce odbudować wielką Rosję. Mówiąc krótko, on chce mieć całą Ukrainę. Wszystkie opowieści, że on się zatrzyma to ułuda. Może się zatrzymać na chwilę. Może pójść na jakiś kompromis, zawieszenie broni, rozejm. Ale jego celem jest cała Ukraina w jego rękach. Białoruś, Ukraina, Mołdawia. Chce mieć Kaukaz, chce mieć Azję Centralną. W 2002 roku, czyli 22 lata temu, mówił mi o Wielkiej Rosji w wymiarze imperialnym, czyli Imperium Rosyjskiego albo Związku Radzieckiego. Nie mówił o Doniecku i Ługańsku, to było dość oczywiste. Więc tej agresji trzeba się jakoś przeciwstawić. Dla nas najważniejsze jest NATO. Gwarancje wynikające z artykułu piątego obowiązują, mamy kilka tysięcy żołnierzy amerykańskich, mamy otwarty dostęp do niezbędnej broni, chcemy szkolić naszych żołnierzy (jest duże zainteresowanie młodych ludzi, także dziewcząt, studiami na uczelniach wojskowych). Z drugiej strony – co też może spowodować, że te hasła na rzecz większych nakładów i większego wysiłku obronnego będą miały uzasadnienie – jeżeli Trump wygra, to ja nie mam żadnych wątpliwości, że zaangażowanie amerykańskie w NATO będzie się zmniejszało. Wtedy sami będziemy musieli się lepiej zorganizować. Konieczna będzie europejska polityka obronna, trzeba będzie zwiększyć współpracę przemysłów zbrojeniowych, trzeba będzie wypracować sensowne systemy dowodzenia, przygotować siły szybkiego reagowania – dziesiątki rzeczy, które Europa będzie musiała przyjąć na siebie bardzo szybko, jeżeli Trump podejmie decyzje w jego stylu. Skończy wojnę i niech się Europejczycy martwią. Bo koniec wojny według koncepcji Trumpa oznacza, że Ukraina zostaje oddana Putinowi, czyli mamy Putina odpowiednio bliżej, a Europejczycy mają wydawać pieniądze, najlepiej kupując sprzęt w Stanach Zjednoczonych. Powiem więcej, jeżeli wygra Harris, to nie w krótkiej perspektywie, ale co najwyżej w średnioterminowej, też musimy być gotowi na zmianę polityki amerykańskiej. Dlatego że zmieniła się struktura społeczeństwa amerykańskiego. Okres, w którym większość Amerykanów miała korzenie europejskie, jest za nami. Oczekiwanie, że ich jakiś specjalny sentyment, wrażliwość na problemy transatlantyckie będą trwałe, jest naiwne. Trzeba się liczyć z tym, że w ciągu kilkunastu lat amerykańskie zaangażowanie, także zainteresowanie polityczne może tutaj słabnąć. W związku z tym zwiększenie tego komponentu europejskiego jest po prostu niezbędne. Więc z tymi militarystycznymi hasłami bym nie przesadzał, ale patrząc realnie, gdybym dzisiaj był politykiem, to wszystko musiałbym uwzględniać. Trzeba po prostu być gotowym na złe rozwiązania, a nie tylko liczyć, że może nas to ominie. Druga rzecz, to oczywiście bardzo ważne jest, żeby wprowadzić racjonalność tych wydatków. Jak PiS dokonywało tych zakupów, to nie miałem wrażenia, że poszczególne elementy będą ze sobą współgrały.
Robert Smoleń: Czy lewica jest jeszcze potrzebna? Polsce, Europie i światu?
Aleksander Kwaśniewski: Bolesne pytanie na koniec. Powiem tak, w duchu tradycji lewicowej: dopóki na świecie będą ludzie skrzywdzeni, dopóki na świecie będą ludzie pozbawieni szansy na edukację, na rozwój, dopóki na świecie nie dokona się pełna emancypacja kobiet, dopóki na świecie nie będzie tolerancji wobec inaczej myślących, inaczej kochających – to miejsce dla lewicy jest. Jednak kryzys lewicy jest niewątpliwy. W dużej mierze wynika z dwóch czynników: pierwszego – jest ofiarą własnego sukcesu. Najważniejsze w ostatnim stuleciu hasła lewicy w gruncie rzeczy zostały spełnione (i to często nie przez lewicę): ośmiogodzinny dzień pracy, prawa kobiet, w niektórych krajach prawa mniejszości seksualnych, małżeństwa homoseksualne. Czyli można powiedzieć, że lewica proponowała mądre i dobre rzeczy, stało się, można przejść do historii. Z drugiej strony, problemem lewicy jest to, że zmieniła się struktura społeczna.
Jej naturalnym zapleczem była klasa robotnicza i związki zawodowe reprezentujące klasę robotniczą. Dzisiaj klasa robotnicza jest w ogóle trudna do zdefiniowania, a związki zawodowe powszechnie tracą na znaczeniu, stały się bardziej grupami interesów grupowych niż klasowych. I do kogo się tutaj odwoływać? Próbuje się formułować postulaty dotyczące zatrudnionych na umowach śmieciowych, tych, którzy pracują w domu, prekariatu, czterodniowy tydzień pracy. Ale to dopiero musi dojrzeć, pokazać się też na ulicy – to będzie znaczyć, że jest jakiś duży problem społeczny. A jednocześnie problemem jest też to – co uwidoczniły żółte kamizelki we Francji – że ruchy protestu tylko częściowo są zapleczem dla lewicy, a jeżeli już, to tej lewicy radykalnej. Na rynku prób kanalizowania niezadowolenia lewica ma dziś bardzo silną konkurencję. W Polsce, co by nie mówić, ogromny zasób postulatów społecznych przejęło PiS i przejęło tę część elektoratu potencjalnie lewicowego. Boję się, że nieodwracalnie. Lewica oczywiście szanse ma, ale trzeba będzie ciężko powalczyć. I też, co jest kwestią zupełnie poza dyskusją, muszą się urodzić jej liderki i liderzy, którzy będą wiarygodni, ciekawi, inspirujący dla innych, pracowici. A liderzy się na kamieniu nie rodzą. Labourzyści przez długie, długie lata czekali na Tony’ego Blaira. No, a w Polsce?.. Co ja mam Wam powiedzieć?
Robert Smoleń: To może już lepiej nic nie mówmy.
Aleksander Kwaśniewski: Może lepiej, tak…
Robert Smoleń: Bardzo dziękujemy, Panie Prezydencie.
Wywiad ukazał się w numerze 6/2024 „Res HUmana”, listopad-grudzień 2024 r.
Pełny, bez skrótów, zapis tej rozmowy można odsłuchać jako podcast (kliknij tutaj).
Aleksander Kwaśniewski z pełną szczerością mówi o naturze polityki, powinnościach nowego prezydenta, ideé fixe Jarosława Kaczyńskiego, populizmie, imigracji, liderach polskiej lewicy. O modelu szwajcarskim jako ratunku dla demokracji. O tym, co na temat Ukrainy powiedział mu Putin w 2002 roku (!) oraz, że świat wszedł już w etap długotrwałego chaosu. A także, jak dał się oszukać technologii deep fake.
Zapis audio rozmowy zawiera wątki, które nie zmieściły się w jej spisanej i wydrukowanej wersji.
Kłopotliwy paradoks współczesności
Jednym z najbardziej zadziwiających i kłopotliwych paradoksów współczesności jest to, że w miarę postępu w rozwoju cywilizacyjnym, zwłaszcza technologicznym i informatycznym, coraz wyraźniej i niekorzystnie dla przyszłości człowieka pomniejsza się sfera ludzkiej mądrości, narasta zaś dziedzina niemądrości, czyli obszar różnorakich przejawów głupoty, a nawet mentalnego idiotyzmu i infantylizmu. W miarę przyśpieszonego wzrostu wiedzy naukowej, technicznej i informatycznej oraz nowoczesnych urządzeń technologicznych coraz szerzej ogarnia nas też i niekorzystnie wpływa na postawy życiowe różnego rodzaju niewiedza i dezinformacja. Uprawnione więc obawy i niepokoje wzbudza w kontekście tego zdumiewającego cywilizacyjnego procesu sprawa dalszego intelektualnego rozwoju człowieka i ewolucji mentalnej społeczeństw ludzkich. Bliższe obserwacje i badania empiryczne (nieliczne) tego stanu rzeczy nie dostarczają satysfakcjonujących danych, a raczej wskazują na to, że regres mentalny człowieka w zakresie cech umysłowości ludzkiej, które konstytuują mądrość (brak głupoty), jest nie tylko możliwy, ale że jest już w wielu przypadkach dokonującym się faktem empirycznym.
Wyraźne przejawy tego negatywnego procesu uwidoczniły się już dobitnie na przełomie XX i XXI w. i niepokojąco nasilają się obecnie. Heglowski pochód rozumu, czyli progresywny rozwój intelektualny cywilizacyjnie kształtowanego człowieka, zakończył się według badaczy tego zagadnienia u schyłku dwudziestego wieku i odtąd – jak pisze jeden z nich – zaczął się globalny pochód głupoty, który przeradza się już w galopującą głupotę. Towarzyszy jej coraz mocniej potwierdzany w badaniach nad ludzką umysłowością pewien zastój, a w każdym razie pewne przyhamowanie, w ogólnym rozwoju ludzkiej inteligencji i racjonalności.
Pewnym pocieszeniem w tej kwestii mogłoby być to, że wyniki poważnych badań nad ilorazem inteligencji w społeczeństwach zachodnich wykazywały na przestrzeni kilku dziesięcioleci XX wieku, do lat siedemdziesiątych, nieznaczny jego wzrost (o ok. 0,3 procent) – głównie w dziedzinie myślenia abstrakcyjnego.
Zasmucenie jednak wzbudza fakt, że wzrost ten od połowy lat 70. dwudziestego stulecia spowolnił się i w końcu zatrzymał. I okazało się, że do spowolnienia rozwoju naturalnej inteligencji (niedoboru genów, dzięki któremu ona się rozwija) walnie przyczynia się nowoczesna technika, a sztuczna inteligencja może zredukować do minimum potrzeby korzystania z inteligencji właściwej, naturalnej. Tę regresywną tendencję dość skutecznie maskują bezsporne pożytki płynące z postępu nauki i techniki (James R. Flynn, O inteligencji inaczej, 2012). Oznacza to, że ogólnie pojmowany człowiek współczesny ewolucyjnie nie staje się istotą coraz bardziej inteligentną, a tym bardziej – coraz mądrzejszą, że w rozwoju i doskonaleniu naczelnych przymiotów swego człowieczeństwa wyraźnie się zatrzymuje, może nawet nieodwracalnie się już zatrzymał – jeśli chodzi o sferę mądrości – na poziomie umysłowości tzw. Człowieka Ateńskiego (Homo Atheniensis). Profesor Gerald Crabtree, biochemik i kierownik laboratorium genetyki na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii, pisze: „Założę się, że gdyby nagle pojawił się wśród nas przeciętny mieszkaniec Aten z 1000 roku p.n.e., to byłby jednym z najbystrzejszych ludzi i o wiele bardziej rozwiniętym intelektualnie od żyjących teraz i obdarzonym dobrą pamięcią, szeroką gamą pomysłów i jasnym spojrzeniem na ważne kwestie. Mógłbym również objąć tym zakładem mieszkańców Afryki, Azji, Indii lub obu Ameryk, żyjących być może 2000–6000 lat temu”.
Historycznie późniejszy człowiek, łącznie z takimi współczesnymi jego mentalno-zachowaniowymi modelami jak homo economicus czy homo consumptor w zakresie swej mądrości i inteligencji na ogół zatrzymał się na etapie osiągniętym w tych dziedzinach jeszcze w starożytności greckiej, właśnie przez Człowieka Ateńskiego i powyżej tego poziomu w zdecydowanej większości ludzkich umysłów w zasadzie nie sięga. Co więcej, od czasów nowożytnych aż po dziś dzień zaczął się proces obniżania tego poziomu. Dzieje się to prawdopodobnie wskutek negatywnego oddziaływania na umysł i genotyp ludzki głównych przemian cywilizacyjnych, ekonomiczno-społecznych i środowiskowych: urbanizacji, industrializacji, rynkowego systemu ekonomicznego, postępu technicznego i informatycznego, konsumpcyjnego trybu życia. Cały ten historycznie narastający i rozbudowujący się układ zmian cywilizacyjnych (cywilizacji przemysłowej i technicznej), stymulując rozwój inteligencji liczącej, kalkulującej, wynalazczej, sprawnościowo-funkcjonalnej, nie sprzyja jednak, a wręcz przeszkadza rozwojowi mądrości – w możliwie pełnym i szerokim słowa tego znaczeniu. Osłabia i zaburza naturalny dobór genów odpowiedzialnych za te wysokie właściwości i wyróżniki istoty ludzkiej, rozleniwia i demobilizuje człowieka na polu starań o te właściwości, a przez to wyjaławia go duchowo (emocjonalnie, moralnie, estetycznie, filozoficznie, religijnie itp.), dehumanizuje i w znaczącej mierze ogłupia, a w każdym razie w kierunku takich niekorzystnych i regresywnych zmian go coraz silniej i coraz szybciej popycha. Być może, że w tym dramatycznym akcie odbierania człowiekowi rozumu (nie inteligencji liczącej i kalkulującej), osłabiania jego rozumności – mądrości, jakąś rolę odgrywa sama Natura w akcie samoobronnym przed swoim nazbyt już agresywnym niszczycielem.
Zatem może uprawniona byłaby hipoteza, że człowiek się zatrzymał, a nawet zaczął się cofać ze swą mądrością i człowieczeństwem nie tylko w ewolucji społecznej i kulturowej, ale także w ewolucji przyrodniczej. Ewolucyjna wizja człowieka, jako Homo sapiens sapiens, czyli człowieka przyszłości absolutnie mądrego, jest wizją całkowicie utopijną.
Także i wizja społeczeństwa wiedzy, jako społeczeństwa pełnej i powszechnej wiedzy, społeczeństwa zdecydowanie i konsekwentnie uwolnionego od niewiedzy i niemądrości jest wizją ewidentnie niezasadną i nierealistyczną.
Naturalna wspólnota mądrości i niemądrości, wiedzy i niewiedzy
Niemniej okazuje się, że usytuowanie mądrości i niemądrości w rozwoju cywilizacyjnym i gatunkowym człowieka jest bardzo złożone i utrzymujące ją w naturalnej jedności. Z jednej strony daje się stwierdzić, że niemądrość, głupota, jest integralną cechą natury ludzkiej; jest głęboko zakorzeniona w kręgu cech gatunkowych człowieka. Należy nawet do istotnych jego wyróżników i spełnia w naturze oraz w życiu człowieka ważną rolę – jest m.in., paradoksalnie, współczynnikiem rozwoju i postępu. „Bez domieszki głupoty – pisze znawca zagadnienia – życie nie byłoby w ogóle możliwe: nie istniałoby małżeństwo, niemożliwa byłaby prokreacja, nie zachodziłby postęp cywilizacyjny. Bycie głupim – pisze dalej autor – jest jedną z istotnych cech odróżniających ludzi od zwierząt. Zwierzęta działają instynktownie w celu skutecznej realizacji swoich najlepszych interesów. Natomiast ludzie od czasu do czasu działają na przekór instynktowi (również samozachowawczemu), oczywistości i własnym interesom”. Daje się podzielić także i takie stwierdzenie tego autora: „W zasadzie nie powinno się mieć za złe, że ludzie są głupi. Przecież głupota odgrywa nie mniejszą rolę w życiu niż mądrość. Ilu ludziom i w ilu sytuacjach krytycznych udało się przeżyć dzięki temu, że podejmowali głupie decyzje, kierując się instynktem samozachowawczym i emocjami, a nie racjonalnością i mądrością”. Z drugiej strony oczywistą jest rzeczą, że „(…) bez przyrostu mądrości i wiedzy nie byłoby postępu w żadnej dziedzinie życia, a bez wiedzy nie bylibyśmy w stanie przetrwać w walce o byt z innymi gatunkami. Ale z drugiej strony – przystać należy i na to, że – postęp zawdzięczamy również w jakiejś mierze głupocie, która napędza kreatywność” (W. Sztumski, Rozważania futurologiczne z perspektywy ekofilozofii, „Transformacje” Nr 3, 2023).
Przytoczone wyżej wybrane opinie badaczy o roli mądrości i niemądrości w rozwoju cywilizacyjnym i gatunkowym człowieka rzutują na swoistą, można rzec dialektyczną jedność w sprzeczności wiedzy i niewiedzy, mądrości i niemądrości, niegłupoty i głupoty człowieka na każdym etapie jego ewolucji i rozwoju.
Mądrości i inteligencji nikt do tej pory ściśle i jednoznacznie nie zdefiniował. I nie mógł tego uczynić, ponieważ są to w istocie rzeczy niedefiniowalne fenomeny umysłowe. Jest tak przede wszystkim dlatego, że są one tworem i funkcją niepoznanego do końca mózgu ludzkiego. Można jednak te jakości umysłowe z grubsza i roboczo określać, głównie na podstawie praktycznych efektów ich funkcjonowania w życiu i działaniu człowieka. Przy tym bardzo zróżnicowanym sposobie ich określania można też badać ich rozwój, role i funkcje w życiu jednostkowym i zbiorowym człowieka oraz powiększanie się lub pomniejszanie ich wymiaru w jego obszarze. Można to czynić m.in. za pomocą tzw. testów inteligencji IQ, zdając sobie jednak sprawę z ograniczoności i jednostronności tej metody, testy te bowiem mierzą w punktach tzw. iloraz inteligencji, czyli niektóre i chyba nie najistotniejsze jej składniki (sprawności arytmetyczne, analityczne, skojarzeniowe, lingwistyczne itp.), a nie są one w stanie uchwycić tzw. głębi ludzkiego myślenia, siły i zasięgu wyobraźni, mocy intuicji, trafności wyborów, zdolności tzw. zdrowego rozumu itp. W związku z tym nie mogą one obrazować w pełni stopnia i jakości ludzkiej inteligencji, a tym bardziej odmierzać wielkość i charakter mądrości poszczególnych jednostek ludzkich; być wiarygodną podstawą dla identyfikacji ludzi autentycznie mądrych – oni niekoniecznie muszą legitymować się najwyższym poziomem wskazań testów IQ i niekoniecznie zaliczać się do grona osób legitymujących się najwyższymi wskaźnikami testu IQ, czyli do tzw. mensanów skupionych w różnych krajach na świecie, także i w naszym kraju w klubach MENSA (aktualnie w liczbie ok. 145.000, w Polsce ok. 2400 osób).
Tych pierwszych, tzn. prawdziwie mądrych indywidualności, w różnych środowiskach społecznych, prawdopodobnie nadal będzie ubywać w kręgach populacji ludzkiej, jeśli się nie zmieni charakter i kierunek współczesnych przemian cywilizacyjnych. Liczebność zaś tych drugich, tj. mensanów, utrzymywać się będzie na poziomie przez naturę wyznaczonym, tj. ok. 2 procent owej populacji.
Bliższe spojrzenie na mądrość i głupotę
Przez mądrość rozumiemy tu szczególną i dość rzadką właściwość umysłu ludzkiego. Chodzi o właściwość polegającą na umiejętności pogłębionego myślenia i głębszej refleksyjności; podejmowania możliwie trafnych ocen i wyborów, a nadto o praktyczną racjonalność i możliwą w danej sytuacji skuteczność działania, o głębszą intuicję poznawczą i rozległą wyobraźnię, a przede wszystkim o zdolność rozumienia bardziej złożonych sytuacji i problemów, sprzeczności i dylematów oraz umiejętność wyprowadzania z nich właściwych wniosków, co m.in. ujawnia się – ujawniać może – w bardziej dojrzałej i niespłyconej sztuce życia. Można więc powiedzieć, że mądrość to rzadki wśród ludzi, w obecnych zaś warunkach cywilizacyjnych znacząco ubywający, zespół cech (jakości) umysłowych inteligencji (niekoniecznie wysokiej – można być mądrym przy przeciętnej inteligencji i elementarnym wykształceniu – dość częsty przypadek mądrości tzw. ludzi prostych), cech intuicji, wyobraźni, swoistego wyczucia, w pełni logicznie poprawnego i sprawczego myślenia, zdrowego rozsądku, głębszego doświadczenia życiowego i może jeszcze jakiegoś bliżej nieokreślonego wrodzonego uzdolnienia poznawczego i rozumiejącego (kognitywnego), a nawet pewnej, nienagminnej jednak zalety osobowej (moralnej i charakterologicznej). Czyli mądrość to osobliwy, stosunkowo rzadki w sferze umysłowości i osobowości człowieka syndrom mentalny i orientacyjny, jeden z najbardziej charakterystycznych i cennych wyróżników jakości człowieka, a zarazem niezbędnych czynników prawidłowego i bezpiecznego życia zbiorowego i jednostkowego oraz samozachowania.
W wymiarze osobowościowym i postawie życiowej mądrość przejawiać się może w takich m.in. zaletach i cnotach jak: skromność intelektualna, wyrozumiałość dla poglądów innych, otwartość na argumenty oponentów, szeroka społecznie i moralnie uzasadniona tolerancja, życzliwość i spolegliwość okazywana innym, umiarkowany sceptycyzm w kwestiach poznawczych, gotowość przyznania się do takiej czy innej niewiedzy i bezradności intelektualnej i przystania na to, mimo daru dobrego intelektu i szczególnie sprawnych władz poznawczych, że na ogół więcej się nie wie niż się wie, że łatwiej jest o błąd i pomyłkę aniżeli o trafność poznawczą i pewność.
Uosobieniem człowieka mądrego jest zanikający, a właściwie niemal całkowicie już wymarły w społeczeństwach ponowoczesnych typ człowieka zwanego mędrcem – człowieka wykazującego wyjątkowo wysoki stopień mądrości. Na systematyczne i wielostronne przebadanie naukowe oczekują historyczne i cywilizacyjne przyczyny oraz uwarunkowania tego ewenementu w dziejach gatunku ludzkiego, że stopniowo i prawdopodobnie nieodwracalnie traci on zdolność wyłaniania z siebie tej miary osobowości i umysłowości, którą w przeszłości reprezentowali m.in. Budda, Konfucjusz, Chrystus, Mahomet, Pascal, Montaigne, Voltaire, Hume, Kant, Nietzsche, Rousseau, Hegel, Marks, Schopenhauer, Bergson, Sartre, Fromm, Gandhi, A. Schweitzer, B. Russell, T. Kotarbiński i inni.
Stale też maleje we współczesnych społeczeństwach i traci w nich na społecznym i kulturowym znaczeniu ta kategoria ludzi, też w pewnej skali uosabiająca, choć na zróżnicowanym poziomie i w niejednakowej mierze, mądrość, którą uznajemy za intelektualistów. Jeden z intelektualistów współczesnych, Vaclav Havel, tę właśnie kategorię ludzi reprezentujący, intelektualistę współczesnego określał następująco: „to człowiek, który – dzięki swemu wykształceniu i kręgowi zainteresowań – dostrzega szerszy kontekst spraw, niż jest powszechnie widziany. To znaczy człowiek, który stara się zajrzeć «pod podszewkę», dotknąć głębszych znaczeń, związków, przyczyn, skutków, widzieć je jako element większej całości”, to człowiek, „który właściwie dlatego, że dostrzega głębsze czy szersze związki, odczuwa również większą odpowiedzialność za świat”.
Takich ludzi jest wśród nas, niestety, coraz mniej. Jest natomiast nieco więcej ludzi przeciętnie inteligentnych i umiarkowanie „mądrych”. Jest też część, o wiele większa część, niż byśmy tego chcieli, ludzi niemądrych albo nie dość mądrych.
Sfera głupoty
Głupota ma różne wymiary, odmiany i sposoby przejawiania się. Może oznaczać brak mądrości, wiedzy, sprytu, inteligencji, zdolności przystosowawczych itd. oraz przejawiać się w dokonywaniu złych wyborów i decyzji, w pysze, w wierze w zabobony lub siły nadprzyrodzone i w braku krytycyzmu. Najprościej rozumie się ją jak przeciwieństwo mądrości. I na przekór postępowi cywilizacyjnemu – powtórzmy tę niepochlebną tezę – ludzie tracą na mądrości, a celem ewolucji kulturowej i społecznej nie jest – jak się wydaje – Homo sapiens sapiens, lecz jego przeciwieństwo – Homo stupid.
Człowiek głupi ma nie tylko to do siebie, że na ogół działa wbrew interesowi własnemu i innych, ale dość często i w różny sposób staje się niebezpieczny dla otoczenia, poważnym dla niego zagrożeniem, zwłaszcza gdy uzyskuje władzę i wpływy. Bywa też, że ludzie mądrzy, niegłupi, ulegają swoistemu terrorowi ludzi niemądrych, głupich (terroryzm głupoty jest równie niebezpieczny i szkodliwy, jak i inne formy terroryzmu współczesnego). Przy czym ludzie mądrzy mają skłonność do zbytniej tolerancji wobec ludzi niemądrych, niedoceniania potencjalnej czy realnej ich szkodliwości lub po prostu wykazują większą lub mniejszą bezradność wobec nich. Przeciwstawianie się głupocie, walka z nią, zmaganie się z ludźmi niemądrymi (tak czy owak głupimi) jest rzeczą nader trudną. Jest tak, bo „(…) głupi nęka bez powodu, działa bez planu, w najmniej oczekiwanym momencie i najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, sytuacjach lub okolicznościach. Nie sposób dowiedzieć się, czy, kiedy i dlaczego jakiś głupi zaatakuje. Gdy już nastąpi konfrontacja z nim, to jest się kompletnie w jego mocy, ponieważ jego nieobliczalne i irracjonalne działania czynią obronę problematyczną i utrudniają kontakt”. Samoobronę ludzi mądrych, niegłupich (mniejszości) przed ludźmi niemądrymi, głupimi, utrudnia z reguły fakt, że ci pierwsi na ogół nie doceniają „szkodzącej potęgi” tych drugich (większości) i że niemal stale „(…) zapominają o tym, że obcowanie z głupimi ludźmi albo wchodzenie z nimi w jakieś związki okazuje się kosztownym błędem, niezależnie od czasu, miejsca i sytuacji”. W owej samoobronie pamiętać jednak trzeba o tym, że przeciwnik sam w sobie nie jest naszym wrogiem, ale jedynie groźnymi dla nas są skutki – aktualne czy potencjalne – jego działania lub zachowania motywowanego naturalnym niedostatkiem umysłowym.
Warto tu zauważyć, że mądrość i inteligencja to nie to samo, co wykształcenie. Można być, jak pisał T. Kotarbiński wykształconym głupcem, a nawet inteligentnym głupcem, a przy tym osobnikiem społecznie szkodliwym.
„Rutynę opanował tak, że dostał dyplom,
Imponuje pewnością, patrz, zmierza ku cyplom,
Choć oceny wypacza, choć wierzy w androny…
Któż to zacz? Arcyszkodnik: głupiec wykształcony”
(Tadeusz Kotarbiński, Głupiec wykształcony).
Krańcową odmianą tego typu osobnika jest dość często dziś spotykany, zwłaszcza wśród polityków, idiota wykształcony. I społecznie sprawdza się i nabiera na swej aktualności znane stwierdzenie, zgodnie z którym nie ma nic gorszego niż wykształcony idiota.
Nowoczesna głupota i jej mentalni krewniacy
W czasach obecnych wielu ludziom wyraźnie ubywa naturalnego dostatku zarówno autentycznej mądrości, jak i samorodnej, nieusztucznionej inteligencji. Dzieje się tak mimo utrzymywania się relatywnie dość wysokiego poziomu powszechnej, znajdującej się jednak w znacznym kryzysie, edukacji. Pewne dane naukowe, nie mówiąc już o faktach obserwacyjnych, wskazują na to, że rozpoczęła się na dobre dziejowa faza spadku czy pomniejszania zdolności intelektualnych i emocjonalnych współczesnego człowieka, że coraz wyraziściej uwidacznia się ten proces w jego mentalności i stylach życia, takich m.in. współczesnych – jeśli użyć charakterystycznej terminologii – reprezentantów jak: potato man (człowiek-ziemniak, czyli głupek), coach man, osobnik spędzający czas wolny na kanapie oglądając telewizję, czy iPad man – człowiek nierozstający się ze swoim tabletem. Te negatywnie wyróżniające się typy człowieka cywilizacji współczesnej – i też i inne jego odmiany – niepokojąco potwierdzają głośną już naukową tezę, iż „ludzkość prawie na pewno traci swoje wyższe zdolności emocjonalne i intelektualne” (Crabtree Gerald, Our Fragile Intellect Trends in Genetics, 2019).
Ta nasilająca się niemądrość czy ewidentna głupota, czyli ten narastający i coraz bardziej uwidaczniający się swoisty deficyt myślenia lub – mówiąc dosadniej – to pewne upośledzenie umysłowe często powiązane jest z poważnym upośledzeniem emocjonalnym (K. Dąbrowski). Prowadzi to do wielu różnorakich i rozrastających się w swej ciemnej masie skutków i konsekwencji; skutków mających swój początek we wcześniejszych błędnych i nierozważnych wyborach, projektach i działaniach cywilizacyjnych.
Zaznaczają się one niemal we wszystkich dziedzinach obecnego życia zbiorowego i jednostkowego człowieka: społecznej, ekonomicznej, ekologicznej, kulturowej, obyczajowej, a zwłaszcza politycznej. W tej ostatniej nie brakuje politycznych idiotów, czyli tzw. polidiotów, politycznych szkodników uprawiających głupią i drastycznie szkodliwą politykę, przynoszącą wiele szkód, nieszczęść, dramatów i zagrożeń społecznych. Trudno nie zauważyć, że jedną z największych postaci współczesnej głupoty, niemądrości szerokiego wymiaru, często globalnego, jest głupota polityczna, przejawiająca się zarówno w sposobie uprawiania polityki, np. w pojmowaniu głównej formy rządzenia (np. jako stałej obecności w mediach), jak i w stawianiu zasadniczych celów politycznych, często krótkowzrocznych, ideologicznie zindoktrynowanych i społecznie nieodpowiedzialnych, a zwłaszcza w rekrutacji osób do tzw. elit politycznych; osób jakże często niegrzeszących mądrością, niezbędnymi w tej dziedzinie działalności zaletami osobowymi i moralnymi. Przejawy niepokojąco dużej współczesnej głupoty występują też w sferze ekonomicznej, ekologicznej, obyczajowej, a nawet prawnej i technologicznej. Do tych sfer działalności człowieka w wielu przypadkach odnosi się znane stwierdzenie, według którego: „Największym zagrożeniem dla ludzkości nie są trzęsienia ziemi i tsunami ani pozbawieni skrupułów politycy, chciwi menedżerowie lub złowrodzy spiskowcy, ale niezwykły i wielowymiarowy ogrom głupoty” (Michael Schmidt–Salomon, Keine Macht den Doofen: Eine Streitschrift, Piper Vrt., München 2012, podkr. J. Sz.).
I stwierdzenie odnoszące się już do wszystkich sfer działania człowieka, w których współcześnie dominuje głupota: „Jeżeli ludzie nie zmądrzeją w porę, na co się raczej nie zanosi, ponieważ głupieją tym bardziej, im więcej korzystają z «inteligentnych urządzeń», to coraz trudniej będzie im przetrwać i na własne życzenie coraz szybciej będą zmierzać ku autodestrukcji” (W. Sztumski: op. cit., podkr. J. Sz.).
Konkluzja
Omówiona wyżej regresja intelektualna jest integralną częścią szerszego procesu cywilizacyjnego, tzn. regresji antropologicznej, ujawniającej się w zasadniczej przemianie ewolucyjnej człowieka, oznaczającej z grubsza rzecz biorąc ewolucję zwrotną, zwijającą się, popychającą człowieka do tyłu w niektórych wycinkach jego rozwoju; swoiście ujednostranniającej podmiotowość, zubażającej duchowość i człowieczeństwo.
Z oczywistych względów proces ten staje się poważnym zagrożeniem dla prawidłowego i progresywnego rozwoju człowieka, dla pełniejszego urzeczywistniania się go jako „Homo sapiens” (możliwości zepchnięcia na zubożoną jego odmianę w postaci „post-homo-sapiens”), a nawet stać się może poważnym zagrożeniem dla jego przetrwania (J. Szmyd, Zagrożone człowieczeństwo. Regresja antropologiczna w świecie ponowoczesnym, 2015).
„Gatunek ludzki nie jest wieczny; kiedyś powstał i kiedyś zginie. Niekoniecznie z przyczyn zewnętrznych, np. jakiejś globalnej katastrofy ekologicznej, potopu wynikającego z ocieplenia klimatu, zderzenia z jakimś ciałem niebieskim ani za sprawą sił nadprzyrodzonych. Może zginąć z przyczyn wewnętrznych, np. z niemądrego postępowania, np. wskutek niezrównoważonego rozwoju i nieograniczonego wzrostu gospodarczego” (W. Sztumski, op. cit.).
Nasuwa się więc pytanie, czy istnieje jakaś realna szansa na skuteczne przyhamowanie, pożądaną korektę, w lepszym zaś razie na całkowite zatrzymanie i konieczne odwrócenie owego procesu na prawidłowy i progresywny kierunek rozwojowy, czyli szansa na nader trudne i historycznie bezprecedensowe, ale dla przyszłego fundamentalnego dobra człowieka niezbędne, skorygowanie pomyłkowej i ewidentnie niefortunnej ewolucyjnej drogi rozwojowej człowieka i ponowne naprowadzenie go na prawidłowy szlak rozwojowy, być może jedynie historycznie przejściowo utracony? Szczęśliwie – i być może zasadnie – przypuszczać można, że taka szansa faktycznie istnieje i że nie jest ona jedynie nieszczęsną iluzją, a realną perspektywą niezmiennie trudną do urzeczywistnienia, sytuującą się niemal na granicy beznadziejności i niemożliwości! Ewentualne jej urzeczywistnienie wymaga przecież niebywałej determinacji i mocy działania na rzecz usunięcia lub radykalnego pomniejszenia głównych cywilizacyjnych przyczyn, uwarunkowań, stymulacji tego groźnego zapętlenia rozwojowego ludzkości, tzn. aktualnego systemu społeczno-ekonomicznego i niekontrolowanego postępu naukowo-technologicznego oraz związanych z nimi postaw życiowych, przyzwyczajeń i nawyków, reguł i schematów myślowych, społecznie manipulowanych elementów osobistej i zbiorowej mentalności, świadomości społecznej i wrażliwości, poczucia tożsamości i własnego ja.
Szczególnie trudną do pożądanych tu zmian okazać się może strona mentalna, nawykowa i zachowaniowa uwarunkowań owego wstecznego i konserwatywnego procesu ewolucji kulturowej i społecznej człowieka współczesnego, a być może łatwiejszą do pożądanej zmiany byłaby jego strona przedmiotowa, strukturalna i instytucjonalna. Historia ludzkości dowodzi, że człowiek jest w stanie zmieniać – rewolucyjnie bądź ewolucyjnie – nawet największe stworzone przez siebie typy cywilizacji i silnie zakorzenione ustroje społeczno-ekonomiczne oraz rozległe systemy instytucjonalne. I może to robić nagle i nieoczekiwanie.
Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Całkiem niedawno, bo w okresie letnim br. pojawiły się w zapowiedziach wydawniczych informacje o mającej się ukazać nowej książce Anne Applebaum noszącej tytuł Koncern Autokracja. Dyktatorzy, którzy chcą rządzić światem nakładem wydawnictwa Agora (tłum. M. Rogalski). Ucieszyła mnie ta wiadomość, gdyż miałem pewność, że będzie to dobra książka, w której autorka kontynuuje obecną we wcześniejszych książkach problematykę kryzysu demokracji politycznej, ekspansji autorytaryzmu, które – można powiedzieć – współtworzą istotnie współczesną zapaść cywilizacyjną świata. I można powiedzieć, że nie zawiodłem się w swoich oczekiwaniach. Jest to z pewnością wartościowa książka i zachęcam do jej lektury nie tylko politologów, lecz wszystkich zainteresowanych współczesnym kryzysem cywilizacji.
* * *
Anne Applebaum (ur. w 1964 r. w Waszyngtonie) znana jest polskiemu czytelnikowi jako głośna amerykańska dziennikarka i pisarka. Bliskie więzi zawodowe i towarzyskie łączą ją też z Wielką Brytanią i kulturą angielską.
Applebaum przez wielu określana jest zarazem i Polką, i Amerykanką, gdyż obywatelstwo polskie uzyskała w 2013 roku i jest żoną znanego polityka Platformy Obywatelskiej Radosława Sikorskiego, zaś sentymentalne i intelektualne relacje łączą ją z pewnością wciąż ze Stanami Zjednoczonymi.
Ważnym źródłem informacji o życiu i poglądach Applebaum jest wywiad-rzeka MatkaPolka w rozmowie z Pawłem Potoroczynem (2020), gdzie obszernie mówiła ona o swym wczesnym rozbudzeniu intelektualnym. Duży wpływ na to wywarła rodzina i stymulujące, rozwojowe środowisko, w którym się wychowała.
Znajdziemy w tym wywiadzie obszerne informacje o jej studiach (Uniwersytet w Yale, gdzie studiowała historię ZSRR i literaturę; London School of Economics and Political Sciencies; Uniwersytet Oxfordzki). Po studiach podjęła pracę dziennikarską w kilku renomowanych pismach. Wymienić tu należy „The Economist” (1988–1991), „The Spectactor” (pełniła tam funkcję z-cy naczelnego redaktora), a w latach 2002–2006 była członkinią kolegium redakcyjnego „The Washington Post”, jest też redaktorką „The Atlantic”.
Można mówić o „dwuzawodowości” A. Applebaum i nazywać ją nie tylko głośną dziennikarką, lecz także naukowczynią (używam tu feminatywu, by nie być posądzonym o mizoginizm), zwłaszcza w obszarze historii najnowszej, politologii, sowietologii.
Światowy rozgłos przyniosły jej dwie książki: Gułag (otrzymała za tę książkę nagrodę J. Pulitzera w 2004 r., traktowaną często jako dziennikarski odpowiednik Nagrody Nobla) i Czerwony głód (I wyd. pol. 2018 r.). Lecz jej dorobek książkowy jest znacznie bogatszy. Wspomnę o Między Wschodem a Zachodem (1966) i Za żelazną kurtyną. Ujarzmienie Europy Wschodniej 1944–1956 (2013).
* * *
Bardzo ważnym tematem wymienionych książek – wręcz lejtmotywem – pozostaje problematyka demokracji liberalnej, jej zagrożeń, tyranii, dyktatury, ruchów autorytarnych, form autokracji. Dotyczy to także ostatnich dwóch książek Zmierzch demokracji. Zwodniczy powab autorytaryzmu (2018) oraz Koncern Autokracja. Dyktatorzy, którzy chcą rządzić światem (2024). Czytelnik wielu publikacji Applebaum ma kłopoty z zaklasyfikowaniem ich do którejś z tych dwóch dziedzin: dziennikarstwo czy nauka (w tym zwłaszcza historia lub politologia). Nawet sama autorka – moim zdaniem – może też mieć kłopoty z samokategoryzacją albo nie uznawać jej za sprawę najważniejszą. Zwłaszcza wtedy, gdy granice między dyscyplinami bywają płynne. Journalism – powie ona w pewnym miejscu – isn’t the first draft of history.
Tak też jest z omawianą tu książką – gdyż jest ona pisana często językiem felietonowym, językiem eseju, co nie musi wcale umniejszać jej wartości dokumentacyjnej, zaś analizy procesów rozwoju autorytaryzmu w niej prowadzone są do połowy 2024 r. Autorka opiera się w nich na badaniu zjawisk politycznych zachodzących w różnych krajach.
* * *
Zadać warto teraz pytanie: jaki obraz zmierzchu demokracji i rozwoju autorytaryzmu rysuje w ostatniej pracy Applebaum? Jak ma się on do jej wcześniejszych prac i przemyśleń?
– Wzmiankowałem już o tym wcześniej, że stanowi ona kontynuację wcześniejszych publikacji autorki, a zwłaszcza (wydanej również przez Agorę w 2020 r.) książki Zmierzch demokracji. Tak czy inaczej, głównym tematem rozważań autorki pozostaje kryzys demokracji w świecie, jej zagrożenia płynące ze strony tendencji autorytarnych w państwach postkomunistycznych, Ameryce Południowej, Afryce, a także tych krajów Zachodu, gdzie dominuje wciąż polityczny liberalizm.
Czasy Francisa Fukuyamy – wielokrotnie konstatuje Applebaum – autora Końca historii (1989) dawno już minęły. Nawet gdyby zgodzić się, że często polemiczne interpretacje jego prac z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych prowadzone były niekiedy jednostronnie i trafnie, po upadku komunizmu wytykano Fukuyamie triumfalną wiarę w zwycięstwo demokracji liberalnej i gospodarki rynkowej w świecie.
Abstrahuję tu od zagadnienia ewolucji poglądów Fukuyamy prowadzącej go aktualnie w stronę klasycznego liberalizmu, co ze zdziwieniem odnotowuje współczesny czytelnik.
– Autorka konstatuje współczesne powstawanie czegoś w rodzaju międzynarodówki państw, instytucji, ludzi, których cechują tendencje autorytarne albo ewolucję różnych podmiotów w tym kierunku. Całościową rolę w tym politycznym konglomeracie odgrywają Chiny i Rosja, ale wchodzą w nie liczne kraje Afryki i generalnie tzw. Południa, a także partie i politycy państw, które niekiedy można sytuować bliżej demokracji. Można teraz mówić o kooperacji tych podmiotów, co ułatwia działanie nowych technologii, systemów finansowych itp. (r. IV). Autorka podnosi tu ważny problem, którego istota będzie – jak się zdaje – zyskiwała na znaczeniu.
– Wynika stąd, że dzieje ludzkie nie są w odniesieniu do świata i poszczególnych krajów jednoliniowo zaprogramowane przez różne czynniki.
Prawie zawsze istnieją alternatywy rozwojowe związane z ludzkimi światopoglądami, stwarzanymi przez sytuacje możliwościami ludzkiego działania, stopniem trafności definicji sytuacji cechujących myślenie polityków. Pamiętać też należy o zmienności politycznego świata, m.in. relatywnej siły państw, które uchodzą (lub uchodziły) za supermocarstwa (USA, ChRL, Rosja). Także rosnącej złożoności konfiguracji interesów grupowych i ich ewolucji.
Wszystkie te czynniki odgrywają kluczową rolę w obronie demokracji liberalnej w różnych krajach. Applebaum w swych praktycznych wnioskach (Zakończenie. Zjednoczenie demokratów) proponuje daleko idącą kooperację świata demokratycznego, coś w rodzaju jego koalicji w różnych dziedzinach. Musi się to wiązać z trafnym oglądem sytuacji i także zacieśniającą się wewnętrzną integracją.
Nie można więc stanowiska autorki nazwać szczególną formą pesymizmu czy tym bardziej katastrofizmem. Wszak swoją książkę dedykuje ona optymistom, do których sama należy. Reasumując, zacytujmy na koniec fragmenty jej zakończenia:
„Nie istnieje już dziś liberalny porządek świata […] Istnieją jednak liberalne społeczeństwa […] Są otwarte, wolne kraje, które stwarzają ludziom lepszą szansę na pożyteczne życie niż zamknięte dyktatury […] Można je zniszczyć od środka i z zewnątrz, wykorzystać podziały i demagogię. Można je też ocalić. Ale tylko wówczas, kiedy ci z nas, którzy w nich żyją, zdecydują się na wysiłek ocalania”. Może więc nie będzie aż tak źle???
Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Formuła Jean P. Sartre’a „Piekło to inni” odsłania dylemat, który można zawrzeć w pytaniu, czy jest możliwe zachowanie własnej osobności i tożsamości w alienującym świecie przynależności do coraz bardziej pochłaniającej nas wspólnoty, która nie tylko chce dominować, decydować za człowieka, ale, co gorsza, staje się mu wroga? Rodzące się z tego powodu poczucie wręcz egzystencjalnego zagrożenia powiększają jeszcze różnorodne formy zagrożeń bezpieczeństwa, występujące zarówno w skali lokalnej, jak też w wymiarze globalnym. Dotykają one przy tym wszystkich bez mała sfer życia: politycznego, społecznego, kulturowego itd. Zagrożenia te mają postać zarówno skrajnych programów ruchów politycznych, jak również organizacji, których hasłem jest przemoc, nietolerancja czy nawet fizyczny genocid grup społecznych i całych narodów, wraz z wytworami cywilizacyjnej działalności człowieka.
W pierwszym rzędzie chodzi tu o destrukcyjną działalność człowieka w środowisku przyrodniczym, która skutkuje wciąż pogarszającym się stanem biosfery, godząc w fundamentalne podstawy biologicznej egzystencji istot żyjących na Ziemi. Realna perspektywa zniszczenia biosfery musi napawać troską i motywować do poszukiwania środków zaradczych. Ostatecznie chodzi o zapewnienie człowiekowi bezpieczeństwa we wszystkich wymiarach jego życia: osobowego, społecznego i politycznego.
Ważne miejsce w refleksji nad bezpieczeństwem człowieka we współczesnym świecie zajmuje także kwestia wzajemnych odniesień interpersonalnych oraz czynników mających wpływ na ich kształt. Jest ich wiele, podobnie jak sytuacji je kreujących. Tych zaś nie szczędzi nam dynamika procesów cywilizacyjnych. W niniejszym tekście wskażemy na niektóre z nich.
Lęk o siebie
W pierwszym rzędzie daje się obecnie zaobserwować i realnie odczuć zjawisko, które można nazwać lękiem o siebie[1]. Nie jest to bynajmniej lęk o podłożu jedynie ekonomicznym, społecznym czy też politycznym. Nie ma on także postaci modernistycznego lęku, który rozgrywa się między osobą a sacrum, podmiotem a nicością. Ma on za to postać egzystencjalnego lęku przeżywanego przez współczesnego człowieka w obliczu absurdu bytu, rozbicia tożsamości, nieustannego projektowania siebie. W interesującym szkicu Zlokalizować tożsamość Aleksandra Kunce stan ten opisuje w sposób następujący: „Obecnie niepewność ujarzmiła i wiarę w Siebie, i wiarę w swe rozpłynięcie się w produkowanych różnicach. Borykamy się między apologią wspólnotowego etycznego bycia z innym a niemożliwością wspólnoty z innym, który staje się wrogi, jest narzędziem dla mnie”. I dalej autorka ta pisze: „W każdym banalnym doświadczeniu tożsamościowym ukrywa się groźba rozpadu totalnego, ale i przerażenie wyrazistością swego ethnosu, w imię którego można obudzić najgorsze i najlepsze instynkty. Nasza moralność nie tylko nie zostaje wsparta poziomem etyki, o czym wielokrotnie piszą postmoderniści, ale i wbrew ich zapewnieniom, nie ma się dobrze w swej doraźności, pragmatyzmie, liberalizmie”[2]. Zasadniczy rytm naszej rozbitej tożsamości scala dopiero jednoczesność mechanizmu różnicującego i jednoczącego. W tym procesie niezbędne są relacje „Ja” i „Inny”, a ich charakter (pokojowy, życzliwy bądź nacechowany wrogością) skutkuje poczuciem bezpieczeństwa lub zagrożenia.
Charakter relacji interpersonalnych staje się dziś jednym z najważniejszych problemów teoretycznych i wyzwań stających głównie przed społeczeństwami rozwiniętej cywilizacyjnie Północy, w świecie coraz „ciaśniejszym”, oddanym wielorakim procesom globalizacji. Według Zygmunta Baumana dobiegła końca era, którą zapoczątkowała budowa Muru Hadriana i Muru Chińskiego, a której punktem kulminacyjnym stały się Linia Maginota i Zygfryda oraz Mur Berliński. Minął czas pustelni i fortec. To oznacza, że dzisiaj nie można już odgradzać się od reszty świata, „W tym świecie wszyscy jesteśmy wewnątrz, skazani na intymne i natrętne sąsiedztwo wszystkich pozostałych mieszkańców globu; wszędobylskie i wścibskie sąsiedztwo, o jakim nie dane nam choćby na chwilę zapomnieć i jakiego nie wolno zrzucić z rachunku zarówno wtedy gdy mierzymy siły na zamiary, jak i wtedy gdy mierzymy zamiar wedle sił”[3].
Zaistniałą sytuację „bliskości” ludzi doświadczamy i przeżywamy każdego dnia: kategorię „odległych terenów” zastąpiły „dystanse czasowe”. Tę nową sytuację cytowany wcześniej Z. Bauman nazywa „szybkościoprzestrzenią”, która sprawia, że mamy do czynienia „z beznadziejną nieszczelnością wszelkich zakreślonych w przestrzeni granic”, jak również „daremnością wszelkich zakreślonych w przestrzeni granic”, jak również „daremnością wszelkich prób ich trwałego wyznaczenia”. Ten właśnie brak zarówno geograficznej, jak i topograficznej ciągłości terenu nie posiada dziś żadnego znaczenia, gdyż „w szybkościoprzestrzeni wszystkie połacie globu są praktycznie w tej samej od siebie odległości. Są w gruncie rzeczy ze sobą styczne”[4].
Wbrew oczekiwaniom sytuacja ta nie tylko sprzyja uświadomieniu sobie wspólnoty losu wszystkich ludzi, ale również staje się ona źródłem konfliktów, kreuje przeciwieństwo „Swój” – „Obcy”. Ten „Drugi” staje się „obcym w nas”, postrzegamy go jako wroga zagrażającego naszej tożsamości. W tym miejscu oddajmy ponownie głos Z. Baumanowi: „Nad większością pól bitewnych naszych czasów powiewają sztandary plemiennej tożsamości, a rolę casus belli pełni najczęściej postrzeżone w obcych plemionach dla tej tożsamości zagrożenie”. Zamiast pragnąć jak dawniej cudzych terytoriów, bogactw, niewolników, chcemy dziś „czystości etnicznej”[5], odrzucając tym samym (jako zagrażającej tej „czystości”) postawę otwartego dialogu i współdziałania.
Konsekwencją tego trendu musi być postawa nacechowana protekcjonalizmem kulturowym i ksenofobią. Opierając się na wynikach badań nad problemami wielkich miast, holenderski socjolog Paul Scheffer sądzi, że protekcjonalizm kulturowy jest odpowiedzią na globalizację. Główną zaś linią podziału w społeczeństwie Europy nie są sprawy ekonomiczne, lecz właśnie stosunek do idei społeczeństwa otwartego. Pisze on: „Po jednej stronie są ci, którzy przywiązani są do kosmopolityzmu, nie boją się konfrontacji ze światem i obcością, po drugiej zaś ci, którzy w tej konfrontacji zamykają się w sobie i szukają oparcia tylko w narodowych korzeniach. Pierwsi głoszą tolerancję i otwartość, drudzy stawiają na lojalność wobec własnego – często wyimaginowanego – dziedzictwa, dla którego imigranci stanowią zagrożenie. Ten spór narasta”[6].
Autor przytoczonej opinii twierdzi dalej, iż centralną wartością, o którą toczy się dzisiaj spór, jest nie tyle wolność, co bezpieczeństwo. Dzisiejsze obawy i poczucie zagrożenia biorą się m.in. stąd, że za mało zastanawiamy się nad kwestią, jakie obowiązki wynikają dla obywateli z uzyskanej wolności. Dlatego też często jedna część społeczeństwa używa swojej wolności do ograniczania wolności innych. Nie przeniknęło do świadomości większości społeczeństw poczucie, że wszyscy jesteśmy wzajemnie od siebie zależni; idea wspólnoty nie jest wypełniona treścią.
Komunikacja medialna a bezpieczeństwo
Na kształt stosunków interpersonalnych, a więc także stopień poczucia bezpieczeństwa, wpływają w sposób znaczący narzędzia multimedialne środków komunikacji. Przy ich pomocy bowiem rozmaite instytucje i ośrodki starają się wpływać na społeczeństwo, nie cofając się przed manipulacją, perwersją i demagogią. Usiłują one wpływać także na kształt stosunków międzyludzkich i kulturę (zwłaszcza masową). Tego rodzaju działania są widoczne zwłaszcza w przypadku telewizji, wywierającej przemożny wpływ na ferowanie poglądów i postaw jednostek i całych grup społecznych, ich sposób postrzegania otaczającej rzeczywistości i samych siebie, akceptacji określonych systemów wartości. Spektakularnym przejawem wpływu mediów na życie jednostkowe i społeczne jest np. fakt detronizacji wykształcenia na rzecz wyeksponowania ciała. Albowiem o wiele trudniej kształcić umysł, aniżeli ćwiczyć i upiększać ciało, stosując przemyślne zabiegi. Tym sposobem ciało uczyniono wartością rynkową[7].
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby treści i sposób ich przekazu przez środki komunikacji nie wzbudzały zastrzeżeń. Tak jednak nie jest. Otóż, kiedy większość ludzi nie ma sprecyzowanych poglądów na wiele fundamentalnych spraw, środki komunikacji elektronicznej winny postępować ze szczególną dbałością i odpowiedzialnością za treść i poziom serwowanego przekazu. Tymczasem na początku minionego dwudziestolecia z powodu kryzysu gospodarczego i zmian społeczno-politycznych w pierwszym rzędzie bardzo osłabł dostęp do kultury, spadło czytelnictwo dobrej literatury, zbankrutowało wiele dobrych czasopism, zaś jakość produkcji telewizyjnej uległa również obniżeniu, granicząc niekiedy z obrazą poziomu inteligencji przeciętnego odbiorcy. Na ekranach telewizorów i kin pojawiły się sceny przemocy, brutalności, chamstwa i egoizmów. W miejsce programów poznawczych, rozwijających intelekt i osobowość, pojawiły się tandetna rozrywka, ogłupiające serialiki z podkładanym śmiechem, przeplatane natrętnymi i równie infantylnymi reklamami. Aktorzy, zamiast oddawać się występom na deskach teatrów dramatycznych, „grają” w bardziej popłatnej reklamie. Natomiast w programach informacyjnych stacji telewizyjnych i radiowych króluje news, sensacyjność, wyrywkowość, brak pogłębionej rzetelnej informacji. Mamy do czynienia z pogonią za sensacyjnością. W efekcie widza i słuchacza traktuje się jak debila, który nie jest zdolny w sposób samodzielny myśleć, wartościować, a nawet w stosownych momentach płakać czy śmiać się.
Tragizm sytuacji pogłębia i to, że ludziom zdolnym nie daje się możliwości wyboru programów i lektur, które by ich rozwijały. Następuje równanie wszystkich w dół, do tych najbardziej prymitywnych. Taki sposób postępowania uwidacznia się m.in. w codziennych programach telewizyjnych i radiowych, które są posiekane na kawałki. Jak zatem można oczekiwać od telewidzów i słuchaczy radiowych, że będą myśleli w sposób logiczny i ciągły, skoro nawet informacje im przekazywane są fragmentaryczną sieczką? Jak trafnie zauważył politolog Mirosław Karwat, „Ludzie są chowani od 20 lat w atmosferze, jakby byli nadpobudliwymi dziećmi, które nie są w stanie skupić się przez kilka minut nad jedną rzeczą. A przecież nie chorujemy wszyscy na ADHD! Tego rodzaju stan umysłu i ducha zaczyna charakteryzować nawet inteligencję”. Mirosław Karwat zauważa, iż nawet studenci „nie potrafią słuchać i notować, a wykładowcy prowadzić wykładów, ratują się multimediami. Zanika sztuka retoryki. Wykłady muszą być prowadzone za pomocą rzutnika, bo ani studenci nie potrafią słuchać, ani profesorowie mówić”[8].
Ogół wspomnianych „zabiegów” nie może pozostawać bez wpływu na poziom mentalny i moralny społeczeństwa, ujawniający się w bezpośrednich relacjach międzyludzkich. Żyjemy w warunkach cywilizacji obrazkowej, zredukowanej do produkcji, dystrybucji i konsumpcji – jak wcześniej pisał Herbert Marcuse o człowieku jednowymiarowym. W świadomości współczesnego człowieka powstaje obraz mocno spłaszczonego człowieka i świata. Na naszych oczach wyrasta pokolenie o mentalności zupełnie innej od poprzednich, bo zmienionej przez kulturę masową. Nie dziwmy się więc postawami brutalności, agresji skierowanej przeciwko ludziom, zwierzętom i rzeczom, gdyż sami jesteśmy ich bezpośrednimi bądź pośrednimi kreatorami. Skoro bowiem świat przedstawiamy jako wewnętrznie niespójny, fragmentaryczny, powierzchowny i nielogiczny, to i zachowania muszą być przepełnione egoizmem, przemocą i brakiem humanitaryzmu; świat myśli rzutuje na świat czynów. Stąd też Jean Baudrillard, francuski filozof kultury, wskazuje na groźne sprzężenie zwrotne między mediami i życiem. Nazywa je „kulturą upozorowania”. Mamy z nią do czynienia wówczas, gdy „lustro odzwierciedlające świat staje się światem samym w sobie, wytwarzając zachowania i wartości, które w założeniu miało jedynie odnotowywać”[9].
Bezpieczeństwo w zamkniętych osiedlach?
Zdarza się, jak na przykład na zamkniętym warszawskim osiedlu Marina Mokotów, że osiedle oddzielają od miasta wał ziemny i płot oraz kamery i ochroniarze. Wśród mieszkańców osiedla przeważają opinie absolutnej niezgody na jakąkolwiek formę otwarcia się osiedla na zewnątrz. „Nie po to zrezygnowałem z domu pod Warszawą – wyznaje jeden z mieszkańców – aby ponownie zastanawiać się nad bezpieczeństwem moich dzieci”[10].
Prototyp osiedla zamkniętego, przeniesiony prawie żywcem na początku lat 90. do podwarszawskiego Piaseczna, powstał w Stanach Zjednoczonych. Jak pisze Jacek Gądecki, autor fascynującego studium o osiedlach zamkniętych, u mieszkańców wspomnianej Mariny dominuje lęk (nie czują się bezpiecznie) oraz poczucie zdrady (czują się oszukani przez dewelopera, który zapewniał, że nabywają mieszkanie na osiedlu zamkniętym). „Ta mieszanina lęku i poczucia zdrady – pisze Gądecki – wydaje mi się intrygująca: dostrzegamy, że zastosowanie techniki monitoringu nie zastępuje mieszkańcom fizycznego zamknięcia. To, czego potrzebują, to wyraźnie oddzielone terytorium oraz udział w codziennym spektaklu czy rytuale przekraczania granicy”[11].
Jak wynika z badań socjologicznych, ludzi pchają do osiedli zamkniętych dwie uzupełniające się potrzeby: bezpieczeństwa i prestiżu: „Wybieram zamknięte osiedle, bo mnie na nie stać i potrzebuję bezpieczeństwa, na które poza nim nie mogę liczyć”. Zauważmy, iż lęk przed otoczeniem zewnętrznym wobec mieszkańców osiedla jest w istocie irracjonalny, zważywszy że w innych sondażach regularnie 80 proc. Polaków mówi, że czują się bezpiecznie w swojej dzielnicy, a 60 proc. sądzi, że Polska jest krajem bezpiecznym.
Równocześnie jednak grodzone osiedla pokazują skalę tego, co w socjologii nazywa się prywatyzacją, która w tym przypadku polega na tym, że wystarczy mieć pieniądze, aby kupić sobie bezpieczeństwo, zamiast liczyć na to, że sąsiad wezwie policję, kiedy zobaczy w moim domu złodzieja, płacę ochroniarzowi. Tak więc mamy tu do czynienia ze sprywatyzowanym bezpieczeństwem, połączonym z prywatyzacją krajobrazu: kupując dom czy mieszkanie w zamkniętym osiedlu, ludzie płacą za równe chodniki, czyste ściany i klatki schodowe oraz pewne minimum ładu przestrzennego.
Trzeba wszakże zauważyć, iż w społeczeństwie polskim w coraz większym stopniu ocenia się negatywne praktyki grodzenia przestrzeni miasta w postaci zamkniętych osiedli. Postawę tę tłumaczyć można m.in. antyliberalną retoryką niektórych partii politycznych, jak również coraz powszechniejszym przekonaniem, że wolny rynek – prócz ogromu dóbr konsumpcyjnych i rozrywek – nie jest w stanie zagwarantować pełni poczucia bezpieczeństwa nawet w enklawach pilnie nadzorowanych. Ludzie uświadamiają sobie, iż nawet największe pieniądze nie gwarantują, że sąsiadem w tychże ogrodzonych gettach nie będzie pospolity cham, zatruwający atmosferę współżycia. Nie znaczy to jednak, że nie mamy do czynienia ze zjawiskiem powstawania społeczeństwa „różnych prędkości”, którego cechą charakterystyczną jest to, że nowe elity (głównie ekonomiczne) oddzielają się od reszty populacji, której rodzący się kapitalizm niczego nie proponuje. Świadomość swego niedostosowania do istniejących warunków rynkowych powoduje, że rodzą się postawy agresji, wrogości, zawiści, czy też niezgodne z prawem próby rewindykacji dóbr, co jeszcze bardziej poczucie bezpieczeństwa czyni iluzorycznym.
Bezpieczeństwo a poczucie nieprzydatności
Nadchodzi kapitalizm, a z nim inne społeczeństwo i zagrożenia bezpieczeństwa – głosi Richard Sennet w eseju Kultura nowego kapitalizmu[12]. W przeciwieństwie do starego kapitalizmu, który kształtował się od początku XX wieku, przejmując koncepcję państwa zmilitaryzowanego i inkluzywnego (nastawionego na masowe i stabilne zatrudnienie ludzi), niedającego wolności, lecz rodzącego poczucie stabilności i przynależności, począwszy od lat 90. minionego stulecia powstaje nowe społeczeństwo „różnych prędkości”. Nowy kapitalizm niedostosowanym już nic nie proponuje. Stare trwałe relacje ustępują miejsca szybkim i płynnym transakcjom. Nowy kapitalizm grupuje ludzi od zadania do zadania, lekceważąc także doświadczenie i wyuczone umiejętności na rzecz zdolności do uczenia się i nieustającej adaptacji do nowych warunków. Tej wszystko obejmującej płynności towarzyszy centralizacja władzy. W opinii wspomnianego R. Senneta rewolucja informatyczna umożliwia natychmiastowy płynny przekaz rozkazów do wszystkich szczebli administracji państwowej i grup społecznych, ale nie daje ona czasu ani możliwości, by je jak niegdyś interpretować i dostosowywać do okoliczności. Bezpośredniość władzy nie idzie w parze z jej odpowiedzialnością.
Kres poczucia przynależności oznacza, że „kurczy się sfera tego, co społeczne, a pozostaje kapitalizm. Nierówność coraz mocniej wiąże się z izolacją” – ostrzega Sennet[13]. Ta zaś rodzi poczucie nieprzydatności, uniemożliwiając kształtowanie się dialogowych stosunków społecznych. Można nawet z całą pewnością twierdzić, że w wielu społeczeństwach dialog znikł z przestrzeni publicznej. W jego miejsce pojawili się ludzie lękliwi, słabi, którzy próbują przekonać siebie i innych, że budowanie demokracji i konstruowanie własnej tożsamości polega na wykluczeniu tych, którzy mają odmienne poglądy. Do tego dołącza się nieformalna cenzura tkwiąca w umysłach decydentów, która usiłuje zawęzić pole debaty publicznej, a nierzadko próbuje także kogoś zohydzić, wyautować. W procederze tym chodzi o to, aby czyjeś poglądy nie były dyskutowane, upublicznione, propagowane. A przecież swobodna wymiana poglądów i opinii pozwala się ludziom poznawać, eliminuje agresję, prowadzi do budowy społeczeństwa obywatelskiego[14]. Brak dialogu lub nieumiejętność jego prowadzenia zawsze prowadzą do sytuacji konfrontacyjnych, brzemiennych często w negatywne skutki.
Ludzie czują się bezpieczniej, mając do czynienia z jasno sprecyzowanymi własnymi i cudzymi poglądami, które nie muszą być identyczne i mają równe prawo do ich artykułowania. Człowiek z krańcowo odmiennymi poglądami jest mi nawet potrzebny, gdyż jest on moim zwierciadłem. Dlatego też otwarcie się na drugiego człowieka jest zarazem ryzykiem i niezbędnym dla odkrycia własnej tożsamości i ochroną przed fanatyzmem, który uchodzi za jedno z największych wypaczeń natury człowieka[15].
Postawa dialogowa, w przeciwieństwie do konfrontacyjnej, kieruje się imperatywem szacunku dla każdej istoty żyjącej, bez względu na stopień jej rozwoju intelektualnego, rasę, narodowość i przekonania światopoglądowe. Każda istota domaga się bowiem respektowania prawa do bezpieczeństwa, wynikającego z jej godności. Postawę dialogową cechuje również solidarność, będąca rodzajem więzi wytworzonej między ludźmi w celu wyartykułowania ich potrzeb oraz interesów. Dodajmy, iż postawa skierowana na dialogowe poszukiwanie prawdy i dobra wyraża się w sposób dobitny w języku dyskursu i przekazu informacji. Może być więc język walki i język dialogu. Możemy mieć do czynienia także z nadużyciami języka, które równie jak jego militaryzacja, godzą w bezpieczeństwo jednostek i narodów. Szczególnym przypadkiem nadużyć w sferze języka i wykorzystywania go w tej postaci do celowej i zamierzonej dezinformacji słuchacza stała się dziś nowomowa, której skutki są coraz bardziej dokuczliwe[16].
Szczególny wpływ na język odbiorców oraz ich kulturę osobistą posiada język, którym posługują się środki masowego przekazu informacji i język publicznego dyskursu. Coraz częściej staje się on bardziej orężem rażenia aniżeli przekazu rzetelnych informacji i wiedzy. W tej postaci, twierdzi Zbigniew Mikołejko, wyraża on skandaliczną mentalność, będącą wytworem choroby poważnych odłamów społeczeństwa, w tym także polskiego. Choroba ta, pisze Mikołejko, wyraża się „w negatywnej «wolności od», przede wszystkim w wolności od bycia odpowiedzialnym, czyli, w istocie, w ucieczce od wolności, w zachowaniu bezradnym wobec własnego losu i przesyconym sadomasochistyczną tęsknotą za prostacką, brutalną siłą”[17].
Język publiczny charakteryzują w coraz większym stopniu prostactwo i ubóstwo myśli, co prowadzi do powiększania ignorancji społeczeństwa i rozpowszechniania się chamstwa, które uważa się nawet za zdrowy wyraz ludowości, nie zaś agresji społecznej. Czym bowiem pasjonują się media? Z pewnością dla mediów bardziej interesujące są informacje o skandalikach towarzyskich ze światka pseudo gwiazd, aniżeli realne problemy zwykłego obywatela. Telewizja raczy więc swoich widzów serialikami z podłożonym rechotem, ubezwłasnowolniając ich tym samym. Telewizja stała się również narzędziem indoktrynacji, redukującej obszar ideowy do reklamy towarów konsumpcyjnych i masowej rozrywki na niskim poziomie, będącej sposobem ucieczki przed frustracją dnia codziennego. Osobną rolę w „wychowywaniu” społeczeństwa odgrywają filmy amerykańskie, narzucające wzorce, styl życia i język konsumpcji, „trywialny język zbirów, gangsterów, bandziorów lub głupawy język matołów”[18].
Wydaje się zatem trafną konstatacja Jana Szmyda, iż kondycja współczesnego człowieka, jak też relacje międzyosobowe i międzygrupowe wymagają pilnej i radykalnej zmiany. Podobnie ma się rzecz ze współczesną cywilizacją. Jedno i drugie domaga się imperatywnie „rozsądnej i wspólnej inicjatywy”, wielostronnego i skoordynowanego działania głównych sił społecznych, politycznych, gospodarczych, ideowych i intelektualnych współczesnego świata na rzecz „odrodzenia człowieka i strukturalnej przebudowy zastanej cywilizacji, zasadniczej reorientacji kierunku jej rozwoju, a co za tym idzie – na rzecz jej odnowy i ochrony”[19].
Brutalizacja i militaryzacja języka jest bez wątpienia wyrazem także upadku moralności w stosunkach społecznych i międzynarodowych. Zaznaczył się on zwłaszcza w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Bezpośrednio po 1989 roku rozpoczęła się w Polsce ostra walka o władzę między Solidarnością a PZPR. Wywołała ona różnorodne lęki, szczególnie wśród establishmentu dawnego państwa. Aby ocalić stanowiska w życiu publicznym, wiele osób zaczęło się wypierać swoich dawnych poglądów; w taki sposób rozpowszechniła się postawa konformizmu.
Innym jeszcze przejawem upadku moralności stały się wcześniej jeszcze nieznane pseudowartości: konkurencja i bogacenie się za wszelką cenę i wszystkimi możliwymi sposobami. Stąd bezrobocie, degradujące ekonomicznie i moralnie tysiące osób, uznano za zjawisko oczywiste w „zdrowej” gospodarce kapitalistycznej. Podobnie jak bezlitosny stosunek do tych, którzy są pozbawieni sprytu życiowego, czy także wobec rencistów i emerytów, traktowanych jako obciążenie dla budżetu i ciężar dla pracujących. Należy wspomnieć również o rozpowszechnianiu się zwyczaju nagradzania zauszników każdego szczebla władzy, o kumoterstwie, a we wzajemnych odniesieniach – zawiści i wrogości.
Duży udział w utrwalaniu przynajmniej niektórych z negatywnych zjawisk i postaw moralnych ma upadek edukacji, przejawiający się pod różnymi postaciami. Jedną z nich jest zapewne brak starań szkoły o wyuczenie porządnego myślenia analitycznego i syntetycznego, samodzielności formułowania sądów i ocen. Zaniedbania w tym zakresie skutkują przeciętnością. Eliminacja filozofii ze szkół średnich, a niekiedy także wyższych, dopełnia dzieła obniżenia poziomu wykształcenia humanistycznego warstwy inteligencji i pośrednio także ogółu społeczeństwa. Do tego należy jeszcze dodać dużą liczebność klas szkolnych, która utrudnia bezpośredni kontakt nauczyciela z uczniami, co musi prowadzić do depersonalizacji ich wzajemnych relacji. Wspomnijmy już tylko dla porządku o formalizmie w artykułowaniu dyrektyw i wymogów moralnych, wyrażanych w formułach uniwersalnych, które nie pobudzają odpowiedzialnego sumienia, lecz wymagają jedynie bezwzględnego podporządkowania się. Formalizm ten ćwiczy zatem jedynie cnoty uległości i dyscypliny, „generuje heteronomizację etyki wraz z atrofią autonomicznej wrażliwości moralnej”[20]. Nie można się zatem dziwić postawom i zachowaniom kształtowanym w atmosferze dewaluacji wartości i norm[21].
Podsumowanie
W obliczu wspomnianych powyżej negatywnych zjawisk, które rzutują na kształt relacji interpersonalnych i poczucie bezpieczeństwa, trzeba sobie zdawać sprawę, że sanacja życia społeczno-moralnego nie jest procesem łatwym i krótkotrwałym. Wykształcenie się wyższego obyczaju kulturowo-etycznego całego społeczeństwa to raczej kwestia kilku pokoleń. Jednakże nie powinno to nas napawać pesymizmem i tym bardziej zwalniać z obowiązku działań naprawczych. Są one nieodzowne i pilne, ponieważ w powstającym świecie uniwersalizacji będziemy spotykać wciąż nowego „Innego”, o którym dzisiaj nic dokładnie nie możemy powiedzieć, a z którym konieczne będzie nawiązanie pokojowych i twórczych relacji, opartych na wspólnym poczuciu bezpieczeństwa. Ponieważ zaś nie wiemy, jak ten nowy świat i ten „Inny” będą wyglądać, tym bardziej winniśmy sobie uświadomić, że będziemy żyć w świecie jeszcze bardziej aniżeli obecnie szczelnie wypełnionym, w którym wszyscy staniemy się od siebie zależni i wspólne będą nasze zmartwienia i radości[22].
[1] Por. A. Kunce, Zlokalizować tożsamość [w:] W. Kalaga (red.), Dylematy wielokulturowości, Universitas, Kraków 2004, s. 85.
[2] Tamże, s. 86.
[3] Z. Bauman, O tarapatach tożsamości w ciasnym świecie [w:] W. Kalaga (red.), Dylematy wielokulturowości, wyd. cyt., s. 26.
[4] Tamże.
[5] Tamże.
[6] P. Scheffer, Ludzie głupieją, gdy jest zbyt bezpiecznie, „Gazeta Wyborcza” 20–21 marca 2010, s. 16.
[7] Por. D. Ugresić, Ostanie źródło dochodu, „Gazeta Wyborcza” 3 maja 2010, s. 19.
[8] M. Karwat, Naród po obróbce (1), „Fakty i Mity” 2010, nr 8, s. 12.
[9] Por. J. Szmyd, Cywilizacja współczesna w perspektywie myślenia edukacyjnego, „Res Humana” 2010, nr 2, s. 7–20.
[10] A. Leszczyński, Na zewnątrz syf, „Gazeta Wyborcza”, 20–21 lutego 2010, s. 18.
[11] Por. tamże.
[12] R. Sennet, Kultura nowego kapitalizmu, wyd. Muza, Warszawa 2010.
[13] Tamże. Cyt. za: M. Beylin, Kapitalizm cię wyzwoli, „Gazeta Wyborcza” 20–21 lutego 2010, s. 23.
[14] Prozaiczną, lecz ważną przeszkodą w tworzeniu się wspólnot mieszkańców była likwidacja list lokatorów na klatkach schodowych, przez co zostały utrudnione bezpośrednie kontakty i zaistniała anonimowość, która sprzyja także rodzeniu się rozmaitych patologii.
[15] Por. ks. A. Boniecki, Krzyż i demagogia, „Gazeta Wyborcza” 27–28 lutego 2010, s. 25.
[16] M. Głowiński, Nowomowa i ciągi dalsze. Szkice dawne i nowe, Kraków 2009.
[17] Z. Mikołejko, W świecie wszechmogącym. O przemocy, śmierci i Bogu, Kraków 2010, s. 25.
[18] M. Karwat, Naród po obróbce (2), „Fakty i Mity” 2010, nr 9, s. 9.
[19] J. Szmyd, Cywilizacja współczesna w perspektywie myślenia edukacyjnego, wyd. cyt., s. 7.
[20] T. Bartoś, Praktykować moralność, „Res Humana” 2010, nr 1, s. 11.
[21] Por. M. Król, Inwazja chamstwa w życiu publicznym, „Dziennik”, 27 grudnia 2009 r.
[22] Por. Z. Bauman, O tarapatach tożsamości w ciasnym świecie, wyd. cyt., s. 38.
Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzien 2024 r.
Karmi się obojętnością. Niewiarą jej doświadczających w skuteczność wymiaru sprawiedliwości. Choć wiele już się zmieniło, przemoc domowa wciąż jest silnie zakorzeniona w stereotypach i tradycyjnych wzorcach, co obciąża sumienia. Sumienia ofiar, nie sprawców.
Kiedy przed przeszło dwudziestu laty, jako młoda dziennikarka, dotknęłam tematu przemocy w rodzinie, kojarzyła się ona przede wszystkim z patologicznymi rodzinami, w których sprawca nadużywał alkoholu. Przemoc miała wówczas twarz prymitywnego alkoholika, który swoje poczucie wartości buduje na okładaniu pogrzebaczem całkowicie od siebie zależnej żony. Dziś przemoc domowa wielokrotnie mieszka w pięknych willach, nosi drogie, markowe ubrania. Znęca się tak, by nie poplamić ich krwią, bo szkoda. Znęca się w sposób wyrafinowany, trudny często do udowodnienia. Niszcząca siła przemocy rodzinnej stała się sprawiedliwa, dotyka tak samo tych, którzy krew zmywają z linoleum i tych z marmurowych podłóg.
Książka O przemocy. Rozmowy ze wstydem, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Difin, a którą napisałyśmy wspólnie z Danutą Sowińską, suicydolożką, ekspertką i trenerką różnorodności, jest zbiorem poruszających reportaży, opatrzonych merytorycznym komentarzem badaczki i terapeutki. To zaproszenie czytelników do domów, w których mieszka przemoc, otwarcie drzwi dziecinnych pokoi, w których zamiast bezpiecznego światła, pojawia się wieczorem ojciec gwałciciel. To wizyty w kuchni wypełnionej papierosowym dymem i opowieściami o strachu, bezsilności, bezwzględności.
Część reportaży napisałam jako młoda dziennikarka wspierająca ofiary przemocy domowej. Znalazły się potem w mojej pracy magisterskiej, w której pisałam o społecznym postrzeganiu przemocy w rodzinie, obronionej ponad dwadzieścia lat temu. Praca pisana pod kierunkiem naukowym prof. Mirosława Chałubińskiego była wynikiem dziennikarskich penetracji, ale także działań społecznych, którymi wspierałam doświadczających przemocy. Już wtedy promotor zachęcał mnie do jej wydania.
Druga część reportaży powstała współcześnie i jest wynikiem moich doświadczeń jako urzędnika samorządowego, zastępczyni burmistrza, nadzorującej politykę społeczną oraz mediatorki. Książka ma inspirować do myślenia o tym, co zmieniło się na przestrzeni tych przeszło dwudziestu lat, gdy powstawały reportaże. Ma poruszać, skłaniać do reakcji, burzyć mur obojętności. Ale ma też uczyć, wyjaśniać, przełamywać mity. To trudna lektura, bo dotykająca intymnych, delikatnych kwestii, jak choćby gwałt małżeński. Ale jako autorki sądzimy, że to lektura potrzebna, bo wciąż bardzo wielu ludzi nie potrafi pojąć, czemu doświadczająca przemocy osoba nie potrafi uciec od swojego oprawcy. Wartością tej publikacji są osobiste doświadczenia Danusi – ofiary przemocy, molestowania seksualnego, dzielnej kobiety zmagającej się z traumami dzieciństwa.
Ta książka dojrzewała we mnie przez parę lat. Musiałam spojrzeć na problem domowej przemocy z wielu perspektyw, aby ująć go świadomie i twórczo. By nie była to książka tylko buntu przeciwko krzywdzeniu bezbronnych, ale także – szukania rozwiązań, rozumienia postaw, analizowania przyczyn.
Dziś mogłaby zapewne powstać książka po książce – już po jej publikacji otrzymałam wiele sygnałów, wiadomości, zwierzeń czytelniczek, które doświadczają lub doświadczały tego problemu. I kto wie, być może książka będzie miała swoją kontynuację, bo przemoc domowa to zjawisko trudne, wielowątkowe, to – jak mówi jedna z bohaterek moich reportaży – tsunami, które niszczy wszystko wokół.
Publiczne pranie brudów
Wiele zmieniło się przez ostatnie dwie dekady, jeśli chodzi o postrzeganie zjawiska przemocy domowej. Wysiłek organizacji wspierających jej ofiary, konsekwentna praca środowisk kobiecych, aktywność trzeciego sektora przynoszą zmiany i rozwiązania formalnoprawne sprzyjające doświadczającym przemocy. Ostrzejsze sankcje dla sprawców, większa otwartość wobec ofiar. Znacznie trudniejsza okazuje się jednak zmiana mentalności. Wprawdzie przemoc domowa przestała być już tematem tabu, ale nie oznacza to jeszcze, że runął mit rodziny jako oazy szczęśliwości, którą za wszelką cenę należy utrzymać.
Wychowaliśmy się w przekonaniu, że własne brudy pierze się w swoim domu, że w rodzinne sprawy wtrącać się nie należy, bo „oni się pogodzą, a ja będę ta zła”. Trzymamy tę granicę prywatności, nawet jeśli hałas za ścianą jednoznacznie wskazuje na to, że relacje między małżonkami – sąsiadami dalekie są od czułości. Ale – jak słusznie zauważa bohaterka jednego z moich reportaży – rodzina to nie zbiór osób zajmujących tę samą powierzchnię mieszkalną. Czy rodzina, w której zamiast miłości jest przemoc, zamiast szacunku – strach, a zamiast troski – upokarzanie – jest ową oazą szczęśliwości i bezpiecznym azylem? Domowe ognisko nie płonie przecież nienawiścią…
Nie ma już dziś tygodnia, aby media nie donosiły o kolejnym dziecku skatowanym przez rodziców. Ofiarami przemocy są nawet kilkutygodniowe niemowlęta. Czy rzeczywiście możliwe jest, by nikt z sąsiadów nie słyszał rozdzierającego wrzasku katowanego niemowlęcia? Czy możliwe, że nikt z najbliższego otoczenia nie dostrzegł zaniedbania, znęcania – zamiast tak oczywistej miłości i troski?
Wszystkie bohaterki i bohaterowie moich reportaży są zgodni: otoczenie zawsze wie lub przynajmniej się domyśla. Nie reaguje ze strachu, z wygody, „żeby nie chodzić po sądach, żeby sobie nie narobić kłopotów”. Ale także dlatego, że ma przeświadczenie, że wtrącać się nie należy, że to złamanie pewnych zasad współżycia społecznego. Donosicielstwo! Nasłać na sąsiadów pomoc społeczną?
Choroba, która panoszy się obok domowej przemocy, nazywa się obojętność. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, to była normalna rodzina. Tylko zakatowała czteromiesięczną Alę, pozbawiła życia rocznego Wojtka. Na profilach w mediach społecznościowych przelewa się fala potępienia. A potem wracamy do codzienności, w której nikt niczego nie słyszy, nikt niczego nie widzi.
Dopóki nie będzie zdecydowanego sprzeciwu społecznego wobec przejawów przemocy domowej, ciemna liczba przestępstw tego rodzaju wciąż będzie wysoka. Bohaterki moich reportaży często powtarzały: gdyby znalazł się ktoś, kto wyciągnie rękę, kto przerwie ten zaklęty krąg strachu i przemocy, byłaby siła i pomoc w walce o zmianę, o normalność.
– Modliłam się, żeby wreszcie ktoś zobaczył, zapytał wprost. Ile razy można wpadać na ścianę, spadać ze schodów… Modliłam się, żeby to wszystko wyszło na jaw, bo sama za bardzo się bałam, żeby o tym pierwsza komuś powiedzieć. Chciałam, żeby ktoś wreszcie wezwał policję… nie byłoby już odwrotu, musiałabym zeznawać prawdę – opowiadała jedna z moich bohaterek. Sama zbyt słaba, chciała, by ktoś za nią podjął decyzję.
Coraz powszechniejsza i dotkliwa staje się przemoc wobec osób starszych. Paradoksalnie, tutaj tradycyjny model rodziny wielopokoleniowej, w której troskliwa opieka nad seniorami jest czymś oczywistym, znacznie łatwiej się dezaktualizuje. Przemoc ekonomiczna, ale często także fizyczna jest udziałem wielu starszych osób – zwłaszcza w sytuacjach, gdy dorobek życia formalnie przekazali już dzieciom lub wnukom. Blisko osiemdziesięcioletnia staruszka przeszła niegdyś kilka kilometrów do mnie do ratusza z interwencją i prośbą o ratunek. Synowa, chwytając za resztki siwych włosów, ciągała ją po podłodze, a gdy się zmęczyła, dotkliwie seniorkę kopała w brzuch. Starsza kobieta przepisała wcześniej synowi wspólne mieszkanie. Przyszła do mnie z prośbą o pomoc, gotowa pójść do schroniska dla bezdomnych, byleby tylko uniknąć przemocy.
Rodzina rzecz święta
Tradycja i wzorce, w których kształtowane były pokolenia kobiet, niestety bywają sojusznikami domowej przemocy. Ileż razy przez lata słyszałam: dla dobra dzieci, dla dobra dzieci muszę walczyć o rodzinę. Lepszy taki ojciec, jak żaden… dzieci mi nie wybaczą, że rozbiłam rodzinę…
Otóż nic bardziej mylnego. Katarzyna, bohaterka jednego z moich reportaży, jak mantrę powtarzała zdanie: „matka, która milczy, jest takim samym oprawcą jak ojciec, który krzywdzi”. Dzieci z przemocowych domów to potem dorośli poranieni, z traumami na całe życie. Dzieci z przemocowych domów często uciekają z nich przy pierwszej nadarzającej się okazji, zrywając kontakt, obwiniając matkę za piekło dzieciństwa. Dzieci z przemocowych domów nie oczekują od matek heroizmu w starciu z domowym bandytą, tylko bezpiecznego domu.
Pomagając doświadczającym przemocy w uwolnieniu od sprawcy, też miałam chwile zwątpienia. Kiedy już właściwie wszystko zmierzało do postawienia sprawcy przed sądem, nagle słyszałam od bitej latami kobiety: dam mu jeszcze jedną szansę, jesteśmy rodziną przecież… Oczywiście szansa nie została wykorzystana, a poczucie beznadziejności jeszcze się pogłębiało. Z czasem zrozumiałam, że to syndromy, efekty głębokiej traumy, uzależnienia od sprawcy.
– Zastanawiasz się, co jest lepsze, czy to, że zabije cię podczas jednej z awantur, bo za mocno przyłoży, czy kiedy zabije cię z rozmysłem, bo od niego uciekniesz, a on uważa cię za swoją własność. A może najlepiej, gdy ty go zabijesz w afekcie. Tylko wtedy co z dziećmi? – Ada takie dylematy miała setki razy. Zdecydowała się na trwanie i dawanie kolejnych szans. Najbardziej ucierpiały na tym dzieci, zmagające się z nerwicami, depresją, odrzuceniem przez rówieśników. Jazdy od psychiatry do neurologa, od terapii do terapii. Wysoka cena za ratowanie rodziny.
– Mój mąż się nie hamował, dostawałam w twarz pięścią przy dzieciach, kilka razy połamany nos opatrywała mi córka… A potem zobaczyłam swojego syna, gdy po alkoholu szarpał swoją narzeczoną. I zrozumiałam, jaką koszmarną mu wyrządziłam krzywdę. On właśnie taki wzór męża i ojca, taki wzór relacji małżeńskich obserwował latami w domu. Gdzieś w jego świadomości najwyraźniej takie zachowanie stało się dopuszczalne… To był szok – opowiada Halina, doświadczająca przemocy fizycznej, psychicznej, ekonomicznej – właściwie stłamszona i zniszczona przez męża – skazanego ostatecznie za wieloletnie stosowanie przemocy na dwa lata więzienia…w zawieszeniu.
Temida jest kobietą…
Głęboka niewiara w sprawiedliwość albo raczej wymiar sprawiedliwości zniechęca osoby doświadczające przemocy do prób postawienia sprawców przed sądem. Na forach internetowych, gdzie szukają wiedzy, wsparcia, wymiany doświadczeń aż roi się od wpisów: „i co z tego, że go zaprowadzisz przed sąd, skoro dostanie co najwyżej zawiasy!”
W zwierzeniach bohaterek moich reportaży pojawia się często to samo przekonanie: muszę być posłuszna, bo ON zabierze mi dzieci… Nie mogę nic z tym zrobić, bo on przed sądem zrobi ze mnie wariatkę i zabierze mi dzieci… Skąd taki brak zaufania do władzy sądowniczej – zapewne z doświadczeń przekazywanych pantoflową pocztą.
– To potrzebna książka, bardzo. I wszystko, o czym piszecie, to prawda, czytałam momentami jak historię mojego życia. Może powinnyście zorganizować takie szkolenia z rozumienia domowej przemocy dla sędzin i sędziów. Może nie zadawaliby wtedy bitej przez dwadzieścia lat kobiecie, która wreszcie zdobyła się na odwagę, by walczyć, głupiego pytania: „skoro tak długo to trwało, to czemu dopiero dziś pani o tym mówi, czemu wcześniej nie szukała pani pomocy” … Ja kilkukrotnie słyszałam to pytanie w sądzie. I widziałam wzrok sędziny, która mną pogardzała. Najwyraźniej byłam dla niej jedną z tych kobiet, które „lubią, jak im się od czasu do czasu spuści łomot” – napisała do mnie pani Daria już po ukazaniu się naszej książki.
Co chatka, to zagadka…
O Karinie, która po latach znęcania i zastraszania przez męża uciekła wreszcie od niego, wyjawiając rodzinie i bliskim prawdę o szczęśliwym małżeństwie, kuzyn powiedział: „w dupie się przewraca od dobrobytu”. Przemoc psychiczna i ekonomiczna jest dla niego wymysłem feministek. Co to znaczy, że mąż nie może niepracującej żonie ograniczać wydatków? Opływające w luksusy żony powinny być wdzięczne swoim ciężko pracującym mężom i powinny dbać o ich komfort i przyjemności, a nie z nudów wymyślać pretensje i skarżyć się, że mąż wybiera jej sukienkę. Wybiera, bo to jemu ma się podobać. Żona. I sukienka. Tak myśli Kariny kuzyn.
A Karina nigdy podczas kilkuletniego związku małżeńskiego nie zdecydowała o niczym. Nawet o tej nieszczęsnej sukience. Mąż właściwie jeszcze od narzeczeńskich czasów stosował wobec niej przemoc psychiczną, ekonomiczną, a nierzadko – także fizyczną. Dlaczego od niego nie odeszła? Próbowała wiele razy. Za każdym razem ją znalazł. Znalazł i powtórzył: albo będziesz żyła ze mną, albo wcale… Gotowy scenariusz na film sensacyjny.
Ale dla kuzyna Kariny, dla rodziny i znajomych małżeństwo Kariny było wspaniałe, udane i szczęśliwe. Na piątą rocznicę było nawet odnowienie przysięgi, z wystawnym przyjęciem. I rzeczywiście, jak po takim ceremonialnym wyznaniu miłości wzajemnej oznajmić, że mąż przenoszący ponownie przez próg niesie w nicość, strach, bezsilność…
– To książka brutalna w swojej delikatności. Brutalna, bo czytając reportaże, ma się wrażenie, że ta wyciągnięta pięść jest nad twoją głową, a delikatna, bo odkrywająca najbardziej intymne przeżycia ofiar. Rzeczywiście, jak mówiłaś, wpuściłyście czytelników do tych przemocowych domów. I też zastanawiam się, z czym stamtąd wyjdą… Ze współczuciem? Ze złością? Z przerażeniem? Ja sobie uświadomiłam, że to, co myślałam o przemocy domowej to tylko wierzchołek góry lodowej. I wiesz, myślałam, aby tę książkę podarować znajomym, u których relacje są chyba bliskie przemocowym. A potem zrezygnowałam, bo pomyślałam, że stracę znajomych, że może tylko mi się wydaje, a oni się obrażą za wtrącanie w ich sprawy. I zobacz, powieliłam nieświadomie ten mechanizm, o którym piszecie – przyznała zaprzyjaźniona czytelniczka, którą jako jedną z pierwszych poprosiłam o recenzję.
Przemoc domowa jest sprytna. Chowa się za lodówką, na której dzieci przyklejają rodzinne zdjęcia, korzysta z wyrzutów sumienia – ofiar, nie sprawców – że nie spełniły oczekiwań bliskich. Korzysta z nieobecności przyjaciół, by pozamykać szczelnie okna i drzwi na pomoc i reakcję. Przemoc domowa jest cyniczna, bezwzględnie wykorzysta każdą słabość, niedoskonałość, niskie poczucie własnej wartości, brak poczucia bezpieczeństwa. Jest jak tsunami, niszcząca wszystko, co spotka na swojej drodze.
Artykuł uykazał sie w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzien 2024 r.
Ewa Galica zdobyła nagrodę PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż w kategorii wideo pt. Krąg Putina. Tajemnice rosyjskich majątków w Europie. Szósta edycja tego najważniejszego dla reportażystów konkursu właśnie dobiegła wczoraj końca po dziesięciu latach przerwy.
Dlaczego konkurs ten zniknął na długo z kalendarza imprez literackich, można się domyślać. Kapuściński nie cieszył się uznaniem i sympatią poprzednich władz RP. Zbyt wielu analogii można było dopatrywać się w wizerunku opisywanych przez niego postaci, jak choćby w najgłośniejszej książce Mistrza Reportażu, jaką był Cesarz. Weźmy choćby cytowany przez organizatorów konkursu fragment tej prozy „nawet najbardziej lojalnej prasy nie należy dawać w nadmiarze, gdyż może z tego wytworzyć nawyk czytania, a potem już tylko krok do nawyku myślenia, a wiadomo, jakie to powoduje niewygody, utrapienia, kłopoty i zmartwienia”. Sporo zamieszania spowodowała także wydana w 2010 roku książka Artura Domosławskiego Kapuściński non-fiction, a zawarte w niej informacje o rzekomej współpracy Kapuścińskiego ze służbami specjalnych PRL zostały podchwycone przez lustracyjnych fanatyków. Była przerwa, na szczęście konkurs wrócił do życia, a jego popularność, wyrażana liczbą zgłoszeń po laury przekroczyła najśmielsze nawet oczekiwania. Córka pisarza, przewodnicząca pracom jury konkursu Rene Maisner z radością skwitowała ten fakt, mówiąc: „Bardzo cieszy, że zostanie ona wznowiona, że była to tylko czasowa przerwa, która się kończy i zaczynamy z powrotem prace”.
Z zaciekawieniem oczekiwano na rezultaty i prezentacje sylwetek laureatów tej nagrody. Kandydaci walczyli o główne trofeum w czterech kategoriach: tekst (tu nominacje uzyskali Kaja Puto, Bartek Sabela, Maciej Czarnecki, Katarzyna Kojzar, Anna Pamuła); fotografia (Beata Zawrzel, Olek Knitter, Daniel Frymark, Adam Warżawa, Aleksandra Kossowska); audio (Adrian Bąk, Adam Dąbrowski, Maciej Miłosz, duet Magdalena Skawińska i Urszula Żółtowska-Tomaszewska, Bartosz Panek); wideo (późniejsza zwyciężczyni Ewa Galica, Kacper Sułowski, Bertold Kittel, Robert Kowalski i kolejny duet Anita Bugajska i Janusz Schwertner). W sumie 20 pretendentów, wśród nich znane z wcześniejszych prezentacji autorzy: poza Ewą Galicą to m.in. Bertold Kittel, Kacper Sułowski czy Janusz Schwertner.
Trochę zdziwił mnie brak kategorii książka; czyżby to symptom zmierzchu tradycyjnej formy przekazu literackiego? Wycofywania słowa na rzecz obrazu i dźwięku? Dzięki publikacjom książkowym Kapuściński osiągnął największe sukcesy i dzięki nim znany jest z wielokrotnych edycji i tłumaczeń na różne języki. Czy artykuły, materiały informacyjne z prasy lub internetu mogą zastąpić znacznie pełniejszy obraz świata, jaki znajdziemy w takich pozycjach, jak Heban, Chrystus z karabinem na ramieniu, albo Jeszcze dzień życia? Albo mądrą refleksję jak ta w Lapidarium.
Wśród informacji o przebiegu konkursu nie znalazłem też wzmianki o zainicjowanej przed wieloma laty kategorii, której uczestnikami byli uczniowie gimnazjów i liceów. Była też specjalna nagroda dla nich. Potem zrezygnowano z tej formy, a szkoda, bo fakt udziału w imprezie o ogólnokrajowym znaczeniu z pewnością pobudziłby zainteresowanie literaturą i popularnym jej gatunkiem, jakim stają się różne formy reportażu. Mogłoby to znacznie ożywić monotonię szkolnej edukacji.
Należy mieć nadzieję, że Konkurs im. Kapuścińskiego pozostanie w kalendarzu imprez kulturalnych na długie lata. Nominowanym i wyróżnionym, a przede wszystkim Ewie Galicy, wypada życzyć dalszych sukcesów w uprawianiu tej ze wszech miar potrzebnej i kształcącej dziedziny twórczości.
Jeśli kogoś nadmiernie zdziwiło wysunięcie nieznanego szerzej, zupełnie niedoświadczonego politycznie, kontrowersyjnego Karola Nawrockiego, i to jeszcze jako kandydata „obywatelskiego”, spoza Prawa i Sprawiedliwości – to znaczy, że w decyzji tej nie dostrzegł zmysłu taktycznego Jarosława Kaczyńskiego. Tym razem jednak prezes PiS się zawiedzie.
W trwających w sumie około roku poszukiwaniach optymalnego nominata jego partii wcale nie chodziło o wyselekcjonowanie tego z jej liderów, który zdobyłby najlepszy rezultat. Nad każdym z nich wisi szklany sufit, którego w żaden sposób nie zdołałby przebić. Populistyczna formacja na dobre utknęła na progu 30 procent, dającym gwarancję wejścia do drugiej tury wyborów prezydenckich, ale bez jakichkolwiek szans na zwiększenie tego poparcia przynajmniej o połowę w ciągu dwóch tygodni między obiema turami. Morawiecki, Błaszczak, Szydło (która, jak wiadomo, odpadła w przedbiegach z innych przyczyn) czy którykolwiek z młodych wilków nie mieliby czego szukać z elektoracie centroprawicowym – PSL-u czy Szymona Hołowni. Nie było też żadnego powodu, by uważać, że uda się zmobilizować większe grupy wyborców nieaktywnych lokujących się w tym miejscu sceny politycznej. Jedyną szansą było zwrócenie się w stronę jeszcze bardziej radykalnej prawicy: Konfederacji.
Inaczej mówiąc, Kaczyński szukał nie takiego kandydata, który odpowiada jego sympatykom, lecz takiego, który odpowiada ludziom, którzy w pierwszej turze zagłosują na Sławomira Mentzena i ewentualnie Grzegorza Brauna. W dogłębnych badaniach okazało się, że dla tej grupy niestrawny jest nawet Przemysław Czarnek. W ten sposób na placu boju pozostał prezes IPN.
Wystarczyło posłuchać jego przemówienia na konwencji w krakowskiej sali Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” i kilku wywiadów dla mediów elektronicznych, by usłyszeć odmieniane przez wszystkie przypadki rzeczowniki Polska, ojczyzna, historia. Oczywiście nie liczyłem tego skrupulatnie, ale mam mocne podejrzenie, że pierwszy z nich we wspomnianej przemowie pojawił się w większej liczbie razy, niż było tam zdań i równoważników zdań. Nazwa Unia Europejska nie pojawiła się w ogóle, a wszystkie pośrednie odniesienia do niej były skrajnie negatywne. To nieskrywany program polexitu. Wszystko to się nacjonalistom bez wątpienia spodoba.
Kaczyński przeliczy się jednak z trzech prostych powodów. Po pierwsze, Nawrocki jest bardzo słabym kandydatem. Nie jest trybunem, nie nawiązuje kontaktu z publicznością. Sztywno przeczytał napisany tekst swojego wystąpienia. Nie ma nic porywającego do przekazania. Nie skradnie serc słuchaczy. Podejrzewam, że polegnie w starciu z każdym wytrawnym dziennikarzem politycznym.
Po drugie, to nie jest kandydat na obecne czasy. PiS samo rozpętało atmosferę oczekiwania na najgorsze, licząc na istnienie tzw. efektu flagi – jednoczenia się pod nią w czasie zagrożenia. Po utracie władzy, jeśli w ogóle takie zachowanie ma miejsce, skorzysta z niego nowy obóz rządzący. Nawrocki nie ma żadnych doświadczeń i kompetencji w dziedzinie bezpieczeństwa, która z pewnością będzie kluczowym tematem kampanii. Fakt, że sam amatorsko para się boksem, nie jest tu żadną legitymacją.
Po trzecie, konfederaci podchodzą z nieufnością do wszystkiego, co ma jakiś związek z Prawem i Sprawiedliwością. Nawrocki jest dla nich równie nieznany, jak i dla nas – całej reszty. Być może zaufa mu część narodowców, ale nie zwolennicy niskich podatków, małego budżetu (bez wydatków socjalnych) i państwa jako nocnego stróża. Sam Mentzen, obstawiam, raczej też zdobędzie kilkanaście, może około piętnastu, niż dwadzieścia procent.
Naturalnie najwierniejsi wyznawcy prezesa Kaczyńskiego zagłosują na każdą wskazaną przezeń osobę; ale nie będzie to 30 procent. Nawet jeśli dodamy do tego kilka procent głosów nacjonalistów, wciąż daleko będzie do połowy.
Rafał Trzaskowski, dziś kandydat największej formacji rządzącej (odwrotnie niż pięć lat temu), a po pierwszej turze – całej Koalicji 15 Października, wydaje się stać na z góry wygranej pozycji. Obok jego dobrego wizerunku, wszechstronnych doświadczeń i osobistych przymiotów to także ważny atut.
Inni kandydaci nie będą się liczyć w ostatecznej rozgrywce. Hołownia ma dziś notowania w granicach dziesięciu procent i nie za bardzo widać, z jakiego rezerwuaru miałby poszerzać swe poparcie. Lewica jeszcze nie wskazała swojej reprezentantki (lub – co niewykluczone – swoich reprezentantów), jednak w obliczu kandydowania Trzaskowskiego, do którego przylgnęła konotacja progresywna, nie widać perspektyw jego/ich znacząco lepszego rezultatu niż pięć czy dziesięć lat temu.
Oczywiście obóz demokratyczny niczego nie może zaniedbać, kampanię musi przeprowadzić z pełnym zaangażowaniem i determinacją (zob. tutaj).
Na nic zdała się szarża PiS na minister Zdrowia. Sejm nie udzielił wotum nieufności nie tylko dlatego, że jedną z twarzy wniosku o odwołanie był niedawny wiceszef tego resortu znany z zakupów covidowych via lubelski handlarz bronią.
Zanim do tego doszło, Izabeli Leszczynie udało się przekazać parę ważnych i rzeczowych argumentów na rzecz działań, które podjęła. A rola to niewdzięczna, bo Miodowa[1] nie jest najlepszą posadą rządową – szczególnie w obecnych anormalnych czasach, kiedy równocześnie musi pracować miotła, aby posprzątać tę stajnię Augiasza. Mówi się nawet, że Leszczyna w resorcie ma podwójny etat, jest zarówno konstytucyjnym ministrem, jak i sprzątaczką brudów po poprzednikach: kilkanaście zawiadomień do prokuratury i toczących się śledztw o tym świadczy. To nie ułatwia koncentracji na rzeczach kluczowych, takich jak reforma szpitali i programów rządowych. Tu się w sumie wiele dzieje, ale to wiedza powszechna w bardziej wyspecjalizowanych gremiach.
Wniosek opozycji (który poparła też partia Razem) Leszczyna i dobrze sekundujący jej Donald Tusk starali się odwrócić przeciwko wnioskodawcom, co częściowo się udało. Premier uderzył w wysokie tony, mówiąc o złodziejach z poprzednich rządowych ekip, sama minister wskazywała, że np. budżet NFZ (kluczowy dla systemu) na bieżący rok, który pozostawili poprzednicy, był po prostu źle skonstruowany. Korekty cały czas zresztą trwają; zajmuje się nimi sejmowa Komisja Zdrowia do spółki z Komisją Finansów Publicznych.
Referentka wniosku w osobie pos. Katarzyny Sójki, czternastodniowej minister w chwilowym rządzie premiera Morawieckiego po przegranych ubiegłorocznych wyborach, nie zrobiła rzetelnej kwerendy. Uczynienie jego punktem odniesienia obietnic wyborczych ze Stu konkretów było bardzo ryzykowne: czy naprawdę potrzebne jest odwoływanie ministry z powodu braku powiatowych centrów zdrowia, czy e-rejestracji? Tym bardziej że obie sprawy są w toku. Albo wyrzucanie jej braku finansowania zadań – skoro z musu realizuje planowanie finansowe poprzedników?
Można by przyklepać rację kontrargumentowi ministry, że wnioskodawcy pisali o sobie, ale generalnie nie o to chodzi. Każda praca resortowa składa się w pierwszym roku rządów z wątków, których po prostu nie da się nie kontynuować; kto śledzi detalicznie obrady komisji sejmowych, doskonale to wie. I to od jakości schedy po poprzednikach zależy, czy nowemu ministrowi jest z górki, czy pod górkę. A w przypadku Leszczyny nie było żadnej taryfy ulgowej, trupy wypadały dosłownie z każdej szafy. Co oczywiście nie tłumaczy ewidentnych wpadek, jak z zapowiedziami błyskawicznych nowelizacji różnych ustaw, które nie następowały. Byłaby więc to przestroga, że lepiej jest wiedzieć, co się mówi, aniżeli mówić to, co się wie.
Ale przecież za to nie gilotynuje się głowy szefa resortu, bo i gdyby zapoznać się z rejestrami projektów ustaw i rozporządzeń, to Ministerstwo Zdrowia jest zdecydowanie w czołówce. Taki rozmach (kilkadziesiąt aktów prawnych na cito w Rządowym Centrum Legislacji…) pokazuje też miarę kryzysu legislacyjnego, z jakim mierzy się Leszczyna ze swoją ekipą. A że posłanka Zawisza z koła Razem skrytykowała nową ekipę za zbyt niskie nakłady na zdrowie i ostatnie decyzje rządu w sprawie składki zdrowotnej, które przecież uszczuplą przychody, to jest już sprawa systemowa, a nie gaszenie pożarów.
Czego może zabrakło w odpowiedziach, to głębszej wizji systemu, który chcemy w miejsce obecnego zbudować. Ale tym na całe szczęście zajmują się dziesiątki konferencji, skupiających najlepszych specjalistów i ekspertów; należy mieć nadzieję, że Miodowa tę wiedzę systematycznie zasysa i analizuje. Więc może finalnie wyjdzie z tego nowa konstrukcja, oparta na zdrowym finansowaniu i powszechności usług zdrowotnych? Premier Tusk powiedział o swojej minister, że „jest uczciwa, zdeterminowana i stanowcza i będzie nadal wyciągała z bagna służbę zdrowia” – a to daje Izabeli Leszczynie naprawdę duży kapitał polityczny na przyszłość.
[1] Adres siedziby Ministerstwa Zdrowia w Warszawie
Na różnych etapach życia nasze instynkty determinują nasze zachowania i mają olbrzymi, choć często nieuświadamiany, wpływ na podejmowane przez nas decyzje.
Jesteśmy w Polsce w trakcie kolejnych wyborów. Tym razem prezydenckie – na najwyższy urząd w naszym państwie. Znamy już większość kandydatów. Ich przedział wiekowy to od 38 do 65 lat. Być może jeszcze się ktoś objawi, ale już widać, że średnia wieku kandydata będzie poniżej pięćdziesiątki. Czy to na pewno najlepszy wiek, by w maksymalny sposób poświęcić się dla ojczyzny??? Czy taki nieomal pięćdziesięciolatek albo pięćdziesięciolatka ma już wystarczający bagaż doświadczeń, sukcesów i porażek, czy jest na tyle życiowo wolny, czy wolna, by całym sobą służyć nam – obywatelom Polski?
Naszym życiem rządzą dwa instynkty. Pierwszy to samozachowawczy i jest on praktycznie dla obu płci niezmienny od urodzenia aż do śmierci. Jest wyjątkowo silny, a przełamanie go zdarza się tylko w wyjątkowych sytuacjach (i dlatego nie wierzę w samobójstwo Andrzeja Leppera!). Drugim jest instynkt podtrzymania gatunku. Ten jest trzyetapowy i zróżnicowany płciowo. Do czasu dojrzewania płciowego po prostu go nie ma. Ale gdy już się objawia, determinuje nasze zachowania. Natura wywiera na nas presję – oczekuje prokreacji. Zaczyna się wewnętrzna walka między podświadomością a świadomością. Samce walczą o pozycję w stadzie i o zdobycie najatrakcyjniejszej samicy. Samice szukają swego miejsca w stadzie i bezpieczeństwa przy boku wybranego samca. Kasa, stanowiska, możliwości i tak naprawdę walka o jak najwyższą pozycję, o możliwie najlepszą i najpewniejszą egzystencję. Świadomość ogranicza takie działania, ale jakże często podświadomość zwycięża – zwłaszcza u słabszych intelektualnie, bardziej prostackich osobników. Dopiero rozpoczęcie menopauzy u kobiet i andropauzy u mężczyzn zaczyna uspokajać i usypiać podświadome dążenie do bezpośredniej prokreacji. Instynkt podtrzymania gatunku wchodzi w III etap – nasze dalsze postępowanie kieruje się w stronę opieki nad młodszym pokoleniem… To stąd, znana przecież i wręcz symboliczna, miłość dziadków do wnuków. Chęć działań w kierunku przekazania własnych genów zamienia się w opiekę nad tymi, którym już przekazaliśmy.
Obserwowanie naszej sceny politycznej doskonale potwierdza ten biologiczno-socjologiczny mechanizm. Jakość naszej klasy politycznej jest wyjątkowo cieniutka. Co chwila więc słyszymy o różnych przewałach (a o ilu nie słyszymy!?!). Politycy skwapliwie wykorzystują wszelkie możliwości, by się prywatnie bogacić, by błyszczeć sławą. A jest ich mnóstwo: na przykład oszukiwanie państwa czy UE. Na kilometrówkach czy na dodatkach mieszkaniowych. Na robieniu sobie implantów na koszt państwowej firmy. Na wymuszonych premiach czy maksymalnych dietach radnych. Na – tak naprawdę fikcyjnym i totalnie nikomu niepotrzebnym – zasiadaniu w jakichś, równie niepotrzebnych, radach nadzorczych. Na przyjmowaniu łapówek. Na uleganiu firmom lobbującym i przyjmowaniu uchwał czy ustaw tak naprawdę niekorzystnych dla danych gmin, czy dla Polski, ale korzystnych dla danego polityka, np. tego, który ma niezłą kasę za każdą wydaną wizę dla kolejnego Afrykańczyka, albo tego, który pomógł zagranicznej firmie za bezcen kupić polską „upadającą” fabrykę. Jest tego mnóstwo, można by może ten proces jakoś nawet nazwać? Może sutrykowanie, a może obajtkowanie? A może jeszcze inaczej? Nazwy pewnie mogłyby się zmieniać w zależności od tego, jaki Sutryk czy Czarnecki będzie akurat na łamach mediów. Ale na tym tle dość wyraźnie widać, że to zjawisko w znacząco mniejszym stopniu dotyczy tych starszych polityków, że u nich rzeczywiście można obserwować syndrom dziadka czy babci i autentyczne oddanie ojczyźnie.
Bo z czasem, im człowiek starszy, tym mniej w nim takich potrzeb, tym większa jest jego odporność na pokusy, tym mniejsza konieczność udowadniania kolejnej samicy czy kolejnemu samcowi, że ma się tak dużo pięknych pawich piór. On czy ona nie potrzebują już więcej, już mają wystarczająco dużo. A oprócz tego mają olbrzymi bagaż życiowego doświadczenia. Przeżyli sporo sukcesów i porażek. I bardzo chcą uchronić przed nimi swoich najbliższych. A przecież dla oddanego polityka najbliższymi powinni być wszyscy jego rodacy.
Czy ta, podana przeze mnie w uproszczeniu, analiza Was nie przekonuje? Hmmm – rozejrzyjcie się. Od setek lat możemy obserwować potwierdzenie moich rozważań. Kościół Katolicki w swej ściśle określonej hierarchii nie dopuszcza młodzików do władzy. Kolejne szczeble kościelnej kariery są ściśle skorelowane z wiekiem. I co? Trwa i trwa (choć ostatnio coraz trudniej mu nadążyć za zbyt szybko rozwijającą się cywilizacją, ale to już całkiem inna bajka), i pewnie jeszcze długo będzie ssał swoich wiernych. A u nas? Trzydziestolatek, który nigdy nie pracował, zostaje posłem??? Pani wójt z niewielkiej gminy premierem? Daleko tak nie zajdziemy. A mniej niż pięćdziesiąt lat życia, to zdecydowanie za mało, by być dobrym prezydentem państwa. Zastanówmy się, proszę, nad odpowiedzią na pytanie: czy uważany za dobrze sprawującego prezydencką władzę Aleksander Kwaśniewski nie został prezydentem za młodo? Owszem dał radę, bo jest po prostu sprawnym człowiekiem, ale czy dziś nie byłby jeszcze lepszym niż był kiedyś?
I co z tego wywodu wynika?
Otóż każdy szczebel władzy uchwało- czy ustawodawczej i wykonawczej w Polsce (zresztą nie tylko w Polsce, w ogóle w demokracji) winien mieć ściśle określony limit wiekowy. Swoją drogą dla kobiet niższy niż dla mężczyzn, bo z racji na swoje naturalne obowiązki znacznie szybciej stają się odpowiedzialne, a poza tym prawdziwi faceci, tak naprawdę, zawsze pozostają chłopcami. I osobiście martwi mnie, że prezydentem mojej Polski znowu zostanie jakiś młodzian. No trudno, na Jakubiaka jednak nie zagłosuję.
Bo, mimo wszystko, nie tylko wiek ma znaczenie. Tak samo jak nie tylko rozmiar. Młody, ale figlarny też może być!
W dniu 14 listopada 2024 r. funkcjonariusze CBA na zlecenie prokuratury zatrzymali prezydenta Wrocławia Jacka Sutryka. Postawiono mu zarzuty związane z aferą Collegium Humanum. Zastanawiałem się, czy napisać komentarz na ten temat. Nie będę przecież ukrywał, iż znam osobiście prezydenta Sutryka. W tym roku minie trzydzieści lat mojej pracy w samorządzie terytorialnym (w tym dwadzieścia jeden uczestnictwa w posiedzeniach Zarządu Związku Miast Polskich) – trudno zatem, abym go nie znał.
Ale to właśnie moje wieloletnie doświadczenie powoduje, że podchodzę do zarzutów stawianych Jackowi Sutrykowi z pewną ostrożnością. Z jednej strony – fakt, znałem samorządowców, których skazano na kary więzienia w związku z pełnieniem funkcji publicznych. Z drugiej znam również takich samorządowców, których sponiewierały prokuratura i media, a po latach zostali uniewinnieni. Niektórzy jak np. Jacek Karnowski czy Tadeusz Jędrzejczak przetrwali te wydarzenia. Jędrzejczak spędził nawet trzy miesiące w areszcie. Byli jednak też tacy, którym złamano kariery i życie. Dla nich uniewinnienie nie oznaczało powrotu do życia publicznego. Nikt za fałszywe oskarżenia ich nie przeprosił. To pokazuje, z jaką łatwością rzuca się w naszym kraju takie oskarżenia. Czasami z przyczyn politycznych, a czasami ambicjonalnych. Jak powiedział mi kiedyś znajomy adwokat – prokurator też człowiek i chce się pokazać w telewizji. Dlatego nie oczekujcie ode mnie, że przyłączę się do żądania dymisji Sutryka.
Tak na marginesie warto zwrócić uwagę, iż zakaz zasiadania prezydentów miast i burmistrzów w radach spółek komunalnych, które z mocy prawa nadzorują, jest absurdalny. Dlaczego prezydent miasta, który odpowiada za nadzór nad pracą spółki komunalnej, nie może być szefem jej Rady Nadzorczej? To kompletna bzdura, która w żaden sposób nie powoduje ograniczenia korupcji. Jeśli kogoś bardzo boli fakt dodatkowych zarobków, można przecież ograniczyć ich wysokość lub zupełnie w takich sytuacjach zlikwidować.
Wracając do sprawy Jacka Sutryka. Nie zamierzam bronić działalności Collegium Humanum. To była patologiczna instytucja, której działalność była efektem korupcjogennych zmian w prawie, psując przy okazji rynek usług edukacyjnych. Ale działania prokuratury przeciw Sutrykowi będą niezwykle ciekawe. Będzie musiała udowodnić, że podejrzany nie brał udziału w zajęciach dydaktycznych. Kto by pomyślał, że będzie to tak ważna kwestia dowodowa?
zaczynają opowieść o człowieku
od jego pierwszego oddechu wymieszanego z krzykiem
od mazi i krwi jako pieczęci
na spisanej historii kobiet pochodzących z tej samej linii komórek
linieją pierwotną mocą przesuwania świata przez kanał rodny
tunel jasnego światła rozrywa ciepłe ciało
stwarza nowe zakamarki i czeluście
horyzonty lub klatki dla nowego istnienia
epitafia kiełkują w krtani
rodzą i oblekają w całuny milczenia
widok ciała
jego nieżywość i obcość zmieniła perspektywę
mojego postrzegania
zmieniła trajektorie mojego myślenia
jakby trumna stała się czółnem
a ja śledziłam jej podróż
kiedy odpływała w kierunku wiecznego horyzontu
do
nieboskłonu w pryzmacie barokowych obrazów
czasu i przestrzeni w której mieszkały wspomnienia mojego dzieciństwa
i ta cisza
która wpisywała się w pastelowe kolory
poświaty czającej się dookoła
usprawiedliwiała swoją nieoczywistością
to co typowe stało się
anachronizmem
gdy nic więcej nie mogło się już wydarzyć
mam wrażenie że chodzę po gruzach
godzin
dni
wyrazów twarzy
wspomnienia stały się nieistotne
światło zgasło automatycznie
dla oszczędności energii wyłączają się ludzkie synapsy
na próżno szukać przyczyny tego co się wydarzyło
nie ma logicznej odpowiedzi
wolna wola człowiecza miesza się
z fatum zależnym od słów
wyssanych z genów przodków
ich lęków
z przemieszczanych walizekbiletem do tego spektaklu
jest moja cisza
może to nie dziś stanie się najważniejszy dzień
a dziś wydarzyło się
to co przeznaczył mi los na kiedyś
może nie warto było zatrzymać myśli na wszystkim o czym do tej pory czytałam
a jedynym błogosławieństwem świata dla mnie był dotyk
matczyny dotyk nowo narodzonego istnienia
zwierzęce wylizywanie krwi i potu
chronologia przodków dopełniła się
przez historię usychania mojej odciętej pępowiny
w kontekście twojego umierania
według chronologii numerów pesel i mitochondrialnego DNA
długo przed zakończeniem aktu
przed finalnym akordem
zanim to się stało – był we mnie niepokójwietrzyłam jak zwierzę to co miało się wydarzyć
czułam obecność czających się zmarłych
widziałaś ich pytałaś o nichobraz kurczącej się ciebie
z dnia na dzień mniejszejten obraz został we mnie
stawał się obsesją w środku nocy
zasiedlił oczodoły i niepokoił
drażniąc jeszcze i jeszcze
powodował wątpienie w prawidłową ocenę zdarzeń
stał się przyczyną mojego lekarskiego milczeniabezradność w obliczu uspokajania myślą
kiedy umarłaś nic się nie zmieniło
czuję tę samą pustkę i samotność
i zmieniło się wszystko
bez radykalnego momentu wyznaczającego cezurę
przemijania i niemożności
może istniejemy równocześnie po obu stronach powietrza
patrzysz na mnie
może moja materialna zwierzęcość i twoja niewidzialność
istnieje w tej samej przestrzeni
splecione w pamięci genów które trwają bez zbędnych kartotek
synchronizacji systemów
pozwoleńty już wiesz czy istnieje
pozaczasowa i bezterminowa miłość
PYTANIA BADAWCZE
czy energia z pierwszego krzyku dziecka przybyłego z zakrzywienia czasoprzestrzeni staje się gwiazdą. satelitą. sonatą. parą wodną opadającą na kafle podłogi łatwej do utrzymania w stanie sterylnej czystości. czy ginie. cud pierwszego krzyku umiera od środków dezynfekcyjnych. zamienia w nicość. w strach o to co będzie później. jutro. za miesiąc za rok. bilet do przyszłości zamyka się w książeczce szczepień jako gwarancji niesprecyzowanej zdrowotności
krew. pot. ból. nienawiść. miłość. układają się w dłoniach. wiążą palce pierścieniami by zatrzymać i zataić ich histeryczny taniec. odcisk. ich czystość i brud. kruchość linii papilarnych nawinięta na opuszki palców w celu autoryzacji. niezbędnej do nauki czułości swojej skóry. lub obcej
jak przez kamień ukazać umiłowanie wolności. rzeźbiąc w nim Niobe lub Nike. lub zwykłe kamienne balu-strady. lub kraty ogrodzeń
jak zatrzymać wspomnienie o człowieku inaczej niż w portrecie zdeponowanym w cyklonie czasu
czy żarłoczna czeluść nieskończoności ma jakiekolwiek znaczenie dla zwykłego pojedynczego istnienia. nieskończoność ubrana w kości szkieletów na barokowych obrazach. krągłe ciała wymieszane z resztkami gnijących szczątków. oczy wywrócone do nieba do granicy kiczu i sztuki. czas człowieczy w loterii rozliczeń których bilans nie ulega podsumowaniu
co pochodzi od Boga. gdzie On mieszka. kogo upoważnił do wglądu w dokumentację na jego temat. a może nie istnieje w sensie zwierzęcego istnienia. jest tworem. botem. Pandorą. czymś stworzonym by nadać sens kolejnym dniom. chociażby przez gorycz wyczekiwania na sygnał ze zbioru biblijnych proroctw
odwieczny dialog ze śmiercią. czy możliwe jest nieistnienie tego dialogu
Treny pochodzą z tomiku Teatr cieni (wyd. Adam Marszałek, Toruń 2023), będącym wyrażeniem smutku i rozpaczy, wyrazem samotności w obliczu śmierci Matki. To swego rodzaju pomnik napisany przez wyrażenie emocji. Epitafium człowieka przez opis pustki. Emocjonalnej i uczuciowej.
Wiersz mam wrażenie że chodzę po gruzach… w wersji przeredagowanej przez Autorkę.
Wiersz Pytania badawcze nie był dotąd publikowany.
OLBRZYM Z CURAÇAO
Karteczka przekazana chyłkiem do redaktora naczelnego
Zawierała zgryźliwą uwagę, iż w naszej dzielnicy
Są ludzie znacznie bardziej interesujący od…
Chodziło o młodego mężczyznę z Curaçao
Który przed sześciu laty tutaj przybył
Dla operacji w Curaçao niemożliwej
I pozostał
Mój wywiad ukazał się jednak
Dzięki zdecydowanej postawie
Redaktora naczelnego o skórze białej
I ufarbowanych na czerwono włosach
Niemniej coś zachowałam dla siebie…
To, że Łagodny Olbrzym
Wyznał cicho:
„Czuję się tutaj nieszczęśliwy”
OD KIEDY TELEFONY STANIAŁY…
Od kiedy telefony staniały
Częściej poruszane są sprawy miłosne
Cóż, nie układają się tak, jak byśmy chcieli
Czy on już powiedział…?
Nie, nie powiedział
Ale może wkrótce powie
A jeśli… nie powie nigdy?
Nawet pomyśleć nie wolno, że mógłby
Czy polskie kobiety są bardziej romantyczne
Niż kobiety inne?
Nie wiem, ale przypuszczam
SERGIUSZ SIĘ POMYLIŁ
Sergiusz się pomylił
Zakładając, że zamówienia klientów
Na portrety ludzi, psów, domów, drzew, wszystko jedno
Pozwolą mu znośnie żyć w kraju, w którym został już
(wstrętne słowo) N A T U R A L I Z O W A N Y
Zwlekał z domowymi opłatami aż sprowadził
Kary za zwłokę, a po nich jeszcze większe kary
Czy w Leningradzie kary były niewysokie?
Może kar w ogóle nie było?
Albo udawało się je przeczekać?
Sergiusz wsiadał na rower
Jeździł od instytucji do instytucji
Liczył na umorzenie kar
Ale nie następowało
Jego wylękniona twarz stawała się
Przezroczysta
POŁĄCZENIE FIOLETU Z PURPURĄ
Za górą szarych plastikowych worków
Dostrzegam parę ud, jasnobrązowych
Młoda kobieta wstrzykuje narkotyk
Twarz skryta jest pod kaskadą włosów
Ich kolor… ? Połączenie fioletu z purpurą?
Między workami czekającymi na przejazd śmieciarki
Płonące włosy, szczupłe uda
Wiersze/miniatury oraz rysunki ukazały się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Wojna na Ukrainie trwa już nieco ponad 1000 dni. Dni śmierci i zniszczenia. W przestrzeni medialnej oprócz komunikatów dokumentujących liczbę ofiar i skalę zniszczeń pojawiały się w tym okresie także zapewnienia obu walczących stron o chęci uregulowania konfliktu na drodze negocjacji. Nie będziemy rozsądzać, czy były one szczere, czy też tylko czynionymi na użytek światowej opinii publicznej pustymi deklaracjami. Bez względu na ich szczerość deklaracje pokojowego uregulowania konfliktu można bowiem uznać za element towarzyszącej każdemu konfliktowi gry politycznej. Czy elementem tej gry są także dwie wiadomości, które nie tak dawno zelektryzowały światową opinię publiczną?
Pierwszą z nich było wyrażenie przez prezydenta USA Joe Bidena zgody na wykorzystanie przez Ukrainę dostarczonych jej amerykańskich taktycznych systemów rakietowych MGM – 140 ATACMS do dokonywania uderzeń w głąb terytorium Rosji. Wiadomość ta wywołała burzę medialną. W środkach masowego przekazu zaroiło się od różnych skrajnych wypowiedzi. Jedni przekonywali, iż dzięki tej decyzji Ukraina odniesie zwycięstwo. Inni straszyli eskalacją przemocy i groźbą rychłego wybuchu III wojny światowej.
Potwierdzeniem tych ostatnich proroctw miała być druga ze wspomnianych wiadomości: o podpisaniu przez prezydenta FR Władimira Putina nowej doktryny nuklearnej. Tylko nieliczni uznali obie te decyzje za element toczącej się między Rosją i USA gry politycznej, w której niestety Ukraina jest tylko pionkiem. Jest to gra bardzo ryzykowna. Szczególnie gdy weźmie się pod uwagę obecną napiętą sytuację międzynarodową. W przypadku, gdy jednej ze stron puszczą nerwy lub sytuacja wymknie się spod kontroli dojść może do niewyobrażalnej katastrofy – nuklearnej wojny, która przyniesie kres naszej cywilizacji.
Pocieszającym może być fakt, iż taka ryzykowna gra nie jest niczym nowym w historii wzajemnych stosunków wielkich mocarstw. Przykładem jest kryzys kubański, który miał miejsce równo 62 lata temu. Wówczas świat stanął w obliczu wojny nuklearnej. Do jej wybuchu nie doszło dzięki wzajemnym ustępstwom i rozsądkowi ówczesnego prezydenta USA Johna F. Kennedy’ego i przywódcy ZSRR Nikity Chruszczowa. Miejmy nadzieję, że nowo wybrany prezydent USA Donald Trump i W. Putin rozegrają tę ryzykowną grę w taki sposób, żeby nie doszła ona do punktu, z którego nie będzie już powrotu. Liczyć się jednak należy z tym, iż stratną w tej grze okaże się Ukraina.
Na zakończenie jeszcze kilka uwag. Po pierwsze system rakietowy MGM – 140 ATACMS nie jest żadną mityczną bronią zapewniającą jej posiadaczowi zwycięstwo. Jego zasięg wynosi 300 km. Tym samym wiele strategicznie ważnych obiektów na terenie Rosji jest poza jego zasięgiem. Zezwolenie dotyczy zresztą tylko celów wojskowych. Ukraina nie odniesie więc za jego pomocą zwycięstwa nad Rosją. Co gorsza, ataki na Rosję mogą wywołać u Rosjan chęć odwetu – co przysporzy Ukrainie więcej strat i szkód. Druga uwaga dotyczy podpisanej przez Putina doktryny nuklearnej Rosji. W pewnym sensie nie jest to dokument nowy. Cztery lata temu, w czerwcu 2020 roku, podpisał on już Rozporządzenie wykonawcze Prezydenta Federacji Rosyjskiej nr 355 z dnia 2 czerwca 2020 r. w sprawie podstawowych zasad polityki państwowej Federacji Rosyjskiej w dziedzinie odstraszania nuklearnego. Obecną doktrynę można więc uznać za uaktualnienie tamtego dokumentu, chociaż zbieżność jej podpisania z decyzją J. Bidena nie wydaje się przypadkowa. Co się zaś tyczy decyzji politycznych, to nawet prezydenci wielkich mocarstw nie podejmują ich bez uprzednich konsultacji. Muszą też uwzględnić w nich m.in. szeroko rozumiane interesy narodowe i liczyć się z opinią różnych grup nacisku. Za podjęte decyzje ponoszą oni jednak odpowiedzialność nie tylko prawną, lecz także… przed historią. Chyba ani Putin, ani tym bardziej Biden (a nawet jego następca D. Trump) nie chcą, by zapamiętano ich jako tych, którzy wywołali wojnę atomową.
Praktyka podania do publicznej wiadomości wyników badania sondażowego, na podstawie którego członkowie partii tworzących Koalicję Obywatelską mają wskazać kandydata w wyborach prezydenckich, jest zaskakująca. Donald Tusk jednak raczej rzadko robi coś przez przypadek. A już na pewno nie należy do tych polityków, którzy – z nudów, zmęczenia albo neutralizując emocje z całego dnia – wypisują na platformie X (dawny Twitter) nieprzemyślane komunikaty.
Swoim wpisem o tym, że Rafał Trzaskowski wygrywa z konkurentem z PiS – kimkolwiek on będzie – dwunastoma punktami procentowymi w pierwszej i aż czternastoma w drugiej turze (40:28 i 57:43), zaś Radosław Sikorski co prawda finalnie też wyszedłby z tego starcia zwycięsko (54:46, ośmioma punktami), ale w pierwszej przegrałby 28:30, Tusk przesądził w zasadzie sprawę. Pamiętając szok po przegranej pierwszej turze przez Bronisława Komorowskiego w 2015 roku i to, co się działo w ciągu kolejnych dwóch tygodni, mało który członek PO będzie chciał zaryzykować powtórkę takiego scenariusza. Pozostali koalicjanci (Inicjatywa Polska, Zieloni i Nowoczesna), o jeszcze bardziej lewicowo-liberalnej orientacji, tak czy owak będą głosować na prezydenta Warszawy.
Innym pytaniem jest, czemu premier ogłosił wynik tego sondażu urbi et orbi. Być może uznał, że traci kontrolę nad prawyborczym procesem. Wiele znaków wskazuje (a plotki to potwierdzają), że to, co miało być rycerską rywalizacją dżentelmenów, zaczyna nabierać kształtu niezłej bijatyki. Sikorski uwierzył, że stoi przed realną szansą. Pokazał lwi pazur, energicznie ruszył do ataku. Jeszcze raz okazało się, że w polityce nie ma miękkiej gry. Stronnicy Trzaskowskiego w związku z tym też przestali się gryźć w język. Czerwone, jak to się teraz mawia, linie nie zostały przekroczone, ale lepiej było ostudzić nastroje, by nie osłabiać spójności partii i nie utrudniać dalszej – tej prawdziwej – kampanii zwycięzcy przedbiegów.
Prawo i Sprawiedliwość nadal tkwi w marazmie, Nowa Lewica rozpaczliwie szuka kandydatki (w nieświadomości, co zrobi Razem – i czy przypadkiem obydwie partie nie skończą z kompromitująco słabym wynikiem; tym bardziej, że startować zamierza też lider Unii Pracy Waldemar Witkowski, a ponoć szykuje się jeszcze posłanka Paulina Matysiak; współpracująca z pisowcem Marcinem Horałą, ale jednak tzw. razemka). PSL umyło ręce, wskazując a to na jakiegoś wspólnie uzgodnionego, jednego kandydata Koalicji 15 Października, a to na Szymona Hołownię – a według powszechnych podejrzeń sympatyzując z R. Sikorskim. Tak naprawdę jednak liczyć się będą tylko dwaj nominaci największych sił politycznych, przy czym wygrana reprezentanta PiS/Jarosława Kaczyńskiego wydaje się po prostu nieprawdopodobna. Do kanonu politycznej poprawności należy ostrożność i niechwalenie dnia przed zachodem słońca, ale nam – niezależnym komentatorom i analitykom – wolno powiedzieć to wprost: obserwując zmagania Trzaskowskiego z Sikorskim przyglądamy się przyszłemu prezydentowi RP.
Lepiej jednak, żeby ci dwaj tego nie przeczytali. Kampanię trzeba będzie przeprowadzić i to z pełnym zaangażowaniem, determinacją, nie szczędząc wysiłków, nie dosypiając, ściskając tysiące dłoni, wysyłając za pośrednictwem mediów precyzyjnie obmyślone przesłania do wyborców, inwestując wielkie pieniądze (partyjne, a w przypadku PiS – to, co uda się uzbierać od najbardziej przekonanych zwolenników). Historia Komorowskiego to oczywiste memento, ale warto też pamiętać, że nawet Aleksander Kwaśniewski uzyskując w 2000 roku reelekcję w pierwszej turze, jako jedyny dotąd pretendent, uzyskał 53,9 procent, podczas gdy wcześniejsze sondaże dawały mu o jakieś 15-20 punktów procentowych więcej. I to po bardzo intensywnej kampanii, w trakcie której nic nie zostało zaniedbane.
A tym razem stawka jest niesłychanie wysoka. Stoimy przed alternatywą: dalsze tkwienie w niemocy i potencjalne otwarcie drzwi do restytucji autorytarnego populizmu lub szansa na realne odbudowanie demokracji i praworządności, naprawę państwa, zagwarantowanie jego bezpieczeństwa.
Kto mówi, że w języku polskim rozróżnić można tyle a tyle dialektów, ten stwierdza pewien fakt. Kto mówi, że ten a ten z tych dialektów jest najpiękniejszy, ten ocenia. Stwierdza pewien fakt ktoś, kto mówi, że ludzie w swoim postępowaniu rządzą się na ogół interesem osobistym albo że każdy człowiek pragnie szczęścia, podczas gdy ocenia ten, kto mówi, że dobrze jest w swoim postępowaniu pamiętać o innych albo że szczęście jest dobrem najwyższym.
Rozróżnienie tych dwóch rodzajów wypowiedzi jest nam niezbędne do rozróżnienia dwóch różnych punktów widzenia, dwóch różnych postaw, z jakimi można przystępować do rozważań nad moralnością. Jedną z możliwych dróg obiera ten, kto przystępując do pracy w tej dziedzinie mówi sobie: nie będzie mnie interesowało, co dobre, a co złe, nie będę usiłował rozstrzygać, do czego ludzie powinni dążyć, a czego powinni unikać. Będę tylko obserwował, co ludzie uważają za dobre i złe, co nakazują czynić i od czego nakazują się wstrzymywać, będę usiłował dociec, jakie motywy pchają ludzi do takiego, a nie innego oceniania, jakie motywy kierują nimi nie tylko w ocenianiu, ale i w postępowaniu.
Oto jedna z możliwych postaw, z jakimi można przystępować do rozważań nad moralnością. Jest to postawa beznamiętnego badacza pewnego faktycznego stanu rzeczy, postawa tego, kto bada zjawiska moralne podobnie jak botanik bada rośliny, a językoznawca – zjawiska językowe.
Zagadnienia, których przykłady podaliśmy wyżej, wysuwane bywają tu i ówdzie w książkach etycznych, ale dominują w nich roztrząsania innego typu. Etyk bowiem poczytuje za swoje główne zadanie nie opis i wyjaśnienie pewnych faktów, lecz powiedzenie ludziom, co dobre, a co złe, co powinno być celem ludzkich dążeń, jakie motywy powinny kierować ludzkim postępowaniem. Jego postawa nie jest już postawą obserwatora, lecz postawą współtwórcy moralności. Jego zadaniem jest ocenianie pewnych zjawisk i formułowanie reguł mających pokierować ludzkim postępowaniem.
Rezerwując zgodnie z tradycją słowo „etyka” dla dyscypliny, w której punkt centralny stanowią tego rodzaju dociekania, nazywać będziemy w niniejszej książce nauką o moralności dyscyplinę, która niczego w zakresie moralności nie ocenia i niczego nie zaleca, tylko próbuje np. jak najrzetelniej zanalizować i wyjaśnić panujące w danym środowisku oceny moralne i obowiązujące w nim normy, próbuje dociec motywów, które pchają ludzi zarówno do chwalonego, jak i ganionego w danym środowisku postępowania.
Słowa „moralny” i „moralność” grzeszą pewną wieloznacznością. Jest to wprawdzie wieloznaczność nietrudna do uchwycenia, lepiej się wszakże przed nią od razu zabezpieczyć.
Kto skarży się na poniesione straty materialne i moralne, kto mówi o doznanych przez się cierpieniach moralnych, ten używa słowa „moralny” w znaczeniach, których jak łatwo się domyślić, nie bierzemy tu w ogóle pod uwagę. Straty moralne w przeciwstawieniu do strat materialnych to straty, które nie dadzą się przeliczyć na pieniądze. Świadczy o tym symboliczna złotówka, którą sąd przyznaje ludziom na ich pokrycie. W innym znowu sensie słowa „moralny” przeciwstawia się cierpienie „moralne” – ,,fizycznemu”. Więzień bity na śledztwie cierpi „fizycznie”. Upokorzenie, którego doznaje, uchodzi za cierpienie „moralne”.
W znaczeniu słowa „moralny”, które już nas bliżej interesuje, można odróżnić dwa warianty: Gdy mówimy o zmyśle moralnym, o ocenie moralnej, mając na myśli pewną dyspozycję do reagowania na pewien rodzaj podniet i pewien rodzaj ocen, posługujemy się słowem „moralny” w sensie najzupełniej neutralnym, tj. wyzbytym jakiegokolwiek elementu pochwały czy nagany. W ten sam sposób możemy posługiwać się tym słowem, mówiąc o uczuciach moralnych, skrupułach moralnych itp. wtedy, gdy mamy na myśli uczucia i skrupuły przynależne do pewnego specyficznego rodzaju przeżyć. Mówimy np., że wyrzuty sumienia, że poczucie powinności są doznaniami moralnymi. O tej przynależności do pewnej sfery przeżyć decydować mogą różne względy. Przez doznania przynależne do sfery moralnej rozumie się czasem a) doznania, jak wyrzuty sumienia czy poczucie powinności, b) kiedy indziej doznania (czy dyspozycje) bywające przedmiotem pochwały czy nagany moralnej, a więc takie np. jak zazdrość, wdzięczność itp. c) wreszcie doznania (czy dyspozycje) grające według panujących opinii doniosłą rolę w rozwoju moralności. Autorzy doszukujący się życia moralnego u zwierząt przytaczają znalezione u zwierząt objawy współdoznawania, solidarności, zaliczając w tym wypadku te doznania do moralnych nie tylko dlatego, że są przedmiotem moralnej pochwały, ile dlatego, że odgrywają w rozwoju moralnym (a idzie tu przede wszystkim o filogenezę) szczególną rolę (…).
W drugim wariancie znaczeniowym słowo „moralny” już nie jest neutralne, lecz staje się antynomem słowa „niemoralny”. W tym sensie zawiść czy kłamliwość są niemoralne, a miłość bliźniego czy odwaga cywilna są moralne.
W potocznym obiegu znajduje się jeszcze dobrze znane użycie słowa „moralny”, stanowiące zwężenie jednego lub drugiego z wymienionych przed chwilą znaczeń. Posługujemy się nim wtedy, gdy „moralne” (w sensie kwalifikacji gatunkowej) jest dla nas tylko coś, co jest związane z życiem płciowym, gdy „moralne” w sensie „moralnie dodatnie” jest dla nas jakieś postępowanie posłuszne normom regulującym życie płciowe w danym środowisku, a „niemoralny” znaczy tyle co „nieobyczajny”, „nieprzystojny”. W pismach brukowych, w ustach duchownych to znaczenie jest bardzo pospolite. To zwężenie, podobne zresztą do tego zwężenia, któremu uległo słowo „cnota”, interesować nas tutaj nie będzie, tak jak nie interesuje nas czwarty sposób posługiwania się słowem „moralny”, który się stosuje, mówiąc o przypowieściach moralnych, bajkach moralnych itp., w myśl którego moralny znaczy tyle, co „umoralniający”, a „niemoralny” tyle co „gorszący”.
Słowo „moralność” należy traktować jako nazwę pozorną. Gdy mówimy o moralności jakiejś grupy społecznej, gdy stwierdzamy, że moralność się w tej grupie podnosi czy rozprzęga, mamy na myśli zmiany w pewnych dominujących w tej grupie ocenach i regułach oraz zmiany w postępowaniu ludzkim, którego te oceny i reguły dotyczą. Gdy ubolewamy, że na skutek kryzysu ekonomicznego obniżyła się moralność kupiecka, możemy mieć na myśli takie np. fakty, jak wzmagające się w sferach kupieckich lekceważenie swoich zobowiązań płatniczych, jak coraz częstsze dopuszczanie weksli do protestu i stępienie się naszych reakcji na tego rodzaju wypadki, łagodzenie się ocen w stosunku do rzeczy przedtem bardzo surowo potępianych. Według węższego użycia słowa „moralność”, odpowiadającego dopiero co rozważonemu węższemu użyciu słowa „moralny”, tylko pewne oceny i reguły dotyczące naszego życia płciowego wchodziłyby do moralności.
Mówiąc w naszej książce o ocenach moralnych, będziemy mieli, oczywiście, na myśli neutralne znaczenie słowa „moralny”. Zjawiskami moralnymi będą dla nas wyłącznie zjawiska zaliczane w znanych nam środowiskach do sfery moralnej na podstawie pewnych ich znamion charakterystycznych, znamion, które będziemy właśnie usiłowali wydobyć na jaw.
Zjawiska moralne tak rozumiane są zjawiskami nader skomplikowanymi i przystępować do nich można od różnych stron. W zależności od tego, z jakiej strony podchodzić do nich będziemy, ujawniać nam się będą w związku z nimi coraz to inne zagadnienia. Zagadnienia te można by grupować rozmaicie, wszelka bowiem klasyfikacja jest – jak wiadomo – rzeczą konwencji. Tytułem prowizorium raczej niż poprawnej klasyfikacji zgrupujemy je w trzy działy podstawowe, w których rozróżniamy jeszcze pewne grupy pomniejsze.
Do pierwszego z tych działów podstawowych zaliczymy analizę oceny i normy moralnej, zmierzającą do ustalenia pewnych własności wspólnych i swoistych wszystkim ocenom i normom poczytywanym zgodnie za moralne. Zarówno w słowie drukowanym, jak i w naszych rozmowach z ludźmi formułujemy całą mnogość ocen, z których pewne tylko jesteśmy skłonni poczytywać za moralne. Nie mamy najmniejszych wątpliwości, że mamy z oceną moralną do czynienia, gdy mówimy, że źle jest znęcać się nad bezbronnym. Nie mamy najmniejszych wątpliwości, że nie mamy z oceną moralną do czynienia, gdy mówimy, że umiejętność jasnego formułowania myśli jest cennym darem. Ale możemy się już zawahać przy ocenie głoszącej, że szczęście jest najwyższym dobrem. Wyłuskiwanie oceny i normy moralnej spośród innych ocen i norm – oto centralne zagadnienie tego działu, zagadnienie, które, w innych słowach, jest zagadnieniem, czym jest i czym nie jest moralność.
„Wszyscy z grubsza rozumiemy, co znaczy słowo «moralność» – pisze G. E. Moore[1] – oswojeni jesteśmy z odróżnieniem dobra i zła moralnego od tego, co bywa nazywane dobrem i złem fizycznym. Wszyscy odróżniamy moralny charakter człowieka od jego zalet towarzyskich czy intelektualnych. Czujemy, że oskarżenie kogoś o postępowanie niemoralne jest czymś zupełnie różnym od oskarżenia go tylko o zły smak czy złe maniery, albo od oskarżania go o głupotę i niewiedzę” (…). To rozumienie „z grubsza”, o którym mówi G. E. Moore, może wystarczyć człowiekowi w jego działaniach, ale człowiek bliżej zainteresowany moralnością zaspokoić się nim nie może, zwłaszcza że im więcej nad tym zagadnieniem myśli, tym lepiej dostrzega, że nie jest ono tak proste, jak się wydaje, i że to rozumienie „z grubsza” zostawia nas w wypadkach spornych bez określonych dyrektyw. A tych wypadków spornych jest cała mnogość. Na to, jak trudno odróżnić czasem ocenę estetyczną od moralnej, zwracano uwagę już od dawna. A jakże trudno czasem w odniesieniu do pewnego określonego postępowania powiedzieć, czy mieliśmy do czynienia tylko z nietaktem, czy też z czymś, co podlega ujemnej kwalifikacji moralnej; jak trudno w stosunku do pewnych reguł zadecydować, czy mamy do czynienia z regułami dobrego wychowania, czy też z regułami, których przekroczenie dyskwalifikuje nie tylko towarzysko; ale i moralnie.
Tu może się niejednemu czytelnikowi nasunąć łatwy zarzut, że tego rodzaju rozważania są skazane nieuchronnie na błędne koło. Próbując rozstrzygać przez analizę ocen i norm moralnych, co należy do moralności, a co do niej nie należy, musimy już jakoś umieć je wyodrębnić po to, żeby się im bliżej przyjrzeć, czyli musimy rządzić się już jakąś koncepcją moralności, chociaż ta miała stanowić dopiero przedmiot naszych poszukiwań. Ten banalny już dla tego rodzaju sytuacji zarzut nie mąci naszego sumienia teoretycznego. Istnieją zazwyczaj w danym środowisku pewne oceny i normy, które ludzie zgodnie poczytują za przynależne do moralności. Po prowizorycznym wyznaczeniu środowiska, w jakim zamierzamy się obracać, wolno nam zapytać w odniesieniu do norm i ocen, które nam się wydają w tym środowisku na ogół poczytywane za moralne, czy mają one jakieś własności swoiście wspólne. Troska o to, żeby nie zboczyć z tego terenu, gdzie panuje zgoda, zmusza niestety do operowania stereotypowymi przykładami, próby bowiem ożywienia materiału ilustracyjnego przez przykłady mniej utarte wiążą się często z wątpliwościami, czy dana wypowiedź byłaby już równie zgodnie zaliczona do wypowiedzi o charakterze moralnym.
Przy dobieraniu i zużytkowywaniu materiału, na którym mamy wyczucia ludzkie związane z ocenianiem moralnym krystalizować, niepodobna wyeliminować zupełnie domysłu, opinii powziętych „na oko”. Jest to trudność bynajmniej dla tej sytuacji nie swoista, lecz trudność wspólna wszelkim definicjom, które nazywa się analitycznymi, a które odbudowują znaczenie jakiegoś wyrażenia zgodnie z tzw. intuicjami potocznymi; o tych intuicjach mówi się bowiem zawsze mniej lub więcej na kredyt. Są ludzie, którzy – po to, żeby wyeliminować niepewny domysł – proponują stosowanie w tych wypadkach metody statystyczno-ankietowej. Ale ze stosowaniem tej metody związałyby się nie byle jakie trudności techniczne. Te trudności zmuszają nas do tego, by tych skrupułów teoretycznych tutaj nie uwzględniać. Lepiej uzyskać rezultaty przybliżone, niż nie móc w ogóle ruszyć z miejsca.
Analizę oceny moralnej na tej drodze, jaką wskazujemy, propagował D. Hume, który polecał zebranie i uporządkowanie tych własności ludzkich, które się chwali, i tych, które się gani. To zadanie miał umożliwić pewien eksperyment myślowy. Na to mianowicie, by badacz zdał sobie sprawę, czy ma z własnością cenioną dodatnio czy ujemnie do czynienia, wystarczało – według niego – by „zagłębił się chwilę w siebie i rozważył, czy pragnąłby czy nie, by mu ktoś tę czy ową własność przypisał, i czy to ewentualne przypisanie płynęłoby od wroga czy od przyjaciela”. Zadaniem rozumowania z kolei byłoby „ujawnić w obu wypadkach okoliczności wspólne tym własnościom: ustalić ten rys swoisty [that particular], który daje się odnaleźć we wszystkich własnościach chwalonych z jednej strony i we wszystkich własnościach ganionych z drugiej, i tą drogą dotrzeć do podstaw etyki i odnaleźć te zasady ogólne, z których wywodzi się ostatecznie wszelka dezaprobata czy uznanie”[2].
Opracowanie charakterystyki oceny i normy moralnej nie wyczerpuje jeszcze pierwszego działu nauki o moralności. Z oceną i normą moralną wiążą się bowiem jeszcze dalsze zagadnienia. Wiadomą jest rzeczą np., że ludzie, którzy godzą się co do tego, które oceny i normy uznać za moralne, nie godzą się co do tego, czego te wypowiedzi dotyczą, jaki jest ich właściwy przedmiot, a co jest ich przedmiotem tylko z pozoru. Ciekawą jest także sprawą, jak ludzie oceny moralne próbują uzasadniać w razie rozbieżności opinii, jakie są w ogóle możliwości ich uzasadnienia. Te przykłady może wystarczą do wyjaśnienia, jaki rodzaj zagadnień składa się na pierwszą wyróżnioną przez nas grupę.
Drugą grupą, jaką ma przed sobą ten, kto uprawia naukę o moralności, stanowią zagadnienia z zakresu psychologii moralności. Pośród tych zagadnień można wyróżnić cały szereg grup podrzędnych.
A. Do pierwszej z nich można zaliczyć zagadnienia z zakresu psychologii oceniania. Jakie motywy rządzą naszymi pochwałami i naganami, w jakich warunkach jesteśmy skłonni do surowszych, a w jakich do pobłażliwszych ocen, dlaczego pewne okoliczności, zwane łagodzącymi, zmniejszają surowość naszego potępienia, jak należy rozumieć związek między tzw. rozumieniem danego postępowania a skłonnością do oceniania go z pobłażliwością, związek ujęty w znanym powiedzeniu głoszącym, że wszystko zrozumieć – to wszystko przebaczyć – oto przykłady tego rodzaju zagadnień. Zagadnienia te ze względu na swój związek z oceną są bliskie grupie pierwszej, że jednak podstawą naszego podziału zagadnień jest wzgląd na ich charakter, a nie na ich przedmiot, umieszczamy je w drugiej grupie. Nie znaczy to, o czym się przekonamy w dalszych naszych rozdziałach, byśmy w naszej pierwszej grupie zagadnień mogli całkowicie zagadnienia psychologiczne uchylić. Zjawią się one przy próbie wyznaczenia zakresu ocen i norm moralnych, ale będą miały wyłącznie charakter pomocniczy: będą służyły uwypuklaniu ich odrębności pośród innych ocen i norm.
B. Inną grupę zagadnień z zakresu psychologii moralności stanowią zagadnienia związane z psychologią postępowania. Dobrze znana jest teza głosząca, że człowiek rządzi się zawsze względem na interesy własne i że te motywy odnaleźć można w postępowaniu z pozoru najzupełniej bezinteresownym. Równie znane są argumenty antagonistów, którzy doszukują się w człowieku jakiejś przyrodzonej mu względem ludzi sympatii (rozumianej raz raczej jako zdolność współodczuwania, kiedy indziej raczej jako życzliwość), dyspozycji, która miałaby nam wyjaśniać jego czyny, nie tylko z pozoru, ale naprawdę bezinteresowne. Ten spór o to, jakie motywy dominują w ludzkim postępowaniu, znany jako spór o „naturę” ludzką, ma wiekowe za sobą tradycje. Nie troszcząc się na ogół wiele o fakty – choć spór to przecież czysto faktyczny – rozstrzygano go bądź po linii krańcowego optymizmu, bądź po linii krańcowego pesymizmu.
Motywy, prowadzące do postępowania cieszącego się uznaniem, interesowały szczególnie wielu etyków wychodzących z założenia, że ochota do spełniania czynów nagannych jest doskonale zrozumiała i nie wymaga żadnych bliższych wyjaśnień, podczas gdy ochota do spełniania czynów chwalonych, jako działająca rzekomo wbrew naturze, domaga się wyjaśnienia. W samym już postawieniu sprawy w taki sposób kryła się pewna koncepcja człowieka, przesądzanie z góry, do czego ludzie na ogół dążą i czego unikają. Rewizja tego doniosłego sporu o „naturę” ludzką, rewizja, która musi się zacząć od pojęcia „natury”, czeka na badaczy o większym szacunku dla faktów i większej ostrożności w uogólnieniach niż badacze, którzy zajmowali się dotąd tym zagadnieniem.
C. Do trzeciej grupy zagadnień psychologicznych można zaliczyć zagadnienia dotyczące przeżyć czy dyspozycji poczytywanych za specyficzne dla sfery moralnej. Zmysł moralny, o którym niegdyś wiele mówiono, tzw. poczucia moralne, o których chętniej mówi się dzisiaj i których brak poczytuje się za przejaw ślepoty moralnej zwanej moral insanity, poczucie powinności, tzw. szlachetne oburzenie (moral indignation), wyrzut sumienia – oto przykłady przeżyć uważanych ogólnie za charakterystyczne dla naszego życia moralnego.
D. Każdy, kto kiedykolwiek wertował różne podręczniki psychologii w poszukiwaniu rozdziału dotyczącego moralnych przeżyć czy dyspozycji, mógł się łatwo przekonać, że większość tego rodzaju rozdziałów traktuje o takich rzeczach jak miłość, zawiść, zazdrość, współczucie. Przeżycia te czy dyspozycje są zupełnie inaczej związane z życiem moralnym człowieka niż te, które wymieniliśmy poprzednio. Są one z moralnością związane w tym sensie, że bywają przedmiotem dodatniej lub ujemnej oceny moralnej. Analiza tych uczuć i dyspozycji interesuje naukę o moralności tylko pośrednio, jako analiza, która wglądając bliżej we właściwości przedmiotów pochwały czy nagany może się przyczynić do wyjaśnienia mechanizmu oceniania moralnego.
E. Do zagadnień psychologii moralności, o których dość dużo pisano, należą zagadnienia psychogenezy moralności. Pierwsze przejawy reakcji moralnych u dziecka, główne etapy w rozwoju moralnym indywiduum, osobliwości tych poszczególnych faz interesowały już wielu psychologów i pedagogów, powodowanych często nadzieją, że zbadanie rozwoju moralnego dziecka podda im pewne dyrektywy dla pokierowania tym rozwojem w pożądanym przez nich kierunku.
F. Do zagadnień psychologii moralności zasługujących na osobną rubrykę trzeba zaliczyć zagadnienia typologii moralnej. Każdy z nas miał w toku życia okazję zaobserwować, że ludzie, jeżeli idzie o ich fizjonomię moralną, należą do typów rozmaitych. Wszyscy znamy owego człowieka zasad, który w swoim postępowaniu rządzi się nimi aż do bezwzględności. Znamy także owe miękkie, uczuciowe typy, które nie zawsze są z zasadami w zgodzie i gotowe są z niejednej zrezygnować, byleby tylko nie zrobić komuś przykrości. Wszyscy znamy takich, którzy dbają przede wszystkim o to, by zawsze „być w porządku” i takich, którzy dbają w swoim postępowaniu przede wszystkim o jego efekty społeczne. Literatura piękna jest niewyczerpanym źródłem obserwacji z tego terenu, obserwacjom tym jednak nikt nie nadał dotąd, o ile nam wiadomo, bardziej systematycznego charakteru.
G. Kto interesuje się moralnością, nie może wreszcie zaniedbać zjawisk patologicznych z tego zakresu. Na chorobliwych skrupulatach można studiować mechanizm skrupułu moralnego. Na typach klinicznych, którym lekarze przypisują ślepotę moralną, można badać, czy istnieją jakieś własności wspólne wszystkim ludziom, którym tego rodzaju ślepotę przypisujemy. Gdyby takie własności dały się odnaleźć, zrobilibyśmy krok naprzód ku wyjaśnieniu sobie, od jakich czynników zależy rozwój moralny.
Przechodzimy z kolei do trzeciej i ostatniej z naszych grup podstawowych. Jest nią, jak łatwo się domyślić, socjologia moralności. Jej problematyka jest tak bogata, że raz jeszcze zastrzec się tu musimy, jak to czyniliśmy i w odniesieniu do grup poprzednich, że nie mamy pretensji, by ją wyczerpać w działach, które podajemy niżej.
A. Jednym z pierwszych zadań, jakie nam się tu narzuca, jest coś, co można by nazwać środowiskowym zróżnicowaniem moralności. Etycy zwykli mówić o moralności społeczeństwa, w którym żyli, jako o czymś jednolitym. Pisano książki o rozwoju moralności tak, jakby to był rozwój jednopienny. Tymczasem sprawa jest bardziej skomplikowana, niż się na pozór wydaje. Reguły moralne załamują się rozmaicie w różnych środowiskach społecznych. Trudno wątpić, że opinie moralne naszego chłopa, jego hierarchia cnót i grzechów różnią się w wielu punktach od opinii i odnośnej hierarchii naszego miejskiego inteligenta. To środowiskowe różnicowanie moralności można oczywiście uprawiać na różnych odcinkach czasu i przestrzeni. Można rekonstruować moralność środowisk ludzkich z odległej przeszłości, można, wychodząc poza najbliższe sobie środowiska, odtwarzać fizjonomię moralną dalekich ludów prymitywnych. Nie jest wyłączone, że nagromadzenie tego rodzaju materiałów upoważni kiedyś do konstruowania jakiejś typologii moralnej, nie w odniesieniu już do indywiduów, którymi zajmowała się psychologia moralności, lecz w odniesieniu do pewnych kompleksów poglądów wyznawanych przez całe grupy ludzkie.
B. To środowiskowe zróżnicowanie moralności nasuwa wnet dalsze zagadnienia. Stwierdziwszy pewne różnice poglądów badacz może zadać sobie pytanie, od czego te różnice zależą. Otwiera się przed nim jako nowa rubryka, ustalanie pewnych związków: a więc np. zależność poglądów moralnych i ludzkiego postępowania od klimatu, od gęstości zaludnienia, proporcji obojga płci, od czynników gospodarczych, struktury społecznej danej grupy, jej ustroju politycznego itd. Nasuwa się tu również badanie związków funkcjonalnych moralności w stosunku do religii, prawa i innych tzw. form kultury. Do klasycznych prac z tej dziedziny można zaliczyć rozważania M. Webera, prowadzące do powiązania ze sobą rozwoju kapitalizmu we wczesnej jego fazie z etyką purytańską chwalącą cnoty, które skutecznie służyły kumulowaniu bogactwa i zabraniającą uciech doczesnych, które się zazwyczaj wiążą z trwonieniem tego, co się zebrało. Taką nowoczesną pracą, która ustala pewne koincydencje, wyglądające na coś więcej niż koincydencje, jest praca S. Ranulfa[3] 1, który stara się okazać, że skłonność do silnych potępień występuje stale w środowiskach drobnej burżuazji i nie występuje gdzie indziej. Oczywiście, chodzi tu o tego rodzaju skłonność występującą nie tylko u pewnych indywiduów, ale stanowiącą masowe zjawisko w danym środowisku.
Jeżeli idzie o związki reguł moralnych z innymi przejawami kultury, można tu tytułem przykładu przytoczyć teorię głoszącą, że najbogatsze życie kulturalne kwitło w grupach o surowej moralności płciowej, dzięki temu, że stłumiony instynkt płciowy sublimował się w twórczości naukowej i artystycznej. Tej teorii przeciwstawia się inna, głosząca coś wręcz przeciwnego, utrzymująca mianowicie, że moralność płciowa o swobodnym charakterze prowadziła do ogólnej twórczej ekspansji, i że tę ekspansję widzimy na wszystkich polach u ludów nie zgnębionych nadmierną ilością prohibicji.
C. Badanie związków moralności z różnymi innymi czynnikami grającymi rolę w życiu społecznym może niejednego zachęcić do stwierdzenia tych związków w rozwoju moralnym jakiejś grupy. Tezą z tego zakresu jest teza materializmu dziejowego, każąca doszukiwać się tła ekonomicznego w kolejnych przemianach oblicza moralnego jakiejś grupy społecznej. Do tej rubryki należy dyskusja, czy słuszność jest po stronie tych, którzy te przemiany przypisują ruchom masowym, lekceważąc wpływy jednostek, czy też raczej po stronie tych, którzy podkreślają doniosłą rolę indywiduów: mędrców czy proroków. W ramach tej problematyki znajduje się zagadnienie, czy wzmagająca się specjalizacja pracy wiąże się – jak tego chciał E. Durkheim – z przejściem od solidarności, którą nazywał mechaniczną, do solidarności, którą nazywał organiczną itd.
Wymieniliśmy oto trzy podstawowe działy nauki o moralności. Jest rzeczą jasną, że do rozbudowy socjologii moralności niezbędna jest wielka wiedza z zakresu historii moralności, rozumianej nie tylko jako historia doktryn etycznych, ale i jako historia obiegowych w danej grupie i w danym czasie opinii moralnych i historia pewnych obiegowych w danej grupie sposobów postępowania. Tak rozumiana historia stanowi, oczywiście, cenny materiał dla działów poprzednich.
[1] Philosophical Studies, London 1922, s. 311.
[2] An Enquiry Concerning the Principles of Morals, Leipzig 1913, s. 6 i 7 [zob. wyd. pol. Badania dotyczące zasad moralności, tłum. A. Hochfeld, Warszawa 1975 – dop. red.].
[3] Moral Indignation and Middle Class Psychology. A Sociological Study (1938)
Maria z Niedźwiedzkich urodziła się w Warszawie 28 stycznia 1896 roku w rodzinie inteligenckiej, dbającej o edukację dzieci. W 1915 r. zaraz po maturze rozpoczęła studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim pozostając pod silnym wpływem koncepcji rozwijanych przez szkołę lwowsko-warszawską.
Już z okresu studiów pochodzą pierwsze jej rozprawki z dziedziny filozofii (głównie była to aksjologia). W roku 1921 uzyskała ona doktorat pisany pod kierunkiem profesora Jana Łukasiewicza noszący tytuł Zarys aksjologii stoickiej. W latach 1921–1923 studiowała na Sorbonie, później pracowała na UW jako asystentka. W 1924 r. zawarła związek małżeński ze Stanisławem Ossowskim, który nazwać można partnerskim w pełnym znaczeniu tego słowa. Trwał on do końca życia jej męża (1963 r.).
W 1932 r. M. Ossowska uzyskała habilitację z semantyki, a w latach 1934–1935 wyjechała na stypendium naukowe do Wielkiej Brytanii. Tam nawiązała bezpośrednie kontakty naukowe z kilkoma wybitnymi uczonymi, którzy wpłynęli na jej późniejszy rozwój intelektualny. Należeli do nich B. Russell, G.E. Moore i B. Malinowski. W II połowie lat trzydziestych M. Ossowska pracowała nad programem empirycznej nauki o etyce i dokonała w Podstawach nauki o moralności (I wyd. 1947) ambitnej próby syntezy powstającej dyscypliny. W jej projekcie nauki o moralności znalazły się 3 dziedziny: 1) filozofia etyki; 2) psychologia moralności; 3) socjologia moralności.
Maria Ossowska podkreślała znaczenie historii dla tworzenia podstaw nauki o moralności. Można powiedzieć, że wszystkie napisane później rozprawy, które traktować możemy za istotne dla nauki (i w jej dorobku) stanowiły realizację zarysowanego tam wcześniej programu. Zaliczymy do nich m.in. Motywy postępowania (1949 r.), Moralność mieszczańską (1956 r.), Socjologię moralności (1963 r.), Myśl moralną angielskiego Oświecenia (1966 r.), Normy moralne (1970 r.) i ostatnią wydaną jej książkę Ethos rycerski i jego odmiany (1973 r.).
Badacze biografii Ossowskiej zwracają uwagę na zdecydowaną dominację w jej życiu aktywności naukowej. Praktykowanie tej postawy nazywała ona sama egoizmem naukowym – a współcześni mówiliby o pracoholizmie. Ale pamiętać należy, iż na pracoholizm Ossowskiej składały się też inne formy aktywności, do których przywiązywała duże znaczenie. Należała do nich z pewnością praca nauczycielska, aktywność społeczna.
W latach okupacji Ossowska wykładała na konspiracyjnym uniwersytecie i uczestniczyła w akcjach pomocy ludności pochodzenia żydowskiego. Po zakończeniu wojny wykładała w Łodzi, a od 1948 roku na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 1952–1956 (okres stalinowski) zarówno Ossowska, jak i jej mąż Stanisław Ossowski zostali odsunięci od dydaktyki. Wrócili do niej po wydarzeniach październikowych w 1956 r. W owym czasie Ossowska była też aktywna w dyskusyjnym Klubie Krzywego Koła i podpisała tzw. list 34, będący protestem wobec polityki kulturalnej rządu PRL. Wszystko to – odwaga osobista, odpowiedzialność – składało się na jej osobisty autorytet, którym cieszyła się w środowiskach kulturalnych. Chcę podkreślić, że obecne tu były nie tylko niewątpliwe dokonania naukowe.
Maria Ossowska zmarła 13 sierpnia 1974 r. w Warszawie. Pamięć o niej jest wciąż żywa, zwłaszcza wśród tych, którzy zetknęli się z nią osobiście i studiowali jej twórczość.
Mirosław CHAŁUBIŃSKI
Obydwa teksty ukazały się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Przeciwnicy polityczni z lubością wytykali Kwaśniewskiemu potknięcia i niezręczności, ale nawet oni nie są w stanie zakwestionować jego oczywistych dokonań. Podczas prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego Polska weszła do NATO i stała się członkiem Unii Europejskiej, ugruntowując tym samym trwałą przynależność do europejskiej wspólnoty demokratycznej i stwarzając warunki do rozwoju kraju. Dorobkiem Kwaśniewskiego jest także obowiązująca do dzisiaj Konstytucja 1997 roku, którą współtworzył jako przewodniczący komisji konstytucyjnej i która została przyjęta w referendum podczas jego rządów.
Jeszcze jednym osiągnięciem Kwaśniewskiego, kto wie, czy nie największym, a którego znaczenia wciąż nie docenia się, jest sposób i styl sprawowania przez niego prezydentury. Kiedy w 1995 r. ówczesny przywódca SLD wygrywał wybory prezydenckie, był postrzegany jako lider jednego, lewicowego obozu politycznego, jako młody, dynamiczny i perspektywiczny polityk o jednoznacznych progresywistycznych i proeuropejskich poglądach. Kwaśniewski nie wyrzekł się swoich przekonań, chociaż zrzekł się członkostwa w SLD, co wyznaczyło ścieżkę postępowania dla jego następców. Jednakże jako prezydent współpracował z dobrymi intencjami z politykami różnych opcji, a w zaciszu gabinetu rozmawiał ze wszystkimi, nawet ze swoimi zdeklarowanymi przeciwnikami, nawet z tymi, którzy publicznie niewybrednie i bezpodstawnie go atakowali. Nikogo nie obrażał, nie wykluczał ze wspólnoty obywatelskiej, nikomu nie odmawiał patriotyzmu ani prawa do własnych racji.
Być może jego kohabitacja z rządem AWS nie była idealna, chociaż na tle dzisiejszych zachowań polityków z pełnym powodzeniem może być uznana za wzorcową. Nie dochodziło do gorszących publicznych sporów o mianowanie generałów czy ambasadorów. Gdy minister spraw zagranicznych zdecydował się odwołać ze stanowiska ambasadora RP w Białorusi osobę politycznie bardzo bliską prezydentowi, osobę z niekwestionowanym doświadczeniem politycznym jakkolwiek bez doświadczenia dyplomatycznego, Kwaśniewski nie oponował Geremkowi. Uznał, że dla dobra Rzeczypospolitej należy uznać prawo rządu do powoływania przedstawicieli Polski za granicą. Reprezentant prezydenta uczestniczył w posiedzeniach rządu. Prezydent zawsze dbał o obecność przedstawiciela rządu podczas jego licznych podróży zagranicznych czy w pracach powoływanych przez niego gremiów (np. w prezydenckich komitetach współpracy).
Polacy docenili taką postawę swojego przywódcy. W wyborach w 2000 roku Aleksander Kwaśniewski zwyciężył bezapelacyjnie, wygrywając głosowanie – jako jedyny dotychczas (!) – już w pierwszej turze.
To była prezydentura koncyliacyjna, kooperatywna, nacechowana odpowiedzialnością za państwo i właściwie stonowaną troską o prestiż i autorytet urzędu prezydenta.
Model prezydentury i jej styl zbudowane przez Aleksandra Kwaśniewskiego wyznaczyły wzorzec zachowań dla jego następców. Trudno powiedzieć, aby udało się im mu sprostać. Wybierając za kilka miesięcy nowego prezydenta kraju, warto pamiętać, jaką miarą warto i należy mierzyć i oceniać kandydatów.
Marek Magierowski, (były) ambasador Polski w USA, uważa, że formalnie nadal pozostaje ambasadorem w Stanach Zjednoczonych. Niby tak. W praktyce jednak od Magierowskiego nie zależy nawet zapas długopisów w naszej placówce nad Potomakiem. Nie jest już nawet pracownikiem MSZ.
Żenujący i szkodliwy dla Polski spór między prezydentem a rządem o mianowanie nowych (i odwołanie starych) ambasadorów trwa prawie od roku. Obecnie mamy taką sytuację, że większość ze 104 przedstawicielstw dyplomatycznych Polski za granicą nie ma ambasadorów i kierują nimi chargés d’affaires. Jednocześnie kilkudziesięciu odwołanych przez Sikorskiego byłych ambasadorów, którzy formalnie ambasadorami pozostają, bezczynnie pałęta się po gmachu MSZ w Warszawie. Pobierając zupełnie przyzwoite wynagrodzenie.
Główną odpowiedzialność za ten gorszący spektakl ponosi Andrzej Duda. Duda, powołując się na zapis w Konstytucji („[prezydent] mianuje i odwołuje pełnomocnych przedstawicieli Rzeczypospolitej Polskiej w innych państwach i przy organizacjach międzynarodowych”), utrzymuje, że powołanie ambasadorów jest przede wszystkim jego kompetencją, że to jego podpis decyduje i rozstrzyga.
Nikt, kto czyta Konstytucję, nie zaprzecza, że prezydent ma ważną, podmiotową rolę w procesie powołania ambasadorów. Ale też czytający ze zrozumieniem wiedzą, że w sferze polityki zagranicznej, która jest zastrzeżona dla rządu, to „prezydent współdziała z Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem”, a nie odwrotnie. Pisząc wprost, zadaniem prezydenta jest powołanie na stanowisko ambasadora osoby, wskazanej przez premiera i ministra spraw zagranicznych. Andrzej Duda odmawia wszakże podpisania nominacji, nawet na te stanowiska, gdzie od lat Polska nie ma ambasadora. Sikorski zarzuca prezydentowi, i słusznie, że prowadzi strajk i obstrukcję.
Oczywiście, kandydatury ambasadorów powinny być uprzednio z prezydentem uzgadniane. Tyle tylko, że PiS wpadło w pułapkę zepsutego przez siebie prawa. Według znowelizowanej przez PiS ustawy o dyplomacji, kandydatury ambasadorów są uzgadniane na forum tzw. konwentu. PiS, przekonane, że będzie rządziło do końca świata i dzień dłużej, przyznało w czteroosobowym konwencie prezydentowi jedno miejsce, a trzy – rządowi. Podczas rządów PiS A. Duda nie miał więc wiele do powiedzenia, gdyż przedstawiciele rządu zawsze mogli go przegłosować. I nadal mogą. Zmienił się wszakże rząd.
Nowy rząd z ministrem Sikorskim natomiast z zasady wskazuje na stanowiska ambasadorskie zawodowych dyplomatów. I w tym tkwi istota problemu. Medialna i polityczna dyskusja o uprawnieniach prezydenta w zakresie polityki zagranicznej pomija bowiem zasadnicze pytanie: A kogo pan prezydent A. Duda powoływał na stanowiska ambasadorów? Magierowski, który zasadnie ma opinię dyplomaty wybitnego, jest szlachetnym wyjątkiem.
Zgodnie z art. 179 Konstytucji, prezydent powołuje także sędziów. Nikomu nie przyszłoby jednak do głowy, aby na urząd sędziego powołać szewca, etymologa czy językoznawcę. Aby być sędzią, trzeba przynajmniej mieć wykształcenie prawnicze. Natomiast ambasadorem, w świetle prawa zmienionego w 2021 r. przez PiS i wedle mniemania prezydenta, może być każdy. Niepotrzebne jest wykształcenie, kompetencje zawodowe, doświadczenie, znajomość języków… wystarczy chęć szczera. I wierność PiS-państwu. Więc pojechali w ambasadory etymolodzy, notariusze, działacze partyjni, propagandyści, pracownicy kancelarii prezydenta… Duda uwierzył, że jest jednocześnie biskupem i Kaligulą: jego podpis jak dotyk boga namaszcza wybrańca, a tym wybrańcem może być chociażby koń Incitatus[i]. I wara od konia! Jam go namaścił!
Sikorski wszystkich tych mianowańców zaprosił do powrotu do kraju. No, nie wszystkich. Kilkunastu jednak pozostawił. Na stanowiskach ambasadorów pozostali byli pracownicy kancelarii A. Dudy – Kumoch w Pekinie, Kwiatkowski w Watykanie, Czerwiński w Zagrzebiu, Soloch w Bukareszcie, Szczerski w Nowym Jorku… A jeszcze grupa najbardziej oddanych wyznawców PiS, dyplomatów wielce zasłużonych w dziele demolowania dyplomacji – Jasionowski w Sarajewie, Land w Ankarze, Karpiński w Ammanie…
Rozumiemy, że tkwiącemu w uporze Andrzejowi Dudzie nie o los ambasadorów czy quasi-ambasadorów ani o służbę dyplomatyczną chodzi, lecz o ambicję i próbę rozszerzenia swoich uprawnień. A o co chodzi ministrowi Sikorskiemu?
Czy zaaferowany walką o kandydowanie na kandydata R. Sikorski nie ma po prostu czasu zająć się finalizowaniem porządków w MSZ? A powierzywszy to swoim zastępcom i dyrektorom, utopił w gąszczu biurokratycznych intryg i towarzyskich koneksji? Czy brakuje mu odpowiednich ludzi? – co tłumaczyłoby imponujący zaciąg emerytów, proponowanych na szefów placówek. Czy jednak jest tak, że szef dyplomacji ma na uwadze cel pozyskania dla siebie możliwie szerokiego poparcia, w tym także z prawej strony? Za każdym z ambasadorów-politycznych nominatów stoi jakieś środowisko, jakaś grupa, jeśli nie interesów i wpływów, to przynajmniej towarzyska. Część polityków PO od młodości jest silnie zblatowana z kolegami z PiS. A w ostrej walce wyborczej i w samej prekampanii każdy głos może się liczyć.
[i] Incitatus, ulubiony koń Kaliguli, którego – według podania – cesarz rzymski mianował konsulem
Przeszedł marsz niepodległości. Mniej agresji, mniej rac… Niby dobrze, ale tylko niby. Czy bezzasadny jest lęk, że narodowo-katolicki radykalizm rozgości się w świadomości społecznej jako równowartościowy uczestnik życia publicznego? Tym, którzy tego lęku nie podzielają twierdząc, że to poglądy jak każde inne, powiem, czego ja się boję.
Boję się tego, co już się stało: brutalnego rozłupywania społeczeństwa przez kreację wroga, sięgającą po kłamstwa mające wykluczać. Kreowany wróg – to wróg egzystencjalny. Inżynier tej kreacji, ten z tytułu, wie, o czym mówię, kto jest tym specjalistą od wroga obiektywnego, egzystencjalnego. Res humana, ludzka rzecz, to rozum, logos, słowo jako droga do prawdy. Kto chce zatruć społeczeństwo kłamstwem, musi dokonać gwałtu na słowie, odwrócić znaczenia. Oskarżam o to jednego człowieka. Dlaczego on to robi? Bo to po prostu zły człowiek jest…
Nie istnieje żadna rozumna przesłanka pozwalająca wytłumaczyć tak głębokie rozdarcie, jakby rzeka krwi dzieliła oba światy. Żadne konflikty o różnym charakterze, które przecież istnieją, nie wyjaśniają nienawistności ataku na liberalno-demokratyczną Polskę. Dlatego oskarżam o ten gwałt jednego człowieka, który zrobił to, bo po prostu mógł i być może sam nie wie po co to uczynił, ale to zły człowiek jest…
Ta teza jest poważniejsza, niż może się wydawać. Wiążę ją ze zjawiskiem, które nazywam psychologizacją polityki. Polega ono na tym, że władza scentralizowana w rękach jednego człowieka pozbawiona jest w praktyce mechanizmu racjonalizacji decyzji i w efekcie decyzja jest emanacją umysłu jednostki, co ogranicza, o ile nie wyklucza, możliwość jej racjonalnego wyjaśnienia. To właśnie taka sytuacja psychologizacji polityki otwiera przestrzeń dla absurdu politycznego, gwałtu na społeczeństwie dokonanego przez psychopatów w roli jedynowładców. Ta koncepcja jest rezultatem próby zrozumienia decyzji o kolektywizacji, podjętej przez Stalina w grudniu 1929 roku. Nie muszę przekonywać, że możliwości jej zastosowania są daleko szersze, że może służyć wyjaśnieniu najbardziej wrażliwych epizodów historii współczesnej.
Opary absurdu unosiły się nad poniedziałkowym marszem: oto obrońcy demokracji kroczyli obok patriotów, obiecujących wyzwolenie Polski z unijnej niewoli. To maszerował nierozum nakarmiony kłamstwem. Niepokojąco liczne tysiące mających kłopot z rozpoznaniem kłamstwa, bądź kłamstwo tolerujących, bo wierzących, że można je usprawiedliwić dla celów wyższych.
Populizm żeruje na intelektualnej niemocy. Jest bękartem propagandy. Propaganda w swoim założeniu miała służyć pozytywnej manipulacji, przekazywaniu pożytecznych treści mających kształtować świadomość jednostki z korzyścią dla niej. Szybko okazało się, że podobnie jak w przypadku każdego narzędzia, propagandy można użyć w zupełnie innym celu. Polecam lekturę: Burzliwe czasy, Vargas Llosa. Dziś populizm przybiera postać pozbawionej skrupułów manipulacji masami wyborczymi poprzez pobudzanie ich emocji kłamstwem. Praktyka pokazuje, że ustalaniem granic tego kłamstwa można się nie przejmować, co świadczy o niskim progu rozumności umysłu masowego. A to z kolei czyni go bezsilnym wobec kłamstwa. Krzewienie dzisiaj w Polsce wrogości wobec Unii Europejskiej, a to była dominanta marszu, jest zatrważającą aberracją umysłową. Wyobraźnia mi nie podpowiada, jak przy wspólnym stole politycznym można znaleźć miejsce dla kogoś głoszącego podobną ideę. Człowiek obecny w tym tekście od początku chciał tego, chciał bardzo, chociaż wolał, by wprost mówili inni, kalkulował. Chciał wyjść, żeby dokonać dzieła zniszczenia, bo to zły człowiek jest…
Rozumu!!! Trzeba nam ROZUMU! Unia Europejska to najdonioślejsze dzieło polityczne człowieka rozumnego w historii. A powstała ze świadomości, do czego prowadzi gwałt dokonany na rozumie przez nieznającą ograniczeń władzę polityczną. Hannah Arendt podjęła próbę wyjaśnienia fenomenu władzy totalitarnej w Korzeniach totalitaryzmu. Po latach przyznała, że była to próba nieudana. Z pewnością udana była próba oddania istoty totalitaryzmu w charakterystyce Eichmanna, człowieka o ułomnej zdolności do myślenia. Pisząc o „banalności zła”, ujawniała jego absurdalność, a absurd urąga rozumowi.
Zakończę dygresją historiozoficzną i podniosłą. Problem myślenia wyrasta na kluczowe zagadnienie epoki, która nas niesie. Miał tego świadomość Tadeusz Kotarbiński, ale nie mógł wyobrazić sobie rzeczywistej wagi zagadnienia, które ujawniła gorąca współczesność, nie wiedział, że nadchodzi postmodernizm. To taka epoka, w której rozwój cywilizacyjny, niosący jednostce wolność i dobrobyt, postawili ją wobec konieczności samodzielnego uporania się z rozpadem dotychczasowych autorytetów, sposobów życia, pracy i tradycji w ogóle. Filozoficznie rozpoznał tę epokę Jacques Derrida, socjologicznie Zygmunt Bauman. Nadchodząca wolność zakłada rozumność jednostki nie jako postulat, ale jako imperatyw. Stajemy wobec gigantycznego projektu społecznego, którego na pewno nie jesteśmy w stanie zrealizować w przewidywalnym czasie, ale kiedyś zrealizowany być musi. I będzie, bo człowiek radzi sobie z wyzwaniami właśnie dzięki rozumowi.
Miały być prawybory w Prawie i Sprawiedliwości, odbywają się w Koalicji Obywatelskiej.
Te pierwsze byłyby chyba wyrazem niemocy przywódcy obozu narodowo-populistycznego, który czuje, że nie ma już siły wystarczającej do ukręcenia bicza z piasku. Odstąpił od nich jednak być może w nagłym przypływie optymizmu pod wpływem nadspodziewanie korzystnych sondaży dla jego ugrupowania. Próżne nadzieje! Nad kandydatem PiS, niezależnie czy będzie to bulwersujący swym zachowaniem eksminister Czarnek, ulubiony Mariusz Błaszczak czy nieznani szerzej Karol Nawrocki, Zbigniew Bogucki lub Tobiasz Bocheński, wisi szklany sufit grubo poniżej 50 procent. Andrzeja Dudy 2.0 nie będzie.
Prawybory w KO mnie ucieszyły. Głównie dlatego, że to rzadki przykład demokracji wewnątrzpartyjnej w czasach, gdy na dobre utarło się przekonanie polityków, że stronnictwa współczesne muszą być wodzowskie. Pamiętam zdumienie ludzi wywodzących się z samego rdzenia Platformy (choć w tym czasie już z niej usuniętych), że w dawnym, na wskroś demokratycznym SLD można było zgodnie ze statutem zgłaszać kandydatów do władz partii z sali; dla nich było oczywiste, że ta prerogatywa może należeć wyłącznie do przewodniczącego. Postanowiłem już ich nie dobijać wskazaniem, że na ówczesnej lewicy każdorazowo, na wszystkich kongresach i konwencjach, przewodniczący i cały zarząd musieli poddać się procedurze wotum zaufania. Albo że na kartach do głosowania przy każdym nazwisku znajdowały się pozycje za i przeciw, by wszyscy głosujący musieli sięgnąć po długopisy i coś na karcie zaznaczyć. Partie lewicowe, warto przypomnieć, jako pierwsze też stosowały głosowanie powszechne wszystkich członków nad strategicznymi decyzjami.
Jedną ze słabości polskiej demokracji jest mało demokratyczny sposób organizacji stronnictw, co promieniuje na całą politykę.
W Ameryce prawybory mogą wyłonić kandydatów, którzy nie mieliby szans w rozważaniach partyjnych aparatów. Tak stało się z Barackiem Obamą (na szczęście) czy – niestety! – z Donaldem Trumpem. To oczywiście nie jest przypadek wewnętrznych dyskusji, spotkań z działaczami, bardzo teraz licznych wywiadów i finalnie elektronicznego głosowania 23 listopada członków PO i trzech mniejszych ugrupowań. Czasu jest mało, obaj kandydaci znani, bezpieczni z punktu widzenia interesu formacji, wynik raczej też łatwy do przewidzenia.
Dobrym prezydentem Rzeczypospolitej będzie zarówno Rafał Trzaskowski, jak i byłby nim Radosław Sikorski. Być może to najlepsze kandydatury, na jakie nas obecnie stać. Oprócz oczywistych obowiązków – takich jak umiejętne prowadzenie dialogu międzynarodowego w trudnych i niepewnych czasach, umacnianie Unii Europejskiej – także w obszarze bezpieczeństwa i obrony (trzeba pilnie tworzyć jej struktury i procedury w związku z polityką Trumpa, co do której nie mam złudzeń), wykonywanie funkcji zwierzchnika sił zbrojnych, dobra współpraca z rządem przy odbudowie praworządności i demokracji – będą musieli także odbudować zaufanie do urzędu prezydenta, przekonanie, że jest on w ogóle potrzebny.
Progresywnemu elektoratowi pewnie trudno byłoby w pierwszej turze głosować na obecnego ministra spraw zagranicznych i stojącego za nim Romana Giertycha, więc w górę (z około dwóch do, powiedzmy, 6-7 procent) poszłyby szanse kandydatki Nowej Lewicy. Czy w drugiej turze ci wyborcy łatwo przerzucą swoje głosy, zwłaszcza jeśli różnica między pretendentami, którzy do niej wejdą, będzie wyraźna? Być może to największe ryzyko majowego głosowania. Mogą bowiem pozostać w domach. Trzaskowski – choć zaczynał swoją polityczną drogę raczej jako umiarkowany, nowoczesny konserwatysta – przynajmniej od 2020 roku został przez tę grupę zaakceptowany.
Czy z kolei Sikorski przeciągnąłby, na co liczy, pewną część wyborców prawicowych? W warunkach silnej polaryzacji to nie takie pewne. Szybciej miękkich sympatyków obozu – jak się teraz próbuje autodefiniować – patriotycznego przekonają twardzi zwolennicy PiS, dla których ich były kolega sprzed lat jest uosobieniem najgorszych cech.
Przy tym wyborze nie ma co brać pod uwagę postulatu w miarę poprawnego ułożenia stosunków przyszłego prezydenta z Trumpem. Także i w tej materii nie będzie Dudy 2.0. Taka uległość i tak nierównoważne relacje mam nadzieję, się nie powtórzą. Zamiast tego od nowej głowy państwa oczekujmy umiejętności konstruktywnego prowadzenia polityki europejskiej. Najlepiej – wybiegającej w przyszłość. Także i w tej konkurencji lepiej wypadłby chyba Trzaskowski. Choć trzeba pamiętać, że polskie stanowiska w tej materii ostatecznie będzie jednak formułował lekko eurosceptyczny, jak się okazało, Donald Tusk.
Sejm skierował do dalszych prac poselskich projekt nowelizacji Kodeksu karnego dotyczący dekryminalizacji przerywania ciąży. Przypomnijmy, że było to drugie podejście do spełnienia obietnicy danej kobietom w wyborach przed rokiem przez Blok 15 Października. Pierwsze miało miejsce w lipcu i zakończyło się odrzuceniem projektu przez większość, ponieważ rządzącej koalicji zabrakło w tym głosowaniu kilku głosów (m.in. posła Giertycha).
Rząd ratował wówczas sytuację, wydając nowe wytyczne dotyczące aborcji, których celem było zapewnienie bezpieczeństwa prawnego lekarzom oraz bezpieczeństwa zdrowotnego kobietom. W czasie konferencji prasowej (30 sierpnia 2024 r.), w której uczestniczyli także premier Donald Tusk i minister sprawiedliwości Adam Bodnar, minister zdrowia Izabela Leszczyna podkreśliła, że nowe wytyczne mają być „wykładnią dla lekarzy i podmiotów leczniczych, dotyczącą stosowania obowiązujących przepisów prawa”.
Zawsze coś; ale co ustawa, to ustawa. Posłanki Lewicy, w szczególności ministra Katarzyna Kotula, sprawy nie odpuściły i przygotowały kolejne rozwiązania prawne, których celem było spełnienie obietnic. Sprzeciwiali się im posłowie PSL, a w szczególności poseł Marek Sawicki (tzw. główny hamulcowy). Nie zawiodła natomiast posłanka PSL Agnieszka Kłopotek, która w głosowaniu stanęła po stronie praw kobiet. Brawo! Inna posłanka PSL — Urszula Pasławska (wiceprezeska PSL) nie była ani „za”, ani „przeciw”. Wstrzymała się. Ciekawa jestem, od czego.
Za odrzuceniem projektu zagłosowało tylko 216 posłów (184 z PiS, 11 z PSL, 17 z Konfederacji oraz 4 Wolnych Republikanów). Przeciwko było 232 posłów, (157 z KO, 31 z Polski 2050, 17 z PSL, 21 z Lewicy, 5 z Razem i 1 poseł niezrzeszony), 4 wstrzymało się. Tyle matematyka sejmowa, a projekt nowelizacji został odesłany do komisji nadzwyczajnej i zobaczymy, w jakim kształcie z niej wyjdzie.
Co dokładnie zawiera zaproponowany projekt nowelizacji Kodeksu karnego? Zakłada uchylenie art. 152 par. 2, zgodnie z którym przerwanie ciąży za zgodą kobiety zagrożone jest karą pozbawienia wolności do lat 3. To samo dotyczy udzielenia pomocy w dokonaniu samodzielnej aborcji, np. przez dostarczenie kobiecie pigułki aborcyjnej (w tym przypadku chodzi o tzw. aborcję farmakologiczną), co jest również zagrożone karą do lat 3!
Warto obserwować przebieg prac komisji nadzwyczajnej. Być może zakończy się sukcesem inicjatorów nowelizacji. Polki na to zasługują.
Sondaże wskazywały, że to stabilna, czytelna, doskonale wykształcona, ze znakomitą prawnie poprawną przeszłością adwokatka praw kobiet, Kamala Harris, ze swymi potencjalnymi 226 głosami elektorskimi przeciwko 219 głosom przypisywanymi Donaldowi Trumpowi, ma większe szanse na bilet do Białego Domu niż barwny, kontrowersyjny, obarczony serią postępowań i wyroków sądowych, oskarżany o przemoc seksualną, podsycanie społecznych rozruchów i nawoływanie do napaści na Kapitol, były prezydent.
Jednakże zapowiadana jako długa i pełna niewiadomych noc wyborcza okazała się tak naprawdę niesłychanie krótka już wtedy, gdy pierwsze prognozy pokazały 20 do 3, z czego trzy głosy elektorskie były przypisywane Kamali Harris. Wprawdzie liczba głosów po obu stronach zmieniała się, ale tendencja pozostawała ta sama – prowadził Donald Trump.
Rano było już praktycznie po wszystkim, niezależnie od tego, że właśnie dopiero wtedy zamykały się ostatnie lokale wyborcze na Hawajach. W momencie pisania tego artykułu Donald Trump, szczęśliwy zwycięzca 276 głosów elektorskich, zdążył już obwieścić swoje zwycięstwo, a Kamala przygotowuje się – jak to określiła jedna ze stacji radiowych – do pierwszego publicznego wystąpienia w nowej politycznej rzeczywistości, w której to nie ona będzie nowym lokatorem Białego Domu.
Ten zaś ponownie szykuje się do wietrzenia swoich gabinetów i wprowadzenia zapowiadanej racjonalizacji wydatków publicznych nad czym – jak świergoczą waszyngtońskie przedrzeźniacze – czuwać ma wielki wygrany tych wyborów: Elon Musk.
„Koń, jaki jest, każdy widzi” – można byłoby powiedzieć o Donaldzie Trumpie, który jest „as American as apple pie” (tak amerykański, jak szarlotka). Co zresztą jest ogromną częścią niewytłumaczalnego sentymentu, którym pomimo wszystkich niedoskonałości, problemów prawnych i wyroków sądowych darzą go Amerykanie. Tak, to prawda. Jak pokazał czas, Donald Trump i jego świadomie przereklamowana nieprzewidywalność są absolutnie przewidywalni.
Ale do jakiego stopnia przewidywalny jest nowy i, jak słychać, mogący mieć znaczny wpływ na kolejne cztery lata amerykańskiej prezydentury społecznie enigmatyczny, monstrualnie bogaty, fanatyk nowoczesnych technologii i racjonalizacji kosztów Elon Musk, który wsparł kampanię Donalda Trumpa skromną sumką około 120 milionów dolarów? Jaki będzie jego wpływ na nową polityczną rzeczywistość, w której Donald Trump będzie miał większość w Izbie Reprezentantów i w Senacie? Co naprawdę wiemy o kimś, kto – jak już szepcze się na waszyngtońskich salonach – może odgrywać jedną z najbardziej znaczących ról w nowej administracji?
Kim jest ten 53-letni, urodzony w Południowej Afryce, obdarzony nieprzeciętną inteligencją najbogatszy człowiek świata? Uchodzi za wizjonera, od wielu lat jest głęboko zaangażowany w dziedzinę sztucznej inteligencji (AI), skoncentrowany zarówno na rozwoju tej technologii, jak i przeciwdziałaniu jej potencjalnym zagrożeniom. To współzałożyciel OpenAI – start-upu, którego misją i celem jest promowanie i rozwijanie przyjaznej człowiekowi sztucznej inteligencji, mającej przynieść korzyści całej ludzkiej populacji.
Elon Musk był trzykrotnie żonaty. Jego pierwszą żoną, z którą ma pięcioro dzieci, była Justine Wilson. Małżeństwo trwało 8 lat. Następnie dwukrotnie zawarł związek małżeński z Talulah Riley (2010-2012 oraz 2013-2016). Był również w związkach z Amber Heard i Grimes (Claire Boucher). W sumie ma kilkanaścioro dzieci, w tym bliźnięta i trojaczki z Justine Wilson, troje dzieci z Grimes. Ma również bliźnięta z Shivon Zilis.
Świat od dawna fascynuje się Muskiem, który jest ojcem nie tylko dużej liczby dzieci, ale także światowej skali przedsięwzięć biznesowych. W roku 2018, trzy lata po założeniu OpenAI, z powodu konfliktu z ambicjami swego drugiego dziecka (TESLI) opuszcza firmę, aby już w 2023 założyć kolejną: xAI. Ta ma skupić się na zrozumieniu przez sztuczną inteligencję prawdziwej natury wszechświata. Przynosi na świat Groka, czyli chatbota zaprojektowanego do konkurowania z ChatGPT firmy OpenAI, zintegrowanego z platformą mediów społecznościowych Muska.
Możemy jeszcze wiele mówić o wszystkich fascynujących wynalazkach Elona, o TESLI, Opitmusie, czyli humanoidalnym robocie, czy mózgo-komputerze Neuralinku… Jednak prawdziwe pytanie brzmi: w jakim stopniu i w jakich obszarach Elon Musk może, dzięki bliskiej relacji z nowym-ponownym prezydentem, wpływać na kreowanie amerykańskiej przyszłości?
Oczywiście dopiero przyszłość pokaże, jaki będzie rezultat tej nowej relacji. Ale nie ulega wątpliwości, że ekstremalnie wysoki poziom finansowej kontrybucji na rzecz kampanii prezydenckiej może zaowocować bardziej bezpośrednim dostępem do prezydenta i jego administracji, umożliwiając darczyńcy opowiadanie się za rozwiązaniami zgodnymi z interesami donatora, takimi jak innowacje technologiczne, eksploracja kosmosu i konieczne w tym zakresie zmiany polityki, ustaw i przepisów.
Jeśli interesy polityczne Donalda Trumpa oraz plany i ambicje Elona Muska zbiegną się w kluczowych kwestiach, takich jak efektywność rządu, wzrost gospodarczy i postęp technologiczny, biznesmen może uzyskać znaczny wpływ na politykę gospodarczą, edukacyjną, dalszych badań kosmicznych oraz na kierunki rozwoju technologicznego USA.
Ta nowa i znacząca relacja może spowodować, że Ameryka odzyska swój dawny status technologicznego lidera świata, ale – jak powiada przysłowie – diabeł tkwi w szczegółach. Mieszanka nieprzewidywalnej przewidywalności Trumpa i ekstremalnie wysoki poziom ekscentryzmu i enigmatyczności Muska może zaowocować w sposób, którego nie jesteśmy w stanie przewidzieć ani my, ani oni sami. Na myśl przychodzi jedynie powiedzenie aktorki Betty Davis w filmie Wszystko o Ewie: „Panowie zapnijcie pasy, to będzie trudna jazda”.
Tekst ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Amerykańskie wybory prezydenckie zawsze przykuwają uwagę świata, gdyż decydują o obsadzie stanowiska, na którym podejmuje się decyzje o znaczeniu globalnym. Prezydencki wariant systemu demokratycznego powoduje, że mają one dla funkcjonowania systemu politycznego większe znaczenie niż wybory do Kongresu i niż wybory prezydenckie w innych państwach demokratycznych. Wybory tego typu zawsze polaryzują scenę polityczną bardziej niż pluralistyczne w swej istocie wybory parlamentarne. Stopień polaryzacji politycznej bywa jednak różny. W stosunkowo niedawnej przeszłości – w paru dziesięcioleciach po drugiej wojnie światowej – dystans ideologiczny między głównymi partiami amerykańskimi był niewielki. Zmieniło się to w obecnym stuleciu, gdy Partia Republikańska skręciła ostro w prawo, a Partia Demokratyczna stała się ostoją sił liberalnych i umiarkowanie lewicowych. Wybór (w 2008 roku i ponownie w 2012 roku) Baracka Obamy był wynikiem wyraźnego wzmocnienia liberalno-lewicowego nurtu w polityce amerykańskiej, a sukces Donalda Trumpa w 2016 roku wynikał w znacznym stopniu z reakcji konserwatywnej części elektoratu na tę prezydenturę.
Tegoroczne wybory miały jednak pewne cechy szczególne, które powodują, że budziły wielkie zainteresowanie nie tylko w USA. Przede wszystkim kandydaci. Jeszcze bardziej niż w przeszłości są oni wyrazem pogłębionej polaryzacji politycznej. Donald Trump sytuuje się na skrajnie prawicowym skrzydle Partii Republikańskiej i z tego powodu był atakowany przez takich prominentnych polityków republikańskich jak były wiceprezydent Dick Chenney i jego córka Liz Chenney. Natomiast Kamala Harris w wielu kwestiach jest bardziej progresywna niż Joe Biden, z którym rywalizowała o nominację w 2020 roku. Jej kandydatura stała się logicznym rozwiązaniem dylematu, przed którym stanęła Partia Demokratyczna, gdy Joe Biden zrezygnował z ubiegania się o reelekcję. Zrobił to zbyt późno, by jego partia mogła przeprowadzić normalną procedurę wyłaniania kandydata w prawyborach. Ku zaskoczeniu części analityków okazało się to dla Demokratów korzystne, gdyż Harris szybko zyskała bardzo szerokie poparcie wyborców. Jej kandydatura jest pod paroma względami wyjątkowa. Po raz pierwszy o stanowisko prezydenta ubiegała się osoba, której matka i ojciec byli imigrantami, a także po raz pierwszy osoba o azjatycko-afroamerykańskim pochodzeniu. Jest też dopiero drugą kobietą (po Hillary Clinton) kandydującą na urząd prezydenta z ramienia jednej z dwóch głównych partii.
Donald Trump również był kandydatem o cechach szczególnych. Ciążyło na nim to, że cztery lata wcześniej – jako urzędujący prezydent – przegrał wybory. W dotychczasowej historii na 45 prezydentów o drugą kadencję ubiegało się 25, z których 15 zdobyło ponownie mandat. Wśród dziesięciu prezydentów, którzy ubiegając się o reelekcję, przegrali wybory, tylko jeden – Grover Cleveland w 1892 roku – zdołał zapewnić sobie powrót do Białego Domu, decydując się na ponowny start w wyborach. Teraz udało się to Trumpowi. Co więcej, Trump był jedynym w historii USA kandydatem na prezydenta, na którym ciążył wyrok w procesie karnym. W tych warunkach wysunięcie jego kandydatury – a także dobór ultrakonserwatywnego senatora Vance’a na wiceprezydenta – świadczą o przesunięciu się Partii Republikańskiej na skrajnie prawicowe pozycje.
Proces polaryzacji amerykańskiej sceny politycznej ma swe korzenie w przemianach ekonomicznych i kulturowych obecnego stulecia. Amerykański publicysta Ezra Klein rozróżnia dwa rodzaje polaryzacji: wynikającą z różnic poglądów i będącą następstwem zamkniętych tożsamości (Why We’re Polarized, New York 2020). W pierwszym wypadku idzie o rosnące znaczenie zagadnień światopoglądowych (jak np. stosunek do zakazu aborcji), w których trudniej o kompromis niż w kwestiach ekonomicznych. W drugim wypadku w grę wchodzą coraz silniejsze lojalności grupowe, w tym etniczne i płciowe. Biali mężczyźni to wciąż w większości elektorat Partii Republikańskiej. Demokraci mogą natomiast liczyć na kobiety i członków mniejszości etnicznych. Przy takim profilu elektoratu nominacja Kamali Harris – nie tylko kobiety, ale także przedstawicielki mniejszości etnicznych – staje się czymś zrozumiałym, choć zapewne ryzykownym. Gdy w 2016 roku o prezydenturę ubiegała się Hillary Clinton, była pierwszą kobietą nominowaną przez jedną z głównych partii, ale zarazem pozostawała symbolem „białej elity”. Wiele musiało się w USA zmienić, by po ośmiu latach miejsce to mogła zająć córka imigrantów z Indii i Jamajki.
Tegoroczne wybory pokazały raz jeszcze dwoiste oblicze amerykańskiej polaryzacji. Z jednej strony mamy do czynienia z wyraźnie postępową zmianą w postrzeganiu roli kobiet, a jeszcze bardziej mniejszości etnicznych. Popularność Kamali Harris jest tej zmiany kolejnym przejawem. Gdy osiemdziesiąt lat temu Gunnar Myrdal publikował swe epokowe dzieło An American Dilemma: The Negro Problem and Modern Democracy (1944), mało kto sądził, że za życia mojego pokolenia możliwy będzie wybór Afroamerykanina na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Proces te ma jednak drugą stronę. Szybka zmiana społeczna zawsze rodzi reakcję. Mamy więc do czynienia z nasileniem postaw rasistowskich, a także z radykalizacją postaw zachowawczych w takich sprawach jak prawo do przerwania ciąży czy równouprawnienie kobiet w życiu zawodowym. Ta konserwatywna reakcja nakłada się na podziały ekonomiczne. Stany Zjednoczone należą do grupy rozwiniętych ekonomicznie państw, w których wieloletnie stosowanie neoliberalnych recept ekonomicznych skutkuje pogłębiającą się polaryzacją ekonomiczną. Ubożejąca część klasy średniej staje się naturalnym rezerwuarem sił zachowawczych, protestujących przeciw kierunkowi zmian społeczno-kulturowych. Powstaje w konsekwencji groźna dla przyszłości demokracji kombinacja protestów ekonomicznego i kulturowego.
Wybory tegoroczne podziału tego nie przezwyciężyły. Pokazały jego głębię i wpływ na życie polityczne. Jak niemal zawsze w USA, kampania wyborcza ogniskowała się wokół problemów polityki wewnętrznej, zwłaszcza sytuacji gospodarczej. Pogarszająca się w ostatnich latach sytuacja klasy średniej stanowiła jeden z głównych wątków kampanii Donalda Trumpa. Nie była jednak wątkiem jedynym. Trump – a jeszcze wyraźniej Vance – opowiedzieli się za szybkim zakończeniem wojny rosyjsko-ukraińskiej, co w istniejącej sytuacji można jedynie rozumieć jako zapowiedź wywarcia presji na Ukrainę w kierunku pogodzenia się z utratą części jej terytorium. To groźny sygnał dla świata, a zwłaszcza dla państw środkowo-europejskich.
Wygrana Donalda Trumpa jest wynikiem polaryzacji politycznej, a zarazem polaryzację tę pogłębia. Dla Stanów Zjednoczonych oznacza umacnianie konserwatywnego zwrotu, który obserwujemy od pewnego czasu. Dla świata stanowi przestrogę – przypomnienie, że bezpieczeństwa nie wolno budować jedynie na zaufaniu do potęgi USA. Czekają nas trudne lata.
Analiza ukazała się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
22 października minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski poinformował, że wycofał zgodę na funkcjonowanie konsulatu generalnego Federacji Rosyjskiej w Poznaniu, a rosyjscy konsulowie w tym mieście zostali uznani za personae non gratae i mają opuścić Polskę do końca listopada. Sikorski uzasadnił decyzję wojną hybrydową, jaką Rosja prowadzi przeciwko Polsce, w szczególności próbą dywersji, podjętą we Wrocławiu przez Ukraińca zwerbowanego przez służby rosyjskie.
Szef polskiej dyplomacji wyliczył wrogie wobec Polski działania Rosji: „agresja informacyjna, ataki cybernetyczne, destabilizacja granicy polsko-białoruskiej oraz akty dywersji”. Próba podpalenia fabryki we Wrocławiu, a także inne akty sabotażu planowane przez rosyjskich dywersantów, o których — należy rozumieć — dowiedziały się polskie służby, Sikorski uznał za przekroczenie przez Rosję czerwonej linii. Co wymagało jednoznacznej i zdecydowanej odpowiedzi strony polskiej.
Jest oczywiste, że terytorium Polski, które stało się zapleczem logistycznym dla walczącej Ukrainy, stanowi obszar szczególnego zainteresowania i penetracji rosyjskich służb wywiadowczych. Bardzo wątpliwe, aby przy współczesnych możliwościach technicznych i przy należytej pracy polskiego kontrwywiadu placówki dyplomatyczne Rosji koordynowały poczynania rosyjskich agentów i dywersantów. Jednakże przynajmniej teoretycznie, mogą one pełnić określoną funkcję wspomagającą.
Dlatego rosyjski konsulat w Poznaniu nie został wybrany przypadkowo. Konsulat generalny Federacji Rosyjskiej w Poznaniu obejmuje swoją właściwością terytorialną województwa – wielkopolskie, lubuskie, opolskie i dolnośląskie. Tak się składa, że na terytorium tych województw rozmieszczonych jest sześć baz wojennych USA, spośród ośmiu istniejących w Polsce.
Decyzja o zamknięciu konsulatu Rosji została podjęta w określonym kontekście polityki wewnętrznej. Ambitny Sikorski walczy o nominację swojej partii na kandydata w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. Na tle Trzaskowskiego, który postrzegany jest jako polityk koncyliacyjny, bliższy liberalnemu, lewicowemu nurtowi w KO, Sikorski pragnie się pozycjonować jako szeryf z wielkim coltem, dobry na czas zagrożeń dla bezpieczeństwa, konserwatysta. Stąd twardy język szefa dyplomacji, jego szczególnie ostatnio ożywiona aktywność medialna i niektóre decyzje. Zamknięcie konsulatu Rosji i wydalenie rosyjskich dyplomatów doskonale mieści się w tym spektrum działań.
Zamknięcie placówki dyplomatycznej i uznanie dyplomatów za gości niepożądanych są w języku dyplomacji działaniami ekstremalnymi i oznaczają zazwyczaj krytyczne pogorszenie stosunków wzajemnych. Wprawdzie rolą dyplomacji jest pozostawianie w każdych warunkach otwartych kanałów kontaktów i dialogu, jednak nie wydaje się, aby stosunki polsko-rosyjskie można było jeszcze pogorszyć. Zawsze wahały się one od otwartej wrogości do, w najlepszych czasach, głębokiej wzajemnej nieufności. A od czasu pierwszej agresji Rosji przeciwko Ukrainie w 2014 r. uległy degradacji do zimnej wojny z elementami wojny hybrydowej.
Rosja zapowiedziała „bolesną odpowiedź” na decyzję Polski z 22 października. Rosjanie z zasady ripostują symetrycznie. Zatem, jeśli strona polska zamknęła rosyjski konsulat w Poznaniu i wydaliła pięciu dyplomatów oraz pięciu pracowników, należy oczekiwać zamknięcia jednego z trzech polskich konsulatów – w Królewcu, Petersburgu lub Irkucku oraz wydalenia co najmniej pięciu polskich dyplomatów. Najprawdopodobniej Rosjanie zamkną konsulat Polski w Królewcu, który i tak pozostawał ostatnio praktycznie bezczynny. Gorzej, jeśli sankcje dotkną konsulat w Petersburgu, gdyż jego zamknięcie mogłoby oznaczać utratę przez Polskę budynku, o którego użytkowanie od trzydziestu lat trwa spór. Desperacko można dodać, że nawet wówczas będziemy mogli zareagować, jako że Rosji pozostały konsulaty w Gdańsku i Krakowie.
Wiadomo, prezes PSL nie stwierdził nagle – przecząc swojemu stanowisku z drugiej połowy ubiegłego roku – że wspólny start obozu demokratycznego w wyborach przynosi oczywiste korzyści. Z pewnością też nie ogłosił kapitulacji w próbach odnalezienia jakiegoś mitycznego konserwatywnego, tradycjonalistycznego elektoratu, na wsi i w miastach, który byłby skłonny porzucić narodowo-katolicką populistyczną prawicę i stać się zapleczem polskiej nowoczesnej, proeuropejskiej chadecji. I nie jest aż tak naiwnym politykiem, by rzucać w przestrzeń, bez wcześniejszego skonsultowania z koalicjantami, propozycję tej wagi, jaką jest pomysł wspólnego wystawienia kandydata w wyborach prezydenckich.
Mówi się, najpewniej słusznie, że to brawurowa (ale nie szaleńcza) szarża mająca w efekcie doprowadzić do zastąpienia Rafała Trzaskowskiego Radosławem Sikorskim w roli prawdopodobnego zwycięzcy przyszłorocznej elekcji głowy państwa. Obaj panowie – wicepremier i minister spraw zagranicznych – mają ponoć dobre relacje, szef dyplomacji bardzo chce w tych wyborach wystąpić i objąć najwyższy urząd Rzeczypospolitej, a ludowemu Stronnictwu ten wariant znacznie bardziej odpowiada nie tylko towarzysko, ale też ideowo i wizerunkowo.
Niezależnie od intencji wnioskodawcy, jeśli się dobrze zastanowić, scenariusz jednego kandydata Koalicji 15 Października zaspokajałby interesy wszystkich.
PSL mogłoby już z absolutnie czystym sumieniem nie uczestniczyć w tym wyścigu. W odróżnieniu od poparcia Szymona Hołowni nie musiałoby angażować aż tak znaczących zasobów ludzkich, organizacyjnych i finansowych w projekt z góry skazany na porażkę. W związku ze słabością Polski 2050, to na barkach ludowców spocząłby cały wysiłek przeprowadzenia kampanii pretendenta reprezentującego Trzecią Drogę. Sam marszałek Sejmu też nie musiałby podejmować ryzyka utraty politycznego standingu; w zamian mógłby domagać się odstąpienia od dokonania zmiany na zajmowanym przezeń stanowisku w połowie kadencji (to jednak, rzecz jasna, nie spodobałoby się Włodzimierzowi Czarzastemu; i nie wiem, czy znalazłaby się jakakolwiek satysfakcjonująca go rekompensata). Czekałby na następną okazję. Co prawda okazje, w przeciwieństwie do pokus, często nie dają drugich szans – ale szansa w roku 2025 jest przecież czysto iluzoryczna.
Lewica też ma interes w niewystawianiu kandydata. Po raz kolejny jej przedstawiciel zdobędzie zapewne około 2 procent głosów – zwłaszcza jeśli Platforma (Koalicja) Obywatelska wskaże Trzaskowskiego. Być może jej działacze już się do takich wyników przyzwyczaili, ale to jednak mało poważne w przypadku partii – sukcesorki SdRP/SLD, którego eksprzewodniczący piastował ten urząd przez dwie kadencje, jako jedyny w historii wygrał w pierwszej turze i powszechnie uchodzi za najlepszego prezydenta RP. Noblesse oblige. Słaby wynik na pewno nie wzmocni też środowisk progresywnych politycznie i instytucjonalnie. Nie wiadomo zresztą, czy Partia Razem nie zechce samodzielnie stanąć w szranki w nadchodzącej kampanii i majowym głosowaniu.
Jest pewne, że wspólnym reprezentantem obozu demokratycznego byłby polityk PO. Więc i ona powinna być takim rozwiązaniem zainteresowana. Wcale niewykluczone byłoby zwycięstwo w pierwszej turze, co mogłoby przeorganizować scenę partyjną.
Jest przy tym jeden warunek, który Władysław Kosiniak-Kamysz musiałby zaakceptować: to nie on wybierałby Platformie kandydata. Inicjując tę akcję – jeśli tylko myślał poważnie o jej finalnym rezultacie – musiał to brać pod uwagę. Gdyby wszyscy pozostali zgodzili się na prezydenta Warszawy, musiałby stanąć u jego boku. Lub znów odegrać rolę tego, który blokuje porozumienie i irytuje pozostałych koalicjantów. Wydaje się, że ten wizerunek zaczyna mu się podobać, ale powinien mieć świadomość, że naciąganie struny łatwo może skończyć się jej zerwaniem. Nie wiadomo, czy kładka na drugą stronę rzeki, gdzie czeka Jarosław Kaczyński i PiS, okazałaby się wystarczająco wygodna i bezpieczna. PSL słusznie chwali się swoją stutrzydziestoletnią tradycją, ale powinno pamiętać, że nic nie trwa wiecznie.
Mimo wszystko trochę szkoda, że ta inicjatywa została natychmiast utrącona przez wszystkich partnerów z Koalicji.
Nasilenie ruchu migracyjnego to efekt bardzo wielu czynników. Ostatnie lata pokazały nieuchronność wędrówek ludów na świecie. Szacuje się, że w ciągu najbliższych 30 lat 1,5 mld ludzi zmieni swoje miejsce dotychczasowego przebywania. Wędrówki ludów są wynikiem wojen, wewnętrznej niestabilnej sytuacji politycznej, zmian klimatycznych czy zanieczyszczenia środowiska.
Istnieje wiele przykładów, które pokazują, że migranci mogą być wykorzystywani w celu destabilizacji sytuacji politycznej. Przykładem takich działań jest polityka Rosji i Białorusi, w wyniku której tysiące migrantów, w tym uchodźców, znalazło się w pasie granicznym polsko-białoruskim, a następnie podejmowało próby przedostania się na terytorium Polski i dalej do Niemiec. W ciągu ostatnich lat odpowiedzią na tę sytuację były działania uszczelniające granicę w postaci budowy murów, przyjmowanie przepisów prawnych niezgodnych z prawem europejskim, umożliwiających zawracanie migrantów do linii granicy, czyli tzw. pushbacki, i opresyjna często praktyka działania służb mundurowych. Temu podejściu towarzyszyła nasilająca się propaganda, przyjmująca postać mowy nienawiści. Takie kierunki zwalczania migracji pokazały nieadekwatność stosowanych metod, które wywoływały liczne protesty społeczne, a naruszanie prawa międzynarodowego i Konstytucji prowadziło do zakwestionowania tego typu praktyk przez sądy. Wspomniane tu ostatnie lata to nasilenie opresyjnej polityki, w wyniku której 59 osób poniosło śmierć, a ponad 100 uznano za zaginione. Podejściu do zarządzania sferą migracji towarzyszył chaos organizacyjny, prawny i propagandowy. W tej sytuacji objęcie rządów przez Koalicję 15 Października napawało nadzieją na zmianę podejścia do migracji – jako zjawiska nieuchronnego, które powinno wiązać się z racjonalnym podejściem i zrozumieniem możliwości, jakie migracja niesie w przestrzeni społecznej i gospodarczej.
Niestety oczekiwane zmiany w sferze prawnej, politycznej i społecznej nie nastąpiły. Przyjęto jednak dokument zatytułowany Kompleksowa i odpowiedzialna strategia migracyjna na lata 2025-2030. Tytuł przewodni Strategii brzmi: Odzyskać kontrolę. Zapewnić bezpieczeństwo. Dokument ten odnosi się do 8 podstawowych obszarów: misja, cele, funkcje oraz wymiar instytucjonalny, dostęp do terytorium, dostęp do azylu, warunki dostępu do rynku pracy, migracje edukacyjne, integracja, obywatelstwo i repatriacja oraz kontakt z diasporą. Ten zakres pokazuje, że dokument obejmuje bardzo istotne kwestie, które wymagają, co zapowiedziano, regulacji prawnych. Pragnę odnieść się tylko do fragmentu Strategii, wyrażając nadzieję, że będzie ona analizowana w wielu opracowaniach.
Podstawowym przesłaniem Strategii jest zapewnienie bezpieczeństwa i stwierdzenie, że „obecność cudzoziemców nie może wprowadzać niepewności w życiu codziennym Polaków”. To bardzo niedobre podejście, pokazujące możliwość zakłócenia życia polskich obywateli przez obcokrajowców. To język wykluczający i spychający migrantów, w tym uchodźców, na obrzeża przestrzeni naszego funkcjonowania. Zapowiedziano tzw. selektywne podejście do polityki imigracyjnej, czyli pewne ograniczenia. Każde państwo ma prawo wprowadzać ograniczenia, ale musimy zdawać sobie sprawę z pojawiania się uchodźców na granicy czy też już na terytorium Polski. W tym przypadku zapowiedziano istotne restrykcje w zakresie dostępu do azylu.
Ten problem wzbudził najwięcej kontrowersji, gdyż zaproponowano, jako instrument czasowy i ograniczony terytorialnie, prawo zawieszania prawa do składania wniosków o azyl. Możliwość takich ograniczeń stanowi jawne naruszenie art. 56 Konstytucji, Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, prawa UE, a zwłaszcza Traktatu o Funkcjonowaniu UE oraz Karty Praw Podstawowych. Wiele proponowanych instrumentów budzi liczne zastrzeżenia. Wybiórczo tylko podkreślić należy, że Polska zapowiedziała potrzebę zmiany regulacji międzynarodowych, podkreśliła krytyczny stosunek do Paktu Migracji i Azylu UE. Niebezpieczne dla wspólnoty międzynarodowej jest następujące stwierdzenie: „Niejednokrotnie realna ochrona granic nie idzie w parze z obecnym standardem ochrony praw migrantów, kształtującym się pod wpływem orzecznictwa sądów międzynarodowych”. I w tym miejscu należy zwrócić się do stanowiska Komisarza Praw Człowieka Rady Europy, który podkreśla, w odniesieniu do Polski i innych państw, konieczność zaprzestania pushbacków, zmian w prawie, praktyce działania na granicy polsko-białoruskiej i odstąpienia od uchwalenia ustawy o użyciu broni i środków przymusu bezpośredniego.
Warto również dokonać analizy Konkluzji posiedzenia Rady Europejskiej w dniu 17 października 2024 r. Otóż Rada podkreśla konieczność stosowania prawa międzynarodowego i prawa międzynarodowego humanitarnego, przypominając obowiązek wykonywania decyzji trybunałów międzynarodowych. W odniesieniu do problemów migracji podkreślono konieczność wdrożenia przepisów UE. Rada uznała potrzebę zapewnienia bezpiecznych i legalnych dróg migracji, przyspieszenie powrotów. Odnosząc się wprost do sytuacji na granicy polsko-białoruskiej Rada uznała konieczność kontroli zewnętrznej granicy UE zgodnie z prawem UE i prawem międzynarodowym. Nowe sposoby zapobiegania nieuregulowanej migracji powinny się dokonać z poszanowaniem prawa UE i prawa międzynarodowego.
Oczywiście nie sposób dokonać w krótkim tekście całościowej analizy Strategii oraz stanowiska UE w kluczowych sprawach, w tym w odniesieniu do migracji. Jednakże to, co jest istotą działania Unii i musi być stosowane przez państwa członkowskie, wyraża się w obowiązku poszanowania prawa UE i prawa międzynarodowego. Nie ulega też wątpliwości, że tak ważny i potrzebny dokument, jakim jest Strategia migracyjna, wymaga udziału wielu podmiotów, w tym prawdziwego dialogu ze środowiskiem organizacji społecznych, co niestety nie miało miejsca.
Tym z Państwa, którzy zwykle czytają poprawne politycznie i wypełnione treścią, z którą nie sposób się nie zgodzić teksty ludzi myślących podobnie, polecam wyjście poza własną bańkę (i tym samym strefę komfortu) i zapoznanie się z dyskusjami na temat migrantów w zdominowanej przez polską prawicę (głównie Konfederację, ale także PiS i dawną Suwerenną Polskę) części internetu. A to część w polskiej wirtualnej rzeczywistości przeważająca, żeby była jasność. Komfortowo tam na pewno nie jest. I wcale nie chodzi o rynsztokowe określenia typu ciapaci itp. Znacznie większym problemem są tu bardziej eleganckie: „musimy bronić Polski przed narzędziami Putina i Łukaszenki, dość dominacji Islamu, musimy przywrócić Polskę Polakom, płacimy tu podatki, polskie dzieci żyją w ubóstwie” – głoszone przez osoby ze zweryfikowanymi kontami, wykonujące zawód prawnika/nauczyciela/drobnego przedsiębiorcy…
To właśnie głównie do nich Donald Tusk wysłał podczas konwencji PO 12 października polityczny sygnał: twardą ręką będę bronił Polski przed napływem migrantów. A mam władzę, więc i narzędzia, by to zrobić. Po już wprowadzonej możliwości strzelania do przekraczających granicę proponuję możliwość czasowego terytorialnego zawieszenia prawa do azylu.
Spadła na niego za to umiarkowanie ostra krytyka ze strony politycznych lewicowych środowisk oraz naprawdę ostra krytyka ze strony organizacji i aktywistów praw człowieka. Jednak już 17 października polski premier pozyskał dla swoich planów sojuszników – i to nie byle jakich: w osobach szefowej Komisji Europejskiej i przywódców pozostałych 26 państw członkowskich UE zgromadzonych na szczycie Rady Europejskiej w Brukseli. W jego konkluzjach, w słynnym już punkcie 38, znalazły się sformułowania: „Nie wolno pozwalać Rosji i Białorusi ani żadnemu innemu państwu na nadużywanie naszych wartości, w tym prawa do azylu, ani na osłabianie naszych demokracji. Rada Europejska wyraża solidarność z Polską i z państwami członkowskimi, które mierzą się z tymi wyzwaniami. Wyjątkowe sytuacje wymagają stosownych środków”. I choć w tym samym punkcie – na szczęście! – znalazły się także słowa uwydatniające konieczność skutecznej kontroli granic zewnętrznych UE zgodnie z prawem międzynarodowym (i szukania nowych sposobów zapobiegania nieregulowanej migracji, także zgodnie z prawem) oraz przeciwdziałania instrumentalizacji migrantów w celach politycznych, Donald Tusk miał prawo do zadowolenia z tego, co udało mu się ugrać na poziomie europejskim.
A co właściwie ugrał?
Po pierwsze, postanowił zawalczyć o elektorat PiS i Konfederacji, a także antyimigranckie środowiska osób dotychczas niegłosujących lub niezdecydowanych. Krótko mówiąc, postanowił walczyć populizmem z populistami. Co do zasady, krótkoterminowo nie jest to strategia zła, staje się jednak bardzo niebezpieczna na dłuższą metę. Po drugie, polski premier wie doskonale, że krytyka jego pomysłu nie będzie trwała wiecznie, a krytykanci i tak zagłosują w wyborach prezydenckich na kandydata z nie-PiS-u (w drugiej turze zapewne na kandydata KO). Po trzecie, ma świadomość, że już od czasów rządów PiS azyl jest trudno osiągalny, pushbacki stosowane, a dramatyczne obrazki zamarzniętych kobiet i dzieci w lasach obecne w zbiorowej świadomości Polaków (inną sprawą jest, że wywołujące w różnych Polakach różne odczucia). Nie da mu się zatem zarzucić, że zaostrza kurs antyimigrancki. Co więcej, zwolennicy opcji demokratycznej na użytek redukcji dysonansu poznawczego tłumaczą sobie działania Tuska tym, że zapewne chodziło tylko o odebranie paliwa wyborczego PiS i wygranie wyborów prezydenckich, a nie rzeczywiste łamanie praw człowieka (słusznie zresztą).
Więc naprawdę niewiele ryzykuje. A zyskać może dużo, zabierając argumenty Prawu i Sprawiedliwości, które, co już widać, zareagowało w panice i desperacji, waląc w Tuska na oślep argumentami o tym, że stosuje zasłonę dymną dla budowy centrów dla imigrantów i uchodźców (które w istocie zainicjował rząd PiS), rzekomo na potrzeby relokacji. Tymczasem pakt migracyjny zacznie obowiązywać dopiero od 2026 r., a w centrach pomoc znajdą najpewniej uchodźcy ukraińscy i białoruscy. O panice i zaskoczeniu w obozie PiS świadczy także treść politycznego wystąpienia Andrzeja Dudy (nie mylić z orędziem), które było raczej kontrproduktywne — nawet mimo wrzaskliwych nagłówków, że oto Duda „miażdży Tuska” na sympatyzujących z PiS i Konfederacją kanałach dystrybuujących film z prezydenckim wystąpieniem. Nie można także zapominać, że w szeregach partii opcji demokratycznej także panują nastroje antyimigranckie, bo antyimigranckość to jedna z nielicznych kwestii łączących Polaków.
Pytanie znacznie trudniejsze niż to, co ugrał Tusk, dotyczy tego, co ugrała Unia Europejska jednomyślnie go wspierając?
Po pierwsze, Donald Tusk pomógł wielu europejskim przywódcom (odciążając ich jednak od ponoszenia za to bezpośredniej odpowiedzialności) postawić na migracyjnej agendzie europejskiej kwestię dość problematyczną, mianowicie podkreślenie tego, że tzw. pakt migracyjny nie jest panaceum na migracyjne problemy UE i muszą mu towarzyszyć także inne narzędzia. W idealnym świecie europejscy przywódcy zastanawialiby się, jak je dopasować do konieczności pełnej ochrony praw człowieka. Jednak w świecie, w którym antyimigranccy populiści w wielu państwach UE albo (współ)sprawują władzę – by wskazać tylko Węgry, Słowację czy Holandię – albo mają realną szansę na jej przejęcie (Niemcy, Francja), w najlepszym razie silnie polaryzują społeczeństwa, a Rosja i Białoruś w istocie prowadzą z wieloma państwami UE wojnę hybrydową z wykorzystaniem migrantów (np. z Finlandią, Litwą, Polską), trudno o cierpliwość dla długotrwałych debat o prawnoczłowieczych niuansach polityki migracyjnej UE na forum Rady Europejskiej. Nawet lewicowy Pedro Sanchez, choć pokazał sprzeciw wobec outsourcingu centrów pobytu uchodźców i migrantów (jak ma to miejsce np. w przypadku współpracy Włochy-Albania), zaakceptował konkluzje Rady Europejskiej. Po drugie, nie zapominajmy, że Donald Tusk był szefem Rady Europejskiej, więc wie dobrze, jak negocjować, by wynegocjować. I nie bez znaczenia jest tu fakt, że wszyscy przywódcy w UE (nawet Orban) są świadomi tego, jakie znaczenie będą miały wybory prezydenckie w Polsce i jak ważne będzie wykorzystanie każdej szansy, by zwiększyć szanse kandydata opcji demokratycznej. Zapewne był to także istotny argument dla Ursuli von der Leyen i wielu liderów państw UE.
Cały mój tekst brzmi tak, jakby w UE właściwie nie było lewicy i sił politycznych, którym leży na sercu ochrona praw człowieka i pilnowanie tego także podczas spotkań Rady Europejskiej. Oczywiście to nieprawda. Komisja Europejska była krytykowana przez liczne organizacje zajmujące się ochroną praw człowieka już od przyjęcia paktu migracyjnego. Szefowa grupy politycznej Socjalistów i Demokratów skrytykowała rozwiązania godzące w prawa człowieka i zasadę non-refoulement, podobne zdanie (w bardziej dosadnych słowach) wyraziła europosłanka Zielonych z Holandii Tineke Strik na platformie X. Widać jednak wyraźnie, że europejska lewica ma duży problem z określeniem własnej tożsamości i kwestia migracji tylko ten problem pogłębia. Natomiast może to być dla ugrupowań lewicowych w UE także pewne okno możliwości, by zająć się nie tylko reagowaniem na dyskurs populistyczny i dotyczący agendy narzucanej przez prawą stronę europejskiej sceny politycznej, ale by wychodzić z nowymi inicjatywami dotyczącymi nie mniej istotnych, według badań np. Eurobarometru, dla Europejczyków, zwłaszcza młodych, kwestii. Chodzi głównie o kwestie mieszkaniowe, związane z zatrudnieniem i zmianą stylu życia (choćby czterodniowy tydzień pracy), kwestie inflacji i mniejszych szans bogacenia się młodych niż mieli ich rodzice. Kwestie światopoglądowe są także wciąż istotne w wielu krajach i mogą towarzyszyć agendzie społecznej. Podobnie zresztą jak ekologiczne, które nie zniknęły, ale niewątpliwie przestały nadawać ton głównemu nurtowi europejskiej polityki. Ostatni szczyt RE pokazał, że lewica jest potrzebna Europie dziś bardziej niż kiedykolwiek: nie tylko po to, by chronić prawa migrantów i uchodźców szukających w UE schronienia, ale przede wszystkim po to, by chronić nas samych – obywateli europejskich – przed populistami i nacjonalistami.
Prezydent wykorzystał konstytucyjne uprawnienie do „zwrócenia się z orędziem do Sejmu” w celu wygłoszenia niezwykle konfrontacyjnego przemówienia wobec rządu. Nie zrozumiał jednak sensu przysługującego mu prawa: nie mówił jak mąż stanu o ważnych sprawach społeczeństwa (niech będzie nawet i Narodu), lecz wdał się w polityczną bijatykę. Nie starał się łagodzić niezwykle u nas ostrych sporów i podziałów, lecz je wzmagał. Treść tego wystąpienia była skrajnie nieobiektywna, zbudowana na przeinaczaniu faktów, półprawdach i kłamstwach. Nie pierwszy to raz, gdy Andrzej Duda podważa wzorzec zachowania głowy państwa; nie tylko ten najlepszy, ale nawet tylko dopuszczalny, akceptowalny.
Powiedział jednak jedną ważną rzecz. Całą tę 48-minutową mowę można skondensować do jednego krótkiego zdania: „Do 5 sierpnia 2025 roku włącznie, do ostatniego dnia mojej kadencji, nie liczcie na moją życzliwość, bezstronność, współpracę w żadnej kwestii”. To też nie zaskakuje. Duda jest wrogo nastawiony do obecnej większości parlamentarnej od momentu ogłoszenia wyniku wyborów z października ubiegłego roku. Podany przez niego przykład dotychczasowej kooperacji – mianowanie Marcina Kierwińskiego na funkcję ministra-pełnomocnika do odbudowy obszarów dotkniętych tegoroczną powodzią – był tak absurdalny (miałby odmówić jego powołania?), że trudno go uznać za poważny. Przykładów użycia prezydenckich prerogatyw do blokowania działań rządu jest aż nadto, można nimi sypać jak z rękawa.
Nad sprawą tych relacji zastanawiałem się, pisząc książkę Jak naprawić Polskę?, która ukazała się rok przed tamtymi wyborami. Od początku było oczywiste, że przywrócenie praworządności i zachodniego standardu demokracji oraz reforma państwa mogą być przez Dudę skutecznie blokowane. Odradzałem jednak scenariusz układania się z lokatorem Pałacu Namiestnikowskiego. Optowałem za nieczynieniem dla niego wyjątku w procesie wyciągania odpowiedzialności za czyny popełniane przez osoby uczestniczące w sprawowaniu władzy w latach 2015-2023. Chociaż trudno go postawić przed Trybunałem Stanu ze względu na brak odpowiedniej większości posłów i senatorów, liczyłem na jego lękliwość; a także na zajęcie mu czasu obowiązkami wynikającymi ze wszczętych procedur konstytucyjnych. Akurat w jego przypadku łamanie ustawy zasadniczej, przynajmniej kilkukrotne, jest ewidentne.
Większość rządowa nie powinna biernie czekać tych dwustu kilkudziesięciu dni na zakończenie jego kadencji. Dobrze by się stało, gdyby taka była konsekwencja wczorajszego prezydenckiego ataku. Jednocześnie Dudę trzeba umiejętnie omijać w prowadzeniu spraw państwowych (jak to np. zrobił minister Bodnar przy nominacji Dariusza Korneluka na funkcję prokuratora krajowego, a minister Sikorski robi przy obsadzie szefów ambasad). Takich możliwości jest więcej.
Warto też urealnić budżet kancelarii głowy państwa przy uchwalaniu ustawy budżetowej na przyszły rok. Bądźmy pewni: obecna ekipa przez pierwsze siedem miesięcy wyczyści go do dna. Zwycięzca majowych wyborów i tak po objęciu urzędu będzie musiał zwrócić się o nowelizację.
Jeden tylko zarzut z sejmowego orędzia uważam za trafny. Wypowiedziany nie w dobrej intencji, lecz w poszukiwaniu kolejnego miejsca na ukąszenie. Chodzi o zapowiedź czasowego zawieszania prawa do ubiegania się o azyl. Podniesienie tej kwestii przez Dudę nie komponuje się z jego (i całego PiS) stanowiskiem odnośnie do sposobu chronienia polsko-białoruskiej granicy. Nie dał się dotąd poznać jako obrońca praw człowieka, wręcz odwrotnie. Ale przypisanie polskiemu państwu przez Donalda Tuska prawa do selekcji praw człowieka na te, które przestrzegamy i te, których nie musimy, jest bardzo niebezpieczne. Rzeczpospolita musi być zdolna do wykazania się skutecznością w zapewnieniu swojego bezpieczeństwa bez naruszania konwencji genewskiej, traktatów UE i własnej Konstytucji. Na forum unijnym powinna – jak Hiszpania – wskazywać tę właśnie drogę, nie zaś ulegać populistycznej retoryce nacjonalistów. A tym bardziej stawać na czele prób reorganizacji Wspólnoty pod ich dyktando.
Na zdjęciu: Donald Tusk odpowiada Andrzejowi Dudzie, posłowie PiS wyszli z sali. Kadr z transmisji iTV Sejm
Mija rok od wyborów, które zapoczątkowały proces odbierania władzy Prawu i Sprawiedliwości. Nie jest to proces zakończony, gdyż prawica okopała się w Pałacu Prezydenckim i w niektórych innych instytucjach, gdzie zdołała – często z naruszeniem prawa – zapewnić sobie dominację. Każda ocena mijającego roku musi więc uwzględniać tę sytuację. Zasadnicza zmiana nastąpi dopiero po przyszłorocznych wyborach prezydenckich – oczywiście pod warunkiem, że wygra je kandydat obozu demokratycznego.
Stosunki między Andrzejem Dudą a sejmową większością i rządem świadczą o determinacji prezydenta gotowego za wszelką cenę utrudniać rządowi prowadzenie polityki państwowej. Tak złej kohabitacji nie było ani w okresie, gdy prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, a premierem Jerzy Buzek (1997-2001), ani gdy prezydentem był Lech Kaczyński, a premierem Donald Tusk (2007-2010). Andrzej Duda wybrał sposób postępowania, który szkodzi państwu, a także niszczy szansę na jego dobre zapisanie się w historii polskiej demokracji.
Gabinet Tuska przywraca rządy prawa w takim stopniu, w jakim jest w stanie to zrobić wbrew oporowi prezydenta. Ma więc ograniczone pole działania. Od tego, jak wypadną wybory głowy państwa w przyszłym roku, zależy, czy nastąpi tu istotna zmiana. Dlatego będą tak ważne.
Nawet jednak bez pomocy ze strony prezydenta rządowi udało się w znacznym stopniu przeciąć korupcyjne i nepotyczne macki, którymi omotane było państwo pod rządami PiS. Sporo udało się zmienić w obszarze edukacji, co powinno budować pozycję Barbary Nowackiej w koalicji. Przede wszystkim zaś odbudowana została pozycja Polski w Unii Europejskiej i wzmocnione nasze więzy sojusznicze w Europie, systematycznie niszczone przez antyniemiecką kampanię nacjonalistycznej prawicy.
Nie wszystko jednak poszło po naszej myśli. Postępowi wyborcy, dla których sprawy światopoglądowe mają istotne znaczenie, mają prawo czuć się zawiedzeni niepowodzeniem próby zliberalizowania ustawy antyaborcyjnej. Nie jest to jednak wina Koalicji Obywatelskiej i Lewicy. Te dwa ugrupowania forsowały liberalizację, ale nie miały wystarczającej liczby głosów. Winę za zachowanie dotychczasowego – skrajnie restrykcyjnego — prawa ponosi nie tylko PiS, ale także PSL, które w tej sprawie bardziej wsłuchuje się w to, co płynie z ambon, niż w nastroje społeczne.
Odpowiedzią na ten stan rzeczy będą następne wybory. Jeśli w państwie, gdzie niemal 70 procent obywateli popiera liberalizację ustawy antyaborcyjnej, większość sejmowa takie rozwiązanie odrzuca, znaczy to, że spora część wyborców głosowała na ludzi, którzy ich zawiedli. Nie ma na to innej rady, jak bardziej jednoznaczne kierowanie się przekonaniami w przyszłych wyborach.
Decyzja Jury, tym razem przyjęta z aprobatą przez większość zainteresowanych literaturą, jest nie tylko dowodem uznania dla wieloletniego dorobku Urszuli Kozioł, ale także przypomnieniem (niespotykanej później) eksplozji literackiej twórczości całego pokolenia urodzonego w latach 30. Eksplozji, która miała miejsce w połowie lat 50. Nieważne, czy krytycy zaliczyli ich później do pokolenia „Współczesności” (a do niej właśnie wpisywano Laureatkę), czy do orientacji Hybrydy, czy do popularnych grup regionalnych. Grochowiak, Gąsiorowski, Iredyński, Hłasko, Bryll, Jerzyna, Leja, Sadowska, Brycht, Kabatc, Wawrzkiewicz i Urszula Kozioł właśnie, żeby wymienić tylko niektórych – ich twórczość cieszyła się niezwykłą popularnością, nadali też ton twórczości kolejnych, młodszych już pokoleń. Z perspektywy minionych lat powody, dla których tak się stało, wydają się mniej ważne, ważna jest ta eksplozja właśnie. Zaczynałem wtedy studia polonistyczne i Krakowskie Przedmieście było pełne literatów, piszących lub sceptycznie odnoszących się do osiągnięć kolegów po piórze. Tłumy wielbicieli, pochlebców i zagorzałych krytyków towarzyszyły wieczorom autorskim, a spory na temat ocen wartościujących przypominały dzisiejsze kłótnie polityczne.
Raptularz – jak podają definicje – to rodzaj brudnopisu lub notatnika do zapisywania różnych spraw bieżących, wiadomości, zdarzeń itp. Albo raczej „spis myśli, wierszy lub zasłyszanych anegdot”. Od łacińskiego raptus, choć klasycyzująca poezja Autorki wydaje się być tej gwałtowności zaprzeczeniem. Krytycy podkreślają, że nawiązuje do sielanki jako literackiego gatunku. Piszą nawet, że „Urszula Kozioł to poetka pełnego i pięknego zdania, rozbudowanej składni, rzadkich zestawień słów”. A z drugiej strony w jej poezji nie brak cech zagrożenia, brutalności, przemocy. Poczucia odchodzenia, samotności.
Urszula Kozioł ma świadomość, że ten poetycki tom może być ostatnim z jej dokonań. Ma 93 lata, urodziła się nieopodal Biłgoraja dawno, w 1931 roku. Studiowała we Wrocławiu, z tym miastem związała swoje losy, a jej utwory, nim znalazły się w zwartych tomikach, drukowane były najczęściej w miesięczniku „Odra”. Ma tych poetyckich tomików bodaj dwadzieścia pięć, a do tego kilkanaście prób dramatycznych i trzy utwory prozatorskie. Otrzymała wiele nagród: Nagrodę im. Stanisława Piętaka, Fundacji im. Kościelskich, PEN Clubu, Kulturalną Nagrodę Kraju Dolnej Saksonii, Nagrodę im. Eichendorfa, Nagrodę Literacką m. st. Warszawy. Jest doktorem h.c. Uniwersytetu Wrocławskiego, honorową obywatelką Biłgoraja. A teraz „Nike”. Nie wszystkie werdykty Jury tej nagrody wydawały się trafione. Niektóre z nagrodzonych pozycji nie przetrwały próby czasu. Tym razem nie ma wątpliwości.
Myśli o śmierci towarzyszą poetom od zawsze. Jeden z nich powiedział mi kiedyś, że są dwa i tylko dwa tematy, którymi żywi się poezja – to miłość i śmierć. Reszta jest obudową. Już wcześniej w Klangorze, w wierszach napisanych po śmierci jej ukochanego męża, Feliksa Przybylaka, poety, germanisty, tłumacza literatury niemieckiej, Poetka mówi: „Czy to moja najostatniejsza? No, nie wiem. Tyle milczeń, zamilczeń, aż porobiły się z tego bryły i słupy tarasujące wyjście”. Ale w Ostatnim liście, wierszu zamykającym Raptularz wydaje się nie mieć już wahań: „zdziwisz się” – mówi do imaginacyjnego kochanka – „gdy coś zadzwoni ci w uchu/ to mój list/ u twoich drzwi/ że już czas/ ostatni, list/ więcej listów nie będzie/ ostatni raz/ naciska dzwonek u twoich drzwi”. Ten ostatni list przypomina mi Ostatnie rozdanie Wiesława Myśliwskiego. Nic dziwnego – są niemal rówieśnikami. I tak samo mocno przeżywają te dwa z odwiecznych i nigdy nieprzemijających tematów literatury.
Kiedy mówimy o ukoronowanych nagrodami dokonaniach, zazwyczaj kończymy zdaniem podsumowującym, kwintesencją. Może tym razem lepiej, zamiast omówień przytoczyć fragment wiersza, jednego z tych ostatnich.
„Przestałam podobać się sobie i słowom
Uciekają ode mnie
Chciałabym już nie być
Prawdę mówiąc tutaj już nie ma mnie
[…]
Rozglądam się pamiętając
że chyba zaczynam już na dobre zanikać
wychodzę z domu żeby ktoś mnie zobaczył
ale oblegają mnie omamy
wrzaskliwą ciżbą podtykają mi pod nos mikrofon
całkiem niepotrzebnie całkiem niepotrzebnie
z tego miejsca nie ma zasięgu”
Coś musiało być na rzeczy, skoro podczas tego dwuletniego pobytu w Monachium przeprowadzał się czterokrotnie. Marzenia o Paryżu przesłaniały mu miły, twórczy i, gdyby nie choroba siostry, beztroski pobyt nad Izarą. Pisał do Kloci, że gdyby on zachorował, nie miałby szans na życie nie tylko w Monachium, ale i w Warszawie, nie dodawał, że przestałby jej pomagać; nie myślał, sam rozżalony, że takimi słowami uraża Klocię. Że niby on nie może sobie pozwolić na chorowanie. A ona – z dziećmi na utrzymaniu – zdecydowała się na rezygnację z pracy dorywczej: z adresowania kopert z listami dużej firmy. Wciąż nie rozumiał, co znaczy słabość niepozwalająca na jakiś dodatkowy ruch ręką, na wysiłek oczu. Podczas pobytów w Warszawie uchylał się od wizyt w mieszkaniu siostry. Gdy już musiał podpisać jakiś dokument, usiadł na kwadrans do herbaty, ale na dzieci siostry i nieboszczyka Kuczborskiego nie zwracał uwagi. Nie dotknął żadnego z nich, nie pogłaskał, choć się zbliżały, wpatrzone w tego wuja, który nigdy – może nawet do snu – nie zdejmuje cylindra.
– To dziełko Stasia – Klocia wyciągnęła zza szafy zgrabnie narysowanego konika.
– Ładne – orzekł. I dodał: – Jak na dziewięciolatka.
Odłożył kartkę w odległości bezpiecznej od szklanki z herbatą.
– Staś rysuje i rysuje – mówiła dalej Klocia. – Jak sądzisz, Olesiu, czy on potem mógłby się kształcić na artystę malarza?
– Ale skąd! – odkrzyknął wzburzony. – Żywot artysty, zwłaszcza tu, w kraju, to męczarnia. Już mówiłem: lepiej być koniem wyścigowym w Polsce niż malarzem. Stasia najlepiej oddać do terminu: szewc, kra-wiec, kuśnierz – to są zawody!
– Ale ty przecież jakoś…
– Że co? Że sobie daję radę? To przecież dopiero od niedawna. A jestem już pod czterdziestkę. Wielu rzeczy musiałem się wyrzec, żeby dojść – odpukać – do jakiego takiego stanu. Wiodę cygańskie życie, nie mam domu, nie założyłem rodziny, wciąż byle pismak może mnie obrazić w prasie, muszę nieustannie pracować, nie lubię siebie i nie lubię ludzi!
Nie chciał wracać ani do wspomnień tamtych rozmów, ani tam na Widok, gdzie w mniej niż skromnych warunkach egzystowali ostatni jego krewni. Klocia kaszle jakoś tak z głębi siebie, z płuc, których ma coraz mniej i żadne węgrzyny do obiadu nic na to nie poradzą. Stach Witkiewicz już na walizkach; ze względu na jego zaawansowaną gruźlicę on, żona i pięcioletni Staś, mądrala, nazywany w domu Kaluniem, wyjeżdżają z Warszawy do Zakopanego na stałe.
Po jaką cholerę wysyłał ten list do Kloci? O zdrowiu. Zmieniał mieszkanie z Dachauerstrasse 32 na Amalienstrasse 49, teraz znowuż tu, wszystko ze względu na zdrowie, tu wydawało mu się, że wilgoć zżera ścianę za szafą, tam znów, że okna tylko na północ, brak odrobiny słońca, a dopiero tu, na Adalbertstrasse 27, w dobrze opalanych pomieszczeniach mieszkania z pracownią nagły ostry ból wysztywnił mu lewe ramię. Zaczęło się coś złego. Przywołał choróbsko. – Dobrze, że nie jestem mańkutem – warknął i ogarnął go strach.
Malował właśnie kolejną wersję Święta Trąbek. Tym razem zdecydowany nokturn. Od miesięcy rozżalony na Korwin-Milewskiego, „swojego dobroczyńcę”, nie utrzymuje z nim kontaktu od momentu, kiedy mecenas, okazując niestosowną zdaniem Aleksandra wylewność, nie dość, że nie wysłał dużych Trąbek na wystawę do Paryża, choć to autorowi obiecał, to jeszcze domagał się jakichś rozświetlonych kompozycji. Na przekór mu malował Plac Wittelsbachów w Monachium w nocy oraz na przemian Plac Maksymiliana Józefa w Monachium w nocy, bo to przecież była autentyczna kontynuacja, wnikanie w czeluście głębokich warstw indygo i capput mortum, rozświetlanie ich jasnotęczowym pastoso lśniących latarń.
Położył się na kanapie. Pomyślał, że trzeba będzie zeskrobać z parkietu ślady farby, bo paleta, która mu wypadła z lewej dłoni, spadła, oczywiście – trzeba mieć pecha – farbami na dół. I wtedy powalił go następny atak bólu. Nazajutrz, po nocy cierpień, otrzymał telegram: „Przyjeżdżam do pana w sobotę. Ignacy Hr. Korwin-Milewski”.
Ból mniejszy. Zapomnijmy o nim. Ha, ha! Zwalisty ziemianin w długim sukiennym surducie jakoś się zmieścił w jednej otwartej kwaterze drzwi i krokiem marynarskim ruszył do obrazów ustawionych dlań do oglądania. Początkowo prawie nie zwracając uwagi na Aleksandra, po wydłużonym kwadransie, kiedy obejrzał wszystkie szczegóły i dla sprawdzenia całości zrobił kilka odejść, zapytał:
– To te trzy nokturny przeznaczył pan, znaczy się, na Münchener Jahresausstellung von Kunstwerken aller Nationen w Glaspalast?
– Tak. I jeszcze Babę.
– Jaką babę?
– Staruszkę czuwającą przy zwłokach.
– A, to ten obrazek, zapłacony przez Modrzejewską, którego Modrzejewska nigdy nie dostała. Znaczy się, znalazł go pan wreszcie?
– Odnalazł się teraz, w składzie celnym… kiedy już zdążyłem namalować drugą wersję!
Wyciągnął zza sztalug dwa nieoprawione blejtramy. Obrazy o tym samym motywie. Mniejszy, poziomy, wetknął do rąk Milewskiego, drugi, większy i w pionie, trzymał w rękach. – Ten także miał być w poziomie, ale pozmieniałem w trakcie roboty; nabiłem na mniejszy obraz, na wszelki wypadek zawinąłem z tyłu pod-malowane płótno, gdyby miał jeszcze zmienić decyzję…
– Eee, pan to za dużo tnie. Jeszcze nie widziałem takiego malarza. Krawca, owszem! – Zaśmiał się, mały spiczasty nosek zadarł mu się jeszcze bardziej w górę, rozbłysła łysa głowa, grubas pogłaskał sobie miłośnie brodę do pasa. – Dobrze, jest pan oryginalny, ale muszę zasmucić: podoba mi się ta starsza Baba. W tej, którą pan teraz zrekonstruował, tfu, namalował, jest rezygnacja i wyciszenie. W tym, co ja trzymam w rękach – dramat, niepokój i tajemniczość.
– Mogę się pocieszyć, że oba płótna ja malowałem. Wtedy byłem żarliwy, teraz usiłuję być sprytny. Ja się nie nadaję do handlu. A i tak nie wierzyłem w ten obraz, który pan trzyma w ręku. To Stach Witkiewicz odkrył go w stertach starych kostiumów w mojej pracowni warszawskiej, w tym złym okresie, kiedy ciąłem W altanie. Jeszcześmy się ze Stachem lepiej nie znali, już byłem w biedzie, on wziął obraz, ten właśnie, Babę, tak, tak, dała za niego całe dwieście rubli srebrem. Odebrałem obraz, chciałem odczyścić, domalować oświetlony całun pokrywający zwłoki nieboszczyka, oczywiście nie zdążyłem, właścicielka, kochana piękność, wyjechała, a ja zostałem z Babą czuwającą przy zwłokach. No więc jedna wersja jest jej, bo ona się już pomału wybiera przez ocean, a pańska druga. Wybieraj, panie hrabio!
– Nie po to tu jestem. Na razie mam po uszy pańskich bawarskich nokturnów!
– Panie, co pan?
– Czas opuścić Monachium. Oto pieniądze, panie Aleksandrze. I oto czek. Jak niczego innego, pragnę otrzymać za to kilka motywów z Paryża, najlepiej malowanych w plenerze, pańskiego, ma się rozumieć, pędzla. Co będzie piękniejsze, niż sobie wymarzyłem, za to zapłacę dodatkowo, i jeśli żyć będziemy, nie przestanę u pana zamawiać nowych obrazów. Mam coś ciekawego na myśli.
– Nie wierzę. Już myślałem, że pan taki sam zły jak cała reszta.
– Co się stało? Pan roztrzęsiony!
– Siostra ciężko chora w Warszawie. Młoda wdowa z dwójką małych dzieci. W ostatnich miesiącach – jak pan doskonale wie – i mnie było ciężko, a wziąłem na siebie obowiązek opieki nad nieszczęsnymi. Nie miałem wyjścia, napisałem list do Wrotnowskiego, wiceprezesa Zachęty, starca, który powinien znać życie, z prośbą o pożyczkę na konto dwóch wystawionych tam obrazów. Jestem członkiem Zachęty i taki zwyczaj dla członków jest praktykowany. Patrz pan, hrabio, co mi odpisał na firmowym papierze: „Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie daje pożyczkę tylko na te obrazy, które mogą być uznane za kwalifikujące się do zakupu Towarzystwa”!
– Zginie pan wśród chamów z platynowymi spinkami u mankietów i z posranymi myślami. Ze mną pan nie zginie, Aleksandrze. Ciągnie się za mną zła opinia, ale jakąż opinię może mieć człowiek, który raz po raz zmienia swoje poddaństwo? Gdybym nie był kawalerem maltańskim, te dranie rozgniotłyby mnie na pro-szek. Jak pan wie, oprócz rozumu i instynktu samozachowawczego mam ponadto stałą ochronę. Zanim ruszymy w miasto, proszę, oto zwitek banknotów stumarkowych, niech pan je dobrze schowa i tak, żeby pamiętać, gdzie się wsadziło. To w całości na koszta opieki nad pańską siostrą. Żadnych ruletek, żadnych lafirynd z tej puli. A teraz hrabiemu Milewskiemu się nie odmawia – idziemy się zapomnieć: szampan, dziewczynki, do upadłego! W Bawarii po polsku. Zawsze pana kochałem za malarstwo! Nauczy pan paryżan, jak się maluje. Ach, jaki jestem ciekaw!
We wrześniu na wszelki wypadek zostawił większą część rzeczy w bocznym pokoju monachijskiej pracowni, miał bowiem przekonanie, że po trzech, czterech miesiącach wróci ze szkicami malarskimi z Paryża i dopiero tu będzie kończył większe pejzaże dla Milewskiego. Po drodze zatrzymał się w hotelu w Berlinie, wędrował po mieście, upatrzył sobie kilka motywów malarskich – te miałby dla siebie, nie dla Milewskiego – coś się tam jednak wydarzyło, co kazało mu wylać żal w liście do Prospera Dziekońskiego: „sukiny syny mieszkańcy są tacy, że nie mogłem nad parę dni tam zostać; zdawało mi się, że się rozchoruję zostawszy się”.
Czuł wyraźnie odpływ energii. Za łatwo poszło z pieniędzmi? Nie, bóle ramienia nie dają spać. Bóle każą się martwić. Ależ to nie wypada. W wymarzonym Paryżu?
Był tam, w wynajętej pracowni przy rue Aumont-Thiéville 4, z nieodwołalnym postanowieniem niedotykania kwestii tematu w malarstwie. Teraz tylko pejzaże, gry świetlne, forma kształtowana przez słońce, deszcz, gwałtowne zmiany aury. A noc? Noc, przede wszystkim noc. Nie mógł sobie darować podjęcia w Monachium tematu lekko mu rzuconego przez Milewskiego. Temat to polska wieś i Anioł Pański. Aleksander na polskiej wsi nie był, nie zaznał jej, był człowiekiem miejskim. A hrabia chciał mieć w swoich zbiorach polskiego Milleta. Monumentalne płótno (223 × 168 cm) to było dla Gierymskiego wyzwanie. Malując klasyczną kompozycję, dokładał starań podczas doboru modelek, a potem skonstruował specjalne oświetlenie – reflektory odbijające złoto i srebro pomalowanych papierów i tektur, które rzucały specjalne, choć może nieco cyrkowe, światło na twarze i postaci wieśniaczek pracujących na polu.
Chyba jednak dobrze, że namalował taki obraz. Kiedy jeszcze w Monachium pracował nad tym wyższym od niego prawie o pół metra płótnem, odwiedził go rodak, pisarz i krytyk Cezary Jellenta, tak jak on, człowiek miasta, ale tak przesycony kulturą i sztuką, że w sielskim temacie nie widział śladu fałszu. Podkreśli niebawem:
„Owóż niewątpliwie Gierymski nie ma obecnie w całej Europie bliźniaków, stoi sam jeden”.
Zachwycony monachijskimi nokturnami Aleksandra, wspominając sukcesy jego obrazów w Glasspalast, złoty medal drugiej klasy i zakup obrazu przez księcia regenta bawarskiego Luitpolda do Nowej Pinakoteki, powtarzając w nieco zmienionej formie kalambur Witkiewicza, że to medal nie jest honorem dla Gierymskiego, lecz Gierymski jest honorem dla medalu („są tacy […], co twierdzą […], że większy zaszczyt przyniósł nasz artysta wystawie, niż ona jemu”), Jellenta pisze, wspominając spotkanie z artystą w atelier monachijskim przed wyjazdem malarza do Paryża: „W pobliżu okna, na niewielkiej estradzie, pod niebem z błękitnego muślinu i śród wielkich płacht srebrnego papieru imitującego światło, siedziała w stroju polskiej wieśniaczki niemłoda już modelka. Mogłem, nie chcąc przerywać artyście roboty, napaść wzrok do syta dużym, zwyczajnie opartym o ścianę obrazem, który był właśnie «na warsztacie». Motyw najzupełniej swojski: dwie kobiety wracają z sianożęcia w porze zachodu słońca i dzwonu sygnaturki, wzywającej na Anioł Pański. Treść zatem przypominająca i Bretona, i Milleta. Gierymski jest w wyborze tematu nader drażliwy i skrupulatny, i jeśli zgodził się w obecnym wypadku na posądzenie o brak inwencji, to jedynie pod przymusem… siły wyższej, jaka bywa nieraz w chudym życiu wielkiego malarza – obstalunek”.
Jellenta, który odnalazł w tym obrazie „wielką poezję i znakomity nastrój”, był potem – o czym wspomniał gdzie indziej – świadkiem zdarzeń, których szczegóły do dziś pozostają tajemnicą. Nie ostało się jedno z dwóch, jak się okazuje, ogromnych płócien: artystę trapiła kompozycja – kobiety były od siebie zbyt oddalone, artysta twierdził, że poza kobiety z grabiami jest nienaturalna. „Przyszedł Wacław Szymanowski [malarz i rzeźbiarz, później twórca słynnego pomnika Chopina w Łazienkach] i zauważył, że nie tworzą – grupy. I oto wielki doktryner naturalności najpierw zbliżyć próbował starą do młodej, potem młodą do starej, tak długo, aż zniecierpliwiony – no i pewnie przeróbki takie dawały się we znaki płótnu – w ciągu jednego dnia podmalował drugie, na którym kobiety nie tylko że właziły prawie jedna na drugą, ale jeszcze połączone zostały fortelem kompozycyjnym – gęstym i dużym krzakiem czy też stogiem, ciemniejącym w dali”. Zdecydowanie bardziej „powietrzny”, własny, doskonalszy kompozycyjnie i kolorystycznie złotawy, szlachetny, choć z pozoru o muzealnym tonie, jest szkic malarski Anioła Pańskiego, namalowany przez Aleksandra na deszczułce.
Za dużo myśli dotyczących okresu, który powinien być zamknięty. Tutaj także nie bardzo. Długi dwu-piętrowy budynek z lokalami przeznaczonymi na pracownie. Oszklone ściany na północ. Nic, tylko malować. Ale malować wśród masy innych malujących? Jak to? Im bliżej zimy w dodatku, tym zimniej. Centralne ogrzewanie, ale radiatory chłodne. Skąpią na opale. Za bardzo tym się na razie nie przejmował. Dzięki Paderewskiemu, który zawsze gdzieś się znajdował w pobliżu, poznał jednego z najbogatszych ludzi epoki, Bruna Abdank-Abakanowicza, wybitnego naukowca, elektrotechnika, wynalazcę, współwłaściciela i dyrektora fabryk na całym świecie. No i ten pan był koneserem sztuki. Zapraszany do jego podparyskiej posiadłości, willi w Saint-Maur-des-Fossés, nie zawsze chciał albo nie musiał wyjeżdżać na noc do Paryża. Wobec tego na piętrze jakimś cudem wygospodarowano dlań dwa pokoje, żeby mógł sobie spokojnie pracować, gdy znuży go towarzystwo często tu bywających Henryka Sienkiewicza, Władysława Mickiewicza, syna Adama, wreszcie Anny Bilińskiej, zaprzyjaźnionej z panem domu. Dwie młodziutkie córki Abakanowicza otrzymały od ojca zadanie pilnowania spokoju na piętrze, bo pan Gierymski, który miał wiele bolesnych przeżyć, bardzo go potrzebuje.
– Czy ty też tak miewasz? Podchodzę do płótna i muszę się odsunąć, bo parzy!
– Może malujesz nie to, co chcesz? A może parzy na zasadzie kontrastu. Może twoja pracownia jest za zimna?
– Ach, te twoje natychmiastowe riposty, Ludwisiu! Nie pozwalasz się użalić człowiekowi… – zarechotał Aleksander, patrząc wymownie na Ludwika de Laveaux, który wreszcie, po półrocznym plenerze, wrócił nad Sekwanę z Bretanii, z wioski Crehen, gdzie malował siedem pejzaży na raz, następnie Dinan, gdzie narysował prawie wszystkich mieszkańców i przygotował obrazy na paryski Salon. Wrócił z Dinan do Paryża pieszo, w grudniu, z odpoczynkiem w Rennes. Trzysta sześćdziesiąt kilometrów! W Paryżu żyje już od dwóch lat. Ojciec, tam w ich majątku koło Jędrzejowa, jest nieugięty, obrażony Paryżem syna, jego pobyt uważając za wygłup; mamroczący, że nie wchodzi się powtórnie do tej samej rzeki, nie reagował, gdy plenipotent rodziny zwlekał ze spłatą pieniędzy, które się Ludwikowi należały ze spadku po matce, Stefanii z Borkowskich, toteż Ludwik żyje w ubóstwie ze sprzedaży krajobrazów, malowanych seryjnie, sprzedawanych handlarzom po dwadzieścia franków, niedawno korzystał z zaproszeń znajomych do Londynu i Oksfordu, ciągle w ruchu, zafascynowany malarstwem hiszpańskim, oglądanym dzień w dzień w Luwrze Velasquezem i Riberą, nie odpuścił i odbył pieszo wędrówkę przez Pireneje do Hiszpanii – aż do Grenady. Powracał z tej i podobnych wypraw z kilogramami szkiców. Teraz półleżał na kanapce w tej zimnej i bez wyrazu pracowni Aleksandra.
– Trzeba cię przywrócić cywilizacji, Ludwisiu. Zbierz się w sobie, ogarnij się, ja ci dam na fryzjera i żebyś sobie wypożyczył schludne ciemne ubranie, proszę bardzo, pojutrze ruszamy do przestronnej, ciepłej willi Bruna Abdank-Abakanowicza – na całe święta.
Zaraz po Nowym Roku przeprowadził się z lekko rozrysowanym, właściwie wciąż niezaczętym obrazem do bardziej ludzkiej, mniej przypominającej fabrykę obrazów, za to wreszcie ciepłej pracowni na Montparnasse przy rue Boissonade 15. Zanim ją oswoił, coraz częściej i coraz dłużej bywał w willi Abakanowiczów, pół godziny jazdy kolejką vincejską przez lasek aż do stacji, skąd do willi Abakanowicza było dziesięć minut drogi. Wybitny matematyk, wynalazca i przemysłowiec, a dwa lata młodszy od artysty, miał doskonale wyrobiony gust artystyczny. Gierymski wiedział, że Abakanowicz ma „dość sprytu artystycznego”, aby w jego pozaczynanych obrazach wskazać na fragmenty lub nawet na charakter kompozycji, kwalifikując je jako nieautentyczne lub mimo woli wyrobione na efekt.
Abdank-Abakanowicz kupuje i płaci. Korwin-Milewski kupuje i płaci. Trudno mu się pracuje, bo bóle nerwów go męczą, Wie też, że bez pieniędzy nie ma mowy o dobrej robocie. „Bez zrobienia zaraz kopii mniejszej nie wyjdę na swoje”. Gdy namalowane światła są dobre, nieco grubsze niż reszta powierzchni płótna w pierwszej próbie Opery paryskiej w nocy, wtedy obraz wydaje się, a może jest za ciemny. Nie wyjdziesz stąd, nie rozsiądziesz się w restauracji. 15 marca, dowiadując się od osób trzech o kłopotach ciężko już chorej Kloci, wysyła jej pospiesznie z miesięcznym wyprzedzeniem czterysta pięćdziesiąt franków. Tłumaczy: „Nie zmieniłem się względem ciebie w uczuciach, tylko jestem biedny i ciągle niespokojny o siebie, a właściwie o moją Sztukę. Więcej jak to, co przyrzekłem wyjeżdżając, dawać nie mogę, a i to może być trudno…”.
Ostatecznie nie powróci do Monachium i będzie się trudził nad częścią architektoniczną Opery pary-skiej w nocy w nowej, wygodniejszej pracowni na lewym brzegu rzeki, na Montparnasse. Jak zwykle od lat nazywa u siebie katzenmajerem stan wywołany następstwami trudności związanych z ustawieniem kompozycji obrazu i z innymi szczegółami dotyczącymi koloru i formy. Trudności to jego specjalność, szczęście, że nie będzie to męczeństwo na własny rachunek. Kwestię finansową wziął na siebie Milewski: weźmie obraz na bardzo dobrych warunkach. „Jeżeli nie sprzedam go na wystawie za większe pieniądze, on bierze obraz za tyle, żebym mógł inny tej wielkości robić”. Z Monachium dostał wiadomość, że jedna z księżniczek bawarskich będzie kopiować jego nokturn Plac Wittelsbachów w Nowej Pinakotece. I tu Gierymski żałuje, że nie jest na miejscu… bo mógłby w obrazie jeszcze parę rzeczy poprawić! Perfekcjonista niczego sobie nie daruje. Dostał list od Witkiewicza z Zakopanego i – jako człowiek miasta – ubolewa: „biedak, nawet w zimie musi tam siedzieć”. Po kłopotach z cenzurą Witkiewicz wydał książkę Sztuka i krytyka u nas. „Dobrze, że Ci książkę puścili” – pisze do autora Aleksander i jeszcze nie wie, że przygotowuje on następną książkę, właśnie o nim – „potrzebna była (bardzo w niej pięknie wyglądam) […] Napisz, czy idzie”.
„Mówię, żem przyjechał przygotować obraz; chciałem go skończyć w Monachium, ale gdzie tam, za trudny, ach, co ja męki przeszedłem… Milevius bierze go, ale jak nie zrobię kopii, lepszej spodziewam się, zdechł pies”. Operę paryską w nocy namalował w 1891 w kilku wersjach, każda po ponad metr siedemdziesiąt wysokości. On sam z pierwszej wersji nie był zadowolony, dlatego natychmiast przystąpił do malowania drugiej, która po ukończeniu zdała mu się wprawdzie lepsza i świeższa, a jednak „dobrze podława, chociaż powtórzona”. Gierymski był za blisko. Za blisko tego pejzażu, za blisko paryskiej nocy, za blisko wyobrażeniu tego, co chciał przenieść na płótno. Po trzydziestu latach od tych ceregieli Franciszek Klein będzie mógł spokojnie w Krakowie napisać: „Całość jest prawdziwym arcydziełem malarskim. Nastrój nocy, tempo ruchu ulicznego wśród mroku, blask latarni są tu oddane z nieprawdopodobną maestrią. A przy tym na koloryt tego obrazu składa się całe mnóstwo tonów ciemnych, półtonów, niuansów, odcieni, refleksów, świateł, blasków – które wszystkie razem stapiają się na cudowną harmonię nocnego nastroju ulicy Paryża”.
Maluje jednocześnie Luwr w nocy, z motywem bramy, także w kilku wersjach, z których ostatnia zahaczy o rok 1892 (pierwszy Luwr ukaże przed konserwatorami historię twórczego mozołu, liczne laserunki nakładane farbami jasnoniebieską, ugrową i zielonkawą, spękane fragmenty asfaltu, wreszcie zmianę decyzji kompozycyjnej podczas malowania obrazu: doszyty z lewej strony sześciocentymetrowy pas płótna długości 123 cm, a także dwie przymocowane do dłuższych brzegów blejtramu drewniane listwy). Oświetlenie elektryczne kolumn z lewej i cieplejszy blask latarni z prawej wprowadzają widza w scenę rozgrywającą się tro-chę jak w teatrze. Na pierwszym planie wystrojona i z nieodzowną torbą kobieta, która bez obaw spaceruje po nocach, dalej, po lewej, para męsko-damska, w świetle bramy jeszcze kilka osób, czyli elementów wytyczających perspektywę, zupełnie w oddali jeszcze światła latarń z potrójnymi kloszami.
Co pisał o mękach twórczych i przemianach, które w ciągu kilku miesięcy zaszły w jego malarstwie między tworzeniem nokturnów Opery a Luwru, zwierzając się Stanisławowi Witkiewiczowi? „Oto już jestem o wiele moderniejszy! Ta moderność polega, a co bardzo ważne, na zdecydowanym kolorze, położonym prawie od razu, bez przemęczania płótna ciągłymi laserunkami i malowania świeżymi farbami, bez pastwienia się nad obrazem dla wydobycia siły i plastyki. Cóż za plastyka jest w nocy przy lampach? Żadna. Przedmioty dalsze, silniej oświetlone, występują bliżej”.
Co robił? Walczył o doskonałość, mimo protestów mdłego ciała. Z innego listu do Witkiewicza z grudnia 1891: „Przygotowałem mój jeden Louvre, niezły, i wróciłem do mojej starej Opery przed przewerniksowaniem, i widzę, że dobrze podława, chociaż powtórzona. Jak ja mogłem taki motyw chcieć zrobić? Co chcesz, byłem chory”.
Znowu to samo: „Dziś kości nie bolą mnie, przynajmniej mniej niż zwykle, przyznaję więc spokojnie, żem lichy obraz zrobił. Ostatni lepszy i niech mnie diabli wezmą, jeśli następne nie będą ciągle lepsze”.
A więc jednak nie należy, w hołdzie dla impresjonistów, zaniedbywać mądrych zasad malarstwa, nabytych podczas studiów w Akademii! Impresjoniści nie wyszli poza podstawy kształcenia artystycznego w jakichś podrzędnych pracowniach albo przyglądając się robocie nieco bardziej doświadczonych kolegów. W tej drugiej wersji Opery, z której autor tak był niekontent, zaszalał: najpierw pokratkowaną kalką przeniósł z pierwszej wersji kompozycję ze szczegółami na nowe płótno, a potem już nie stosował akademickiej podmalówki, walił pastą niemal prosto z tuby, zrezygnował z laserunków. Zupełnie jakby zaczynał od nowa. Rezultaty? Cóż. Jest mistrzem, więc dał sobie radę. Pewien niesmak jednak pozostał. Nad Luwrem już nie eksperymentował.
Ilekroć upatrzył sobie motyw i usiadł ze szkicownikiem na krzesełku plenerowym nad Sekwaną, tylekroć żądni malowniczości malarze, coraz liczniejsi w Paryżu, albo przysiadali się nieopodal, starając się tyleż bezczelnie, ile bezradnie ukraść motyw, niekiedy nazajutrz już od rana zajmowali miejsce Aleksandra. Śmiał się zadziwiony taką powszechnością małości.
Do młodego przyjaciela, malarza i krytyka Władysława Wankiego, nie zawahał się jednak napisać, sprawa bowiem była zbyt ważna, ponieważ przymierzał się do namalowania słynnego potem Wieczoru nad Sekwaną: „W tym mam zabawę, że właściwie nie ten motyw robię, co mam pod mostem, tylko inny na moście. Ale kolor pod mostem studiuję, żeby mi ludzie za bardzo nie przeszkadzali. Tę plagę nie można puszczać do atelier, zupełnie jak kieszonkowi złodzieje”.
Odtąd przychodził nad Sekwanę późnym popołudniem, kiedy malarzy-podpatrywaczy wygonił chłód, głód i potrzeba zapicia powstającego knota. Owczy pęd artystycznego plebsu.
Namalował kilkanaście widoków Paryża, płócien niewielkich formatów, w tym Pont Neuf w Paryżu na desce, syntetycznie potraktowany, pyszny pejzaż, fragment rzeczywistości oglądany niemal z powierzchni rzeki, a na pewno z samego brzegu Sekwany, na kamienne filary i przęsła szesnastowiecznego, najstarszego spośród zachowanych mostów w Paryżu. Trochę mniejszych krajobrazów na tekturze, praczki (tę tematykę podjął inaczej Ludwik de Laveaux), praczki więc są u Gierymskiego punkcikami w nadrzecznym pejzażu, u de Laveaux te pracujące kobiety dominują nad błękitami nieba i wód. Przygotował malowniczości, tak jak sobie tego życzył Korwin-Milewski, oryginalne kadry z Sekwany z widokiem na katedrę Nôtre Dame, wresz-cie Scena uliczna w Paryżu z przewróconym koniem dorożkarskim, malowana alla prima, w większości szpachlą, na kawałku deski wyjętej z podłogi, niegruntowanej; kolor starego drewna, na którym artysta bezpośrednio malował, jest dominantą kolorystyczną obrazu i współgra z błękitną kurtką robotnika, różowawą czerwienią dachu, czernią dorożek i ciepłobrunatnym umaszczeniem konia. I niespodzianka – Aleksander Gierymski wreszcie namalował konia! On, który koni dotychczas nie malował. I to od razu dobrze, w skomplikowanym ruchu.
W październiku rozpoczął pracę nad Autoportretem z paletą. Jesień to nie jest dobra pora do malowania w pracowni; tylko kilka godzin dobrego, rozproszonego światła. Ale autoportret, z postacią naturalnej wielkości, ujętą do kolan, artysta będzie malował wyłącznie w świetle elektrycznym.
Zamówienie Ignacego Korwin-Milewskiego nie określało rodzaju oświetlenia. Obraz miał mieć wymiary 185 × 135 cm, przedstawiać artystę en face, w pozycji stojącej, z paletą i pędzlami w rękach. Korwin-Milewski, sam malarz, wykształcony, choć nie praktykujący, tak wyobraził sobie ponad dwudziestu najwybitniejszych polskich malarzy w swojej zaplanowanej galerii (tylko Matejko wyłamał się z zasad zamawiającego i na Autoportrecie, jednym z najlepszych spośród namalowanych w Europie w XIX wieku, nie pozwolił sobie na tak uporczywe stanie; usiadł w ulubionym, wysłużonym, starodawnym renesansowym fotelu).
„Gęba sobacza, ale oczy mam dobre” – powiedział kiedyś, teraz malował tę swoją neurastenię, która od-bierała go powszedniości, rzucała w świdrujące bóle, biła po palcach, których nikt w życiu nie pogłaskał. Elektryczne światło, padające z góry, z mocnej nagiej żarówki, wydobywały, oprócz życia i duszy, jak potem pisano, także upiorne fioletowawe cienie. Można się bać. Tak czy inaczej, obraz powstały w okresie paryskim, dwa lata później zaprezentowany na Wystawie Powszechnej we Lwowie, został przez wielu krytyków okrzyknięty najlepszym portretem ekspozycji.
Ale po to Gierymski jechał do Paryża, żeby pozostawić raz na zawsze w powszechnej historii sztuki je-den z najoryginalniejszych krajobrazów. Duże olejne płótno Wieczór nad Sekwaną. To dzieło wybitne jest jednocześnie śmiałą syntezą w połączeniu architektury ze smugą światła na przymglonym niebie, znakomicie równoważącą kompozycję pejzażu przedstawiającego widok na Sekwanę, Pont Carrousel i Fasadę Wielkiej Galerii Luwru, ujęty najwyraźniej z lewego brzegu na wysokości Pont des Arts. Przedmioty – barki, ludzie, zabudowania, most – pozostają w realnym kształcie i malowane są gęstą, tłustą farbą, partie wody natomiast, choć i one będą w rezultacie realistyczne, zostały utworzone z tysięcy pauz i dywizów, grudek farb bez dodatkowego spoiwa: żółtych, jasnobrązowych, pomarańczowych, jasnofioletowych, szarobłękitnych. Niebo jednoczy oba sposoby malowania, seledynowa smuga światła jest zdecydowanie wypolerowanym impasto. I ten intensywny fiolet, zrodzony z kraplaków nałożonych finezyjnym laserunkiem na wyschniętą biel – po lewej, pod pierwszym na obrazie przęsłem! Kilkanaście zachowanych studiów i szkiców malarskich poprzedziło mistrzowską kompozycję.
Napisze o niej wnikliwy krytyk, historyk sztuki Juliusz Starzyński, że ten więcej niż pejzaż jest jednym z „najszczęśliwszych przypadków w twórczości Gierymskiego osiągnięcia harmonii doskonałej pomiędzy zamiarem a wykonaniem, harmonii wskazującej na to, że połączenie efektów obserwowanych bezpośrednio w naturze z uogólnieniem właściwym metodzie pamięciowej – jest jednak możliwe bez uszczerbku dla jednolitości obrazu”.
Kraków. Pod koniec pierwszego tygodnia kwietnia 1894 nadeszła z Paryża wieść o śmierci Ludwika de Laveaux. Malarz przeżył dwadzieścia pięć lat. Mieli się niebawem zjechać tu, w pokoju z pracowienką wy-najmowanym przy Karmelickiej, blisko Parku Krakowskiego, w nowej dzielnicy, gdzie było przewiewniej i dużo zieleni. Stąd bliżej niż skądkolwiek w mieście do Bronowic, bajecznie kolorowej baśni z gościnną pracownią, smakowitą kuchnią i piwniczką Włodzimierza Tetmajera, znajomego z Monachium (studiował wspólnie z de Laveaux, a jego mięsiste, mocne kolorystycznie i oryginalne malarstwo zostanie dla późnych wnuków odkryte dopiero po stu dwudziestu pięciu latach). W Bronowicach miał Ludwik de Laveaux narzeczoną, Marysię Mikołajczykównę, jedną z trzech pięknych, powabnych i niehałaśliwych gospodarskich córek. Druga siostra to żona Tetmajera, trzecia zostanie żoną Lucjana Rydla, a wszystkie zaludnią niebawem Wesele Wyspiańskiego – wraz z mężami, a Marysia z Widmem Ludwika. De Laveaux nie był jakimś wyjątkowym gruźlikiem, ale nikt nie przypuszczał, że tak szybko zejdzie z tego świata. Uważał Aleksandra Gierymskiego za swego mistrza, lecz nie jest powiedziane, czy to nie dzięki Ludwikowi, który był malarzem nocy, Aleksander rozbudował kolorystycznie swoje nokturny. Na pewno zaś zainteresował swego mentora egzotyką podkrakowskich Bronowic. Pojechał z nim do Krakowa, szybko go oswoił z Bronowicami, po czym wrócił do Paryża, gdzie miał poważne malarskie zamiary, cóż z tego, skoro – pozbawiony należnych mu pieniędzy – sypiał w nieopalanych norach, w ciągu dnia sprzedawał swoje pejzaże za jakieś śmiesznie niskie honoraria, a w noce, kiedy zimno było nie do wytrzymania, przebywał w ciepłym w miarę komisariacie policji, gdzie rysował twarze zbójów, surgentów czyli samozwańczych adwokatów, nie wiadomo, czy w ogóle jadał. W Paryżu, gdy Gierymski tam jeszcze był, de Laveaux chodził na obiady z przyjacielem Ferdynandem Hoesickiem, literatem, późniejszym wydawcą – a potem spędzali czas na długich Polaków rozmowach w kawiarni przy Avenue de l’Opéra, gdzie wieczorami zawsze przesiadywał, jak u siebie, Gierymski.
De Laveaux, ze szlacheckiej rodziny (matka świętej pamięci z Borkowskich) nie protestował, gdy mu stawiano obiad w dobrej restauracji lub koniak w kawiarni, ale nie pozwalał, żeby wtrącać się w jego nędzę. Raz tylko zwierzył się Aleksandrowi, że nie mógł umyć twarzy i rąk, bo mu w jego mansardzie woda w misce zamarzła na kość. Kaszlał sucho i mniej więcej było wiadomo, do czego to doprowadzi. Ludwik nie chciał słyszeć o tego rodzaju pomocy. Czy wierzył w swoją siłę (z natury krzepki), czy odwrotnie – szedł przed siebie ramię w ramię ze śmiercią, przestał malować tak przesycone powietrzem pejzaże, jak Widok na wieżę Eiffla („Jakże jesteśmy do siebie podobni!” – krzyknął Gierymski, gdy zobaczył to niewielkie arcydzieło) i rzucił na płótno zarys oszalałej Lady Makbet albo innej, podobnej jej pani, w krwawym świetle, a po ukończeniu podpisał Przestrach.
Zawracamy. Pierwsze, co Aleksander zrobił w czasie swojego pobytu w Krakowie, to była heroiczna dlań, wziąwszy pod uwagę postawę „cygana”, próba obrony twórczości Ludwika de Laveaux i Stanisława Radziejowskiego. W mieście, w którym, jak się wydawało, będą go nosić na rękach, pierwszym niepowodzeniem było doprowadzenie do jego kandydatury do dorocznej nagrody im. Probusa Barczewskiego, fundowanej przez Polską Akademię Umiejętności, a w ostateczności przyznanie tego prestiżowego i finansowo intratnego wyróżnienia Piotrowi Stachiewiczowi. O innych przykrościach za chwilę. W lutym 1894, trzy miesiące po śmierci Matejki, zaproszony przez kandydata na nowego dyrektora Szkoły Sztuk Pięknych w Krakowie, Henryka Rodakowskiego, Gierymski, którego przyszły rektor zamierzał obsadzić w charakterze kierownika wydziału malarstwa, już się wczuwał w tę rolę (kto mógł przypuszczać, że rześki starzec umrze podczas pisania mowy inauguracyjnej) i mógł sobie pozwolić na list do Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Krakowie, w których podważał werdykt Sądu Komisji Rozpoznawczej TPSP.
„Obrazy usunięte przez Komisję – pisał – moim zdaniem mogłyby figurować na każdej większej wystawie zachodniej Europy, wykonane przez artystów z dużym talentem i odpowiednią wiedzą artystyczną; specjalnie co do obrazu p. de Laveaux z wiedzą tu przez bardzo mało osób mogącą być zrozumiałą”. Gierymski proponuje obrazy poddać, jak to się dzieje gdzie indziej (czytaj: na Zachodzie), do rozpoznania Komisji ponownie. Kończy szlachetnym zapewnieniem, „że jedynie życzliwość dla ludzi talentu była powodem napisania tego listu”. W odpowiedzi otrzymał odpowiedź, że „jeżeli komu, to jemu Dyrekcja pragnęłaby zadośćuczynić…”, ale Statut nie pozwala jej odwoływać uchwał Komisji Artystycznej.
Policzek? W każdym razie objaw lekceważenia, kpina. Już wiosną to samo Towarzystwo Przyjaciół Sztuk Pięknych w Krakowie nominowało Gierymskiego na członka Komitetu Dyrekcji Towarzystwa. Nominowany odpisał: „mam honor odpowiedzieć, że nie jestem w możności jej przyjęć ze względu na mój niestały pobyt w Krakowie”.
Dwa miesiące później, wiosną, na list wiążącego z nim w Krakowie duże nadzieje rektora-elekta Henryka Rodakowskiego z prośbą o zaszczyt wzięcia udział Gierymskiego w organizacji Wystawy Sztuki Polskiej i Wystawy Sztuki Współczesnej na Powszechnej Wystawie Krajowej we Lwowie, odpowiedział, że do Lwowa nie pojedzie, ponieważ miał silny ból zębów, a teraz „fluksję, która mnie zrobiła niepodobnym do ludzi. A zresztą: „Pisałem do p. [Władysława] Łozińskiego, tłumacząc mu się, że nie jestem w możności rzucić moje-go obrazu dla czynności, w której ktokolwiek inny zastąpić mnie może”.
Historyk Łoziński nie zrozumie. Malarz Rodakowski – tak. Gierymski malował wtedy w gościnnej pracowni Tetmajera w Bronowicach przejmującą, z obecną między płótnem a widzem pustką śmierci, Trumnę chłopską. Zgodził modelkę (żebraczkę Maroninę) i modela (chłopa z Bronowic), od stolarza wypożyczył reklamową trumienkę polichromowaną ultramaryną, farbką do bielizny rozjaśnioną zincweissem. W mieszkanku krakowskim natomiast stał malowany od półrocza, nasłoneczniony, stworzony z gruzełków tajemniczych kolorów przepuszczonych przez powietrzne filtry Chłopiec niosący snop.
Te dwa obrazy (pierwotny tytuł ostatniego to Chłopiec w słońcu) wystawił w lipcu na dorocznej wystawie w Glaspalast. Trumnę chłopską kupił Korwin-Milewski. W tamtych dniach pierwszy obraz Aleksandra Gierymskiego wszedł do polskich zbiorów publicznych. To był – i jest – duży Wieczór nad Sekwaną, zakupiony od artysty dla powstającego Muzeum Narodowego w Krakowie z inicjatywy Henryka Rodakowskiego, wówczas przewodniczącego Komitetu Muzeum.
Fragment powieści Zazdrosny talent. Bracia Gierymscy został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”. Książka ukaże się w roku 2025 nakładem wydawnictwa LIRA.
Jako optymista uważam, że napięcia, jakie ostatnio uwidoczniły się na linii świat nauki – politycy organizujący ten obszar życia społecznego (szkolnictwo wyższe, dydaktyka, badania i rozwój, badania podstawowe) mogą finalnie przynieść pozytywne skutki. Co prawda w tej chwili obie strony tego sporu – albo różne strony wielu różnych sporów, bo mamy tu nie tylko kryzys w sprawie wyboru prezesa IDEAS NCBR, chyba już zażegnany, ale też konflikty o wysokość dofinansowania Narodowego Centrum Nauki, o planowane zmiany w PAN, a nawet drobne i niepotrzebne zadry w rodzaju niewycofania się obecnych władz Ministerstwa z decyzji niesławnego ministra Czarnka wymierzonych w Instytut Filozofii i Socjologii PAN i będących pokłosiem prób dopadnięcia prof. Barbary Engelking – darzą się ograniczonym zaufaniem. A przynajmniej ludzie akademii z niezwykłą ostrożnością podchodzą do ich partnerów z rządu. Jednak te głośne sprawy przykuwają uwagę opinii publicznej, co jest rzadkością, gdy rzecz dotyczy stanu i perspektyw polskiej nauki.
Swego czasu w rozmowie z profesorem Tomaszem Nałęczem, niezobowiązująco i przyjacielsko toczonej w jego gabinecie w Pałacu Prezydenckim krótko po tym, gdy się do niego wprowadził jako doradca Bronisława Komorowskiego, wyraziłem pogląd, że nowo wybrana głowa państwa winna szukać swojego miejsca w historii właśnie poprzez przejęcie przywództwa w tworzeniu warunków pracy polskich naukowców na miarę XXI wieku. Po tym, jak weszliśmy do NATO i Unii Europejskiej i otrzymaliśmy Konstytucję, niewiele było lepszych pól, na których prezydent mógłby się wykazać. Stawka na nowoczesną edukację, odkrycia i wynalazki, B+R – jeśli przyniosłaby rezultaty – zapewniłaby Polsce i jej obywatelom dobrą przyszłość, godne miejsce w Unii i na mapie świata oraz bogactwo. Niestety, zwierzchnik mojego rozmówcy wolał oczy zwrócić na przeszłość, nie na przyszłość.
Później, organizując w siedzibie Fundacji Aleksandra Kwaśniewskiego debaty pod szyldem Konwersatorium „Dialog i Przyszłość”, wziąłem na siebie współautorstwo raportu poświęconego optymalnym rozwiązaniom dotyczącym szkół, uniwersytetów i innowacyjności. Zaproponowałem m.in. szczególny sposób zachęcenia (w istocie zmuszenia) polskiego biznesu do inwestowania w tworzenie nowych technologii. Pomysł ten, bez wątpienia kontrowersyjny, został przyjęty z zainteresowaniem (choć po części ostrożnym). Problemem był wówczas nie tylko poziom wydatków na badania i rozwój, jeden z najniższych w UE, ale i jego niezrównoważenie, oparcie głównie na środkach sektora publicznego. Dziś te proporcje wyglądają dobrze – 2:1 na korzyść przedsiębiorstw prywatnych – ale ogólna wysokość wciąż pozostaje niesatysfakcjonująca. Wydajemy na ten cel ledwie 1,4 procent PKB; powinniśmy 2 proc., a gdybyśmy chcieli gonić najlepszych – nawet 3 proc.
Kryzys naukowo-edukacyjny znacząco pogłębił się w okresie rządów Zjednoczonej Prawicy (2015-2024). W Narodowe Centrum Badań i Rozwoju wpompowano co prawda gigantyczne środki, ale tylko po to, by je zmarnotrawić i rozkraść. Jarosław Gowin zamachnął się na autonomię uczelni, a o działaniach jego następcy lepiej w ogóle nic nie wspominać. W efekcie, gdy dokonuje się porównawczego pomiaru przy użyciu obiektywnego kryterium dostępu do zaawansowanej edukacji, Polska jest klasyfikowana na samym końcu. Nie tylko za przodującymi państwami Skandynawii i zachodniej Europy, ale także za sąsiadami o podobnym do naszego poziomie PKB per capita. Takimi jak Litwa (77,25 punktów na 100 możliwych!), Łotwa, Estonia, Słowacja, a także Portugalia czy Chorwacja.
Skoncentrowani na bieżącej walce z konkurencją politycy nie mają instynktu zajmowania się sprawami najważniejszymi, ale odległymi w czasie. Dlatego ważniejsza jest historia od przyszłości, generalicja od profesury, 800+ od wynagrodzeń nauczycieli.
Jeśli więc awantura o profesora Sankowskiego, któremu skończyła się kadencja prezesa spółki zajmującej się badaniami nad sztuczną inteligencją i który w konkursie (nie przy zielonym stoliku, nie w zaciszu gabinetów, jak to by miało miejsce za poprzedniej władzy) znalazł swojego pogromcę, spowoduje docenienie znaczenia nauki w środowisku rządowych decydentów, uznam, że dobrze się stało.
Drodzy rządzący! Szukajcie rozwiązań, aż je znajdziecie. Nie skąpcie pieniędzy, choć wydawajcie je z głową. Komu uda się zmienić społeczeństwo w kreatywne, wątpiące, niebojące się ryzyka, przedkładające szkiełko i oko nad czucie i wiarę (w Finlandii to wszystko powiodło się w ciągu jednego pokolenia), zostanie prawdziwym bohaterem – choć niekoniecznie zapisze się na kartach podręczników. Ostatecznie kto ma dokonać tej zmiany, jak nie reprezentanci lewicy, która postęp powinna mieć wypisany na sztandarach?
– Pan to tylko z tym psem chodzi i chodzi – zagadnął go któregoś dnia znajomy.
– Przepraszam, przeszkadza to panu? – spytał nieprzyjemnym tonem.
– No, nie, ale przecież pan ma żonę, sławną żonę – mitygował się.
– Właśnie, jak sławna, to nie tylko moja – uśmiechnął się.
– Jak to nie pana?! – zdziwił się niepomiernie.
– Moja i nie moja. Bardziej publiczna – odparł, patrząc na swojego psa, który zaczął bezceremonialnie obwąchiwać buty znajomego.
– Przestań obgryzać moje buty! – ten zirytował się na psa. – Aha, niech pan pozdrowi żonę – zakończył rozmowę i poszedł w swoją stronę.
– Mówiłem ci tyle razy, żebyś przestał obgryzać buty! – zwrócił się do psa, który patrzył na niego uważnie i machał ogonem, jakby chciał powiedzieć, że może sobie gadać do woli, a on i tak się nie zmieni.
Zwlekał dość długo z remontem drewutni, w której przechowywał drewno i węgiel. Wreszcie się przemógł i któregoś słonecznego popołudnia przystąpił do dzieła. Uzbrojony w ręczną piłę i siekierkę zaczął rozbierać jedną ze ścian drewutni. Gdy odbił ostatnią spróchniałą deskę, ujrzał niecodzienny widok, który go przejął. Oto spod deski wybiegła szara mysz trzymająca w pyszczku małą, różową myszkę.
Wracając do domu, postanowił, że już nigdy nie założy pułapki na myszy.
Siedział w kawiarni i rozmyślał o sąsiadce, która miała dziś pogrzeb. Nie znosił pogrzebów. Nie znosił śmierci. Wciąż zabierała mu tych, którzy byli mu bliscy.
Nie uczestniczył w pogrzebach, bo uważał je za smutny spektakl potrzebny tylko i wyłącznie żyjącym. Zmarły nie ma z tym obrzędem już nic wspólnego. Z tego powodu naraził się swojej licznej rodzinie, w której pogrzeby nie należały do rzadkości. Ale nie dbał o opinię swojej rodziny i otoczenia.
Siedział w kawiarni, pijąc campari i rozmyślał o sąsiadce. Była młoda, a jednak musiała umrzeć. Gdyby była sędziwa, też nie umiałby się pogodzić z kresem jej życia.
– Czy coś się stało, panie Adamie? Ma pan taką smutną twarz – spytała go znajoma kelnerka.
– Nie, właściwie nic, pani Halinko – odpowiedział z ulgą, bo zdał sobie sprawę, że przecież on jeszcze żyje i to jest właściwie najważniejsze.
Premier Izraela Benjamin Netanjahu wystąpił 30 września 2024 r. z orędziem do „szlachetnego narodu irańskiego”, w którym padły zapewnienia, że Iran zostanie „wyzwolony szybciej, niż ktokolwiek może się tego spodziewać”. Kilka dni później, 2 października 2024 r., Naftali Bennet – były premier Izraela – w wywiadzie dla CNN porównał Hamas i Hezbollah do dwóch bokserskich ramion, którymi z Izraelem boksuje się Iran. Ramiona te zostały właśnie sparaliżowane – stwierdził Bennett – toteż Iran na jakiś czas jest „całkowicie bezbronny”. I skonkludował: Izrael powinien uderzyć teraz, zanim straci swoją szansę, a atak na Iran „byłby darem narodu izraelskiego dla narodu irańskiego”.
Oba przesłania nie były jednak adresowane do Irańczyków, choć na pewno zostały w Iranie odnotowane. Bennett swoje wynurzenia prezentował w amerykańskiej telewizji, a Netanjahu wystąpił po angielsku, dla pewności wspierając nagranie angielskimi napisami. W obu przypadkach były to próbne balony, napompowane nadzieją uzyskania choćby milczącego przyzwolenia Ameryki na kontynuację planu, jaki Netanjahu konsekwentnie realizuje od roku, przekraczając kolejne czerwone linie.
Na pierwszy rzut oka plan ten nie wydaje się zbyt wyrafinowany. Kolejne ruchy Izraela – atak na irański konsulat w Damaszku, zamach na politycznego przywódcę Hamasu w irańskiej stolicy i wreszcie zabicie w Libanie szefa wspieranego przez Teheran Hezbollahu – można uznać za coraz oczywistsze próby sprowokowania Iranu do reakcji, której obawiają się chyba niemal wszyscy, poza samym Netanjahu. Natychmiast pojawia się proste wytłumaczenie, że Netanjahu gra we własną grę, bo – wiadomo – tylko eskalacja konfliktu pozwala mu oddalić widmo stanięcia przed sądem.
Tłumaczenie to, choć częściowo prawdziwe, wydaje się jednak zbyt proste wobec skali ryzyka, z jakim igra izraelski premier, a w sumie niemal cała izraelska klasa polityczna. Jego prostota maskuje też co najmniej dwie przesłanki izraelskiej polityki, które nie mogą i nie są deklarowane otwarcie, ale nieźle ją tłumaczą.
Po pierwsze, okrzyknięcie Iranu największym wrogiem Izraela sprawia, że kwestia palestyńska nie tylko schodzi na plan dalszy, ale wręcz całkiem można ją pominąć. Ugrupowania takie jak Hamas czy Hezbollach w takiej perspektywie są li tylko ramionami irańskiego boksera, które należy sparaliżować, a nie skutkiem błędów, jeśli nie wręcz zaplanowanych represji wobec Palestyńczyków w Gazie i na Zachodnim Brzegu. Konsekwentnie też samych Palestyńczyków można zatem uznać za agenturę Iranu, a polityczny naród palestyński – za wymysł ajatollachów.
Iran jednak ani nie wymyślił, ani nie stworzył Palestyńczyków z ich aspiracjami politycznymi, choć oczywiście wykorzystuje sprawę palestyńską we własnych rozgrywkach w regionie. Izrael z łatwością mógłby irańskie wpływy zneutralizować, wspierając jednolitą, a nie rozgrywając podzieloną, palestyńską administrację w Gazie i na Zachodnim Brzegu. Jeszcze skuteczniejsze byłoby pójście za radą takich polityków jak Ehud Olmert – były premier Izraela, czy Ami Ajalon – były szef izraelskiej służby bezpieczeństwa Szin Bet, którzy postulowali uznanie prawa Palestyńczyków do własnego państwa jako warunek sine qua non zakończenia konfliktu i zabezpieczenia samego istnienia żydowskiego państwa.
Po drugie, prowokowanie Iranu do konfrontacji daje coś, czego ani okresowe wojny z sąsiadami, ani prewencyjne rajdy nie zapewniły i nie zapewnią – możliwość radykalnego i nieodwracalnego przemeblowania całego regionu wedle wyobrażeń, jakim hołdują nie Ajalon i Olmert, a Netanjahu, Bennett czy Lieberman. Oznacza to nie tylko ostateczną rozprawę ze wszystkimi faktycznymi i domniemanymi wrogami Izraela, ale też pełne pogrzebanie palestyńskich nadziei na własne państwo. Podobny pomysł stworzenia nowego i lepszego Bliskiego Wschodu był już ćwiczony – była to rozprawa z Irakiem Saddama Husajna. Wielu miało nadzieję, że jego obalenie zapoczątkuje efekt domina i uruchomi proces demokratyzacji całego regionu. Sam Netanjahu z entuzjazmem perorował podczas swojego wystąpienia przed amerykańskim Kongresem w 2002 roku, że usunięcie Saddama przyniesie same korzyści dla regionu. W istocie kostki domina poprzewracały się nie tylko w samym Iraku, a echa i wstrząsy ich padania rozbrzmiewają do dziś. I dziś również okazuje się, że dawne pomysły budowy nowego i lepszego Bliskiego Wschodu mają się całkiem dobrze, czego przedsmakiem tylko jest Gaza z bezmiarem ludzkiej tragedii.
Co na to Iran? W Teheranie reakcje alergiczne wywoływało sformułowanie wszystkie opcje są na stole, od lat używane przez amerykańskich polityków, uzasadniających użycie siły do zmiany reżimu w Teheranie. Nie tylko przez Georga W. Busha czy Donalda Trumpa, ale też stosunkowo koncyliacyjnego Baracka Obamę. Najnowsze enuncjacje izraelskich polityków o konieczności obalenia republiki islamskiej to już nowa jakość, której znaczenie zdefiniowało zabicie szefa Hamasu w Teheranie. Dla irańskiego establishmentu był to i policzek, i groźba wprost egzystencjonalna: nikt nie może czuć się bezpieczny nawet w irańskiej stolicy.
Żaden z wyborów, przed jakimi stoją ajatollachowie nie jest, niestety, wyborem dobrym. Każda decyzja będzie zła, albowiem w każdym wypadku Iran coś traci. Zbrojna odpowiedź prowadzi do eskalacji konfliktu, brak reakcji natomiast do erozji i tak niewielkiego zaufania społecznego, niezmiennie wartego zabiegów jako oboczność efektu flagi, o cieniu legitymizacji rządzących nie wspominając. Stąd też dotychczasowe riposty Iranu, choć bez wątpienia niosące śmierć i zniszczenie, odnoszą przede wszystkim efekt medialny, a militarnie są mało skuteczne. Dyskusyjne jest rzecz jasna, czy stoi za tym obawa przed morderczą retaliacją, czy sprzętowe zacofanie, czy też jedno i drugie. W rozważaniach tych warto jednak zwrócić uwagę na istotny szczegół: są one przewidywalne choćby dlatego, że sami Irańczycy uprzedzają kraje tranzytowe – Syrię i Irak – o planowanym odpaleniu rakiet i dronów. Ba, jak przyznał jeden z irańskich polityków, o ostatnim ataku uprzedzono nawet USA – za pośrednictwem ambasady Szwajcarii w Teheranie, która reprezentuje amerykańskie interesy. Co więcej, irańscy generałowie, odpaliwszy rakiety, oznajmiają przed kamerami, że „na dziś nasza odpowiedź kończy sprawę”. Warto tu zapamiętać to na dziś. Z tego właśnie stwierdzenia można wysnuć wniosek dość istotny: obok możliwych strachu i sprzętowych niedomagań istotną rolę odgrywa też rozwaga i powściągliwość. I zapewne cierpliwość – na dziś. „Nim cokolwiek się zrodzi, trzeba swoje odczekać” – brzmi jedno z perskich powiedzeń.
©Juliusz Gojło, 10.10.2024
W dyskusji uczestniczą politolodzy i orientaliści, dyplomaci: Piotr CIEĆWIERZ – b. ambasador RP w Libii, Juliusz GOJŁO – b. ambasador RP w Iranie, Grzegorz MICHALSKI – b. ambasador RP w Turcji, Zdzisław A. RACZYŃSKI – b. ambasador RP w Tunezji i Armenii, Witold ŚMIDOWSKI – b. ambasador RP w Iranie i Arabii Saudyjskiej, Leszek WIECIECH, a także Zbigniew RUCIŃSKI – b. oficer wywiadu.
Zdzisław A. Raczyński: Zaprosiłem Panów do rozmowy o jednym z najciekawszych aspektów współczesnych stosunków międzynarodowych, za jaki uważam kształtujący się nieformalny sojusz Rosji i grupy państw Globalnego Południa. Rozszerzający się BRICS, który dzisiaj liczy 9 państw, a 16 kolejnych (w tym Kazachstan i Turcja) złożyło wniosek o przyłączenie się do organizacji, ma aspirację rzucenia wyzwania dominacji Zachodu. Płaszczyzną, która wyświetliła te relacje, stał się między innymi stosunek Południa wobec agresji Rosji przeciwko Ukrainie. Jeśli przeanalizujemy rezultaty głosowań w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ nad rezolucjami w sprawie wojny rosyjsko-ukraińskiej, to otrzymamy następujący obraz: około 50 państw jednoznacznie popiera Ukrainę i Zachód. Około stu państw stara się zachować neutralność, dystansując się od obu stron konfliktu, co oznacza, że sprzeciwiając się agresji jako takiej, nie występują w obronie Ukrainy. Także około 50 państw, państw Południa, a wśród nich – obok stałych klientów Moskwy, jak np. Białoruś, Kuba, Wenezuela, Korea Północna, Erytrea czy Syria – takie kraje jak Indie, Chiny, RPA, Iran, Indonezja, Nigeria, Kazachstan, Arabia Saudyjska, Egipt czy Brazylia odmawiają poparcia Ukrainie w przeciwstawieniu się rosyjskiej agresji. Ich stanowisko, z różnymi zastrzeżeniami, można określić jako prorosyjskie. Jak to panowie tłumaczą?
Piotr Ciećwierz: Z moich wcześniejszych arabskich, a obecnych afrykańskich doświadczeń, a mieszkam w Gwinei już trochę czasu, wynika, że to wcale nie sympatia do Rosji, lecz sentyment do Związku Radzieckiego określa stanowisko wielu państw Południa wobec wojny rosyjsko-ukraińskiej. Gwinea jest przykładem państwa, które dystansuje się od konfliktu. Zachowała się tam pamięć o wsparciu, jakiego w swoim czasie ZSRR udzielił Gwinei. Po odzyskaniu niepodległości Gwinea wyrwała się spod wpływów francuskich, nie weszła do strefy franka zachodnioafrykańskiego, przyjęła konstytucję brzmiącą mocno socjalistycznie. Elity tego kraju nie rozumieją, nie przyjmują do wiadomości, że Rosja i ZSRR to taki sam kraj kolonizatorski jak Anglia czy Francja, tyle tylko, że Rosja kolonizowała nie terytoria zamorskie, lecz obszary leżące w jej bezpośrednim sąsiedztwie – Syberię, Azję Centralną, Południowy Kaukaz… Skoro zaś, w percepcji Afrykańczyków, Rosja nie była kolonizatorem, to cieszy się ich sympatią.
Dodajmy do tego, że w swoim czasie dziesiątki tysięcy Afrykańczyków uzyskało wykształcenie w ZSRR, a dzisiaj Rosja prowadzi zakrojoną na szeroką skalę, bardzo umiejętną działalność promocyjno-propagandową w miejscowych mediach.
Ostatnio Mali, Burkina Faso i Niger zerwały stosunki dyplomatyczne z Kijowem, oskarżając Ukrainę, że wtrąca się w sprawy afrykańskie i finansuje terroryzm muzułmański, co jest oczywiście rosyjską bzdurą. Pod wpływem Rosji Niger zamknął bazę amerykańską, Mali doprowadziło do wycofania francuskiego kontyngentu. Obecność Francuzów i Amerykanów pozwalała kontrolować szlaki przemytników i powstrzymywała ataki islamskich fundamentalistów. W miejsce żołnierzy państw NATO pojawili się najemnicy rosyjscy.
Być może przywódcom wojskowym, którzy przejęli władzę w tych trzech państwach, wydaje się, że Rosja będzie równie szczodrym partnerem jak ZSRR, że będzie łożyła na utrzymanie całych państw z powodów ideologicznych. Jeśli tak sądzą, to pozostają w głębokim błędzie. Ani Rosja nie ma wystarczających zasobów, ani nie kieruje się mesjanistyczną ideologią.
Zbigniew Ruciński: Sympatia do ZSRR i postrzeganie Rosji jako ciągu dalszego ZSRR tłumaczyłyby dzisiejsze stanowisko państw Afryki. Jeśli Afrykańczycy postrzegają Rosję wciąż jako wielkie imperium, to Ukraina jest dla nich częścią tego imperium. Ukraina nie utrwaliła się w świadomości elit państw Południa jako niezależne państwo, które ma prawo do swojego terytorium i jego obrony. Zatem wojna rosyjsko-ukraińska to wewnętrzna sprawa imperium. To nie jest problem, który zajmowałby uwagę Afrykańczyków; to nie jest ich wojna. Wolą raczej trzymać się od niej z daleka. Z Rosją można zaś robić różne interesy.
Witold Śmidowski: Mówiąc o relacjach Rosji z państwami Zatoki [Arabskiej], trzeba mieć na względzie kilka wymiarów. Pierwszy to wymiar polityczny. W obszarze polityki wewnętrznej obie strony – Rosję i kraje Zatoki – łączy jej wspólne pojmowanie. Kwestie związane z prawami człowieka, stosunkiem do opozycji, przestrzeganiem praw obywatelskich w ogóle nie pojawiają się w stosunkach dwustronnych. Powiedzmy tak: poziom demokracji czy represywności nie stanowi żadnej przeszkody w rozwijaniu relacji dwustronnych. Obie strony bardzo podobnie rozumieją również zasady polityki zagranicznej i sposoby jej prowadzenia. Rosja i jej partnerzy znad Zatoki podzielają przekonanie, że każde państwo ma swoje strefy wpływów i państwa trzecie muszą te strefy wpływów tolerować i uznawać. Kiedy zaczęła się rosyjska inwazja na Ukrainę, jeden z moich arabskich przyjaciół z Arabii Saudyjskiej, wysokiej rangi urzędnik państwowy, objaśniał mi, że każde państwo wyznacza nieprzekraczalne czerwone linie i Zachód w relacjach z Rosją przekroczył linie, zakreślone przez Rosję. Dla Arabii Saudyjskiej, przykładowo, taką czerwoną linię stanowi Jemen i – stwierdził zaprzyjaźniony Saudyjczyk – jeśli ktoś wkracza na tę linię, Arabia reaguje. To, co się wydarzyło w Ukrainie, przemawia do państw Zatoki, ponieważ odpowiada ich pojmowaniu polityki.
Oczywiście, w relacjach państw Zatoki z Rosją bardzo ważny jest kontekst stosunków ze Stanami Zjednoczonymi. Gdy dochodzi do jakichś zdarzeń, które wymagają zajęcia przez te państwa stanowiska sprzyjającego USA, Saudyjczycy czy Emiratczycy proponują negocjacje. Wyrażają gotowość do uwzględnienia postulatów USA, do zrezygnowania z jakiegoś aspektu swoich relacji z Rosją, ale w zamian za określone ustępstwa amerykańskie w kwestiach interesujących państwa arabskie. Karta rosyjska służy do transakcji politycznych.
Nie możemy przy tym pominąć istotnego elementu, jakim jest rozpowszechniony antyamerykanizm. Owszem, elity polityczne są ściśle związane z USA. Członkowie saudyjskiego dworu królewskiego wykształcili się w Stanach, tam kształcą swoje dzieci, świetnie wyznają się na lidze baseballowej. Niemniej nie mogą ignorować ludowego antyamerykanizmu, podskórnie obecnego także w ich myśleniu, które każe im z pewną dozą nieufności traktować USA. Relacje z Rosją dają władzom państw Zatoki margines manewru w stosunkach z USA i Zachodem: „Jeśli nie dacie nam tego, co chcemy, pójdziemy do Rosjan”. Oczywiście, że do Rosjan nie pójdą, ale ze strony USA byłoby dużym ryzykiem testować tę możliwość.
Drugim wymiarem relacji państw Zatoki z Rosją jest wymiar ekonomiczny. Powiedziałbym skrótowo tak: to, co my w Europie tracimy w relacjach gospodarczych z Rosją wskutek sankcji, dla regionu Zatoki jest zyskiem. Wystarczy prześledzić napływ kapitałów z Rosji do państw Zatoki, zwłaszcza do Emiratów, gwałtowny boom budowlany, otwieranie banków, rozwój uniwersytetów, do których trafiają młodzi Rosjanie, aby uciec od poboru do wojska. Każde z państw Zatoki otwiera nowe połączenia lotnicze do Rosji, nawet do miast prowincjonalnych. Turcja i kraje Zatoki przejęły potoki pasażerskie z Rosji, wcześniej wiodące przez Europę. Dzisiaj Rosjanie są nad Zatoką wszechobecni. Pojawili się nawet w krajach, w których wcześniej bardzo trudno było ich spotkać. Wymowna ilustracja – robię zakupy w centrum handlowym i napotykam restaurację o nazwie „Suworow”, a w witrynie restauracji rosyjski mundur wojskowy, rzekomo Suworowa.
Ważnym aspektem relacji ekonomicznych jest kwestia energetyczna. Oczywiste jest, że produkujące ropę państwa Zatoki muszą koordynować z Rosją politykę cenową węglowodorów.
W wielu obszarach Rosja stała się dla krajów Zatoki rzeczywistą alternatywą dla europejskich kontaktów ekonomicznych.
Grzegorz Michalski: Niezależnie od tego, który moment uznamy za symbol przełomu w rozpadzie dotychczasowego ładu, czy to atak na World Trade Center czy mowę Putina w Monachium w 2007 roku, proces dezintegracji zglobalizowanego świata i poszukiwania alternatywnych rozwiązań rozpoczął się dużo wcześniej. Nie sądzę, aby BRICS – który widzę raczej jako próbę integracji opartą na interesach gospodarczych – był taką alternatywą. Zwłaszcza, jeśli uwzględnimy, jak bardzo różnią się od siebie członkowie tej organizacji; od państw bardziej demokratycznych, jak Indie czy Brazylia, do jednoznacznie autorytarnych, jak Chiny czy Rosja.
Co jest widoczne dzisiaj, to pogłębiająca się niepewność w polaryzującym się antyglobalnym świecie. Operacje militarne USA na Bliskim Wschodzie jednoznacznie przyczyniły się do wzmocnienia nastrojów antyamerykańskich. Antyamerykanizm, któremu towarzyszą najróżniejsze spiskowe teorie świata z CIA w roli głównej, silny jest nawet w Turcji, kraju członkowskim NATO. Cokolwiek by twierdziły Stany Zjednoczone, wielki projekt demokratyzacji szerokiego Bliskiego Wschodu nie wypalił, raczej zdyskredytował ideę eksportu demokracji. Wojna na Ukrainie stała się katalizatorem procesów dezintegracji globalnego świata. Nie wiemy, jak zakończy się ta wojna, a tym bardziej nie wiemy, jakie będą jej finalne efekty dla bezpieczeństwa europejskiego, dla gospodarki UE, ani dla przyszłości relacji chińsko-amerykańskich, które są siłą wiodącą obecnej sytuacji.
Rosjanie wygrywają antyamerykańskie sentymenty, wykorzystując zarówno nastroje w krajach Południa, jak też budowane przez lata zasoby ludzkie i stworzone, także przez siebie, ogniska konfliktów. Zasadnicze pytanie jednak brzmi: Czy Rosjanie są w stanie zainwestować takie środki, jakie inwestują Amerykanie i Chińczycy? Oczywiście – nie. Druga fundamentalna kwestia: czy Rosja może się stać gwarantem bezpieczeństwa, przykładowo, Turcji? O ile we współczesnym świecie są jakiekolwiek podmioty zdolne do odegrania roli uniwersalnego gwaranta bezpieczeństwa.
Z drugiej jednak strony rosyjska oferta jest atrakcyjna dla Południa, ponieważ nie porusza takich kwestii jak prawa człowieka, standardy demokracji czy ochrona klimatu, z którymi to sprawami kraje Południa mają kłopoty. Warunkowana spełnieniem określonych warunków pomoc i współpraca UE na tym tle wygląda mniej przyciągająco, gdyż jest, rzekłbym, trudniejsza.
P. Ciećwierz: Niemiecka Republika Federalna została przyjęta z powrotem do rodziny cywilizowanych państw zachodnich 10 lat po wymordowaniu milionów Europejczyków. Zadecydowały o tym interesy – polityczne i gospodarcze. Mogę więc doskonale sobie wyobrazić, że pewnego dnia zamiast Władimira Władimirowicza pojawia się na czele Rosji jakiś Iwan Iwanowicz, który mówi: „A teraz, chłopaki, zmieniamy kurs o 180 stopni”. Nie mam złudzeń, że zostanie to przyjęte z oklaskami; Zachód łyknie taką zmianę jak indyk świeżą karmę. Dlatego nie wierzę w realność i trwałość takich pomysłów jak BRICS, który na dobrą sprawę polega na tym, aby urwać się od zależności od dolara i zastąpić go juanem. Rzecz w tym, że wiele krajów, np. Indie czy Brazylia, takiej dedolaryzacji na rzecz juanizacji nie chce.
W. Śmidowski Zgadzam się, że oferowany przez Rosję model współpracy politycznej, uwolniony od warunków, nazwijmy je, demokratyzacji, jest dla państw Południa wygodny. Opowiedzenie się przez Południe za takim modelem współpracy z Rosją jest wyborem świadomym, podyktowanym charakterem systemu politycznego tych państw, i najpewniej okaże się długofalowym. Jednakże, jeśli chodzi o bezpieczeństwo, przetrwanie reżimów politycznych państw Zatoki Arabskiej, to tylko Zachód, tylko USA są w stanie zapewnić im takie bezpieczeństwo. Rosja nie może im tego zagwarantować…
G. Michalski: … podobnie rzecz ma się w odniesieniu do bezpieczeństwa Turcji.
W. Śmidowski: … co, oczywiście, nie przeszkadza tymże Saudom prowadzić gry taktycznej, grać kartą Rosji. Nie mylmy jednak gry z niezmiennymi realiami, a taktyki ze strategią. Podobnie rzecz ma się w sprawach gospodarczych. Naturalnie, napływają kapitały z Rosji; na tym robi się duże pieniądze i buduje fortuny. Ale w sensie wyboru strategicznego partnera gospodarczego kraje Zatoki nie mają wątpliwości – jest nim Zachód. I tylko Zachód jest w stanie zaoferować krajom Południa nowoczesną myśl technologiczną.
Leszek Wieciech: Dlaczego tak wiele państw Południa opowiada się po stronie Rosji? To oczywiste: Bo Ukrainę popierają Stany Zjednoczone. W większości tych państw nie ma lepszego paliwa dla umocnienia władzy wewnętrznej niż antyamerykanizm i manipulowanie nastrojami antyamerykańskimi. I, na marginesie, uwaga: Jest jednak pewien atut, którym dysponują Rosja, Chiny i – w mniejszym stopniu – niektóre inne kraje Południa. A który jest słabym punktem Zachodu. To surowce, minerały ziem rzadkich. Bez nich Zachód nie rozwinie najnowszych technologii.
Juliusz Gojło: Minerały ziem rzadkich występują w przemysłowych ilościach także w Ukrainie. W Donbasie. To także jeden z powodów wojny o Donbas, o czym niekiedy się zapomina.
G. Michalski: I – logicznie kontynuując – Rosja, występując przeciwko USA, przeciwko kolonializmowi, w jakimś sensie odgrzewa podziały z czasów zimnej wojny, sytuuje się w prowadzonej przez siebie narracji jako naturalny sprzymierzeniec, sojusznik państw Południa. Głosząc hasła walki z hegemonią amerykańską i przeciwko imperializmowi, Rosja postuluje tworzenie wielocentrycznego świata, rysuje obraz, w którym część regionalnych centrów rozwoju znajdzie się na Południu. Jednakże, powtarzam, Rosjanie mają zbyt mało zasobów, finansowych, technologicznych, aby skutecznie rozbudować swoje wpływy w krajach Południa, a już tym bardziej, aby stworzyć nowy blok pod swoją kuratelą.
P. Ciećwierz: Rosja jest dzisiaj krajem w większym stopniu bazującym na surowcach, niż był nim ZSRR. Zaś rozwój technologiczny, jaki się dokonał w ostatnich dekadach, jeszcze bardziej pozostawił w tyle zdolności wytwórcze Rosji. Przecież dzisiaj Rosjanie, poza bronią, nie produkują samodzielnie niczego, nawet najprostszych, zdawałoby się, urządzeń gospodarstwa domowego. A wojna dodatkowo wyczerpuje ich zasoby. Natomiast kapitał rosyjski zainwestowany w krajach Południa będzie albo stracony, albo nie da się go wykorzystać w interesach państwowych Rosji.
W. Śmidowski: Szczególnie destrukcyjny wpływ na relacje Zachodu z Południem i postrzeganie polityki zachodniej przez społeczeństwa Południa mają dzisiaj wydarzenia w Gazie. Dla Arabów sytuacja jest jednoznaczna. I jednoznaczne są ich pretensje do Zachodu: „Wy martwicie się o sytuację w Ukrainie, nawołujecie do udzielenia jej pomocy, a jednocześnie zamykacie oczy na śmierć trzydziestu tysięcy Palestyńczyków i nic w tej sprawie nie robicie”. Te słowa usłyszycie w każdej rozmowie z przedstawicielami państw arabskich. I wówczas nasze wielkie hasła o demokracji, poszanowaniu praw człowieka, nasze piękne przesłanie – kończą się.
Z. A. Raczyński: W latach 90. ubiegłego wieku, kiedy Rosjanie usiłowali budować państwo demokratyczne, ich ówczesny minister spraw zagranicznych Andriej Kozyriew przedstawił strategię polityki zagranicznej Rosji, której celem był trwały sojusz z globalną Północą, czyli – używając jeszcze określeń z czasów zimnej wojny – globalnym Zachodem. Był to zamiar skonstruowania demokratycznej wspólnoty państw półkuli północnej, gdyż rzeczywiście tak się ułożyły losy naszej cywilizacji, że większość demokratycznych, wysokorozwiniętych technologicznie i bogatych państw leży w północnej hemisferze. Na południowej znajduje się właściwie tylko jedno państwo, któremu można przypisać te cechy – Australia. Rosja sytuowała siebie wśród państw Północy. W ciągu ćwierćwiecza Rosja dokonała zwrotu, który ma charakter wyboru cywilizacyjnego, odcięła się od Globalnej Północy i identyfikuje się jako część Globalnego Południa. Czy tak jest? Czy to jest zwrot trwały?
W. Śmidowski: Nie uważam, aby był to trwały, niezmienny wybór Rosji. W jej dzisiejszej grze z Południem dostrzegam raczej głęboki manewr taktyczny. Najpewniej za jakiś czas pojawią się w Rosji siły, które będą poszukiwały porozumienia z Zachodem. Obecnie mamy do czynienia z fazą, w której Rosjanie szukają wyjścia na Azję, na Afrykę, chcą budować sojusze z Południem. Za kilka lat, sądzę, ta faza przeminie. W historii Rosji tak bywało, że ilekroć ponosiła porażkę w swojej ekspansji na zachód, zwracała się na wschód. Można nawet doszukiwać się pewnej prawidłowości – że kierunek wschodni, odpowiednik dzisiejszego pivotu południowego, łączył się ze szczególnie intensywną reaktywacją idei imperialnej. Dostojewski nawet powiedział kiedyś, że tylko w Azji Rosja może być imperium.
G. Michalski: Obecny zwrot na Południe jest wprawdzie wymuszony sankcjami Zachodu, gdyż tylko poprzez relacje z krajami Południa Rosja może być dzisiaj obecna na rynkach światowych. Ponadto Rosja na pewno lepiej sobie radzi z relacjami z podobnymi do niej autorytarnymi, skorumpowanymi reżimami w Azji i Afryce niż ze stosunkami z Zachodem, gdzie obowiązują reguły raczej obce i nieznane Rosji. Niemniej historia Rosji potwierdza, że wymiar południowy jej polityki zawsze był niezbędną częścią jej imperialności. Najlepiej obrazuje to wielowiekowa walka Rosji o kontrolę nad Morzem Czarnym, gdzie cieśnina Bosfor decydowała o wielkości imperium. Podobnie w dobie współczesnej – po rozpadzie ZSRR powstały autorytarne, ale niepodległe, państwa Azji Centralnej, których lojalność wobec Moskwy jest fundamentalnym elementem bezpieczeństwa Rosji na kierunku południowym.
P. Ciećwierz: Rosja używa innych instrumentów rozszerzenia swojej obecności w Afryce niż Chiny. Chiny są obecnie tak potężne w Afryce, że pozwalają sobie na arogancję w relacjach z państwami regionu. Nie mówię już o zewnętrznych widocznych oznakach chińskiej obecności, lekceważącej lokalne władze, jak napisy na znakach drogowych po chińsku czy chińskie paragony w sklepach. Chińczycy budują swoją obecność obok lokalnych państwowych instytucji, niezależnie od nich. Rosjanie natomiast starają się wejść z miejscowymi strukturami w symbiozę. Ponieważ dysponują mniejszymi środkami, działają wybiórczo – dają broń, wysyłają najemników, korumpują władze. Natomiast cała reszta – budowa infrastruktury: drogi, porty, fabryki, koleje – jest chińska.
G. Michalski: Czyli głosowanie w ONZ odzwierciedla nie poparcie dla Rosji czy Chin, lecz wyraz braku alternatywy, gdyż Zachód nie stanowi już realnej, atrakcyjnej alternatywy rozwojowej? Było to głosowanie za szansą, jaką mogą stanowić Chiny wraz z Rosją?
W. Śmidowski: Stawiamy fałszywe pytanie. Konflikt w Ukrainie jest dla państw Południa czymś dalekim, co nie stanowi ważnego dla nich problemu. To tylko jeden z wielu elementów obecnej sytuacji międzynarodowej. Świat nie kręci się wokół tej wojny. Przychylam się do opinii, jaką przedstawił ambasador Michalski: wojna w Ukrainie jest jednym z wielu aspektów gry globalnej, w której poszczególne państwa pozycjonują się według własnej interpretacji swoich obecnych i przyszłych interesów narodowych. Gdy mówimy o Południu i Rosji, tak naprawdę mówimy o Południu i Chinach. Widzę to tak: sojusz Rosji i Południa jest czymś przejściowym, podrzędnym w wielkiej grze, natomiast związek Chin i Południa, z takim podziałem ról, o jakim mówiliśmy, jest tendencją trwałą.
J. Gojło: Przywołam słowa Radosława Sikorskiego, który – za Zbigniewem Brzezińskim – powiedział kiedyś, że Rosja może być albo partnerem Zachodu, albo zapleczem (backyard) Chin. Ten proces jednoczesnego odcinania się Rosji od Zachodu i jej podporządkowania Chinom już zachodzi.
Chciałbym zwrócić uwagę na pewien aspekt, o którym nie mówiliśmy. Chodzi mi o emocjonalny sposób postrzegania Rosji w państwach Południa, o swego rodzaju wymiar psychologiczny stosunków międzynarodowych. Częstokroć, a mówię to na podstawie własnych obserwacji z wielu lat pracy w Afryce i na Bliskim Wschodzie, Rosja jest odbierana jako ten good guy, w odróżnieniu od bad guy, jakim są USA. Na taki wizerunek składają się oczywiście i doświadczenie historyczne, i współczesne decyzje, i wpływ mediów, a nawet zachowanie przedstawicieli tych państw, lecz nie są to racjonalne, przemyślane wybory. Mechanizm jest prosty: ponieważ my – Arabowie, Irańczycy, Afrykańczycy… – nienawidzimy Amerykanów, a Rosja jest przeciwko USA, to kochamy Rosję. To gra emocjami, którą nie potrafimy zarządzać. Na Południu nie bierze się pod uwagę, że Rosja również jest kolonizatorem, z tego prostego powodu, że kolonializm rosyjski nie dotyczy krajów Afryki czy, generalnie, Południa. Poza Azją Centralną i Kaukazem, oczywiście. A o rosyjskiej planach kolonizacji Namibii czy Erytrei w XIX wieku nikt, nawet w Europie, nie pamięta. Tak jak mało kto w Polsce pamięta, że my również chcieliśmy mieć swoje kolonie, tyle że nam to nie wyszło.
G. Michalski: Na pewno nie przysporzyła nam, jako Zachodowi, dobrych emocji na Południu koncepcja demokratyzacji Bliskiego Wchodu, której sposób realizacji zdyskredytował i samą ideę demokracji, i jej autorów.
Z. A. Raczyński: Podzielam opinię o wielości przyczyn, dla których państwa Południa popierają Rosję w jej konflikcie z Ukrainą, lub – bardziej precyzyjnie – nie stoją po stronie Ukrainy i wspierającego ją Zachodu. Wśród źródeł takiego stanowiska są i bieżące interesy ekonomiczne oraz polityczne, i chęć zburzenia dotychczasowego – niesprawiedliwego według państw Południa – systemu stosunków międzynarodowych, i antyzachodnie, postkolonialne sentymenty.
Istnieje, według mnie, jeszcze jeden powód, być może zasadniczy i będący pierwszym fundamentem nieformalnego sojuszu Rosji i dużej grupy państw Południa. Tą przyczyną jest zbieżność w interpretacji swojej historii w kontekście przemian globalnych oraz podobieństwo problemów, z którymi zetknęły się rządy i społeczeństwa państw Południa w procesie modernizacji i rozwoju. Postaram się możliwie zwięźle wyjaśnić, co mam na myśli:
Państwa Europy, i szerzej – Zachodu, zawdzięczały swój bezprecedensowy, w ciągu kilku zaledwie stuleci, rozwój gospodarczy i światową dominację, głębokim zmianom w trzech wymiarach jednocześnie – politycznym, społecznym i ideologicznym. W Europie „wymyślono” połączenie racjonalności, innowacyjności technicznej wraz ze skutecznym, nowoczesnym – to jest: demokratycznym, systemem politycznym. Idee demokracji, praw człowieka, tolerancji, pluralizmu okazały się niezbędnym warunkiem do zdynamizowania rozwoju społecznego i gospodarczego.
W państwach Południa nic podobnego nie obserwujemy. Wyzwolenie z zależności kolonialnej oraz budowa własnych państwowości (co stało się w wieku XIX i XX) nie spowodowały, bo nie mogły, przeskoku do nowoczesnych społeczeństw. W Europie proces budowy nowoczesnych, postagrarnych społeczeństw trwał jednak kilka stuleci. W efekcie w krajach Południa instytucje polityczne mają charakter imitacyjny – parlamenty, opinia publiczna, media, wolności nie pełnią tej samej roli co w krajach Zachodu, a ich gospodarki rozwijają się w trybie doganiającym, czyli przejmują innowacje i rozwiązania od krajów rozwiniętych, a nie wytwarzają własnych.
Jeśli przyjrzymy się historii Rosji, to musimy się zgodzić, że kolonizując obszary sąsiednie, na co zwrócił uwagę ambasador Ciećwierz, Rosja pozostawała jednocześnie w zależności od wyżej rozwiniętych państw Zachodu w sensie rozwiązań nie tylko technicznych i gospodarczych, lecz również politycznych i społecznych. Próba wytworzenia własnej drogi rozwoju, jaką był XX-wieczny eksperyment komunistyczny, zakończyła się fiaskiem.
Konkludując: Rosja jest zainteresowana zakwestionowaniem, zburzeniem dotychczasowego ładu międzynarodowego i dotychczasowej trajektorii rozwoju gospodarczego świata, gdyż inaczej byłaby skazana na doganiający model rozwoju i podrzędne miejsce w systemie międzynarodowym. I to właśnie łączy ją z krajami Globalnego Południa.
Zapis tej dyskusji zostal opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
Na kilka miesięcy przed atakiem Hamasu na Izrael tysiące Izraelczyków wyległo na ulice, protestując przeciwko zakusom zawłaszczenia przez rząd kontroli nad systemem sądowniczym państwa. Skala protestu i wytrwałość protestujących były komentowane z podziwem jako przejaw dojrzałości izraelskiego społeczeństwa obywatelskiego, zdeterminowanego, by stanąć w obronie demokracji. Ten krzepiący obraz, choć prawdziwy, jest jednak wycinkiem znacznie większej i skomplikowanej całości. Jak najbardziej słuszny zryw obywatelski w obronie demokracji nie dotyczył bowiem tylko obywateli Izraela, ale też tych, którzy jego obywatelami nie są i nie doświadczają dobrodziejstw demokracji, jednak których codzienna egzystencja jest wprost zależna od regulacji ustanowionych przez Państwo Izrael i działań izraelskiej administracji oraz izraelskiej armii.
Dzień 7 października 2023 r. był ponurą weryfikacją tezy o wspólnocie wartości obywateli Izraela i upiornym memento, że nie da się oddzielić walki o wartości demokratyczne z pominięciem politycznych aspiracji Palestyńczyków i ignorowaniem samego ich istnienia. Choć Hamas nie reprezentuje wszystkich Palestyńczyków, nie wszyscy też identyfikują się z jego ideologią, to jednak właśnie ich gniew, frustracja i desperacja stały się podglebiem dla rozwoju islamskiego radykalizmu i – niechby milczącej, a niekiedy nawet nieskrywanej – akceptacji dla działań ekstremistów.
Wielu obserwatorów, zwłaszcza zachodnich, ze zrozumieniem przyjęło zbrojną odpowiedź Izraela. Trudno sobie wyobrazić, by stało się inaczej w obliczu erupcji okrucieństwa, gwałtów i mordowania z zimną krwią bezbronnych ludzi, w tym kobiet i dzieci, oraz uprowadzenia setek zakładników. Oburzenie było tym większe, że sami oprawcy dokumentowali zbrodnie filmikami, które z nieskrywaną satysfakcją rozpowszechniali w mediach społecznościowych. Z biegiem czasu jednak sympatia dla ofiary, jaką w oczach wielu był Izrael, stopniała wobec wizerunku bezdusznego egzekutora operacji karnej w Gazie. Asymetria postrzegania konfliktu zmieniła swój charakter: barbarzyństwo Hamasu, choć nadal bezdyskusyjne, ustąpiło w dyskusjach miejsca zaskoczeniu bezwzględnością Cahalu i dysproporcją użytej siły. Reakcja obronna zmieniła się w ślepy odwet i zemstę, które kłócą się z wizerunkiem „najbardziej humanitarnej armii świata”. Eskalacja przemocy jest przerażająca, podobnie jak zapamiętałość obu stron.
Dlaczego trwający już od dziesięcioleci konflikt wyradza się coraz bardziej w brutalną grę o sumie zero-wej, zwłaszcza wobec bezprecedensowej skali cierpień po obu stronach? Jak do tego doszło i czego naprawdę jesteśmy świadkami?
Tuż po irackiej inwazji na Kuwejt i będącej jej następstwem wojnie przeciwko Saddamowi francuski filozof Jean Baudrillard napisał niewielkich rozmiarów książkę pod prowokacyjnym tytułem Wojny w Zatoce nie było (La Guerre du Golfe n’a pas eu lieu). Skupił się w niej na roli mediów, odbiorze konfliktu doświadczanego przez ludzi za ich pośrednictwem i zdefiniował jego cztery charakterystyki.
– Wojna jako symulacja. Dla Baudrillarda wojna w Zatoce była w większym stopniu medialnym spektaklem niż rzeczywistym konfliktem zbrojnym. Jej obraz został skrojony przez media pod odbiorcę – medialnego konsumenta – przez to stał się bardziej realny niż zbrojne starcia, które miał opisywać. Wojna tym samym stała się czymś niezależnym od rzeczywistego konfliktu, stała się symulacją rzeczywistości. Tak po-wstało symulakrum – odbicie własnego odbicia, kopia z kopii. Tu Baudrillard w praktyce zastosował koncept symulakrów, znany z jego wcześniejszych prac.
– Przejście w nadrzeczywistość. Sposób przedstawienia wojny przez media stworzył nadrzeczywistość (hiperrealność), ponieważ granice między tym, co rzeczywiste a tym, co zobrazowane i przedstawione, zostały zatarte. Wojna była tak intensywnie relacjonowana i manipulowana poprzez narzuconą przez wojsko i przyjętą przez dziennikarzy formułę m.in. tzw. embedded journalists (dziennikarzy przypisanych do oddziałów, których relacje były prewencyjnie ustalane przez wojskowych), że stała się czymś niezależnym od rzeczywistego konfliktu, a mianowicie wydarzeniem medialnym.
– Brak rzeczywistego doświadczenia. Wydarzenie medialne, nierzeczywiste i powielone (symulowane), jest właśnie tym, co zdaniem Baudrillarda większość ludzi konsumuje poprzez media. Wojna dzieje się dla nich jedynie na ekranach telewizorów i z tego tylko powodu ma znaczenie, nie jest zatem doświadczeniem rzeczywistym. Nawet dla tych, których wojna dotyka bezpośrednio, pozostaje ona jedynie ich osobistym doświadczeniem, które nie przebija się w pełni w zalewie medialnych zdarzeń. To prowadzi do pytania, czy wojna, która jest głównie konsumowana jako zbiór obrazów, może być uznana za realną?
– Trudność ze zrozumieniem i oceną współczesnych konfliktów. Współczesne wojny są często prowadzone i przedstawiane w taki sposób, że ich rzeczywisty charakter jest zamaskowany przez medialną narrację i propagandę. Tym samym prawdziwe zrozumienie i ocena konfliktów stają się trudne.
Powyższe rozważania warto przyłożyć do konfliktu na Bliskim Wschodzie.
Próby opisu konfliktu wyłącznie z jednej strony są skazane na porażkę. Natomiast próby ujęcia go poprzez symetrię wybrzmiewają niebezpiecznie dla polskiego ucha obawą, jaką budzi „symetryzm”, czyli zabieg równego obarczania przewinami i odpowiedzialnością obu adwersarzy z pretensją do obiektywizmu. Ale tak być nie musi. O ile konflikt bliskowschodni w całej jego rozciągłości często opisywany jest jako asymetryczny, o tyle motywy i zapatrywania stron zdradzają jednak daleko idącą symetrię narracji i działań. Jest to symetria lustrzanego odbicia lub – gdyby ująć to nieco celniej – symetryczne sprzężenie odbić w przeciwstawnie ustawionych lustrach. Dwa zwierciadła ustawione naprzeciw siebie dają efekt nieskończoności i samonapędzającej się nadrzeczywistości w iście baudrillardowskim duchu. Żaden ruch nie istnieje bez odzwierciedlenia własnego i obcego, żadne odbicie nie może zaistnieć bez drugiego, każde w nieskończony sposób eskaluje w retrospekcji, w natychmiastowej reakcji strony przeciwnej, każde powiela odwołania do własnych racji. Ostatecznie jednak zwielokrotnianie odbić rozmywa pierwotne argumenty, a ich multiplikacja rozmazuje również znaczenie podejmowanych działań. W tym właśnie sensie konflikt stał się wytworem symulacji i stał się symulakrą.
Co istotne przy tym, to już nie same media, jak opisywał Baudrillard, tworzą ową symulację, lecz dramatis personae po obu stronach konfliktu. Główni rozgrywający, czyli premier Benjamin Netanjahu i przywódcy Hamasu, wykluczają możliwość porozumienia i odrzucają podszepty swoich sojuszników i partnerów. Dotyczy to zarówno pokojowych ofert administracji Bidena, jak i zabiegów saudyjskiego następcy tronu. Uczestniczą w samonapędzającej się eskalacji na własne życzenie i taki obraz sprzedają swoim własnym społecznościom oraz światu.
Niechęć Netanjahu do podsuwanych z zewnątrz rozwiązań – tłumaczą życzliwi mu komentatorzy – miałaby wynikać z historycznego uprzedzenia wobec międzynarodowej mediacji, która a priori uznawana jest za niekorzystną dla izraelskich interesów bezpieczeństwa. Odrzucanie zaś negocjacyjnych propozycji przez Hamas miałoby wynikać z fundamentalnej opozycji wobec uznania prawa Izraela do istnienia. Wyjaśnienia te można uznać za zadowalające w pierwszej powszechnie dostrzegalnej i poniekąd oczywistej od-słonie. Warto jednak przejść na drugą stronę lustra, znaleźć się po obu stronach, by za pierwszym odbiciem dostrzec głębszą istotę problemu i zgłębić jego genezę.
Zawziętość, z jaką Netanjahu kontynuuje wojnę, a więc de facto nakręcanie spirali przemocy po obu stronach, jest ucieczką do przodu przed problemami prawnymi, z jakimi musiałby się zmierzyć wobec oskarżeń o korupcję. W tym sensie atak Hamasu był dla niego błogosławieństwem, korzystnym zrządzeniem losu. Czego nie zdołał osiągnąć, hamowany protestami społecznymi, staje się osiągalne teraz, kiedy pretenduje do roli obrońcy państwa i narodu. A dzieje się tak wyłącznie dlatego, że w obliczu napaści w pierwszym odruchu doszło do konsolidacji społeczeństwa i niemal pełnego zawierzenia władzom, jakie by one nie były.
Krzepiącym tego przykładem była decyzja Benjamina Gantza, lidera partii opozycyjnej i politycznego rywala Netanjahu, o dołączeniu do koalicji w geście solidarności i narodowej jedności po ataku 7 października 2023 r. Dzięki temu udało się utworzyć cieszący się silnym społecznym poparciem gabinet wojenny. Gantz dążył do tego, by wszelkie decyzje dotyczące wojny zapadały w niewielkim zamkniętym gronie, z wykluczeniem skrajnie prawicowych członków rządu Netanjahu, którzy sprzeciwiają się nie tylko zawieszeniu broni, ale i wszelkim negocjacjom.
Netanjahu rozwiązał jednak gabinet wojenny, nie chcąc stracić poparcia ultraprawicy, ale kosztem podejmowania wszelkich decyzji dotyczących wojny, co skutkowało otwartą krytyką wobec premiera ze strony izraelskiej generalicji. Rzecznik sił zbrojnych, kontradmirał Daniel Hagari, wprost zarzucił premierowi brak jasnej wizji politycznej co do powojennej przyszłości Gazy i marnowanie dotychczasowego wysiłku militarnego. To bezprecedensowe wystąpienie, zwłaszcza w przypadku wojska, wobec nadzorujących je polityków, było wynikiem kilku wcześniejszych decyzji, z których ostatnia była już kroplą przelewającą czarę goryczy. Kroplą pierwszą była odmowa premiera rozszerzenia poboru wojskowego na ultraortodoksyjnych Żydów. Dobrostanu wszystkich, również ultraortodoksów, którzy nie płacą podatków, nie pracują w administracji i nie służą w wojsku broni ta część izraelskiego społeczeństwa, którego członkowie, mężowie, synowie i ojcowie w wojsku służą. Są jednak przez izraelską prawicę, flirtującą z ultraortodoksami, ignorowani (o czym jeszcze dalej). Kolejnymi powodami były doniesienia niezależnych dziennikarzy, że władze izraelskie wiedziały o mającym nastąpić 7 października 2023 r. ataku oraz rewelacje, że Hamas umacniał swoje wpływy wśród Palestyńczyków za cichym przyzwoleniem i poparciem Netanjahu. Izraelski premier miał w ten sposób dążyć do osłabienia legalnych, choć nieudolnych, władz Autonomii Palestyńskiej.
Wszystkie te działania premiera Izraela zapewniły nie tylko hegemonię sił radykalnych, czyli Hamasu, po stronie palestyńskiej, ale i w lustrzanym odbiciu zagwarantowały po raz kolejny dominację coraz bardziej radykalnej prawicy w Izraelu z Netanjahu jako mężem opatrznościowym na jej czele.
Kolejnym lustrzanym odbiciem powyższych działań jest strategia Hamasu polegająca na „wiecznej wojnie”. Hamas wciągnął Izrael w pułapkę, ponieważ konflikt ten, jak wielu przewidywało, nie może być rozwiązany ani szybko, ani łatwo. Ale też rząd Netanjahu, jak przystało na natychmiastową reakcję w zwierciadle, ochoczo w tę pułapkę dał się złapać. Celem polityki Hamasu jest umocnienie się jako kluczowego gracza zarówno na arenie wewnętrznej w palestyńskiej polityce, jak i w szerszym ruchu islamistycznym. Hamas czerpie korzyści z permanentnego stanu kryzysowego, ponieważ wzmacnia to jego wizerunek jako obrońcy sprawy palestyńskiej i daje legitymację jako reprezentanta Palestyńczyków również wobec państwa żydowskiego. Umacnia też jego ideologiczny wpływ w regionie i zapewnia wzrost niezależności – również od tych, którzy chętnie jego antyizraelskość chcieliby wykorzystać. Lustrzanym odbiciem rosnącej w ten sposób niezależności Hamasu również od Teheranu jest antyirańska retoryka Netanjahu, obejmujące oskarżenia wobec republiki islamskiej o wspieranie Hamasu. Baudrillardowską nadrzeczywistością jest tu nie tyle trwanie obu stron w ciągłym konflikcie, ile swoiste zadowolenie, satysfakcja przywódców obu stron z faktu, że wojna w Gazie przeciąga się w nieskończoność.
Powyższe jest również poniekąd oczywistym efektem trwającego od kilku dekad procesu radykalizacji obu przeciwników. Po stronie izraelskiej jest to rosnące znaczenie prawicy, jej coraz większa zachowawczość i coraz silniejsza afiliacja z religijną ortodoksją. Po stronie palestyńskiej natomiast widzimy zwierciadlany wzrost poważania dla radykałów oraz rosnący „rząd dusz”. Jest to reakcja na nieudolność dotychczasowych włodarzy spraw palestyńskich, ale też odpowiedź na rosnącą bezkompromisowość izraelskich radykałów. Trudny do przecenienia jest nie tyle wzrost tendencji religijnych Palestyńczyków, ile przekonanie wielu z nich, że to religijność radykałów stanowi rękojmię uczciwości i prawości, jeśli powierzyć im rządy – zarówno w sposób demokratyczny, jak i przez proste zawierzenie tzw. arabskiej ulicy.
Paradoksalnie wobec obecnego stanu rzeczy syjonizm, którym stoi izraelska polityka i w znacznym stopniu izraelska tożsamość, u swojego zarania miał w dużej mierze świecki i lewicowy charakter. Założyciele syjonizmu, tacy jak Theodor Herzl, koncentrowali się na kwestiach narodowych i politycznych, a nie religijnych. Większość wczesnych syjonistów miało ambiwalentny stosunek do religii, a syjonizm postrzegało jako sposób na modernizację, a nawet wręcz sekularyzację żydowskiej społeczności. Wczesny syjonizm pozostawał pod silnym wpływem idei lewicowych. Ruchy takie jak Poalej Syjon (Robotnicy Syjonu) oraz Haszomer Hacair (Młody Strażnik) bezpośrednio łączyły idee syjonistyczne z socjalizmem i miały kluczowe znaczenie w budowaniu młodego państwa i jego tożsamości. Polski Bund był niemal otwarcie antysyjonistyczny, uznając, że ojczyzną polskich Żydów jest, a jakże, tylko Polska. Kibuce i moszawy (kolektywne i spółdzielcze gospodarstwa rolne) były podstawowymi instytucjami realizującymi lewicowe wartości w praktyce, promując wspólnotę, równość i kolektywną własność ziemi – ideały na wskroś lewicowe, wręcz komunizujące. Gwoli pełni obrazu, choć świeckość i lewicowość były w syjonizmie silnie reprezentowane, istniały również nurty prawicowe, religijne i rewizjonistyczne, które miały własne wizje i cele dotyczące przyszłego państwa żydowskiego, jak przykładowo rewizjonizm Żabotyńskiego. Nie one były jednak głównym nurtem syjonizmu. Postępujący dryf na prawo oraz ku religijnej ortodoksji izraelskiej polityki wykluczał w coraz większym stopniu liberałów i świeckich, w tym silną jeszcze kilka dekad temu izraelską lewicę.
Dlaczego tak właśnie się stało? Wyczerpująca odpowiedź na to pytanie wykracza poza ramy niniejszych rozważań, niemniej w bardzo dużym skrócie i wielkim uproszczeniu można powiedzieć, że potrzeby bieżącej polityki Państwa Izrael nieuchronnie ku temu prowadziły. Syjonizm był nieodrodnym dzieckiem swych czasów i Zeitgeistu, jaki w Europie wówczas panował. Syjonizm powstawał jako jeden z wielu ruchów narodowych, które rozwijały się w odpowiedzi na wzrost nacjonalizmu, przemian kulturalnych i politycznych oraz dążenie do samostanowienia społeczeństw w XIX i XX wieku. Podobnie jak inne ruchy, np. włoskie risorgimento, niemiecki ruch narodowy, polski ruch narodowy, nurty czeski, irlandzki czy ukraiński, syjonizm łączył dążenia polityczne, kulturowe i społeczne, starając się stworzyć nowe, niezależne państwo narodowe dla swojej grupy etnicznej lub narodowej. Tyle, że syjonizm, jako koncepcja budowania państwa i tożsamości narodowej, przetrwał wbrew wojnie i poniekąd dzięki wojnie. Stało się tak w odróżnieniu od podobnych ideologii powstałych wówczas w Europie, które albo się ostatecznie zdyskredytowały, albo zostały zduszone i/lub zawłaszczone (a przez to również zdyskredytowane) przez innych, albo też – choć przetrwały w jakiejś formie, na ogół szczątkowej – nie miały szansy na nieskrępowany rozwój i twórcze wykorzystanie w budowie państwowości i… narodu. Narodu, co ważne, rozumianego nadal tak, jak na przełomie wieków XIX i XX, czyli w kategoriach etnicznych i nolens volens – religijnych.
Szlachetna idea, by schronienie w nowo tworzonym państwie mógł znaleźć każdy definiowany przez nazistów jako Żyd i z tego powodu prześladowany, z eksterminacją włącznie, oznaczała w praktyce (i nadal w znacznym stopniu oznacza) kategoryzację ludzi na tych, którzy mają prawo do bycia współobywatelem innych Izraelczyków oraz tych, którzy w najlepszym wypadku będą w Izraelu tolerowani. Izraelskie prawo do powrotu oraz ustawa o obywatelstwie wyraźnie zastrzegają, kto może być Izraelczykiem, jak również kto i na jakiej podstawie jest Żydem. Kryteria, jakie przy tym są stosowane, nie dotyczą jednak wspólnoty wartości, ale wspólnoty krwi na podstawie prawa religijnego, ale też – o zgrozo! – równie nieracjonalnych i zastosowanych à rebours ustaw norymberskich.
Powyższe wyznacza paradygmat działania Państwa Izrael, a zatem pośrednio funkcjonowania jego systemu politycznego. Przez odwołanie do tragicznego doświadczenia Zagłady jako ultymatywnego argumentu za istnieniem żydowskiego państwa i jego żydowskością lub przeciw nim, oraz w warunkach pełnej demokracji, w sposób poniekąd naturalny, każdy, kto nie wypowiada się jednoznacznie i entuzjastycznie za raz zdefiniowaną i przez to bezdyskusyjną doktryną państwową, uznawany jest za co najmniej podejrzanego. Oznacza to nieuchronne wypchnięcie poza główny nurt polityczny wszelkich sceptyków, wątpiących i poszukujących.
Twórcy syjonizmu oraz ojcowie-założyciele Izraela z powodów zrozumiałych w czasach, w których tworzyli i z perspektywy miejsca, w którym żyli, jak i w zgodzie z ówczesnymi poglądami, nie zwracali niemal wcale uwagi na ludzi mieszkających na terytorium, gdzie nowe państwo miałoby powstać. Skupiali się na koncepcji państwa dla Żydów budowanym przez Żydów. Prawdą jest, że Arabowie zamieszkujący Izrael otrzymali obywatelstwo izraelskie na podstawie przepisów prawnych wprowadzonych po ogłoszeniu nie-podległości Izraela, które uwzględniały rejestrację mieszkańców, naturalizację oraz ciągłość stałego miejsca zamieszkania i związków rodzinnych. Dzięki temu osoby, które mieszkały na terenie Izraela i spełniały określone kryteria, mogły uzyskać obywatelstwo Państwa Izrael. Niemniej dla wielu innych przyjęte w Izraelu kryteria prawne oznaczają wykluczenie z chwilą, gdy Państwo Izrael powołano do życia.
Reakcja tych ostatnich była lustrzanym odbiciem poczynań zwolenników syjonizmu. Oni również obwieścili światu, że są odrębnym narodem – palestyńskim. Nie mając reprezentacji politycznej, powołali do życia własną organizację, a ta w lustrzanym odbiciu spotęgowanym przez rosnącą nieufność i wrogość, ogłosiła wykluczenie Żydów przez „zepchnięcie ich do morza”. Dalej spór już coraz bardziej eskalował.
W obecnej fazie poprzez podtrzymanie konfliktu Hamas dąży do przekształcenia nacjonalistycznego ferworu Palestyńczyków, do tej pory sekularnego pod przywództwem Fatahu, w islamistyczny pod przywództwem Hamasu. Jak w przypadku Izraela, ideały świeckie są zastępowane stopniowo przez odwołania do religii. Konflikt jest środkiem do zdobycia poparcia Palestyńczyków niezadowolonych z rządów Autonomii Palestyńskiej i przejęciem przywództwa. Tak jak jego bezterminowość jest na rękę Netanjahu, by utrzymać się na politycznej scenie, tak prowokacje Hamasu wobec Izraela są częścią szerszej strategii mającej na celu umocnienie jego dominacji w polityce palestyńskiej. I w tej odsłonie po obu stronach lustra jest ten sam obraz – utrzymanie władzy, zawłaszczenie patriotyzmu i solidarności oraz przekucie ich w wąski nacjonalizm i wsobność. Wszystko to podlane sosem odwołań do przeszłości, której interpretacja nabiera fundamentalnego znaczenia dla legitymizacji działań i legitymizacji samej władzy. Zmniejszenie znaczenia procedur demokratycznych wymusza apele do wspólnoty idealnej w idealnej, bo jednowymiarowej przeszłości.
Konflikt ten w kolejnych odsłonach, powieleniach i wzmocnieniach jest nie tylko nierozstrzygalny, ale także właśnie po baudrillardowsku niemożliwy do zaopiniowania. Pojawia się wręcz pytanie, w jaki sposób wojny są przedstawiane i w jakim stopniu ich rzeczywisty charakter maskowany jest przez medialną narrację i propagandę, jeśli za sprawą zwielokrotnionych odbić w przeciwstawnych lustrach tracimy możliwość dostrzeżenia ruchu, który konflikt ten pierwotnie wywołał.
Pierwszy krok ku rozwiązaniu problemu jest niemal zawsze i wszędzie definiowany podobnie: warunkiem współistnienia Izraelczyków i Palestyńczyków musi być porzucenie mentalności zero-jedynkowej. Jak tego jednak dokonać, nikt nie wie. Ludzkie rozumowanie preferuje postrzeganie każdego problemu przez definiowalne porównania, a w tym przypadku jest to pryzmat etnosu, religii, kolonializmu i geopolityki. Jest on jednak, zdaje się, niewystarczający. Można jedynie powtórzyć za Friedrichem Nietsche maksymę dość dobrze wpisującą się w metaforę lustra: „Ten, kto walczy z potworami, powinien uważać, by sam nie stał się potworem. A jeśli wystarczająco długo wpatrujesz się w otchłań, otchłań wpatruje się także w ciebie”.
Tekst został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
„Dzisiaj polska polityka nie przyczynia się do rozwiązania żadnych istotnych problemów Europy i świata (co oznacza, w ostatecznej instancji, że jest szkodliwa dla kraju). Jest infantylna i wojownicza” – stwierdza Przemysław Grudziński w jednym ze szkiców, które weszły w skład najnowszej publikacji wybitnego dyplomaty i intelektualisty[1]. Grudziński zarzuca polskiej polityce zagranicznej niezrozumienie fundamentalnych wyzwań współczesności, nacjonalizm, mesjanistyczną megalomanię, antyeuropejskość, introwertyzm i kompletnie wypaczone pojmowanie idei Realpolitik. Opinia bezpośrednio odnosi się wprawdzie do lat 2015–2023, okresu rządów prawicy nacjonalistycznej, lecz zbiór konstytuujących tę politykę idei i praktyk wyznacza swoisty negatywny wzorzec, który może posłużyć jako punkt odniesienia do oceny polityki każdego rządu Rzeczypospolitej. Im więcej wspólnych elementów z rządami 2015–2023, zapożyczeń i kontynuacji, tym bardziej nędzna i szkodliwa to polityka.
Krytyka odnosi się nie tylko do Polski czy innych małych i średnich krajów, lecz dotyczy wszystkich współczesnych państw narodowych, które – zdaniem autora Rozpadających się światów – „stały się anachronizmem, zablokowały drogi do lepszego zarządzania i powstrzymania nadciągającej katastrofy”. Grudziński nie ukrywa swojego pesymizmu historiozoficznego, konstatując rozpad dotychczasowego systemu stosunków międzynarodowych, erozję wartości w życiu wewnątrznarodowym i międzynarodowym oraz postępującą degradację czynnika intelektualnego w polityce. Deficyt intelektualny występuje zarówno na etapie odczytywania, jak i interpretacji obecnych wyzwań (tutaj autor postuluje wprowadzenie nowego języka dla opisu zjawisk), jak też przy wypracowaniu adekwatnej na nie odpowiedzi.
Nieufność wobec państwa narodowego oraz pesymistyczne spojrzenie na dominujące tendencje współczesności Grudziński wyraża, odwołując się między innymi do Emila Ciorana. Częste cytowanie dwudziestowiecznego filozofa francusko-rumuńskiego nie powinno nas wszelako zmylić. Rozczarowanie kondycją ludzką i odrzucenie wszelkich form społecznych, na czele z państwem, jest u Ciorana wynikiem tyleż jego osobistego zawodu flirtem z faszyzmem rumuńskim i fascynacji Nietzschem, co rezultatem rozmyślań w samotni paryskiej mansardy oraz tak bardzo francuskiej słabości do błyskotliwych, acz nie zawsze przemyślanych i rzeczywiście głębokich, aforyzmów. Grudziński jest nie tylko intelektualistą z solidnym uniwersyteckim wykształceniem, doktorem habilitowanym nauk historycznych. Jest praktykiem – był wiceministrem spraw zagranicznych i wiceministrem obrony, trzykrotnym ambasadorem. Jego sądy opierają się zatem także na dogłębnej znajomości realiów politycznych i międzynarodowych. Kiedy więc stwierdza rozpad systemu stosunków międzynarodowych i niezdolność państw narodowych do podjęcia rzeczywiście palących problemów świata, to należy przyjąć to za przemyślaną diagnozę. Gdy pisze, że „do Europy wróciła wojna, a z nią strach, śmierć i nienawiść” i uprzedza przed realną groźbą apokalipsy, należy się niepokoić.
Odtworzenie dzisiaj podziału świata na antagonistyczne bloki (chociaż zorganizowanego na innych zasadach) wraz z gorącą wojną toczącą się na wschodniej granicy Polski jest dla Grudzińskiego potwierdzeniem – w wymiarze politycznym – strategicznych błędów, które popełniono po zakończeniu zimnej wojny po obu stronach. W ujęciu filozoficznym, czy lepiej – historiozoficznym, stanowi dowód na destrukcyjny charakter państwa, które „jest nieodłączne od nacjonalizmu, bez nacjonalizmu nie ma państwa” i w istocie „jest instytucją produkującą katastrofę za katastrofą” – wojny światowe, Holokaust, wojny domowe. Grudziński rysuje paralele między sytuacją po I wojnie światowej i ówczesnymi propozycjami prezydenta Wilsona, mającymi za cel fundamentalne przekształcenie reguł gry międzynarodowej, a tą, jaka powstała po zakończeniu zimnej wojny, a która również tworzyła unikatową możliwość stworzenia trwałych instytucji bezpieczeństwa zbiorowego. W obu wypadkach ludzkość zaprzepaściła tę szansę. W obu wypadkach zwycięzcy nie okazali się wystarczająco dalekowzroczni i wolni od pokus hegemonistycznych, aby podjąć próbę zbudowania „pokoju bez zwycięstwa”.
Głos Grudzińskiego, myśliciela głębokiego i wybiegającego w przyszłość, odważnie kontrastuje z dominującą dzisiaj w dyskursie politycznym i przestrzeni społecznej narracją militarystyczną. Autor Rozpadających się światów przestrzega przed „zniewoleniem umysłowym”, w jakie popada większość ludzi w tzw. cywilizowanych państwach, dając się zamknąć w kleszczach pojęć „państwo, suwerenność, identyfikacja z moim narodem”. „Państwo – pisze – jest z natury rzeczy instytucją opresyjną, inwigilującą, nietolerancyjną, monopolizującą przemoc wewnątrz i na zewnątrz, ścigającą i cyniczną. Organizuje działanie ludzi i stara się zapanować nad ich umysłami i emocjami”.
Przed kilkunastoma latami Przemysław Grudziński, wówczas jeszcze wysoki urzędnik państwowy, napisał inną książkę – Inteligentne państwo. Postulował w niej podjęcie przez Polskę próby wybicia się na rolę państwa pośredniczącego, którego międzynarodowym powołaniem byłoby łagodzenie i rozwiązywanie sporów i konfliktów w centralnej i wschodniej Europie. Dzisiaj Grudziński wydaje się bardzo daleki od wiary w zdolność naszego kraju do odegrania jakiejkolwiek konstruktywnej roli. Zarówno z powodu utraty wiary w pozytywną funkcję państwa jako takiego, a także dlatego, że niezwykle krytycznie ocenia zdolność elit (i nie tylko polskich, i nie tylko wywodzących się z nurtu rewolucji narodowo-prawicowej, katolickiej i tradycjonalistycznej) do prowadzenia inteligentnej, czyli adekwatnej do realnych wyzwań, polityki.
Mimo nieufności do państwa Grudziński nie czerpie swoich idei ze źródeł anarchistycznych. Rozumie, że państwo, chociaż skazane w bardziej odległej perspektywie na erozję, jest dzisiaj realnym i niezastąpionym podmiotem relacji politycznych. Mimo deklarowanego „pesymizmu historiozoficznego” w Grudzińskim żyje jednak wiara (czy tylko poczucie obowiązku naukowca?) w postęp i w szansę naprawy państwa jako instytucji. W jednym z esejów, zamykających książkę, były minister i dyplomata formułuje kilka głównych zadań dla przyszłych generacji, z naczelnym wezwaniem do odważnego, nowatorskiego spojrzenia na politykę, historię i moralność.
[1] Przemysław Grudziński, Rozpadające się światy. O człowieku w labiryncie rzeczywistości. Prześwity, Warszawa 2024.
Poniższy tekst można traktować jako spóźnioną wypowiedź w dyskusji na temat przyszłorocznych wyborów prezydenckich w Polsce, która odbyła się wczesnym latem w redakcji „Res Humana”. Oprócz zespołu redakcyjnego pisma uczestniczył w niej prof. Jan Garlicki – pracownik Uniwersytetu Warszawskiego, socjolog, politolog, sondażysta i badacz polskiego systemu politycznego. Materiały z tej debaty zostały opublikowane[1], lecz nie mogłem w niej z przyczyn natury zdrowotnej uczestniczyć. Żałuję tego, gdyż takie wymiany poglądów są często inspirujące. Jednakże teraz, z perspektywy czasu, przyznam, iż widzę korzyści mojej zebraniowej absencji: w swoim tekście mogę wykorzystać przemyślenia jej uczestników, które wtedy były artykułowane. Mogę też w pewnym zakresie uwzględnić to, co zaszło w Polsce (m.in. wybory do samorządu terytorialnego i Parlamentu Europejskiego), a także to, co się dzieje w polityce międzynarodowej (wojna rosyjsko-ukraińska, konflikty na Bliskim Wschodzie, wybory prezydenckie w USA – gdzie głównymi ich podmiotami i rywalami nieoczekiwanie dla wielu stali się urzędująca wiceprezydentka Kamala Harris i eksprezydent Donald Trump). Trudno zaprzeczyć, iż są to fakty i okoliczności o doniosłym znaczeniu dla Polski, które mogą wpłynąć na przebieg i rezultaty kampanii prezydenckiej w naszym kraju.
Dyskusja redakcyjna w „Res Humana” zawierała trafne wnioski ogólniejszej natury dotyczące ewolucji polskiego systemu politycznego po wyborach 15 października 2023 roku, zwycięskich dla demokratycznej, antypisowskiej koalicji. Mimo pewnych różnic poglądów wśród dyskutantów przeważało stanowisko umiarkowanego optymizmu co do możliwości przezwyciężenia autorytarnych tendencji, wyraźnie obecnych w Polsce w okresie 8-letnich rządów PiS. Podzielam także pogląd, iż można mówić o relatywnej stabilizacji systemu politycznego naszego państwa i wyodrębnić w nim Koalicję 15 Października – złośliwie nazywaną przez jej przeciwników koalicją 13 grudnia – oraz prawicę, w której czołową rolę odgrywa PiS. I z tych głównych bloków, można zasadnie przypuścić, zostanie wybrany prezydent. Najczęściej wśród różnych nazwisk przewija się teraz nazwisko Rafała Trzaskowskiego, aktualnego prezydenta Warszawy. Ale oficjalnie kampania wyborcza nie została ogłoszona i nie zgłoszono kandydatur. Wyjątek stanowi Sławomir Mentzen obwieszczony przez Konfederację. Pozostałe partie są ostrożne w ogłaszaniu kandydatur, co jest zapewne podyktowane obawą, gdyż pośpiech mógłby prowokować ataki konkurentów i spowodować porażkę kandydata.
***
W ostatnich miesiącach sprawowania rządów przez Koalicję 15 Października ujawniały się różne fakty, które obserwatorom i aktorom życia publicznego nakazują rozstanie z euforycznym optymizmem obecnym wśród elektoratu zwycięskiej koalicji tuż po wyborach 2023 r. Powodów tego jest kilka i mogą mieć one wpływ na przebieg kampanii wyborczej:
– koalicjanci z 15 października – na czele z dominującą Platformą Obywatelską – niedostatecznie brali pod uwagę, jak silne mogą być między nimi różnice programowe i interesów. Na plan pierwszy wysuwają się zagadnienia karalności i warunków dopuszczalności aborcji, relacji państwo – Kościół, polityki fiskalnej. Różnice te są konfliktogenne i utrudniają współpracę w wielu sprawach;
– zwycięskie wybory koalicji demokratycznej nie oznaczały bynajmniej całkowitego przejęcia przezeń władzy, bowiem PiS i Solidarna/Suwerenna Polska szczególnie podczas swych rządów w drugiej kadencji (lata 2019–2023) stworzyły system instytucji blokujący działania następców. Należy tu zaliczyć realizowane uprawnienia prezydenta, działanie Trybunału Julii Przyłębskiej, zmontowanie nowego sądownictwa i prokuratury. Można wręcz mówić o pewnej formie duumwiratu. Tym bardziej, iż Zjednoczoną Prawicę wspiera politycznie polski Kościół, a ambony mimo niewątpliwego osłabienia jego społecznej roli pozostały wciąż wpływowym medium;
– ponadto mimo wewnętrznych konfliktów nie nastąpił rozpad PiS (o czym marzyli jego rywale), a partia rządzona przez J. Kaczyńskiego (nie będę wchodzić w psychiatryczne analizy tego polityka) uzyskuje w sondażach ok. 30 procent – a więc tylko niewiele mniej niż PO – i gotowa jest wciąż do ostrej walki na scenie politycznej. I z możliwości tej niekiedy chętnie korzysta;
– rządząca koalicja – świadczą o tym wyniki wielu sondaży – rozmija się z potrzebami ważnych grup elektoratu zwłaszcza młodzieży i kobiet (aborcja, budownictwo mieszkaniowe). Może to ogromnie zniechęcać do głosów na Koalicję 15 Października i demobilizować do różnych działań politycznych;
– styl sprawowania władzy – to również poświadczają badania opinii publicznej – zaczyna dziwnie przypominać dawny PiS. Według określenia niektórych publicystów, np. D. Wielowieyskiej, A. Stankiewicza, rządzący wskoczyli w stare buty poprzedniej ekipy.
***
Na koniec pozwolę sobie na zwięzłe postscriptum. Wydarzenia ostatnich miesięcy zarówno wewnętrznych, jak i poza granicami naszego kraju nakazują daleko idącą ostrożność w prognozach odnośnie do losów polskiej prezydentury. Wskazuje na to wysoki stopień wewnętrznej polaryzacji i skonfliktowania sił politycznych, idące w poprzek głównych orientacji i bloków.
Słowa te piszę w ostatnich dniach sierpnia br. Kilka godzin temu dowiedzieliśmy się o nieprzyjęciu sprawozdania wyborczego PiS przez Państwową Komisję Wyborczą. Wielce prawdopodobne staje się zaostrzenie konfliktów politycznych, które mogą wpłynąć na przebieg wyborów i jego rezultaty.
Trawestując na koniec będące w obiegu powiedzenie w sferze polityki, powiemy: pożyjemy, zobaczymy. Albo ograniczymy się do wyliczenia alternatywnych scenariuszy i ogólniejszych wniosków, a często ryzykownych spekulacji.
[1] Polska na rok przed wyborami prezydenckimi, „Res Humana” 4/2024, s. 28–34. Także na reshumana.pl – jako tekst i podcast.
Artykuł został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
Rywalizacja dwóch „starszych panów” Joego Bidena i Donalda Trumpa skierowała uwagę opinii publicznej na kwestię granic wieku, w ramach których możliwe jest skuteczne rządzenie. Zwłaszcza w sytuacji, gdy chodzi o przywództwo najsilniejszego (wciąż jeszcze) światowego mocarstwa. Skłoniło także do zajrzenia w głąb dziejów; wydaje się bowiem, że obaj pretendenci znaleźliby się na czołowych miejscach wśród najstarszych wiekiem przywódców poszczególnych państw w historii. Obaj aspirowali do władzy, mając już w granicach osiemdziesiątki.
Trump jest nieco młodszy, ma „zaledwie” 78 lat (ur. w czerwcu 1946 r.), jego niedoszły rywal Biden w okresie listopadowych wyborów dobiłby do 82 lat. Często porównywano ich z długowiecznym Ronaldem Reaganem, ale Reagan został prezydentem w wieku 70 lat i sprawował tę funkcję dwie kadencje do 1989 r., kiedy skończyłby lat 79. Podobnie było z Jimmym Carterem, bo wprawdzie zmarł w wieku 99 lat, ale prezydenturę kończył, mając ich zaledwie 76. Ostro namawiająca Bidena do rezygnacji Nancy Pelosi ukończyła w br. 84 lata.
Na marginesie tych dyskusji pojawiło się inne spostrzeżenie: czy przypadkiem wiek polityków pretendujących do amerykańskiego przywództwa nie jest swoistym symbolem schyłkowej fazy zachodniej cywilizacji? Choć nie brak opinii przeciwnych. Oswald Spengler opublikował I tom swojego dzieła Der Untergang des Abendlandes w 1918 r., wieszcząc w nim kres naszej cywilizacji (być może udzielił mu się pesymistyczny nastrój po zakończeniu I wojny światowej), II tom powstał w 1922 r. Minęło więc już sporo ponad 100 lat, a nasza cywilizacja wciąż żyje!
Szczęśliwie, rezygnacja Bidena i nominowanie Kamali Harris zakończyły te dyskusje. Nowa pretendentka ma dopiero 59 lat!
Rekordzistą wśród polityków aspirujących do władzy jest były premier Malezji Mahathir bin Mohammad. Urodził się w 1925 r. i w przyszłym roku osiągnie setkę (gdyby korzystał z usług ZUS w Polsce, jego emerytura wzrosłaby dwukrotnie). Sam wiek to jedno, ale Mahathir był premierem Malezji w latach 1981–2003, przekazywał zatem urząd swemu następcy, mając 78 lat (co niczym zaskakującym nie jest), ale wrócił na posadę premiera w roku 2018 i był nim do roku 2020. Miał wówczas 95 lat. A i dziś jest jednym z rozgrywających na malezyjskiej scenie. Żyje też i ma się całkiem dobrze jego żona Siti Hasmah, młodsza zaledwie o rok, wiernie kibicująca nie tylko małżonkowi, ale też malezyjskim badmintonistom.
Mahathir objął ponownie stanowisko premiera, odgrywając rolę uzdrowiciela skażonej korupcją polityki malezyjskiej, po budzących oburzenie aferach premiera Najiba Tun Razaka. Udało mu się jako tako uporządkować scenę i przekazać władzę swojemu byłemu współpracownikowi, a potem rywalowi Anwarowi Ibrahimowi. Najpierw wsadził go co prawda do więzienia na kilka lat, oskarżył o sodomię (sic!), a potem go wypromował, ustępując z funkcji na jego rzecz. Polityka – jak widać – wciąż zaskakuje.
Z polityków azjatyckich niewiele ustępował mu wiekiem pierwszy premier Singapuru Lee Kuan Yew. Zmarł, mając 92 lata, a urząd premiera sprawował od 1959 do 1990 roku, „zaledwie” przez 31 lat. Ghandi (uważany za wiekowego) żył 79 lat, zmarł w wyniku zamachu w 1948 r.
Politycy komunistycznych i postkomunistycznych Chin także uchodzili za gerontokratów. Mao Zedong urodził się w grudniu 1893 r., a zmarł we wrześniu 1976 r. (prawie 83 lata). Rządził długo, najdłużej w najnowszej historii Chin, bo od 1949 r., a więc 27 lat.
Po jego śmierci oraz po wydarzeniach na placu Tian’anmen (1989) następowały zmiany w polityce chińskiej na rzecz odejścia od modelu, w którym przywódca sprawuje władzę do śmierci lub do chwili udanego zamachu stanu na rzecz kadencyjności. Deng Xiaoping zmarł w wieku 93 lat i do końca swoich dni był uważany za przywódcę Państwa Środka. Ale to on był orędownikiem wprowadzenia kadencyjności na stanowiskach i dla pouczającego przykładu zrezygnował z zajmowanych stanowisk, z wyjątkiem… Przewodniczącego Komisji Wojskowej – jej członkami byli prezydent, premier i ministrowie.
Zarówno Jiang Zemin, jak Hu Jintao sprawowali władzę krótko. Jiang Zemin był gensekiem zaledwie trzy lata, a przewodniczącym ChRL – kilka miesięcy dłużej. Hu Jintao konsekwentnie przestrzegał zasady dwukadencyjności i ograniczeń wiekowych, pożegnał się ze stanowiskiem ukończywszy 70 lat. Wtedy politycznym kierownikom nawy państwowej wydawało się, że można administracyjnie zadekretować wiek odejścia ze służby. Obecny sekretarz generalny i przewodniczący ChRL Xi Jinping dąży jednak do przywrócenia zasady dożywotniego sprawowania urzędu, a nawet do systemu dynastycznego (?). Ma obecnie 71 lat i będzie rządził jeszcze co najmniej kilka.
Z polityków europejskich długowiecznością cieszył się Winston Churchill, przekraczając dziewięćdziesiątkę. Premierem był dwukrotnie, po raz pierwszy w latach 1940–45, a następnie w latach 1951–55. Jak twierdził, swoją długowieczność zawdzięczał temu, że wypalał co najmniej 10 cygar dziennie, wypijał co najmniej jedną butelkę whisky i nigdy w życiu nie uprawiał żadnego sportu. Ale to anegdota. Churchill skończył pracę czynnego polityka w wieku 81 lat, a więc plus minus w tym, w którym Joe Biden chciał zacząć swoją drugą kadencję. Mówiąc o politykach państw zachodnich, trzeba jednak pamiętać, że obowiązuje ich zasada kadencyjności, więc choć często żyją długo, to jednak pełnią urząd w wieku znacznie młodszym.
O gerontokracji w kręgach władzy radzieckiej mówiono wiele, nie zawsze zgodnie z prawdą. Lenin żył zaledwie 54 lata (1870–1924), Stalin znacznie dłużej, bo „aż” 74. Kilku innym przywódcom, jak Trocki czy Bucharin, skrócono nieco egzystencję. Ci, którzy zmarli naturalną śmiercią, choć w opinii społecznej uchodzili za starców, w rzeczywistości nimi nie byli. Jurij Andropow zmarł, mając 70 lat. Malenkow zmarł po przeżyciu 76 lat, ale gensekiem był krótko tuż po śmierci Stalina (tylko kilka miesięcy), a premierem nieco dłużej. Premierzy w rosyjskiej i radzieckiej tradycji nigdy jednak nie byli uważani za naprawdę rządzących. Odpowiednikiem cara był sekretarz generalny i tyle.
Za osobę wiekową, z trudem utrzymywaną na partyjnym tronie, uchodził Konstantin Czernienko. Był najkrócej rządzącym radzieckim przywódcą, bo panował 391 dni. Miałem okazję widzieć, jak go doprowadzano do stanu „używalności” podczas spotkania przywódców partii i państw socjalistycznych. Malowanego i pudrowanego wodza soc-stran wnieśli na rękach ochroniarze. Był zdolny do wystękania kilku pierwszych zdań swego przemówienia: „Ot imieni i po poruczeniu Centralnowo Komiteta Komunisticzeskoj Partii Sowieckowo Sojuza i Prawitelstwa SSSR priwietswuju wsjech…”, po czym tekst przemówienia odczytał wyznaczony funkcjonariusz. W Moskwie żartowano wówczas: Konstantin Ustinowicz Czernienko objął stanowisko sekretarza generalnego KPZR nie odzyskawszy świadomości[1]. Zmarł jako „młodzieniec” prawie, mając 74 lata.
Gorbaczow, Jelcyn i Putin byli młodzikami w chwilach obejmowania najwyższych stanowisk. Dziś Putin i Xi Jinping mają po 71 lat, zachowują więc przewagę młodości nad – do niedawna – kandydatami na fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych. To nic nie znaczy i niczego nie przesądza, ale porównać warto.
Spojrzenie za kurtynę dziejów przynosi ciekawe obserwacje. Z polskich królów bodaj do najpóźniejszego wieku sprawował władzę Władysław Jagiełło. Jeśli prawdą jest, że był trzykrotnie starszy od poślubionej mu Jadwigi Andegaweńskiej (miał zatem w dniu ślubu 35–36 lat), to w chwili śmierci przekroczył znacznie osiemdziesiąt kilka lat. Oznaczałoby to, że dowodził bitwą po Grunwaldem (uważaną od wieków za największe osiągnięcie oręża polskiego w historii) w dość podeszłym – jak na ówczesne czasy – wieku, blisko 60 lat. A podejrzenia, że nie był ojcem Władysława, zwanego później Warneńczykiem, oraz Kazimierza Jagiellończyka, urodzonych w związku z Zofią (Sońką) Holszańską (urodzonych w latach 1424 i 1427), wydają się całkiem uzasadnione. W dniu przyjścia na świat Kazimierza Jagiełło miałby ponad 75 lat. Ale kto tam wie? Może ożywił się na starość?
Z królów elekcyjnych najkrócej (niespełna rok od elekcji, a cztery miesiące od koronacji) panował Henryk Walezy. Mimo tak krótkiego okresu narozrabiał znacznie, bo przyjęte przez niego tzw. artykuły henrykowskie ubezwłasnowolniły królów, a wzmocniły władzę szlachecką, w gruncie rzeczy magnacką, co źle wpłynęło na przyszłe losy państwa. Opuścił potajemnie Polskę na wieść o śmierci króla Francji, „wdrapał się” zresztą potem na tron tego państwa. Złośliwi mówią jednak, że zwiał, ponieważ czekało go małżeństwo z bardzo brzydką Anną Jagiellonką, a że był homoseksualistą, to taka sytuacja przekraczała jego zdolność akceptacji i poświęcenia dla sprawy. Z Jagiellonką ożenił się jego następca, Stefan Batory. Zarówno Batory, jak i Michał Korybut Wiśniowiecki panowali równie krótko – Batory 10 lat, a Michał zaledwie cztery z okładem. Historycy i sensaci podejrzewają, że Batorego otruto. Wiśniowiecki (syn słynnego Jaremy) zmarł wskutek skrętu kiszek, choć prześmiewcy twierdzą, że z przejedzenia. A był bodaj najlepiej wykształconym królem Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Nauki pobierał na Uniwersytecie w Pradze, władał ośmioma, a być może nawet dziesięcioma językami. Stanisław August natomiast posługiwał się siedmioma. Talenty językowe nie na wiele się im przydały, widać wiedza nie zawsze idzie w parze ze zdolnością do rządzenia. Obaj są obecnie uważani za królów raczej lichych, Michał na pewno, a Stanisław różnie, ale krytyków jego panowania nie brakuje.
Za najdłużej panującego monarchę europejskiego uchodzi Franciszek Józef I. Urodzony w 1830 r. objął tron w czasie Wiosny Ludów (1848) i rządził mocarstwem Habsburgów przez 68 lat. Zmarł w 1916 r. podczas I wojny światowej, szczęśliwie nie doczekawszy rozpadu monarchii. Miał wtedy 86 lat. Z Wiosną Ludów i powstaniem węgierskim (opisanym m.in. przez Prusa w Lalce) jakoś się uporał, choć nie bez pomocy Mikołaja I – cara Rosji, który zyskał wówczas miano „żandarma Europy”. Potem szło Franciszkowi Józefowi coraz gorzej. Przegrał wojnę z Prusami o hegemonię w Związku Niemieckim po klęsce pod Sadową (1866). Musiał też zgodzić się z roszczeniami Węgrów do utworzenia monarchii dualistycznej (Austro-Węgry). Monarchia Habsburgów traciła na znaczeniu, jednak mimo silnych tendencji odśrodkowych zdołała utrzymać swoją mocarstwową pozycję. Franciszek Józef był jedynym gwarantem integralności państwa. Prowadził dość ascetyczny tryb życia: wstawał o trzeciej nad ranem i zasiadał do pracy, w której ściśle trzymał się biurokratycznych reguł, jadł marnie, przeważnie rosół i sztukę mięsa. Nic dziwnego, że nie wiodło mu się w życiu rodzinnym, małżonka Elżbieta Bawarska, znana jako Sisi, miała inne preferencje polityczne i inne upodobania. Podobno to ona znalazła Franciszkowi kochankę – aktorkę Katarzynę Schratt, by się pocieszył, bo życie miał smutne. Romans trwał długo, cesarz był stały w uczuciach. Pod koniec życia ich spotkania ograniczały się do rozgrywania karcianej partyjki. Przeżył także osobistą tragedię. Sisi zginęła w zamachu dokonanym nie z powodów romansowych, lecz politycznych. Syn Rudolf, następca tronu, popełnił samobójstwo wraz ze swoją kochanką. Z roku na rok monarcha stawał się przedmiotem coraz bardziej licznych żartów i anegdot. Suchej nitki nie zostawił na nim Jaroslaw Hašek, który w Przygodach dobrego wojaka Szwejka, ale też w innych utworach, wykpiwał nie tylko postać kajzera, ale całą wiekową austriacką biurokrację. Cesarza nazywał „starym Prochazką” i te drwiny były nie tylko świadectwem słabnięcia osobistej pozycji panującego, lecz także kruszenia się, a wkrótce rozpadu całej, z mozołem budowanej, struktury państwa. Do klasyki literatury przeszła scena, w której komisja lekarska badająca stan umysłowy Józefa Szwejka zgodnie orzekła, że nie jest on zdrowy psychicznie, czego dowodem miał być wzniesiony przez niego na powitanie okrzyk: „Niech żyje cesarz Franciszek Józef I!”. W końcu nikt zdrowy na umyśle nie zdobyłby się na takie „dzień dobry”. Monarchia zmurszała, mimo przekonania jej dostojników o wielkości. To Austria wypowiedziała wojnę Serbii[2], doprowadzając do pierwszego ogólnoświatowego konfliktu zbrojnego, który przyniósł Europie kilkanaście milionów ofiar oraz przepadek powiedeńskiego porządku politycznego i ustrojowego. Po śmierci Franciszka Józefa nic już nie mogło zahamować upadku cesarsko-królewskich rządów.
Długowieczna w sensie fizycznym i politycznym była również brytyjska królowa Wiktoria. Urodziła się 24 maja 1819 r., zmarła 22 stycznia 1901 r., przeżywszy 82 lata. Rządziła Wielką Brytanią przez 63 lata; na tronie zasiadła w czerwcu 1837 r. jako osiemnastolatka. Jej rządy nie zapowiadały ani nie przyniosły większej zmiany pozycji brytyjskiego mocarstwa na europejskiej mapie, ale wnikliwi obserwatorzy mogli już wtedy zauważyć pewne symptomy jego osłabienia. Na bardziej radykalną zmianę trzeba było poczekać jeszcze pół wieku.
I cóż tu porównywać? Obecni przywódcy państw rządzą znacznie krócej, w większości ogranicza ich konstytucyjny limit kadencji. W państwach nazywanych autorytarnymi, korzystając z przyzwolenia rzekomo demokratycznych parlamentów (a więc niby-woli wyborców) stosują różne zabiegi. Wydłużają czas kadencji, ogłaszają referenda (które potem wygrywają) albo stosują manewry w postaci zmiany konstytucji bądź fikcyjnej zamiany stołków (prezydenta i premiera), jak miało to miejsce w przypadku Putina i Miedwiediewa.
Do władzy dochodzą politycy coraz młodsi, dysponujący innymi umiejętnościami i narzędziami poznawania oraz przeobrażania świata. Czy mogą temu zadaniu sprostać nadal ci, których atutem jest wiek i doświadczenie?
Możemy obserwować procesy zmiany pokoleń, nie mając wpływu na ich przebieg. Przebiegają często z oporami, a trwałej tendencji nie sposób na razie dostrzec. Co z nich wyniknie? Może coś dobrego, a może wręcz przeciwnie. Pożyjemy, zobaczymy.
A ja – z nadzieją – stawiam na Kamalę Harris.
[1] Anna von Bremzen, Szarlotka Lenina i inne sekrety kuchni radzieckiej, Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2016, s. 200.
[2] Ultimatum Austrii zawierało 13 warunków, 12 z nich Serbia spełniła, trzynastego nie mogła bez utraty godności państwa, mimo to wojna wybuchła.
Tekst został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
I.
Ostatni tydzień września 1939 r. „Ogłaszam alert dla miasta Warszawy…” – słychać często powtarzany złowróżbny komunikat radiowy oraz wycie syren alarmowych… Warszawa broni się jeszcze ostatkiem wątłych sił… Przerażeni mieszkańcy, głównie ludzie starsi, kobiety i dzieci, chronią się w koszmarnie zatłoczonych, cuchnących tęchlizną, ludzkim potem, odchodami i strachem schronach oraz domowych piwnicach. Podczas jednego z takich samolotowych nalotów i bombardowań stolicy pewna kobieta, będąca w końcowym stadium ciąży, buntuje się i nie wychodzi z mieszkania; nie szuka schronienia; zostaje sama w całej wielkiej kamienicy na ulicy Chłodnej 60, niedaleko tzw. Kercelaka, nadal jeszcze czynnego, słynnego, olbrzymiego, przedwojennego targowiska (patrz np. jego literacki obraz w Królu Szczepana Twardocha). Kobieta nie ma siły, by zejść do zapchanej kamienicznej piwnicy… Mąż jej przebywa gdzieś na wschodnich rubieżach RP wraz z ewakuującymi się pospiesznie szychami z zarządu Polskiego Radia. Mowy nie ma o jakichkolwiek wiadomościach czy kontakcie…
Nagle kobieta czuje, że zaczyna się prawdziwy poród – pierwszy w jej życiu… Krzyk noworodka zmusza ją do przytomności; próbuje jakoś odciąć i zawiązać tętniącą pępowinę. Wkrótce jednak, po szczęśliwym ustaniu nalotów, wraca jedna z sąsiadek. Kobieta, widząc co się dzieje i odnajdując mało przytomną kobietę i noworodka skąpanego we krwi, natychmiast poprawia wiązanie pępowiny, gotuje wodę na kąpiel, myje kobietę i dziecko. Mówi głośno do półprzytomnej: – „Z panią w porządku. Chłopiec, ma pani chłopca, może wyżyje”.
Tak mógłby brzmieć wstęp do mojej autobiografii, bo ta rodząca pod niemieckimi bombami kobieta, to moja matka. A ten noworodek, nieświadom niczego z rozgrywających się właśnie w Warszawie historycznych wydarzeń, to oczywiście ja.
II.
Niedawno pośród moich o kilkadziesiąt lat późniejszych, letnich książkowych „odkryć” działkowych, znalazł się pewien book dość potężnych rozmiarów. Blisko 400-stronicowa antologia opowiadań o wojnie 1939 roku, zatytułowana tak po prostu, rzeczowo i trafnie: Z wrześniowych dni. Opublikowana przez Wydawnictwo Poznańskie w roku pańskim 1969, a więc na trzydziestą rocznicę owego dnia pierwszego września roku pamiętnego, który tak mocno, jak mało co w naszej polskiej tysiącletniej historii, tak ostro przeorał polską świadomość narodową. Dramatycznie odmienił losy całego narodu, jego orientację polityczną oraz indywidualne ludzkie losy na długie powojenne dziesięciolecia.
Zacząłem tę księgę przeglądać z wielką ciekawością. Nie tylko ze względów ogólnopoznawczych, ale przede wszystkim – co tu kryć – osobistych i całkowicie sentymentalnych. Ileż to w niej musi być podobnych życiowych, równie dramatycznych i znacząco symbolicznych zarazem sytuacji, jak ta opisana powyżej!
Bo i nie muszę dodawać, że ów chłopiec urodzony pod niecelnym – na szczęście – okiem niemieckich lotników, ma już dziś swoje słuszne lata, jak to kiedyś eufemistycznie mówiono. Toteż teraz ciekawiło mnie najbardziej nie to, co w tej książce znajdę, bo z grubsza znałem jej zawartość, ile z powodu dręczącego pytania, które się teraz pojawiło. Jak obecnie, o tyle lat starszy i w tym nowym, odmiennym całkowicie kontekście historycznym, odbiorę wyłaniający się z niej obraz polskiego Września 1939?
Muszę powiedzieć od razu z pewnego rodzaju zawstydzeniem, że lektura tej antologii nie poruszyła we mnie kiedyś, w trzydziestolatku, owych wewnętrznych, najbardziej osobistych i czułych strun – wspomnień i emocji. Ale teraz, już po krótkim przypomnieniu sobie zawartości, spisu autorów i tytułów opowiadań, od razu wiedziałem, że to będzie zupełnie inny odbiór. Że nie uda mi się obecnie uwolnić i uciec od czytania na sposób odmienny i wyłącznie nieomal sentymentalny.
To swoisty fenomen psychologiczny, że odbierałem ją przed prawie półwieczem jako jedną z wielu pozycji dotyczących Września i wszystkich lat wojny i okupacji. Natomiast dziś, w owe „słuszne” lata, wręcz przeciwnie!
Autor wstępu do antologii Włodzimierz Maciąg uważał w 1969 r., że jej główny motyw, motyw Września 1939 r., należy do „historii dość już odległej, co pozwala czytelnikowi spojrzeć nań z należytego dystansu i perspektywy. Acz „– dodawał –” wystarczająco bliskiej, aby poruszać nas do wspomnień, do snucia niedokończonych jeszcze refleksji”. Tych więc wspomnień i refleksji osobistych wtedy mi jakoś zabrakło, teraz zaś pojawiają się za to ze zwielokrotnioną mocą!
Proszę więc wybaczyć ten ton, zapewne nadmiernie egotyczny, tłumaczący się może „specjalnymi okolicznościami” z życiorysu piszącego te słowa. Tymi niepowtarzalnymi doświadczeniami. Wprawdzie każdemu z nas towarzyszącymi w postaci historycznych wydarzeń (nawet, jeśli wówczas tego nie wiemy), acz nie zawsze docenianymi w młodości; własnymi i indywidualnymi. Tak, jak dla mnie stały się teraz te tak różnorodne i mozaikowe obrazki z czasu owych polskich „wrześniowych dni” – z przebijającymi przez nie krzykiem i płaczem noworodka… Myślę, że stały się bolesnym i dojmującym wspomnieniem całego pokolenia rodaków, tak mocno zaskoczonych inwazją niemiecką, zdezorientowanych, otumanionych oficjalnymi propagandowymi mitami rządzących. Jak i samą, wręcz nieprawdopodobną w połowie XX wieku, dla wielu ludzi na całym świecie po prostu niepojętą, sytuacją wojny. Pełnej gwałtu, przemocy, zbrodni i nienawiści, czyli okropnych wyznaczników losu, jaki sami „ludzie ludziom zgotowali”…
III.
Bo z naszym zmysłem historycznym, w ogóle z historią, ze stosunkiem do niej, jest chyba trochę tak, że w młodości odbieramy wszystko to, co wydarzyło się przed naszym urodzeniem jako coś tak odległego, że aż mało realnego, jak wojny punickie czy rywalizacja Aten i Sparty. Wiemy, wiemy, to wszystko może i było, jak nam powiadają szkolne podręczniki, ale nas to nie dotyczy i mało obchodzi. Na pytanie, czym jest historia, Teodor Parnicki, autor Nowej baśni, odpowiadał: „[Historia jest tym] wszystkim, co działo się przed naszym urodzeniem”!
Być może z lektur książek tego wybitnego i tak głęboko zanurzonego w przeszłość pisarza wziął się u mnie ten pogląd i przekonanie, które legło jednak kompletnie w gruzach po mojej podróży do Egiptu. Pod kairskimi piramidami czy w świątyni w Karnaku – i innych miejscach o parotysięcznej historii – uświadamiałem sobie powoli (zapewne i pod wpływem teorii Einsteina), tę naprawdę wielką: względność czasu historycznego. To, co tutaj widzę, to wcale nie było tak dawno, jak wydaje się nam, zadufanym w postęp technologiczny ludziom XX i XXI w. Że taki, Panie dzieju, faraon Cheops, Kleopatra, Ramzes II czy Aleksander Wielki to jednak niemal nasi współcześni!
Zauważono już dawno, że przecież sam człowiek, czyli jego konstrukcja psychiczna i fizyczna, nie zmieniły się prawie wcale, choć w świecie otaczającym nas zmieniało się prawie wszystko. A gdyby przyjąć, że na każdy wiek przypadają dwa pokolenia, to na każde tysiąclecie przypadałoby dwadzieścia pokoleń, a na cztery tysiąclecia osiemdziesiąt, no, powiedzmy sto. Więc gdyby tak ustawić tych ludzi w kolejce, tych wszystkich naszych przodków historycznych, to mielibyśmy „zaledwie” numerek osiemdziesiąty pierwszy…, no, może sto drugi! Zdarzały nam się dłuższe kolejki sklepowe w tzw. latach minionych.
W Antypamiętnikach pisarza i ministra kultury Francji, André Malraux (które także właśnie odnalazłem po latach), można przeczytać zadziwiające i poruszające wyobraźnię zdanie. Zapisane na marginesie opisu pewnej archeologicznej przygody – nocnego powrotnego lotu z pustynnego terenu na Półwyspie Arabskim (Marib) w trakcie poszukiwań legendarnego królestwa i skarbów królowej Saby. „Wszystkie światy pomniejsze mieszają się ze sobą, ruiny Marib z ruinami stadionu w Norymberdze, gdzie między płonącymi w nocy ogniami Hitler wzywał Niemcy; z wielkim płomieniem ołtarzy Magów w górach Persji; z komnatą grobową Cheopsa w piramidzie i śmiercią zaczajoną w górze wśród planet, która ukazała mi splot żył na ziemi żywych i linie ręki mojej zmarłej matki”.
Tak, zdarzają się w dziejach świata i narodów wydarzenia takie jak wojny, zmiany granic, podboje państw przez sąsiadów, ciągnące się przez całe epoki wrogie zatargi, które jednak nic albo prawie nic nie zmieniają w naszym widzeniu człowieka i przeszłości… Ale są takie, które niczym filozoficzna brzytwa Ockhama, odcinają nas radykalnie od przeszłości, tworząc przepaść, na długie pokolenia i lata trudną do zasypania i pokonania…
IV.
Pierwszego września 1939 r. rano, gdy na niebie pojawiły się nad Warszawą pierwsze niemieckie samoloty bojowe, zaczęła się niespodziewanie dla wszystkich nowa epoka w historii polskiego narodu i państwa. Mało kto mógł to przypuszczać, a zwyczajni mieszkańcy najmniej. „To chyba jakieś ćwiczenia” – powtarzali za innymi krewnymi, bardziej zasiedziałymi w stolicy, i moi rodzice – co wiem z ich późniejszych opowieści. Ze zgrozą i zdumieniem tracili powoli, jak wszyscy wokół, tę naiwną wiarę i zadufanie w „naturalną” siłę postępu i nauki płynące z historii. Przekonanie to tkwiło zapewne nie tylko w świadomości ludzi prostych, lecz w umysłach większości polskiego społeczeństwa, które zaledwie dwadzieścia lat temu przeżywało piekło poprzedniej światowej wojny. Powszechnie bowiem wtedy wierzono, że dziś nie może się to powtórzyć; to zbyt świeża, brocząca jeszcze i nadal bolesna rana zadana rzeczywistości, poczuciu elementarnego zdrowego rozsądku. Zadana wszystkim pojedynczym ludziom i całym narodom naszego cywilizowanego świata.
Mój ojciec został zmobilizowany w pierwszych dniach wojny wraz z samochodem marki Chevrolet, kupionym na raty do spółki z jednym z wujów mamy i „puszczonym” jako warszawska taksówka utrzymująca rodzinę. Wiózł zatem we wrześniu kilku uciekających ze stolicy notabli z Polskiego Radia (był wśród nich nawet pewien generał). Dojechali jakoś szczęśliwie do Baranowicz na Białorusi, gdy podczas kolejnego bombardowania wszyscy „pasażerowie” gdzieś się rozproszyli… Został sam z nietkniętym samochodem. Postanowił więc wrócić nim do Warszawy, początkowo „pod prąd” uciekinierów do Rumunii. Dotarł do nowo powstałej granicy niemiecko-radzieckiej na Bugu (a nie była to wcale, jak wkrótce się okazało, „granica przyjaźni”). Oczywiście samochód podczas próby wjazdu na most został zarekwirowany przez czerwonoarmistów (a więc musiało to być już po 17 września) na cele wojenne, na co dostał odpowiednią bumagę, czyli zwyczajny, ręcznie nabazgrany świstek papieru wyrwany z oficerskiego notatnika. Bumagę tę zresztą przechowywał długie lata po wojnie, wierząc, mimo swego wielkiego ludowego sceptycyzmu i „realizmu historycznego” wyniesionego z doświadczeń obu wojen światowych, że kiedyś to auto odzyska. Ale też i martwił się tym, że ktoś kiedyś upomni się o niezapłacone jeszcze, brakujące przedwojenne raty za auto… Tymczasem, i tak zapewne szczęśliwy, że uszedł cało, wrócił per pedes apostolorum (łatwo to dziś powiedzieć) do Warszawy dopiero na początku października 1939 r. Na miejscu zastał zabiedzoną i zagłodzoną żonę karmiącą noworodka. Mamie pomagała trochę siostra ojca Zofia. Mieszkająca w podwarszawskiej Jabłonnie – przed wojną była tam kimś w rodzaju dame de compagne (zapewne pokojówką, zważywszy na jej status społeczny) u hrabiny Potockiej, której towarzyszyła kiedyś w jej podróżach po Europie…
Już po upadku i kapitulacji Warszawy (i tuż moich narodzinach) ciotka Zofia przyjechała z Jabłonny wąskotorówką (kursowała ona jeszcze do lat 60. ubiegłego wieku, jak pamiętam) i podzieliła się swoją okupacyjną biedą. Nie mieszkała już bowiem w pałacu, lecz w skromnym domku, wybudowanym w pobliżu stacji kolejki. Dom ów stał na gruncie otrzymanym jako odprawa za pracę jej męża ogrodnika, parającego się w latach okupacji i długo jeszcze po wojnie hodowlą nowalijek inspektowych „pod szkłem”. Wiem o tym, bom bywał z rodziną u niej na niedzielnych obiadkach, by odtąd przez długie lata nie móc patrzeć na rzodkiewkę czy sałatę!
Po powrocie ojca do Warszawy zostałem ochrzczony w pobliskim kościele Karola Boromeusza i zapisany jako urodzony 11 października 1939 r., a więc ponad dwa tygodnie później, niż faktycznie (nie wiem, którego dnia to było, nie zdążyłem zapytać mamy, bo gdy jeszcze żyła nie miało to dla mnie większego znaczenia). We wszystkich dokumentach mam taką datę urodzenia – dość chyba rzadki przypadek w naszych czasach, że nie wiesz, kiedyś się urodził. Co mnie i teraz specjalnie nie uwiera, zważywszy na okoliczności czasu i miejsca!
To oczywiście nie koniec mojej rodzinnej epopei wrześniowej i wojennych losów. Nie namieszkałem się na tej Chłodnej 60, bo wkrótce powiększona w tak niefortunnym momencie rodzina przeniosła się do krewnych mamy na wieś w okolicach Winnicy na północnym Mazowszu. I całe szczęście, bo nasza kamienica padła potem pod bombami, jako jedna z pierwszych w czasie powstania warszawskiego. Na dodatek ojciec, któremu udało się uciec spod opieki jednego satrapy, trafił wkrótce pod opiekuńcze skrzydła drugiego (po paru latach pokłócą się na śmierć i życie). Został bowiem zgarnięty w jakiejś brance czy łapance i zabrany na tzw. roboty do Niemiec. Trafił gdzieś w Poznańskie, a że potrafił prowadzić auto, nie miał chyba tak całkiem najgorzej. Poza tym był człowiekiem obrotnym i „kiwał” Niemców jak mógł, co uważał za swój nie tyle patriotyczny (bo nie pamiętam by używał tego słowa), ile rodzinny obowiązek! Bo gdy na przykład – jak słuchałem potem z otwartą buzią jego opowieści – zawoził wielką żywnościową pakę swego niemieckiego „dobroczyńcy” na pocztę, by wysłać ją w głąb Niemiec do niemieckiej rodziny, to – ryzykując życiem – odklejał czasami kartkę z niemieckim adresem i naklejał nową, na adres i nazwisko Frau Termer, przezornie nie wypisując słowiańskiego imienia mojej mamy (Aniela).
Mieszkaliśmy już wtedy na ulicy o pryncypialnej nazwie: Hitlerstrasse, w pobliskim miasteczku Nasielsk. I wyobraźcie sobie, że paczki te dochodziły – przynosił je do domu niemiecki pracownik poczty! Ordnung muss sein!
To wszystko miało jeden tylko, choć zasadniczy feler (materiał dla psychoanalityka): nie miałem i nie znałem ojca w dzieciństwie. A kiedy na kilka miesięcy przed końcem wojny udało mu się znowu zwiać od swych hitlerowskich dobrodziejów i jakimś kolejnym cudem przedrzeć się przez linię frontu, wtedy ja, pięciolatek wówczas, spytałem przezornie: „Mamo, a kim jest ten pan?”. Słuchałem potem ojcowych opowieści, śmiesznych i tragicznych przeważnie, z tego okresu pracy kierowcy (niezły to punkt obserwacyjny), w wielkiej budowlanej firmie niemieckiej Hochtief. Istniejącej nadal i działającej u nas od dwudziestu paru lat, a zajmującej się np. rozbudową lotniska na Okęciu – ma nawet przedstawicielstwo i biuro w domu na ul. Jana Pawła II, w którym obecnie mieszkam. Nazwa tej firmy – dla większości rodaków zapewne całkiem już neutralna – dla mnie brzmi okropnie, wręcz złowieszczo, jak niezatarty w pamięci znak, niemal synonim moich nieszczęsnych dziecięcych lat.
V.
W pierwszych zdaniach Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego można przeczytać: „1 sierpnia we wtorek 1944 roku było niesłonecznie, mokro, nie było za bardzo ciepło. W południe chyba wyszedłem na Chłodną (moja ulica wtedy, numer 40) i pamiętam, że było dużo tramwajów, samochodów, ludzi”.
Idę teraz Chłodną od Żelaznej w stronę numeru 60 i targowiska Kercelak. Widziałem parę lat temu w księgarni książkę pt. Ulica Chłodna, może kiedyś do niej zajrzę, teraz nie bardzo mam na to ochotę. Obecnie ten odcinek ulicy nie należy do ulubionych zakątków władz miejskich: spod nierównego asfaltu widać fragmenty starej przedwojennej kostki brukowej, gdzieniegdzie też i podrdzewiałe szyny tramwajowe. „Proszę pana – mówiła mi kiedyś pewna starsza pani, mieszkająca tutaj przed 1939 rokiem, gdy dowiedziała się, że urodziłem się na Chłodnej. – To była piękna ulica, duże domy, bogate wystawy sklepowe, chodziły tramwaje”. Teraz wokół nowe, od Sasa do lasa, jak niemal w całej dziś Warszawie, chaotycznie rozmieszczone bloki mieszkalne w miejscu zniszczonych w latach wojny i w powstaniu dawnych czynszowych kamienic. Przechodniów też niemało, wszędzie pełno parkujących, przeważnie nowych i eleganckich marek samochodów, sporo wciśniętych w przestrzeń niewielkich warsztatów rzemieślniczych i budek, jeszcze zachowanych jakby z lat tuż powojennych (typowych dla tzw. warszawskiego Dzikiego Zachodu); jakieś malutkie pizzerie i kebaby z ulicznymi ogródkami, a nad tym wszystkim, tuż przed Wronią, góruje wielki potężny biurowiec, okrągła wieża Babel – prawdziwy „wielobranżowy” urzędniczy drapacz chmur…
Jestem już u wylotu Chłodnej w stronę Towarowej, teraz szerokiej, wygodnej i nowoczesnej miejskiej arterii przelotowej, tam gdzie był ów słynny Kercelak. Dziś wydaje się, że ani słychu, ani widu po nim. A tu, przepraszam, pozostał jednak jakiś ślad – u zbiegu Towarowej, Okopowej i Alei Solidarności pojawia się nagle napis: „Rondo Kercelak”. Z prawej strony Chłodnej dostrzegam jeszcze niebieską tabliczkę: – „Chłodna 60/62”, widać połączono dwie odrębne parcele. Na Kercelaku stoi jakiś taki… nijaki budynek, na oko, z lat 60. Niezbyt duży ani ładny, zwyczajny, ni to biurowiec, ni to zakład produkcyjny, z napisem: Spółdzielnia Pracy… Dobrze, że nie zaglądałem tutaj wcześniej…
Cóż, tak zmienia i „toczy się” ten nasz mały światek… Tak też, jak powiada Poeta, „życia koniec szepce do początku…”.
Osiemdziesiąta piąta rocznica wybuchu II wojny światowej zbiegła się z 85. urodzinami Janusza Termera, uznanego krytyka literackiego, prezesa Polskiego Oddziału Europejskiego Stowarzyszenia Kultury SEC, autora książek, leksykonów, haseł w encyklopediach i jeszcze większej liczby esejów. Z punktu widzenia niżej podpisanych – przede wszystkim Przyjaciela, członka redakcji „Res Humana”, naszego (i Państwa) przewodnika po świecie pięknych słów. Z tej okazji publikujemy nieco poprawione edytorsko wspomnienie Janusza Termera o jego osobistej, rodzinnej historii, poprzeplatane – jak u tego Autora bywa – refleksjami natury krytycznoliterackiej i nawiązaniami do dzieł i zjawisk kultury. Tekst ten został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana” (wrzesień-październik 2024 r.), a pierwotnie ukazał się w książce Janusza Termera pt. Myślenie literaturą, wydanej w serii „Biblioteka RES HUMANA” w 2019 roku.
Korzystając z ostatnich promieni słońca, wybrałem się na warszawską Pragę, do ulubionego „Antykwariatu Grochowskiego”. Do tego miejsca mam stosunek sentymentalny. Antykwariat mieści się bowiem w budynku żeńskiego akademika przy ul. Kickiego 12, a ten stoi naprzeciw miejsca mojego studenckiego bytowania (studenci płci męskiej okupowali budynek vis-à-vis przy Kickiego 9), w latach tak zamierzchłych, że hej! Serce bije mocniej, obrazy przeszłości wracają, nabierają na przemian raz barw wesołych, raz smutnych, gdy wspominam, jak pisał Ryszard Ulicki w Kolorowych jarmarkach, „co zrobiłem z własnej woli, a co przeciw sobie”. Wypisanych na kartce tytułów nie dostałem, bo przed antykwariatem rozgardiasz, jakiego nigdy tam nie było. Pojemność tego domu książki okazała się zbyt mała, by pomieścić wciąż przybywające pozycje, których posiadacze szybko się wyzbywają. Właściciele antykwariatu rozpoczęli totalną wyprzedaż. Jako stypendysta ZUS nie mam nic przeciwko wyprzedażom dóbr wszelkich, książek zwłaszcza, ale przechadzając się od straganu do straganu zauważyłem, że wszystkie wyceniono poniżej granicy przyzwoitości: każdy tytuł za 1 zł. W nadziei, że wzbogacę własny księgozbiór jakąś nie lada okazją, rzuciłem się, by szukać co cenniejszych znalezisk, ale posmutniałem lekko i euforia zaczęła przeradzać się w melancholię. Znalazłem tam i Sienkiewicza, i mniej znane od Chłopów i Ziemi obiecanej powieści Reymonta (dwóch noblistów bądź co bądź), i Kosidowskiego Królestwo złotych łez, nawet Grzegorza Kołodki Program dla Polski przycupnął na eksponowanym miejscu. Zobaczyłem Michała Bobrzyńskiego Dzieje Polski w zarysie, pozycję dla historyków fundamentalną, za którą sporo nachodziłem się przed laty, a zapłaciłem kilkadziesiąt razy więcej. A obok – Ostrowskiego Jak hartowała się stal, powieść, której nikt dziś nie czyta, ale to przecież cenne znalezisko, właśnie dlatego, że wypadła z obiegu. Stosy słowników i encyklopedii, których wyliczać nie będę, innych tytułów też, książek mrowie, oglądających też sporo.
Skąd zatem melancholia? Ano, uświadomiłem sobie, że stanąłem wobec symbolu upadku książki, a nawet pisma jako środka transferu myśli i kreacji twórczej. Jakiś historyk, prozaik, lingwista czy ekonomista spędził miesiące i lata na jej napisanie. Redaktorzy, recenzenci, drukarze, korektorzy, reklamodawcy poświęcali całkiem dużo czasu, by książka dotarła do czytelniczych rąk. Krytycy łamali sobie głowy, jaką ocenę wystawić, studentom lektury obowiązkowe spędzały sen z powiek, bibliofile głaskali grzbiety białych kruków, przyjaciele sprawiali imieninową radość książkowymi prezentami. Ileż dziewcząt z naprzeciwka można było zauroczyć, ofiarując tomik romantyzującej poezji? Ale cóż to za prezent, za który ofiarodawca zapłacił złotówkę? Jeśli wartość dzieła mierzy się najprostszą ze wszystkich miar, ceną wyrażaną w pieniądzu, to te osiągnięcia myśli i pracy ludzkiej znalazły się poniżej granicy jakiejkolwiek wartości. Podejrzewam zresztą (choć nie wiem na pewno), że tę symboliczną wycenę wprowadzono tylko po to, by uniknąć kłopotów podatkowych. Zatem bez wartości.
Chciałem grubego słowa użyć, ale redakcja nie pozwala. Bo, ….., jeśli rolka lichego papieru klozetowego kosztuje dwa pięćdziesiąt lub nawet trzy złote, to owo ze złotówką porównanie za wytwory myśli i pracy wielu ludzi, wpędziło mnie w bezgraniczną melancholię. „Drożej sram niźli jadam, złe to obyczaje” – pisał Kochanowski. A ja upić się nawet z desperacji nie mogę, bo starzejące się jelita nie pozwalają. Pora umierać.
Przypominam tu od czasu do czasu dzieła i dziełka literackie – zapominane czasami niemal kompletnie, najczęściej niesłusznie moim zdaniem. Nieznane zatem młodszym pokoleniom czytelników. A interesujące z wielu rozmaitych powodów. Dziś będzie mowa o pozycji kompletnie nietypowej. Przywołuję teraz tutaj pewną niepozorną i bardzo skromną edytorsko książeczkę, wydaną lat temu ponad już trzydzieści! Niemającą na pierwszy (ani żaden zresztą inny) rzut oka nic wspólnego z literaturą zwaną i uznawaną za piękną. Toteż proszę nie pomyśleć sobie od razu, iż to, co zamierzam o niej napisać, będzie jakąś zupełnie wariacką, mocno ekstrawagancką czy też kokieteryjną fanaberią recenzencką… A może i będzie? No to niech będzie!
Chodzi tu mianowicie o przypomnienie dzieła znalezionego latoś, podczas letniej kanikuły na podmiejskiej działce w Dębem nad Zalewem Zegrzyńskim, pośród książek niegdyś tu zwożonych, przeglądanych i czytanych oraz niekiedy opisywanych „po gazetach”. Jest to mianowicie pewien popularnonaukowy przewodnik poświęcony najstarszym drzewom polskim. Wydany w Warszawie, w odległej i historycznej już dla większości z nas epoce, bo w 1992 r. przez wydawnictwo PTTK „Kraj”. Pisany musiał być gdzieś od połowy lat 80. ubiegłego stulecia (bo pamiętać trzeba, że każda książka publikowana wówczas miała swoją długą, paroletnią zazwyczaj, tzw. ścieżkę druku). Stąd też, do podawanych niżej dat wieku drzew trzeba obecnie dodawać co najmniej trzydzieści parę lat. Przewodnik ten, liczący sobie stron ok. dwustu, wraz ze słowniczkiem terminów botanicznych, literaturą przedmiotu i indeksami wyszedł spod pióra pracownika naukowo-dydaktycznego Akademii Rolniczej w Poznaniu dr. inżyniera Cezarego Pacyniaka. Musiał być bardzo ambitnym (w najlepszym sensie tego słowa) naukowcem, ekspertem od drzew, biologiem dendrologiem i miał już wtedy na koncie wiele publikacji w specjalistycznych czasopismach z tej nieco nadal egzotycznej dziedziny[1].
Czytałem, pamiętam, to dendrologiczne – skromnie i zgrzebnie wydane – dziełko z wielkim ukontentowaniem już wtedy, czyli przed ponad trzydziestu laty, a więc było nie było pod koniec ubiegłego wieku! Tak jak i teraz czytam je z niemniejszym zaciekawieniem po szczęśliwym odnalezieniu. Chociaż teraz nieco poprzez zrozumiałą mgiełkę zapomnienia w zakresie pewnych konkretów i szczegółów. I oczywiście od razu sięgnąłem na początek wydania po tę smaczną ciekawostkę z zakresu tzw. couleur locale. Pamiętajmy – elementu niezbędnego i postulowanego jeszcze przez twórcę europejskiej powieści historycznej, słynnego pisarza Waltera Scotta w powieściowej narracji dotyczącej przeszłości. Zafrapowała mnie bowiem, jak i przedtem, informacja o tym, że jedno z najstarszych polskich drzew tutaj opisywanych znajduje się w miejscowości Dębe na Mazowszu. A więc ni mniej ni więcej tylko kilkaset metrów od miejsca, gdzie piszę te słowa. Czyli nieopodal naszego letniego domku nad Zalewem Zegrzyńskim (patrz na ten temat: szkic Letnie odkrycia w mojej publikacji Myślenie literaturą z 2019 r., wydanej w serii „Biblioteka RES HUMANA”).
Zatem z wielkim zapałem i zaciekawieniem także teraz sięgam na nowo po wiele fragmentów książki dr. inżyniera Pacyniaka. W tym m.in. do jej następującego akapitu pt. Wiśnie, który przytaczam w oryginalnym i dosłownym brzmieniu:
„Wiśnia ptasia, czereśnia ptasia, trześnia (prunus avium, cerasus avium). Występuje w Europie i Azji, w Polsce dorasta do 28 m wysokości i ponad 300 cm obwodu. W naszym kraju rośnie dziko w lasach liściastych i mieszanych. Od tego gatunku pochodzą owocowe odmiany czereśni – chrząstki i sercówki, o barwie czerwonej lub żółtej. Liście są podłużnie jajowate, do 15 cm długości, z wierzchu matowe, spodem słabo owłosione. U nasady liścia często występują gruczołki (dwa lub cztery). Owoce kuliste. Drewno jest używane w stolarstwie i tokarstwie. W korze występują garbniki do 10%, zaś w liściach witamina C. Obliczono wiek zarówno dla drzew dziko rosnących, jak i odmian owocowych.
Dębe – wieś, gmina Serock, województwo stołeczne warszawskie. Wiek 113 lat, obwód 301 cm, pierśnica 96 cm, wysokość 11 m, stan zdrowotny 2, pomnik przyrody. Ta okazała czereśnia rośnie we wsi Dębe nr 51 u ob. F. Łączyńskiego, w ogrodzie tuż za budynkiem mieszkalnym. Drzewo ma nisko osadzoną, potężną koronę. W odległości 50 m od niego znajdują się fortyfikacje z XIX w. zachowane w dobrym stanie… Dojazd dogodny z Warszawy autobusem PKS do wsi Dębe. Odległość od przystanku – 300 m, od stacji kolejowej w Zegrzu – 11 km”.
Najpierw marginalne, acz niezbędne, należne krótkie rzeczowe komentarze, historyczne, społeczne i biologiczno-przyrodnicze.
Autobusy PKS to obecnie, można rzec śmiało „przyrodnicza rzadkość”, czyli relikt minionej epoki. Bo po 1990 r. królowały tutaj, jak i gdzie indziej w kraju, zdezolowane autobusy prywatnych firm „krzak” lub „pan Zenek zaprasza”. Dodać jednak warto, że od czasu pandemii covidowej w 2020 r. pojawiać się tutaj zaczęły niewielkie autobusiki, co prawda dość rzadko kursujące, ale nowe i sprawne. Fundowane przez lokalne władze samorządowe (brawo!), gminne i powiatowe, i służące obecnie okolicznym mieszkańcom dojeżdżającym do pracy w stolicy via stacja kolejowa WKD w Legionowie.
Po wtóre (co ważniejsze, choć smutniejsze niestety) opisywana przez Cezarego Pacyniaka czereśnia w Dębem już nie istnieje. I to od wielu lat. Tak udało się ustalić w rozmowie z mieszkającą tu nadal wnuczką ob. F. Łączyńskiego. Ta zabytkowa okazała czereśnia została powalona przed parunastu laty przez potężną wichurę i pozostał z niej tylko kikut pnia. Wichurę niemającą jak widać zrozumienia nijakiego dla pomników przyrody – nawet tej ponad 150-letniej czereśni! Szkoda to oczywiście wielka i nieodwracalna strata przyrodnicza.
Ale cóż począć, takie straty to sprawa całkowicie naturalna i zrozumiała szczególnie dziś, gdy patrzymy, co to się w tej przyrodzie, Panie Dziejku, obecnie wyprawia. I nie ma na to najczęściej rady.
Cóż jednak począć z owymi nienaturalnymi stratami, całkowicie niezrozumiałymi i niepowetowanymi, wynikającymi – i to od dość już dawna, z rodzącej się „tradycji” nierozumnie lekkomyślnego podejścia do starych drzew. Ba, do drzew w ogóle! I to nie tylko przecież w Polsce. Co więcej, w stosunku do drzew i świata przyrody w ogóle! Z tak krótkowzrocznie doraźnej i czysto pragmatycznej perspektywy niszczonego od wieków dziedzictwa. Skutki tego podejścia oglądamy wszyscy, zwłaszcza teraz, w dobie postępujących tak szybko globalnych zmian klimatycznych. Ze zgrozą i przerażeniem wielkim oglądamy je w apokaliptycznym wymiarze: od płonącej Afryki, wysp i krajów południowej Europy, Grecji czy Chorwacji, Hiszpanii czy Chin, po Amazonię i Amerykę Północną…
Ekologia, głupcze!
Powtarzajmy to sparafrazowane powiedzenie pewnego polityka w nieskończoność i działajmy na rzecz ekologii, a i tak nigdy nie będzie to za wiele w sprawie „podcinanej przez nas samych gałęzi, na której siedzimy” (patrz słynne dzieło Złota gałąź Frazera). Na niej wyrosła i opierała się przez wieki ludzka cywilizacja, kultura i codzienna egzystencja. Nadal więc wycinajmy lasy, zaorujmy prerie, kopmy wielkie dziury w ziemi w poszukiwaniu… własnej zagłady! Róbmy tak dalej i dalej, i dalej… I dalej aż do samego końca… A i tak nie wiadomo, czy informacjami o skutkach tych działań da się kiedyś przekonać owe liczne zastępy dzisiejszych ekosceptyków i innych płaskoziemców…
A może jednak mimo wszystko dojdziemy kiedyś, jeśli jeszcze zdążymy do realizacji owej szlachetnej Norwidowskiej idei: „zarania wiekuistego zwycięstwa”? A nasi potomkowie – jeśli przeżyją owe potęgujące się obecne i niechybnie grożące nam w przyszłości, gołym okiem dziś widoczne, nadciągające na cały glob katastrofy ekologicznie NIEODWRACALNE – będą z niedowierzającym zdumieniem dociekać przyczyn i źródeł tej naszej nieprawdopodobnej, gargantuicznej wręcz, ludzkiej głupoty!
No dobrze, dobrze – nie rozczulajmy się zanadto! Wracajmy lepiej (jak powiadał renesansowy racjonalista François Rabelais: revenons a nos moutons – wracajmy do naszych baranów) do tej niepozornej książki o starych drzewach. Zawsze większe znaczenie mają w ostatecznym rachunku najdrobniejsze bodaj fakty od teoretycznej gadaniny umoralniającej, której i tak nikt słuchać dziś już nie chce.
Oto autor tego naszego przewodnika o drzewach prawi (jak na Poznaniaka przystało – konkretnie, rzeczowo i uczenie) we wstępie do swego przewodnika zatytułowanym: Stare drzewa przedmiotem kultu, o istotnych przyczynach swego zainteresowania ową praktyczną „ekologiczną dendrologią”.
Widzi bowiem jej źródła w starych dobrych tradycjach, obrzędach i wierzeniach ludzkich, dotyczących świata natury i przyrody. Obecnych od zawsze w dziejach kultury i cywilizacji. W tym właśnie, że od najdawniejszych, niepamiętnych czasów ludzie otaczali stare i okazałe drzewa czcią równą bóstwom. Wierzyli, że zamieszkują w nich opiekuńcze duchy, które sprawują pieczę nad plemionami i rodami. To w ich cieniu – z prośbą o opiekę – składano ofiary oraz naczynia pełne obrzędowego jadła i napojów. W cieniu wielkich dębów, cisów, jesionów, jodeł czy buków kapłani odprawiali religijne obrzędy, a władcy sprawowali sądy. Za zły omen uznawano usychanie takiego drzewa, strzaskanie go przez piorun czy wichury.
Hindusi czcili figowiec (w jego cieniu miał się narodzić Budda) i drzewo zwane asioka, które uchodziło za symbol miłości i płodności. Chińscy taoiści sadzili wokół pagód miłorzęby. W Azji Mniejszej świętym drzewem była oliwka. Plemiona europejskie czciły głównie dęby, cyprysy, cedry i lipy… (tu wspomnijmy nieśmiertelną fraszkę czarnoleską Jana Kochanowskiego Na lipę: „Gościu, siądź pod mym liściem, a odpocznij sobie...”).
W całej literaturze, w szczególności w polskiej poezji, znaleźć można dziś bez trudu – w dobie smartfonów i laptopów – całą wielką antologię utworów poświęconych drzewom, zwłaszcza zaś dębom i innym gatunkom cenionym przez naszych słowiańskich przodków… Toteż oszczędzę Ci, Czytelniku Drogi, przykładów i cytatów nazbyt wielu.
Wiadomo powszechnie (o czym wspomniano), że Słowianie czcili i poważali stare dęby, na co mamy wiele świadectw kronikarskich i literackich. Niech zatem wystarczy choćby fragment, który pamiętamy zapewne wszyscy, choćby ze szkolnych lektur, czyli owe Mickiewiczowskie strofy z księgi IV Pana Tadeusza o Drzewach moich ojczystych:
Jeśli Niebo zdarzy,
Bym wrócił was oglądać, przyjaciele starzy,
Czyli Was znajdę jeszcze? Czy dotąd żyjecie?
Wy, koło których niegdyś pełzałem jak dziecię.
Czy żyje wielki Baublis, w którego ogromie
Wiekami wydrążonym, jakby w dobrym domie,
Dwunastu ludzi mogło wieczerzać za stołem…
Nie można jednak przy tej okazji nie wspomnieć bodaj króciutko o naszym słynnym Bartku. Za najokazalsze drzewo w Polsce w 1934 r. sąd konkursowy pod przewodem znanego badacza, biologa Władysława Szafera uznał legendarny dąb Bartek znajdujący się w gminie Zagnańsk. Jego wiek szacowano różnie, jeszcze w międzywojniu na 1200 lat, a po wojnie – na tysiąc. Według obliczeń naszego autora dr. Pacyniaka, stosującego nowoczesne metody pomiarów drzew, dąb ten miał wtedy 654 lata (dziś dodajemy mu śmiało 30 i parę), co przecież nie pomniejsza jego pomnikowej i obrosłej podaniami historycznymi wartości. Tak rzetelnie i rzeczowo przez autora opisywanej…
I na koniec impresji związanych z książką Najstarsze drzewa w Polsce mój wielki apel (mój i zapewne tysięcznych rzesz miłośników przyrody w Polsce) – o fizyczne przypomnienie, czyli wznowienie tego przewodnika Cezarego Pacyniaka. Oczywiście w poprawionej i uzupełnionej, uaktualnionej przez ustalenia nowego pokolenia badaczy, biologów-dendrologów, starannej edytorsko nowej wersji książkowej. I koniecznie w bogatej szacie graficznej, w kolorowo-albumowej postaci zdolnej przyciągnąć uwagę zblazowanej dzisiejszej pop-kulturowej publiczności.
Wiem, iż to trud byłby dość wielki i nieco kosztowny, ale na pewno wcale nienadaremny. Ale na pewno ze wszech miar opłacalny dla nas wszystkich. Bo istnieje dzisiaj (jeśli nie dziś, to kiedy?) coraz więcej czytelniczego miejsca na tego typu publikacje, naprawdę doskonały nadciąga czas. Sprzyjający podobnym przedsięwzięciom nowy klimat, coraz wyraźniej odczuwalna potrzeba odchodzenia od obecnego zalewu masowej tandety panoszącej się od paru dekad u nas pseudokulturowej „nijakości” czy taniej tabloidowej sensacji – w stronę rodzącego się głodu autentycznej wiedzy.
Dębe, lipiec–sierpień 2024
[1] C. Pacyniak, Najstarsze drzewa w Polsce. Przewodnik, Wydawnictwo PTTK „Kraj”, Warszawa 1992.
Tekst został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
I.
Osobowość i dorobek naukowy Franciszka Ryszki należą do tego rodzaju jakości intelektualnych i moralnych, których dziś zaczyna nam bardzo brakować w świecie naukowym i szerzej w życiu publicznym. Dotyczy to także niektórych innych osób ze świata nauki z pokolenia lat 20. i 30., które przeżyły bardzo wiele w swoim życiu, a miało to wpływ zapewne także na ich poglądy w dziedzinie nauk społecznych i humanistycznych oraz na treść przekazu dydaktycznego dla młodszych pokoleń, także w relacji mistrz–
–uczeń. Przy czym nie było to przekonanie, że wpływ może iść tylko w jednym kierunku: od nauczyciela akademickiego do studenta czy doktoranta.
Kiedyś, a było to w latach 80. XX w., prof. Ryszka, zaproszony przez prof. Wiktora Sucheckiego do wygłoszenia na Uniwersytecie Warszawskim wykładu dla doktorantów na wydziale prawa, stwierdził ostro m.in.: „Jeśli Mistrz nie uczy się także od swojego dobrego ucznia-doktoranta, to do d… z takim mistrzem!”.
A obszary tych badań naukowych oraz szerszych intelektualnych zainteresowań i możliwości korzystania z ich wyników i inspiracji były u Ryszki przez całe lata bardzo rozległe: od tematyki śląskiej przez historię Niemiec, narodowego socjalizmu i Trzeciej Rzeszy, historię doktryn prawnych w myśli europejskiej, historię państwa i prawa Polski, współczesne stosunki polsko-niemieckie, polemologię (czyli naukę o wojnie) i prawne aspekty zbrodni wojennych, doktryny militarne, teorie polityczne i metodologię, elementy socjologii i psychologii społecznej aż po anarchistów hiszpańskich i historię Hiszpanii… Były to osiągnięcia badawcze i zainteresowania naukowe, które miały szersze znaczenie społeczne i docierały do różnych środowisk. Profesor prowadził przez całe lata wykłady, w szczególności we Wrocławiu i w Warszawie, na uniwersytetach oraz w PAN, a także u schyłku swojej drogi na uczelni prywatnej. Były to wykłady głównie dla prawników i politologów, jak również prezentowane na uczelniach wojskowych. Nie była mu także obojętna tzw. potoczna świadomość w sprawach uprawianych w nauce.
W zainteresowaniach naukowych i badawczych połączyły go więzy przyjaźni z wybitnymi przedstawicielami wielu dyscyplin, również poza głównym, niemcoznawczym nurtem badań. Do tych osób należał m.in. Jan Strzelecki, tragicznie zmarły socjolog o dużym autorytecie naukowym i moralnym. Także z kręgu socjologów – zaprzyjaźniony Stefan Nowak, który uczestniczył wraz z Ryszką i całą grupą w seminarium UNESCO w Paryżu i w objeździe poznawczym na południu Francji późnym latem 1956 roku. W tej 30-osobowej grupie młodych polskich naukowców byli m.in. tak wielce obiecujący wtedy, a przyszli znani uczeni, jak Leszek Kołakowski, Maria Janion, Bronisław Baczko, Jan Baszkiewicz, Zbigniew Radwański, Antoni Rajkiewicz… (F. Ryszka, Pamiętnik inteligenta, t. II, s. 156). To był efekt nadciągających wydarzeń i przemian popaździernikowych 1956 roku oraz zmiany możliwości i atmosfery współpracy międzynarodowej w nauce. W następnych latach Ryszka powraca naukowo do Paryża wielokrotnie: w 1958 r. uczestniczy w seminarium z socjologii prawa na Sorbonie, które prowadzi Georges Gurvitch – znany socjolog i uczeń Leona Petrażyckiego jeszcze z Petersburga, by w 1980 roku prowadzić to seminarium już jako goszczący profesor.
II.
Szczególne miejsce zajmowały jednak relacje polsko-niemieckie i na tym chciałbym się skupić w niniejszym wspomnieniu.
Była to sprawa nie tylko jego zainteresowań intelektualnych i naukowych historią polityczną, prawem, historią idei czy też wyniesioną jeszcze z okresu młodzieńczego lat 30. świetną znajomością języka niemieckiego. Losy wojny rzuciły go bowiem jako młodego, zaledwie 21-letniego żołnierza, na front końcowej batalii II wojny światowej, aż do Berlina. A kule ostatnich miesięcy wojny dosięgły i jego – został ranny w jednej z końcowych bitew na Wale Pomorskim, otrzymał za udział w tych walkach Krzyż Walecznych.
Podczas powojennych studiów prawniczych na Uniwersytecie Wrocławskim spotyka wybitnych profesorów prawa, z korzeniami akademickimi okresu międzywojennego (m.in. profesorowie z korzeniami wileńskimi z Uniwersytetu Stefana Batorego – Seweryn Wysłouch jako historyk ustroju, ale też profesor prawa karnego Witold Świda, o którym wspominał w rozmowie ze mną na UW w 1994 roku). Ciekawym przykładem we wspomnieniach Ryszki (jego „Pamiętnik inteligenta”, cz. 1 1994, cz. II 1996) jest osoba prof. Wacława Osuchowskiego, specjalisty prawa rzymskiego, z kolei z rodowodem naukowym z Uniwersytetu Lwowskiego (UJK); egzamin u niego z prawa rzymskiego ułatwiła studentowi Ryszce dobra znajomość języka łacińskiego wyniesiona jeszcze z przedwojennej szkoły w Grodnie. Poza macierzystą uczelnią największy wpływ na jego rozwój naukowy wywarł prof. Konstanty Grzybowski z UJ, historyk doktryn prawnych. W pierwszych pracach naukowych Ryszka sięga do problematyki śląskiej, idei narodowej i kontekstu społecznego, a nawet gospodarczego. Nie bez problemów z publikacją całości tych badań.
Od tej problematyki badawczej potem odchodzi, by na przełomie lat 50. i 60., a więc w lepszej już atmosferze politycznej i naukowej tamtych lat, zająć się historią polityczną Niemiec okresu weimarskiego, a przede wszystkim – Trzeciej Rzeszy. To są prace pisane już dla szerszego czytelnika (m.in. Noc i mgła. Niemcy w okresie hitlerowskim, 1962). Znamionują one odejście od poglądów tużpowojennych naukowców, skądinąd ważnych w nauce teorii państwa i prawa (Stanisław Ehrlich) oraz prawa konstytucyjnego (Stefan Rozmaryn), tj. od emocjonalnego spojrzenia na faszyzm niemiecki tylko w kategoriach „państwa-zbrodniarza” czy podejścia przesadnie klasowego w genezie faszyzmu i jego dojściu do władzy po 1933 roku. Ehrlich znacznie jednak przez lata ewoluował w swoich poglądach na państwo, prawo i pluralizm wartości; Ryszka w poczytnej w latach 70. „Polityce” napisał artykuł podkreślający walory podręcznika tego profesora jako Wstępu do nauki o państwie i prawie nie tylko dla prawników, ale i politologów.
W miarę upływu lat badawczych, w tym pracy naukowej prowadzonej w Niemczech i we Francji, Ryszka przybliżył czytelnikom i polskiej literaturze naukowej wiele teorii i hipotez w nauce zachodniej dotyczących interpretacji faszyzmu. Słusznie zwracał uwagę wrocławski badacz narodowego socjalizmu i Trzeciej Rzeszy prof. Marek Maciejewski (uważany przez Ryszkę i jego przyjaciół za naukowego „wnuka” Profesora; naukowym „synem” był inny uczeń – prof. Karol Jonca, już nawet zbliżony pokoleniowo do Ryszki, bo urodzony w 1930 r.), że w ocenie autora Państwa stanu wyjątkowego to m.in. Erich Fromm ze swoją Ucieczką od wolności znacząco wyjaśnił i zinterpretował genezę postaw i poglądów profaszystowskich w kategoriach psychologii społecznej. A więc nie była to tylko interpretacja prawnika – raczej uczonego zakorzenionego w interdyscyplinarnym widzeniu ważnych wydarzeń historycznych, brzemiennych w skutkach. Przy tym bardzo ważne pozostają „socjalne uwarunkowania, na których wyrosła czy rozpleniła się ideologia”. Już wstępy do znanych dzieł literatury zachodniej, które rekomendował polskiemu wydawcy i czytelnikom (m.in. Alan Bullock, Joachim Fest czy Roger Manvell i Heinrich Fraenkl), tłumaczonych na język polski na temat historii Niemiec, a zwłaszcza Republiki Weimarskiej i Trzeciej Rzeszy, były przykładami wielopłaszczyznowego podejścia Ryszki do tej problematyki.
Badacze okresu Trzeciej Rzeszy i w ogóle faszyzmu, a także zwykli czytelnicy zainteresowani tym ponurym okresem historii, byli lepiej przygotowani do europejskiej znajomości i dalszego studiowania tej problematyki dzięki publikacjom Ryszki. Pokazała to pośrednio m.in. wydana w połowie lat 70. praca włoskiego historyka Renzo de Felice o interpretacjach faszyzmu.
Dla moich doświadczeń i wspomnień z okresu akademickiego i seminarium z historii doktryn prawnych i politycznych sugestywnym przykładem było wprowadzenie autorstwa Ryszki do książki George’a Mossego Kryzys ideologii niemieckiej (1972). Została w niej podjęta próba ukazania rodowodu ideologii niemieckiej przez idee i ruch volkistowski, w którym samo pojęcie Volk nie jest tylko prostym tłumaczeniem jako „naród” czy „lud” – jest raczej związane z dawnymi źródłami germańskimi i obrócone później jako ideologia nacjonalistyczna, zorientowana rasistowsko i antysemicko. Mosse wiedzie czytelnika po idei romantycznej, wierze germańskiej i starożytnych Germanach, wpływie tych idei na proces edukacji i wychowania młodzieży, przez koncepcje rasistowskie i stereotypy antysemickie aż po okres narodowego socjalizmu po 1933 roku. W przedmowie do tej książki Ryszka stwierdza, że jednak w polskiej literaturze naukowej nie było zbyt wielu oryginalnych utworów poświęconych „wewnętrznym dziejom i samoistnej wykładni faszyzmu”. Później, po latach można było przyznać, że polska historiografia oraz historia idei prawnych dotycząca faszyzmu i Trzeciej Rzeszy wzbogaciła się o prace takich autorów, jak m.in. Karol Jonca czy Henryk Olszewski, a w kolejnym pokoleniu Maria Zmierczak czy Marek Maciejewski – autorów wysoko cenionych przez Ryszkę.
Z wieloma zaś badaczami niemieckimi o podobnych profilach zainteresowań Ryszka utrzymywał długi czas przyjazne i inspirująco naukowe kontakty. W szczególności z Wernerem Jochmannem i Martinem Broszatem, ale także z takimi historykami idei, jak Karl-Dietrich Bracher oraz z późniejszymi profesorami w dziedzinie historii najnowszej – Eberhardem Jaeckelem i Kurtem Sontheimerem. Pobyt naukowy w Monachium w renomowanym Instytucie Historii Najnowszej (1957–1958) był bardzo twórczym badawczo okresem działalności naukowej Ryszki i zaważył, jak się wydaje, w znacznym stopniu na jego dorobku naukowym w dziedzinie badań nad państwem i prawem w Trzeciej Rzeszy.
W długoletnim badaniu historii politycznej i idei prawnych Niemiec oraz w szerszym spojrzeniu nie zabrakło fascynacji kulturalnych, literackich i filmowych. I tak np. za największe dzieło literackie gdańszczanina – noblisty Guentera Grassa Ryszka uważał powieść Psie lata (Hundejahre), do której wielokrotnie powracał. Według niego jest to arcydzieło nr 1 na liście światowej, acz cenił i Blaszany bębenek tegoż autora. Ryszka polubił kino niemieckie z czasów swojego dłuższego pobytu naukowego: m.in. film Generał diabła według sztuki Zuckmayera z Curdem Juergensem, filmy z Hildegard Knef i Marią Schell, a także początki wielkiej kariery Romy Schneider.
Z najbliższymi intelektualnie i duchowo Niemcami, których poznał, podzielał pogląd, że „trzeba zachować sceptycyzm wobec wszystkich wartości, których dostarcza przeszłość”. Krytyczny był wobec przywiązania do tradycji, bo dyktuje to „wychowanie autorytarne”. Konformizm zaś uzasadniają takie wartości jak Dienst i Pflicht.
Takie szeroko otwarte na ciekawe dziedziny i zjawiska z historii i współczesności Niemiec zainteresowania Ryszki (a był jeszcze kibicem piłkarskim drużyny Schalke 04!) imponowały mi w moich zainteresowaniach niemcoznawczych i w próbie zrozumienia trudnych zagadnień, zarówno w pracy w służbie dyplomatycznej, jak i w działalności naukowej.
III.
Carl Schmitt (1888–1985) i jego filozofia państwa oraz poglądy powojenne odegrały szczególną rolę w badaniach naukowych i zainteresowaniach Franciszka Ryszki. Był to chyba rodzaj intelektualnej fascynacji, pomimo oczywistych barier i zahamowań wynikających z niezbyt chlubnego okresu, zwłaszcza w latach 1933–1936, w działalności naukowej i publicystycznej Schmitta w Trzeciej Rzeszy.
Franciszek Ryszka nie doczekał okresu dosyć sensacyjnego i skandalizującego zainteresowania niektórych polskich polityków poglądami Schmitta w zakresie prawa konstytucyjnego oraz relacji między sferą normatywną a decyzjami politycznymi, a także definicji polityki w kategoriach Freund – Feind (przyjaciel – wróg). Pomogła w tym seria tłumaczeń prac Schmitta na język polski, po raz pierwszy w polskiej literaturze naukowej. Ten swoisty renesans poglądów Schmitta w Polsce, i to nie tylko w publikacjach naukowych, był zauważony w Niemczech wraz z próbami powiązania go ze współczesnymi poglądami na państwo i prawo i jakoby rozumienia polityki pod wpływem niektórych poglądów autora Teologii politycznej i Pojęcia polityczności przez Jarosława Kaczyńskiego (!). A jedną z oznak takiego wpływu i podobieństwa miałaby być uprawiana polityka zmierzająca do głębokiej i postępującej polaryzacji sił politycznych w Polsce…
Przypominam sobie, że np. w okresie pisania mojej pracy magisterskiej w II połowie lat 70. była dostępna część prac Schmitta, ale oczywiście w języku oryginału. M.in. w Bibliotece UW były do wglądu również niemieckie czasopisma prawnicze po 1933 roku jak np. „Deutsche Juristen Zeitung” z osławionymi artykułami Carla Schmitta. Zainteresowanie jego poglądami były już odnotowane w Polsce w okresie międzywojennym, jeszcze w odniesieniu do stanu prawnego pod rządami Konstytucji Weimarskiej przed 1933 rokiem (m.in. prof. Konstanty Grzybowski). Na szczęście dla poszukujących wtedy w Polsce literatury naukowej na ten temat były już publikacje Ryszki i – w nowym, szerszym kontekście – jego Polityka i wojna z głębokim wejściem w powojenne poglądy Schmitta, a także współczesne rozważania z dziedziny polemologii, czyli nauki o wojnie. Praca i dziś bardzo interesująca i pożyteczna.
Fascynacja teoriami Schmitta (m.in. późniejszą „teorią partyzanta” czy ius publicum europeum i prawem międzynarodowym) pokazuje po latach paradoksalne zbliżenie do wybitnych przedstawicieli nauki niemieckiej, już działających pod rządami Ustawy Zasadniczej z 1949 roku i na rzecz odbudowy państwa prawa (Rechtsstaat) po II wojnie światowej. Pomimo tego, że Schmittowi nie odważono się zaproponować w powojennych Niemczech katedry uniwersyteckiej, był zapraszany na ekskluzywne seminaria naukowe w Ebrach w Górnej Frankonii, które gromadziły przez lata wybitnych niemieckich prawników, filozofów, a także teoretyków polityki i państwa oraz socjologów i politologów, w większości bardzo konserwatywnej proweniencji, niektórych starszych wiekiem nie bez epizodów aktywnej działalności w życiu naukowym Trzeciej Rzeszy… Byli wśród nich ściągnięci przez swojego promotora, wtedy młodzi, a później bardzo znani, wybitni niemieccy prawnicy i socjaldemokraci (!) jak Ernst-Wolfgang Boeckenfoerde (1930–2019, zaprzyjaźniony potem ze Schmittem, pomimo znacznych różnic w politycznych poglądach!) czy koloński filozof państwa i prawa Martin Kriele (1931–2020).
Jest pewna wręcz legendarna opowieść w polskim środowisku naukowym historyków i prawników, że w powojennej siedzibie Carla Schmitta w Nadrenii-Westfalii doszło do jego osobistego spotkania z Franciszkiem Ryszką. Ten drugi w swojej książce opisywał tylko ówczesne miejsce zamieszkania Schmitta, położenie geograficzne oraz drogę dojazdową do miejscowości Plettenberg-Pasel. Stwierdził jednak: „przyznam, że nie miałem szczególnych oporów przed zetknięciem się z osobą Carla Schmitta. Zawodowa ciekawość musiała być silniejsza od moralnego sprzeciwu” (Polityka i wojna, Warszawa 1975, s. 137). Jeśli tak, to było to jedno z najbardziej sensacyjnych, niezwykłych spotkań naukowych w historii polskiej nauki po II wojnie światowej, zwłaszcza przed 1990 rokiem… Nie tylko z dwóch różnych stron muru w okresie „zimnej wojny”, ale i spotkanie polsko-niemieckiego tragizmu historii naznaczonej przez zbrodnie Trzeciej Rzeszy oraz uwikłanych w ten konflikt dwóch wybitnych intelektualistów z Polski i Niemiec. Myślę, że był to ten rodzaj tolerancji Franciszka Ryszki wobec odmiennych poglądów i postaw oraz zdecydowanej niechęci do zakopywania się w uprzedzeniach i dogmatycznych poglądach, rodzaj pozostawania przy jego zaangażowanej lewicowości, rozumianej jako opcja intelektualnej otwartości, acz nie bez granic etycznego kompromisu, wyrażanych również w poglądach na państwo i prawo oraz niechęci do totalitarnego utożsamiania praktyki państwa socjalistycznego. W decyzji o takim bezpośrednim spotkaniu pomogło mu zapewne i to, że potrafił w głębokiej analizie życia i twórczości Carla Schmitta oddzielić okresy i poglądy jego „flirtu” z Trzecią Rzeszą od poglądów, które miały naukowy i oryginalny charakter. Nie był Ryszka na tym spotkaniu w roli oskarżyciela, jak niegdyś po wojnie twierdził amerykański prawnik Robert Kempner, ale krytycznego badacza z pokolenia II wojny poszukującego prawdy o różnych postawach i poglądach oraz ich przyczynach.
Pamiętam dobrze, a przebywałem wtedy na stypendium doktoranckim na Uniwersytecie w Bonn, jak ówczesne media niemieckie odnotowały, że w poniedziałek wielkanocny 1985 roku zmarł sędziwy już Carl Schmitt (przeżył 97 lat), przecież najbardziej znany w XX wieku niemiecki teoretyk prawa konstytucyjnego, filozof polityki i „koronny jurysta” Trzeciej Rzeszy, bo za takiego przez wielu był uważany… W tym właśnie 1985 roku prof. Ryszka, najbardziej kompetentny wtedy polski znawca i komentator Schmitta, publikuje trzecie wydanie (poprzednie :1964, 1974) swojej najgłośniejszej i chyba najwybitniejszej naukowo pracy Państwo stanu wyjątkowego (IV wydanie ukazało się znacznie później – w 2021 roku!), z bardzo ważnymi rozważaniami odnoszącymi się do poglądów i roli Schmitta, zarówno w Republice Weimarskiej, jak i w Trzeciej Rzeszy.
IV.
Badania niemcoznawcze w okresie pracy w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (PISM) w Warszawie w latach 1961–1965 to także instytucjonalne potwierdzenie zainteresowań Ryszki, wówczas młodego jeszcze profesora, stosunkami polsko-niemieckimi. Nie tylko ich historią, ale i współczesnymi relacjami politycznymi i prawnymi. Pamiętajmy, że był to okres dyplomatycznych i politycznych zmagań o prawnomiędzynarodowe uznanie polskiej granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, jeszcze przed powstaniem wielkiej koalicji w NRF (RFN) i kilka lat przed dojściem do władzy koalicji socjaldemokratów i liberałów. Ryszka spotyka w PISM wybitnie uzdolnionych przedstawicieli polskiej doktryny naukowej w tej dziedzinie, m.in. Adama Daniela Rotfelda. Po latach podkreśli, że późniejsze stanowisko tego ostatniego w Instytucie Badań nad Pokojem w Sztokholmie
(SIPRI) to jedno z najwyższych międzynarodowych godności zajmowanych wówczas przez Polaka; porównywał je w swoich wspomnieniach wręcz z funkcjami sędziów Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze, zajmowanymi przez polskich znanych i wybitnych prawników (Bohdan Winiarski, Manfred Lachs).
Plonem tych badań w PISM jest m.in. obszerny zakresowo tom Studiów o Niemczech współczesnych pod redakcją Franciszka Ryszki, wydany we Wrocławiu (Ossolineum) w 1967 roku. Zwraca uwagę wkład licznych i znanych wówczas autorów z różnych dziedzin nauk społecznych, takich jak Władysław Markiewicz, Jerzy Krasuski, Longin Pastusiak, Wirginia Grabska, Krzysztof Skubiszewski, a z młodszych wówczas naukowców wymieniony powyżej Adam Daniel Rotfeld.
W II połowie lat 60. pojawiają się kontakty polsko-niemieckie, zarówno świeckie, jak i kościelne, które zapowiadają zmiany w tych relacjach i ich normalizację. Negocjacje Winiewicz-Duckwitz doprowadziły do wypracowania Układu o podstawach normalizacji wzajemnych stosunków, podpisanego w Warszawie 7 grudnia 1970 roku. Układ ten i atmosfera wokół niego jest zasługą nie tylko ówczesnych polityków, ale i intelektualistów polskich i niemieckich, zarówno świeckich, jak i związanych z Kościołem Katolickim oraz Ewangelickim. Ryszka, jako czynny przedstawiciel pokolenia czasów II wojny, uczony o lewicowych przekonaniach, ale bezpartyjny, odgrywał (dzięki swoim osiągnięciom naukowym, w tym niezwykłego znawstwa niemieckiej myśli politycznej i prawnej oraz historii Niemiec) rolę autorytetu naukowego i moralnego w tych relacjach. Potwierdził to m.in. swoimi wykładami gościnnymi na uniwersytetach w RFN.
We wszystkich ważnych, powojennych okresach stosunków polsko-niemieckich prof. F. Ryszka był obecny i aktywny w obszarach swoich zainteresowań naukowych. Do najważniejszych praktycznie należał zapewne udział w pracach polsko-niemieckiej Komisji podręcznikowej (Schulbuchkommission) oraz polsko-niemieckiej Komisji Historycznej, gdzie mógł nawiązać do swoich kompetencji historyka, w tym znawcy historii polsko-niemieckiej, historii europejskiej oraz powszechnej. Początkowo był to też udział w Komisji Historycznej PRL-NRD.
Równolegle do tych zainteresowań w latach 80. Ryszka powraca do związków takich płaszczyzn badawczych, jak teoria prawa międzynarodowego i teoria polityki, historia prawa i historia polityki w pracy naukowej o antecedencjach prawniczych i filozoficzno-politycznych procesu norymberskiego (1982 r.). Napisałem wówczas recenzję tej pracy, będąc m.in. pod wrażeniem kultury i erudycji teoretyczno-prawnej Profesora, a także ukazania dorobku wielu polskich prawników (nie tylko najbardziej znanej osoby Rafała Lemkina), przygotowujących w okresie wojny w Londynie podwaliny prawno-karne i prawnomiędzynarodowe ścigania zbrodniarzy wojennych…
Działalność publicystyczną i publikacje naukowe prof. Ryszki śledziłem zresztą jeszcze w okresie wczesnej młodości, od końca lat 60., korzystając obficie z tych prac w moich późniejszych zainteresowaniach naukowych. Tak się złożyło, że po ponad ćwierć wieku od pierwszego dłuższego pobytu naukowego Ryszki w Monachium, uczęszczałem na Uniwersytecie w Bonn m.in. na wykłady z historii idei Karla-Dietricha Brachera.
I może było niejakim przeznaczeniem i zrządzeniem losu, że jako młody pracownik MSZ w końcu lat 80., po przedwczesnej śmierci mojego ówczesnego promotora prof. Wiktora Sucheckiego, poprosiłem prof. Ryszkę o przejęcie opieki naukowej nad moim doktoratem z niemieckiej filozofii prawa. W okresie przygotowań do obrony doktoratu wiosną 1990 roku, gdy byłem konsulem w Polskiej Misji Wojskowej (jeszcze w Berlinie Zachodnim, przed zjednoczeniem Niemiec) prof. Ryszka odwiedził siedzibę Misji przy Lassenstrasse, gdzie miało się odbyć jakieś spotkanie przygotowawcze do polsko-niemieckich rozmów (kiedy Profesor przyjeżdżał w sprawach naukowych lub innych do Berlina Zachodniego, zatrzymywał się zwykle w jednym ze swoich ulubionych pensjonatów w dzielnicy Steglitz). Ówcześni przejściowi sternicy wojskowi Misji, po odjeździe do kraju bardzo kompetentnego generała Zygmunta Zielińskiego jako jej szefa, nie bardzo kojarzyli lub ledwo chcieli uwzględnić i zrozumieć, że jest tu w Misji konsul-prawnik z MSZ, doktorant Ryszki. W uzgodnieniu z Profesorem złożyłem wizytę w znanym wydawnictwie Dunckera i Humblota, gdzie wydawane były również prace Carla Schmitta, bo byłem przekonany, że komentarze prof. Ryszki do poglądów Schmitta powinny także ukazać się w języku niemieckim… Zresztą w ogóle szkoda, że klasyczne dzieło Ryszki Państwo stanu wyjątkowego, jego opus magnum, nie zostało jeszcze w latach 70. lub 80. przetłumaczone na język niemiecki lub angielski, także jako głos polskiej nauki w tej dziedzinie, intelektualna rozprawa wysokiej próby z doktryną faszystowską i wkład do dyskusji międzynarodowej nad państwem i prawem Trzeciej Rzeszy.
V.
Nie chciałbym sprowadzać znaczenia dorobku i działalności prof. Ryszki w relacjach polsko-niemieckich do jego spuścizny naukowej, która zresztą wciąż jeszcze zasługuje na prezentację w niemieckiej literaturze przedmiotu. Natomiast warto zastanowić się, jak jego dorobek i działalność oraz wyrażane poglądy mogą oddziaływać czy inspirować kształtowanie relacji polsko-niemieckich dziś i w przyszłości?
Na rok przed swoją śmiercią opublikował w „Dziejach Najnowszych” (1997/29/4, str. 193–197) recenzję książki Patrząc na Niemcy. Od wrogości do porozumienia 1945–1991 (wyd. 1997 r.), autorstwa Mieczysława Tomali, politologa, dyplomaty i tłumacza rozmów politycznych polsko-niemieckich na najwyższym szczeblu. W tekście, więcej niż zwyczajowo w recenzji, Ryszka ocenił szerszy kontekst polityczny, a przede wszystkim zdecydowanie zaprzeczył i odrzucił twierdzenia, jakoby historia polityczna powojennych stosunków polsko-niemieckich zaczęła się dopiero po 1989 roku.
Doceniał dzieło traktatowe negocjatorów Józefa Winiewicza oraz Georga F. Duckwitza, jakim był Układ z 7 grudnia 1970 roku, oraz rolę ówczesnych polityków po obu stronach w procesie normalizacji stosunków. Ale dostrzegał też ewolucję stanowiska przedstawicieli środowisk opiniotwórczych w Niemczech zmieniających stosunek do Polski, na co zwracali uwagę i pokładali w tym nadzieję na normalizację stosunków polscy twórcy kultury i intelektualiści (Leopold Tyrmand i inni).
Upomniał się też o niedocenianą po 1990 roku humanistykę tamtego okresu, w tym o prace naukowe o aspektach polsko-niemieckich. Za jedną z najlepszych w dorobku ówczesnym uznał monografię o Polskiej granicy zachodniej Krzysztofa Skubiszewskiego.
Zwrócił uwagę m.in. w recenzji książki Tomali na sprawy dochodzenia roszczeń majątkowych czy reparacyjnych przez PRL w tamtych latach. Ocenił bardzo krytycznie, że wątek odszkodowań za represje i inne poczynania hitlerowców był przez Polskę prowadzony „w sposób niejasny i niekonsekwentny”. Jeszcze ostrzej oceniał to, patrząc jako historyk i historyk prawa na problem świadczeń odszkodowawczych Niemiec: „…uderza natomiast konsekwencja ze strony niemieckiej aż po dzień dzisiejszy. Rządy niemieckie, tak samo jak dawniej, tak i teraz gotowe są płacić tylko wtedy, gdy muszą i z reguły na zasadzie do ut des albo do ut facias, jak w przypadku operacji zwanej łączeniem rodzin…”.
Czytając Ryszkę, pochylając się nad jego książkami naukowymi i tekstami publicystycznymi, a także odwołując się do własnych zainteresowań dyplomatycznych i naukowych, mogę je tylko nieco uzupełnić i podsumować. Z pewnością lekcje z najnowszej historii stosunków polsko-niemieckich odgrywają tu znaczącą rolę i nie można odpuszczać przeżywania przyczyn i skutków wojny w tych obustronnych relacjach. Tak, jak jest sprawą nadal otwartą kwestia zadośćuczynienia Polsce i Polakom za to, co się stało w czasie II wojny światowej, bez przesądzania, jakie formy prawne i prawnomiędzynarodowe, skądinąd kontrowersyjne, byłyby przyjęte i uzasadnione… Nie może to być zadośćuczynienie materialne w swojej wysokości wzięte z kosmosu czy z astronomii, ale też na pewno nie powinien to być tylko rodzaj kolejnej symbolicznej jałmużny czy symbolicznych wypłat dla stosunkowo niewielkiej, pozostałej jeszcze przy życiu grupy ofiar obozów koncentracyjnych czy więzień.
W kontaktach i we współpracy naukowej polsko-niemieckiej zaczyna brakować osobowości takich jak prof. Ryszka. Odeszło już jego pokolenie, a i pokolenie nieco młodsze już nie jest aktywne w tej współpracy lub aktywne tylko w nielicznych przypadkach…
Po stronie niemieckiej również odeszło wielu intelektualistów zasłużonych dla współpracy polsko-niemieckiej, w tym przyjaciół Ryszki, choćby w ostatnim 30-leciu, a więc po zmianach społeczno-ustrojowych w Polsce, po zjednoczeniu Niemiec i w dobie traktatu sąsiedzkiego polsko-niemieckiego z 1991 roku.
Pamiętajmy też, że krytyczne oceny i uwagi o stosunkach polsko-niemieckich Profesora były sformułowane jeszcze przed wejściem Polski do NATO i UE.
Z moich doświadczeń ostatnich kilku lat wynika, że w środowisku naukowym profesorowie niemieccy młodszego pokolenia wykazują niewielkie lub zgoła żadne zainteresowanie współpracą naukową polsko-niemiecką w dziedzinach bliskich niegdyś prof. Ryszce i jego polskim kolegom oraz uczniom kontynuującym te zainteresowania. Jest to więc wyzwanie na przyszłość, by te kontakty i współpracę ożywić i uczynić znów atrakcyjną i pożyteczną dla obu stron.
Pomimo różnic w poglądach i w spojrzeniu na historię oraz chęci odciążenia świadomości niemieckiej od ciężarów winy i zadośćuczynienia, należałoby otwarcie i bez kompleksów czy obaw dawniejszych podejmować ze strony polskiej – i w rozmowach nie tylko dyplomatycznych, dyplomacji poufnej, a także publicznej i kulturalnej, ale i w kontaktach naukowych – temat problemów i wyzwań różniących obu sąsiadów oraz sposobów ich rozwiązania. Leży to bowiem również w strategicznym interesie Niemiec, zarówno dwustronnym, sąsiedzkim, jak i europejskim. Jestem przekonany, że prof. Ryszka zgodziłby się zasadniczo z tymi poglądami…
* * *
Wspomnę jeszcze, że prof. Ryszka był bardzo łaskawy wobec mnie i mojego projektu doktoratu nt. Filozofia prawa Gustawa Radbrucha kontra filozofia prawa w Trzeciej Rzeszy. Profesor, obejmując funkcję promotora, zatwierdził i respektował dotychczasowy stan pracy i wyniki moich badań. Zmieniłem tylko w tytule i w różnych miejscach pracy wyrażenie „III Rzeszy”, nagminnie powielane, na „TRZECIEJ Rzeszy”, poprawiłem kilka nazw obcojęzycznych, a także sprowadziłem jeszcze pod wpływem sugestii Profesora, dodatkowo, trochę literatury zachodniej, do ewentualnego wykorzystania w pracy i w dyskusji nad nią. Obrona pracy z udziałem oczywiście mojego promotora w dniu 7 czerwca 1990 roku przebiegła jak… marzenie doktoranta, a w efekcie tego następnie doktora nauk prawnych! Jak zwykle w takich przypadkach, było to również przeżycie dla rodziny i przyjaciół… Przy obronie pracy przed Komisją na Wydziale Prawa UW pod przewodnictwem prof. Andrzeja Gwiżdża obecny był m.in. prof. Jan Baszkiewicz, zaprzyjaźniony z prof. Ryszką przez długie lata ich życia i pracy naukowej. Byli m.in. współautorami chyba najlepszego podręcznika uniwersyteckiego historii doktryn politycznych i prawnych. W czasie spotkania towarzyskiego i toastu po obronie pracy doktorskiej, które odbyło się w Pałacu Kazimierzowskim UW, prof. Ryszka wespół z prof. Karolem Joncą, wrocławskim recenzentem pracy (obok prof. Huberta Izdebskiego z UW), podkreślali w swoich szerszych wypowiedziach rolę jurysprudencji, chyba także tłumaczonej dosłownie jako „mądrość prawnicza”, i jej znaczenie nie tylko w nauce, ale i w życiu społecznym.
Także i w niniejszym wspomnieniu wyrażam Profesorowi moją wdzięczność… Sapere auso!
Szczepan Twardoch, Powiedzmy, że Piontek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024, 252 strony.
Erwin Piontek, siedemdziesięciokilkuletni emerytowany szishajer, czyli górnik strzałowy pierwszej klasy z KWK Knurów i kibic Ruchu Chorzów, zwiedziony przygodami Leonida Teligi i jego jachtu Opty, postanawia opłynąć świat. Nie żeby od razu pływać po morzach i oceanach, co to, to nie! Piontek za marne pieniądze kupuje w lokalnej przystani mocno zdezelowaną łódkę o nazwie Venus i rusza na …Zalew Rybnicki. Teliga w swojej podróży dookoła świata przepłynął 13 260 mil, to ponad 23 860 km więcej, niż pół równika. By mu dorównać, Piontek musi wielokrotnie opłynąć Zalew, nie wychylając nosa poza miejscowe opłotki. Zostawia rodzinę, naraża się na gniew żony, marnotrawi pieniądze, którymi miał wspomóc syna. Imperatyw!
Żeglarstwo podąża za nim od dziecka, ojcowski pasek nie wybił mu całkiem z głowy tych niestosownych marzeń. Pływa po Zalewie z pewnymi przygodami, dziennikarze wietrzą sensację, ale na krótko. Cóż ciekawego może być (poza samą ideą) w pływaniu w kółko?
Twardoch mówi pas w okolicach osiemdziesiątej strony. Pogrąża zmarzniętego Erwina w letargu, a sam przenosi akcję na południe Afryki. „Erwin Piontek mógł urodzić się wcześniej albo później, zostać wychowany przez kogoś podobnego do Paulka Piontka (ojca bohatera), a może zupełnie odmiennego. Gdyby urodził się taki sam, zupełnie taki sam, ale został inaczej wychowany, czy byłby takim samym człowiekiem? Czy byłby tym samym człowiekiem?’’.
To stary spór: geny czy wychowanie? Przez kolejne 80 stron ten drugi Erwin, osobnik z innego czasu i innego miejsca, ale przecież taki sam człowiek, przeżywa swoje skomplikowane przygody na południu Afryki. „Teraz jest rok 1905, wiosna, teraz znajduje się również na terenie Deutsch-Suedwestafrika, czyli Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej”. Tam mieszają się rasy, plemiona, szczepy, kolory skóry, wierzenia, tradycje, języki. «Nie jesteś kimś innym. Jesteś tylko w innej sytuacji»” – mówi naszemu bohaterowi autor. W tej mieszaninie wszystkiego ze wszystkim trudno odnaleźć jakieś racje, jakieś uzasadnienia. „Herero i Damara tak naprawdę są pojęciami bez desygnatu, jak rasa ludzka, Bóg albo prawa człowieka. Herero, których wedle literatury rabował Hendrik Witboi i jego ojciec Moses Witboi, wcale nie wiedzieli, że są jakimiś Herero. Uważali, że są po prostu ludźmi. Sprawa ta jest raczej skomplikowana”.
O inne „fantomy” autor nie pyta, ale można sobie dopowiedzieć jeszcze kilka. Po co jednak to robić, skoro wystarczy, że jego tożsamość i tak określana jest przez wspólne miano: „człowiek”. I wojnę światową przeżył Piontek w szeregach niemieckiej formacji Schutztruppen, a potem w obozie jenieckim pod zarządem południowoafrykańskim.
Nie sposób opisać kolejne przygody bohatera, a ich skrót musiałby wprowadzić jeszcze większy zamęt.
Piontek kończy swoje afrykańskie przygody w 1928 r., wypełniając przyrzeczenie, które dał przed laty Hendrikowi Witboiowi. Zabija więc jego wroga, mordercę jego bliskich – komisarza Rzeszy Curta von Francois, mieszkającego teraz nieopodal Berlina.
A powieść po raz kolejny przenosi Erwina Piontka w jego następne wcielenie – do Pałacu Prezydenckiego w Warszawie. Jest rok 2031, to dalej niż czas teraźniejszy.
W roku 2028 (w czasie uznawanym obecnie przez nas za czas rzeczywisty nastąpi to dopiero za cztery lata) miała miejsce kolejna transformacja ustrojowa, a właściwie powrót do nieco zmienionej dawnej realności ustrojowej, przypominającej (wydawałoby się – pogrzebany na zawsze) socjalizm. Wspólnotę euroatlantycką szlag trafił, co nie wydaje się całkiem nieprawdopodobne[1]. Teraz już sam Piontek opowiada następne fragmenty własnej historii.
Jest oto doktorem socjologii. Doktorat zrobił w 2007 r. na Uniwersytecie Śląskim. Nie kontynuował jednak kariery naukowej, „bo wyżyć się z tego nie dało. Dostałem natomiast pracę w salonie samochodowym, po paru latach awansowałem i zawodowo zajmowałem się flotową sprzedażą samochodów marki Opel, co nie uczyniło mnie bogaczem, ale pozwoliło utrzymać rodzinę i żyć na przyzwoitym poziomie”. Ludowym Państwem Polskim (to nowa/stara nazwa tego państwa) rządzi Naczelnik Państwa – profesor Zenon Wilk. A Erwin Piontek w swoim nowym wcieleniu jest uderzająco podobny do Naczelnika LPP.
Miałem chrapkę na dalszy ciąg opowieści o losach Erwina, zmuszonego do odgrywania roli swego oficjalnego sobowtóra przed nieznającej prawdy opinią publiczną i gawiedzią dziennikarską… Ale autor/narrator wdał się w wielowątkowe refleksje na temat masochizmu Naczelnika Państwa, zamachu stanu, a wreszcie w dywagacje o nieograniczonych możliwościach kreacji autorskich. Pamiętajmy przy tym, że narrator to nie Twardoch – stają nawet w opozycji wobec siebie, co zostaje podparte Heideggerem i Bhagawadgitą. Od Heideggera autor zaczerpnął zdanie: „Świat nie może istnieć przez człowieka, ale nie może też istnieć tak, jak jest, i takim, jaki jest, bez człowieka”.
W tym zamęcie pojęciowym przepadł całkowicie Erwin Piontek – entuzjasta żeglarstwa morskiego, Erwin Piontek – kolonizator Czarnej Afryki i Erwin Piontek – sprzedawca Opli i sobowtór Naczelnika Państwa z czasów LPP. A odegranie przez niego tej ostatniej roli wydawało mi się arcysmakowite. Szkoda. Żal także przerwanego wątku o górniku przodowym, kibicu Ruchu i mężu Mariki. Bo Marika, jak to Ślązaczka, mogła wziąć srogi odwet na niesfornym małżonku, którego tak niestosowne figle (jak pływanie po Zalewie) się trzymają. Wybiłaby mu wtedy z głowy metamorfozy i Bhagawadgitę, i Heideggera nawet.
Przeszkadzały mi także sceny sugerujące masochizm Prezydenta, sorry, Naczelnika Państwa, bo wydały mi się sztucznie doczepione, ni przypiął, ni przyłatał.
Każda recenzja musi zakończyć się konkluzją. Sam autor zakończył książkę sentencją: „Jesteście jednym i tym samym człowiekiem, Erwin. Wasze geny, ciała i mózgi są takie same, a to, co w was różne, to powierzchowne piętno naszych czasów, w których się wychowaliście, chociaż wszyscy na dodatek jesteście z Pilichowic, takiej zupełnie nieważnej miejscowości na Górnym Śląsku”.
Przyznajmy, że Piontek nie jest arcydziełem na miarę Króla czy Morfiny. Najbardziej przypomina poprzednią powieść autora – Chołod, z interpretacją której sam nie potrafiłem się uporać. Twardoch to jednak pisarz wybitny i bubla spod pióra nie wypuści. I choć zakałapućkaliśmy się – on w pisaniu i ja potem w czytaniu – to książkę wszystkim polecam. Szczególnie, że sporo dialogów (zwłaszcza w umownej części pierwszej) napisał w języku śląskim, dopiero co odstawionym do kąta przez veto Naczelnika…(o, przepraszam! Prezydenta Rzeczpospolitej), więc te apetyczne fragmenty polecam szczególnie.
[1] Wyczyny duetu Biden – Trump, kandydatów rywalizujących o przywództwo nie tylko w Stanach Zjednoczonych, lecz w całym zachodnim świecie, wskazują, że koniec hegemonii tej wspólnoty wydaje się całkiem realny.
Recenzja została opublikowana w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
J. D. Vance, Elegia dla bidoków, Marginesy, Warszawa 2018, 304 strony.
Nie sięgnąłbym po tę pozycję, gdyby jej autor nie został republikańskim kandydatem na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Jakoś ominęła mnie fala zachwytów nad tą książką wtedy, gdy ukazywała się drukiem (2016 rok, polskie wydanie – luty 2018). Może dlatego, że nie przepadam za autobiografiami ani też za opowieściami o typowo amerykańskich karierach od pucybuta do milionera.
Teraz zainteresowało mnie w szczególności, jak to się mogło stać, że człowiek, który twardo określał siebie jako „ktoś, kto nigdy nie poprze Trumpa” (a ‘Never Trump’ guy), zastanawiał się, czy ekscentryczny miliarder jest „cynicznym d…pkiem w rodzaju Nixona”, czy też „Hitlerem Ameryki” i na łamach szacownego „The Atlantic” pisał, że „Trump jest kulturową heroiną”, a jego obietnice – „igłą w kolektywnej żyle Ameryki” – w końcu stał się na tyle żarliwym wyznawcą poprzedniego prezydenta USA, że ten wskazał go na swojego zastępcę. I – pamiętajmy – potencjalnego następcę.
Na to pytanie w książce nie znalazłem odpowiedzi. Nie mogła ona oczywiście paść wprost, bo jej autor w czasie pracy nad nią prezentował właśnie ów nieposkromiony krytycyzm wobec enfant terrible amerykańskiej polityki. Chodziło mi raczej o poszperanie w głowie J. D. Vance’a, przekonanie się, czy to może on jest absolutnym cynikiem, czy też Trump uwiódł go z jakiegoś innego powodu.
Jak i wielu innych bidoków. Elegancko przełożył to tłumacz; pewnie bardziej precyzyjne byłoby na przykład użycie rzeczownika buraków. Sam Vance cytuje to określenie (hillbillies) z autoironią, pewnym ciepłem i nawet odrobiną dumy. Osiem lat temu jeszcze nie wiedzieliśmy, że biali, niewykształceni, bezrobotni lub imający się dorywczych, słabo płatnych prac, biedni i ulegający szybkiej dalszej pauperyzacji mieszkańcy amerykańskiej prowincji są nie tylko warstwą poszkodowaną w globalnych procesach ekonomicznych, ale i zarzewiem kłopotów jednej z najstarszych demokracji. Wystarczyło ich wezwać do marszu na Kapitol, narzucić narrację o skradzionych wyborach.
A wcześniej omamić wizją przekształcenia pasa rdzy ponownie w pas stali. Obiecać odtworzenie przemysłu, powrót miejsc pracy w wielkich fabrykach. W swojej historii Vance kreśli obraz społeczności właściwie zdegenerowanej, z wszechobecną przemocą, alkoholizmem, narkotykami, rozpadającymi się więziami rodzinnymi. Jego dziadkom udało się jednak nie tylko przedostać z biednego Kentucky do trochę bogatszego Ohio, znaleźć niezłą i stabilną pracę w hucie, kupić dom z czterema sypialniami, samochód – słowem awansować do (niższej) klasy średniej. Był to przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych; jeśli się to porówna z sytuacją w zniszczonej wojną Europie, zwłaszcza Wschodniej, to można nawet odczuć coś na kształt lekkiej zazdrości.
Przyzwyczajeń jednak łatwo się nie zmieni. Awantury domowe, wyzwiska i przekleństwa, libacje, nieustanne zmiany partnerów matki, ciągłe przeprowadzki i ucieczki, kompletny brak zainteresowania nauką dzieci w szkole – wszystko to nieustannie towarzyszyło młodemu chłopakowi w pierwszych kilkunastu latach życia. Sam też nie stronił od prawa pięści i eksperymentował z narkotykami. Uczył się marnie i nie widział perspektyw. Uratowali go dziadkowie (którym powieść zadedykował; podczas kolejnych zwrotów w życiu przyjął ich nazwisko oraz imię dziadka, jako drugie), starsza siostra i – jak twierdzi – głęboka religijność ojca, z którym nawiązał kontakt po latach, uciekając na jakiś czas od matki. Kluczową decyzją było jednak odłożenie studiów (pod wpływem babci zabrał się w końcu do nauki i skończył liceum) i zaciągnięcie się do wojska. To armia nauczyła go radzenia sobie z takimi sytuacjami życiowymi, jak porównanie ofert kredytowych czy korzystanie z dostępnych systemów wsparcia. Okazało się m.in., że dzięki służbie i pochodzeniu (oraz specjalnemu uczelnianemu stypendium) studia na prestiżowym Yale były dla niego tańsze niż na uniwersytecie stanowym. Stąd już otwarta droga do dobrych staży, obiecującej kariery prawniczej i w firmach z Doliny Krzemowej, napisania bestsellera, miejsca w Senacie i wiceprezydenckiej kandydatury.
Zaczynałem czytać tę powieść z dużą nieufnością. Potykałem się na jej początkowej chropowatości, z czasem zaczynała jednak wciągać. To naprawdę nieźle napisana książka! Chwilami lekkością i humorem przypominała mi Sen o okapi Mariany Leky. Czasami autor uderza w poważniejsze tony, dokonując krótkich analiz socjologicznych opisywanej przez niego społeczności. Wspomnienia nacechowane sympatią i współczuciem mieszają się z troską i propozycjami rozwiązań. Propozycjami, dodajmy, z katalogu raczej Demokratów (których od zawsze jawnie popierała politycznie świadoma część jego rodziny z babcią na czele) niż partii, do której Vance ostatecznie przystąpił.
To subiektywny zapis faktów i obserwacji, co autor zaznacza od razu na wstępie. Redaktorka „The New Yorkera” Jessica Winter w specjalnym eseju (The Story That Hillbilly Elegy Doesn’t Tell, 16.08.2024) cytuje prawniczkę zajmującą się sprawdzaniem faktów Donnę Morel, która ustaliła nieścisłości rzucające być może nieco inne światło na niektóre poruszane przez Vance’a sprawy. Nie podważają one jednak wiarygodności wywodu.
Nie wiem tylko, skąd ta elegia w tytule. Zwiastuje wymarcie całej tej warstwy, której dzieło jest poświęcone? Jej awans? Raczej zanosi się na proces odwrotny. Jeśli ktoś miałby zniknąć, to może autor – z polityki. Bo jest uważany za młodsze, lepsze i przez to bardziej niebezpieczne wcielenie jego obecnego protektora. Za Trumpa 2.0.
Recenzja została opublikowana w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
Joanna Turakiewicz-Pietras, Ciocia Mati i tajemniczy mnich, ilustracje Małgorzata Uglik, Wydawnictwo Novelka, Zielona Góra 2021, 160 stron.
Szkoły już rozbrzmiewają uczniowskim gwarem i dzwonkami wzywającymi na lekcje, dzieci i młodzież powróciły z wakacji do swoich szkolnych i domowych obowiązków, a mnie przeraziła coroczna powakacyjna statystyka wypadkowości i śmiertelności – jakby to groźnie w kontekście dziatwy szkolnej nie brzmiało.
Rokroczne statystyki utonięć są naprawdę przerażające, latem niemal każdego dnia co najmniej jedna osoba traci życie pod wodą, a bywają przecież czarne soboty i niedziele. Tylko w czerwcu i lipcu br. utonęło 135 osób, a od początku 2024 r. liczba utonięć sięgnęła 259 ofiar. W roku 2023 w polskich wodach utonęło 450 osób, w tym 204 osoby podczas wakacji. W bieżącym niestety idziemy na rekord. Ciągle czyta się i ogląda, że woda kogoś pochłonęła. I nie jest to tylko wina nieumiejętności pływania, ale przede wszystkim – brawury i lekceważenia siły żywiołu. Klasyczny przykład takiego żywiołu stanowią morskie prądy wsteczne, które zabrały niejednego plażowicza. Na nic słowa przestrogi, szkolenia i ratownicy WOPR. Plażując, bohater i tak wie lepiej i wskakuje do morza bez przygotowania. Nie wspominając o górach – niedawno okazało się, że próbowanie wody z potoków górskich powaliło kilkudziesięciu turystów.
Ostatnio wpadła mi do rąk lektura, której walorów nie można w powyższym kontekście przecenić, skierowana do dzieci młodszych i starszych, a traktująca generalnie o tym, jak wychodzić z opresji albo do nich nie dopuszczać. Wyszła spod pióra Joanny Turakiewicz-Pietras, autorki z zielonogórskiej, przed którą, jako mamą trójki dzieci, stanęło (jak się domyślam) rodzicielskie zadanie uchronienia swej dziatwy od przeróżnych niebezpieczeństw. Co przecież swoją drogą każdy rodzic stara się wdrażać we własnym zakresie i najlepiej jak potrafi, choć wskazówek i pomocy nie ma zbyt wiele. Partnerami całego tego (ze wszech miar potrzebnego) przedsięwzięcia okazały się: Komenda Miejska Policji w Zielonej Górze, WOPR województwa zachodniopomorskiego, Grupa Karkonoska GOPR oraz Centrum BHP i PPOŻ Sela – a więc instytucje wyspecjalizowane, co w tym przypadku ma duże znaczenie.
Warty przy tym odnotowania jest również fakt, że tematem bezpieczeństwa dzieci zajmuje się także na serio nasz system edukacyjny. Nawet już w przedszkolu – z wizytami policjantów i ratowników na czele.
O ile jednak dziatwa przedszkolna jest z codziennego i wakacyjnego bhp szkolona całkiem skutecznie, to im dalej przemierza ona kolejne szczeble polskiego systemu, tym bardziej wiedza i nawyki wietrzeją. Osobliwie zaś wietrzeją na progu dorosłości, co wie każdy rodzic, zmagający się z trudami wchodzenia swoich dzieci w nastoletniość.
Wiadomo, że z biegiem lat trzeba wzmacniać ostrzeżenia. Tylko jak robić to inteligentnie i na miarę naszych czasów? Drętwa mowa rodzica bywa tu coraz bardziej nieskuteczna, a w pewnym wieku dziecka staje się wręcz asumptem do działań wprost przeciwnych. Pozostaje więc przekaz popkulturowy: lektura, filmy (PRL miał w tej mierze swoje niezaprzeczalne sukcesy…), gry wideo, a nawet rap. Tu posłużę się przykładem, jak działa tzw. odpowiedzialny polski rodzic. Będąc nad Morzem Bałtyckim obserwowałem i nie mogłem zrozumieć rodziców, oddających się na plaży oddziaływaniu różnych płynnych elementów baśniowych, którzy później z niepohamowaną pewnością kontroli sytuacji wchodzili do wody wraz ze swą rozhukaną dziatwą, licząc na litość żywiołu. Takich przykładów klasycznej głupoty po dawce alkoholu mieliśmy na tegorocznych plażach setki, a nawet tysiące. Ile z nich zakończyło się tragicznie?
Wróćmy jednak do lektury książki Joanny Turakiewicz-Pietras. Jest to rzadki przykład literatury napisanej z pozycji dziecka, które przeżywa różne życiowe sytuacje: te niegroźne, z pozoru niegroźne, bardzo groźne, jak i takie niemal z horroru (dla małoletnich).
Publikacja składa się z kilkunastu opowiadań przygodowych, w których sprytnie ukryty jest także przekaz dydaktyczny. Generalnie chodzi o to, aby radzić sobie w każdej sytuacji, a z opresji wychodzić samodzielnie. Autorka ubarwia to wszystko zabawnymi dialogami, wziętymi chyba z własnej rodzicielskiej praktyki, co dodaje waloru autentyczności. Opisanych sytuacji mamy tu dziesiątki: od obijania się o meble po prądy wsteczne na morzu, od zaginięcia w tłumie po zgubne skutki nudy czy kontaktu z osą w oranżadzie. Zamki, plaże, morze i góry, pociąg, rower, samochód, zmienna prognoza pogody… naprawdę dziesiątki sytuacji! Może tylko ich nagromadzenie w poszczególnych opowiadaniach domagałoby się rozśrodkowania, ale nie jest to chyba grzech śmiertelny jak na tego typu lekturę. Jest w niej zawarty także watek sensacyjny, a nawet elementy grozy (choć na dziecięcą miarę) i czarnego humoru. Wszystko to czyta się kapitalnie! Nie ma sensu spojlerowanie treści, powiem tylko, że zawarte jest w książce to, co znam z lektur czy filmów swojego dzieciństwa, gdzie dydaktyka była obowiązkowa, a pióro Adama Bahdaja genialnie ją maskowało. Czyli połączenie przygody (tu: podróży z jednego krańca Polski na drugi), zdolności polegania na najbliższych dorosłych, obserwowania i oceny otoczenia, radzenia sobie we wszystkich sytuacjach, a także rys dziecięcego bohaterstwa i spolegliwego opiekuństwa, które przecież zazwyczaj objawiają się w życiu codziennym. Byłoby dobrze, gdyby ten sposób przekazania treści przerodził się w coś większego, a bardziej dostosowanego do naszych czasów, np. w grę wideo. Autorka rozumie przy tym potrzebę identyfikacji młodego czytelnika z treścią (np. przez wpisywanie własnych imion czytelników w odpowiednie miejsca w tekście), co czyni lekturę jeszcze bardziej interesującą dla starszych dzieci. Pytanie tylko, czy to propozycja na obecne, tiktokowe czasy?
Paru dzieciakom w moim otoczeniu książka się podobała, ale… „fajniej byłoby mieć taką grę”. No cóż, może pójść tym tropem?
Recenzja została opublikowana w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
John Williams, Stoner, przeł. Maciej Stroiński, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2023, ss. 352.
Żyj w ukryciu
Epikur
Powieść Stoner opublikowana została w 1965 r., ale nie był to sukces wydawniczy. Książka wyszła w nakładzie dwóch tysięcy egzemplarzy i nie została zauważona. Jej autor, John Williams (1922-1994), to pisarz, poeta, eseista, redaktor, a także nauczyciel akademicki. Zmagał się z alkoholizmem, był nałogowym palaczem, zmarł na niewydolność oddechową. Za życia nie zaznał sławy pisarza popularnego. Oprócz Stonera opublikował m.in.: Nothing but the Night (1948), Butcher’s Crossing (1960) oraz August (1972), za którą otrzymał bardzo ważną amerykańską nagrodę literacką – National Book Award. Williams opublikował także dwa tomy wierszy: The Broken Landscape (1949) i The Necessary Lie (1965). Stonera przetłumaczono na język polski w 2007 r. w Państwowym Instytucie Wydawniczym, jednak dużego rozgłosu książka u nas nie miała.
Williams urodził się w rodzinie wiejskiej w północnym Teksasie w miejscowości Clarksville. Brał udział w II wojnie światowej służąc w Wojskowym Korpusie Lotniczym w Azji. Zasługi wojenne umożliwiły mu podjęcie studiów anglistycznych w Uniwersytecie w Denver. Doktoryzował się w Uniwersytecie Missourskim w 1954 r. z literatury angielskiej. Pracował jako nauczyciel akademicki w Uniwersytecie w Denver do emerytury (1985), wykładał sztukę kreatywnego pisania.
W 1965 r. wydanie w nakładzie dwutysięcznym Stonera w oficynie Viking nie było sukcesem. Wszystko zmieniło się w 2005 roku, gdy dwutygodnik „The New York Review of Books” umieścił Stonera na liście klasyki. Jednak dopiero francuski przekład znanej pisarki Anny Gavaldy z 2011 r. stał się początkiem lawiny popularności książki Williamsa. Najpierw stała się modna w Europie. Niedługo potem moda ogarnęła Stany Zjednoczone i tam krytycy literaccy, ale też znani pisarze, ogłosili ją bestsellerem. W Polsce pierwsze wydanie wyszło pod tytułem: Profesor Stoner, w przekładzie Pawła Cichawy, w Wydawnictwie Sonia Draga, w Katowicach w 2014 roku. Ale dopiero wydanie z 2023 roku, w innym przekładzie, zaczęło funkcjonować znacznie bardziej widocznej w przestrzeni publicznej. Opowieść o tym, jak doszło do odkrycia tej powieści ze szczegółami i niezwykle interesująco opisuje w posłowiu Skromna książka do polskiego drugiego wydania jej tłumacz, Maciej Stroiński. Habent sua fata libelli!
Postać głównego bohatera, jego żony i wielu innych drugoplanowych postaci oraz ich perypetie nie są do końca fikcją literacką. Ustalenia Stroińskiego wykazały, że Stoner to postać wzorowana na postaci poety, anglisty i filologa klasycznego Jamesa Vincenta Cunninghama, pracującego w Instytucie Anglistyki Uniwersytetu Missouri. Tłumacz wskazuje też na istotne podobieństwa nie tylko życia, ale też twórczości, obydwu pisarzy. Williams będąc doktorantem napisał pracę poświęconą esejowi Cunninghama o poezji, cenił jego pisarstwo. Stoner zatem to też sam Williams.
William Stoner – jak czytamy w powieści – „urodził się w 1891 roku w małym gospodarstwie rolnym pośrodku stanu Missouri, opodal miasteczka Boonville, jakieś sześćdziesiąt kilometrów od miasta Columbia, siedziby uczelni” (s. 8). W domu Stonerów mówiło się niewiele, w pobliżu nie było sąsiadów, William nie miał rodzeństwa. Ciężka praca wypełniała życie całej trójki. Stoner nie myślał o innej przyszłości, żył w przekonaniu, że będzie pracował na roli. Ojciec postanowił wysłać go na nowo otwarte studia rolnicze do Columbii, które trwać miały cztery lata. Liczył na to, że syn posiądzie nowoczesną wiedzę umożliwiającą lepszą, wydajniejszą, a zarazem lżejszą, uprawę ziemi. Zamysł był taki, że William zamieszka na czas studiów u kuzyna matki, mieszkającego opodal Columbii, w zamian za pomoc przy gospodarstwie, co zmniejszy koszty wyjazdu na studia. Ten dosyć szczegółowy opis pokazuje życie Stonera jako niezaplanowane przez siebie, ale też nieprzypadkowe. Jego wybory nie wynikały z marzeń, ale z postawy godzenia się z losem popartej umiejętnością podejmowania i wykorzystania tego, co ów los przynosi. Można przywołać tu starożytną zasadę życia zgodnego z naturą, czyli tym, co nieuniknione. Co ciekawe, w przypadku Stonera łączył on postawę stoicką z epikurejską. Miał bowiem w sobie stoicką zdolność przyjmowania z pokorą tego, co los przyniesie, a jednocześnie hołdował zasadzie małych radości, życia w ukryciu, nie sięgania po laury, zaszczyty, zazwyczaj okupione cierpieniem i niepewnością losu. Starał się żyć niepostrzeżenie, ale czerpać prostą radość z samego faktu życia. Nie miał wielkich ambicji, był zwyczajnym człowiekiem, chciał po prostu przeżyć życie tak, by go nie żałować.
Na trzecim semestrze rolnictwa, oprócz wykładów z gleboznawstwa, Stoner miał także wykład z historii literatury angielskiej, prowadzony przez Archera Sloane’a (którego postać także ma realne wzorce – mistrza Cunninghama, filologa Yvora Wintersa, oraz mentora i wydawcę Williamsa Alana Swallowa; zob. Stroiński, s. 340). To był punkt zwrotny w jego biografii. Zamiast życia rolnika wybrał karierę akademicką, wybrał nie ziemię, tylko literaturę. Po licencjacie i magisterium, zaczął studia doktoranckie. Kiedy 6 kwietnia 1917 r. Kongres Stanów Zjednoczonych wypowiedział wojnę Cesarstwu Niemieckiemu, Stoner – inaczej niż jego dwaj przyjaciele-doktoranci – nie zaciągnął się do armii. Został na uniwersytecie. Dalsze życie Stonera wygląda z pozoru zwyczajnie: zakochuje się, żeni, na świat przychodzi jego córka i zaznaje trudów, ale też radości rodzicielstwa, pracuje jako wykładowca, lubi swoją pracę, wykonuje ją sumiennie. Małżeństwo okazuje się męczarnią, rodzicielstwo bardziej trudem niż przyjemnością, w pracy jest niedoceniany i napiętnowany przez kolegę, z którym wszedł w konflikt broniąc standardów naukowości, jakie uznawał. Na nieszczęście tenże kolega stał się jego przełożonym, a zarazem prześladowcą. Stoner, a jakże, ma romans z doktorantką, który musi jednak przerwać, by zachować rodzinę i pracę, w końcu umiera na nowotwór.
W powieści znajdziemy wiele ciekawych wątków: romans z doktorantką, Katherine Driscoll, wrogo-koleżeńskie relacje z kolegą, a potem przełożonym, Hollisem Lomaksem. Interesujące są też, przynajmniej dla ludzi pracujących w zawodzie nauczyciela akademickiego, opisy zawodowych relacji dotyczących możliwości awansu albo jego blokowania. Odkrycie: wydaje się czasem, że realia życia akademickiego lat sześćdziesiątych na prowincjonalnym uniwersytecie w Stanach Zjednoczonych to niejednokrotnie nasze współczesne realia. Powieść ma swój rytm, nie jest on szybki, ale harmonijny, nastrojowy. Jest w niej atmosfera spokoju, refleksji. Czytelnik współmyśli ze Stonerem, ma czas na przymierzenie się do jego ról.
Powieść jest zapisem życia, od narodzin do śmierci, jednego człowieka, życia przeciętnego, banalnego. A jednak ulegamy czarowi Stonera. Kim zatem jest tytułowy bohater? Najprościej mówiąc, był zwyczajnym, przeciętnym człowiekiem, jednym z wielu, kimś z kim każdy może się utożsamić. Stoner to Everyman, nieomal bohater moralitetu. Tym, co do niego przyciąga, jest jego autentyzm, niekłamana, autentyczna zwyczajność. To człowiek egzystencjalnie szczery, autentyczny. Jego życiu przewodziły dwie modernistyczne idee: autentyczności i samospełnienia. Powieść napisana jest w duchu wczesnego modernizmu, bliższego pisarstwu Gustava Flauberta niż Jamesa Joyca. Stąd, może nieoczekiwanie, wiele analogii pomiędzy Stonerem a Panią Bovary, o których pisze Stroiński (s. 347). Wydaje mi się jednak, że Stoner – gdyby nie zmarł przedwcześnie – zbliżał się do przemiany Stefana Dedalusa, który zadeklarował: „Nie będę służył rzeczy, w którą przestanę wierzyć, bez względu na to, czy będzie nazywała się domem, ojczyzną czy Kościołem […] Nie obawiam się samotności, przykrości doznanej za cudze przewiny ani porzucenia wszystkiego, co mi wypadnie porzucić” (J. Joyce, Portret artysty z czasów młodości, przeł. Z. Allan, PIW, Warszawa 1957). Stonerowi zabrakło odwagi i czasu. To największe przywary zwyczajnego życia.
Afirmacja zwyczajnego życia to fundamentalna idea nowoczesności. Życie Stonera to pochwała zwyczajnego życia, tym samym jest on na wskroś nowoczesnym, współczesnym człowiekiem. Analizie zwyczajnego życia kanadyjski filozof Charles Taylor poświęcił cały rozdział swojej fundamentalnej rozprawy Źródła podmiotowości. Narodziny tożsamości nowoczesnej (PWN, 2001), pokazując jak istotny to moment dla kształtowania się epoki nowoczesności i tożsamości nowoczesnej. Pisał: „Kiedy samo życie nabiera zbyt dużego znaczenia, staje się zagrożeniem dla dobrego życia” (s. 393). Co charakteryzuje zwyczajne życie? Sfera zwyczajnego życia to kulturowa i społeczna sfera wytwarzania i odtwarzania życia jako takiego, w jego kulturowych i społecznych formach, a to oznacza uprzywilejowanie pracy i więzi społecznych, czyli głównie życia rodziny. Zwyczajne życie z perspektywy jednostkowej to po prostu praca i rodzina, a bycie podmiotem z perspektywy zwyczajnego życia to bycie podmiotem pracy i podmiotem w rodzinie (ma się swoje miejsce) – i takie jest życie Stonera. A raczej takie być miało.
Polskie powodzenie powieści to być może reakcja na historyczną przemianę, słabo zauważalną przez wszystkich. W końcu i nas, poszarpanych przez historię, odciętych od świata żelazną kurtyną, wystawionych na paradoksy powojennych dziesięcioleci, objęło zwyczajne życie. Stoner dla polskiego czytelnika to w gruncie rzeczy opis smaku tego życia.
Recenzja została opublikowana w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
Za jedno z najważniejszych haseł wielopartyjnej Koalicji 15 Października zgodnie uznano zmiany w systemie edukacji. Było jednak jasne, że radykalnych zmian systemowych dotyczących struktury szkoły i profilu poszczególnych jej typów oraz wieku rozpoczynania nauki (sześć, a nie siedem lat) nie będzie można przeprowadzić. Ani uczniowie, ani nauczyciele, ani rodzice, ani budżet państwa nie udźwignęliby trzeciej kolejnej reformy strukturalnej, gdyż groziłoby to kompletną dezorganizacją systemu. Zadekretowano więc podwyżkę uposażeń nauczycieli (co już się stało), likwidację niektórych przedmiotów (HiT), wprowadzenie zajęć z udzielania pierwszej pomocy medycznej oraz (od 2025 r.) wprowadzenie dwóch nowych przedmiotów: edukacji obywatelskiej (w miejsce HiT) i edukacji zdrowotnej (zamiast wychowania do życia w rodzinie). Co będzie z wymiarem nauczania religii (dwie czy jedna godzina tygodniowo), nie do końca wiadomo. PSL proponuje wprowadzenie wychowania patriotycznego, co zapachniało podróbką HiT. To są jednak szczegóły, niewiele poprawiające efekty nauczania.
Dyskusja przeniosła się do sfery dobrze znanej, tj. do analizy możliwości zmian podstawy programowej, zwłaszcza w zakresie przedmiotów humanistycznych w liceum ogólnokształcącym, bo ta zawsze była tematem licznych polemik i krytyki. Odżyły stare spory na temat doboru tekstów literackich. Sienkiewicz czy Gombrowicz, a może Rymkiewicz? Nowy rok szkolny uczniowie rozpoczną w starej szacie (czyli ze starą podstawą). Zapowiedziano, że nowa podstawa programowa wejdzie w życie w 2026 r.
Byłoby wskazane, żeby dyskusję nad tą podstawą osadzić w kontekście przyszłych (głębszych) zmian systemowych.
Po pierwsze – szkoła ma przede wszystkim (poza sprostaniem aspiracjom intelektualnym i zawodowym młodzieży) przygotować do wypełniania w przyszłości określonych ról zawodowych. Najogólniej – roli np. kwalifikowanego robotnika, średniego personelu zawodowego (technicznego, ekonomicznego, administracyjnego, medycznego itd.) i wysoko kwalifikowanych kadr, co wymaga wykształcenia na poziomie wyższym.
Wadą reformy Mirosława Handkego z 1998 r. było położenie nacisku na kształcenie tej ostatniej grupy, tak jakby wszyscy absolwenci mieli być inżynierami, lekarzami, a najlepiej profesorami uniwersytetów. Część z nich nie dysponuje jednak takimi możliwościami intelektualnymi i finansowymi, a gospodarka wymaga bardziej zróżnicowanej struktury kształcenia, ma bowiem bardziej zróżnicowane potrzeby.
Nieżyjąca już minister Krystyna Łybacka rozpoczęła dyskusję nad tym oczywistym zadaniem, jakim były przemiany strukturalne w systemie szkolnym. Potem o nich zapomniano, a wyczyny duetu Zalewska – Czarnek doprowadziły do czasowej degrengolady organizacyjnej (tę zdaje się już opanowano) i sporów o ideową wymowę obowiązujących programów oraz o cele wychowawcze. Zaczynanie teraz od podstawy programowej w liceach ogólnokształcących, a nie od określenia zadań i struktury szkół wszystkich szczebli, z punktu widzenia potrzeb odbiorców i możliwości samych uczniów, przypomina stawianie wozu przed koniem. Nie ma jednak wyjścia. Jeśli to już robimy, powinniśmy robić ze świadomością, że zmian systemowych w edukacji nie da się uniknąć w bliższej lub dalszej przyszłości (mam nadzieję, że w bliższej).
Zwłaszcza, że – po drugie – we współczesnej rzeczywistości szkoła nie jest jedynym źródłem dostarczania informacji oraz kształtowania postaw i zachowań społecznych, a jej znaczenie w całości procesu zdobywania i wykorzystywania zasobów wiedzy (edukacji w szerszym rozumieniu) stopniowo maleje. Wiedzę (byle tylko chcieć) można pozyskiwać z różnych źródeł (wzrasta więc rola samokształcenia). Szkoła ma natomiast (i nikt jej w tym nie zastąpi) przygotować absolwentów wszystkich szczebli do właściwego i efektywnego z nich korzystania[1].
Pracę nad podstawą programową z języka i literatury polskiej w liceach ogólnokształcących trzeba zatem prowadzić, mając świadomość potrzeby zmian systemowych, w tym strukturalnych, ale nie wiedząc wiele o jej założeniach. Pisząc o tym dawniej, wyróżniłem w przyszłej szkole trzy segmenty[2]:
Etap propedeutyczny (zakładam, że powinien trwać sześć lat). Na tym etapie proces edukacyjny jako całość koncentrowałby się na zdobyciu narzędzi pozyskiwania wiedzy i przetwarzania informacji, do których zaliczam: język ojczysty, dwa języki obce, matematykę i informatykę oraz umiejętność korzystania z tradycyjnych i elektronicznych środków, od biblioteki, archiwów, słowników i encyklopedii po sztuczną inteligencję. Pozostałe przedmioty byłyby ograniczone do przekazania bazowej wiedzy o naturze i kulturze (widziałbym tu dwa przedmioty integrujące wiedzę: a) historyczno-społeczną, b) fizyko-chemiczno-biologiczną i geograficzną, w systemie anglosaskim: science). W zakresie języka polskiego celem byłoby nauczenie poprawnego i sprawnego posługiwania się polszczyzną, czytanie i pisanie ze zrozumieniem (ang. comprehension i composition), uświadomienie roli języka w poznaniu świata i człowieka, zaznajomienie z charakterem i specyfiką literatury i dziedzin pokrewnych (film, telewizja, słuchowisko radiowe, media społecznościowe itd.) oraz wyrobienie nawyku czytania i stałego obcowania z literaturą.
Etap preorientacyjny (zakładam, że potrwa około dwóch lat), którego celem byłoby określenie predyspozycji i możliwości indywidualnych oraz wybór przyszłego zawodu. Ten czas mógłby zostać wykorzystany na uzupełnienie wiedzy i jej usystematyzowanie; w przypadku przedmiotu język polski byłaby to wiedza teoretyczna z zakresu gramatyki opisowej (nie byłoby jej na etapie propedeutycznym) i wstęp do historii języka (zrozumienie, że język się rozwija i będzie rozwijał oraz jak to się dzieje). W przypadku wiedzy o literaturze – pozyskanie wiadomości z zakresu historii literatury (charakterystyka poszczególnych okresów w literaturze i najwybitniejszych przedstawicieli każdego z nich).
Etap specjalistyczny (cztery lata), w którym nastąpi pogłębienie wiedzy w wybranych dziedzinach i przygotowanie do dalszej nauki na poziomie wyższym. Ci, którzy wybiorą profil humanistyczny i w większości podejdą do matury z języka polskiego w wersji rozszerzonej, będą mieli zwiększony zestaw lektur, więcej materiału z teorii literatury polskiej i obcych.
Wszyscy absolwenci, niezależnie od charakteru szkoły (liceum ogólnokształcące, technikum czy szkoła zawodowa), mieliby średnie wykształcenie i możliwość kontynuowania nauki bez żadnych ograniczeń formalnych.
To jedna z możliwości. Nie można wykluczyć pojawienia się innych propozycji albo pozostawienia struktury szkoły w niezmienionej postaci. Na dziś nie prowadzi się jednak żadnych prac w tym kierunku.
Mimo tych zastrzeżeń, analiza obecnej postaci podstawy programowej z literatury i języka polskiego skłania do wdrożenia prac nad jej modernizacją. Trzeba przy tym pamiętać, że język polski (choć to najważniejszy obok matematyki przedmiot), plasuje się wśród 24 przedmiotów w liceum ogólnokształcącym (w tym 10–12 od zawsze nauczanych na tym szczeblu edukacji szkolnej).
Możliwe wydają się trzy przesłanki przygotowania obowiązującej listy lektur:
1. Podejście historyczno-literackie, z którym mamy do czynienia od lat, także w obecnej podstawie programowej. Obowiązuje w nim układ chronologiczny, od średniowiecza po współczesność[3]. Uczeń ma (po nauce w liceum) rozumieć podstawy periodyzacji literatury i sytuować utwory literackie w poszczególnych okresach, rozpoznawać konwencje literackie, rozróżniać gatunki epickie, liryczne, dramatyczne i synkretyczne, rozpoznawać treści, sposoby kreowania i środki wyrazu artystycznego, wreszcie przedstawiać własne propozycje interpretacji utworu, umieszczać je w odpowiednich kontekstach oraz „rozpozna[wać] obecne w utworach literackich wartości uniwersalne i narodowe, określa[ć] ich rolę i związek z problematyką utworu oraz znaczenie dla budowania własnego systemu wartości”. Musi oczywiście znać i rozumieć treści utworów obowiązkowych oraz ich związek z programami epoki literackiej, zjawiskami społecznymi, historycznymi, egzystencjalnymi i estetycznymi.
Na historii literatury koncentruje się więc nauczanie w wersji obowiązującej wszystkich uczniów, tyle bowiem wystarczy, by zdać maturę. W części rozszerzonej cele dotyczą w większości teorii literatury, w tym: umiejętności odczytywania tekstów w warstwie semantycznej i semiotycznej, rozumienia pojęcia tradycji literackiej, rozpoznawania w utworach cech prądów literackich, operowania konwencjami i środkami wyrazu artystycznego.
Do programu polonistyki szkolnej włączono odbiór literackich i pozaliterackich tekstów kultury. Uczniowie mają odczytywać (odbierać), przetwarzać i hierarchizować informacje z tekstów kultury, w tym tekstów publicystycznych, retorycznych, naukowych i popularno-naukowych, analizować ich treść i sens oraz sposób prowadzenia wywodu, scharakteryzować główne prądy filozoficzne epoki (sic!) oraz odczytywać pozaliterackie teksty kultury.
Gramatyka potraktowana jest dość skromnie, wydaje się, że dostatecznie wbito do głowy uczniom szkół podstawowych wiedzę z gramatyki opisowej, by nie poszerzać już jej zakresu. Co do kwestii operowania językiem nacisk został położony na rozróżnianie (praktycznego) stylu i stylizacji oraz rozpoznawanie i ocenianie mody językowej. Nauczanie ma polegać głównie na wykorzystywaniu i utrwalaniu zdobytej wiedzy i doskonaleniu stylistyki. To optymistyczne założenie; na tym etapie uczniowie nadal robią błędy ortograficzne, zaś poprawne wykorzystanie w praktyce wiedzy z dziedziny fleksji, słowotwórstwa, frazeologii i składni w analizie i interpretacji tekstów oraz w tworzeniu własnych wypowiedzi jest raczej pragnieniem autorów niż odzwierciedleniem stanu faktycznego. Pojęcia: znaku językowego, aktu komunikacji językowej, funkcji języka oraz ważne dziś zagadnienia manipulacji, dezinformacji, półprawdy, bańki informacyjnej mają swoje miejsce w części poświęconej komunikacji językowej i kulturze języka (dodatkowo w rozszerzonej, na ile w praktyce – nie wiadomo).
W pozycji elementy retoryki nacisk został położony na rozróżnianie celów w wypowiedzi, wyjaśnianie, w jaki sposób użyte środki oddziałują na odbiorcę, służą rozpoznawaniu i rozróżnianiu elementów wypowiedzi, zaś w wypowiedzi pisemnej – na poznaniu charakteru polemiki oraz tworzeniu form użytkowych, tworzeniu planu wypowiedzi i formułowaniu własnych propozycji odczytania tekstu.
Charakterystyczne, że korzystanie z tradycyjnych i elektronicznych źródeł pozyskiwania informacji (dominujące w pozycji: samokształcenie) odbywa się dopiero w szkole ponadpodstawowej. W przyszłości powinno mieć miejsce na proponowanym etapie propedeutycznym, a więc w klasach 1–6 (jak podano wyżej).
Cele kształcenia są zbiorem pobożnych życzeń. Autorzy nie chcieli jednak zrezygnować z wyznaczenia maksimum. Takie podejście tworzy fikcyjny wizerunek absolwenta. Zakres materiału wykracza poza możliwości jego przyswojenia.
Więcej spostrzeżeń potwierdzających tę tezę daje analiza listy lektur. Lektury obowiązkowe w wersji podstawowej operują nazwiskami blisko 80 autorów, a po uwzględnieniu literatury zalecanej – nazwiskami dalszych 36. Pod niektórymi z nich kryje się kilka pozycji (np. Kochanowski, Mickiewicz), w innych z twórczości (zwłaszcza poetyckiej danego twórcy) autorzy listy wybierają kilka pozycji (głównie wierszy). Z niektórych zaś zalecane są jedynie fragmenty (np. Biblia, Homer, Szekspir, Żeromski itd.). Na ile służą one egzemplifikacji ogólniejszych kwestii teoretycznych czy charakterystyce prądów i tendencji w literaturze – nie sposób tę z listy wyczytać.
Lista dla wersji rozszerzonej obejmuje 23 nowe nazwiska oraz szersze spectrum twórczości autorów już wymienionych w wersji podstawowej (np. Słowacki, Norwid, Szekspir).
Nie wchodząc w zbyt skomplikowane obliczenia, można przyjąć, że ucznia obowiązywać będzie znajomość 80 pozycji, zaś tych, którzy wybrali wersję rozszerzoną, a więc potencjalnych kandydatów na studia humanistyczne, jeszcze 23 pozycji o różnej objętości. Przy czym wybrane wiersze zmieszczą się na kilku stronach, ale Lalka to 570 stron, I część Chłopów to blisko 170 stron, zaś Mistrz i Małgorzata (wersja rozszerzona) to 560 stron.
Przyjęcie wariantu historyczno-literackiego w dotychczasowej postaci stwarza sytuację nadmiaru. Niezdolność do opanowania tak olbrzymiego (ilościowo) materiału oraz do sprostania maksymalistycznemu ujęciu celów kształcenia wywołują efekt zniechęcenia i frustracji zarówno wśród nauczycieli, jak i uczniów. Mimo tego nadmiaru nietrudno zauważyć braki niektórych ważnych pozycji, o czym za chwilę.
Statystycznie rozkładając to na cztery lata, w każdym roku uczniowie powinni przeczytać, zrozumieć, streścić i scharakteryzować około 25 pozycji.
W ogólnym poczuciu samooszukiwania się i fikcji tkwi prawdopodobnie jedna z przyczyn spadku zainteresowania literaturą, zastępowania lektur brykami, wzajemnej wymiany streszczeń itp. Nie chodzi więc o znajomość literatury, lecz o to, by zdać egzamin.
Kolejny problem to zakres wiedzy i w miarę swobodnego operowania nią. Uczeń ma rozróżniać gatunki epickie, liryczne, dramatyczne i synkretyczne (to jasne!), w tym gatunki poznane w szkole podstawowej, oraz epos, odę, tragedię antyczną, psalm, kronikę, satyrę, sielankę, balladę, dramat romantyczny, powieść poetycką, a także odmiany powieści i dramatu oraz wymienić ich podstawowe cechy gatunkowe. Ma rozpoznać ironię i autoironię, komizm, tragizm, humor, patos, określić ich funkcję w tekście i rozumieć ich wartościujący charakter. Jeszcze gorzej rzecz się ma z tzw. środkami wyrazu artystycznego. Obok poznanych w szkole podstawowej to także środki znaczeniowe: oksymoron, peryfraza, eufonia, hiperbola; środki leksykalne, w tym frazeologizmy, składniowe: antyteza, paralelizm, wyliczenie, epifora, elipsa; wersyfikacyjne, w tym przerzutnia. W wersji rozszerzonej dochodzą jeszcze: aliteracja, paronomazja, kontaminacja, metonimia, synekdocha, synestezja, odmiany inwersji, gradacje, aluzje itd. Wydaje mi się, że satysfakcjonującej odpowiedzi na pytania o definicje każdego z tych środków stylistycznych mogliby udzielić tylko absolwenci polonistyki, specjalizujący się w poetyce, a i to nie wszyscy. Definicja to jedno, uczeń ma jeszcze zrozumieć te definicje.
Dla przykładu podaję synekdochę, która zgodnie z Wikipedią stanowi odmianę metonimii (ignotum per ignotum). To figura retoryczna, wyraźnie wskazująca na jakieś zjawisko przez użycie nazwy innego zjawiska, zawierającego to pierwsze lub zawierającego się w tym pierwszym. A jest kilka odmian synekdochy: pars pro toto, totum pro parte, rodzaj zamiast gatunku, liczba pojedyncza zamiast mnogiej, i to jeszcze nie wszystko na ten temat. A że w podstawie wyliczyłem około 20 „tropów”, to materiał przekracza zdolność trwałego przyswojenia. Użyteczność ze znajomości tej terminologii wydaje się znikoma. Z tym samym problemem borykają się studenci polonistyki, którzy czytają „na akord”, zapamiętują treści tylko do czasu egzaminu i gubią tę wiedzę tak szybko, jak szybko ją sobie przyswoili.
Konwencja historyczno-literacka, która z natury rzeczy nakazuje poszerzyć do granic niewykonalności obowiązujący i zalecany materiał, zmusza tym samym do szukania ograniczeń. Na czoło wysuwa się problem selekcji, którego przy tak rozbudowanej liście i z braku kryteriów nie sposób zrealizować. Po głębszej analizie wydaje się, że zamiast ograniczenia pojawiać się mogą propozycje uzupełnień. Nie ma w wersji podstawowej Reja – ojca literatury polskiej, nie ma np. Siłaczki Żeromskiego (jak zrozumieć pozytywizm bez uwzględnienia tej fundamentalnej dlań lektury?). Mamy niedosyt literatury dwudziestolecia, a jeszcze większe trudności występują podczas wyboru autorów współczesnych.
Nie znamy jego kryteriów. W liście wymienia się jedynie Tokarczuk (a do tego tylko jedno – niezbyt reprezentatywne dla jej twórczości – opowiadanie). Twardocha w ogóle nie ma w wykazie. Modnych dziś kryminałów, książek sensacyjnych i fantasy też nie ma (Bonda, Mróz, Chmielarz, Krajewski, z obcych choćby Gwiezdne wojny czy twórczość Kinga lub modnych autorów skandynawskich). Pozycji takich jest wiele, niektóre o wątpliwej wartości. Pojawia się zatem problem nie tylko uwzględnienia w lekturach literatury tego typu, lecz także jej wartościującej selekcji. Sporo by się chciało do listy dopisać, a przecież celem było jej skrócenie i zmniejszenie wymagań, bo obecna zdecydowanie przekracza zdolności pojmowania i rozumienia. Realne możliwości uczniów sięgają obecnie nie 25, a około 5 pozycji rocznie.
Odejście od ujęcia historyczno-literackiego napotka natomiast zapewne trudności wynikające z wieloletniej tradycji. Nauczyciele są zresztą kształceni na studiach polonistycznych wedle tego (starego) wzorca.
2. Drugie to podejście teoretyczno-literackie, znane ze szkół anglosaskich. Można określić je jako analizę dzieła literackiego. Z grubsza (nie możemy odnieść się do krajowych przykładów ani do listy lektur sporządzonej przy takim podejściu) polega ono na wybraniu kilku utworów z każdego z rodzajów literackich (liryka, epika, dramat) i dokonywaniu egzegezy ich treści, gatunku, struktury, środków wyrazu artystycznego, z uwzględnieniem kontekstu historycznego i analizy porównawczej. Teoretycznie można przy tym ograniczać liczbę analizowanych pozycji, kładąc nacisk na aspekty formalne. Można powiększać „egzemplifikację” poprzez dobór większej liczby analizowanych pozycji tak, by równocześnie tworzyć przesłanki do przekazania większej dawki wiedzy historyczno-literackiej i osadzenia utworów w szerszym kontekście.
Biorąc za podstawę akademicki podręcznik teorii literatury M. Głowińskiego, A. Okopień-Sławińskiej i J. Sławińskiego (obowiązujący kilka pokoleń studentów polonistyki), można zaprezentować roboczą, mocno uproszczoną makietę takiego programu, zawierającą główne tematy:
– co to jest literatura? Dzieło literackie a inne dzieła twórczości artystycznej. Teoria literatury a inne dziedziny nauki o literaturze (historia literatury, krytyka literacka);
– funkcje literatury: społeczno–poznawcza, estetyczna i wychowawcza;
– treść i forma w strukturze dzieła literackiego (podstawowe składniki treści oraz styl i kompozycja utworu);
– wypowiedź literacka a system językowy;
– środki stylistyczne w utworze literackim (słowotwórcze, semantyczne, składniowe);
– elementy wersyfikacji: rym i rytm;
– systemy wiersza polskiego (średniowieczny, sylabiczny, sylabotoniczny, toniczny, wiersz nieregularny i wolny), postaci i funkcje rymu;
– kompozycja utworu. Dominanty kompozycyjne: podmiot wypowiadający, odbiorca, bohater zdarzenia, czas i przestrzeń;
– rodzaje literackie i czynniki je wyróżniające (liryka, epika, dramat);
– gatunki literackie;
– liryka. Podmiot liryczny. Podmiot indywidualny i zbiorowy, właściwości stylowo-kompozycyjne, typy przeżyć w liryce: liryka miłosna, liryka filozoficzna, liryka religijna, liryka polityczna i patriotyczna;
– epika. Narrator, bohater, fabuła – podstawowe elementy utworu epickiego. Formy epickie. Narracja, wypowiedzi bohaterów, typologia form językowo-stylistycznych. Gatunki epickie: nowela, opowiadanie, powieść, epos, gatunki mieszane i pograniczne;
– dramat. Dramat a teatr. Budowa świata przedstawionego. Struktura językowa dramatu. Tekst główny i poboczny. Podstawowe formy dramatu (od starożytności do czasów współczesnych);
– literatura dydaktyczna;
– literatura ludowa;
– teoria procesu historyczno-literackiego.
Przy podejściu teoretyczno-literackim uczniowie i absolwenci mogą stosować pozyskaną wiedzę i umiejętności w celu analizy każdego dzieła literackiego, także literatury obcej. Teoretycznie znikałby też problem wyboru lektury. Jedynym kryterium wytypowania danego dzieła jako podstawy analizy byłaby jego reprezentatywność, tak by mogło być ono poddane w miarę wszechstronnej analizie. Nie byłoby ograniczeń wyboru wynikających z chronologii.
Dobrym przykładem epiki mogłaby być Lalka Prusa, dramatu – wybrany dramat Szekspira, zaś liryki – bogaty w „tropy” poemat, albo wybrany wiersz młodopolski (np. Tetmajera lub Staffa). Gdyby sięgać po literaturę faktu, mógłby to być np. Inny świat Herlinga-Grudzińskiego. Schemat lekcji na temat tego utworu (zamieszczony zresztą w internecie) obejmowałby: informację biograficzną o autorze, uwzględniającą także szerszy kontekst historyczny, genezę jego powstania, czas i miejsce akcji, streszczenie utworu (do praktycznego wykorzystania), charakterystykę (do praktycznego wykorzystania) bohatera i innych osób (w tym przypadku współwięźniów), ocenę zachowań postaci występujących w utworze i ich postaw moralnych w ekstremalnych warunkach (temat do dyskusji). A także – charakterystykę gatunku literackiego i środków wyrazu artystycznego, jakimi autor się posługuje. Analiza np. utworu poetyckiego i stosowanych przez autora środków stylistycznych dawałaby też okazję do rozszerzenia kontekstu – zaprezentowania pełniejszej ich palety itd.
Bezspornym mankamentem tego podejścia są ograniczone możliwości prezentacji literatury w jej ciągu rozwojowym. Chyba niewiele miejsca znalazłoby się dla literatury polskiego średniowiecza i baroku (z Bogurodzicą, kazaniami świętokrzyskimi i Gallem Anonimem oraz kazaniami Skargi – kanonicznymi pozycjami w konwencji historyczno-literackiej).
Największą chyba wadą wyboru podejścia teoretyczno-literackiego jest jego mała atrakcyjność w zestawieniu z zainteresowaniami nastolatków. Trudno obudzić w sobie pasję poznawczą podczas analizowania wiersza, definiowania środków stylistycznych czy wyszukiwania cech odróżniających nowelę od opowiadania.
3. Można byłoby, choć na razie tylko dla celów studyjnych, rozważać uwzględnienie podejścia z punktu widzenia kontekstu kulturowego. Punktem wyjścia dla przygotowania podstawy programowej byłoby przekonanie, że „[l]iteratura […] daje się dziś określić jedynie jako zinstytucjonalizowana sztuka wypowiadania ludzkiego doświadczenia rzeczywistości – w całym jego zróżnicowaniu i specyfice”[4]. Innymi słowy, chodzi o umieszczenie wiedzy o literaturze w istniejącej i zmieniającej się rzeczywistości kulturowej. Problemy tej rzeczywistości, obecne sytuacje i konflikty nurtują współczesne społeczeństwa, nurtują także, a może przede wszystkim, młodzież. Wskutek podtrzymywania tradycyjnych form przekazywania wiedzy o literaturze (zarówno w konwencji historyczno-literackiej, jak i teoretyczno-literackiej) literatura traci rolę najważniejszego przekaźnika treści ideowych, społecznych i moralnych uznanych za aktualne i ważne. Jeśli ktoś w ogóle przejął tę rolę, to są to sztuki audiowizualne (film, wybrane gatunki muzyki rozrywkowej, rap?) i przede wszystkim i coraz szerzej media społecznościowe. Jak je odzyskać lub zbudować na nowo?
„Wypada w każdym razie zgodzić się, że literackie i pozaliterackie obrazy świata kształtują symboliczne uniwersum, dyskursywne terytorium kultury, do którego i my należymy – współtworząc je, podlegając mu i próbując go zrozumieć. Teoria zaś wydaje się mieć wystarczające uprawnienia i kompetencje, by stać się dziś kulturową teorią literatury[5] i badać (we własnych kategoriach) zarówno kulturowe wymiary literackich tekstów, jak i różnorodne praktyki dyskursywne, współtworzące owo terytorium – tę szczególną czasoprzestrzeń realności dyskursywnej, które one zarazem odtwarzają i projektują, dokumentują i fingują, kwestionują i konstytuują. Sądzę zatem (optymistycznie), że profesjonalny dyskurs literaturoznawczy nie zatraci ani swej «tożsamości», ani roli prawomocnej gałęzi wiedzy humanistycznej, gdy rozszerzając pole dociekań na całą rozległą dziedzinę retorycznych mechanizmów wytwarzania oraz społecznych kryteriów obiektywizacji dyskursywnych mechanizmów wytwarzania oraz społecznych kryteriów obiektywizacji dyskursywnych obiektów kultury – wyciągnie konsekwencje ze swej ewolucji oraz dzisiejszej samowiedzy”[6].
Autorzy i propagatorzy tego podejścia nie ukrywają, że głoszone przez nich poglądy stanowią dopiero elementy projektu badawczego, który prowadzą. Do sformułowania w pełni dojrzałego poglądu, a zwłaszcza do implementacji w praktyce szkolnej, droga bardzo daleka. Nie należy natomiast odrzucać idei pewnego wykorzystania tych pomysłów przy opracowaniu nowej podstawy programowej.
Nie istnieją tu żadne punkty odniesienia, można zatem wymienić tylko pewien zestaw tematów, wokół których mogłaby koncentrować się praktyka dydaktyczna w zakresie nauki o literaturze i języku. Co we współczesnym świecie stanowi owo „dyskursywne terytorium kultury”, wokół którego można byłoby gromadzić zasób wiedzy o literaturze – wymagałoby wnikliwej selekcji. Jeśli byłyby to tematy i sposoby prezentacji wychodzące naprzeciw zainteresowaniom młodego pokolenia, należałoby wykorzystać je podczas kształtowania podstawy programowej. Poniżej kilka przykładów tematów możliwych do wykorzystania podczas realizacji tego celu. Podane lektury nie są w żadnym przypadku obligatoryjne, zarówno ich liczba, jak i dobór mogą być zbliżone lub inne, chodzi tylko o wskazanie, na czym mogłoby polegać wykorzystanie podejścia kulturowego w układaniu podstawy programowej i listy lektur. Starałem się przy tym odnosić do pozycji z literatury polskiej, obecnych i dziś na tej liście:
Wszystkie te tematy są mocno osadzone we współczesności, każdy z nich daje możliwości wykorzystania literatury z różnych okresów historycznych, przynależnych do różnych prądów literackich, dotyczy różnych rodzajów i gatunków literackich, daje możliwości sięgnięcia do gatunków pokrewnych: biografie, wspomnienia, literatura faktu, publicystyka.
Każdy z wymienionych trzech wariantów podejścia ma swoje wady i zalety. Do realizacji wariantu historyczno-literackiego nauczyciele są już przygotowani, zaś jego dobre i słabe strony – zdefiniowane. Wadą jest niemożność uporania się z nadmiarem lektur, czego dotąd nie udało się skutecznie rozwiązać. A jego zweryfikowanie jest konieczne, w przeciwnym razie realizacja celów dydaktycznych okaże się niemożliwa. Arbitralna redukcja materiału jest rozwiązaniem złym, ale może na razie okazać się jedynym.
Zaletą wariantu teoretyczno-literackiego jest ujednolicenie naszego podejścia z doświadczeniami dużej grupy krajów. Łatwo można byłoby z tych doświadczeń skorzystać. Trudność sprawi natomiast tak wyraźna zmiana podejścia – z wymogu poznania drogi rozwojowej literatury (na każdym z etapów), a więc podejścia makro, na rzecz szczegółowej analizy tekstu, a więc na podejście mikro. Wymagałoby to zmian w programach studiów wyższych, a w konsekwencji także ukierunkowania w większym stopniu badań na teorię literatury. Uczniowie mogą także traktować materiał teoretyczno-literacki jako nudny (wystarczą definicje środków stylistycznych, by to dostrzec) i po prostu nie chcieć się tego uczyć.
Zaletą wariantu kulturowego jest przybliżenie literatury do aktualnych wydarzeń poruszanych także w dyskusji społecznej. To tematy obecne w mediach, w rozmowach, emocjonujące. Uczniowie są uczestnikami tych dyskusji, mają okazję do wyrażania swoich poglądów. Główna wada tego podejścia polega na tym, że nie jest to materiał spójny, zawierający usystematyzowaną wiedzę o literaturze, a taką powinna przekazywać szkoła. W literaturze polskiej nie ma także zbyt wielu pozycji na tematy możliwe do wykorzystania. Szkoła nie jest zwyczajnie przygotowana na taki eksperyment.
* * *
Ponieważ artykuł dotyczy listy lektur, nie poruszałem w nim kwestii metod nauczania – równie ważnej jak treści programowe. Od trafnie dobranych i skorelowanych z wybranym podejściem metod zależy przebudzenie uczniów z intelektualnego letargu oraz pobudzenie skłonności do prezentowania własnych opinii, odejście od powtarzania podyktowanej przez nauczyciela, jedynie słusznej interpretacji. Obracamy się bowiem w sferze kultury, a więc dyskursu, nie nauk ścisłych. Wprowadzenie takich metod byłoby najłatwiejsze przy zastosowaniu podejścia kulturowego. Na to jednak, a także po to, by spróbować dwóch pozostałych, mamy jeszcze dwa lata.
[1] M.in.: Andrzej Żor, Zapiski obłąkanego. Res Humana, Warszawa 2019.
[2] Wymienienie trzech etapów w procesie nauczania nie musi oznaczać propozycji powrotu do triady: szkoła podstawowa, gimnazjum, liceum. Można w ramach ośmioletniej szkoły podstawowej wydzielić programowo oba segmenty: klasy 1–3 (nauczanie początkowe) i 4–6 byłyby segmentem propedeutycznym, a 7–8 – segmentem preorientacyjnym, aby po raz kolejny nie wprowadzać zamętu organizacyjnego.
[3] Przytaczając poszczególne zapisy z obecnie obowiązującej podstawy, posługiwać się będę pewnymi skrótami i nieco je modyfikować.
[4] K. Nycz, Kulturowa natura, słaby profesjonalizm [w:] Kulturowa teoria literatury. Główne pojęcia i problemy, praca zbiorowa pod red. M. P. Markowskiego i K. Nycza, Universitas, Kraków 2012, s. 32.
[5] Nie podzielam optymizmu autora.
[6] K. Nycz, Kulturowa natura…, op. cit., s. 33 (podkreślenie autora).
[7] Pisze o tym szeroko Anna Łebkowska w artykule Gender w: Kulturowa teoria…, op. cit., s. 367–407.
Tekst ukazał się w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
Za Janem Szczepańskim, wybitnym socjologiem i myślicielem, autorem m.in. niezwykle ważnej książki Sprawy ludzkie wprowadziłam tutaj te rozróżnienia, które w potocznym użyciu nie występują. Dlatego do dość powszechnie używanych form na temat samotności wprowadzę uściślenie. Uczony bowiem napisał: „Odróżniamy osamotnienie i samotność, jako dwa różne stany i postacie ludzkiego bytowania, choć są one bardzo często utożsamiane, a przejawy i skutki osamotnienia są bardzo często przypisywane – mylnie – samotności. Określając najogólniej różnice między tymi dwoma stanami egzystencji ludzkiej, powiedziałbym, że osamotnienie jest brakiem kontaktu z innymi ludźmi oraz ze sobą samym, samotność natomiast jest wyłącznym obcowaniem ze sobą samym, jest koncentracją uwagi wyłącznie na sprawach swojego wewnętrznego świata”.
Od tej precyzyjnej definicji przejdźmy na grunt doświadczeń i indywidualnych przeżyć związanych ze wspomnianymi stanami egzystencji ludzkiej, które dla jednych są stanami przykrymi, dla innych – szczęśliwymi.
W okresie młodości mamy naturalną potrzebę bycia z innymi i wśród innych. Uczymy się od tych „innych”, czasem ich naśladujemy, akceptujemy lub nie, czyjeś poglądy, bądź staramy się dowieść swoich racji. Nawiązujemy kontakty towarzyskie, przyjaźnie, które wydają się nam niezbędne, działamy w różnych zespołach, organizacjach. Ale po pewnym czasie kurczy się grono znajomych, przyjaciół, dostrzegamy, że coraz bardziej jesteśmy osamotnieni, że wszystkie wcześniejsze kontakty tak naprawdę niewiele nam dały. Rodzi się przeczucie lęku przed taką sytuacją. Stąd pytanie: jak można sobie radzić z osamotnieniem i samotnością.
Mogłoby się wydawać, że odpowiedź jest banalnie prosta: starać się nie być samemu. Tymczasem wiadomo, że powstają np. takie sytuacje jak „samotność we dwoje” (choć poprawnie powinno się mówić o „osamotnieniu we dwoje”). Mają one miejsce, kiedy bliskie sobie dotąd osoby, przeważnie mąż i żona, tak bardzo oddaliły się od siebie, że nie mogą już znaleźć wspólnego języka, sformułować wspólnego celu, który by ich połączył na dalszą drogę życia.
Mówi się też, zwłaszcza współcześnie, o „samotności w tłumie”, mając na myśli stan zupełnej obojętności jednego człowieka wobec drugiego, niemożliwość budowania jakichś ludzkich więzi.
Kiedy mówimy o samotności z wyboru, to nie traktujemy tego stanu jako przykrego, niepożądanego. Wręcz odwrotnie. Z radością taki stan akceptujemy sami, bo go wybraliśmy. Dotyczy to jednak stosunkowo niewielkiej liczby ludzi. Kiedyś, w dawnych wiekach żyli pustelnicy, całe życie poświęcający Bogu i z nim zjednoczeni, nieodczuwający swego stanu jako przykrego. Wręcz przeciwnie. Są ludzie czasowo i świadomie izolujący się od otoczenia dla jakiś wyższych celów: napisania książki, dokonania odkrycia naukowego, zrobienia projektu budowli itp. Praca ta wymaga skupienia i wyłączenia się z normalnego życia rodzinnego, towarzyskiego, społecznego. Posłużę się tu przykładem jednego z największych myślicieli czasów odległych, bo z połowy XVI w., francuza Michela de Montaigne’a, któremu polski pisarz Józef Hen poświęcił książkę Ja, Michał z Montaigne.
Po burzliwym i bogatym życiu w czasach młodości, w wieku, który nazwalibyśmy dziś średnim, zamknął się w wieży swego zamku i oddał medytacjom, których rezultatem stały się trzy tomy Prób nazywane później „monografią duszy ludzkiej”. Tadeusz Boy Żeleński, któremu zawdzięczamy przekład tego dzieła na język polski, napisał we wstępie do Prób, że Montaigne „Oszczędza się w teraźniejszości, aby swoje skupienie, zgęszczone «ja» przekazać całemu ciągowi wieków i pokoleń”. To była samotność z wyboru, którą opisał. Do tego opisu nieco dalej odwołamy się jeszcze.
Jest osamotnienie wynikające ze ślepego, tragicznego losu. Dopada nas choroba, śmierć najbliższych, zostajemy nagle sami. Powiedział ktoś, że „samotność jest miarą ludzkich możliwości”. Wyraża się w tym przekonanie, że jeśli potrafię poradzić sobie z taką samotnością, to dowiodę pewnego heroizmu cechującego ludzi dzielnych. Tę maksymę słyszałam z ust pewnej matki, która wychowała cztery córki, ale nie potrafiła nawiązać z nimi głębszej więzi duchowej i czuła się z tego powodu bardzo nieszczęśliwa. Mówiła o tym z wielkim żalem do losu, ale nie do siebie.
Jest bardzo dużo kobiet opuszczonych przez mężów i odwrotnie. Wskutek rozwodu lub śmierci jednego z małżonków stali się osamotnieni. Mam znajomą, której zmarł mąż, będący zarazem jej troskliwym opiekunem. Wokół niej zrobiła się straszliwa pustka. Poczuła się osamotniona i odczuwała to jako największe nieszczęście, z którym początkowo nie potrafiła sobie poradzić, nie potrafiła nawiązać kontaktu z innymi ludźmi i całkowicie zamknęła się w czterech ścianach, przeżywając swój stan jako przykry. Jest to osamotnienie wynikające z nieumiejętności znalezienia się w nowej sytuacji po stracie najbliższej osoby.
Istnieją setki sposobów radzenia sobie z przykrym uczuciem osamotnienia. Wszystkie one jednak wymagają osobistej aktywności, poszukiwania takich form kontaktu z innymi, które dla naszego stanu ducha w tym okresie byłyby najbardziej potrzebne. Znam panie z niedużego miasta, które po aborcji piersi z powodu raka czuły się w swym nieszczęściu osamotnione. Mając mężów, rodzinę, mimo wszystko w tej konkretnej sprawie potrzebowały kontaktu z takimi, jak one, osobami, dotkniętymi podobnym nieszczęściem. Założyły klub „Amazonek”, jakich wiele jest w Polsce i zaczęły się spotykać, dzielić radości i smutki w nowej dla nich sytuacji. Poczuły się psychicznie znacznie lepiej.
Bywają osoby, które w takiej czy podobnej sytuacji losowej izolują się, pogrążają się w swoim nieszczęściu. I dopiero nacisk przyjaciół, zaproponowanie uczestnictwa w ciekawych zebraniach, namówienie do aktywności w miarę istniejących jeszcze sił fizycznych, pozwoliło im wyrwać się ze stanu, w jakim się same pogrążyły.
Wyjściem ze stanu osamotnienia może być poświęcenie swego czasu dzieciom, wnukom czy innym osobom, które potrzebują naszej pomocy. Wymaga to dużego wysiłku, dokonania wyboru takiego celu, który będzie źródłem także naszego własnego zadowolenia.
Stan samotności nie grozi i nie dokucza tym, którzy posiadają bogate życie wewnętrzne. Wspomniany wyżej Montaigne cały jeden rozdział Prób poświęcił pochwale samotności. Pisał on: „Dobrze jest posiadać żonę, dzieci, dostatek, a zwłaszcza zdrowie, kto może; ale nie przywiązywać się do nich do tego stopnia, aby nasze szczęście miało od tego zależeć. Trzeba sobie zachować jakiś zakamarek, wyłącznie nasz, zupełnie wolny, w którym byśmy pomieścili prawdziwą swobodę i uczynili zeń najmilszą naszą samotnię i ustroń. Tam trzeba się chronić na rozmowy z sobą samym, częste i stałe, i tak poufne, aby żadne zbliżenia ani wpływy nie miały do nich przystępu; tam można sobie gwarzyć i śmiać się swobodnie, jak gdyby się nie miało żon ani dzieci, ani dobytku, ani dworu i służby; i kiedy trafunkiem przygodzi się stracić wszystko, aby – powiadam – nie było nam dziwne obejść się bez tego. Dusza nasza z natury zwinna jest i podatna; może sobie obstać za towarzystwo, ma w sobie środki i zaczepki, i obrony; umie i przyjąć, i dać. Nie obawiajmy się zardzewieć w tym towarzystwie z gnuśnej bezczynności”.
Montaigne dodawał do tego łaciński werset, który miał wzmocnić jego myśli: „Tylko w samotności będziesz w towarzystwie”.
Jan Szczepański, do którego rozważań odwołałam się na wstępie rozmowy podkreślał, że samotności „[…] boją się zwłaszcza ludzie współcześni, wychowani w cywilizacji technicznej, która ich świat wewnętrzny zabija hałasem motoryzacji, wrzawą tranzystorów, nieprzerwanymi programami telewizyjnymi, szumem stadionów, masowych rozrywek, organizowanej turystyki – byle nie pozwolić człowiekowi zostać samemu chociaż przez chwilę z sobą samym. Dlatego ten lęk przed zostaniem ze sobą samym chociaż przez chwilę, bez rytmu muzyki, bez echa jakiejkolwiek wrzawy jest charakterystyczną cechą współczesności. Cisza i milczenie wywołują natychmiastowe poczucie pustki, nudy, niepokoju. Bo większość współczesnych nie ma samym sobie nic do powiedzenia”.
Niezależnie od tego, co powiedzieliśmy dotąd o korzystnych skutkach samotności z wyboru i dotkliwie przeważnie odczuwanym uczuciu osamotnienia, w każdej z tych sytuacji, jak pokazuje doświadczenie, potrzebujemy przyjaciela bądź grona przyjaciół. Starożytny filozof Demokryt twierdził nawet, że „kto nie ma ani jednego serdecznego przyjaciela, ten nie godzien jest żyć”.
Aby odpowiedzieć na pytanie, co daje nam przyjaźń, odwołajmy się do mądrej książeczki Stefana Kaczmarka Rozważania o życiu ludzkim. Pisał on:
„Owocem przyjaźni jest ulga i wyładowanie pełni swego serca, jaką dają i wywołują wszelkiego rodzaju uczucia. Otworzyć nam serce potrafi tylko prawdziwy przyjaciel, któremu możemy powierzyć swój smutek, radość, obawy, nadzieje, podejrzenia, plany i wszystko, co leży nam na sercu. […] Każdy z nas pragnie mieć przynajmniej jednego człowieka, z którym mógłby przeżywać nastroje i uczucia, przed którym nie musimy mieć się ciągle na baczności. […] Musimy mieć przywilej mówienia czasami o rzeczach błahych bez obawy, że narazimy się na śmieszność, szyderstwo, że usłyszymy naganę”.
Bardzo często można spotkać się ze stwierdzeniem: „Przyjaźń to element składowy ludzkiego szczęścia”. Oczywiście dotyczy to przyjaźni prawdziwej, czyli przede wszystkim bezinteresownej, opartej na bezwzględnym zaufaniu, gotowości wzajemnej pomocy, zwłaszcza w trudnych chwilach. To bardzo trudne, zwłaszcza dzisiaj, kiedy tak dużą rolę odgrywa pieniądz, zazdrość i zawiść. Ale w dawnych czasach również te elementy odgrywały znaczną rolę, a przecież spotkać można było ludzi, którzy mieli szczęście cieszyć się przyjaźnią drugiego człowieka czy grona przyjaciół. Przykłady można by mnożyć.
Niełatwo znaleźć dobrego, prawdziwego przyjaciela. Gdy się go znajdzie, uzyska się z pewnością poczucie większego bezpieczeństwa, a nawet szczęścia. Ale też strzec się trzeba przed złymi „przyjaciółmi”. Chronić nas przed tym może ostrożność, z jaką trzeba podchodzić przy nawiązywaniu przyjaźni. Nie powinniśmy obdarzać tym uczuciem tych, którzy na to nie zasługują.
Pozwyższy esej, przypomniany w numerze 5/2024 „Res Humana” jest rozdziałem książki pt. O życiu i przemijaniu. Z perspektywy doświadczeń współczesnych (wyd. Res Humana, Warszawa 2017). Autorka – Eleonora Syzdek, dziennikarka, historyk dziejów najnowszych, pracownik naukowy PAN – zawsze była blisko środowiska naszego periodyku. Oprócz wspomnianej książki, wielokrotnie publikowała swoje przemyślenia na łamach dwumiesięcznika. Opuściła nas w pierwszych dniach lipca 2024 roku, przeżywszy 91 pięknych i mądrych lat.
Oto, co napisaliśmy o Niej w notce do jej książki:
„Pozostaje legendą wierności swoim zasadom, odwagą formułowanych myśli, aktywnością budząc szacunek; pozostała taką pamięcią w Instytucie Słowianoznawstwa PAN, uzyskując tam stopień doktora nauk historycznych i studiując filozofię na Uniwersytecie Warszawskim; a wcześniej i później pracując w redakcjach czasopism społeczno-kulturalnych i działając w wielu ruchach społecznych oraz politycznych. I pozostała taką wszędzie tam, gdzie skierowało ją Jej wewnętrzne powołanie. Nieprzerwanie: przez pół wieku do dziś.
Napisała w tym czasie wiele książek. Ta najnowsza dopisuje do Jej dorobku tyleż odmienny, co ważny rozdział. I coś jeszcze: samą LEGENDĘ wzbogaca rozległym wymiarem ujmującego humanistycznego ciepła”.
O ile akcja na miejscu powodzi będzie jeszcze trwać długie miesiące, to na Wiejskiej i w Alejach Ujazdowskich sprawy toczą się dość szybko.
Plotka, że Marcin Kierwiński zostanie pełnomocnikiem do spraw usuwania skutków powodzi, ziściła się dosłownie w mig, rząd zapowiedział nowelizację budżetu na 2024 rok, a przede wszystkim znaleziono okrągłe 23 mld zł na odbudowę. W czym zasługa przewodniczącej Komisji Europejskiej, która uznała nam środki, których i tak byśmy nie wykorzystali (zresztą z winy tych, co poprzednio rządzili). Mamy też ustawę antypowodziową rządu wraz z autopoprawką, oraz projekt opozycji, co akurat w tym przypadku jest pewną nowością – zazwyczaj w takich sytuacjach polega się na tym, co rząd proponuje. Tak było np. w 1997 roku. Ale dziś jest alternatywa, w przypadku przedłożenia PiS oczywiście hojniejsza; nie zakłóci to jednak samego procesu legislacyjnego, którego podstawą będzie projekt rządowy. Mamy też, co ważne, termin 2 października – kiedy Sejm ma ustawę przyjąć i skierować do Senatu, który też zapowiedział skompresowane jedno-, góra dwudniowe prace. Dla ustawodawczej ogłady warto pamiętać, że tego typu prawo wchodzi w życie w dniu ogłoszenia, więc należy przyjąć, że w pierwszym tygodniu października ustawa znajdzie się gotowa do podpisu na ważnym biurku w Pałacu Namiestnikowskim. Wyrobimy się więc w ledwie tydzień, choć kiedy piszę te słowa, to mamy dopiero co powołaną sejmową komisję nadzwyczajną. Ale jej przewodniczący, poseł Mirosław Suchoń, zapowiedział pracę prawie non-stop, a z partii koalicyjnych dochodzą sygnały, że poprawek, prócz ewentualnych rządowych (no i opozycyjnych), nie będzie. To na pewno usprawni sam proces stanowienia prawa.
Ale trzeba powiedzieć, że to tylko początek. Mamy przecież na różnym etapie prac w rządzie i na Wiejskiej z 5 ustaw, które węziej lub szerzej dotyczą zagadnień zarządzania kryzysowego, obrony cywilnej, cyberbezpieczeństwa czy przeciwdziałania zagrożeniom terrorystycznym i szpiegostwu. Widząc skutki powodzi mamy co prawda na względzie trwałość wałów i budowę nowych zbiorników, ale rzecz generalnie dotyczy czegoś znacznie poważniejszego: bezpieczeństwa państwa. I o tę stawkę gra Donald Tusk, słusznie traktując powódź jako poligon doświadczalny dla całego państwa i wszystkich jego służb. I nie jest wcale wołaniem na puszczy to, że premier rozkazuje i osobiście zarządza – ja bym go za to nie krytykował. Jeśli gdzieś jest pustka, albo są braki, to w sferze, które nazywamy umownie „środkiem państwa”, czyli administracją średniego szczebla. I tu na pewno przydadzą się takie ważne ustawy, jak o zarządzaniu kryzysowym i OC, które już są w toku prac.
Państwo z tego kryzysu musi wyjść wzmocnione, a nie tylko odbudowane. Premier Tusk wyraźnie to akcentował, a jego mowa w Sejmie była konkretna i rzeczowa. Wtórował mu zresztą marszałek Szymon Hołownia, który włączył niezbędne mechanizmy sejmowe w odpowiednim czasie, choć wydawało się przez chwilę, że zrobi to przedwcześnie. Mamy więc jasną i wyznaczoną drogę wychodzenia z kryzysu, a o pośle Suchoniu można powiedzieć, że na pewno będzie żelaznym przewodniczącym i sprawozdawcą prac speckomisji. Pamiętamy go przecież z poprzednich kadencji, np. z prac nad niesławnymi ustawami poprzedniej władzy Lex Pilot i Lex TVN; był w forpoczcie posłów, którzy zablokowali te złe legislacje, a to tylko przykład pierwszy z brzegu. Dziś oprócz Komisji Nadzwyczajnej szefuje też Komisji Infrastruktury. Mamy więc chyba przykład odpowiedniego człowieka na odpowiednim miejscu. A pozostali posłowie? Wygląda na to, że będą partnerami, a nie przeciwnikami, przewodniczącego – i to bardzo dobrze pracom rokuje. Komisja jest bowiem złożona z nowych nazwisk, ale biografie jej członków wskazują, że są to ludzie co najmniej zorientowani w temacie, a w wielu przypadkach po prostu specjaliści w danych dziedzinach związanych z odbudową. Takich ludzi państwo na Wiejskiej bardzo potrzebuje. Mamy przecież na stole ustawę, która może uruchomić przeróżne interesy grupowe i naciski – Suchoń będzie wiedział, jak sobie z tym poradzić. Np. branża śmieciowa chciałaby zawieszenia części przepisów i już domaga się specjalnej uwagi i troski, ale czy jest na to teraz pora? Na pewno będzie to ciekawy poligon odpowiedzialności w chwili próby.
I może jeszcze parę zdań o ministrze Kierwińskim, który wyszedł ze „strefy komfortu”, jaką jest praca w Parlamencie Europejskim, i zakasał rękawy, za co chwalił go nawet prezydent Duda. To swoją drogą ciekawe, że wszyscy bez wyjątku traktują obowiązki brukselskie jako coś lekkiego, łatwego i przyjemnego a popłatnego. Jakby duch Ryszarda Czarneckiego się nad tym unosił… Tymczasem Marcin Kierwiński do leserów i leni raczej nie należy. W niektórych kręgach ma łatkę pracoholika, a nawet tyrana, który goni siebie i ludzi do roboty. I tak to chyba należy widzieć: Donald Tusk, powierzając mu funkcję, stawiał na człowieka, który nie zawaha się podejmować trudnych decyzji. Nie doszukiwałbym się tu zabiegów typu polityczne wyimpasowanie człowieka przed wyborami prezydenckimi. Po prostu premier sięgnął do zasobów, które miał na czarną godzinę. A ta zapukała do naszych drzwi.
Jestem pewnie jednym z ostatnich sympatyków centrolewicy na świecie, który stracił cierpliwość do Emmanuela Macrona. Na świecie – bo w samej Francji stało się to już dawno.
Na przełomie 2016 i 2017 roku widziałem w nim szansę na odnowienie racjonalnej europejskiej lewicy. Współpracownik prezydenta François Hollande’a, socjalisty, minister gospodarki w jego rządzie, o poglądach socjalliberalnych, młody i dynamiczny – wydawał się godnym następcą Tony’ego Blaire’a i Billa Clintona. W wyścigu o Pałac Elizejski powstrzymał Marine Le Pen (jak się potem okazało – dwukrotnie). Do polityki europejskiej wkroczył z impetem, rysując nową wizję Unii.
Przymykałem oko na jego kolejne nominacje na urząd premiera, zmuszając się do dostrzeżenia w nich zręczności taktycznej, zamysłu technokratycznego i zdolności do odnalezienia interesujących postaci spoza świecznika krajowej polityki. Stałem po jego stronie podczas protestów żółtych kamizelek, doceniając umiejętność uspokojenia sytuacji dzięki otwartej rozmowie z milionami rodaków.
Nawet po rozpoczęciu jego drugiej kadencji, kiedy flirt z prawicą stawał się coraz bardziej oczywisty, powstrzymywałem się od krytyki. W tym czasie stał się jednym z liderów wolnego świata zdolnych do powstrzymania zagrożenia w postaci putinowskiego imperializmu. Francja została jednym z najważniejszych państw wspierających Ukrainę.
Inaczej niż większość komentatorów nie potępiałem w czambuł jego nagłej decyzji o zarządzeniu przyspieszonych wyborów do Zgromadzenia Narodowego po zwycięstwie skrajnej prawicy (Rassemblement National Le Pen) w czerwcowej elekcji Parlamentu Europejskiego. Zakładałem, że jest to sprytny ofensywny ruch na szachownicy, a nie desperacki skok do pustego basenu. Miałem rację. Triumfalny pochód nacjonalistów po władzę został zahamowany, pojawiła się alternatywa w postaci rozsądnej polityki.
Manewry Macrona po ogłoszeniu wyniku wyborów zniweczyły ten obraz. Koalicja liberalnych centrystów z Nowym Frontem Ludowym wydawała się oczywistością, jeśli priorytetem było uchronienie Francji od jej brunatnienia. Rozumiem, że porozumienie z Jean-Luc Mélenchonem byłoby trudne, ale Macron nawet nie podjął takiego wysiłku. Nie próbował zbudować większościowego centrolewu nawet wtedy, gdy przywódca Francji Niepokornej (czy też Nieujarzmionej, La France insoumise) faktycznie usunął się nieco w bok, wysuwając niekontrowersyjną kandydatkę na premiera – socjalistkę Lucie Castets. Nie skorzystał też z opcji gabinetu apolitycznych fachowców, która z pewnością była osiągalna.
Zamiast tego ponownie zwrócił się na prawo. Szanuję Michela Barnier, w czasie gdy jako francuski minister spraw zagranicznych przyjechał do Polski, przegadałem z nim cały lunch, wydany przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Jednak jego rząd albo właściwie nie powstanie (jeśli Le Pen zagłosuje za zgłoszonym przez lewicę wnioskiem o wotum nieufności), albo będzie całkowicie zależny od radykalnej prawicy – jeśli Zjednoczenie Narodowe się wstrzyma. Następne wybory odbędą się najwcześniej za rok, słaby bądź upadły gabinet nie będzie w stanie rządzić, a na ulicy w siłę rosnąć będą nie tylko socjaldemokraci, socjaliści, ekolodzy i komuniści, ale i (a może przede wszystkim) reprezentująca najgorsze tradycje polityczne prawica.
W ten sposób, w efekcie gier i gierek motywowanych partykularnymi interesami, Macron wpuścił lisa do kurnika. Lisa, którego dwa i pół miesiąca temu, dzięki wielkiej mobilizacji Francuzów, udało się od bram odgonić.
Wieczór wyborczy 22 września w Brandenburgii nie zaskoczył wytrawnych obserwatorów niemieckiej polityki. Mimo prognoz wskazujących na zwycięstwo Alternatywy dla Niemiec (AfD), w twierdzy SPD, za jaką uchodzi Brandenburgia, i tym razem wygrali socjaldemokraci na czele z dotychczasowym premierem rządu krajowego Dietmarem Woidke. Ostatecznie uzyskali ok. 31 procent głosów i 32 mandaty w 88-osobowym Landtagu, o 2 więcej niż AfD (ok. 29 proc. głosów). Do utworzenia rządu krajowego konieczna jest większość 45 mandatów.
Woidke okazał się godnym następcą jego ważnych poprzedników – tej miary polityków, co Manfred Stolpe (1936-2019) i Matthias Platzeck. Postawił niemal wszystko na jedną kartę, grożąc swoim odejściem w przypadku wygranej AfD. Przy jego znacznej popularności nie było to li tylko taktyczne zagranie. Nie skorzystał też w kampanii z większej pomocy czołowych polityków SPD, łącznie z Olafem Scholzem, co było świadectwem trafnego rozeznania politycznego związanego z ocenami wyborców dotyczących działalności kanclerza i rządzącej koalicji. W rozgrywce przedwyborczej z AfD Woidke nie łagodził ataków i wręcz ostrzegał przed „brunatną pieczęcią”, wskazując na jednoznaczne zakwalifikowanie Alternatywy i jej kandydata na premiera H.Ch. Berndta przez Urząd Ochrony Konstytucji jako „sił ekstremalnych”. Nawet pewnego rodzaju niespodziewane poparcie premiera rządu saksońskiego M. Kretschmera z CDU mogło pomóc liderowi socjaldemokratów. Trudno natomiast orzec, w jakim stopniu decyzja o wprowadzeniu przez rząd federalny z dniem 16 września dłuższych czasowo kontroli granicznych mogła uspokoić m.in. wyborców SPD i zachęcić ich do głosowania na tę partię.
Po tym niewysokim, ale jednoznacznym zwycięstwie problemem – ale już mniejszej wagi – jest to, z kim ostatecznie brandenburska SPD wejdzie w koalicję: z Sojuszem Sahry Wagenknecht (BSW) i z CDU, co oznaczałoby komfort wyraźnej przewagi mandatów w parlamencie krajowym, czy tylko z lewicowym Sojuszem, co jest pewnym ryzykiem politycznym wykraczającym poza Brandenburgię. Jasne jest już także, iż w porównaniu z pozostałymi landami wschodnimi nie ma tu konieczności rozpatrywania ewentualnej koalicji z AfD oraz liczenia strat wizerunkowych dla partii politycznych, które zdecydowałyby się na wejście do rządu krajowego z Alternatywą. Dietmar Woidke już zapowiedział gotowość rozmów koalicyjnych z CDU i Sojuszem.
Dobre wyniki SPD i BSW (ok. 13 proc.) mają jednak swoją cenę. Zapłaciły ją pozostałe partie polityczne uczestniczące w wyborach: przede wszystkim Zieloni, którzy wypadają z Landtagu, lewicy spod szyldu Die Linke, a także dla mniej znanego Ruchu Obywatelskiego/Wolnych Wyborców. Słaba pozycja liberałów z FDP na wschodzie Niemiec zaś i tu się potwierdziła – bez szans na mandaty.
CDU, mimo że ma szanse na udział w koalicji, uzyskała najsłabszy wynik w nowych landach (ok. 12 proc.), ale nie musi to mieć większego przełożenia na federalną scenę polityczną, z przyszłorocznymi wyborami do Bundestagu włącznie. Co więcej, może mobilizować nie tylko czołowych polityków tej partii, ale i wyborców na zachodzie kraju, także tych, których potem staranne badania sondażowe zaliczyłyby do wyborców wędrujących i oddających głosy na inne partie. Walka przedwyborcza do Bundestagu i niedopuszczenie do sukcesu AfD może zmobilizować dotychczasowych i potencjalnych wyborców dwóch wielkich partii: CDU i SPD.
Ekstremalna AfD będzie odwoływała się – jak w nowych landach – przede wszystkim do młodych i rozczarowanych dotychczasową koalicją rządzącą wyborców, w tym do nastrojów antyimigranckich. Zwycięstwo SPD w Brandenburgii ma także psychologiczne znaczenie dla przyszłych wyborów: oto AfD została zastopowana w zwycięskim marszu po wyborach w Turyngii; aczkolwiek jej funkcjonariusze federalni mogą dalej głosić hasła o wygraniu czy pozyskaniu wyborców, to jednak bez formalnego zwycięstwa w kolejnych wyborach.
Potrzeba czasu, by ocenić, jak bardzo kontrowersyjna w relacjach z sąsiadami Niemiec decyzja o wprowadzeniu kontroli granicznych wytrąci częściowo z demagogii zagrożeń przedwyborczych AfD, ataków na imigrantów i politykę rządu federalnego.
BSW nie ma takiego poparcia w zachodnich landach, jak na wschodzie Niemiec, jest nową partią polityczną, ale pamiętajmy o słabych notowaniach Die Linke, którą Sahra Wagenknecht opuściła, a także zmianach w programie wyborczym Sojuszu odwołujących się do nowych kręgów wyborców. Chce być przy tym ten Sojusz jakąś partią protestu, ze sceptycyzmem co najmniej wobec imigrantów, ale i wyraźnym sprzeciwie wobec dostaw broni dla Ukrainy. Nie można zapomnieć, że strategia wyborcza BSW jest i będzie zapewne dziełem przede wszystkim jej liderki, ale i superdoświadczonego Oskara Lafontaine, prywatnie męża Wagenknecht. Należy pamiętać, że jest ona bardzo znana medialnie w Niemczech ze względu na częsty udział w liczących się programach i dyskusjach w stacjach telewizyjnych.
Socjaldemokratycznej Partii Niemiec trudno będzie przełożyć brandenburskie zwycięstwo na sukces federalny w 2025 roku, tym bardziej że notowania kanclerza Scholza są znacznie poniżej oczekiwań czołowych polityków i tradycyjnych wyborców SPD.
W dzień po wyborach w Brandenburgii gremia kierownicze CDU i CSU oficjalnie mianowały Friedricha Merza jako ich kandydata na kanclerza. Nadchodzące wybory są być może ostatnią szansą dla tego polityka, odsuniętego niegdyś przez Angelę Merkel. Klucz do jego sukcesu wyborczego leży głównie w zachodnich landach. Przewodniczący CSU Markus Soeder nie widzi żadnych obciążeń dla Merza w związku ze słabym wynikiem CDU w Brandenburgii, traktując to jako właściwość lokalną i specjalny przypadek.
Stosunek do dostaw broni dla Ukrainy oraz perspektywy zakończenia wojny będą różniły nie tyle poszczególne partie polityczne, ile pogłębić mogą linie podziału w tej sprawie wewnątrz poszczególnych ugrupowań.
Z perspektywy nie tylko polskiej jest pewnym fenomenem konstytucyjno-prawnym, że konstytucja landu brandenburskiego z 1992 roku zawiera zapis o szczególnych relacjach z Polską. Nie można przeceniać zapisów konstytucji krajowych czy regionalnych, ale przecież jest to znacznie mocniejsze zobowiązanie niż deklaracje polityczne partii czy oświadczenia polityków.
Wybory 22 września umożliwiają kontynuację rządów SPD zasłużonej dla relacji przygranicznych z Polską na płaszczyznach samorządowej, euroregionalnej i międzyrządowej, szczególnie we współpracy z województwami lubuskim i zachodniopomorskim. Dotychczasowy i przyszły premier Woidke był w latach 2014-2022 pełnomocnikiem rządu RFN do spraw tych relacji. Nie brak problemów w tych stosunkach i to nie tylko w związku z wprowadzeniem kontroli granicznych, prowadzonych i tak przecież na granicy z Brandenburgią od października 2023 roku. W perspektywie przyszłości są to jeszcze większe wyzwania na miarę twórców dotychczasowych struktur i instytucji współpracy transgranicznej oraz ich znaczenia dla całości stosunków polsko-niemieckich.
Rozmowa z nastoletnimi, wyrafinowanymi czytelnikami na temat tego, dlaczego ich rówieśnicy nie czytają książek. Oraz o tym, jak skonstruować proces nauczania literatury, rodzimej i powszechnej, żeby stał się on interesujący dla młodych ludzi.
W dyskusji uczestniczą uczniowie klasy IV Technikum Architektoniczno-Budowlanego im. Stanisława Noakowskiego w Warszawie: Michalina ĆWIKOWSKA, Julia GIZA, Dawid ŚLIWA, Jakub WRÓBEL, oraz ich nauczyciel dr. Łukasz TUPACZ. Rozmowę prowadzą Robert SMOLEŃ i Andrzej ŻOR.
Dyskusja z uczniami klasy IV Technikum Architektoniczno-Budowlanego im. Stanisława Noakowskiego w Warszawie: Michaliną ĆWIKOWSKĄ, Julią GIZĄ, Dawidem ŚLIWĄ, Jakubem WRÓBLEM, oraz ich nauczycielem dr. Łukaszem TUPACZEM. Rozmowę poprowadzili Robert SMOLEŃ i Andrzej ŻOR.
Robert Smoleń: Wiem, że Państwo są młodymi, a przy tym bardzo – powiedziałbym – wyrafinowanymi czytelnikami książek, przede wszystkim literatury pięknej. Spróbujmy wspólnie poszukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego Państwa rówieśnicy nie czytają. A może czytają, ale nie to co starsi próbują im podsuwać? Albo coś zupełnie innego, co nie mieści się w tradycyjnie rozumianych gatunkach? Ostatecznie skoro Bob Dylan dostał literacką Nagrodę Nobla, to może nie powinniśmy zamykać się w starych schematach…
Łukasz Tupacz: Kwestią metodyki i dydaktyki literatury zajmuję się zawodowo. Nie tylko jako nauczyciel w technikum i liceum ogólnokształcącym, ale też naukowo, ponieważ jestem wykładowcą dydaktyki i metodyki nauczania literatury i języka polskiego na WNH UKSW. Powodów tego, że uczniowie nie czytają pozycji poleconych w tabelach, które znajdują się w podstawie programowej, jest kilka. Kluczowy jest ten, że rozumieją tę listę po prostu jako bazę do egzaminu maturalnego. Te tytuły i ci autorzy kojarzą im się z sytuacją egzaminacyjną, z przymusem – a nie z życiem. To ich zniechęca. Drugi powód – to ten, że niektóre teksty z perspektywy współczesnego ucznia, funkcjonującego w zglobalizowanym świecie, są trochę archaiczne, obce. Często też nauczyciele podczas omawiania poszczególnych pozycji uderzają w utarte schematy, a uczniowie ten schemat wyczuwają.
Michalina Ćwikowska: Dużo zależy od tego, jakie podejście do czytania mają rodzice. U mnie w domu zawsze dużo się czytało, tata dużo czytał, zawsze literatura była obecna. Dlatego jestem mocno zanurzona nie tylko w ten kanon lektur. Jedną z moich ulubionych epok literackich jest pozytywizm, więc eksploruję twórczość m.in. Bolesława Prusa. Sięgam też po dzieła klasyki europejskiej, na przykład po Braci Karamazow i inne utwory literatury rosyjskiej.
Druga rzecz, która – myślę – wpływa na tę niechęć do czytania, to promowany przez media społecznościowe wzorzec nastoletniej osobowości. Treści na TikToku czy innych platformach raczej nie kreślą obrazu nastolatka jako osoby wyedukowanej w zakresie literackim, tylko skupiają się na zupełnie innych wartościach.
Julia Giza: Tak, to jest prawda. Kiedy wśród moich znajomych, którzy nie czytają, mówię, że udało mi się przeczytać to i to, oni nie do końca wiedzą, o czym mówię. I nie chcą się dowiadywać, ponieważ to nie jest wizerunek, z jakim chcą się kojarzyć. Wszyscy chcą być cool. A to nie idzie w parze z książką. Moim zdaniem to jest błędne. Dowiadywanie się czegoś poza lekcją, z książek, jest frajdą. Też jest mi bliska literatura rosyjska, często z Michaliną i jeszcze kilkoma innymi koleżankami o niej rozmawiamy, ten temat przewija się przez nasze przez nasze rozmowy. Więc naprawdę da się wkręcić w książki. Ale zachęcenie rówieśników do czytania jest bardzo trudnym zadaniem.
Łukasz Tupacz: To jest dla mnie swego rodzaju odkrycie. W jednym z rozdziałów swojego doktoratu pisałem o czytelnictwie w dwudziestoleciu międzywojennym. Wtedy istniał dość stabilny kanon teksów. Jeżeli ktoś wychodził ze szkoły średniej, czy to gimnazjum wyższego czy późniejszego liceum, powinien być wyposażony w pewien bagaż tekstów, stanowiących wspólny kod kulturowy Polaków, Europejczyków. Teraz – jak się przysłuchuję – to się zdezawuowało.
Dawid Śliwa: Kreuje nam się tutaj podział na ludzi, którzy nie czytają wcale, i ludzi, którzy czytają, ale nie to, co jest proponowane przez szkołę, przez system edukacji. Może to też wynikać z nienajlepszych doświadczeń z czytelnictwem ze szkoły, z najmłodszych lat. Mogły one trwale zniechęcić do czytania. Tymczasem trzeba po prostu znaleźć swój gatunek – taki, który nas zainteresuje. Nie wszyscy chcą też sięgać po utwory proponowane przez nasz system edukacji, ponieważ jednocześnie narzuca nam się, jak te utwory, zwłaszcza poezja, mają być interpretowane. Przez to czujemy się ograniczani. A młodzi ludzie raczej kojarzą się z takimi trochę buntownikami, którzy mają swój sposób myślenia, chcieliby podchodzić do świata na swój sposób.
Michalina Ćwikowska: Jeszcze innym powodem spadku zainteresowania książką jest pojawienie się powszechnego dostępu do internetu. Wcześniej książka była sposobem na przeniesienie się w jakiś inny świat w wyobraźni. Teraz, żeby się zrelaksować, odciąć się, nie musimy wcale sięgać po książkę, spędzić przy niej kilku godzin, dać się pochłonąć i wyobrażać sobie różne rzeczy. Po prostu bierzemy telefon. Spędzamy przy nim pewnie tyle samo czasu, co spędzilibyśmy nad książką, ale wymaga to o wiele mniej fatygi. Ale to czytanie bardzo nas rozwija. Co prawda sporo osób mówi, że wszystko zależy od tego, jak sobie ktoś ułoży algorytm, że nawet z TikToka można się czegoś nauczyć. Ja jednak jestem zwolenniczką tradycyjnych sposobów. Jeśli chcę rozwinąć jakiś temat, to idę w stronę książek. Także dlatego, że nie wszystko, co się znajduje w internecie jest prawdą. A jak już ktoś napisał książkę, ktoś tę książkę sprawdził, została ona wydana – to myślę, że jest ona zweryfikowanym źródłem informacji.
Jakub Wróbel: Ja oddzielam czytelnictwo szkolne od tego swojego, dla frajdy. Szkoła jest jednym wielkim schematem. Nauczyciele mają schematy nauczania o lekturach. Dzięki mojemu nauczycielowi polskiego [ogólny śmiech] wiem, jak się przygotować do matury. Mam już bazę lektur, na maturze po prostu będę wiedział, do czego się odwołać, nie będę musiał szukać. Dobrze jednak, że jest pozostawiona furtka – można odwoływać się także do innych tekstów.
Robert Smoleń: Ale czy Państwa rówieśnicy w ogóle cokolwiek czytają? Nie chodzi o przeczytanie (czy chociaż przejrzenie) tych książek, które zaleci pan profesor, tylko o zrobienie tego dla własnej przyjemności. Czy też może w świecie, w którym wszystko musi dziać się szybko, natychmiast – książki są za nudne, a czytanie za długie i za trudne?
Julia Giza: Faktycznie, jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że dostajemy szybko informacje – klikamy i coś się dzieje natychmiast. A przy książce trzeba usiąść, skupić się, zastanowić nad tym, co się przed chwilą przeczytało i jeszcze wyciągnąć z tego jakiś wniosek. Dlatego mało moich znajomych czyta. To wymaga zbyt dużego zaangażowania. Żeby dowiedzieć się jakichś informacji, mogą równie dobrze wszystko wklepać w telefon.
Michalina Ćwikowska: Patrząc po naszej klasie – z tych osób, które jeszcze coś czytają, to to jest głównie taka literatura… fantastyka jest chyba teraz popularna, fantastyka z wątkiem romantycznym – też bardzo popularna. I książki… raczej dla dorosłych. Szczególnie wśród młodych dziewczyn, właśnie w naszym wieku, to jest ten romans z bazą fantastyczną. Zaznajomiłam się z paroma takimi pozycjami. Jeśli chodzi o wymagania intelektualne, to raczej nie są to jakieś wyżyny. Ale dobrze, że ich czytelnicy coś tam pochłaniają z literatury współczesnej.
Łukasz Tupacz: A to ciekawe! Fantastyka była wcześniej obecna w podstawie programowej i została z niej usunięta! Myślę tutaj na przykład o Dukaju. Czyli: uczniowie myślą o fantastyce, ale po zmianach fantastyka znika z oficjalnego kanonu.
Robert Smoleń: Jak są oceniani ci, którzy czytają?
Julia Giza: Ktoś, kto czyta ma też słabą pozycję w klasie. Nie jest się uznawanym za kogoś w typie imprezowym.
Michalina Ćwikowska: Da się to połączyć, chociaż ja jestem osobą raczej wycofaną, a to czytanie chyba jeszcze się do tego dokłada. Nie jest tak, że zupełne odcięcie się od literatury jest promowane. Wśród dziewczyn może być nawet atrakcyjną taka wykształcona, ale to chyba dobrze wypada tylko w mediach społecznościowych. Raczej osoby, które naprawdę się uczą i mają jakieś ambicje nie spotykają się z aprobatą rówieśników.
Julia Giza: Tak, ale dlaczego tak się dzieje? Właśnie przez te skojarzenia: książka, okej, nudne. To się dłuży, książki nie poruszają aktualnych dla młodych tematów.
Robert Smoleń: Co się stało z fenomenem Harry’ego Pottera? Jego fani już się nasycili i przestali czytać? Czy czytają dalej, co innego?
Michalina Ćwikowska: W czasach, kiedy Harry Potter wyszedł, nie istniały jeszcze media społecznościowe, to po pierwsze. A po drugie, od tamtej pory nie powstała taka książka, która by aż w takim stopniu dotarła do wszystkich, która by takim głośnym echem odbiła się we wszystkich pokoleniach. Bo Harry’ego Pottera wszyscy znają.
Julia Giza: Nie jest tak, że czytanie całkowicie zanika. Raz na jakiś czas pojawia się jakaś perełka, którą nagle chcą czytać wszyscy. Trochę światem książki wstrząsnęło It Ends with Us, taka młodzieżówka. Czytały ją i czytają dalej wszystkie dziewczyny. Kolejny przykład – to Rodzina Monet, wśród młodszych dziewczynek.
Michalina Ćwikowska: Myślę, że mamy niedobór literatury skierowany do wszystkich, bądź też do męskiej części młodych czytelników. I myślę też, że wśród chłopców bardziej popularne są gry komputerowe, które są kolejnym rozpraszaczem zabierającym czas na czytanie.
Łukasz Tupacz: Z moich rozmów z męską reprezentacją klas, w których uczę wynikało, że ich interesują biografie (np. uznanych sportowców), a także poradniki (jak zachować się podczas rozmowy kwalifikacyjnej czy jak zaplanować skuteczny trening siłowy). Takie konkretne doświadczenia życiowe.
Dawid Śliwa: Wydaje mi się, że książki zostały trochę wyparte przez filmy. Film staje się bardziej popularny niż książka, której jest ekranizacją. Zastępuje też jej streszczenie. Przez chwilę były jeszcze popularne słuchowiska i audiobooki, jednak one też zostały nie wyparte przez produkcje filmowe.
Łukasz Tupacz: Często jak zlecam lekturę do przeczytania, pada pytanie: „A czy jest film?”
Robert Smoleń: Wróćmy do szkoły. Czy Państwo mają pomysł, jak skonstruować proces nauczania literatury, rodzimej i powszechnej, żeby on stał się interesujący dla Państwa rówieśników? Jesteśmy tu grupą kreatywną, spróbujmy złamać jakieś schematy, szablony.
Dawid Śliwa: Sporo wniosków na ten temat wyciągnąłem po przeczytaniu tekstu pana Andrzeja Żora [zob. s. 4–14 – przyp. red.]. Zaproponował Pan w nim trzy możliwości, trzy warianty: historycznoliteracki, teoretycznoliteracki i w kontekście kulturowym. Z perspektywy młodych ludzi najbardziej interesujący wydaje się ten trzeci. Nie możemy przy tym zapominać o tym historycznoliterackim, bo jednak to jest dorobek naszego narodu, naszej kultury i to powinno być ważne dla każdego Polaka. Więc pomyślałem, że może dobrym pomysłem byłoby spróbować do tej możliwości kontekstu kulturowego podłączyć elementy historycznoliterackie. Może to zabrzmi kolokwialnie, ale pod przykrywką współczesnej literatury przemycić też trochę tej literatury historycznej. Najpierw zachęcić młodych ludzi literaturą współczesną, a później będą oni bardziej otwarci na zapoznanie się z tekstami historycznymi.
Michalina Ćwikowska: Kuszącą propozycją jest omawianie lektur, nawet klasyków polskiej literatury, ale odnosząc je do współczesnych problemów. Na przykład poprzez nawiązania do wojny w Ukrainie. Żeby pokazać, że te teksty są uniwersalne.
Łukasz Tupacz: Mam takie doświadczenie osobiste, kiedy analizując Odprawę posłów greckich uczniowie sami doszli do wniosku, że wielu dzisiejszych polityków zachowuje się podobnie jak Aleksander (Parys).
Ale nasza współczesna szkoła, pomimo tych zmian, które ostatnio w niej zachodzą, dalej w centrum edukacji polonistycznej umieszcza historyka literatury. Ile osób, które kończą szkołę ponadpodstawową później pójdzie na studia polonistyczne? Powinniśmy raczej zmierzać w kierunku umieszczenia w centrum innego profilu ucznia: świadomego użytkownika języka, interpretatora świata, który go otacza, po prostu czytelnika.
Andrzej Żor: Ewentualna zmiana modelu nauczania literatury jest bardzo trudna – dlatego że przede wszystkim nauczyciele są kształceni według modelu historycznoliterackiego. Odkąd pamiętam, programy studiów bazują na konwencji historycznoliterackiej, nawet nie teoretycznoliterackiej. Natomiast tego momentu kulturowego czy wariantu kulturowego, to my w ogóle w programie studiów nie mamy. Wobec tego poza trudnościami, jakie wynikałyby ze specjalnego przygotowania podstawy programowej, to jeszcze dodatkowo wchodzi w grę taki element, że nie miałby tego kto uczyć. Ponieważ nauczyciele mają to już tak zakodowane, od wieków, że prawdopodobnie byłoby im bardzo trudno odzwyczaić się od takiego modelu.
Julia Giza: Tak samo trudno jest zmienić nastawienie uczniów do książek, które mają przeczytać. To też wymaga bardzo, bardzo dużo czasu. Zmiany trzeba byłoby wprowadzić natychmiast, żeby można było zobaczyć efekt za kilka, kilkanaście lat.
Łukasz Tupacz: Jeżeli chcielibyśmy wprowadzić jakąś dobrą, przemyślaną reformę, to ona musi być rozłożona na lata. Musi zostać wyjęta z bieżących dyskusji politycznych. Bo kto jest właścicielem kanonu lektur? W dużej mierze, niestety, polityka.
Andrzej Żor: Dzieło literackie musi być traktowane jako literatura, a nie jako wyraz pewnej opcji politycznej, która w danym momencie obowiązuje.
Robert Smoleń: A może kanon lektur w ogóle nie jest potrzebny? Może go zastąpić kanonem wartości, o których chcielibyśmy za pomocą literatury opowiedzieć?
Michalina Ćwikowska: Byłoby to świeże, ciekawe, ale jak by przyszło do matury… Jak, do czego mieliby się odnieść egzaminatorzy? Myślę, że to by było bardzo trudne.
Julia Giza: Jeżeli byśmy zrobili w ten sposób, na pewno byłoby to znacznie przyjemniejsze dla nauczycieli, bo mogliby włożyć jeszcze więcej, dać coś od siebie do tych lekcji, realizować swoje pomysły. Ale potem jak przyszłoby do sprawdzania na egzaminie…
Robert Smoleń: Tylko że literatura nie jest dla matury, jest odwrotnie.
Łukasz Tupacz: W obecnej formule nic nie zmienimy. Trzeba byłoby pomyśleć o zmianie całej koncepcji matury. Tak, żeby patrzeć na sposób myślenia ucznia o lekturach, które zna, które czyta, a nie o tym, czy na pewno szczegółowo pamięta treść Lalki.
Ja też myślę o tym, żeby nie koncentrować się na konkretnych lekturach, tylko na ideach, iść w kierunku aksjologii. Mamy na przykład triadę piękno – dobro – prawda. I mamy bazę, z której do tych pojęć możemy przypisać jakiś repertuar tekstów, do wyboru przez nauczyciela. Bo kto koniec końców najlepiej zna klasę? Prowadzący, prawda?
I jeszcze jedna sprawa: zauważam po swoich uczniach, że gdy dochodzimy do klasy trzeciej – czwartej liceum, czwartej – piątej technikum, sięgamy po teksty dwudziestolecia międzywojennego, wojna i okupacja, literatura współczesna. Literatura staje się dla nich taka… jaśniejsza, bliższa. Natomiast uczniów możemy wcześniej, na poziomie klasy pierwszej – kiedy atakujemy ich tekstami staropolskimi, archaizmami – zniechęcić do czytania.
Dawid Śliwa: Przyszło mi teraz na myśl, że można byłoby spróbować odwrócić chronologię – w najmłodszych latach nauczania zacząć od współczesności i cofać się w czasie, aż do antyku. Choć to też może być problematyczne, bo przecież w renesansie mamy odwołania do antyku…
Łukasz Tupacz: Takie pomysły były dyskutowane w dwudziestoleciu międzywojennym: żeby wychodzić właśnie od literatury współczesnej i dopiero, kiedy uczeń ma większą świadomość literacką – iść w stronę coraz bardziej skomplikowanych tekstów.
Andrzej Żor: Może spróbować wariantu pośredniego, z listą lektur wskazanych, z których uczeń sobie sam wybiera? Mówi się teraz o odchudzeniu podstawy programowej. A ja się zastanawiam nad ewolucją tego modelu szkolnictwa. On kiedyś taki przeładowany nie był, ale wskutek rozwoju świata autorom jego kolejnych wersji zaczęło się wydawać, że najbardziej pożądanym modelem byłby taki, w którym udałoby się upakować wszystko, co wynika z wiedzy współczesnej. I potem zaczyna się problem, co obciąć? W tych warunkach nie widzę szansy na to, żeby czytać jakąś lekturę dla przyjemności.
Dziękujemy Państwu za tę ciekawą i pouczającą dla nas rozmowę.
Zapis dyskusji został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
Rozmowy można też wysłuchać jako podcastu (kliknij tutaj).
Mamy – choć z pewnością niewystarczająco wielu – młodych czytelników, mamy też młodych ludzi, którzy sami chcą pisać. Poniżej próbki twórczości uczniów warszawskiego IV Technikum Architektoniczno-Budowlanego im. Stanisława Noakowskiego i XVIII Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Zamoyskiego.
Teksty bez ingerencji ze strony Redakcji.
Młody i piękny mężczyzna przechadza się brzegiem rzeki. Ubrany jest w białą szatę, którą ma narzuconą na jedno ramię. Spod odzienia wyłania się umięśniona druga ręka. Na głowie ma wianek z kolorowych kwiatów oraz liści laurowych. Jego stopy są bose. Mężczyzna spogląda w nurt wody. Widzi tam swoje odbicie. Nie może oderwać od niego wzroku. Sprawia wrażenie zahipnotyzowanego. Na jego twarzy pojawia się uśmiech wywołany pewnie swoim widokiem w odbiciu wody. Sprawia wrażenie, że jest nim zachwycony. Wyraźnie własny widok wywołuje w nim zachwyt – samozachwyt.
Bohater znajduje się w otoczeniu pięknej natury. Nad brzegiem rzeki rosną kwiaty o różnych barwach i kształtach. Kwiaty są w pełni rozwinięte, dominuje różowy kolor płatków. Nad mężczyzną góruje drzewo o rozłożystych konarach. Liście mają piękny, zielony kolor. W oddali widać rosnące olbrzymie cyprysy na tle błękitnego nieba rozjaśnionego popołudniowym słońcem. Obraz sprawia wrażenie idealnego świata, w którym Narcyz odnalazł swoją miłość we własnym odbiciu.
Postać mitologicznego Narcyza, patrząca z zafascynowaniem w spokojną, lśniącą wodę, jest odzwierciedleniem ludzkiej fascynacji sobą samym i własnym odbiciem. Symbolika obrazu jest bogata i wielopłaszczyznowa. Narcyz staje się metaforą ludzkich pragnień dążenia do perfekcji i kultu ciała. Woda z odbiciem Narcyza symbolizuje iluzję i ulotność. Przypomina, że to, co widzimy, często jest jedynie subiektywnym odbiciem rzeczywistości. Krajobraz w tle zaś jest symbolem piękna i natury oraz jej mocy. Tworzy kontrast pomiędzy egocentrycznością – skupieniem się człowieka na własnych potrzebach, a niezachwianą siłą przyrody. AI połączyła elementy natury z mitologią, tworząc kompozycję, która nie tylko inspiruje wyobraźnię, ale także skłania do refleksji nad ludzkim ego oraz nad relacją z otaczającym nas światem.
Maks CHRZANOWSKI
Noc i cisza w ciemnej porze razem,
cisza po prawej,
noc po lewej.
Szli przed siebie, omijając się
nawzajem.
Cisza była sama, a noc?
Noc zawsze z kimś, chociaż
tajemnicza może bardziej niż cisza.
Cisza szła w ciemności, bez światła i
głucha.
Noc szła także w ciemności
lecz ze światłem i dużym gwarem.
Cisza spoglądając kątem oka na noc,
a noc nawet się nie odwróciła,
lecz czy to nic nie znaczy?
Pasują do siebie to jest wiadome,
ale różni niczym las i pustynia,
ogień i woda, niebieski i czarny
kolor.
Noc łapie ciszę za rękę, lecz
ta się jej wyrywa i
nie wiedząc czemu, noc patrzy
na nią i trzyma dalej.
Może to przyciąganie, a
może świadomość, że w
głębi duszy, razem mogą
stworzyć wiele.
Noc i cisza w ciemnej porze
razem, trzymają się za
ręce wręcz z głuchym hałasem.
Noc spokojniejsza zrobiła się
troszkę, a z głuchym hałasem
tylko cisza się spotkać może.
Amelia SAMSEL-ŚLĘZAK
Mamy otóż nowy rok szkolny i nietrudno zauważyć, że sporo musiało się zmienić, żeby generalnie… zostało po staremu. Chodzi o podstawę programową, odchudzoną o jakieś 20 procent. No i o lekcje religii, na które nie ma zbyt wielu chętnych, więc trzeba będzie łączyć klasy i roczniki albo przenieść lekcje do salek przykościelnych. Co z gruntu nie podoba się hierarchii kościelnej i zapewne tzw. Trybunałowi Konstytucyjnemu, do którego wniosek w imieniu Episkopatu wniosła I prezes Sądu Najwyższego.
Liberalna tym razem reforma polskiej edukacji, zawsze hucznie (i z odpowiednim wektorem ideowym…) zapowiadana przez każdego, komu wpadł do ręki ten kawałek tortu, odbędzie się dopiero za rok. A i to wątpliwe, bo jeśli czegoś nie przeprowadzono od razu, to później nabiera ono zupełnie innych, niż pierwotnie, kształtów. Nie ma przy tym co znęcać się nad minister edukacji i jej ekipą. Barbara Nowacka robiła co mogła, aby np. wpisać się w obecny modernizacyjny trend zdejmowania obowiązków z uczniów. Ale sukces jej zabiegów jest co najwyżej połowiczny.
Mamy bowiem swoisty pół-stan, który nie zadowala nikogo – ani tradycjonalistów, ani modernistów – z tendencją do utrwalania się poglądu, że w edukacji będzie i trochę po staremu, i nawet troszeczkę po nowemu. Tylko najbardziej wytrwałym chce się grzebać w szczegółach ministerialnych decyzji, opublikowanych zresztą w czerwcowych rozporządzeniach ministerialnych, a to potężna lektura, przez którą dane pewne będzie przejść tylko specjalistom. Innym pozostaje odwołanie się do swoich osobistych doświadczeń. Co czynią nader często, skoro usunięcie niektórych tytułów z listy lektur szkolnych tak boli, że obwołane zostało „ciosem w samo serce nadwiślańskiego Polaka”.
Odwołując się więc do własnych doświadczeń, od razu powiem, że spór o (tak czy inaczej rozumianą) podstawę programową toczy się od zarania edukacji. Toczył się też w połowie lat 70. ubiegłego wieku, kiedy chodziłem do LO im. Wojciecha Kętrzyńskiego w Giżycku. Tyle, że dziś jest jawny i głośny, a ponadto podszyty filiacjami ideowo-politycznymi. Wtedy zaś zasadniczym dylematem było, co mówić, a czego nie mówić na lekcjach np. historii czy języka polskiego. Bazować na Barwach walki Mieczysława Moczara czy Pamiętniku z Powstania Warszawskiego Mirona Białoszewskiego?
Nie ma bowiem takiej podstawy programowej, która satysfakcjonowałaby wszystkich. A wiem to także ze współczesnych dyskusji i „nocnych Polaków rozmów” z koleżankami – nauczycielkami języka polskiego, historii, matematyki czy… HiT-u (dawniej WOS-u). Tworzą one (i oni) masę zwykłych nauczycieli, którzy wykonują swój zawód najlepiej jak umieją, nie bez małych zresztą osobistych sukcesów. Ale może to właśnie było i jest siłą polskiej edukacji, że tu i ówdzie byli i są nauczyciele, którym nie przeszkadza cenzura, kurator, ministerialna podstawa programowa, dąsy biskupa czy opór pokoju nauczycielskiego. Miałem to durne szczęście, że w swoim elitarnym (bo jedynym wtedy w mieście) liceum trafiłem na kapitalnych nauczycieli. Nawet wuefistów, którzy np. znaleźli parę godzin, by na swoich lekcjach uczyć nas tańca towarzyskiego. Takich, którzy po prostu przy tablicy czy na boisku robili swoje. Mimo że na radach pedagogicznych czy zebraniach partyjnych odgrywali oficjalne rytuały i realizowali edukacyjną politykę ówczesnych komunistycznych władz. Nawet Katyń omawialiśmy na lekcjach historii, choć jedynie z takiego punktu widzenia, który nam (i tylko nam) kazał być dociekliwymi w tej kwestii. Na lekcjach polskiego uczyliśmy się Norwida, Staffa, Tuwima czy Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej z płyt Czesława Niemena, Ewy Demarczyk i Marka Grechuty. Współczesnych dramaturgów oglądaliśmy zaś w przedpołudniowym programie edukacyjnym TVP – zawsze ze wstępem prof. Stefana Treugutta.
Ktoś może się obruszyć, że to jednak czas przeszły dokonany, równy dinozaurom, ale akurat moją klasę takie zabiegi zaprowadziły bardzo wysoko. Mimo, że nie było internetu, komórek, kalkulator stanowił rzadkość, a biblioteka szkolna była wyposażona tylko w zatwierdzone lektury. Podstawą ówczesnej edukacji było co innego. Mianowicie rozbudzenie ciekawości, rzucenie na głęboką wodę interpretacji i sporów – a przynajmniej mnie się to zdarzyło. Sam musiałem rozwikłać dylematy. Pomagała w tym obficie także lektura drugiego obiegu, mimo że jako uczeń i potem student stałem po stronie takiej Polski, jaka wówczas była.
Jakże świetnie było czytać Lalkę Bolesława Prusa poprzez pryzmat Alfabetu moich wspomnień Antoniego Słonimskiego, z którego mój nauczyciel polskiego cytował stosowne fragmenty odnoszące się do Prusa i jego dzieła. By po tragicznej śmierci poety zrobić specjalną lekcję poświęconą panu Antoniemu i jego utworom, a nie był on – jak wiadomo – pupilem ówczesnej władzy. Nawet Broniewskiego czytało się inaczej niż zwykle – w jakiejś dalekiej parareli do Kochanowskiego, któremu los też odebrał dziecko. Mimo tego, że ówczesna podstawa programowa przewidywała tylko wiersze rewolucyjne i patriotyczne dwukrotnego kawalera orderu Virtuti Militari i sekretarza Wiadomości Literackich. Nie wspominając o całym Gałczyńskim i fenomenie „Przekroju”, Piwnicy pod Baranami, Młynarskiego, Przybory i Wasowskiego czy Agnieszki Osieckiej. Naprawdę – my jako uczniowie to mieliśmy nawet zapewnione (słabej jakości) bezdebitowe nagrania Salonu Niezależnych, które młody wuefista dawał nam do przesłuchania.
Chcę przez to wszystko powiedzieć i potwierdzają to moje rozmówczynie, że żadna podstawa programowa – czy Nowackiej, czy Czarnkowa, lewicowo-liberalna czy konserwatywna – nie ma najmniejszych szans w starciu z zaangażowanym nauczycielem, który po prostu postanowił dać młodemu człowiekowi pieczęć na całe życie. Podobnie jest, o dziwo, w matematyce, która jest jak wiadomo kulą u nogi każdego ucznia (z pewnymi na szczęście wyjątkami).
Opowiadała mi pewna świetna nauczycielka matematyki z Ostrowca Świętokrzyskiego (jej imię i nazwisko znane autorowi), jak trafił jej się „samorodek matematyczny”, którego nigdy by o to nie podejrzewała, i to ze świętokrzyskiej wsi. Człek jak burza przebiegł program szkoły średniej i trzeba go było zaopatrzyć w coś ponadprogramowego, czemu się chętnie oddawał, przynosząc pani od matematyki zadania i problemy z zakresu uniwersyteckiego. Inni natomiast ledwo dyszeli na lekcjach matmy. A to ni mniej, ni więcej może oznaczać, że podstawa programowa zawsze musi być uśrednieniem poziomów. Ale przecież nie równaniem w dół!
Może oburzać ochota niektórych członków kierownictwa MEN do obcinania z literackiej podstawy programowej tekstów Jeremiego Przybory czy Agnieszki Osieckiej (a gdyby tak na nich uczyć podstaw logiki na przykład, albo geometrii wykreślnej…?), ale ostatecznie to nauczyciel w dialogu z młodzieżą zdecyduje, czy raper Mata lub dokonania Roberta Brylewskiego są tu ważniejsze.
W ogóle widziałbym to zagadnienie jak najszerzej i nie odmawiał młodym ludziom niczego, co stanowiłoby kotwicę w ich życiu: literatury, ekologii, sportu, matematyki, robienia modeli latających, kolarstwa czy poezji śpiewanej… Niechby tylko jako alternatywy od zła tego świata – narkotyków, przemocy, konsumpcjonizmu, egoizmu. Ale rozumiem też wymóg ministerialny, który wychodzi z założenia, że ludzie – aby poruszać się po świecie – muszą mieć jakąś niezbywalną podstawę ze wszystkiego, a to przekazać im w młodym wieku wypada. Internet przecież nie zastąpi nam głowy i rozumu, chyba że zrobi to IA, która już szykowana jest do tego, by ustanawiać swoje podstawy programowe. I to dopiero będzie edukacyjne wyzwanie na miarę XXI wieku!
Artykuł ukazał się w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
Tadeusz Kotarbiński i Tadeusz Czeżowski stanowili dwa filary, które pozwoliły zachować integralność i współdziałanie naukowego środowiska wywodzącego się spośród dawnych uczniów Kazimierza Twardowskiego. Zajmowali centralne pozycje w środowisku akademickim swoich uniwersytetów, a ich wpływ był duży, ponieważ w latach II wojny światowej wykazali się nie tylko swoim patriotyzmem, aktywnie uczestnicząc w funkcjonowaniu konspiracyjnej namiastki szkolnictwa akademickiego w Warszawie i w Wilnie, ale również zademonstrowali niezwykłą jak na trudne czasy zgodność słów i czynów, pomagając ludziom znajdującym się w opresyjnej sytuacji. O tych dokonaniach historia polskiej nauki milczy, gdyż obaj filozofowie nigdy nie upublicznili swych wojennych dokonań. Szczególnie mało wiadomo o losach Czeżowskiego, bo Kotarbiński miał swoistego kronikarza w osobie Mieczysława Wallisa, skrupulatnie zbierającego informacje do planowanej biograficznej książki, którą zamierzał napisać, choć tego zamiaru nigdy nie zrealizował. Natomiast o Czeżowskim zachowały się tylko okruchy wiadomości w korespondencji jego przyjaciół oraz osób, którym uratował życie podczas wojny. Warto tu nadmienić, że zarówno Kotarbiński, jak i Czeżowski zapisali także piękne karty w historii polskiego wolnomyślicielstwa, a w mrokach okupacji potrafili wykazać, że ideały humanizmu głoszone przez nich znajdowały odzwierciedlenie także w ich konspiracyjnej działalności. Dzięki temu dziś już wiemy, że Czeżowski zapisał jedną z najchlubniejszych kart w historii tej wojny, które uczyniły go pierwszym Polakiem uhonorowanym w 1963 r. medalem i tytułem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.
Czeżowski w Wilnie
Dla Czeżowskiego wybór Wilna na miejsce pracy naukowej był świadomy i stanowił swego rodzaju uwieńczenie dotychczasowej drogi życiowej. W związku z organizacją Uniwersytetu Stefana Batorego jako urzędnik Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego został w 1919 r. oddelegowany do tego miasta. Przebywając w nim na delegacji, sfinalizował swoją habilitację Zmienne i funkcje, którą obronił we Lwowie w roku 1920. Z takiej pozycji podjął starania o objęcie katedry filozofii na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie.
Rekomendację o kompetencjach do pracy na USB wystawił Czeżowskiemu nie tylko sam Kazimierz Twardowski, ale także Jan Łukasiewicz oraz Tadeusz Kotarbiński. Rekomendacje te były pozytywne, ale każdy z polecających nie omieszkał wspomnieć o stosunkowo skromnym dorobku naukowym kandydata. Istotna była niewątpliwie opinia Kotarbińskiego, który obok wskazanych mankamentów zwrócił uwagę na mocne strony kandydata, jakimi były zamiłowanie do „uporządkowanej pracy i ładu” rokujące przyszłego wykładowcę jako wymagającego, ale zarazem obdarzonego talentami dydaktycznymi. Sam Czeżowski miał także świadomość, że jego dotychczasowa praca jako nauczyciela gimnazjum, a później – urzędnika, niewiele miała związku z pracą naukową, co wiązało się z istotnymi lukami w przygotowaniu do samodzielnej pracy naukowej. Dlatego, gdy na początku września 1923 r. przybył do pracy w wileńskim uniwersytecie, bardzo dużo czasu musiał poświęcić przygotowywaniu się do zajęć ze studentami. Wspominał później, że własne stanowisko filozoficzne udało mu się wypracować dopiero po kilkunastu latach: „Dopiero pod koniec lat trzydziestych mogłem sobie powiedzieć, że osiągnąłem poziom, na którym mogę oprzeć własne poglądy na ważniejsze zagadnienia filozoficzne”.
Niemałą rolę w tym procesie odegrał Marian Massonius, który kierował katedrą filozofii także na wydziale humanistycznym USB. Był on dużo starszy od młodego profesora, ale okazał mu wielkie wsparcie. Życzliwość Massoniusa była bardzo istotna, bo to właśnie on zarekomendował młodego naukowca na stanowisko profesorskie. Dzięki temu Czeżowski szybko zyskał uznanie w środowisku swojej uczelni, w której zaczął odgrywać coraz znaczniejszą rolę. W swoich wspomnieniach Czeżowski pierwsze wrażenia z pracy na USB przedstawił następująco: „Młodzież garnęła się do nauki i szanowała uniwersytet. […] Rychło wytworzył się zespół studentów stale korzystających z czytelni seminaryjnej: każdy z uczestników otrzymywał klucz, dzięki czemu mógł korzystać w dowolnej porze dnia z czytelni, każdy też dysponował szufladą, w której mógł przechowywać książki i notatki. […] Odżyło Koło Filozoficzne studentów założone przez profesora Tatarkiewicza za jego dwuletniej działalności w Wilnie. Odbywały się regularnie zebrania naukowe koła z referatem i dyskusją, w których uczestniczyliśmy obaj z profesorem Massoniusem i które były notowane w kronice czynności Koła”. Także w sferze organizacyjnej Czeżowski wykazał się poważnymi dokonaniami, gdyż w 1928 r. założył Wileńskie Towarzystwo Filozoficzne, a w 1937 roku był głównym organizatorem zjazdu filozoficznego. W latach 1933–1938 piastował najwyższe stanowiska uniwersyteckie – był prorektorem USB, dziekanem, a wcześniej prodziekanem Wydziału Humanistycznego. Nie było dla nikogo zaskoczeniem, że w 1936 r. Czeżowski został mianowany profesorem zwyczajnym. W tym samym roku doprowadził do zatrudnienia na USB Henryka Elzenberga.
Wybuch wojny wprowadził wiele zmian w życiu Czeżowskiego. Przede wszystkim uniwersytet wileński stracił swój polski charakter, przez co zatrudnieni tam Polacy pozbawieni zostali dotychczasowego miejsca pracy. Czeżowskiemu przydało się wcześniejsze doświadczenie w pracy w szkolnictwie powszechnym, gdyż, jak sam wspominał: „W czasie rządów litewskich zostałem zatrudniony wraz z kilku innymi pracownikami naszego Uniwersytetu jako nauczyciel matematyki i fizyki w klasach polskich litewskiego gimnazjum dla dorosłych. […] Gdy nastała okupacja niemiecka, gimnazjum dla dorosłych, w którym uczyłem, zastało zamknięte. Jako źródło utrzymania dla rodziny otworzyło mi się, jak również niektórym kolegom, za zgodą naszych władz uniwersyteckich, stanowisko lektora języka niemieckiego dla litewskich urzędników Dyrekcji Kolei. Jednocześnie nauczałem w tajnych kompletach szkoły średniej, kierowanych przez Profesora Władysława Dziewulskiego”. W tych samych wspomnieniach nadmienił, że podczas wojny był dwa razy aresztowany. Za pierwszym razem w 1943 roku przez Niemców jako jeden ze stu polskich zakładników w odwecie za rzekome zabójstwo litewskiego policjanta. Po wyjaśnieniu sprawy został zwolniony wraz z resztą zakładników, z których jednak dziesięciu Niemcy zdążyli już rozstrzelać. Drugi raz został aresztowany w 1945 r. przez Rosjan jako podejrzany o działalność antypaństwową. Na szczęście po tygodniu został zwolniony z więzienia i mógł powrócić do kraju.
W walce przeciw machinie ludobójstwa
W trakcie niemieckiej okupacji intelektualiści zostali porażeni ogromem towarzyszącego wojnie okrucieństwa, które nie mieściło się w granicach ludzkiego pojmowania. To przecież przedstawiciele jednego z najbardziej ucywilizowanych narodów świata, narodu, który wydał tak wybitnych humanistów jak Kant, Hegel, Goethe, Schiller czy Heine, stali się sprawcami niewyobrażalnej tragedii, której kulminacyjnym punktem stał się Holocaust. Doświadczyli go przede wszystkim mieszkańcy polskich Kresów, gdzie istniały główne ośrodki koncentracji ludności żydowskiej. Jednym z takich ośrodków było Wilno, w którym powstało wielkie getto, a w pobliżu miasta utworzono obóz zagłady w Ponarach.
Atmosferę panującą wśród polskich mieszkańców Wilna najlepiej oddają słowa Elzenberga, który o swoich przeżyciach w Wilnie pisał już po wojnie w liście do Wallisa: „I w ogóle: dużo było piękna moralnego w tym środowisku, w którym się w Wilnie znalazłem. Z początku skłonny byłem tym wszystkim, którzy umarli przed wrześniem […] zazdrościć szczęścia niewiedzy, niewiedzy o naturze człowieka i o dnie dziejów. Ale potem doszedłem do przekonania, że warto było poznać i grozę, i to, co równolegle z grozą płynie swoim wąskim, czystym strumieniem”. Co istotne, Polacy podjęli różnego rodzaju zabiegi, aby starania nazistów okazały się jak najmniej skuteczne. Nawet w sytuacjach skrajnie trudnych nie popadali w stan beznadziei, ale starali się zachować poczucie własnej godności. Elzenberg w liście do Wallisa pisał o tym w słowach pełnych podziwu: „Pierwsza wzmianka należy się poległym (tak właśnie należy się chyba wyrazić). Że i w jaki sposób zginęli Antoni Pański, Lindenbaumowa (według wszelkich danych także jej mąż) i Fryde, to wiesz już oczywiście nie tylko z kryptonimicznych niejasnych wzmianek, które Ci usiłowałem przemycić. Ale warto może upamiętnić ten szczegół, że Lindenbaumowa w więzieniu, z którego wyjść już nie miała, zdołała napisać poważne studium o rozumowaniu przez analogię, zredagowane szkicowo, ale treściowo kompletne, tak że mógł je zreferować Czeżowski na posiedzeniu filozoficznym. Pamiętam, że przynajmniej jednego przykładu dostarczyło jej życie więzienne”. Ale nawet na tle tak heroicznych postaw wileńskiej społeczności Tadeusz Czeżowski wyróżniał się, wzbudzając swym postępowaniem niekłamany podziw Elzenberga, który tak scharakteryzował jego postawę: „Sam Czeżowski przez cały ten czas pokazał się w tak pięknym świetle, że jest to ponad wszelką pochwałę. Niektórzy podśmiechują się czasem z jego pewnych skłonnostek biurokratycznych, ale co za prawość wewnętrzna, co za naturalna i zawsze czynna życzliwość dla ludzi – i jaka spokojna niezłomność! Siedział kiedyś trzy tygodnie w obozie i bardzo sobie chwalił to uzupełnienie swoich doświadczeń życiowych. A na punkcie ratowania Żydów dokonywał rzeczy wielkich i bohaterskich – i zawsze z tą samą prostotą”.
Samo ratowanie Żydów przed grożącym im unicestwieniem z rąk nie tylko hitlerowskich oprawców miało w Polsce szczególny charakter, gdyż osobiste relacje polsko-żydowskie nie były zazwyczaj w przedwojennej Polsce publicznie eksponowane. Dlatego też do dziś o wielu przypadkach udzielanej pomocy nic nie wiemy, gdyż część ludzi uważała to za swoją ludzką powinność i nie uważała jej za jakiś szczególny powód do chwały. Jeszcze większa liczba osób zachowała swe wsparcie w tajemnicy z uwagi na mniej lub bardziej uzasadnione obawy przed opinią własnego środowiska. Jak trafnie zauważyła jedna z autorek: „Powtarzającym się zjawiskiem jest, już po wyzwoleniu, utrzymywanie pomocy Żydom w tajemnicy, w obawie, czy nie grozi za to oficjalna kara, nierzadkie są też następujące wypowiedzi: «chcielibyśmy w spokoju żyć w swoich okolicach»”. Dlatego też wstrzemięźliwość Tadeusza Czeżowskiego w opisywaniu jego dokonań w ratowaniu Żydów teoretycznie mogłaby być uzasadniana tym samym powodem, co jednak nie oddaje istoty rzeczy, gdyż było to związane z jego niezachwianym przekonaniem, że jego obowiązkiem jako naukowca jest tylko dążenie do prawdy i obowiązek służenia ludziom. Niemniej jednak do Czeżowskiego odnosi się teza Jadwigi Tokarskiej-Bakir: „Żydów, których w czasie wojny uratowano, ocalono indywidualnym wysiłkiem, niejako wbrew społeczeństwu, które dziś się nimi szczyci”. Społeczeństwo litewskie bowiem było wówczas niechętnie nastawione do Żydów, a te antagonizmy narodowe umiejętnie wykorzystywali Niemcy w trakcie okupacji.
Indywidualne akty udzielania pomocy Żydom były chwalebne, bo jak wszystkie czyny supererogacyjne są nadobowiązkowe, a zatem nie istniał przymus prawny ani moralny ich dokonywania. Wydawałoby się, że wszyscy powinni ratować Żydów w każdej sytuacji, gdyż przez cały czas znajdowali się oni w opresyjnej sytuacji, a przecież odważyli się na to tylko niektórzy. Zaangażowanie Czeżowskiego podczas II wojny światowej w ratowanie Żydów nie jest tajemnicą, gdyż za to wraz ze swoją żoną Antoniną otrzymali w 1963 r. jako pierwsi Polacy tytuł i medal Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Uroczystość wręczenia medalu odbyła się w Instytucie Yad Vashem 25 kwietnia 1963 roku.
Okazuje się, że liczba osób pochodzenia żydowskiego uratowanych przez małżeństwo Czeżowskich jest dziś trudna do ustalenia. Pewne jest, że były to co najmniej 22 osoby, które osobiście Antonina i Tadeusz Czeżowski chronili w swoim mieszkaniu w Wilnie, a następnie większość z nich skierowali do własnego majątku ziemskiego w Hrychorowiczach. Wśród uratowanych byli także studenci i pracownicy dawnego Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Powojenna droga tych uratowanych prowadziła następnie do Białegostoku, gdzie część z nich już pozostała, jak Renata i Józef Mayenowie wraz z matematykiem z USB dr. Abrahamem Fesselem, a reszta rozproszyła się po świecie. Relacja Fessela o uratowaniu z wileńskiego getta jego samego i jego rodziny znajduje się w Archiwum Yad Vashem i stanowiła materialną podstawę do wyróżnienia małżeństwa Czeżowskich medalem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Z relacji tej wynika, jak skomplikowany był system ratowania Żydów, którego najważniejszym, bo finalnym ogniwem, było małżeństwo Czeżowskich. Poszczególne elementy funkcjonowały niezależnie od siebie, a więc w razie, gdyby ratowany wpadł w ręce Niemców, nie groziło to rozbiciem całego systemu. Spowodowało to, że relacja Fessela pozbawiona jest dramaturgii towarzyszącej całemu zdarzeniu, bo on sam nie znał nikogo z ratujących, jak też nie miał pojęcia, jak działa cały system. Właściwej oceny całej procedury potrafili dokonać dopiero specjaliści z jerozolimskiego Yad Vashem. Niemałe znaczenie miały w tym świadectwa Benjamina Anolika, jako nastolatek deportowanego do wileńskiego getta, dzięki czemu poznał wielu miejscowych Żydów. Anolik zasiadał później w zarządzie Yad Vashem, w okresie, kiedy uhonorowano Czeżowskich. Z tej racji, że liczba osób uratowanych przez Czeżowskich była imponująca, jako pierwsi Polacy zasadzili symboliczne drzewko w Ogrodzie Pamięci oraz otrzymali honorowe obywatelstwo Izraela. Sam Czeżowski uważał pomoc Żydom za swój humanistyczny obowiązek i nigdy się tym nie chwalił ani nie wspominał. Jedynie w swojej autobiografii napisał: „W czasie rządów litewskich zostałem zatrudniony wraz z kilku innymi pracownikami naszego Uniwersytetu jako nauczyciel matematyki i fizyki w klasach polskich litewskiego gimnazjum dla dorosłych. Zbliżyliśmy się tam z młodym nauczycielem Białorusinem Aleksandrem Sepko, któremu zawdzięczam niezmiernie wiele, gdy później, już za czasów okupacji niemieckiej, pewnego jesiennego dnia o świcie zapukała do naszego mieszkania, szukając opieki, zaprzyjaźniona żydowska rodzina nauczycielska, która wydostała się z getta. Dzięki pomocy Sepki, który zaopatrzył ją w dokumenty i przeprowadził przez granicę litewską na stronę białoruską, rodzina ta znalazła bezpieczne schronienie”. Nigdzie więcej o swoim zaangażowaniu w pomaganie Żydom nawet nie wspomniał.
Nic zatem dziwnego, że Elzenberg, sam korzystający z pomocy, jako pochodzący ze zasymilowanej rodziny żydowskiej, z podziwem pisał o postawie Czeżowskiego i jemu podobnych: „Mogę zresztą powiedzieć, że o bohaterstwo, efektowne czy nieefektowne, ocierałem się wciąż, i że u pełnej wdzięku, uśmiechniętej młodej kobiety potrafiło być czasem nie mniejsze niż u wytrawnego znawcy ciężkich spraw życia. I w ogóle: dużo było piękna moralnego w tym środowisku, w którym się w Wilnie znalazłem. Z najlepszych nawet, przez które przechodziłem dotychczas, żadne chyba (może z braku okazji) nie wykazało się aż takimi cnotami”.
Moment wręczenia małżeństwu Czeżowskich medalu Sprawiedliwy wśród Narodów Świata 25.04.1963. Tadeusz Czeżowski pomiędzy żoną a córką. Źródło: https://www.yadvashem.org/righteous/stories/czezowski.html.
Na zdjęciu u góry artykułu – portret Tadeusza Czeżowskiego autorstwa Leona Gumańskiego, ze zbiorów prywatnych Eleonory Czeżowskiej (córki).
Literatura:
T. Czeżowski, Wspomnienia (Zapiski do autobiografii), „Kwartalnik Historii Nauki i Techniki” 1977, nr 3.
H. Elzenberg, Cztery listy do Mieczysława Wallisa, „ Etyka” 1990, t. 25.
J. Jadacki, Sławni Wilnianie filozofowie, Wyd. Polskie, Wilno 1994.
M. Kupczewska, Tadeusz Czeżowski – pierwszy polski „Sprawiedliwy”, „Głos Pomorza” z 24.03.2023.
Relacja Abrahama Fessela, Archiwum Yad Vashem w Tel Avivie, nr 2301.
J. Tokarska-Bakir, Okrzyki pogromowe. Szkice z antropologii historycznej Polski lat 1939-1946, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012
M. Wallis, Henryk Elzenberg, Archiwum Połączonych Bibliotek WFiS UW, IFiS PAN, PTF, Rps 15, t. 1.
J. Wiśniewska, Bez znieczulenia: o trudnych relacjach polsko-żydowskich, „Teksty Drugie” 2013, nr 6.
Artykuł ukazał się w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-paździenik 2024 r.
W 1997 roku pierwsze informacje o wielkiej powodzi dotarły do mnie w Madrycie, gdzie towarzyszyłem prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu w szczycie NATO. Polskę zapraszano na nim do Sojuszu, ja byłem podsekretarzem stanu w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, wkrótce miałem zostać też członkiem zespołu negocjacyjnego, który prowadził rozmowy o warunkach członkostwa. Ponieważ głowę miałem zaprzątniętą tymi historycznymi wydarzeniami, alarmujący prezydenta o rozpoczynającym się kataklizmie telefon mojego kolegi, który został w Warszawie, Marka Dukaczewskiego, potraktowałem pierwotnie bez należytej atencji. Mój błąd. Niedługo po naszym powrocie do kraju okazało się, że pod wodą znalazła się 1/15 całego obszaru Polski. Trzeba było skierować do akcji ratowniczej 170 tysięcy żołnierzy i funkcjonariuszy, ewakuować – 250 tysięcy osób, a tym, którzy pozostali w swoich domach – zorganizować aprowizację. W ciągu 5 miesięcy zbudowano dla powodzian 1300 w pełni wyposażonych domów. Aby to wszystko było możliwe, w ciągu jednego dnia, 17 lipca, Sejm uchwalił 21 ustaw umożliwiających sprawne funkcjonowanie struktur państwa w tych nadzwyczajnych warunkach. Pracowali nad nimi, intensywnie i wspólnie, posłowie zarówno koalicji rządzącej, jak i opozycji.
Powódź mnie wciągnęła, zająłem się nią ex officio. Nie w czasie akcji ratowniczej – uważaliśmy, że struktury rządowe znakomicie sobie dają radę i zaangażowanie struktur prezydenckich nie jest ani potrzebne, ani wskazane – ale po ustąpieniu wód. Koordynowałem pracę BBN nad specjalnym raportem zawierającym analizę funkcjonowania instytucji oraz wnioski na przyszłość odnoszące się do poprawy procedur, usprawnienia koordynacji służb, precyzyjnego określenia kompetencji organów samorządowych wszystkich szczebli oraz administracji rządowej w sytuacjach niestandardowych. Także na podstawie tych wniosków prezydent Aleksander Kwaśniewski wniósł do Sejmu pakiet projektów ustaw o stanach nadzwyczajnych, ostatecznie uchwalonych w 2002 r. (zostałem wiceprzewodniczącym sejmowej komisji nadzwyczajnej do tej sprawy i posłem-sprawozdawcą części ustaw).
Jeśli więc 27 lat później państwo okazało się dobrze przygotowane na kolejną powódź tej samej skali (po drodze zdarzyły nam się mniejsze, acz też dotkliwe w 1998, 2001 czy 2010 r.) – a twierdzę, że tak właśnie jest – to w dużej mierze dlatego, że z tej pierwszej wyciągnęliśmy właściwe wnioski. Generalnie uważam, że ludzkość niezwykle rzadko uczy się na swoich błędach, często cytuję Marksa z 18 brumaire’a Ludwika Bonaparte o tym, że historia jeśli się powtarza, to jako farsa – a na dodatek robię to nieco prześmiewczo. Przypadek z powodziami świadczy jednak, że jest to możliwe. Stworzyliśmy dobrze skoordynowany system zarządzania kryzysowego, funkcjonalne procedury, dofinansowaliśmy odpowiednie służby (ze Strażą Pożarną na czele), przeprowadzaliśmy ćwiczenia, powstał system informowania ludności o zagrożeniach. Nie dopuściliśmy do ponownej degeneracji wałów przeciwpowodziowych, wybudowaliśmy wiele obiektów i urządzeń hydrotechnicznych. Przyczyniły się do tego wszystkie kolejne ekipy rządzące.
Trzeba też pamiętać, że generalnie polskie państwo jest dziś o wiele lepiej skonstruowane i skuteczniej działające niż w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Jesteśmy bogatsi i bardziej świadomi, ale wielka w tym zasługa także przynależności do Unii Europejskiej. Członkostwo w niej wymusza poprawę efektywności działania administracji i służb, lepsze oprzyrządowanie prawne. Będąc we Wspólnocie możemy także szybko sięgnąć po zasoby z instrumentu rescEU, środki z rezerwy budżetowej na pomoc nadzwyczajną, a w późniejszym czasie – z Funduszu Solidarności. Modele matematyczne i sztuczna inteligencja pozwalają o wiele precyzyjniej przewidywać zasięg i intensywność anomalii pogodowych.
Czy wszystko zadziałało perfekcyjnie? Oczywiście nie. Pękały tamy, przelewały się zbiorniki. Na spokojnie sprawdzi się, czy wykonawcy nie popełnili błędów lub fuszerki. Ale nie zapominajmy przy tym wszystkim, że mamy do czynienia ze zjawiskami globalnymi, o niespotykanych natężeniu i szybkości. Żadne inne państwo nie dało sobie rady z tą powodzią zauważalnie lepiej.
Donald Tusk powinien jednak po tej lekcji przeprosić się z Europejskim Zielonym Ładem. Nie warto próbować wstrzymywać działań UE ograniczających tempo zmian klimatycznych. Co prawda w wyobrażalnej perspektywie nie są one już w stanie zapobiec kolejnym niżom genueńskim, suszom czy pożarom na wielkich połaciach, ale przynajmniej można będzie spojrzeć w oczy wnukom.
Nie warto natomiast przejmować się krytykanctwem ze strony Prawa i Sprawiedliwości, w tym próbami przelicytowywania wydatków dla powodzian i na usuwanie szkód. Populiści już tak mają, nie powściągną się nawet w najtragiczniejszych okolicznościach. Tę miałkość czuć od nich na wiele kilometrów. Per saldo im się nie opłaci.
Wyrażenie nie zmienia się koni w połowie rzeki, które datuje się od wojny secesyjnej i jest przypisywane Abrahamowi Lincolnowi, było wielokrotnie wykorzystywane nie tylko w kampaniach prezydenckich. W roku 2020, w samym środku globalnego kryzysu gospodarczego, portal MarketWatch wezwał prezydenta Obamę do niezmieniania koni i pozostawienia Bena Bernanke na stanowisku prezesa Rezerwy Federalnej, tak „aby pomógł przetrwać kryzys finansowy”. Niektórzy eksperci uważają także, że wezwanie do niezmieniania koni w sytuacji, gdy sondaże pokazywały, że wyborcy bardziej niż czymkolwiek innym byli zaniepokojeni globalnym terroryzmem i bezpieczeństwem USA, pozwoliło George’owi W. Bushowi pokonać Johna Kerry’ego w walce o drugą kadencję.
Nie należy się zatem dziwić, że retoryka wojny, której Trump użył po raz pierwszy w czasie pandemii, jest konsekwentnie przez niego stosowana. Pozycjonuje on siebie jako prezydent, który sprawy wojny – niezależnie, czy dotyczy to granicy z Meksykiem, wojny w Ukrainie, czy rozszerzającego się konfliktu na Bliskim Wschodzie – załatwia w 24 godziny.
Jednakże, jak wiemy z praktyki, zasada niezmieniania koni nie działa w 100 procentach. Dowodzi tego historia prezydenta Herberta Hoovera, którego zwolennicy starali się przedstawiać jako kogoś w rodzaju przywódcy z czasów wojny, który walczył z Wielkim Kryzysem. Niestety, wielu wyborców to właśnie jego za kryzys obwiniało; skandowali: zmień konie, bo utoniesz.
Joe Biden jest jedynym urzędującym prezydentem w historii USA, który zrezygnował z kandydowania po tym, jak został domniemanym kandydatem. Jego decyzja o ustąpieniu w lipcu 2024 r. była tym bardziej zdumiewająca, że wygrał już prawybory. Bezprecedensowa w całej historii USA decyzja Demokratów, aby zmienić konie w połowie przeprawy przez rzekę, była przedmiotem olbrzymich emocji. Jest i na długo pozostanie przedmiotem różnych ocen i analiz. Przyniosły wzrost zadowolenia i zaangażowania wyborców – ostatnie badania wskazują, że około 52 proc. zwolenników Harris wyraża zadowolenie z kandydatów na prezydenta, co stanowi znaczny wzrost w porównaniu z osiemnastoprocentowym wskaźnikiem zadowolenia wśród zwolenników Bidena w lipcu przed zmianą. Według PEW Research zarówno zwolennicy Harris, jak i Trumpa wykazują duże zainteresowanie wyborami, a 76 proc. zwolenników Harris uważa, że wynik wyborów jest kluczowy. Przed nami oczywiście jeszcze długofalowe analizy realnych skutków faktycznego wyniku wyborów w dniu 5 listopada.
Pozytywne zmiany przyniosło także ukierunkowanie kampanii na strategię przez Krajowy Komitet Partii Demokratycznej (DNC), który opublikował obszerną platformę wyborczą obejmującą kluczowe kwestie: gospodarkę, zmiany klimatyczne; opiekę medyczną i ochronę zdrowia, poprawę dostępności do tanich mieszkań itd. Wybór kandydata na wiceprezydenta, który uzupełnia Kamalę Harris, ale jej nie przyćmiewa, także wydaje się mądrym posunięciem. Jej apel do młodszych wyborców, mniejszości i kobiet może dać jej przewagę, zwłaszcza w kluczowych stanach wahadłowych ze znaczną liczbą głosów elektorskich.
Harris jest także pozytywnie postrzegana jako dobry wzór do naśladowania. Jest pragmatyczna i twardo stąpająca po ziemi. Docenia się jej inteligencję i bystrość umysłu. Ma zdecydowaną przewagę w stosunku do Trumpa w kwestiach społecznych, takich jak aborcja i prawa reprodukcyjne kobiet. Ma też znaczne poparcie wśród różnorodnych grup etnicznych, zwłaszcza wśród Afroamerykanów i społeczności azjatyckich. Wśród przypisywanych jej słabości w odniesieniu do polityki wewnętrznej jest brak przekonania do jej zdolności do podejmowania dobrych decyzji gospodarczych. Zdolność tę dostrzega tylko 45 procent wyborców.
Opinie na temat jej zdolności do zarządzania polityką międzynarodową, radzenia sobie ze złożonymi globalnymi problemami i kryzysami, są podzielone. Harris weszła do Białego Domu ze stosunkowo niewielkim doświadczeniem w polityce zagranicznej w porównaniu ze swoimi poprzednikami. Niektórzy krytycy twierdzą, że nadal brakuje jej głębokiej wiedzy, która wynika z dziesięcioleci doświadczenia. Pomimo jej prestiżowych stanowisk prokurator generalnej stanu Kalifornia czy wiceprezydenta USA niektórzy wyborcy nadal czują, że nie znają jej wystarczająco dobrze. W opinii wielu analityków Harris musi jeszcze nawiązać silne relacje z kluczowymi postaciami międzynarodowymi, takimi jak np. przywódcy Turcji czy Arabii Saudyjskiej, a szybkie i skuteczne zbudowanie tych relacji będzie kluczowe dla sukcesu jej prezydentury.
Donald Trump ma solidną i lojalną bazę szczególnie wśród białych wyborców oraz osób zaniepokojonych imigracją, wojną, kwestiami bezpieczeństwa i gospodarką. Jest postrzegany jako silny i kompetentny w kwestiach gospodarczych. Pięćdziesiąt pięć procent wyborców jest przekonanych o jego zdolności do podejmowania dobrych decyzji w obszarze polityki gospodarczej. Posiada znaczne zdolności, kompetencje i możliwości w zakresie dominowania przekazu medialnego i utrzymania wysokiego poziomu zaangażowania swoich zwolenników. Umie sprawnie wykorzystywać kontrowersje i dramatyczne w wyrazie fake news dla utrzymania wysokiego poziomu widoczności. Jednakże w porównaniu z Harris osiąga niższe wyniki przy ocenie cech osobistych, takich jak bycie dobrym wzorem do naśladowania, uczciwość czy wiarygodność. Przeciwko Trumpowi działa również jego własne oręże starczego wieku, którego używał wobec Joe Bidena.
Niekontrolowany styl i kontrowersyjna retoryka Trumpa zawsze stanowiły i nadal stanowią obosieczny miecz. Konsoliduje i dodaje energii jego bazie, ale może również zrażać inne grupy wyborców. Najlepszym dowodem będzie skutek działań TikToka i szalejącego na nim filmiku Eat the Cat – „zjedz kota”. TikTok to narzędzie o wielkiej sile dla generacji Z. Skutki reakcji wyborców na treści promowane na tej platformie mogą być bardzo niekorzystne dla Donalda Trumpa. Jeśli nie dostosuje swojego podejścia, może dość szybko stać się swoim najgroźniejszym wrogiem – zwłaszcza w starciu z taką konkurentką, jak Harris, atrakcyjną nie tylko dla generacji Z, ale i dla szerszej grupy demograficznej.
Mimo wielu pozytywnych sygnałów sondażowych, będących skutkiem zmiany koni, wyścig pozostaje bardzo wyrównany. Sondaże nadal pokazują zaciętą rywalizację między Harris a Trumpem, a ostateczne powodzenie strategii Demokratów będzie z jednej strony zależało od ich zdolności do utrzymania entuzjazmu wyborców i skutecznego komunikowania swojego programu niezdecydowanym wyborcom, a z drugiej — od tego, aby byli to wyborcy w tych stanach, które razem dostarczą magiczne 270 głosów elektorskich.
1. Między filozofią a socjologią
Florian Znaniecki jest postacią dobrze znaną w środowisku polskich i światowych, zwłaszcza amerykańskich, humanistów. Związane jest to z jego życiorysem, co trafnie określone zostało przez profesorów Uniwersytetu Illinois w Urbanie-Champaing na posiedzeniu Senatu 13 X 1958 roku w Memoriale pośmiertnym: „Życie Floriana Witolda Znanieckiego łączyło dwie kultury, dwie wysoko uhonorowane kariery akademickie (jedną w Polsce, drugą w Stanach Zjednoczonych) oraz dwie obszerne listy publikacji naukowych (w języku polskim i angielskim)”[1]. Los sprawił, że w 1942 roku został obywatelem Stanów Zjednoczonych, nie rezygnując jednak z obywatelstwa polskiego. Gdy w 1939 roku wracał do kraju z naukowego pobytu w Columbia University, gdzie jako visiting professor wykładał na wakacyjnym semestrze letnim, Niemcy napadły na Polskę. Jego statek do kraju nie dotarł, zatrzymany został u wybrzeży Szkocji. Znaniecki powrócił do Stanów Zjednoczonych i pozostał tam do końca życia. Nie chciał bowiem wracać do porządku, który nastał po II wojnie światowej w Polsce, a przed którym przestrzegał w Upadku cywilizacji zachodniej.
Wcześniej, na początku swej kariery naukowej, jako dyrektor biura Towarzystwa Opieki nad Uchodźcami i redaktor pisma „Wychodźca Polski” podjął badania nad polską emigracją zarobkową do Ameryki (Południowej i Północnej) oraz emigracją sezonową do krajów europejskich. W tym czasie poznał Williama I. Thomasa (w 1913 r.), psychologa społecznego, antropologa, socjologa, który prowadził badania nad imigracją do USA i szukając materiałów do badań, trafił do Warszawy. Znaniecki zaprosił go do współpracy, a rok później (w 1914 r.) wyjechał wraz z żoną do Stanów Zjednoczonych. Podczas pobytu tam wydał drukiem współautorskie dzieło (napisane z Thomasem), które stało się kamieniem milowym w metodologii badań socjologicznych – The Polish Peasant in Europe and America (5 tomów w latach 1918–1920). Wówczas też opublikował, według mnie najważniejsze, dzieło filozoficzne, Cultural Reality (1919). Do tej listy warto dodać inną, ważną pracę Znanieckiego wydaną w Nowym Jorku – The Method of Sociology (1934), przetłumaczoną na język polski dopiero w roku 2008. Jako polski uczony zdawał sobie doskonale sprawę z potrzeby umiędzynarodowienia nauki. Pracując w Polsce, publikował prace w języku angielskim, czego przykładem mogą być książki: The Laws of Social Psychology (Poznań, 1925) i Social Action (Poznań, 1936).
Owa podwójna trajektoria życia uczonego – polska i amerykańska – wpłynęła istotnie na recepcję światową dorobku Znanieckiego. Choć jego filozofia jest ważnym wkładem nie tylko w filozofię polską, ale także i światową, to wiedza o niej w dalszym ciągu jest fragmentaryczna i najczęściej zajmuje marginalne miejsce w podsumowaniach jego dorobku i to zarówno w kraju, jak i poza jego granicami. Filozofia i socjologia Znanieckiego żyją jakby dwoma życiami, niezależnymi od siebie. Za granicą Polski i socjologowie i filozofowie znają głównie jego dzieła socjologiczne, i to przeważnie te późne, pisane w języku angielskim. Z drugiej strony, choć Cultural Reality Znaniecki napisał po angielsku i wydał w Chicago, to książka ta jest tam mało znana. U nas zaś została przetłumaczona przez Jerzego Wociala i wydana dopiero w 1991 roku (Pisma filozoficzne t. 2) i też rzadko się do niej nawiązuje w dyskusjach filozoficznych. Dominuje przekonanie, że Znaniecki zaczynał jako filozof, po czym porzucił filozofię na rzecz socjologii, traktując wypracowany przez siebie kulturalizm jako jej podstawę. Prawdą jest jednak to, co sam wielokrotnie stwierdzał, że chciał stworzyć systematyczną, filozoficzną teorię kultury. Wydaje się, że nie brało się to z ambicji utworzenia własnego systemu, a raczej z rozczarowania systemami i poglądami filozoficznymi, jakie znał i studiował. Z drugiej zaś strony, nie znalazł w tych koncepcjach takiego podejścia epistemologicznego, w których dopuszczonoby do głosu ideę jemu bliską: że nauka jest wytworem kultury, że poznanie jest procesem współtworzącym przedmiot poznania. Krytykował i odrzucał stanowisko, dla którego nie znalazł osobnej nazwy, a które Pierre Bourdieu nazywa epistemocentryzmem[2]. Krytycznie oceniał tradycje filozoficzne, na których wspierała się współczesna mu socjologia. Nie był zwolennikiem ani neokantowskiej, ani neopozytywistycznej filozofii, uważał, że zaszczepienie ich na gruncie socjologii nie przyniesie dobrych rezultatów. Z tradycji filozoficznych, które akceptował i którym ulegał sam, był pragmatyzm amerykański, a także „polski idealizm historyczny”[3].
Znaniecki podobnie jak Stanisław Ossowski był zatem filozofem, co miało zasadnicze znaczenie dla jego koncepcji socjologicznych. Jednak o ile Ossowski dopiero jako dojrzały uczony zaangażował się w problematykę socjologiczną, to w przypadku Znanieckiego próba wyodrębnienia w jego twórczości okresu aktywności filozoficznej i odrębnej od niej socjologicznej jest zabiegiem sztucznym. Ossowski rozumiał, że nauki społeczne są odróżnialne metodologicznie i przedmiotowo od nauk przyrodniczych, jednak ostrożność podyktowana przywiązaniem do tradycji filozoficznej, z której się wywodził, tradycji szkoły lwowsko-warszawskiej, nie pozwalała mu rozwijać intuicji zawartych w pracy O osobliwościach nauk społecznych. Znaniecki nie tylko rozumiał tę odmienność – „osobliwość”, jak ją określał Ossowski – ale odważnie rozwijał jej teoretyczne konsekwencje. Być może to z kolei uczyniło jego filozofię niezrozumiałą dla współczesnych. Rozważania filozoficzne traktował jako komplementarne względem naukowych i co najmniej równoprawne co do rangi.
Tak więc Znaniecki znany jest przede wszystkim jako socjolog, zarówno w Polsce, jak i poza jej granicami. Znany jest jako twórca oryginalnych i wpływowych na terenie socjologii teorii (kulturalizm), pojęć (współczynnik humanistyczny) i narzędzi badawczych (opracowana wspólnie z Thomasem metoda autobiograficzna). Ale też jako jeden z pierwszych (obok Karla Mannheima i Maxa Schelera) stał się inicjatorem socjologii – wiedzy i nauki. Znany jest także, choć w węższym zakresie, jako pedagog czy kulturoznawca, ale wciąż mało i pobieżnie jako filozof. Toteż w tym szkicu chcę przedstawić kilka filozoficznych tez Znanieckiego, akcentując ich aktualność, oryginalność i ważkość.
2. Kulturalizm
Znaniecki twierdził, że świat jest dostępny podmiotom w nim uczestniczącym tylko poprzez doświadczenie i działanie, i przyroda, i kultura wydobywane są jako przedmioty z ludzkiej świadomej aktywności. Kulturalizm – filozofia, którą zbudował i konsekwentnie rozwijał – jest stanowiskiem wskazującym na historyczność i względność poznania ludzkiego[4]. Względności nie należy jednak rozumieć tu w sposób zgodny z tradycją i argumentacją relatywizmu epistemologicznego, gdyż uzasadnieniem względności poznania są dla niego tezy ontologiczne, dotyczące człowieka, jego sposobu bycia i poznania oraz działania w świecie. Tym samym kulturalizm stoi w opozycji do fundamentalizmu epistemologicznego głoszącego uniwersalność i ponadczasowość fundamentów poznania, sposobów dochodzenia do tych wartości i metod. Znaniecki pisał: „Nie ma żadnych absolutnych początków, żadnych podstawowych prawd, które filozof może znaleźć w punkcie wyjścia swojej refleksji…”[5]. Kulturalizm jest też stanowiskiem antypsychologistycznym, antyidealistycznym i antynaturalistycznym[6]. Oznacza to pogląd, iż nie da się sprowadzić przejawów życia społecznego do przeżyć psychicznych, ani nie da się ich wyjaśnić za pomocą metodologii żadnej psychologii. Zarazem – i wbrew idealistom – głosił, że ludzka wiedza jest względna i nie da się dla niej ustanowić absolutnych standardów: „Idealistyczne teorie dawnego typu powstają w niezgodzie z doświadczeniem, ponieważ w ich pojęciu duch – indywidualna świadomość lub ponadindywidualny rozum – jest absolutny i niezmienny, podczas gdy historia pokazuje, że jest on względny i zmienny”[7]. Kulturalizm domaga się także odrębnego statusu wiedzy o kulturze: „Cały nasz świat, bez żadnych wyjątków, jest przesiąknięty kulturą […] Z kręgu kultury nie ma wyjścia”.[8] „Człowiek obecny nie jest wytworem ewolucji przyrody, lecz przeciwnie – przyroda obecna jest w dużej mierze przynajmniej wytworem kultury ludzkiej…”[9].
Co ważne, Znaniecki nie uległ antymetafizycznemu nastawieniu współczesnych mu myślicieli (filozofów i socjologów). Odchodzi od teoriopoznawczej perspektywy problematyzacji głównych zagadnień nauk o kulturze na rzecz myśli ontologicznej, właśnie po to, by te problematyzacje poddać rewizji[10]. Widzi bowiem w tej myśli zasadniczo konstruktywną ideę wobec fatalnej alternatywy między pozytywizmem a transcendentalizmem – dominującymi, także w naukach społecznych, nurtami filozofii początku XX wieku. Stanowisko Znanieckiego w tych kwestiach zawarte jest przede wszystkim w teorii „rzeczywistości konkretnej” – wyrażającej tezy o sposobie istnienia przedmiotu, poznania nauk o kulturze, w koncepcji „współczynnika humanistycznego” – ontologicznej i epistemologicznej tezy dotyczącej sposobu istnienia i właściwego sposobu badania przedmiotu nauk o kulturze oraz w „teorii działania”, stanowiącej kulturalistyczną koncepcję podmiotowości.
Kulturalizm Znanieckiego jest onto-epistemologiczną teorią rzeczywistości społecznej, a jego koncepcja współczynnika humanistycznego wskazuje na związek sposobu istnienia przedmiotów badania nauk o kulturze z możliwością ich poznania. Znaniecki pisze:
„Przegląd porównawczy zamkniętych systemów, jakimi muszą zajmować się rozmaite specjalistyczne nauki, ukazuje zasadniczą różnicę między dwoma głównymi typami systemów: naturalnymi i kulturowymi. Różnica ta dotyczy zarówno składu, jak i struktury systemów, a także charakteru ich elementów oraz sił, które je spajają. […] Różnica dotyczy roli, jaką ludzkie doświadczenie i działalność odgrywają w świecie realnym. […] różnica nie wynika z postawy uczonego, lecz wyłącznie z charakteru samej rzeczywistości, z tego, jak przedstawia się ona uczonemu, gdy ten uczyni z niej przedmiot bezosobowego badania. Systemy naturalne przedstawiają się uczonemu obiektywnie, tak jakby istniały niezależnie od doświadczenia i działalności ludzi. Układ planetarny, geologiczny skład i struktura skorupy ziemskiej, związek chemiczny, pole magnetyczne, roślina i zwierzę są takie, jakimi jawią się badaczowi bez jakiegokolwiek udziału ludzkiej świadomości; z punktu widzenia nauki byłyby dokładnie takie same, gdyby ludzie nie istnieli […] Bardzo odmienne wydają się tak bezsprzecznie kulturowe systemy, jak te, z którymi mają do czynienia badacze języka i literatury, sztuki, religii, nauki, gospodarki, techniki przemysłowej czy organizacji społecznej. Mówiąc ogólnie – badający odkrywa, że każdy system kulturowy istnieje dla pewnych świadomych i czynnych podmiotów historycznych, tzn. w sferze doświadczenia oraz działalności pewnego określonego ludu, jednostek i zbiorowości, żyjących w określonej części ludzkiego świata w określonej epoce historycznej. […] Słowem, dane badacza kultury są zawsze »czyjeś«, nigdy »niczyje«. Tę zasadniczą cechę danych kulturowych nazywamy współczynnikiem humanistycznym, takie bowiem dane, jako przedmioty refleksji teoretycznej badacza, należą do czynnego doświadczenia kogoś innego i są takie, jakimi to czynne doświadczenie je uczyniło”[11].
Według Znanieckiego specyfika nauk o kulturze polega na tym, że przedmioty ich badania, jako rezultaty obiektywizującej aktywności poznawczej istot ludzkich, są już wcześniej określone przez to, że są dane jakimś podmiotom (bądź jako korelaty ich świadomości, bądź jako wytwory ich czynnej, praktycznej działalności) i z tego właśnie tytułu należą do takich, a nie innych systemów przedmiotowych. Innymi słowy, przedmioty nauk o kulturze posiadają współczynnik humanistyczny, co oznacza, że są one dane badaniu zawsze jako „współdane”. Jeszcze inna świadomość, różna od tej, jaką jest świadomość badacza, może je przeżywać lub aktualnie je przeżywa zgodnie z sensem określonym w ładzie aksjonormatywnym kultury. Koncepcja współczynnika humanistycznego jest więc przede wszystkim wnioskiem Znanieckiego z rozważań na temat sposobu istnienia rzeczywistości kulturowej, a z tego wynika, że jest także, ale jako konsekwencja, dyrektywą metodologiczną formułującą regułę badania kultury.
„Rzeczywistość konkretna” stanowi fundament wszelkich opozycji, z jakich wyłania się kultura, jako to, co podmiotowo-korelatywne: przedmiot poznania i działania. Rzeczywistość konkretna jest zarówno „środowiskiem naturalnym” dla ludzkiego działania i doświadczania, jak i środowiskiem aktywności intelektualnej, prowadzącej do wysoce abstrakcyjnych, będących produktami refleksji tworów teoretycznych, jest ośrodkiem działania praktycznego, a także oparciem dla urzeczywistniania myśli.
A zatem zdaniem Znanieckiego tym, co odróżnia nauki humanistyczne od przyrodniczych jest przede wszystkim specyfika sposobu istnienia ich przedmiotu: fakty kulturowe odróżniają się od przyrodniczych tym, że oprócz treści mają dodatkowy składowy moment – są to wartości.
Pojęcie „treści” jest jednym z najbardziej podstawowych pojęć filozofii Znanieckiego, oznacza niezróżnicowaną jedność sensów, empirycznych danych doświadczenia, które obiektywizują się w doświadczeniu i działaniu, tworząc przedmioty. Znaniecki pisze: „Nazywamy treścią (content) to, co konstytuując przedmiot jako temat refleksji, jest jednocześnie dane w przebiegu doświadczenia, które jest również tematem refleksji, przekracza zatem granice własnej obecności tu i teraz”[12]. Treść jest zatem tym, co jako przedmiot obiektywizuje się w doświadczeniu i działaniu. Treść nadaje przedmiotowi znaczenie. Stanowi zatem o tym, jak działanie i doświadczenie upora się z jej obecnością „tu i teraz”. Staje się przedmiotem rzeczywistym, gdy z inną treścią wchodzi w relację reprezentowania, gdy staje się treścią znaczącą. Znaczenie – według określenia Znanieckiego – jest „sugestią odtworzenia w aktualności związku, jaki został ustanowiony między tym przedmiotem a innymi, gdy sugestia ta ukazuje się jako ugruntowana w naturze tego przedmiotu jako takiego”[13]. Związek znaczenia gwarantuje swego rodzaju minimum egzystencjalnej określoności przedmiotu, minimum realności i obiektywności, a więc minimum podatności na doświadczenie i działanie. Bycie rzeczywistym oznacza dla Znanieckiego bycie w związku znaczenia, gdzie aktualna treść, która jawi się w doświadczeniu reprezentuje transaktualny przedmiot. A zatem wartość różni się od rzeczy tym, że posiada zarówno daną treść, która odróżnia ją jako empiryczny przedmiot od innych przedmiotów, jak i znaczenie, przez które sugeruje ona inne przedmioty – te, z którymi była czynnie powiązana w przeszłości, podczas gdy rzecz nie ma znaczenia, a wyłącznie treść, i oznacza tylko siebie samą.
Znaniecki rozumie, że to, co w humanistyce było całkowicie uprawnione, sankcjonowane praktyką badawczą, głównie jako nadawanie (interpretowanie), a nie odczytywanie znaczeń, dla przyrodników było przeszkodą epistemologiczną. Wieloznaczność jawiła się jako wada z chwilą powstania nauk przyrodniczych, które za wartościowe uznawały tylko cząstki najbardziej elementarnego sensu, wypreparowanego z symboli i poznania przednaukowego. „Znaczeniowość” takich słów jak: „ziemia”, „ogień” itd., szukała na terenie tych nauk coraz większej jednoznaczności. I ta intencja stworzyła nauki przyrodnicze, które ogołociły wodę i ogień z mitologicznych, religijnych i psychologicznych konotacji, w których lokowało się humanistyczne doświadczanie świata.
3. Znaniecki onto-epistemolog
Zgadzam się z wciąż aktualnym stwierdzeniem Znanieckiego, którego uznaję za prekursora stanowiska onto-epistemologicznego, iż rzeczywistość społeczna istnieje zawsze jako czyjaś, co znaczy, że badając jej aspekt społeczny, musimy uwzględniać współczynnik humanistyczny, czyli fakt (współ)bycia, (współ)poznania i (współ)działania. Nie da się stworzyć sensownej teorii społecznej, abstrahując od tego, że rzeczywistość społeczna jest (współ)tworzona i (współ)podtrzymywana przez aktorów społecznych, którzy są nie tylko podmiotami poznania, ale przede wszystkim podmiotami działania – ontycznie umiejscowionych we wspólnotach, kulturach, językach, mówiąc grosso modo w praktykach (współ)konstytuowania.
Onto-epistemologia społeczna to rodzaj namysłu nad naukami społecznymi (i humanistycznymi), który zakłada, że zasadniczą cechą wspólnego życia społecznego jest aktywne uczestnictwo w tym życiu różnych form poznania. W związku z tym onto-epistemologia społeczna próbuje odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób aspekt poznawczy kształtuje to, czym są podmioty społeczne, czyli podmioty działania, co w dzisiejszym dyskursie nauk społecznych określa się terminem „aktorzy społeczni”. Ta zmiana intencji badawczej jest znacząca dla myśli Znanieckiego, główną bowiem cechę przedmiotu badań nauk społecznych, czyli aktywność ludzką, działanie i poznanie, które przecież też jest czynnością, traktuje on łącznie. Sednem propozycji, jaką jest dyskurs onto-epistemologii, jest zatem uwzględnienie ontycznych właściwości przedmiotów nauk społecznych – tego mianowicie, że są one tkanką społeczną tworzoną z działań podmiotów. Wiedza, jaką dysponują aktorzy społeczni, niezbywalnie uczestniczy w konstytuowaniu ich jako podmiotów. Podmiot poznania jest jednocześnie przedmiotem poznania i onto-epistemologia pokazuje, że to najlepsza droga filozoficznej problematyzacji nauk społecznych. Poznanie jest bowiem ontycznym wymiarem bycia człowieka. To moja lekcja wyciągnięta z filozofii Znanieckiego.
[1] Cytuję za Z. Dulczewski, Florian Znaniecki. Życie i dzieło, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1984, s. 403.
[2] Por. P. Bourdieu, L. J. D. Wacquant, Zaproszenie do socjologii refleksyjnej, przeł. A. Sawisz, Wydawnictwo Oficyna Naukowa, Warszawa 2001, s. 50.
[3] Por. F. Znaniecki, Rzeczywistość kulturowa, przeł. J. Wocial, w: idem, Pisma filozoficzne, t. 2 op. cit., s. 472.
[4] Współcześnie takie stanowisko jest dosyć powszechnie przyjmowane także wśród filozofów, którzy uznają historyczność za cechę charakteryzującą nie tylko humanistyczne nauki idiograficzne, ale też nauki przyrodnicze. Znaniecki wydaje się bardziej ostrożny, czy mniej radykalny, mówi bowiem o historyczności jako o wyróżniku przedmiotu nauk humanistycznych.
[5] F. Znaniecki, Rzeczywistość kulturowa, op. cit., s. 502.
[6] Por. ibidem, s. 493, 500 oraz F. Znaniecki, Elementy rzeczywistości praktycznej, w: idem, Pisma filozoficzne, t. 1, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1987, s. 92–93 i nast.
[7] Znaniecki, Rzeczywistość kulturowa, op. cit., s. 493.
[8] F. Znaniecki, Elementy rzeczywistości praktycznej, op. cit., s. 92–93.
[9] F. Znaniecki, Rzeczywistość kulturowa, op. cit., s. 500.
[10] Zwrot ontologiczny miał miejsce dużo później, jednakże u Znanieckiego możemy znaleźć inicjatywę podobnego myślenia.
[11] F. Znaniecki, Metoda socjologii, przeł. E. Hałas, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2008, s. 65–68.
[12] F. Znaniecki, Rzeczywistość kulturowa, op. cit., s. 545.
[13] Ibidem, s. 518.
Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.
Za sprawą byłego europosła Ryszarda Czarneckiego afera Collegium Humanum znów znajduje się w centrum społecznej uwagi. Wylano już kilka wiader krytyki pod adresem kierownictwa tej placówki. Rektor (nomen omen też Czarnecki, choć panowie nie są ponoć spokrewnieni) wciąż przebywa w areszcie. Opinia publiczna nie szczędzi ironicznych słów wobec absolwentów kursów kończących się uzyskaniem dyplomu MBA (Master of Business Administration). O studentach studiów dziennych i zaocznych mówi się znacznie mniej, na dobrą sprawę decydenci nie bardzo wiedzą, co zrobić z tym fantem. Dziś w tej Uczelni studiuje około 25 tysięcy młodych ludzi, których kariera akademicka i zawodowa została przekreślona w wyniku poczynań kilku oszustów i bezradności decyzyjnej instytucji odpowiedzialnych za rozstrzygnięcie tej sprawy.
Szczerze mówiąc, los absolwentów MBA mniej mnie obchodzi. To dorośli ludzie, o ugruntowanej pozycji zawodowej, mający środki na pokrycie (pogodzenie się z ich utratą) opłat, jakie od nich pobrano. Zgrozą napawa mnie myśl o przyszłości studentów. Jest ich wielu, to nie incydent. Polska Komisja Akredytacyjna wydała pozytywną rekomendację na temat utworzenia tej Szkoły i uruchomienia tam poszczególnych kierunków studiów. W rankingach oceniających poziom nauczania Collegium Humanum plasowało się na czołowych miejscach wśród uczelni prywatnych. Studenci składali wyznaczone im egzaminy i przyjmowali do wiadomości oceny, jakie stawiali im pracownicy naukowo-dydaktyczni CH, upoważnieni do przeprowadzania tych egzaminów. Płacili też za swoje studia tyle, ile od nich zażądano. Dziś nie wiedzą, jaki jest ich status i co będzie z nimi dalej. Kilku dziennikarzy znalazło dobry temat do napisania kilku artykułów. Obśmiano te studia, dziś w powszechnym użyciu jest nazwa Collegium Tumanum. Tu i ówdzie odzywają się głosy, że pracodawcy wybuchają śmiechem na informację, że mają do czynienia z absolwentami tej Alma Mater. A ukończyło ją już 4386 osób; Uczelnia powstała w roku 2018 i rozpoczął się szósty rok jej działalności.
Przyszłość Collegium Humanum nie jest sprawą ani dziennikarzy, ani prześmiewców. Nie jest też sprawą wystawionych do wiatru studentów. Odpowiedzialność za jej rozstrzygnięcie ponoszą władze państwa. To one wydały „akt erekcyjny” (wpisany do ewidencji uczelni niepublicznych MNiSzW pod nr 383) i państwo było zobowiązane do zapewnienia wszelkich form kontroli poprawnego przebiegu edukacji w tej placówce. Tych młodych ludzi nie interesuje, czy tylko Paweł (Czarnecki były rektor) będzie siedzieć, czy w kryminale znajdzie się także Ryszard (też Czarnecki). Czy towarzyszyć im będzie dyrektor Biura Komisji Akredytacyjnej, który ponoć przyjął łapówkę w kwocie 450 tys. zł[1], czy też pozbawieni zostaną tej przyjemności? Jak dotąd wszyscy komentatorzy oficjalni i nieoficjalni prześcigają się w poszukiwaniu osób prominentnych, które uzyskały dyplom MBA. Podobno dyplomy te nie będą honorowane. A co z tymi 25 tysiącami młodych ludzi, których pierwsze dorosłe zetknięcie z instytucjami państwa, okazało się zetknięciem bolesnym? Mianowano nowego rektora. Zmieniono nazwę Uczelni. Nie są to kroki wystarczające. Od Ministerstwa należałoby oczekiwać jasnej deklaracji, jaki będzie dalszy przebieg studiów. W jakiej formie będą się odbywać? Czy w przypadku nauczania zdalnego (to zdaje się konieczne, bo na 25 tysięcy studentów przypada mniej niż setka pracowników naukowo-dydaktycznych) przynajmniej egzaminy będą odbywać się w formie bezpośredniej? Jakie kroki zostaną podjęte, by przywrócić dobre imię studentom i przyszłym absolwentom? Ta sprawa wydaje się najważniejsza. Na razie jej rozpatrzenie ciągnie się już dwa lata. Bez rezultatu. O tempora, o mores!
[1] Wikipedia, Collegium Humanum – Szkoła Główna Menedżerska z siedzibą w Warszawie
Coraz trudniej zrozumieć, jaka myśl przyświeca działaniom Donalda Tuska w polityce europejskiej, a także wypowiedziom na użytek wewnętrzny, ale w kontekście relacji z najbliższymi było nie było sojusznikami. Po 15 października zasadne wydawało się oczekiwanie gwałtownego zwrotu w polityce na forum UE, radykalnego odcięcia się od antybrukselskich fobii populistycznej prawicy. Tymczasem – choć na poziomie aksjologicznym i w warstwie estetycznej nastąpiło szybkie i zdecydowane przestawienie zwrotnicy – to w wielu punktach eurosceptycyzm PiS jest faktycznie kontynuowany; przykładem – opór wobec niezbędnych zmian instytucjonalnych Unii, krytyka Zielonego Ładu, manifestowany sprzeciw odnośnie do poprawy unijnej reakcji na presję migracyjną, niechęć w stosunku do budowy wspólnej tożsamości obronnej i koordynacji produkcji zbrojeniowej, niezbliżanie się do obszarów stanowiących nowy rdzeń integracji, takich jak wspólna waluta, unia bankowa i kapitałowa.
Wyjaśnienie takiego stanowiska jest proste, samo ciśnie się do głowy – ale na tyle obrazoburcze i rozczarowujące, że aż trudne do wypowiedzenia na głos: być może Tusk po prostu nie wierzy w Europę, jest twardym zwolennikiem państw narodowych i XIX-wiecznej suwerenności. Prawdopodobnie zmyliło nas to, że przez pięć lat sprawował jeden z czterech, wliczając prezesa Europejskiego Banku Centralnego, najważniejszych urzędów w UE. Jednak Rada Europejska, na której stał czele, jest emanacją interesów państw członkowskich; to ważny organ Unii, bo zapewnia balans między tym, co narodowe, a tym, co wspólnotowe – ale z natury rzeczy to organ konserwatywny, powstrzymujący Wspólnotę od śmielszych poczynań.
Tym razem nasz premier z marsową miną zwrócił się przeciw Berlinowi. Wyraził oburzenie, uznał zapowiedziane przez rząd Olafa Scholza decyzje za „nie do zaakceptowania”, mówił o „de facto zawieszeniu Schengen” i zaapelował o wspólną interwencję wszystkich sąsiadów Republiki Federalnej. Tak ostrego języka nie powstydziliby się Jarosław Kaczyński, Mateusz Morawiecki czy nawet poseł Mularczyk.
Prawda zaś jest taka, że wyrywkowe kontrole na granicy polsko-niemieckiej trwają od prawie roku i nic się w tej sprawie nie zmieni; podobnie jak na granicy z Austrią, Czechami i Szwajcarią. Polegają one głównie na sprawdzaniu wybranych autokarów, busów i TIR-ów, raczej nie dotyczą turystów czy mieszkańców pasa przygranicznego. Są uciążliwe ze względu na tworzące się od czasu do czasu korki, od tego jednak daleko do zamykania granic.
Ich celem jest wyszukiwanie nielegalnych imigrantów. Mimo wszystko Niemcy pozostają jednym z najbardziej otwartych krajów. Jak wyliczył rzetelny ekspert, Piotr Buras, trafia do nich mniej więcej połowa wszystkich azylantów w UE (1,4 mln w ostatniej dekadzie), w samym zeszłym roku złożono 351 tysięcy wniosków, w tej chwili przebywa tam też 1,2 miliona ukraińskich uchodźców. 250 tysięcy osób powinno zostać deportowanych do swoich krajów, ale „z wielu powodów nie udaje się tego zrobić”.
Nowością będzie zastosowanie wyrywkowych kontroli granicznych na zachodzie i północy Niemiec. I retoryka rządu w Berlinie towarzysząca tej decyzji. Ma ona oczywisty kontekst przedwyborczy. Silnym bodźcem do jej ogłoszenia z pewnością było zwycięstwo AfD, budującej swoją siłę na przekazie antyimigranckim, w wyborach do Landtagu Turyngii i jej niemal równie wysoki wynik w Saksonii. Niemiecka opinia publiczna oczekuje skutecznej reakcji, więc chwiejący się rząd socjaldemokratów, Zielonych i liberałów w końcu, niechętnie, uwzględnił to w swojej taktyce. Postulaty chadeckiej CDU – z którą Tusk ma o wiele bliższe kontakty – idą o wiele dalej. Jeśli sytuację uda się opanować, po przyszłorocznych wyborach do Bundestagu kontrole prawdopodobnie zostaną wycofane. Eksperci są zdania, że nie przyczyniają się one do znaczącego ograniczenia napływu imigrantów, a są kosztowne w pieniądzach i zaangażowanej sile ludzkiej.
Czy to dobrze, że Niemcy wprowadzają kontrole, nawet wyrywkowe, na granicach? Oczywiście, że źle! Jednak takie sprawy trzeba umieć załatwiać w zaciszu gabinetów, na drodze konsultacji. W pohukiwaniu na partnerów za pośrednictwem polskich mediów lubowało się Prawo i Sprawiedliwość. Najwyraźniej między Tuskiem a Scholzem nie ma, jak to się mówi, chemii.
Straszenie rozpadem strefy Schengen (to hasło, jak widzę, szeroko rozchodzi się w naszej opinii publicznej) jest nieodpowiedzialne. Całkowicie swobodny przepływ osób i towarów jest kluczową zdobyczą integracji. Jeśli miałaby ona nie przetrwać, nie przetrwa i cała Unia.
Tusk z pewnością to wszystko wie. Czemu więc podniósł ten temat – i to w tak kategoryczny sposób? A, tego to właśnie do końca nie rozumiem.
Mój przyjaciel Czesław, zabijając emerytalną depresję, buszuje po różnych krajowych i międzynarodowych mediach społecznościowych i z czystej sympatii obdarza mnie od czasu do czasu ciekawymi informacjami. To, co przysłał mi ostatnio, zacząłem czytać z większą uwagą i głębszą refleksją. Otóż według danych World of Statistics członkami BRICS (nazwa organizacji jest połączeniem inicjałów państw: Brazylii, Rosji, Indii, Chin, Republiki Południowej Afryki, choć potem do organizacji przystąpiły jeszcze: Egipt, Etiopia, Iran i Zjednoczone Emiraty Arabskie) jest dziś ogółem dziewięć państw. Niby niewiele, ale ludność tych krajów liczy razem ponad 3,5 miliarda osób. To ponad 43% ludności świata. Formalnie zaproszonym do członkostwa państwem jest Arabia Saudyjska (36,5 mln), zaś oficjalnie aplikuje o przyjęcie jeszcze 18 państw, prawie wszystkie z pozaeuropejskiego i poza północnoamerykańskiego kontynentu. Jedynym europejskim państwem jest Białoruś, a Turcję (też aplikuje) trudno jednoznacznie przypisać.
Potem World of Statistics podaje, że członkostwem są zainteresowane jeszcze 23 państwa, wszystkie z Azji, Afryki i Południowej Ameryki, a wśród nich Nigeria (220 mln), Indonezja (blisko 280 mln), Wietnam (ponad 105 mln), Irak, Syria, Ghana i Peru. Ogółem należy lub chce należeć 51 państw. To liczba znaczna, choć jeszcze nie szokująca. Mimo woli nasuwa się refleksja, że zaczynamy dzielić się na świat białego człowieka i wielobarwny świat do niedawna nazywanym trzecim albo rozwijającym się. Poza BRICS pozostaje Europa, Stany Zjednoczone i Kanada, Australia, Japonia, Izrael. I jeszcze kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt państw o różnym potencjale demograficznym i ekonomicznym.
Oczywiście lekturze danych może towarzyszyć jedynie refleksja, może nawet spostrzeżenie tylko; podobne dane statystyczne nie mogą prowadzić do żadnych wniosków uogólniających o podziale świata czy zagrożeniu nowymi konfliktami. Refleksja jest przecież również taka, że wśród krajów członkowskich i aplikujących znajdują się państwa pozostające ze sobą w konfliktach, mające bardzo różne interesy ekonomiczne i różnorakie powiązania wzajemne. Czesław mocno mi jednak namącił w głowie, bo rysuje mi się z jednej strony wspólnota euroatlantycka, a z drugiej cała reszta. I jeszcze ta liczba chętnych, zdaje się, że do Unii Europejskiej rade byłyby przystąpić Serbia (to nie całkiem pewne, bo i Unia ma wątpliwości), Ukraina (w stanie wojny) i Mołdawia, a tę ostatnią chce poprzeć nawet Donald Tusk. To tak jakby do jednej knajpy masowo ciągnęli spragnieni klienci, a do drugiej podjeżdżali luksusowymi samochodami tylko nieliczni. Wybrani?
Może nie warto się tym przejmować, wspólnota euroatlantycka to wciąż najsilniejsze zgrupowanie ekonomiczno–militarne. Analizując udział USA i UE w światowym PKB to wspólnota ta ma plus minus 35% całości. BRICS żadnym ugrupowaniem jeszcze nie jest, może jest jedynie wyrażeniem woli, niczym więcej. Ale przyglądać się z uwagą toczącym się procesom chyba trzeba i warto. W końcu BRICS powołano w 2009 roku, zaledwie 15 lat temu, wtedy wszyscy machali ręką z lekceważeniem. Dziś trudno machać, a z lekceważeniem z pewnością nie. A ja mogę obiecać, że wszelkie otrzymywane od Czesława informacje analizować będę ze wzmożoną ostrożnością, by nie przerywać PT Czytelnikom błogiego spokoju i samozadowolenia.
Wybory landowe (krajowe) w warunkach federalnych Niemiec zawsze budziły większe zainteresowanie niż wybory lokalne gdziekolwiek w Europie i na świecie. Wynika to z kompetencji landów i zaangażowania znanych polityków w te wybory, a także z doświadczeń historycznych — bowiem odejście czy nawet zniszczenie realnego federalizmu w Niemczech wiązało się z przejściem do dyktatury brunatnej lub czerwonej.
Po wygranej 1 września 2024 r. Alternatywy dla Niemiec (AfD) w Turyngii i jej wysokiego wyniku wyborczego w Saksonii wielu wyborców i obserwatorów ma poczucie wystąpienia trzęsienia ziemi. Trzymając się trzeźwych i powściągliwych prób oceny sytuacji, nie popadam w aż tak skrajne emocje.
Sięgam pamięcią do ustąpienia Konrada Adenauera i wyboru na kanclerza Ludwiga Erharda, a następnie do narastania nastrojów politycznych w latach 60. w NRF/RFN, kiedy to w 1966 roku NPD (Narodowa Partia Niemiec) odniosła szereg sukcesów w wyborach landowych. Ale też niebawem powstała Wielka Koalicja CDU-SPD, by w przeciągu trzech lat ustąpić historycznej, nowej koalicji socjaldemokratów z liberałami. Tamta Republika Bońska miała pewne mechanizmy polityczno-prawne z nadania aliantów zachodnich, a także z rozwijającego się państwa prawnego (Rechtsstaat). Dochodziły do tego mechanizmy działalności Urzędu Ochrony Konstytucji i obrony przed ekstremalnymi siłami politycznymi, działającymi zarówno legalnie jak i nielegalnie. W dzisiejszych czasach, w warunkach presji gospodarczej, imigranckiej i sytuacji związanej z wojną ukraińsko-rosyjską, jest to jeszcze bardziej skomplikowane.
Rzeczywiście są niepokojące elementy związane z zachowaniami AfD. Jak na przykład magazyn „Compact”, którego wydawca Jürgen Elsässer otwarcie życzy klęski w Ukrainie Amerykanom, Brytyjczykom i Polakom, przyznaje się do popierania Putina i włącza się do propagandy Kremla (wywiad z rzeczniczką rosyjskiego MSZ Marią Zacharową). Po próbach zawieszenia działalności magazynu, jego wydawca odwołuje się do orzeczenia Federalnego Sądu Administracyjnego, który na warunkowe wydawanie tego pisma zezwolił… Na tym tle chyba niedoceniane jeszcze są groźby AfD dotyczące możliwego w przyszłości — ich zdaniem — wyjścia Niemiec z UE (dexit).
Głosy uzyskane przez AfD dają jej status tzw. mniejszości blokującej (Sperrminorität), co pozwala na wpływ m.in. na nominacje sędziów. Skrajnie prawicowi przedstawiciele obu landów obejmą też miejsca w Bundesracie; należy jednak przy tym realnie patrzeć na znaczenie polityczne tych landów oraz liczbę ich ludności.
AfD straszy też CDU możliwymi układami koalicyjnymi ze skrajną lewicą, co miałoby prowadzić do upadku tej partii.
Jedną z odmian radykalizmu, ale po lewej stronie, jest działalność Sahry Wagenknecht (ur. 1969), poprzednio w PDS, następczyni NRD-owskiej SED, a potem związanej z partią lewicy Die Linke. Przez szereg już lat w swojej działalności parlamentarnej i medialnej Sahra Wagenknecht znana była nie tylko ze względu na daleko posunięte postulaty lewicowe, ale i z egzotycznej urody (jest córką Irańczyka i Niemki), a także z małżeństwa z bardzo znanym politykiem, błyskotliwym, acz kapryśnym, w 1990 roku socjaldemokratycznym kandydatem na kanclerza – Oskarem Lafontaine (ur. 1943).
Po ostatnich wyborach jej Sojusz (Bündnis Sahra Wagenknecht) również ma zdolność koalicyjną w Saksonii i Turyngii. Decyzje w tej sprawie są obciążone, jak i w przypadku pozostałych partii, politycznym ryzykiem wejścia we współpracę z AfD. Zwłaszcza zwolennicy Sojuszu obawiają się negatywnych skutków decyzji o takiej koalicji w perspektywie kolejnych najbliższych wyborów — w Brandenburgii 22 września br. Wyborcy będą więc oczekiwać m.in., w jakim stopniu deklaracje przedwyborcze, z kordonem sanitarnym i murem wobec prawicowych radykałów, zostaną potwierdzone w obliczu szansy dojścia do władzy.
Sama Wagenknecht nie waha się powoływać na renomowane źródła w stosunkach międzynarodowych, amerykańskie i izraelskie, by dowodzić, że to USA i Wielka Brytania zablokowały możliwość kompromisu ukraińsko-rosyjskiego, dopuszczając do wybuchu konfliktu. Z drugiej strony zwraca się uwagę, mimo dotychczasowych stereotypów dotyczących tej nowej Róży Luksemburg (jak niektórzy chcieliby ją promować), na ewolucję programu gospodarczego Sojuszu i zbliżenie do średnich przedsiębiorców.
Niektórzy analitycy w Polsce (m.in. Anna Kwiatkowska z OSW) zwracają uwagę na generalne umocnienie w dzisiejszych Niemczech antyamerykanizmu, izolacjonizmu oraz poglądów i nastrojów odchodzących od więzi transatlantyckich.
Dodam, że część sił politycznych Niemiec strzela sobie bramkę samobójczą, zapominając, że szanse na zwycięstwo Ukrainy oznaczałyby odsunięcie zagrożeń od Niemiec przez kolejne państwo frontowe powiązane sojuszem z Zachodem, ale graniczące z Rosją.
Nawet po tymczasowym odtrąbieniu klęski demokracji niemieckiej, w krajobrazie politycznym landów nie należy lekceważyć możliwości dwóch wielkich partii ludowych: CDU i SPD, nawet tymczasowo słabnącej. Ani ich możliwości politycznych, w tym ostatniej chyba szansy bardzo zdolnego polityka i świetnego mówcy CDU, Friedricha Merza, zostania kanclerzem po przyszłorocznych wyborach do Bundestagu.
A co na to politycy polscy? Niektórzy z nich potrafią tylko forsować astronomiczne sumy roszczeń reparacyjnych, co jest wodą na młyn ekstremistów politycznych w Niemczech… Czy kontakty byłego ambasadora RP w Berlinie z profesorem filozofii z AfD były wypadkiem przy pracy?
Relacje polsko-niemieckie po trudnych okresach poprawiały się, gdy stawały się kontaktami nie tylko polityków i dyplomatów, ale i intelektualistów, przedstawicieli nauki, biznesu oraz znaczących przedstawicieli mediów. Ale to już inne sfery zagadnień…
Na razie mamy wyniki wyborów w Saksonii i Turyngii, ale zaczekajmy jeszcze na wieczór wyborczy w Brandenburgii 22 września br. — landzie bardzo ważnym dla relacji polsko-niemieckich.
Od morza do Tatr wstrząs: deficyt budżetu państwa na rok 2025 zaplanowano w wysokości 289 miliardów złotych! Opozycja wieszczy upadek państwa, popierający Koalicję są zaskoczeni, obojętni tacy pozostają. Tymczasem projekt ustawy budżetowej jest pełen plusów, minusów i kontynuowania zaszłości.
Co mi się podoba? To, że obecny rząd przekłada z tylnej kieszeni do przedniej to, co poprzednie w tej tylnej chowały. Czyli spłaca 28,5 mld zł zadłużenia Funduszu COVID-19 i 34,7 mld zł zadłużenia Polskiego Funduszu Rozwoju. Czyli włącza do budżetu 63,2 mld zł, które poprzednicy poza nim ukrywali.
Co mi się mniej podoba? To, że ewentualne nieprzekroczenie konstytucyjnego limitu 60 proc. PKB długu publicznego osiąga się taka samą kreatywną księgowością, jak robili to poprzednicy: do 60 proc. krajowego limitu zbliża się nie zadłużenie skarbu państwa, a całego sektora finansów publicznych.
Nie podoba mi się też kontynuowanie (ba, rozszerzone!) finansowania socjalnego: nie tylko 800+, ale i babciowe plus parę innych. Do 13. i 14. emerytury mam stosunek ambiwalentny: jako emerytowi coś mi tam skapnie, jako ekonomiście ciarki po plecach mi przechodzą (a część komentarzy jest mało dyplomatyczna).
Bardzo mi się nie podoba totalny chaos w kwestiach mieszkaniowych. Czyżby nikt w rządzie nie widział statystyk cen nieruchomości i ich dynamiki przy poprzednim kredycie na 2 procent? Nikt nie ma pomysłu już nawet nie na rozwiązanie problemu, ale chociaż jego złagodzenie? O Narodowym Funduszu Zdrowia nawet nie chce się pisać. Beczka bez dna i totalnie bez pomysłu, jak to choć odrobinę usprawnić.
Ambiwalentny stosunek mam też do wydatków na obronność. W obecnej sytuacji geopolitycznej, przy naszym położeniu muszą one rosnąć – to oczywiste. Tylko warto zastanawiać się, na co się wydaje. W grudniu 1906 roku wszedł do służby brytyjski pancernik HMS „Dreadnought”. Konstrukcja rewolucyjna – przede wszystkim miał artylerię główną jednego kalibru. Jego poprzednicy mieli działa dwóch kalibrów, co wpływało na siłę ognia i powodowało konieczność dywersyfikacji amunicji.
Co to ma z nami wspólnego? Polska dysponuje obecnie czołgami T-72 oraz PT-91, niemieckimi Leopardami w wersjach 2A4, 2A5 oraz 2PL, koreańskimi K2 Black Panther oraz amerykańskimi M1A1FEP Abrams. Uzbrojenie główne po kolei: T-72 oraz PT-91 – armata 125 mm; Leopard – 120 mm; K2 – 120 mm, Abrams – 105 mm. Czyli ileś różnych pocisków, o częściach zamiennych nie wspominając.
W 2025 r. na obronność ma pójść 187 mld zł, z czego część na Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych – czyli zakup śmigłowców Apache Guardian i kontrakty z Koreą Płd. Te ostatnie to temat na niejeden artykuł. Ale wracając do czołgów – trzeba produkować kilka rodzajów amunicji, a tymczasem mamy kłopot z pociskami kal. 155 mm. Dlaczego? Nasze fabryki nie dają rady z produkcją potrzebnej ilości amunicji, a nie każdy zagraniczny dostawca zgadza się nam ją dostarczać. Czy w budżecie są pieniądze na zwiększanie mocy produkcyjnych fabryk amunicji – to jedno z wielu pytań, które ciśnie się na usta w kontekście wydatków obronnych.
Dużo było o wydatkach. A dochody? Wygląda na to, że nikt specjalnie się nie zajmował szukaniem dodatkowych ich źródeł. Gdyby tak miało być dalej, zadomowimy się w unijnej procedurze nadmiernego deficytu.
Tytuł nieco zwodniczy. Tym razem nie będę się jednak rozwodzić na dobrze znany Polakom temat Improwizacji z II sceny III aktu Dziadów Adama Mickiewicza. Rzecz bowiem dotyczy muzyki, muzyki jazzowej. Jak wiadomo, dobry jazz nie może się obyć bez improwizacji. Jazz w wykonaniu Adama Makowicza to wielka improwizacja, która przenika grane przez niego utwory własne i innych znanych kompozytorów.
Iwona i Krzysztof Wojciechowscy – twórcy i nieustająco aktywni organizatorzy tej jazzowej imprezy, która już na stałe wpasowała się w pejzaż naszego Starego Miasta, są nie tylko wielce sprawni w prowadzeniu tego muzycznego festiwalu, ale odznaczają się niezwykłą umiejętnością w dobieraniu i pozyskiwaniu światowych gwiazd jazzowego świata. Nie będę wymieniał nazwisk artystów, którzy się przez 30 lat przewinęli przez letnią scenę muzyczną na naszej Starówce, bo chyba znacznie łatwiej byłoby wymienić tych, którzy nie wystąpili na festiwalu. Od pewnego czasu tradycją jest, że tak jak i w ten piątek, dzień przed pierwszą lipcową sobotą, zbieramy się w koncertowej Sali Lutosławskiego w gmachu Polskiego Radia na Woronicza, by wysłuchać najwspanialszych, większych lub mniejszych zespołów jazzowych. W lipcowe soboty w ramach Festiwalu grają one regularnie na Rynku Starego Miasta. Wyraziłem się nieściśle, bo w ten piątek żaden zespół ani żadna orkiestra nie zagrały. Kiedyś, w moich czasach szczeniackich, uważałem, że w sali (czy to operowej, czy w filharmonii) musi przywalić, zagrzmieć, huknąć potężna orkiestra, by był prawdziwy koncert, żadni tam kameraliści. A tu tymczasem scena prawie pusta – jeden fortepian. Co może jeden fortepian? Zaraz wyjdzie jeden pianista, a nas – jak nigdy dotąd – masa człeczych fanów. Koncert nie mógł się zacząć o czasie, bo choć już dawno wszystkie miejsca w niemałej przecież sali zostały zajęte, tłum wciąż szturmował. A przecież nie miała to być Adele ani Madonna, ani Taylor Swift, nie miała tu meczu rozegrać Iga Świątek ani Carlos Alcaraz. Sala Lutosławskiego nie jest też stadionem, na którym można sfaulować Lewandowskiego albo gdzie pięknie zapłacze po nieudanym karnym słynny Portugalczyk. Po co więc tu idą, po co się tu pchają? I żeby była wielka orkiestra, która przygrzmoci, łupnie, aż żyrandole pospadają… Może to nie ta sala?
Wszyscy już odkaszlnęli, nastała cisza, tylko Krzysio Wojciechowski przed pierwszym rzędem schylony przebiega. Czyżby mu się żona gdzieś zagubiła? A bez Iwony nic się nie uda, nawet nie może się zacząć. Ależ nie – są już razem na scenie, kłaniają się, coś żwawo zapowiadają, są wzruszeni, napięci, choć to ukrywają, i artystycznie podnieceni. Oni naprawdę przeżywają to, co robią. Prawdziwi ludzie oddani misji! Dziwne, że muszę używać patosu, by opowiedzieć o tych normalnych, życzliwych ludziach, którzy kiedyś pokochali jazz. Tyle mają do zapowiedzenia, tyle do opowiedzenia… a co tu gadać? Wystarczy przecież powiedzieć: Adam Makowicz.
Pewnie miało się stawić wielu tuzów, wiele smyczków, skrzypaczki, bębniarze, kilka fagotów, może ze Stanów albo z Izraela, może z Bogoty albo z Palermo, albo… a skąd bym miał wiedzieć? A tu nikogo. Pustki. Nawet artystycznie zwichrzone, lwie fryzury dyrektorstwa Wojciechowskich ze sceny zniknęły. I nic, zupełnie nic. Tylko spokojnym, niespiesznym krokiem przemierza scenę jakaś drobna chudzina, gramoli się na stołku przy wielkim, czarnym fortepianie. Mówią, że to maestro. Jak on sam da sobie radę z takim opasłym instrumentem? Coś powiedział, coś brzdąknął. Aha, to już się zaczął koncert.
No tak, proszę Państwa, początkowo spokojnie, z grzeczną aprobatą przysłuchiwałem się jakimś amerykańskim standardom. No, owszem, gra zgrabnie. Ale to wciąż tylko jeden fortepian. I wydawało się, że ten sympatyczny, skromny pan z bardzo szczerym, łagodnym uśmiechem, niby poważny, bo z wyraźną siwizną, gra sobie z zadowoleniem, widać, że lubi sobie grać. Zagra nam pewnie coś jeszcze, ukłoni się i pójdzie. Ale nie – ten pan stopniowo zamienia się w Pana. Z wielką swobodą po jakimś wstępie, po prezentacji podstawowego motywu zaczyna plątać wątki, źle się wyraziłem, zaczyna je zaplatać. Rozpuścił palce po klawiaturze, trzymając rytm jak dobry woźnica lejce i coraz to pogania gniade swego zaprzęgu, a nawraca, a tych paluchów chyba mu przybyło, co on nimi wyprawia! Gra już nie jeden fortepian, ale chyba pięć.
Makowicz, no tak, tak… coś słyszałem. Mówili, że niezły. Ale tam niezły! On się nagle przemienił w bestię, chociaż wcale tego łagodnego uśmiechu na sympatycznej twarzy nie zgasił. Cóż, może nie uwierzycie. Im dłużej grał, rozpędzał się coraz bardziej. Nawet gdy zwalniał, to tylko po to, by jedną ręką przytrzymać melodię kompozytora, a drugą wypuścić ten swobodny galop. Przebiegi, falujące nawracające przebiegi po klawiszach, po naszych uszach, po naszych duszach, zwłaszcza tych, którzy je mają. Zobaczyłem (pewnie mi nie uwierzycie), jak maestro zaczął rosnąć, niby tytułowy Wiatrodmuch w mojej bajce dla dzieci, co się im potem śnił po nocach. Zaczął się wydłużać, a rosnąc, niewiadomym sposobem podnosił rozśpiewany fortepian. Fortepian się robił malutki, kurczył się przy pianiście, więc Pan Adam już z zupełną łatwością unosił posłuszny mu instrument. Wyraźnie widziałem, jak on, pan swego fortepianu i ten czarny wieloryb dźwięków, zaczęli lewitować. Ze środka fortepianu, pewnie mi nie uwierzycie, zaczął wyłazić drugi fortepian, a z tego drugiego trzeci – jak ruska baba w babie. Jeden grał w drugim, a ten drugi już swymi dźwiękami nakładał się na granie obu pozostałych. Fantasmagorie. Wcale nie piłem. Przyjechałem z żoną swoim samochodem. (Tej nocy nawet dobrze spałem, więc na koncercie nie potrzebowałem usnąć. To nie był sen). Ale kiedy się Mistrz rozpanoszył na scenie, poczułem, że mnie wozi, pięknie mnie wozi. Starałem się zapanować nad moimi nogami, żeby mi nie przebierały, nie przytupywały do rytmu, żeby mi nigdzie nie polazły za tym wszechogarniającym miarowym pulsowaniem, żeby mi szyja głową tak w takt nie kiwała. Grały te fortepiany, ale nie tylko fortepianem, wszystkimi instrumentami i głosami ludzkimi, i kosami na polu, i lasami na wietrze, wszystkie jednak w tym samym Makowiczowym rytmie. Już nie wierzyłem, że te różne utwory, te amerykańskie, afrykańskie, angielskie, czy polskie, ludzkie czy anielskie są jedynie kompozytorów, którzy się pod nimi podpisali. Zacząłem rozumieć, co to jest improwizacja jazzowa. Najpierw skromnie maestro odtworzył sobie kawałek jakiegoś gościa, kawałek znaczy numer, ale potem mu pokazał język, potem na dłuższą chwilę całkiem uciekł, by dalej sobie hasać, po swojemu, po Adamowemu. I to mnie właśnie tak migotliwie woziło, jakby świetliste sanie, co po chmurkach fruwają i świecą tymi wymyślonymi przez wirtuoza barwami dźwięków. Ale to nie było tylko tak sobie ad hoc zmyślone. Może zresztą ad hoc, tyle że przebiegle, z jakąś ukrytą dyscypliną. Właśnie – w tym jest cały sekret, w tym jest ta cała magia wirtuozerii improwizatora. Improwizacja w jazzie to nie to, co ślina komuś na język przyniesie. Połączenie w czasie, w rytmie, w uderzeniach serca tej niby pełnej swobody, z tą niemożliwą, upartą do granic możliwości dyscypliną, dyscypliną czasu, przebiegu, paraleli dźwięków, ich umiejętnie zgranych ze sobą oryginalnych zestrojów, ale płynnie, niemechanicznie, niesztucznie, niby jak w zegarku, a nie jak w zegarku. To wszystko można było odnaleźć na twarzy artysty. W pewnej chwili zaprosił nas też do swoich osobistych spacerów jazzujących. Usłyszeliśmy wyborny Satynowy las, po którym zawsze byłbym gotów przechadzać się i zbierać rydze i prawdziwki muzyki pana Adama.
Kiedy zjechał już z tych wysokości, kiedy wielopalczasty, długopalczasty, wielofortepianowy, wielodźwiękowy powrócił do nas, tam, gdzie cały czas siedział, choć lewitował, znów zobaczyliśmy tego zwyczajnego, poczciwego człowieka, skromnego, bez żadnej wyuczonej lub wysublimowanej pozy.
Już wiedziałem, co to jest prawdziwy koncert. I też już wiedziałem, że nieważne, ilu muzyków wchodzi na scenę i zasiada przy swoich instrumentach, tylko, co oni z tymi instrumentami zrobią i co potrafią zrobić z nami. Stałem jak wszyscy i biłem brawo jak opętany.
Ten krótki utwór literacki (relacja? recenzja?) ukazał się także w numerze 5/2026 „Res Humana”, we wrześniu 2024 r.
Wydawnictwo STAPIS opublikowało nową pozycję w swojej serii „Bez bogów”: Philip Kitcher, Życie po wierze. Pochwała świeckiego humanizmu (tłum. Andrzej Dominiczak), Katowice 2024, 208 stron. Czytamy ją razem z wcześniejszą książką Katherine Ozment Dusza bez Boga. W poszukiwaniu sensu, celu i wspólnoty w świeckim życiu (tłum. Piotr W. Cholewa).
Jednoznaczne tytuły i idące krok dalej podtytuły mówią jasno, z jaką literaturą mamy do czynienia.
Obie książki dotyczą przemian religijnych społeczeństwa amerykańskiego i potrzeby dialogu między wierzącymi a tymi, którzy od wiary odchodzą. Autorem pierwszej jest filozof, drugiej – dziennikarka, która chce zgłębić problemy świeckiego wychowania własnych dzieci w religijnym otoczeniu. Korzyścią z lektury jest zetknięcie się z kręgiem kulturowym, w którym dialog na ten temat może przyjąć formę rozmowy. Refleksją zaś to, że my w tym kręgu nie tkwimy.
Dwoje autorów chce wykazać, że świecki świat nie jest czymś, czego należy się obawiać. Nie jest światem, przed którym ostrzega Dostojewski i nad którym lituje się Tołstoj. To ważna misja tam, gdzie przyznanie się do ateizmu jeszcze niedawno wymagało szczególnej determinacji, gdyż ateista zajmował najniższe miejsce na drabinie zaufania społecznego, zapewne z powodu apriorycznie przypisywanej mu aspołeczności.
Kitcher szuka sposobu porozumienia z tymi, którzy twierdzą, że jego świeckie życie jest płytkie. Rozumie pokusę zakończenia rozmowy przez świeckiego humanistę, gdy ten słyszy, że płycizna jego światopoglądu czyni go głuchym na muzykę wieczności. On sam jednak zamierza oprzeć się tej pokusie, wierząc w możliwość dialogu (s. 174). Kwestia temperamentu: dla mnie to sytuacja adialogiczna (chociaż po lekturze rodzi się wątpliwość, czy to wyłącznie kwestia temperamentu, czy być może faktu, że jestem stąd). Swoją postawę Kitcher określa jako „miękki ateizm” (s. 49); to znaczy, że mimo niewiarygodności doktryn religijnych nie należy traktować ich, jak to ujmuje dominująca narracja ateistyczna, jako „wysoce toksycznego odpadu, który należy zakopać tak głęboko, tak szybko i tak dokładnie, jak to tylko możliwe” (s. 17). Taka postawa może przynieść owoce, jeżeli miękki ateista ma za interlokutora przedstawiciela wyrafinowanej religii, szukającego oparcia dla wartości w transcendencji, a nie w dogmacie.
Mnie rozważania Kitchera czytało się trudno, ale może spełni się nadzieja Stanisława Obirka, autora wstępu do omawianej książki, że sięgną po nią osoby wierzące, zmuszone „porzucić błędne przekonanie, że etyka i moralność mają jakikolwiek związek z religią czy Bogiem” (s. 10). Obirek wskazuje na powinowactwo koncepcji Kitchera z pojęciem świeckiej etyki Tadeusza Kotarbińskiego i relacjonuje, że Karol Wojtyła był jej przeciwny, stojąc na stanowisku teonomicznego podporządkowania człowieka bogu, odmawiającym jednostce autonomii moralnej. Pisze też, że jego jezuicki nauczyciel Sergio Bastianel omawiając stanowiska Kotarbińskiego i Wojtyły stanął po stronie filozofa. Gdy Karol Wojtyła został papieżem, jego pogląd stał się dla katolików obowiązujący. Zapewne ta niemożność dialogu i brak miejsca dla wyrafinowanej religijności sprawiły, że Obirek zrzekł się kapłaństwa (dzięki czemu może swobodnie dialogować z Kitcherem).
O ile w Polsce jest on absolutnym wyjątkiem, to w Stanach Zjednoczonych poglądy Jana Pawła II zniechęciły wielu wiernych do Kościoła katolickiego. Nie ma tam zbyt wiele przestrzeni dla religijnego fundamentalizmu. To już obserwacja Katherin Ozment. Dla niej impulsem do sięgnięcia po pióro było pytanie synka „kim jesteśmy?”, zadane przy okazji trwającej za oknem prawosławnej procesji, która – siłą nieprzynależności – była uroczystością innych. Zapytał więc: „Kim jesteśmy My?” Odpowiedziała machinalnie none, nikim, i natychmiast zrozumiała problem.
W formularzach amerykańskich badań socjologicznych zawsze umieszczano pytanie o wyznawaną religię. Kto nie widział tam siebie, odpowiadał: „nie jestem żadnym z powyższych; niczym nie jestem”. None: none of the above. Ozment postanowiła zsynchronizować tę narzuconą i własną tożsamość. Wiadomość, że należy do znaczącej kategorii społecznej przyjęła z ulgą – dlatego że procesy, które tę grupę wykreowały, są świeżej daty. Dotarła do osoby szczególnie kompetentnej, do Roberta Putnama, i to on naszkicował genezę jej społecznej tożsamości. Mówił tak: należysz do pokolenia, które osiągało dojrzałość na przełomie lat 70. i 80. i które przyniosło pierwszą falę masowych odejść od religii. W sensie historycznym był to wręcz niewiarygodny przyrost, większy niż wszelkie dotychczasowe zmiany religijności, ze względu na jego tempo. Trudno przecenić historyczne znaczenie tego fenomenu, to ogromne przesunięcie kulturowe. Do lat dziewięćdziesiątych odsetek „nonów” wynosił około 7 procent, później zaczął gwałtownie rosnąć. Ok. 2015 roku trzecia część dorosłych w wieku poniżej 30 lat nie wyznawała żadnej religii. Świecka Ameryka prawie na pewno będzie rozrastać się wykładniczo. O ile w Europie sekularyzacja trwała przez 150 lat w tempie 1 procent na 10 lat, to teraz Amerykanie porzucają religię w tempie 1 procent rocznie. Ten spadek wyznawców spowodowany był wstrząsami społecznymi w latach 60., kiedy odrzucenie religii stało się elementem powszechnego ruchu kulturowego wyzwolenia szerzącego się niezależnie od rasy, płci i seksualności (s. 32). Trzydzieści pięć procent małżeństw zawartych w pierwszej dekadzie obecnego stulecia to związki międzywyznaniowe, w porównaniu do 20 proc. w latach 60. zeszłego wieku. To do tej grupy należy autorka (jak i sam Robert Putnam).
Przytaczam statystyki z myślą o tych, którzy po tę książkę nie sięgną. Ci, którzy sięgną, będą zaproszeni przez Ozment na „dziedziniec pogan”: król Herod przebudowując w dwudziestym roku naszej ery Świątynię w Jerozolimie kazał wyznaczyć oddzielny dziedziniec, gdzie Żydzi i nie-Żydzi mogliby gromadzić się z szacunkiem oraz zrozumieniem. Bo w kwestii religii – można usłyszeć na „dziedzińcu pogan” – mniej chodzi o to, czym jest bóg, niż o to, kim jesteśmy w relacjach między sobą nawzajem.
Esej ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.
– To była pomyłka, błąd – objaśniał Tusk swoją kontrasygnatę pod wyznaczeniem neosędziego Krzysztofa Wesołowskiego na przewodniczącego zgromadzenia sędziów Izby Cywilnej SN. Premier tłumaczył się, że podpisuje dziennie setki dokumentów, że nie spostrzegł… a jego najbardziej zaufany urzędnik w kancelarii Maciej Berek (który, według premiera, jest niezwykle kompetentny, no… prawie geniusz organizacji pracy i legislacji) „nie dostrzegł polityczności sprawy”.
Tusk ocenił, że „konsekwencje tego podpisu nie są jakoś szczególnie istotne” i apelował, aby nie robić ze sprawy „katastrofy”. Otoczenie premiera natychmiast rzuciło się do studiów telewizyjnych, prześcigając się w zapewnieniach, że właściwie nic się nie stało. Że Krzysztof Wesołowski to w sumie niekontrowersyjny sędzia. Że będzie tylko przewodniczył zgromadzeniu sędziów Izby Cywilnej podczas wyborów jej przewodniczącego. Że i tak neosędziowie mają w Izbie Cywilnej większość, więc wybraliby, kogo uznaliby za słuszne, niezależnie od „pomyłki” premiera. Że walka o praworządność będzie trwała…
Obywatele naszego kraju nie muszą wnikać w niuanse batalii o sędziów, o funkcjonowanie KRS, praworządność. Ale każdy średnio rozgarnięty Polak rozumie, co się stało. Donald Tusk swoim podpisem uprawomocnił wszystkie inne decyzje Krajowej Rady Sądownictwa, potwierdził niekwestionowany status neosędziów, przyznając rację Andrzejowi Dudzie, że sędzia to sędzia; nieważne, że wskazała go nielegalna KRS, ważne, że prezydent go mianował. Pokazał nieprzyzwoity gest wszystkim obywatelom, którzy przez osiem lat, dzień i noc, w niekończących się manifestacjach demonstrowali swój sprzeciw wobec łamania prawa w Polsce.
Być może premier uznał, że nie ma innego wyjścia z klinczu w sprawie neosędziów i neo-KRS, niż uznać realia? I że trzeba przyspieszyć proces przywracania normalności, raz jeszcze łamiąc prawo? Bo wartości wartościami, a pragmatyka sprawowania władzy to co innego. Dzień przed wydaniem przez prezydenta postanowienia w sprawie K. Wesołowskiego, Tusk wysłał pismo do prezydenta, wnioskując o jego zgodę na kandydaturę Piotra Serafina na komisarza UE. I chyba tym samym podpisał się – nawet jeśli w treści pisma powołał się na inną podstawę prawną – pod pisowską ustawą o rozszerzeniu kompetencji prezydenta na sprawy europejskie, ewidentnie sprzeczną z Konstytucją. Może jakieś inne, makiaweliczne, lecz teleologiczne, motywy przyświecały premierowi?
Najbardziej obawiam się tego, że Donald Tusk powiedział prawdę. Że faktycznie nie wiedział, co podpisuje, a jego „niezwykle kompetentny” minister z kancelarii nie wiedział, co oznacza kontrasygnata premiera na prezydenckim postanowieniu wyznaczającym neosędziego. Bo jeśli prawie genialny urzędnik „nie dostrzegł polityczności sprawy”, to co mówić o innych ministrach i urzędnikach, tych mniej genialnych?
Pogrzeb doktora Zdzisława Góralczyka – byłego ambasadora RP w Chinach i długoletniego prezesa Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Chińskiej zgromadził kilkadziesiąt osób. To zrozumiałe, Zdzisław miał 88 lat. W tym wieku grono potencjalnych uczestników takich smutnych uroczystości maleje z każdym rokiem. Rodzina, kilku ambasadorów z dawnej „starej gwardii”, trochę nieznanych bliżej osób. Pogrzeb uświetnił swoją obecnością Ambasador Chin w Polsce, na czołowym miejscu postawiono okazały wieniec od chińskich władz, upamiętniający zasługi Zmarłego dla rozwoju współpracy polsko-chińskiej i szacunku dla pełnionych przez Niego funkcji. Nie zauważyłem, niestety, żadnej oznaki pamięci ze strony polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w którym Zdzisław Góralczyk pracował prawie całe życie. W Chinach, jeśli dobrze zapamiętałem jego opowieści, spędził jako polski dyplomata 25 lat. Nie pojawił się najniższy nawet rangą przedstawiciel tego resortu, nikt nie przemawiał „w imieniu…”, nie dostrzegłem skromnej choćby wiązanki kwiatów. Rzadko zaglądam do gazet, mogłem więc nie zauważyć nekrologu od MSZ, choć zapewne go nie było. Nie pojawił się także reprezentant urzędu Prezydenta RP, który tak mocno dba o swoje prerogatywy przy mianowaniu ambasadorów.
Gdy obserwowałem ten zadziwiający brak szacunku ze strony urzędu mieniącego się być znawcą i strażnikiem protokołu dyplomatycznego, czyli po prostu dobrego wychowania, przypomniałem sobie znaczenie, jakie Chińczycy przywiązują do etykiety. A nauczyłem się tego od Zdzisława, wówczas skromnego sekretarza naszej Ambasady w Pekinie.
Było to pod koniec lat 70. ubiegłego wieku. Zostałem współprzewodniczącym mieszanej komisji polsko-chińskiej do spraw współpracy naukowo-technicznej i poleciałem ze swoją pierwszą wizytą do tego kraju. Chyba w 1979 r., bo z pewnością posiedzenie komisji odbywało się już po III Plenum KC KPCh, na którym Deng Xiaoping zainicjował nowy rozdział w dziejach Chin, mówiąc: „nieważne, czy kot biały, czy szary, ważne by łowił myszy”. Kończył się niesławnej pamięci okres rewolucji kulturalnej i Chiny wkraczały na ścieżkę, która zaprowadziła to państwo na medalowe podium światowej gospodarki. Pekin był jeszcze miastem hutungów, cudzoziemcy mogli mieszkać w jedynym wyznaczonym dla nich hotelu, ubóstwo było widoczne na każdym kroku.
W kwestiach nauki i techniki to my byliśmy nauczycielem, a oni tylko pilnymi uczniami. Współpraca ta była zresztą przez wiele lat uśpiona, ograniczała się do rytualnych gestów. Wyrazem stagnacji był fakt, że przez kilka lat wciąż odbywała się XIV sesja komisji, a w jej ramach kolejne posiedzenia. Po ceremonialnym rozpoczęciu przewodniczący delegacji chińskiej zapytał; czy kontynuujemy XIV sesję, a nasze posiedzenie jest tylko kolejnym spotkaniem, czy też będzie to sesja XV. W istocie pytano nas, czy jesteśmy za przyspieszeniem, czy za utrzymywaniem zamrożenia. Odpowiedź była jasna, bo byliśmy za rozwojem, ale Zdzisław szepnął: „Poproś o przerwę”. Podczas niej wyjaśnił, że dla Chińczyków zwlekanie z odpowiedzią jest oznaką szacunku, etykiety właśnie, widocznie zadali tak mądre pytanie, że musimy się nad nim zastanowić. Jeśli tak, to poprosiłem o przerwę do wieczora, a potem do rana. Rano powiedziałem: XV. Teraz ja zadałem pytanie: czy sporządzamy protokół w języku rosyjskim, jak dotychczas, czy w językach narodowych? Chińczyk poprosił o przerwę, potem o kolejną. Następnego dnia powiedział: w narodowych. Trochę to trwało, ale z dobrym skutkiem.
Funkcję współprzewodniczącego tej Komisji pełniłem dziesięć lat. Obserwowałem fenomenalny rozwój Chin i ich sukces w rywalizacji o czołowe miejsce w światowej polityce i gospodarce. Także w nauce i technice. Miałem wielu przyjaciół w Chinach, odwiedziłem ten kraj w sumie około 20 razy. Podczas jednej z bardziej bezpośrednich rozmów mój chiński przyjaciel, nieżyjący już niestety, Guo Zhenglin, powiedział: „Chińczycy cię lubią, bo znasz etykietę”. Znał ją przede wszystkim Zdzisław, ja tylko wykorzystałem jego sugestię.
Tę opowieść i te słowa chciałbym zadedykować śp. Ambasadorowi Góralczykowi, z którym potem przez wiele lat działaliśmy w TPP-Ch, a którego pożegnałem miesiąc temu na warszawskiej Wólce. Dobrze byłoby, gdyby jakiś wniosek wyciągnęli z tego też dygnitarze kreujący polską politykę, nie tylko zagraniczną. Etykieta, panowie, etykieta.
Fot. Parada tańca smoka podczas Chińskiego Nowego Roku. Autor: Scopio, Noun Project (CC BY-NC-ND 2.0)
Minął rok od dnia, w którym otrzymałem mailowy list od Stanisława Janickiego. I zapewne pięć dekad od ostatniego z nim spotkania w Kioto z okazji rozmowy z Sato Tadao, wybitnym znawcą kina japońskiego. Przypominam je sobie jakby za mgłą ukrywającą kawiarenkę na tle ogrodu przyświątynnego.
W tym samym liście Janicki przypomniał mi zdarzenie z 1968 roku. To znaczy spotkanie podczas wizyty reżysera Oshimy Nagisy z małżonką
Koyamą Akiko, słynną aktorką. Wówczas nie znałem Janickiego. Wtedy nie minęły jeszcze dwa lata od mojego powrotu ze studiów na Wydziale Literatury Uniwersytetu Waseda w Tokio. W ciągu dwóch lat studiów miałem również okazję obejrzenia wielu filmów japońskich. Nic więc dziwnego, że zostałem przez Ministerstwo Kultury poproszony o tłumaczenie zarówno filmu Oshimy podczas projekcji, jak i konferencji prasowej, w której uczestniczył – jak się okazało – Stanisław Janicki, który w tym czasie był już znanym filmowcem, ale chyba jeszcze nie pracował nad książką na temat kina japońskiego. Tego dnia podobno ułatwiłem Janickiemu spotkanie obojga artystów po konferencji prasowej.
Przypomniał mi to spotkanie, pisząc:
„w czasie pobytu (przed laty) Oshimy Nagisy i jego żony – bajkowej królewny – po oficjalnej konferencji prasowej, widząc i słysząc, jak Ty tłumaczysz, poprosiłem Cię o tłumaczenie naszej poważnej rozmowy. Zaprosiłem ich i Ciebie do mojego mieszkania na nieoficjalną rozmowę. Przecież to Ty ich skłoniłeś do takiej prywatnej, oczywiście poważnej, niepublicznej rozmowy. Spotkaliśmy się w moim prywatnym mieszkaniu (20 metrów kwadratowych)”.
Rozmowa o książce na temat kina japońskiego
A ja pamiętam tylko to późniejsze spotkanie w jego mieszkaniu, w którym był jeszcze pies, a jego woń niepokoiła mnie przez wiele lat.
To drugie spotkanie w mieszkaniu, chyba gdzieś na Mokotowie, związane było z planowaną książką na temat kina japońskiego. Odbyło się ono chyba na prośbę wydawcy (Wydawnictwo Artystyczne i Filmowe).
Wtedy rozmawialiśmy również o japońskich wpływowych krytykach filmowych, między innymi o Sato (imię Tadao), z którym w latach siedemdziesiątych XX wieku Janicki spotkał się w Kioto, a ja tłumaczyłem ich rozmowę. Później Janicki wymienił go w swej książce jako znawcę kina japońskiego, któremu wiele zawdzięczał, pisząc książkę pt. Film japoński. Fakty, dzieła, twórcy, opublikowanej dopiero w 1982 roku przez Wydawnictwo Artystyczne i Filmowe.
We wspomnianym liście napisał, że ja z tą książką (właściwie jest to imponujące, bogato ilustrowane kompendium wiedzy o kinie japońskim) miałem wiele wspólnego, a ja niewiele o tym pamiętałem. Może na wyjazd Stanisława do Japonii miał wpływ Oshima, twórca japońskiej nowej fali i jeden z najbardziej cenionych reżyserów. Ale o jego roli w zaproszeniu Janickiego do Japonii nic nie wiedziałem.
Czy był wtedy Staszkiem?
Stanisław Janicki nie pamiętał, ale miał nadzieję, że zwracałem się do niego per Staszek, chociaż jestem od niego o trzy lata młodszy. Miał też nadzieję na dalszą z nim współpracę, ale mu nie odpowiedziałem…Nie miałem już takiej możliwości.
Marzenia filmowe Andrzeja Wajdy
Jednak poprosił mnie o adres pocztowy i przysłał najnowszą swą książkę, tzn. Marzenia filmowe Andrzeja Wajdy (Wydawnictwo Austeria, Kraków, Budapeszt, Syrakuzy, 2023).
Odeon
Na pewno od ponad roku słuchałem fascynujących opowieści Janickiego o twórcach filmów i ich dziełach, zarówno amerykańskich, francuskich, jak również polskich, zwłaszcza zapomnianych. Zdarzało się to przypadkowo, gdy słuchałem RMF Classic. Ostatnio mogłem poznać recenzje filmowe Stanisława Dygata nadsyłane z Paryża kilka lat po wojnie. Oczywiście, objaśniał je interesująco, posługując się piękną dykcją, Stanisław Janicki. Dla mnie wyróżniającą cechą jego języka stała się głoska R, wymawiana jakby z francuska. W cytowanym liście wspomniał, że cykl felietonów w RMF nazywa się Odeon, co przywołuje skojarzenia teatralne czy po prostu widowiskowe, zwłaszcza że jego opowieści filmowe rozbudzają wyobraźnię i pozwalają przenieść się do wielu odeonów w Europie i w Ameryce.
W Starym Kinie
Miłośnicy kina zapewne pamiętają legendarny program W starym kinie (TVP, 1967–1999), którego twórcą był Janicki, człowiek zafascynowany sztuką filmową i doskonale przygotowany również do roli recenzenta, scenarzysty, pisarza i tłumacza. Dla mnie szczególnie ważnym jego dziełem był Film japoński (1982), świadczącym o jego fascynacji również kinem japońskim. Warto również wspomnieć, że Janicki do teatrów polskich wprowadził kilka sztuk japońskich, tłumacząc je razem z Kudo Yukio, wykładowcą języka japońskiego na Uniwersytecie Warszawskim i tłumaczem literatury polskiej. Wspomnę dwa dramaty, a mianowicie To ja jestem duchem, którego autorem jest Abe Kobo, oraz Markiza de Sade Mishimy Yukio.
Nie mam więc wątpliwości, że Stanisław Janicki fascynuje się nie tylko kinem amerykańskim, francuskim i polskim – to wiemy z jego opowieści w Odeonie – lecz także japońskim, a może nawet – podobnie jak i ja – marzy o wielu niezrealizowanych planach japońskich.
Wspomnienie ukazało się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.
1.
Mentalność potoczna uwielbia myślenie dwubiegunowe, w zamian nie znosi wszelkich niuansów. Tam, gdzie napotyka jakąkolwiek wątpliwość, stosuje metodę miecza Damoklesa. Wątpliwości i ambiwalencja rozstrzygane są na zasadzie radykalnego albo, albo. Na jednym krańcu sytuuje się „to, co swoje”, na drugim – „to, co obce”. Ważną rolę pod tym względem pełnią tu zaimki dzierżawcze: moje – twoje, nasze – wasze, swoje – nieswoje (czyli cudze).
Relacja przynależności odpowiadająca na pytanie: „Czyje to jest?” dotyczy nie tylko przedmiotów fizycznych, ale również spraw umysłowych i intelektualnych, np. moja opinia, mój światopogląd, nasza wiara, nasza ojczyzna. Przynależność jest relacją między częścią i całością. To, co „swoje” – wyklucza „cudze”. Nie jest to jednak stosunek pozbawiony aksjologii, świadczy o tym stopniowanie doznań i poczucia bliskości danego obiektu, jak w powiedzeniu: „bliższa ciału koszula”.
Sam fakt istnienia relacji między „bliskim i dalekim” ma ważny wymiar dla orientacji czasoprzestrzennej, jednak nakłada się na niego również aspekt psychologiczny, społeczny i polityczny; wszystkie one decydują o głębokich różnicach międzyosobniczych. Relacja przynależności z jednej strony „przygarnia” swoich, z drugiej zaś „odrzuca” innych.
Warto zestawić określenia z tym związane. Zacznijmy od pojęć, które opisują „przygarnianie”. Są to słowa: bliźni, sąsiad, krewny, rodak, krajan czy gwarowy swojak. Te słowa włączają jednostkę do jakiejś bliskiej wspólnoty. Wyliczmy także określenia z drugiej serii: cudzoziemiec, uciekinier, emigrant, imigrant, zesłaniec, bieżeniec, uchodźca, banita czy wygnaniec. Na pograniczu tych dwóch serii znajduje się określenie przybysz – w jego treści kryje się rodzaj ciekawości pomieszanej z nadzieją, że dana osoba może zostać nawet naszym przyjacielem. Ktoś, kto przybywa – czy to na czas określony, czy na stałe – jest pełen zagadek, jednych odpycha, innych pociąga. Zwykle jednak niepokoi. Niekiedy przypisuje mu się miano dziwaka albo odmieńca.
2.
Do takich refleksji skłaniają mnie różne prace poświęcone Zygmuntowi Baumanowi szczególnie biografia Artura Domosławskiego Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana oraz Izabeli Wagner Bauman. Biografia. Ich lektura ułatwia kontaminację wszystkich powyższych określeń.
Domosławski wybrał na tytuł swojej książki ekspresyjne słowo wygnaniec, którego scharakteryzował w 21 scenach z życia bohatera swojego studium.
Rodzi się pytanie o to, co uzasadnia taki tytuł książki, by ponad dziewięćdziesięcioletni żywot (1925–2017) podsumować jednym słowem? Aby odpowiedzieć, sięgnijmy również do biografii Baumana napisanej przez Izabelę Wagner. Tu na 700 stronach znajdujemy szczegółowe kalendarium życia filozofa, zebrane w następujących rozdziałach:
Szczęśliwe dzieciństwo w trudnych „okolicznościach”, Uczeń outsider, Uchodźczy los, Na radzieckiej ziemi, Rosyjski exodus, Święta wojna, Oficer Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, „Człowiek w społeczeństwie socjalistycznym”, Życie młodego adepta nauki, Lata nadziei, Antyromans z bezpieką, Rok 1968, Erec Israel, Brytyjski profesor, Intelektualista przy pracy, Globalny uczony.
Do tej kalendarzowej „ściągawki” można byłoby także załączyć mapę podróży Zygmunta Baumana, która obejmuje kilkanaście krajów. Poczynając od Polski, przez Związek Radziecki, Izrael, Wielką Brytanię, nie licząc wielu wyjazdów profesora na światowe i krajowe konferencje. W innych krajach Bauman przebywał w coraz to innym charakterze: przybysza, uchodźcy, migranta, wygnańca, osoby „wyklętej” czy też podziwianego przez wielu celebryty.
We fragmencie recenzji tej publikacji profesor Joanna Tazbir-Bakir pisze:
„Doskonała biografia Zygmunta Baumana pióra Izabeli Wagner to historia intelektualna naszych czasów opowiedziana na przykładzie perypetii człowieka, którego krajowa scena wypchnęła, bo do niego nie dorosła”.
Do listy powyżej wymienionych określeń dochodzi więc jeszcze jedno słowo: wypchnięty. Podczas gdy wygnaniec kojarzy się z jednoznacznym gestem przemocy, to wypchnięty sugeruje rodzaj zmowy prześladowców o nieczystych sumieniach. W każdym z tych pojęć, pełnych złych emocji, pobrzmiewa echo przemocy czy wręcz gwałtu.
Gdy śledzimy koleje życia Baumana, zarówno sytuacje przyjemne, jak i niesłychanie dramatyczne, opisane w monumentalnych biografiach Domosławskiego i Wagner, mamy wrażenie, iż był on człowiekiem mocno poturbowanym przez swój los wygnańca i banity. Tymczasem jedna z recenzentek, profesor Sheila Fitzpatrick widzi to zgoła inaczej:
„Uderzyło mnie jeszcze coś; to, że po wszystkich tych trudnościach i wygnaniach, Bauman nie tylko uparcie odrzucał rolę ofiary, lecz także udało mu się osiągnąć rzadki status – przynajmniej w przypadku interesujących biografii – człowieka szczęśliwego”.
Wedle Władysława Tatarkiewicza, autora klasycznego traktatu O szczęściu, to kluczowe pojęcie ma niezliczoną liczbę aspektów i wymiarów. Ostatecznie o jego sensie decyduje osobiście wypracowana postawa. Można bowiem być jedynie biernie „zdanym na los szczęścia”. Albo też aktywnie przeciwstawiać się nieszczęściu, a nawet wliczyć nieszczęście do końcowego bilansu własnego życia. Tak, jak to uczynił Tatarkiewicz w swoich Wspomnieniach, pisząc, że wszystkie złe przygody w ostatecznym rachunku „wyszły mu na dobre”. Zatem o wszystkim przesądza chęć rozumienia sensu własnego życiowego doświadczenia, jakie zyskujemy dzięki retrospekcji. Nie wystarczy bowiem po prostu przeżyć życie, trzeba je ponadto przemyśleć.
Maria Janion zasłynęła sentencją: „Żyjąc – tracimy życie”. Ten błyskotliwy paradoks daje się rozwiązać wtedy, gdy nie odróżniamy życia jako zwykłego trwania biologicznego od życia duchowego. Innymi słowy – od istnienia w popperowskim trzecim świecie, gdzie kumuluje się esencja czyjejś osobowości. Andrzej Nowicki, polski filozof i twórca inkontrologii (teorii spotkań) twierdzi, że po śmierci istniejemy w kulturze w postaci „wdziełowstąpienia”. Innymi słowy – istniejemy w utrwalonych dziełach kultury, w nauce, sztuce czy w wynalazkach technologicznych przesiąkniętych twórczą myślą.
3.
Dorobek naukowy Zygmunta Baumana oceniany jest często przez wielu jako wkład do teorii postmodernizmu, a szczególnie jego wariantu nazywanego często przez autora „płynną nowoczesnością”. Zwykle na drugi plan schodzi jego „socjologia rozumiejąca”. Tymczasem ów moment rozumienia, tego, co sam Bauman jako człowiek doświadczył, pozwoliło mu na dystans do własnych dramatów osobistych czy politycznych. Postawa rozumiejąca nie oznacza po prostu jednorazowego aktu z r o z u m i e n i a, ale również spojrzenie z boku i przyjrzenie się niejako z góry, z perspektywy długiego trwania. Krótko mówiąc, oznacza długotrwały proces, pełen pomyłek i sprostowań. Bywa tak, że człowiek w pewnym momencie orientuje się, iż sam sobie nieświadomie narzucił fałszywy obraz jak w znanym wierszu Juliana Tuwima Erratum.
Te wszystkie pomyłki i samozakłamania oraz ich korygowanie składają się na pełną panoramę naszej psychiki i na głębię nie tylko świadomości, ale również podświadomości. Całość naszego istnienia ujęta z poziomu meta przypomina przeczytaną księgę, do której dodano liczne aneksy i uzupełnienia, księgę wymagającą nieustannej egzegezy.
W tym kontekście pojawia się często forma wypowiedzi nazywana wyznaniami, przykładem mogą być rozważania świętego Augustyna. Są one dla autora formą spowiedzi, przyznawania się do przewinień i różnych grzechów. Głównym celem takich wyznań bywa chęć samozrozumienia, polegającego na refleksji nad własnymi czynami. Sensem czynienia wyznań jest także ich wysłuchanie przez innych, empatycznych ludzi. W końcu nawet ci, którzy nie mają sobie nic do zarzucenia, też popełniają grzech – grzech pychy. Fiodor Dostojewski nawołuje do pokory i współczucia: „Wszyscy jesteśmy biedni, wszyscy jesteśmy winni”.
4.
Autorzy obydwu biografii Zygmunta Baumana przedstawiają nie tylko chronologiczny zapis jego działań i zaniechań, ale podają też informacje o kontekście, w jakim miały one miejsce. Cenną dokumentacją okazały się w tym względzie materiały autobiograficzne, wykorzystane przez Izabelę Wagner, a zwłaszcza jej wywiady „na żywo” oraz tzw. manuskrypt, spisany i przekazany przez profesora córkom. W tym osobistym dokumencie opisał on różnorakie – miłe i przykre – przeżycia z młodości oraz traumatyczne wypadki w rodzinie. Jednym z takich wydarzeń była nieudana próba samobójcza ojca Zygmunta, Maurycego Baumana.
W osobie ojca Baumana poznajemy młodego, utalentowanego człowieka, który marzył o spokojnej kontemplacji i rozmyślaniu o sensie życia, jednak z przyczyn materialnych musiał zadowolić się posadą kupca. Urodzony jako polski Żyd, Maurycy utożsamiał się ze swoim narodem, był Izrealitą mieszkającym w Polsce, ale kochającym polską kulturę, zafascynowanym polskim językiem i myślącym po polsku. Gdy rodzinie Baumanów przyszło uciekać przed hitlerowskimi najeźdźcami do Związku Radzieckiego (do miasta Gorki), Maurycy wręczył Zygmuntowi na drogę list, który skłonił syna do nieustającej refleksji:
„To był list pełen miłości. Rozstawałem się teraz z rodzicami, zaczynałem inne, samodzielne życie – Ojciec pragnął, bym wiedział, co czuł do mnie przez wszystkie te lata, jaką rolę odgrywałem w jego życiu i jakiego wymarzył sobie mnie w przyszłości. Nie zabrakło też w liście ojcowskiej rady, mądrości życiowej, którą Ojciec chciał się podzielić z synem. To był jedyny kapitał, jaki mógł zostawić w spadku. Jego jedyny podarunek. «Pamiętaj – pisał – twój naród i tylko twój naród może docenić ciebie i twoją pracę. Pamiętaj: jesteś Żydem, należysz do żydowskiego narodu»”.
To jedno jedyne zdanie na zawsze utkwiło w pamięci Zygmunta jako „przykazanie” dane mu przez ojca, z którym potem zmagał się próbując zaakceptować jego treść:
„Mój naród? Kto to jest mój naród? I dlaczego mój? Dlaczego po prostu, że do niego należę? A czy muszę należeć? I czy naprawdę chcę należeć? A jeżeli chcę gdzieś należeć, dlaczego musi to być naród – coś, dokąd zostałem przypisany bez własnego udziału, wskutek selekcji dokonanej przez innych ludzi? I po co ta selekcja? Selekcja to odrzucenie, podział, antagonizm – dokładnie to, co przysparzało mi cierpień i budziło we mnie odrazę. Nie mogłem wiedzieć, czy Żydzi byli pod tym względem inni niż inne «narody». Żydów deptano i pogardzano nimi, lżono ich, prześladowano, a przecież byli nieugięci, nie poddawali się i pozostawali wierni sobie, nigdy nie ulegli pokusie wyparcia się swojej tożsamości, nawet gdy ich do tego zachęcano, obiecując nagrodę w postaci lepszego życia. Z tych przyczyn zasługiwali na głęboki szacunek. Jednakże przez co najmniej półtora wieku to samo odnosiło się do Polaków – a przecież z chwilą, gdy odzyskali niepodległość i znów poczuli się w domu, zaczęli pogardzać i traktować z pogardą, lżyć i prześladować Ukraińców, Białorusinów, Żydów – każdego, kto był pod ręką, na tyle blisko, by otrzymać przydział cierpienia.
A może Żydzi robiliby dokładnie to samo, gdyby dano im szanse? Nie życzyłbym sobie do nich «należeć», kiedy – przekonani o swojej świeżo uzyskanej sile, sile pięści i miecza raczej niż idei albo czystości sumienia – zaczną raptownie zapominać o tym, czego ich naucza ich własny Talmud, ta księga mądrości dla pokornych i cierpiących. Kiedy zapomną, że człowiek «powinien zawsze do tropionych, a nie tropiących» i że lepiej jest «być przeklętym niż tym, co przeklina». Kiedy przestaną słuchać starego mądrego Raby? Kiedyś przyszedł do Raby i powiedział: «Władca mojego miasta rozkazał mi zabić pewnego człowieka, jeśli odmówię – zginę». Raba odpowiedział: «Daj się zabić, a nie zabijaj. Czy sądzisz, że twoja krew jest czerwieńsza niż jego? Możliwe, że jego krew jest czerwieńsza niż twoja»”[1].
5.
Nieodparcie nasuwa się tu porównanie Maurycego, ojca Zygmunta, do postaci Ojca Jakuba, którego syn Bruno Schulz przedstawił jako Mistagoga zamieszkującego Regiony Wielkiej Herezji. Tak jeden, jak i drugi, wyrastają ponad pospolitość. Ojciec Zygmunta dał mu na drogę życiową pewne przykazanie, nad którym się bez przerwy zastanawiał. Mimo całej synowskiej miłości, młody Bauman nie był w stanie pozbyć się zwątpienia w ojcowską radę. Była ona bowiem swojego rodzaju dogmatem. Dogmatem przynależności do jednego tylko narodu. Taki stosunek przynależności zakłada bezalternatywność i zarazem jednoznaczną tożsamość. A tym samym ograniczenie wolności wyboru, która przecież jest jedną z najwyższych ludzkich wartości, podkreślającą autonomię i potrzebę samostanowienia.
Kto wie, czy Zygmunt Bauman – socjolog rozumiejący – swojej koncepcji płynnej rzeczywistości nie stworzył przeciwko dogmatowi bezwzględnej przynależności do jakiegoś jednego „wybranego narodu” albo „wybranego systemu”? Wprawdzie płynność ma wiele wad, ale w zamian znosi wszelkie sztywne ramy i nieprzekraczalne granice. Ponadto pomniejsza wszelkie zgrubienia na węzłach, pozwala na elastyczność relacji między „swoimi” i „obcymi”. Łagodzi „nieprzejednane” spory i animozje. Zapobiega wrogości, otwiera na różnice, a przez to sprzyja tolerancji. W epoce globalizacji, chcąc nie chcąc musimy przyjmować jednakowe standardy, choćby tylko ekonomiczne i administracyjne. Między Scyllą unifikacji a Charybdą indywidualizacji rozciąga się wszakże obszar różnorodności, przynajmniej prywatnej. Tym bardziej, iż tendencja mulitikulturowości przyciąga współczesną młodzież, obiecując jej uczestnictwo we wspólnocie kulturowej i obyczajowej.
Przekleństwo jednorodności ulega zawieszeniu dzięki zdobyczom New Age, które dopuszczają wszelkie mieszaniny religijne, wyznaniowe, językowe czy stylistyczne. Oczywiście, nawet w całkowicie upłynnionej rzeczywistości pojawia się potrzeba znalezienia sobie jakiegoś azylu trwałości. Niszy, gdzie dana osoba czuje się bezpieczna i kochana.
6.
Janina Bauman, pierwsza żona Zygmunta, kiedyś w rozmowie ze mną użyła określenia „kieszonka przynależności”. Miała przy tym na myśli grono naszych wspólnych przyjaciół m.in. z Lublina, gdzie spotkaliśmy się podczas konferencji i z okazji spotkania z czytelnikami jej opowiadań. W wymianie korespondencji często wspominała Lublin jako „miasto serdeczne”, przyjazne dla przybyszów. „Kieszonka przynależności” – tak właśnie nazwana przez autorkę Zimy o poranku, wspomnień z dzieciństwa w cieniu Holokaustu, w moich oczach stanowi rozwiązanie dylematu: „wygnaniec na obczyznę” kontra „przybysz do lokalnej ojczyzny”.
Bezsprzecznie, każdy człowiek potrzebuje przynależności do jakiejś wspólnoty, czy to rodzinnej, czy narodowej, ale nie może ona nikogo determinować w sposób ostateczny. W pewnym momencie dorosły już człowiek powinien przerwać pępowinę i rozpocząć życie na własny rachunek. Witold Gombrowicz nieco ironicznie domagał się, by zastąpić Ojczyznę – Synczyzną.
Cyprian Kamil Norwid pisał: „Ojczyzna to zbiorowy obowiązek”. To prawda, jednak każdy podmiot zbiorowy składa się z jednostek, którym przysługuje prawo posiadania indywidualnych rysów, odrębnych charakterów, a nade wszystko – swoboda wyboru. Bez tego bylibyśmy tylko manekinami w teatrze kukiełkowym. Sfera uczuć, przytłumiona przez instynkt zbiorowy, wyrodnieje i ulega patologii.
Ojcowskie przykazanie: „Pamiętaj, jesteś Żydem, należysz do żydowskiego narodu!”, dla Zygmunta Baumana oznaczało brak wyboru, zamknięcie perspektywy, zatrzaśnięcie bramy. Tymczasem tożsamość człowieka nie musi być ciasną klatką. Nie jest bowiem substancjalna, winna podlegać procesom rozwoju, w którym jest miejsce na wielość jej postaci. Tożsamość nie musi też być „takożsamością”, powieleniem standardu. Ma w sobie potencjał do wielorakości. Tego się właśnie domagał Julian Tuwim, protestując przeciwko antysemitom: „O tym, kim jestem – Żydem czy Polakiem, decyduję sam!”.
Dlatego też przynależność jest również kwestią własnej woli. Sami wybieramy swoją „kieszonkę przynależności” tak jak Janina Bauman. Odrzucając przynależność narzuconą przez innych, zwłaszcza nietolerancyjnych i wrogich.
Z takiej wspólnoty wybranych przyjaciół, wypróbowanych przez życie, nie sposób uczynić „wygnańców”. Zarówno Zygmunt, jak i jego żona Janina, mówiąc słowami Adama Michnika „dorośli do swojej biografii”. Osiągnęli status człowieka szczęśliwego.
Przypomnijmy raz jeszcze uwagę Tatarkiewicza o bilansie życiowym. Nawet do czyjejś dramatycznej biografii wystarczy wnieść erratę i zamiast „rozpaczy” wstawić „miłość”.
Korzystałam m.in. z następujących pozycji:
Artur Domosławski, Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana, Wielka Litera, Warszawa 2021, 906 stron.
Izabela Wagner, Bauman. Biografia, Czarna Owca, Warszawa 2021, 837 stron.
[1] I. Wagner, Bauman, Warszawa 2021, s. 102–103.
Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.
Liczby 538 i 270 są magiczne. Do zwycięstwa w wyborach prezydenckich w USA niezbędne jest uzyskanie dwustu siedemdziesięciu z ogólnej liczby 538 głosów elektorskich. W sondażach jak na razie Kamala Harris ma ich 210, podczas gdy Donald Trump – 218 (zob. mapę interaktywną).
Ameryka, niezależnie od tego, że oczekujemy od niej wyboru lidera świata, wybiera (czemu nie należy się dziwić) prezydenta dla siebie. Prezydenta, który zajmie się krajem i jego problemami. Na tym zresztą polegał fenomen MAGA (Make America Great Again), czyli deklaracji przywrócenia Stanom Zjednoczonym ich dawnej świetności.
Jak na razie wygląda na to, że duet Harris&Walz obiecuje prawie to samo co MAGA — tyle że demograficznie, etnicznie i ekonomicznie innej grupie wyborców. Trump przemawiał do pokolenia innej generacji i obiecywał powrót Ameryki, która już dawno przeminęła z wiatrem. Natomiast, dla tych, którzy patrzą w przyszłość, zwłaszcza w świetle niedawno ogłoszonych przez Kamalę Harris priorytetów gospodarczych, to właśnie polityka przyszłości oraz czysto wewnętrzne doświadczenie polityczne i gospodarcze Tima Walza powodują, że w oczach opinii publicznej to tandem Demokratów jawi się jako politycy, którzy wreszcie zajęli się najbardziej istotnymi sprawami tej najszerszej liczebnie i niepokojąco ubożejącej grupy – tych, którzy dzięki ciężkiej pracy wchodzą lub starają się utrzymać w obrębie klasy średniej. To właśnie krytykowane (nawet przez „Washington Post”, jako populistyczne) obietnice ulg podatkowych, wsparcia w kupnie pierwszego domu, bezpłatnej insuliny i innych niskich pod względem kosztów świadczeń medycznych zdają się przechylać szalę na stronę duetu H&W.
Niestety, obawiam się, że o ostatecznych wynikach zadecyduje prosta arytmetyka i demografia bazy wsparcia. Trump będzie wspierany przez zwolenników MAGA i wielkie pieniądze szukające obniżek podatków i silnej roli we wpływaniu na politykę gospodarczą. Harris i Walz – przez niższe spektrum klasy średniej i młodą populację. O wyniku zdecydują dwie zmienne: która grupa wyborców będzie liczniejsza i czy w ogólnym rozrachunku liczniejsi będą zwolennicy MAGA, czy Harris i Walza w stanach, które mają największe liczby głosów elektorskich. Przeanalizujmy to zatem:
Baza poparcia dla Trumpa to: 1) zwolennicy populistycznej retoryki byłego prezydenta. Grupa jest bardzo lojalna i silnie zmotywowana. Konsekwentnie pojawiali się w dużej liczbie podczas wyborów; 2) zamożni ludzie i wielkie korporacje – czyli ci, którzy opowiadają się za obniżkami podatków i deregulacją i zwykle popierają Trumpa w jego polityce gospodarczej.
Baza wsparcia Harris-Walza to: 1) niższa klasa średnia: grupa skoncentrowana na problemach nierówności ekonomicznych, równości praw, dostępu do opieki zdrowotnej i edukacji; oraz 2) młodsze pokolenia skłaniające się ku bardziej postępowym poglądom i szukające zmian.
Wprawdzie liczbowo, w porównaniu z bogatszymi osobami, niższa klasa średnia i młodzi wyborcy stanowią większą część elektoratu, ale kluczowa – jak zawsze – jest frekwencja wyborcza, zwłaszcza w stanach z wysoką liczbą głosów elektorskich. Historycznie rzecz biorąc, starsi i zamożniejsi wyborcy mają wyższe wskaźniki frekwencji. Zatem to wiedza, umiejętności, entuzjazm i wysiłki mobilizacyjne obu kampanii, a zwłaszcza demokratycznej, do zaktywizowania i przekonania do siebie swojej bazy będą decydującym czynnikiem w określeniu ostatecznego wyniku.
A co do świata czekającego na charyzmatycznego i silnego przywódcę międzynarodowej społeczności, to czas pokaże, czy to miejsce zajmie duet H&W.
Jakie było pierwsze skojarzenie po zapowiedzi premiera o zgłoszeniu polskiej kandydatury do organizacji letnich Igrzysk Olimpijskich? Myśl to zuchwała!
Zuchwała pomijając nawet dzisiejszy stan polskiego sportu (ten przecież za ponad dwadzieścia lat może zmienić się na lepsze), bowiem igrzyska to ogromne, strasznie drogie, idące w miliardy nie tylko złotych, przedsięwzięcie.
Już starając się na samym początku, trzeba mieć mnóstwo środków na projekty, promocję, agitację. Ale to dopiero wstęp. Wielkie pieniądze musiały dołożyć kraje już posiadające dobrą infrastrukturę sportową. Zakładając, że miejscem polskich igrzysk będzie Warszawa, my tej infrastruktury – na tle miast, które gościły tę wielką imprezę – zwyczajnie nie mamy. Na przykład Stadion Narodowy nie ma bieżni, więc nie nadaje się na miejsce lekkoatletyki, królowej sportu, cokolwiek by powiedzieć – najważniejszej podczas igrzysk. A hale sportowe? Przecież do koszykówki, siatkówki czy piłki ręcznej potrzeba obiektów nie cztero- czy pięciotysięcznych, ale znacznie większych. Nie wspominając już o innych dyscyplinach.
A pieniądze potrzebne są nie tylko na obiekty, także na to, by to wszystko dobrze się kręciło, sportowcy, oficjele i kibice byli zadowoleni. Hotele, wyżywienie, komunikacja, lotniska, system informatyczny. To ogromne, przepotężne wyzwanie. Straszliwe, wręcz horrendalne sumy. Nawet jeśli organizacyjnie jakoś się z tym uporamy, to nas po prostu na to nie stać. I tyle.
Jasne, zawsze można powiedzieć, że Polak potrafi. Pieniądze się znajdą, a przeprowadzenie takiej imprezy wzmocni prestiż naszego kraju. W radosnym uniesieniu warto jednak przypomnieć, że kilka miast — na czele z Montrealem i Atenami — spłacało długi związane z organizacją igrzysk wiele lat po zgaśnięciu znicza. W stolicy Grecji, ojczyźnie olimpiad, do dziś straszą ruiny postawionych na tę jedną imprezę obiektów. Pewnie, że można zrobić mądrzej niż Grecy, błysnąć, pokazać się światu. Tylko jakim kosztem?
Piotr Serafin zostanie komisarzem UE do spraw budżetu. Bez wątpienia Donald Tusk, który z ramienia Europejskiej Partii Ludowej uzgadniał obsadę najwyższych unijnych funkcji po czerwcowych wyborach, już dawno to ustalił z Ursulą von der Leyen. Ostatecznie w dużej mierze dzięki niemu uzyskała ona funkcję przewodniczącej Komisji Europejskiej na kolejną kadencję.
Nie będzie się więc przejmował dąsami Andrzeja Dudy. Wyraził chęć spotkania się z głową państwa w celu konsultacji tej decyzji, ale jest to przejaw elegancji, a nie zgoda na uruchomienie procedury, którą liczące się z możliwością przegranej PiS w ostatniej chwili wpisało do ustawy (zresztą z inicjatywy samego Dudy). To akurat mi się podoba. Wszystkie organy państwa muszą działać na podstawie prawa, a Konstytucja nie daje prezydentowi żadnych prerogatyw w procesie wskazywania polskich kandydatów na funkcje w UE. Gdyby nawet – sprowadzając rzecz ad absurdum – wyobrazić sobie wystosowanie formalnego wniosku na Krakowskie Przedmieście 48/50 i sprzeciw lokatora znajdującego się tam Pałacu, to taka decyzja wymagałaby kontrasygnaty premiera. A skoro ten z pewnością by jej odmówił, to utknęlibyśmy w zawieszeniu, a Komisja zostałaby powołana bez jej polskiego członka. Okazałoby się zapewne, że całkiem dobrze funkcjonuje i w takim składzie – co być może na nowo wywołałoby dyskusję o ograniczeniu liczby komisarzy. Zgodnie z traktatem powinna ona liczyć 15 osób, a jej rozdęcie jest tylko wynikiem ambicji każdego rządu, by móc kogoś wskazać (do traktatu wpisano furtkę, która to umożliwia). Jak zazwyczaj, prowizorka okazała się trwała, zaś główny wykonawczy organ Unii Europejskiej konstruuje się z nadmiernym rozdrobnieniem tek; z naddatkiem o dwanaście.
W kwestii komisarza Duda nie byłby groźny. Nie miałby nawet pojęcia, kogo zaproponować w zamian. Nie ma też żadnej dźwigni, której mógłby użyć w celu zablokowania kandydata Rady Ministrów. Napisałby protest do von der Leyen? Z pewnością bardzo by się nim przejęła. Ale uznanie legalności tej procedury prowadziłoby do precedensu. Przy nominacji sędziego Trybunału Sprawiedliwości UE prezydent mógłby już się upierać, lansując kogoś na miarę Mariusza Muszyńskiego lub Bogdana Święczkowskiego.
Jeśli chodzi o samą kandydaturę Serafina, to widzę jednak parę wątpliwości. Nie odmawiam mu znajomości spraw europejskich, jest tu wysokiej klasy fachowcem. Jednak Komisja nie jest – wbrew temu, co zarzucali jej politycy PiS – gronem biurokratów. Nominat Tuska będzie musiał zasiąść wśród byłych premierów, ministrów, polityków z pierwszego rzędu w państwach członkowskich czy wielkich działaczy gospodarczych, jak np. Thierry Breton (Bull, Thomson, France Télécom, AXA). Sam jest zaś po prostu dobrym urzędnikiem. Byłby świetnym kandydatem na szefa którejś z Dyrekcji Generalnych. Czy odnajdzie się w roli politycznej, czy będzie w stanie przeciwstawiać się doświadczonym wygom? Nie chodzi tylko o umiejętność prowadzenia zakulisowych gier, ale przede wszystkim o rozumienie polityki i historycznego momentu.
Można też mieć zastrzeżenia do jego bardzo ścisłych związków z Tuskiem. Komisarz musi być niezależny, także – a może przede wszystkim – od rządu państwa, które go wydelegowało. Ma zakaz przyjmowania instrukcji, podpowiedzi i podszeptów ze swojej stolicy. Czy łatwo będzie mu zerwać podporządkowanie wobec swojego wieloletniego patrona?
Zaskakująca jest też wybrana dla niego teka. Tusk mógł zażądać każdego portfolio. Wcześniejsze przecieki wydawały się sensowne – bezpieczeństwo i obrona w czasach wojennej zawieruchy i spodziewanego „odstraszania” i „powstrzymywania” po zakończeniu interwencji Putina w Ukrainie; albo rozszerzenie m.in. o Ukrainę. W tej ostatniej sprawie polski komisarz zależny od Tuska może nawet działać kontrproduktywnie. Wiadomo, że po przyjęciu naszego wschodniego sąsiada relacje finansowe w UE się zmienią, być może zostaniemy płatnikiem netto. Raczej to nie nastąpi w ciągu kadencji Serafina; ale w czasie obowiązywania kolejnych tzw. Wieloletnich Ram Finansowych (2028-2034), kto wie? A ten plan unijnych wydatków i dochodów zostanie opracowany przy walnym udziale komisarza do spraw budżetu.
I na koniec: źle, że Tusk nie posłuchał apelu von der Leyen i nie zgłosił dwójki kandydatów (obu płci). W sytuacji, gdy środowiska kobiece nabierają nieufności do Koalicji 15 Października co do jej intencji i sprawczości w ważnych dla nich kwestiach, lepiej było nie stawać po stronie dziadersów i mizoginów.
Tusk w swojej polityce kadrowej ma inklinacje do wyciągania królików z kapelusza. Stanowiska państwowe i rządowe (i – jak widać – unijne) nie są dla niego ukoronowaniem wcześniejszej pracy publicznej, najwyraźniej bardziej wierzy własnej intuicji. Tak było na przykład ze znalezioną w gdańskim ratuszu Katarzyną Hall, z której uczynił ministrę edukacji, czy z urzędniczką śląskiego Urzędu Marszałkowskiego Elżbietą Bieńkowską, ministrą rozwoju regionalnego i jedną z poprzedniczek Serafina w Brukseli (oboje są na zdjęciu powyżej). Do tej pory generalnie słabo mu to wychodziło, tak znajdowani protegowani raczej nie okazywali się wybitnymi piastunami powierzanych im funkcji. Czy tym razem prestidigitator zamiast królika z kapelusza wyciągnął asa z rękawa? Zobaczymy.
Rosja, pod nazwą ZSRR, była sportowym mocarstwem. Do Paryża sportowcy z tego kraju zdobyli na letnich olimpiadach łącznie 1624 medali. Więcej nagród (2 629) wywalczyli tylko atleci z USA. Ale Stany Zjednoczone uczestniczyły w dwudziestu ośmiu olimpiadach, nieprzerwanie od 1896 roku (za wyjątkiem igrzysk 1980 w Moskwie), natomiast Rosja/ZSRR – tylko w dwudziestu, gdyż Moskwa wysłała ekipę dopiero do Helsinek w 1952, po czterdziestoletniej przerwie. Od 1952 r. aż do rozpadu ZSRR zawodniczki i zawodnicy „sbornej” na każdej olimpiadzie przodowali w liczbie medali.
Współczesny wysokowyczynowy sport olimpijski jest nie tylko bardzo dochodowym produktem komercyjnym. Wbrew wzniośle głoszonym ideom współzawodnictwo ekip pod flagami narodowymi wyzwala gigantyczne pokłady nacjonalizmu i stało się czymś w rodzaju bezpardonowych starć gladiatorów. Areną utwierdzenia dominacji jednych państw, rekompensatą niezrealizowanej na innych polach wielkości – dla innych. Dla władz w Moskwie Olimpiady były nieporównanie czymś jeszcze bardziej znaczącym. W ZSRR sukcesy „sbornej” miały świadczyć o przewadze najpierw idei komunistycznej, później, w czasach Rosji, o niezłomności rosyjskiego narodu, wyższości rosyjskiej duchowości nad rozmemłanym i grzęznącym w moralnym relatywizmie Zachodem.
Wykluczenie reprezentacji kraju-agresora z udziału w letnich Igrzyskach 2024 było dla władz Rosji dotkliwym upokorzeniem. Decyzją MKOl w Olimpiadzie w Paryżu mogli wziąć udział sportowcy z Rosji, ale jako AIN (Athlètes Individuels Neutres), bez jakichkolwiek narodowych insygniów – nazw, barw, strojów, flagi i hymnu. Podobne restrykcje dotknęły Białoruski Komitet Olimpijski. Ostatecznie w Paryżu pojawiło się 15 sportowców z Rosji, wywalczyli jeden srebrny medal (tenisistki Diana Sznajder i Mirra Andriejewa w grze podwójnej).
Decyzja MKOl wzbudziła w Rosji gniew i oburzenie. Agresja rosyjskiej propagandy zwróciła się przeciwko organizatorom igrzysk w Paryżu – władzom MKOl z jego szefem Thomasem Bachem, przeciwko Francji i osobiście prezydentowi Macronowi. Rosyjska telewizja, jako bodajże jedyna na świecie nie transmitowała Igrzysk, ale za to nieustannie próbowała je dyskredytować i obrzydzać. Rzeczniczka rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa, gdy już opowiedziała o narkotykach, gwałtach, i innych niegodziwościach, jakie miały zdominować atmosferę Igrzysk w Paryżu, weszła w buty średniowiecznej obrończyni chrześcijaństwa i zarzuciła organizatorom promowanie satanizmu. Otumaniona zmasowaną propagandą większość Rosjan (78 proc.) uważała, że Rosja nie powinna wysyłać do Paryża ani jednego zawodnika.
W najgorszej sytuacji znaleźli się sami sportowcy, dla których nieobecność na Olimpiadzie oznaczała zmarnotrawienie wieloletnich morderczych przygotowań. Nie wszyscy popierali Putina i wojnę przeciwko Ukrainie. Niektórzy zdecydowali się zmienić barwy narodowe. To stąd, przykładowo, urosła nagle potęga tenisowa Kazachstanu. Pod flagami innych państw wzięło udział kilkudziesięciu sportowców z Rosji, szesnastu z nich zdobyło medale dla nowych ojczyzn.
Hurra-patrioci zażądali sankcji dla takich sportowców. Deputowany do Dumy niejaki Tieruszkow zaproponował, aby zmianę barw sportowych uznawać za zdradę ojczyzny, winnych pozbawiać obywatelstwa i karać. Wybitna trenerka łyżwiarstwa figurowego Tatiana Tarasowa w odpowiedzi nazwała parlamentarzystę „idiotą w kawałku”.
Gdy już zgasł ogień olimpijski w Paryżu, komentatorzy rosyjscy z gorzkim zdziwieniem spostrzegli, że właściwie nikt nieobecności Rosji na Igrzyskach nie zauważył. „Olimpiada po raz kolejny dowiodła, że świat i bez nas miewa się dobrze. I jeśli nadal chcemy pozostawać częścią rodziny olimpijskiej, musimy podjąć ogromny wysiłek, aby jak wcześniej być wielką sportową potęgą” – stwierdził komentator sportowy Dmitrij Gubiernijew.
O tym, że pierwszym krokiem w tym kierunku musi być zaprzestanie agresji przeciwko sąsiedniemu państwu, Gubiernijew nie mógł powiedzieć. We współczesnej Rosji byłoby to uznane za wsparcie dla Ukrainy, a to oznaczałoby bezwzględną karę więzienia.
Wobec słabego wyniku i odległej pozycji medalowej podczas Igrzysk, nieprzystających do naszych wyobrażeń i możliwości, zanim sportowcy na dobre wrócili do domu, zaczęło się rozliczanie.
Tradycyjnie wyciągnięto te same argumenty, które pojawiają się od lat, kiedy nie idzie nam na wielkich imprezach.
Czyli: słabe szkolenie, lekceważenie WF-u w szkołach, fatalne opłacanie trenerów najmłodszych adeptów – co powoduje, że szkoleniem młodzieży zajmują się pasjonaci oddający temu zajęciu serce, niezależnie do wysokości pensji, albo tacy, którzy w związku ze śmiesznym wynagrodzeniem tę robotę zwyczajnie lekceważą, idąc po najmniejszej linii oporu.
Tradycyjnie wraca sprawa uczestnictwa w zajęciach WF i słusznie podnoszony od lat problem zwolnienia z tych lekcji, które mogą wystawiać rodzice i robią to nagminnie. Oczywiście kolejnym argumentem jest sport szkolny, jakże rachityczny i inny od tego w krajach dominujących w światowej kulturze fizycznej.
Do tego dochodzi stary problem naszego sportu, czyli decyzja utalentowanych zawodników kończących wiek juniora czy młodzieżowca. Kiedy jeszcze mieścili się w tej kategorii, uczyli się w szkole średniej i osiągali w skali kraju dobre wyniki, klub dostawał na nich dotację i mógł ich wspierać. W momencie osiągnięcia wieku seniorskiego stypendium centralne otrzymują tylko nieliczni, zajmujący czołowe miejsca w mistrzostwach świata czy Europy. Trochę słabsi (ale ciągle dobrze rokujący) stają przed alternatywą: albo poszukają sponsorów, by się utrzymać w profesjonalnym sporcie, albo po skończeniu studiów zakładają rodziny, stawiają na kariery zawodowe, wiedząc, że nie da się pogodzić pracy i uprawiania sportu na dobrym poziomie. To oczywiście nie dotyczy gier zespołowych, tylko dyscyplin olimpijskich. Pięcioboista, kajakarz, strzelec — o ile chce coś osiągnąć — musi postawić wyłącznie na sport.
Co jeszcze? Jak zwykle usłyszymy o ,,leśnych dziadkach”, mimo że od zmiany ustroju w Polsce minęło tyle lat, spokojnie obsiadających nasze związki sportowe. Dla nich działalność ciągle oznacza profity, wyjazdy i spokojne życie. To nadal są konfitury, po które chętnie sięgają. Oczywiście premier i minister mogą grzmieć o rozliczeniach i sprawdzeniu wszystkich uwag, jakie mieli zawodnicy, zasadności gremialnych wyjazdów na imprezy sportowe, włącznie z igrzyskami. Szkoda tylko, że robią to po fakcie i wtedy, gdy kilku olimpijczyków, w tym srebrna medalistka w kolarstwie torowym, nie wytrzymało i wypaliło przed kamerami, co ich boli.
A polityczne nominacje? Związki sportowe to bardzo fajne i atrakcyjne miejsce. Jeśli ma się poparcie rządzących, zawsze można przed wyborem władz szepnąć działaczom, kto popiera nowego kandydata i jakie pieniądze ściągnie do związku, jeśli podniosą za nim rękę. I podnoszą. Najbardziej jaskrawy przykład takiej zależności to szef Polskiego Komitetu Olimpijskiego, kolega byłego wicepremiera i sympatyk poprzedniej partii rządzącej, który wygrał demokratyczne oczywiście wybory i dziś stoi na jego czele. Zresztą każda władza lubi mieć swojego człowieka w sporcie…
I takie właśnie argumenty — pewnie w większości słuszne — pojawiają się w przypadku słabych występów naszych sportowców. Tak jak ten w Paryżu. Tylko co z tego? Za kilka lat przyjdzie sukces, przypudruje bolączki. Narzekania zostaną gdzieś w tle. Potem znów będzie dołek i te same znane argumenty sprzed lat znów staną się aktualne.
I tak w kółeczko…
W oczekiwaniu na decyzję Państwowej Komisji Wyborczej o przyjęciu lub odrzuceniu sprawozdania finansowego Komitetu Wyborczego Prawo i Sprawiedliwość (wszystkie inne zostały już zaakceptowane, z wyjątkiem jednego oddalonego – senatora Zygmunta Frankiewicza), premier Donald Tusk uchylił rąbka tajemnicy, jeśli chodzi o efekty kilkumiesięcznych słynnych audytów i wertowania przez rządowe agendy materiałów dokumentujących działalność poprzedników. Badano aż 100 miliardów złotych „podejrzanych” wydatków w czasie rządów ekipy Prawa i Sprawiedliwości, skierowano 149 zawiadomień do prokuratury, w których udokumentowano nieprawidłowości na kwotę 3,2 mld (następna porcja doniesień ma dotyczyć kolejnych 5 mld), 62 osobom postawiono już zarzuty. Część z tych środków organa państwowe starają się odzyskać – choć na razie udało się zablokować przelewy w wysokości ledwie 112 milionów zł.
Sto miliardów to imponująca suma. To więcej niż połowa budżetu NFZ, ponad 1/3 rocznych wydatków z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych albo 2/3 wydatków na obronność – budżetowych i z Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych łącznie. Te pozycje zaś są największymi wydatkami z państwowej kasy.
W czasie swojej konferencji prasowej premier nie rozdał wydruków z arkuszami kalkulacyjnymi Excela, w których byłoby dokładnie wskazane, jakie transfery składają się na inkryminowane kwoty. Liderzy i samoistni rzecznicy PiS, a w ślad za nimi backbencherzy z ulicy Wiejskiej, uczepili się tego faktu jak ostatniej deski ratunku. W Polsce dawno utraciliśmy zaufanie do polityków, włącznie z członkami władz Rzeczypospolitej, więc wierni wyborcy tej partii słowu Tuska nie uwierzą. Pozostali nie mają jednak powodu, by podawać w wątpliwość wyliczenia Krajowej Administracji Skarbowej i innych służb. Miejmy nadzieję, że obecnie rządzący mają na względzie także odbudowanie wiarygodności osób reprezentujących majestat państwa.
Oczywiście sama inscenizacja miała wiele z teatru, zwłaszcza uroczyste podpisanie porozumienia trzech ministrów o koordynacji ich dalszych działań w tej materii. W czasie wakacyjnej flauty Tusk postanowił nie pozwolić na wygaśnięcie nośnego społecznie tematu. Nie dezawuuje to jednak potrzeby wyjaśnienia wszystkich nieprawidłowości z poprzednich ośmiu lat.
O ile podana kwota może szokować, to samo zjawisko z pewnością nie zaskakuje. Wiedzieliśmy – bo na własne oczy widzieliśmy – że Prawo i Sprawiedliwość budowało swoją pozycję polityczną (a jego prominentni działacze i ich zausznicy także swój osobisty dobrobyt) garściami sięgając po publiczne pieniądze. Poczynione w ciągu kilku miesięcy ustalenia prawdopodobnie nie wyczerpują jeszcze całości malwersacji.
Trzeba by jednak ostrzec Koalicję 15 Października, że sukcesy w dziele wyjawiania przypadków niegospodarności, przestępstw urzędniczych i pospolitego złodziejstwa – a nawet rozliczeń za działania o jeszcze większym ciężarze gatunkowym, np. łamanie Konstytucji – nie przysłonią słabości w postaci niesatysfakcjonujących efektów rządzenia. Za chwilę minie jedna czwarta kadencji i w tej kwestii trzeba będzie zdać uczciwą relację.
Zaś co do decyzji PKW odnośnie do sprawozdania finansowego KW Prawa i Sprawiedliwości, a w następnej kolejności sprawozdania samej partii za rok 2023 – i w konsekwencji dotacji i subwencji dla PiS, to spodziewam się, że ta ostatnia zostanie odczuwalnie uderzona po kieszeni. Widać, że członkowie Komisji podchodzą do sprawy uczciwie, rzetelnie i po aptekarsku; udowodnienie naruszenia przepisów prawa, choć niełatwe, raczej okaże się wykonalne. Jedno i drugie jest ważne dla przyszłości demokracji: żelazem trzeba wypalić praktykę prowadzenia przez ugrupowanie rządzące kampanii za nieograniczone środki z budżetu państwa (bo inaczej wyniki głosowań przestałyby odzwierciedlać wolę wyborców), a jednocześnie trzeba uniemożliwić pasożytowanie partii na majątku państwowym w okresie między elekcjami.
Musimy też przygotować się na podobne przypadki w przyszłości. Po ośmioleciu Zjednoczonej Prawicy lepiej wiemy, na co zwracać uwagę, jakie luki prawne trzeba załatać, by zapewnić uczciwość wyborów. PKW powinna sama sformułować własne oczekiwania co do instrumentarium ułatwiającego jej ściganie nadużyć, zaś parlament powinien je szybko uchwalić.
Niemiecka literatura jest przebogata, ciekawa i bardzo wszechstronna. Poza krótkim okresem Kulturkampfu w czasach Bismarcka, nigdy też nie była antypolska.
Jej początki w formie pisanej w języku niemieckim – jeszcze nie w dzisiejszym Hochdeutsch, lecz w języku starogermańskim – sięgają VIII wieku i są związane z procesem chrystianizacji licznych w tamtym czasie plemion germańskich, przede wszystkim Alemanów, Burgundów, Turyngów, Bawarów i Sasów. W literaturze niemieckiej okres ten nosi nazwę Orbis Christianus. Związany jest przede wszystkim ze świecką kulturą dworską i rycerską, zdecydowanie mniej – z kościelną. Ten trend trwa do roku około 1400. Do najstarszych zabytków literatury tego okresu zalicza się dzisiaj przede wszystkim tzw. glosy, będące mozolnymi przekładami słowników łacińskich. To przy ich wykorzystaniu powstała w połowie IX wieku pisana w języku staro-wysoko-niemieckim pieśń O Hildebrandzie. W innym utworze, w Kronice cesarskiej (Kaiserchronik), został ukazany – w tamtych, tak odległych, średniowiecznych czasach – tworzący się nowy ład światowy w Europie. Znaczącym zabytkiem ówczesnej literatury jest pierwsza „literacka” historia biblijna – epos Zbawiciel (Heliand, z r. ok. 830) napisana – uwaga! – podobno na polecenie Henryka Pobożnego dla pokrzepienia serc wieśniaków. Jest ona przepełniona germańskimi, znów świeckimi, realiami i wyobrażeniami. Licznie powstające w tamtym czasie opowieści opisywały też powstanie i koniec świata, jak np. w Pieśni Wessobruńskiej (Wessobrunner Lied), czy w wierszu Muspilli (zachowanym z r. ok. 875).
Piśmiennictwo niemieckie rozwijało się w swych początkach przede wszystkim dzięki inicjatywie władców świeckich. Szczególnie w państwie Karolingów było tworzone przez świeckich, jak ich osobiście nazywam, pisarzy-dokumentalistów. Już mniej więcej od XI wieku spotykamy interesujące świeckie poematy satyryczne, a w pierwszych powieściach poetyckich z tego okresu zachowały się m.in. liczne barwne i realistyczne opisy dworów książęcych, jak np. popularne wówczas zabawy i polowania czy wojny między poszczególnymi władcami, księstwami itp. Utwory te stanowią pierwsze krytyczne oceny świata feudalnego.
Wspominam o tych zabytkach, gdyż jak na tamte czasy cieszyły się dużą poczytnością. Dziś można je przeczytać także po polsku, dzięki przekładom dokonanym przez prof. Andrzeja Lama, znakomitego tłumacza, który przełożył niemal całą kolekcję „światowej” niemieckiej poezji klasycznej, to znaczy dzieł należących do korzeni nie tylko niemieckiej, ale i światowej literatury[1]. Dodam: literatury postępowej – głęboko humanistycznej, walczącej już w tamtych odległych czasach o równość społeczną. Dość wymienić (z tego okresu) takie perełki niemieckojęzycznej literatury, jak Pieśń o Nibelungach, Pieśni Wolframa von Eschenbacha czy powstały nieco później Okręt błaznów Sebastiana Branta. W tym szeregu należy wymienić także Angelusa Silesiusa (twórcy polskiego pochodzenia i jego Pieśni pasterskie oraz Opisanie czterech spraw ostatecznych. I oczywiście poezje Johanna Wolfganga Goethego, utwory Schillera, Hölderlina, Eichendorffa (w tym jego wspaniałą powieść poetycką pt. Z życia nicponia). Do plejady niemieckich autorów-humanistów zalicza się także Waltera von der Vogelweide, z jego Minnesangiem – liryką miłosną, opiewającą uczucia ludzi prostych – i wierszami skierowanymi przeciwko ówczesnym politycznym intrygom.
* * *
Przeskoczę kolejne epoki, czyli renesans i reformację – wspomnę tylko o wyróżniającej się w tym okresie literaturze jarmarcznej i tzw. powieściach szelmowskich (obnażających niesprawiedliwości społeczne) – i zatrzymam się nieco dłużej na następującym po nich niemieckim oświeceniu, by podkreślić jego polityczny oraz filozoficzny, kulturowy i literacki kontekst. Był on wyraźny w utworach Georga Lichtenberga – mistrza ciętej pointy, którego podziwiał m.in. Goethe, twierdząc, że: „tam, gdzie Lichtenberg żartuje, ukryty jest poważny problem”. Schopenhauer i Nietzsche zaliczali jego aforyzmy do „najlepszych pozycji prozy niemieckiej”. Wychwalali go też: Hebbel, August Wilhelm Schlegel, a mój niezapomniany profesor z okresu moich studiów Jan Chodera twierdził, że jego pisma były autentycznym krzykiem w walce o prawa człowieka. Są bowiem arcydziełami metafory i ironii, w których ten pisarz kwestionował niemal wszystkie wtedy utarte i wyświechtane poglądy, a zwłaszcza religijne dogmaty. Krótko mówiąc, jak nikt inny przed nim krytykował tępy obskurantyzm i szowinizm.
Oceniając literaturę minionych epok nie można pominąć w nich również takiego pisarza, jak Gotthold Ephraim Lessing – niewątpliwie najwybitniejszego w dziejach przedstawiciela dramatu i teatru (nie tylko oświecenia, ale w ogóle w historii literatury niemieckiej).
Nie można też w tej ocenie pominąć epoki zwanej epoką burzy i naporu. Z takimi wydarzeniami literackimi jak Cierpienia młodego Wertera Goethego czy dramat Zbójcy równie młodego Schillera. A zaraz po tych szlagierach w niemieckiej i światowej literaturze następuje u naszego zachodniego sąsiada przewspaniała epoka zwana „klasyką weimarską”, z Faustem jako mitem kultury europejskiej, który stał się później symbolem przeciwstawienia złu w postaci faszyzmu i nazizmu. Przy okazji przypomnę, że w XX stuleciu powstało wiele utworów nawiązujących do tego dzieła Goethego, m.in. Tomasza Manna Doktor Faustus, Klausa Manna Mefisto i Michaiła Bułhakowa Mistrz i Małgorzata.
Dla mnie osobiście wielkość Goethego, ale i pozostałych autorów, polega nie tyle na ukazaniu człowieka-geniusza, ile na ukazaniu człowieka zmagającego się nieustannie ze wszechświatem, próbującego nad nim zapanować. Faust jest parodią ich idei. Goethe podniósł legendę o człowieku, który istniał naprawdę, do rangi wielkiego poematu filozoficznego i intelektualnego. Oddał w nim wszystkie realia współczesnego mu niemieckiego życia – nawet gwar zabaw ludowych i studenckich swawoli, bratając je ze światem myśli i idei. Humanistyczny sens Fausta – zdaniem piszącego te słowa – wiąże się z odwiecznym marzeniem człowieka o wolnym ludzie i wolnej ziemi. Z ideą, że wszyscy ludzie tworzą ludzkość, którą łączy nieśmiertelna natura, bo wciąż na nowo się odtwarza i kształtuje. Człowiek jest istotą – mówi nam Goethe – która przez całe swoje życie trwa w nadziei i w przekonaniu, że będziemy żyć wiecznie, nawet po śmierci. Literatura niemiecka jest od wieków pełna takich ogólnoludzkich wartości humanistycznych.
Po nim następuje w Niemczech wspaniała epoka, naszpikowana postępowymi ideami, zwana Junges Deutschland (Młode Niemcy), niemająca porównania z żadną inną na świecie. Marks i Engels ogłaszają swoje pisma polityczne, a dominującymi gatunkami literackimi, obok tradycyjnej powieści, wierszy i dramatu, stają się: felieton, odezwy i ulotki. To był czas, w którym we Francji odbywa się rewolucja lipcowa, w Polsce – powstanie listopadowe, rozpoczyna się rewolta tkaczy śląskich. W roku 1848 wybucha Wiosna Ludów. W Niemczech do głosu dochodzą niemal zupełnie nieznani (oprócz Eduarda Mörike) autorzy jak np. Christian Dietrich Grabbe, Karl Gutzkow i Heinrich Laube. A na firmamencie literackim pojawia się Heinrich Heine – nazywany „błaznem szczęścia”!
Ale Heine był też mistrzem subtelnej erotyki. Osiem ostatnich lat życia spędził sparaliżowany w łóżku, pisząc jednak i wtedy swoje dalsze ciekawe utwory, z których wiele ukazało się dopiero po jego śmieci. Podkreślę w tym miejscu, że poetycką wirtuozerię Heinego doceniło w Polsce wielu znakomitych tłumaczy, m.in. Adam Asnyk, Maria Konopnicka, Kazimierz Tetmajer, Artur Maria Swinarski, Stanisław Jerzy Lec i Mieczysław Jastrun. Do jego miłośników należeli też Henryk Sienkiewicz i Eliza Orzeszkowa, która w roku 1873 napisała: „był to demokrata aż do szpiku kości, daleko więcej od Byrona, namiętnie kochający naturę i ludzi, choć ci ostatni często wywoływali w nim śmiech gorzki i szyderczy”.
Po Heinem, w II połowie XIX wieku, mamy w Niemczech epokę realizmu, a w polityce niemieckiej zaczyna się tzw. Realpolityk, Kulturkampf, wojna prusko-francuska. Na firmamencie niemieckiej literatury pojawiają się Theodor Fontane, Theodor Storm i Joseph von Eichendorf; także niemieckojęzyczni Szwajcarzy: Gottfried Keller i Conrad Ferdinand Meyer. Wszyscy ci pisarze są – tak to oceniam – fenomenalni, tworząc literaturę od politycznej do popularnej. Taka literatura powstaje w Niemczech do dzisiaj: bo któż z nas nie czytał w swojej młodości powieści pochodzących z tego okresu, jak chociażby Karola Maya?
* * *
Postacią z tamtych lat, której nie wolno pominąć jest też niewątpliwie Gerhart Hauptmann, który w Republice Weimarskiej stylizował się na Goethego i rywalizował z Tomaszem Mannem. Bezsprzecznie należy on do czołowych postaci niemieckiego (światowego) naturalizmu. Dość przypomnieć jego nowelę Dróżnik Thiel, dramaty (np. Przed wschodem słońca) – a przede wszystkim Tkaczy (Die Weber), opisujących powstanie tkaczy śląskich w 1844 roku, w którym brał udział dziadek pisarza.
Po naturalizmie mamy epokę symbolizmu, z Rainerem Marią Rilkem na czele i ekspresjonizmu – obfitującą w Niemczech bogactwem zjawisk awangardowych oraz takimi znakomitymi pisarzami, jak Else Lasker Schüler, Georg Heym i Gottfried Benn. Tuż po niej następuje w Niemczech era Tomasza Manna, na czele z jego znakomitymi powieściami Buddenbrokowie i Czarodziejska Góra. W tym samym czasie tworzą: Henryk Mann, Franz Kafka, a zaraz po nich Alfred Kerr, Egon Erwin Kisch, Robert Musil, Stefan Zweig, Lion Feuchtwanger, Alfred Döblin i Herman Hesse, i… naprawdę jeszcze wielu, wielu innych. A niemal równolegle do nich powstaje przebogata niemiecka literatura emigracyjna. Po spektakularnym w dziejach kultury europejskiej spaleniu książek 250 autorów (nie tylko żydowskich!), wielu znakomitych pisarzy ucieka z Niemiec hitlerowskich, wielu trafia do obozów koncentracyjnych, jeszcze więcej zostaje objętych zakazem publikacji, a jeszcze inni udają się na tzw. wewnętrzną emigrację, odmawiając współpracy z hitlerowskimi wydawnictwami.
W tym okresie pojawiają się w Niemczech kolejne indywidualności pisarskie najwyższej miary – jak Bertold Brecht, przede wszystkim ze swoją Matką Courage, Klaus Mann. Po kapitulacji Niemiec w 1945 r. na szczególną uwagę zasługują m.in.: Wolfgang Borchert, jako przedstawiciel powojennego nurtu literackiego zwanego Trümmerliteratur („literatura zgliszcz”), a także literacka Grupa 47, utworzona przez Hansa Wernera Richtera, w skład której wchodzili też Alfred Andersch, Heinrich Böll i inni.
Mniej więcej od roku 1958 pojawia się „gwiazdorstwo” Güntera Grassa i Hansa Magnusa Enzensbergera oraz Ingeborg Bachmann. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku „rodzi” ono jakby drugą fazę niemieckiej literatury powojennej, z takimi znaczącymi pisarzami, jak: Martin Walser, Siegfried Lenz czy dramaturgiem Rolfem Hochhutem.
Z jeszcze późniejszych powojennych znaczących zjawisk literackich występuje u naszego zachodniego sąsiada zauważalna m.in. Grupa Dortmundzka 61 (zwana też Grupą „socjalnego realizmu”), z Günterem Wallrafem na czele. Podjęła ona udaną próbę stworzenia w Niemczech nowoczesnej literatury robotniczej, albo inaczej: literaturę zajmującą się problemami społeczeństwa industrialnego. Jest to literatura obejmująca szeroko zagadnienia m.in. prostytucji, alkoholizmu, gastarbeiterów i im podobne.
Niemal w tym samym czasie pojawia się w Niemczech interesująca twórczość autobiograficzna z wyższej półki (w porównaniu z Grupą Dortmundzką 61), z Elliasem Canettim i Barbarą Frischmut na czele.
Dalsze triumfy w tym czasie odnosi też twórczość Heinricha Bölla, który w Polsce cieszył się dużym uznaniem (szczególnie jego powieści: Gdzie byłeś, Adamie?, I nie poskarżył się ani jednym słowem oraz Zwierzenia klowna).
W tym kontekście jeszcze parę zdań należy dodać o Günterze Grassie, politycznym moraliście, w 2006 r. uhonorowanym Nagrodą Nobla. Dla mnie osobiście – to jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy charyzmatycznych, nie tylko niemieckojęzycznych. Jego matka była Kaszubką, ojciec – Niemcem. Przyznanie się pisarza do wstąpienia do Hitlerjugend, a potem Waffen SS w roku 1944, wywołało ogromną burzę – nie tylko w Polsce, ale i w Niemczech. Wyszedł z niej jednak obronną ręką. W każdym razie nie tylko jego Blaszany bębenek i nowela Kot i mysz pozostaną w literaturze światowej na zawsze; z jego twórczości do przeczytania szczególnie polecam również znakomitą powieść Przy obieraniu cebuli. Dodając do tego jego uganianie się za własną sławą, angażowanie w politykę, walkę wyborczą o własne sukcesy, powiem tak: bez Grassa nudna byłaby niemiecka literatura powojenna!
Liczą się w niej jeszcze takie nazwiska (choć niektórzy uważają, że to literatura szwajcarska), jak Max Frisch, zwłaszcza z powieścią Powiedzmy, Gantenbeim, i Friedrich Dürrenmatt, w szczególności z dramatami: Wizyta starszej pani i Fizycy; a z literatury austriackiej: Josef Roth, Robert Musil, Herann Broch, Peter Handke, Elfriede Jelinek, Heimito Doderer.
Na zakończenie jeszcze kilka zdań o literaturze NRD, która „kierowana przez państwo” próbowała generować nową niemiecką tożsamość. Oceniając ją, należy uczciwie podkreślić, że mimo wszystko ma do odnotowania sporo utworów (i pisarzy), którzy nie ulegli „produkcyjności wszechwładnemu w tym państwie socrealizmowi” i partyjnym wytycznym. Należą do nich: Erich Arendt, Bruno Apitz, Bodo Uhse, Christa Wolf, Günter Kunert, Stefan Heym oraz Günter de Bruyn, jak np. Hermann Kant i Heiner Müller.
* * *
Podsumowując niniejsze rozważania o literaturze niemieckiej, pragnę zaakcentować, że jest ona (z małymi wyjątkami) mocno zakorzeniona w realiach społecznych i kulturowych. To literatura nastawiona na odbiorcę. Będąca wyrazem czegoś i reakcją na coś, a nie tylko romantyczną fikcją. Literatura od swych początków na wskroś świecka – skierowana na liberalizację i emancypację wobec wcześniejszego klerykalnego monopolu. Jej dominantą jest dążenie do nieustannego reformowania społeczeństwa, w kierunku polepszania warunków życia ludzi na ziemi.
Tym trudniej jej zrozumieć zbrodnie i tragiczne w skutkach zniszczenie dokonane przez nazistów, ich odchylenie od wszelkich norm życia i wartości. Niemcy nadal czują wyraźny niedosyt co do rzetelnego i jednoznacznego rozliczenia tych tragicznych skutków, przede wszystkim z syndromem Holocaustu. Stąd też ta tematyka do dziś nie znika z literatury niemieckiej. Nadal wielu autorów próbuje się rozliczyć z tej przeszłości i ją potępić.
Żywa jest we współczesnej literaturze niemieckiej tematyka zjednoczenia. Widoczny jest także nurt literatury żydowskiej; zresztą nie od dzisiaj, lecz w nasilający się sposób co najmniej od czasów Heinego. Braku tolerancji religijnej żarliwie już w roku 1779 przeciwstawiał się Lessing w Natanie mędrcu.
Do moich – jako literaturoznawcy i tłumacza – ulubionych pisarzy należą przede wszystkim: Hans Hellmut Kirst, Anna Seghers, Georg Heym, oczywiście bracia Tomasz i Henryk Mann, Leonard Frank, Arnold Zweig oraz mniej znani w Polsce antynaziści: Carl Ossietzky i Kurt Tucholsky; ale też i antywojenny i antynazistowski, niezapomniany – a jednocześnie wielki – Erich Maria Remarque, z jego niesamowitą powieścią Na zachodzie bez zmian.
Anna Seghers wyemigrowała z Niemiec zaraz po dojściu Hitlera do władzy, za co została pozbawiona obywatelstwa, a jej matkę zamordowano w obozie koncentracyjnym na Majdanku. Jak mało kto z niemieckich pisarzy przeciwstawiła się nazizmowi niemal całą swoją twórczością i działalnością społeczno-polityczną, wierząc w inne Niemcy. Z emigracji w Meksyku wróciła w 1947 r. do Berlina, wtedy jeszcze do rosyjskiej strefy okupacyjnej. Zmarła w tym mieście w 1983 roku.
Napisała światowe bestsellery Ocalenie, Siódmy Krzyż i Tranzyt. Dokonała w nich analizy, jak doszło do takiego kryzysu człowieka, ludzi i społeczeństwa, że w latach trzydziestych XX wieku w społeczeństwie niemieckim mógł zaistnieć faszyzm – i to w jego najgorszym nacjonalistyczno-nazistowskim wydaniu. Jak doszło do wyobcowania społeczeństwa niemieckiego z wszelkich stosunków międzyludzkich, z wszelkiej świadomości i solidarności klasowej?
Jeszcze wyraźniej widać to w powieściach Hansa Hellmuta Kirsta
(1914–1989), takich jak: Noc długich noży, Noc generałów czy 08–15 w partii. Ukazuje w nich cały mechanizm zbrodni oraz teorię, na której naziści tworzyli – mającą trwać co najmniej tysiąc lat – wyimaginowaną przez nich III Rzeszę. To literackie interpretacje Mein Kampfu Adolfa Hitlera. Kirst wiedział o III Rzeszy dosłownie wszystko. To, co opisał – aby się nie powtórzyło! – w swoich powieściach wojennych i nazistowskich (a raczej antywojennych i antynazistowskich), jest lustrem tego, co naprawdę działo się w Niemczech w latach 1933–1945. Są to książki oparte na źródłowych, prawdziwych dokumentach. Mimo że zajmowałem się Kirstem ponad dwadzieścia lat (tłumacząc 10 jego powieści, a redagując ponad 30), nie udało mi się ustalić, skąd miał te dokumenty; zwłaszcza że po wojnie archiwa były raczej niedostępne. Dodam do tego z całą mocą, że wszystkie jego książki, a napisał ich ponad 50, są jednocześnie wybitnie literackie. Czyta się je jednym tchem.
* * *
Na zakończenie jeszcze kilka zdań o tym, co zrobić, aby zbliżyć nasze narody, po tym wszystkim, co stało się w latach II wojny światowej.
W tej materii dużo może zdziałać kultura. Potrzebne jest pilne spotkanie obydwu, Polski i Niemiec, rządów – i to na najwyższym szczeblu – i rozważenie z udziałem fachowców takich tematów, jak: • ukazanie roli Polski i Niemiec w Unii Europejskiej • porównanie kultur Polski i Niemiec, aby można było ukazać obu społeczeństwom, a szczególnie młodzieży istotne zbieżności i różnice • rozszerzenie nauki języka niemieckiego w Polsce i polskiego w Niemczech • ustalenie przyczyn, dlaczego kultura polska w Niemczech, a niemiecka w Polsce pozostaje na ogół nieznana.
Wreszcie, konieczny jest wspólny podręcznik historii, m.in. oceniający zbrodnie dokonane przez Niemców w Polsce w czasie II wojny światowej, oraz znalezienie lepszych sposobów włączenia młodzieży w kształtowanie się partnerskich polsko-niemieckich stosunków obecnie i w przyszłości.
Marzeniem piszącego te słowa od zawsze było, jest i aż do skutku pozostanie stworzenie listy i wydanie 100 książek w ciągu 5 lat (po 50 z każdej strony), po przeczytaniu których współczesny Niemiec i Niemka oraz współczesny Polak i Polka zrozumieją kulturę, historię i współczesny dorobek swego sąsiada!
[1] Oczywiście nie tylko prof. Lam przekładał na polski postępową, głęboko humanistyczną literaturę niemiecką. Zajmowali się tym także Leopold Staff, Joachim Lelewel, Robert Stiller czy Kazimierz Brodziński.
Znużony jazgotem politycznych sporów, nabierających nieznośnego kolorytu w okresach erekcji wyborczych, przyspieszyłem wyjazd na wakacje i już w maju odwiedziłem Mierzeję Wiślaną, Zalew i Żuławy. Niewiele się tam zmieniło od ubiegłego lata. Słynny Przekop nadal poraża niczym niezmąconą ciszą, a przypomnę, że 17 września (za dwa i pół miesiąca) upłyną 2 lata od otwarcia tej inwestycji. Łódka się kołysze, motorek warczy, a ja wciąż nie mogę dociec, po co jedliśmy tę żabę. Vis-à-vis Krynicy Morskiej usypano wprawdzie Wyspę Kaczyńskiego (tak miejscowi nazywają to wysypisko rzecznego mułu), 2,5 km x 1,5 km, całkiem okazałą, ale to jedyny znak żywotności całego przedsięwzięcia. Płynąc w kierunku Elbląga, organoleptycznie stwierdziłem, że nadal nie wiadomo, co z tym fantem zrobić. Elbląg miał stać się czwartym portem narodowym, a płynące strumieniem statki dowodzić suwerenności polskiego mocarstwa (nie musimy prosić Ruskich o zgodę na skorzystanie z Cieśniny Piławskiej, którzy, jak to Ruscy, nie byli zbyt skłonni do wydawania takiej zgody) i prężności gospodarki. Budowa toru prowadzącego do portu posuwa się naprzód dość wolno, a szkielety dawnych elbląskich zakładów przypominają, że niczego ważnego z tego ośrodka wywieźć się nie da, a przywieźć też nie, bo i po co. Okoliczni mieszkańcy na pytanie, co myślą o sztandarowej inwestycji PiS, odpowiadają tajemniczo, że ktoś, kto podjął tę decyzję, z pewnością wie, czemu ona służy, ale powtórzyć tego swoimi słowami nie potrafią. Jedynym zadowolonym z takiego obrotu sprawy okazał się właściciel melexa, którym wozi – za grube pieniądze – przyjezdnych z Krynicy Morskiej na Przekop. Port stoi, jak stał rok temu i wcześniej. Utrzymanie tych budowli i ludzi, którzy ten nieczynny twór obsługują, wymaga trochę pieniędzy i rozwiązań organizacyjnych. Jak dotąd pojawił się jedynie statek „Generał Kutrzeba”, kursujący wzdłuż toru podejściowego, choć nie wiem, czy jego zadanie nie ogranicza się do robienia wrażenia, że coś się dzieje. Jest statek, jest żegluga!
Przed dwoma bodaj laty opowiadałem się za machnięciem ręką na megalomańskie rojenia i za turystycznym ożywieniem tego pięknego skądinąd zakątka RP (niczym nieskalana natura!!!), ale w połowie drogi z Krynicy do Elbląga moja koncepcja runęła, bo skoro zabetonowano już pół drogi, to jak zachować tę naturę w dziewiczej postaci? Zawijamy do Tolkmicka (2700 mieszkańców), sanitariaty nawet czyste, choć diabelnie drogie. Wyjście z łódki na nabrzeże graniczy z cudem, trzy razy się gramoliłem, zanim się udało. Do portu we Fromborku (2400 mieszkańców) nie sposób przybić, całe nabrzeże rozgrzebane, termin oddania do użytku ciągle się opóźnia. Konia z rzędem, jeśli ktoś poda przykład ukończenia jakiejkolwiek inwestycji budowlanej w terminie. Do głowy przychodzą mi też inne myśli wrogie (może to wredne podszepty Ruskich, Krynicę od granicy dzieli ok. 15 km, a Piaski ledwie 3), że do narodowej tradycji należy wystawianie połowy zadka zza krzaka (w oryginale brzmi to dosadniej, ale Naczelny Redaktor nie pozwala). Ani przemysł i transport, ani ekologia. Ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra, jak mawiał niegdyś w desperacji Władysław Gomułka. A jak ze swoimi myślami wkroczyłem na tę schizmatycką ścieżkę, to przepadło. Już będę nią podążał, choć miałem jechać na wakacje i utonąć w ciszy.
Kiedy kończył się w Polsce socjalizm, powinien nastać kapitalizm. Jeśli tak, to zamiast centralnego planowania i rozdzielnictwa gospodarkę powinny kształtować i oceniać prawa i kryteria rynkowe. Zamiast własności państwowej miała być dominacja prywatnej, a ta państwowa, jeśli już, istnieć w postaci szczątkowej. Utworzono nawet ministerstwo przekształceń własnościowych. Skoro przemianowano je na ministerstwo aktywów państwowych, mój skromny umysł nie jest w stanie tego ogarnąć. Pies czy wydra? Ostatnie lata były okresem renacjonalizacji gospodarki, a nie prywatyzacji. Pięć miesięcy to za mało na odwrócenie trendu, jasne, ale nawet deklaracji się nie doczekaliśmy. Szkoda, bo to sprawa fundamentalna. Woda chlupie wokół, w mojej głowie też, niczego nie rozumiem, trudno. Prawa niby rynkowe, ale liczba wyjątków, odstępstw, ustępstw, szczególnych względów i czego tam jeszcze jest tak duża, że żaden umysł tego nie ogarnie. Małorolni, wielodzietni, młodociani, pracujące babcie i ci, których po prostu nie stać, wyliczyć wszystkich wyjątków od reguły nie sposób. Rynek i prywatyzację chyba diabli wzięli.
A że krążymy wokół granicy, myśl niesforna podąża za biednymi uchodźcami. Miały ustać pushbacki, nie ustały. Nagadaliśmy się po kokardę, były minister (ulubieniec Prezydenta) rozgadał się na temat gwałcenia krów, poseł Sterczewski nabiegał się po granicy, nawet „pogranicznik” wywrócił się, biegając za nim, Agnieszka Holland film nakręciła, a teraz co? Nadal wypychamy desperatów na Białoruś, a oni przerzucają ich na polską stronę, dzień jak co dzień.
Pochłonięty niewesołymi myślami dopływam do Elbląga, a tam knajp mrowie, podążam do jednej, golonki serwują pachnące, z przypieczoną skórką, ślinka leci. Zażeram z apetytem, a tu nagle dostaję wiadomość (przeklęte media społecznościowe), że według jakiegoś tam instytutu spraw międzynarodowych 2,5 miliona mieszkańców Sudanu może umrzeć z głodu do września 2024 roku (sic!, niewiarygodne, prawda?). W oryginale „estimated excess mortality at about 2.5 million people (about 15% of the population in Darfur and Kordofan) by the end of September 2024”. Golonka staje mi kością w gardle, wracam na łódkę, woda wokół i w głowie chlupie, bo złośliwa bestia podpowiada, że za niewielką część wydatków wojskowych, a może lepiej – wojennych, dałoby się uratować te 2,5 miliona Sudańczyków. Tłusty chudego nie zrozumie, a zanim gruby schudnie, chudy umrze, takie prawa panują od wieków. Ale, ale, co z tymi pushbackami?
Uciekam z Elbląga i od durnych myśli. Na Żuławy, bo tam cisza, szuwary, czaple, spokój. Łódek niewiele, wędkarzy kilku, imponujących sukcesów nie mają. Dobre wrażenie robi Nowy Dwór Gdański. Miasteczko stara się o przyciągnięcie turystów, łazienki nowe, bardzo eleganckie. Mnie Żuławy ciągną z całkiem innego powodu. Kilka miesięcy temu opublikowałem w „Res Humana” recenzję książki Mirosława Słowińskiego Przeżyć tę jedną zimę (nr 2/2024). Choć niemieccy ewangelicy, których opisuje, lokowali się nieco bliżej Konina, ale Żuławom i mennonitom – osadnikom holenderskim, którzy zagospodarowali ten teren, poświęcił Słowiński też sporo uwagi. Mieli dość surowe obyczaje, obowiązywał ich m.in. zakaz noszenia i używania broni (co z góry pozytywnie mnie usposabia), zakaz składania przysiąg, sprawowania wysokich urzędów, chrzest osób w pełni świadomych (po ukończeniu 14 roku życia) itp. Szlak poszukiwaczy historii zaprowadził nas do Żelichowa, niewielkiej wsi nad rzeką Tugą, niedaleko od Nowego Dworu Gdańskiego. Przywilej lokacyjny nadał tej wsi w roku 1352 wielki mistrz krzyżacki Winrich von Kniprode. W tym samym roku został tam wzniesiony kościół dla mennonitów i ewangelików. Potem przechodził z rąk do rąk i dziś jest świątynią obrządku grekokatolickiego. Gdzie Rzym, a gdzie Krym? Żeby zasięgnąć języka, trzeba odwiedzić knajpę „Mały Holender”. Otóż dziś mieszkańcy Żelichowa to niemal w całości wysiedleńcy z Bieszczadów i Beskidu Niskiego, których relokowano tu w ramach akcji „Wisła”. Jak widać, wędrówki ludów dotyczą nie tylko czasów nam współczesnych. Gdyby pushbacki stosowano w latach czterdziestych, zapewne nikt z potomków Łemków i Bojków nie przetrwałby na Żuławach. A tak mają szansę zademonstrować swoją tradycję i ukazać ją wespół z tradycją rdzennych mieszkańców tej ziemi. Czy na pewno rdzennych? No, nie, przecież osadnicy holenderscy (czy olęderscy) też skądś napłynęli. Pozostał po nich Cmentarz Jedenastu Wsi z XVII wieku, ulokowany w należącej do Żelichowa osadzie Cyganek.
By uczcić dawnych mieszkańców tych ziem, których już nie ma, zamówiliśmy lokalne piwo i kociołek mennonicki. A potem do Rybiny, gdzie skończyliśmy wyprawę.
A co z Piaskami, które od dawna są jedną z moich zaprzepaszczonych miłości? Tak jak Krynica Morska stały się zbieraniną domów pobudowanych bez planu i bez sformułowania ogólnego przeznaczenia. Dawno temu, za Gierka, Krynica Morska miała przyciągać zagranicznych turystów, a Piaski krajowych. Nic z tego nie wyszło. Obie miejscowości rozwijały się żywiołowo i nadal tak jest. W Piaskach nie ma mariny, ale można przycumować (jak w latach 60. ubiegłego wieku). Ale, choć to wciąż maj, otwarta była restauracja, a w niej smaczny sandacz, zapewne z miejscowych połowów. Postęp, mospanie! Za to plaża i morze jak za dawnych lat. I jak 50 lat temu na plaży poniewierają się zardzewiałe szczątki wyciągarki do rybackich łodzi i innych sprzętów. Przeżyliśmy Bolesława, Wiesława i Jarosława, a ja dalej siedzę na kawałku żelastwa i sentymentalnie patrzę w morze. Pora wracać
.
Felieton – napisany w maju 2024 r. – ukazał sie w numerze 4/2024 „Res Humana”
W trzechsetną rocznicę urodzin Immanuela Kanta (1724–1804) przypominamy esej członka redakcji „Res Humana” i naszego głównego krytyka literackiego, pierwotnie opublikowany na łamach e-Dwutygodnika Literacko-Artystycznego Pisarze.pl w 2014 roku. Odnosi się on głównie do powieści Józefa Wittlina Sól ziemi, korzeniami sięga jednak do myśli wielkiego filozofa z Królewca.
Poglądy i idee, ruchy społeczno-polityczne, określane mianem pacyfizmu, wyrażające pradawne marzenia ludzkości o pokoju, częstokroć radykalnie potępiające wszelkie wojny, bez różnicowania ich charakteru czy przyczyn, pojawiły się – na większą skalę – dopiero pod koniec XIX wieku. Jakby w przeczuciu tego, co ma dopiero nadejść – w przeddzień największej dotąd wojennej hekatomby, jaką stały się wydarzenia sprzed stu lat związane z historią Wielkiej Wojny, 1914–1918, nazwanej potem I wojną światową.
Wiadomo jednak, że idee pacyfistyczne wcale nie były wynalazkiem tych czasów i że „nie spadły z nieba” – jak pisał Antonio Gramsci. Głosili je już bowiem filozofowie, myśliciele społeczni i pisarze najdawniejszych epok historycznych; były one ważnymi elementami wielu doktryn społecznych oraz religijnych jak np. w buddyzmie, konfucjanizmie, chrześcijaństwie (wczesnym zwłaszcza, wracali do nich potem m.in. bracia polscy, arianie). Bywały tworzywem i kanwą wielu utworów literackich wszelkich rodzajów i gatunków wszystkich czasów, począwszy od starożytnych komediowych ujęć: Arystofanesa – Lizystrata, Plauta – Żołnierz samochwał aż po czasy współczesne z nieśmiertelnym Szwejkiem Jarosława Haszka na czele, Matką Courage Bertolda Brechta, Solą ziemi Józefa Wittlina czy Paragrafem 22 Josepha Hellera…
Nasilenie tendencji pacyfistycznych i powstawanie pierwszych organizacji pacyfistycznych obserwujemy właśnie w Europie już na początku XIX wieku, co wiązać można chyba zarówno z realiami i doświadczeniami ówczesnego życia milionów ludzi wciągniętych w orbitę wojen napoleońskich, jak i powstaniem inspirującego – zarówno praktyków społecznych, jak i teoretyków – kantowskiego dzieła poświęconego uzasadnieniu poglądu (idei), „projektu” mówiącego o realnej i praktycznej możliwości oraz wielkiej potrzebie dążenia do osiągnięcia przez ludzkość, racjonalnie uzasadnianej przez niego potrzeby „wiecznego pokoju”… Wydaje się, że wpływ owej kantowskiej myśli jest znacznie głębszy i poważniejszy, niż mogłoby to wynikać z prostych konstatacji o elitarności kantowskiej filozofii, niewielkich nakładach i zasięgu odbioru jego dzieł, rzeczywiście ogromnych barier i trudności ich rozumienia przez czytelników. Ale wpływ ten jest niezaprzeczalny. Tu wystarczyć musi tak naprawdę intuicyjne przekonanie (w bergsonowskim rozumieniu), chociaż oparte także na pewnych, może nawet i nielicznych, świadectwach o znaczącym wpływie tej idei kantowskiej na rzeczywistość społeczną i kulturową Europy.
Oto bowiem pewne poglądy, myśli, czy idee krążą w obiegu społecznym, żyją i oddziałują nawet wówczas, gdy funkcjonują w szerszym odbiorze tylko jako hasła, jako wręcz częstokroć anonimowe, „mityczne”, jak mówi Claude Levi-Strauss, mające jeden tylko sens, na który składają się wszystkie jego wersje – nie muszą być łączone z nazwiskiem konkretnego twórcy autora – znaki symbolizujące pewne istotne dla epoki i jej „ducha” rzeczywiste potrzeby ludzkie; najczęściej te ogólne, uniwersalne, o charakterze ponadczasowym, ponadnarodowym, ponadklasowym… Tutaj mamy do czynienia z tego typu zjawiskiem oddziaływania pewnej wielkiej idei, która „sama przez się”, bez potrzeby uzasadnień szczegółowych, staje się w określonych okolicznościach czasu i miejsca czymś w rodzaju „powszechnika” – idei ważnej i pożądanej. Dzieje się tak zazwyczaj wtedy, gdy owa idea (mit) trafia na podatny grunt, na społeczne i historyczne podglebie – zdolne tchnąć w nią życie, wyhodować i wydać owoce…
Czyż w czasie obejmujących ówczesną Europę wojen napoleońskich, a potem wydarzeń I wojny światowej, nie były one tym podglebiem, na którym – jak i potem po jeszcze okrutniejszych doświadczenia II wojny światowej – nie tylko mogły, ale i musiały wyrastać i zdobywać wielki odzew idee antywojenne, zwłaszcza iż wcześniej znalazły swego wybitnego teoretyka – formułowane i głoszone przez tak cenionego filozofa z Królewca jak Immanuel Kant? Czyż literatura piękna mogła pozostać obojętna na to sprzężenie: społecznej świadomości idei „wiecznego pokoju” oraz tragicznych i traumatycznych doświadczeń czasów wojennych przeżyć, jakie stały się udziałem milionów ludzi na całym świecie? Pytanie retoryczne. Oto znamienny przykład. Pisarz polski, Józef Wittlin, pisze wprost w jednym ze swoich esejów z lat 20. XX wieku Wojna, pokój i dusza poety (wydanie Zamość, 1925): „Niegdyś wielki Kant opracował już ścisły, prawniczy plan urządzenia świata na zasadzie wiecznego pokoju. Przekonywał, że zwycięstwo, odniesione na wojnie, nie jest dowodem tego, że słuszna sprawa wygrała. Jest co najwyżej świadectwem fizycznej przewagi i talentów strategicznych. Czas skończyć z uwielbieniem munduru. Ustanowiony został trybunał przy Lidze Narodów do rozstrzygnięcia sporów między poszczególnymi państwami. Może niedługo cały świat wróci do cywila i na całej kuli ziemskiej nie będzie już ani jednego żołnierza. Ale póki choć jedno państwo posiadać będzie składy amunicji, tak długo istnieje konieczność zbrojenia się wszystkich jego sąsiadów”.
I nie jest najważniejsze, czy pisarze europejscy – poddani przecież tym wszystkim wspólnym doświadczeniom historycznym, inspirowali się bardziej pokojowymi ideami powstającymi pod wpływem myślicieli i publicystów czy też bardziej traumatycznymi wydarzeniami zewnętrznymi. Literatura o charakterze pacyfistycznym stawała się faktem coraz bardziej znaczącym. Także w polskiej literaturze całego XX wieku – w prozie (np. trylogia Żółty krzyż Andrzeja Struga czy W polu Stanisława Rembeka), ale i w poezji (np. słynny wiersz Juliana Tuwima Do prostego człowieka czy poemat Tadeusza Różewicza Dezerterzy) czy dramaturgii (tenże Różewicz sztuka Do piachu) – staje się jednym z najważniejszych nurtów….
Pośród pisarzy, których warto przywrócić dzisiejszej świadomości kulturowo-literackiej znajduje się Józef Wittlin[1], przede wszystkim jego Sól ziemi. Ta powieść bliska była – w swej ogólnej wymowie pacyfistycznej – europejskiej literaturze lat 20. i 30. (m.in. głośne powieści: Jarosława Haszka, Henri Barbusse’a (Ogień) czy Ericha Marii Remarque’a (Na zachodzie bez zmian) oraz niektórym dziełom ekspresjonizmu niemieckiego (jak np. słynna powieść Alfreda Döblina Berlin Alexanderplatz, 1929, I wyd. pol. 1959, nietracąca po dziś dzień na popularności, a nawet adaptowana na sceny teatralne, ostatnio w 2017 r. przez warszawski Teatr Studio). Sam autor Soli ziemi, odnosząc się do tego rozległego i złożonego zjawiska wzajemnych wpływów literackich, jak i wielości postaw pisarskich wobec wojny, pisał w przywoływanym wyżej eseju, że były wówczas, czyli na początku XX wieku w Europie, dwie główne i znaczące kategorie literatów: uczestnicy wydarzeń wojennych i ci, którzy „uczestniczyli w charakterze uprzywilejowanych sprawozdawców”, ale wśród jednych i drugich widzi zarówno wrogów, jak i sympatyków wojny, choć jak dodaje „sympatycy… byli w większości”!
„Wszyscy mieli – pisał Wittlin – niewątpliwie swoje drobne sankcje i usprawiedliwienia swych wystąpień, toteż, wychodząc z idei pacyfistycznej, nie będziemy poddawali w wątpliwość szczerości Émila Verhaaerena, Maurice’a Maeterlincka, Maurice’a Barresa, Gerarda Hauptmanna, Ryszarda Dehmela, Tomasza Manna, Gabriela d’Annuzzia, Filippo Tommaso Marinettiego – jako zwolenników: Romaina Rollanda, Anatola France’a, G. H. Wellsa, Georga Bernarda Shawa, oraz żołnierzy: Henri Barbusse’a, Georga Duhamela, Leonarda Franka, Andrzeja Latzki i innych mniej wymownych. Oczywiście, że podczas wojny, poeci występujący przeciw niej, byli bardziej samotni niż panegiryczni jej piewcy. Ci ostatni przeważnie folgowali swym uczuciom patriotycznym, które w owych czasach domagały się wyrazu namiętnej nienawiści wroga. Tak pojmowanemu uczuciu miłości ojczyzny sumienny trybut spłacili Niemcy: Ryszard Dehmel i Gerard Hauptmann. Nie cofnęli się oni przed najbrutalniejszymi sposobami poetyckiego lżenia przeciwników…”.
Józef Wittlin jako gorący zwolennik rodzących się po I wojnie światowej tendencji pacyfistycznych – jako teoretyk i myśliciel czerpiący z doświadczeń historycznych ludzkości (wszak był tłumaczem wielkich „mitopeicznych”– jak nazywał je angielski poeta i krytyk Wystan Hugh Auden), eposów literackich starożytności – Gilgamesza i Odysei, gdzie sprawy wojny i pokoju zajmują przecież niebagatelne miejsce) – był zarazem wielkim sceptykiem w kwestii całkowitego rozwiązania tych od zawsze gnębiących człowieka problemów. Pisał wszak w cytowanym szkicu z wielkim przekąsem, niemal satyrycznym dystansem i bolesną, dla siebie i dla ówczesnych i dzisiejszych czytelników jego utworu ironią: „Cała nasza cywilizacja jest nam pomocna w tym, aby nas między sobą poróżnić. Bywały więc wojny między białymi a czarnymi, bywały wojny różnych wyznań, różnych narodów, języków i metod rządzenia. Żadna jednak z tych różnic nie jest tak mocna, iżby wytrzymywała krytykę choćby zdrowego rozsądku. Prawdopodobnie kiedyś, w przyszłości, kiedy wyczerpią się aktualne dziś motywy wojen narodowościowych, handlowych i rewolucji klasowych, świat przeżyje jeszcze wojny ludzi łysych z owłosionymi, blondynów z brunetami. Potem znów bruneci i blondyni zawrą przymierze, aby społem rzucić się na rudych. Chyba że spełnią się marzenia pacyfistów i ogólne rozbrojenie moralne oraz Stany Zjednoczone całego świata raz na zawsze zniosą wszelkie wojny. Wszystkie powody wojen są na ogół mniej lub więcej popularnym, przez dany okres cywilizacji gruntownie przygotowanym pozorem do wykonania czegoś, co się usuwa spod doświadczalnej kontroli naszej świadomości. Śmierć człowieka, zadana przez człowieka, będzie wieczną zagadką i tragicznym węzłem; którego najodważniejsza myśl nie rozplącze bez trudu”.
Więcej optymizmu, choć podszytego sceptycyzmem, odnaleźć można w powieści Sól ziemi. Pisana była jako pierwsza część zamierzonego obszerniejszego cyklu Powieść o cierpliwym piechurze (rękopis tomu 2, Zdrowa śmierć, zaginął w czasie wojny podczas jego pobytu w Portugalii, ocalał tylko fragment tomu 3 Dziura w niebie). Powieść powstawała od 1925 roku (Prolog), a ukończona i wydana została w 1935, czyli w okresie, jak pisze sam autor w postscriptum do utworu, „kiedy jeszcze wielu ludzi w Europie chciało wierzyć, że wojny na skalę światową, takie jak miniona, należą do przeszłości i nigdy się nie powtórzą”. Bohater Soli ziemi, Piotr Niewiadomski, w ciągu czterech pierwszych tygodni wojny przeżywa grozę rozpadu całego swojego małego huculskiego świata. Jego losy ukazuje pisarz w groteskowym świetle początku końca istnienia i – podobnie jak potem Andrzej Kuśniewicz w powieści Lekcja martwego języka (także film Janusza Majewskiego na niej oparty) czy Julian Stryjkowski w Austerii (film Jerzego Kawalerowicza) – rozpadu pewnej potężnej formacji politycznej i kulturowej, jaką była wielonarodowa monarchia austriacko-węgierska. Piotr Niewiadomski, syn Polaka i Ukrainki, prosty hucuł analfabeta, jest jak wielu ludzi w Europie ofiarą tych procesów i wojny: jak większość poddanych wypełnia tylko swój niechciany obowiązek, biernie poddaje się nakazom władz…
Taki jest punkt wyjścia utworu napisanego z myślą o uwydatnieniu całego bezsensu, okrucieństwa i potęgi wojny, którą pisarz zwalcza i wyśmiewa z gorliwością urodzonego pacyfisty. „Trudno dziś zrozumieć – pisał po latach – w imię czego żołnierze armii, w której służyłem, zwłaszcza żołnierze narodowości słowiańskich, zabijali i dawali się zabijać. Działał tu ów irracjonalny mechanizm, który starałem się pokazać w Soli ziemi. Myślę, że po trzydziestu pięciu latach mogę już obiektywnie o tym mówić. Wszystkie postaci tej książki, poza historycznymi, są całkowicie zmyślone, jakkolwiek w niektórych skupiły się charakterystyczne cechy osób, z jakimi zetknąłem się w czasie mej wojskowej służby. Piotr Niewiadomski jest produktem synkretyzmu, ludzi mniej lub więcej do niego podobnych spotykałem często w formacjach pospolitego ruszenia cesarsko-królewskiej armii (…). Drugą najważniejszą osobą jest feldfebel sztabowy Bachmatiuk. Utwór powstał w latach trzydziestych i był dla mnie prefiguracją owych fanatyków, którzy później, w imię przeróżnych ideologii, z czystym sumieniem niszczyli ciała i dusze milionów ludzi. Wagon kolejowy z VII rozdziału może być uważany za nasienie, z którego wyrosły i rozmnożyły się w latach II wojny światowej owe koszmarne, zaplombowane wagony, gdzie dusili się wiezieni na zagładę niewinni ludzie, nie żołnierze, lecz cywile: starcy, kobiety i dzieci”.
Utwór Wittlina złożony z dziesięciu rozdziałów sprozaizowanych „pieśni” jest bardzo skomplikowany znaczeniowo, wielowarstwowy formalnie, ma też wiele rozmaitych odniesień literackich (m.in. do dzieła Homera i Biblii), odwołań kulturowo-historycznych, traktowanych przez tego pisarza często z dystansem i ironią. Czyni to z Soli ziemi nowoczesny utwór o charakterze ponadczasowego, metaforycznego dramatu egzystencjalnego. Nowoczesny także w samych opisach psychologicznych głębi rozterek, perypetii życiowych, przeżyć tu i teraz bohatera, zderzanych z niemal dokumentalnie oddawanymi realiami nadciągającej wojennej Apokalipsy; realistycznymi i symbolicznymi zarazem. Ludwik Fredy, krytyk literacki z międzywojnia, ujął to w sposób zwięzły i trafny; dojrzał bowiem w prozie Józefa Wittlina, jako przewodnią jej ideę „pokonanie upiora wojny, przezwyciężenie rzeczywistości przez artyzm. Dzięki stylizacji literackiej osiągnął autor zamierzony cel: skompromitował znienawidzoną rzeczywistość wojenną przed trybunałem sztuki”.
Owe „przygody” życiowe huculskiego prostaczka Piotra Niewiadomskiego mają bowiem przez te literackie zabiegi swój głębszy wymiar symboliczny, bo chociaż horyzont jego świadomości, wiedzy o świecie i ludziach jest ograniczony do perspektywy właściwej jego pochodzeniu, jest tu reprezentantem tych, o których mówi tytuł utworu. Sól w tradycji europejskiej kultury jest tym symbolicznym minerałem, który chroni i przechowuje to, co dobre, odrzuca, co zepsute. To Piotr jest ową „solą ziemi”, gdyż przechowuje się dzięki takim jak on podstawowa zasada ludzkiej wspólnoty: wzajemność zobowiązań między ludźmi, a po katastrofie tylko na tym fundamencie – wedle Wittlina – da się odbudować ludzką cywilizację, bo jak wprost wyraża to w Małym komentarzu do Soli ziemi, potrzeba zwyczajnej i codziennej egzystencjalnej stabilności jest dla człowieka niezbywalną wartością. Bohater Soli ziemi, patrzący na wojnę ze swojego punku widzenia, bezwiednie ją przecież osądza, ironicznie demaskując kłamstwa języka wojny (ów wielki rozdźwięk między świętym słowem a niską rzeczą), demitologizuje jej kłamstwa tworzone na użytek „maluczkich”. W ten sposób autor stwarza literacką formę pojemną i zdolną dla wyrażenia własnego mitu: „Co do mnie – nie pogodzę się z żadną cywilizacją, opierającą swe istnienie na trupach (…) O nich to, o wnukach i prawnukach myślałem przede wszystkim, pisząc moją Powieść o cierpliwym piechurze (stąd jej legendarny miejscami styl)”.
Józef Wittlin, wyrafinowany intelektualista i poeta, odnalazł w swym huculskim prostaczku te pokłady mądrości, wiedzy i „prostego” szczęścia, dzięki którym świat, mimo iż poddany niedługo potem jeszcze większemu szaleństwu totalnej II wojny światowej, ostatecznie „nie wypadł z ram”. Ewa Wiegandt, autorka krytycznego wydania Soli ziemi w serii Biblioteki Narodowej, pisze, że twórczość Wittlina „zmierzała do poznania przez sztukę. Wszelkie ucieczki poza literaturę były jej z gruntu obce. Dzięki temu jego powieść o wojnie znaczy daleko więcej, niż to zapowiada temat. Sugeruje, poprzez użycie analizowanych tutaj środków artystycznych, sensy o zasięgu uniwersalnym”.
Powieść zrobiła prawdziwą międzynarodową karierę, była od razu tłumaczona na kilkanaście języków: niemiecki (z przedmową Józefa Rotha, autora słynnego Marszu Radetzkiego), duński, czeski, rosyjski, angielski (dwukrotnie), francuski, włoski, szwedzki i węgierski, chorwacki, hebrajski, hiszpański, a na przełomie lat 60. i 70. ponownie w Niemczech i Austrii, a autor został wybrany członkiem korespondentem Niemieckiej Akademii Poezji i Języków w Darmstadcie.
[1] Józef Wittlin (1896–1976), studiował w Wiedniu. Debiutował na łamach „Wici” w 1912 roku. Związany z ekspresjonistami ze „Zdroju”, potem skamandrytami. 1935 – nagroda Pen-Clubu za przekład Odysei, 1936 – nagroda „Wiadomości Literackich” za Sól ziemi, 1937 – złoty Wawrzyn PAL. W czasie II wojny z Francji przez Portugalię trafił do USA; dał przejmującą analizę statusu pisarza emigracyjnego, Blaski i nędze wygnania. Przekłady m.in. Gilgamesza, prozy J. Rotha, poezji R. M. Rilkego), wspomnienia: Mój Lwów, Nowy Jork, 1946, Orfeusz w piekle XX wieku 1963.
Na łamach „Res Humana” esej ukazał się w numerze 4/2024 , lipiec-sierpień 2024 r.
Kosmos fascynował ludzi niemalże od zarania dziejów. Fascynacja ta znalazła swój wyraz w mitach, legendach, baśniach i poematach. Częstym motywem tych opowieści były odbywane przez bogów, herosów, a nawet zwykłych ludzi wyprawy kosmiczne. Fantazja twórców wspomnianych utworów nie ograniczała się tylko do zwykłych podróży międzyplanetarnych. Przestrzeń kosmiczną uczynili oni bowiem także areną toczonych między bogami walk. Przykładem może być chociażby staroindyjski epos Mahabharata, w którym toczona z użyciem kosmicznych machin wojennych – wimanów – wojna kończy się zagładą starożytnej cywilizacji.
Na realizację swoich marzeń o kosmicznych podróżach ludzkość musiała jednak poczekać praktycznie do lat 50. XX stulecia, kiedy to w przestrzeni okołoziemskiej pojawiły się pierwsze stworzone ręką człowieka obiekty[1]. Chociaż rozpoczęty wówczas wyścig kosmiczny pomiędzy USA i ZSRR miał oficjalnie naukowy charakter, to jednak nawet niewtajemniczeni mogli dostrzec, iż tak naprawdę chodzi o rozwój techniki wojskowej, m.in. związanej z budową międzykontynentalnych rakiet balistycznych.
Plany na militarne wykorzystanie przestrzeni kosmicznej pojawiły się jednak jeszcze przed rozpoczęciem kosmicznej rywalizacji wielkich mocarstw. Już w 1954 roku, czyli jeszcze przed wystrzeleniem przez ZSRR pierwszego sztucznego satelity Ziemi Sputnik-1, narodził się w głowach amerykańskich strategów pomysł wykorzystania przestrzeni kosmicznej dla celów szpiegowskich. Rozpoczęte zostały wówczas prace nad opatrzonym kryptonimem „Feed Back” programem budowy satelitów rozpoznania fotograficznego. Cztery lata później, w lutym 1958 roku, prezydent USA Dwight D. Eisenhower zatwierdził program budowy satelitów szpiegowskich CORONA. Wynikiem programu było pojawienie się w przestrzeni kosmicznej pierwszego, testowego satelity szpiegowskiego KH-1[2]. Niedługo po nim, bo już w 1962 roku, w kosmosie pojawiły się także radzieckie satelity rozpoznania fotograficznego Zenit. Dziś oprócz Rosji i USA swoje satelity szpiegowskie posiada kilkanaście państw, wśród których są nie tylko takie mocarstwa jak Chiny, Indie czy Wielka Brytania, lecz również mniejsze państwa, m.in. Iran, Izrael oraz Korea Północna. Satelitami rozpoznania optycznego dysponują także podmioty pozapaństwowe. Przykładem może być amerykańska firma Maxar Technologies Inc., która świadczyła usługi z zakresu optycznej obserwacji Ziemi. W 2022 roku firma ta opublikowała zdjęcia rosyjskich kolumn wojsk w Ukrainie.
Nie trzeba dodawać, iż współcześni „kosmiczni szpiedzy” znacznie różnią się swoimi parametrami i umiejętnościami od poprzedników z serii KH i Zenit. Poszerzeniu uległ także zakres stojących przed nimi zadań. Oprócz „klasycznego” rozpoznania optycznego zajmują się one także rozpoznaniem radioelektronicznym i telemetrycznym oraz, w ramach wczesnego ostrzegania, wykrywaniem startu rakiet balistycznych.
Należące do poszczególnych państw oraz innych ponad- i pozapaństwowych podmiotów floty wojskowych satelitów nie składają się rzecz jasna wyłącznie ze sputników rozpoznawczych. Sporą ich część stanowią m.in. satelity nawigacyjne. Pierwsze tego typu satelity zaczęły pracować dla potrzeb amerykańskiej marynarki wojennej już w 1964 roku (system NAVSAT). Dziś systemami nawigacji satelitarnej dysponują nie tylko USA (GPS), lecz również Rosja (GLONASS), Chiny (BeiDou), Indie (IRNSS), Japonia (QZSS), Francja (DORIS) i Unia Europejska (Galileo). Wymienione systemy wykorzystywane są zarówno do celów wojskowych, jak i komercyjnych.
Kolejną grupę satelitów podwójnego, wojskowo-cywilnego zastosowania stanowią satelity telekomunikacyjne. Nowe, hybrydowe formy prowadzenia wojny, w szczególności działania w przestrzeni informacyjnej, sprawiają, iż w przypadku satelitów telekomunikacyjnych dominować zaczyna ich szeroko rozumiane militarne zastosowanie. Tyczy to nie tylko satelitów używanych przez podmioty państwowe, lecz również tych znajdujących się w prywatnym posiadaniu. Przykładem może być chociażby wykorzystanie podczas wojny w Ukrainie należącego do amerykańskiej prywatnej firmy SpaceX satelitarnego systemu telekomunikacyjnego Starlink. Ukraińskie Siły Zbrojne wykorzystują satelity Starlink m.in. do sterowania i łączności z atakującymi wojska rosyjskie dronami. Paradoksem może być fakt, że dzięki zdobytym terminalom ze wspomagającego Ukraińców systemu korzystają także Rosjanie.
Planujący działania wojenne w przestrzeni kosmicznej stratedzy znaleźli bojowe zastosowanie dla wykorzystywanych w stricte naukowych celach mikro-, nano- i pikosatelitów. Te wykorzystywane do pomiaru wiatru słonecznego i testowania nowych technologii (żagli słonecznych) satelitarne drobnoustroje mogłyby posłużyć do… niszczenia swoich większych kolegów. Rozpędzone do dużych prędkości, wprowadzone na orbitę „dużego” satelity rozpoznawczego, nawigacyjnego lub telekomunikacyjnego mogą one w razie kolizji doprowadzić do jego poważnego uszkodzenia i wyłączenia z eksploatacji. Innym militarnym zastosowaniem satelitarnej drobnicy byłaby pomoc w cybernetycznym przejmowaniu i przeprogramowywaniu satelitów przeciwnika.
Likwidacji satelitów przeciwnika służą nie tylko inne satelity. Zneutralizować je bowiem można także, trafiając pociskiem rakietowym, za pomocą zakłóceń radioelektronicznych, a także laserowo i cybernetycznie. Zaskoczeniem nie będzie zapewne fakt, iż pomysły na zwalczanie wrogich satelitów pojawiły się zarówno w USA, jak i ZSRR już w latach 50. XX wieku. Początkowo planowano użyć do tego celu wystrzeliwanych z Ziemi pocisków rakietowych. Z czasem pojawiły się bardziej oryginalne pomysły, takie jak np. niszczenie satelitów za pomocą wywołanego atomowym wybuchem impulsu elektromagnetycznego oraz przy użyciu laserów. Obecnie sprawnymi rakietowymi systemami antysatelitarnymi dysponują Chiny, Indie, Rosja i USA. Według różnych informacji zdolnymi zniszczyć satelitę rakietami Arrow (Hetz)3 dysponuje także Izrael. Ambicje posiadania własnych systemów antysatelitarnych mają zapewne także i inne państwa. Ambicji tych nie powstrzyma przyjęta 1 listopada 2022 roku przez grupę roboczą ONZ uchwała wzywająca państwa do rezygnacji z testów rakiet antysatelitarnych. Uchwała ta nie jest bowiem prawnie wiążąca.
Zupełnie jak w Gwiezdnych wojnach, do niszczenia satelitów przeciwnika wykorzystywać można laser. Jak na razie przy pomocy laserów można jedynie oślepić wrażego satelitę. Takimi możliwościami dysponować mają rosyjskie naziemne systemy laserowe „Piereswiet” i „Kalina”. W planach kosmicznych wojen lasery mają jednak nie tylko oślepiać satelity przeciwnika. Ich przeznaczeniem ma być bowiem także zestrzeliwanie sputników, rakiet balistycznych i innych obiektów kosmicznych przeciwnika. Koncepcja takiego wykorzystania laserów pojawiła się już prawie 40 lat temu w opracowanym przez USA programie Strategicznej Inicjatywy Obronnej (SDI). Według pracujących nad tym programem specjalistów wykorzystywane do zwalczania rakiet balistycznych potencjalnego przeciwnika działa laserowe miały być umieszczone w przestrzeni kosmicznej. Planujący SDI zdali się zapomnieć, iż 10 października 1967 roku zarówno USA, jak i ZSRR ratyfikowały zatwierdzony jeszcze w grudniu 1966 roku przez Zgromadzenie Ogólne ONZ Traktat o Przestrzeni Kosmicznej, który zobowiązywał strony do pokojowego wykorzystania przestrzeni kosmicznej.
Zdaje się, iż o wspomnianym traktacie nie wiedzą lub nie pamiętają także współcześni stratedzy i spece od geopolityki, którzy otwarcie kreślą wizję gwiezdnych wojen XXI stulecia. Ich plany przekształcenia kosmosu w pole przyszłych bitew wynikają nie tylko z czysto ludzkiej chęci zdominowania innych ludzi, lecz mają także swoje ekonomiczne przyczyny. Przeprowadzone badania wykazały bowiem, iż w kosmosie pełno jest niezbędnych naszej ziemskiej gospodarce pierwiastków i minerałów. Sporo z nich znajduje się, jak na warunki kosmiczne, stosunkowo blisko Ziemi, np. na Księżycu, Marsie i na krążących w naszym układzie słonecznym planetoidach. Jest więc o co się bić.
Wychodząc z założenia, iż kto przejmie kontrolę nad kosmosem, kontrolować będzie także całą Ziemię, stratedzy planują rozmieścić na okołoziemskich orbitach oraz na Księżycu systemy uzbrojenia zdolne razić nie tylko cele znajdujące się w kosmosie, lecz również na Ziemi. Co ciekawe, koncepcję takiej broni przedstawił już w latach 70. XX wieku amerykański pisarz SF Jerry Eugene Pournelle. Tajemnicą Poliszynela jest, iż koncepcja Pournelle’a znalazła swoje odbicie w przygotowanym w 2003 roku przez Siły Powietrzne USA projekcie „Thor”. Zgodnie z nim w przestrzeni kosmicznej ma zostać umieszczony specjalny satelita, który w razie potrzeby ostrzelałby wybrane cele na powierzchni Ziemi rozpędzonymi do dużej prędkości, ważącymi ok. 8 ton wolframowymi prętami, tzw. „rózgami Boga”.
Jak to z planami wojennymi bywa, wcześniej lub później pojawi się ktoś, kto nie zważając na międzynarodowe zobowiązania przystąpi, w imię jakiejś obłąkańczej idei lub pod pozorem obrony przed potencjalnymi wrogami, do ich realizacji. Koszty takiego przedsięwzięcia będą ogromne, znacznie przekraczające te przeznaczone na ziemskie zbrojenia. Pojawić się więc musi pytanie o sens takiej inwestycji. Pieniądze, które trzeba będzie przeznaczyć na kosmiczne zbrojenia, można przecież przeznaczyć na cele związane z pokojową eksploracją kosmosu. Pokojowa eksploracja kosmosu przyniesie nam bowiem o wiele więcej korzyści niż próby przeniesienia w przestrzeń kosmiczną naszych ziemskich sporów. Ponadto może ona stymulować procesy integracyjne tu na Ziemi. Nasze ziemskie spory, podziały i granice bledną wobec potęgi kosmosu. W szerokim kosmicznym ujęciu nie jesteśmy więc Polakami, Niemcami czy Rosjanami, lecz mieszkańcami jednej z miliardów planet, a możliwe, że jedną z wielu zamieszkujących kosmos cywilizacji. Dlatego też tylko wspólnie, we wzajemnej współpracy nas ludzi z planety Ziemia, możemy sięgnąć po jego bogactwa. Bogactwa, które powinny służyć całej ludzkości, a nie tylko wybranym.
[1] Pierwszy skonstruowany przez człowieka obiekt został wystrzelony w bliską przestrzeń okołoziemską już w roku 1944. Była to niemiecka rakieta MW 18014 typu A4 (V-2).
[2] Skrót KH pochodzi od słowa Keyhole – dziurka od klucza.
Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.
Zob. tegoż autora:
Ludzki umysł polem walki wojny kognitywnej
Wojna w przestrzeni informacyjnej
Sztuczna inteligencja w służbie Marsa
1.
Generalny ogląd tego, co dzieje się po wyborach do Parlamentu Europejskiego, prowadzi do wniosku, że orientacja liberalno-lewicowego modelu demokracji traci wszędzie swoje wpływy, a stabilna dotąd Europa skręca na prawo.
We wszystkich regionach świata od wielu lat demokratyczny sposób sprawowania rządów kurczy się. Niemal w połowie krajów odnotowano w ostatniej dekadzie spadek co najmniej jednego z wielu stosowanych w pomiarze kluczowych wskaźników funkcjonowania demokracji. W ostatnich dwóch latach nastąpiło pogorszenie wyników długoletnich i silnych demokracji, w tym: Austrii, Luksemburga, Holandii, Portugalii i Wielkiej Brytanii. Rok 2023, mierzony pod względem obszarów poprawy i spadku w poszczególnych krajach, był siódmym rokiem z rzędu, w którym więcej krajów doświadczyło spadku procesów demokratycznych niż ich poprawy. Ten trwały trend spadkowy jest najdłuższym tego rodzaju od 1975 roku. Krótko mówiąc, demokracja, która już wcześniej była w tarapatach, nie tylko w Europie, ale także w wielu państwach na innych kontynentach, znowu pochyliła się ku upadkowi.
Już ostatni raport The Global State of Democracy z 2023 roku zapowiadał duże spadki i to w krajach, które uważano za zdrowe demokracje. Jednocześnie miały miejsce także zachęcające przebłyski poprawy, które wystąpiły m.in. w Polsce i innych krajach, w których poziom ucisku od wielu lat utrzymywał się na stałym poziomie. Ta zmiana napawała optymizmem. Paradoksalnie inwazja Rosji na Ukrainę początkowo zmobilizowała poparcie społeczne dla demokracji w Europie. Jasno pokazała, jaka jest stawka, gdy wysiłki na rzecz demokratyzacji zawiodą – tak jak w Rosji. Jednak już po wyborach do PE we Francji, Niemczech, a jeszcze wcześniej w Italii, proces odradzania się autorytaryzmu znowu przyspieszył, tym razem w największych krajach UE. Szok był tym większy, bo Europa na czele z tymi kluczowymi skonsolidowanymi demokracjami pozostawała przecież jeśli nie bastionem demokracji to regionem o najlepszych wynikach na świecie. Zjawisko to tłumaczono oddziaływaniem, tym razem przedłużającej się wojny w Ukrainie. Zaczął się bowiem uwidaczniać jej znaczący (negatywny) wpływ zarówno na gospodarczą dynamikę regionalną, jak i wewnętrzną w UE. Kwestie bezpieczeństwa stały się kwestią priorytetową nie tylko dla Polski i innych państw sąsiadujących lub zaangażowanych w spory z Rosją. Ponadto unijne instytucje polityczne i społeczne borykają się – i dalej będą musiały się borykać – z wyzwaniami związanymi z napływem nowych fal uchodźców, już nie tylko z Ukrainy, ale także już z permanentnym kryzysem migracyjnym w regionie Morza Śródziemnego. W Polsce także z wojną hybrydową nasilającą się na wschodniej granicy UE, kryzysem energetycznym i finansowym, a także wzmożonymi wysiłkami dyplomatycznymi i finansowymi na rzecz udzielenia wsparcia wojskowego Ukrainie.
Nigdy wcześniej nie było czegoś takiego. Fundamentalne elementy składowe demokracji stały się zagrożone. Populistyczna prawica ze swoimi radykalnymi poglądami na temat szybkiego zakończenia wojny gromadziła w wielu krajach coraz więcej zwolenników.
2.
Paradoksalnie, pod wieloma względami kryzys demokracji ma miejsce również w Polsce, której restytucją do grona państw elity demokratycznej zachwycała się większość liderów krajów UE. Bo jeśli coś nowego się wydarzyło na polskiej scenie politycznej, to wynik czerwcowych wyborów wskazuje, że już w pół roku po wyborach do Sejmu wykształciła się nowa alternatywna opcja polityczna, w postaci możliwości zawiązania koalicyjnego rządu prawicowo-populistycznej formacji PiS i skrajnie prawicowo-nacjonalistycznej koalicji – Konfederacji. Na razie jest to tylko niesymetryczna koalicja na papierze. Ale jeśli taki trend prawicowy nakręcany wojną w Ukrainie utrzymałby się, to do takiej koalicji prawicy mogłyby dołączyć także inne ugrupowania, zwłaszcza te, które reprezentują poglądy wyborców skrajnie konserwatywnych obyczajowo, jak np. PSL czy wzrastającej liczby zwolenników militaryzacji kraju wśród elit finansowych. Także niemała część drugiego członu Trzeciej Drogi – partii Szymona Hołowni – bliskiej Ordo Iuris (grupy interesu artykułującej postulaty episkopatu Kościoła rzymskiego), zakotwiczonej obecnie w centrum, ale wyraźnie zmierzającej ku orientowaniu się w kolejnych wyborach (prezydenckich) na pozyskanie głosów nie-żelaznych wyborców pisowskich, zwłaszcza tych o orientacji chadeckiej.
To, że układ sił na scenie politycznej przesuwa się na prawo, nie znaczy, że lewica przestała się liczyć, choć utraciła wiele z wciąż niemałego potencjału wyborczego. Wystarczy tylko umieć go podnieść , czego nie potrafią jej obecni liderzy. Do tej pory obserwowano tylko rosnącą dywersyfikację i związane z tym narastanie trendu spadkowego, aż poparcie dla lewicy znalazło się w progowej strefie granicznej. Dalej jest już tylko obrzeże sceny politycznej w którym samodzielna partia lewicy przestanie się liczyć, o ile nie nastąpią szybkie, radykalne zmiany organizacyjne i programowe przywracające Lewicy jedność, wewnątrzpartyjną demokrację, prowadzenie dialogu i sprawne zarządzanie.
W trwajacej dyskusji chciałbym wyrazić swoją opinię inną, niż te, które najczęściej się przedstawia. Bardziej pesymistyczną. Otóż dla mnie przekonująca jest hipoteza, że także koalicyjny rząd Donalda Tuska – co wyraźnie już teraz widać, po zerwaniu przez PO sojuszu wyborczego z lewicą zmierzać będzie bardziej na prawo. Wcześniej, kiedy wspólnym celem było odsunięcie PiS od władzy, konieczny i widoczny był spory (w istocie bardziej populistyczny niż lewicowy) przechył na lewo. Obecnie, po przejęciu i ustabilizowaniu władzy, Tusk zmierza do tego, ażeby przywrócić centrową równowagę i bardziej przypodobać się wyborcom po prawej stronie. Mowa tu oczywiście o zwrocie o charakterze taktycznym.
Argumentem na rzecz tej hipotezy było przygotowanie przez rząd projektu nowelizacji ustawy regulującej użycie broni przez żołnierzy w czasie pokoju. W jednej z pierwszych wersji była to w istocie carte blanche – możliwość swobodnego użycia broni przez żołnierzy, wolna ręka w zakresie nieograniczonego pełnomocnictwa otrzymanego od państwa, znanego potocznie pod nazwą licencja na zabijanie. Pomijam fakt, że ciągle nie wiadomo, co po zmianie władzy żołnierze mają jeszcze do zrobienia na wschodniej granicy? Pytanie jest takie: Czy PO chodzi tu o kolejny krok w dziele dalszej militaryzacji państwa, przed wprowadzeniem stanu zagrożenia wojennego, w przypadku porażki wojennej Ukrainy? Trenowanie zdolności armii do prowadzenia przewlekłej wojny hybrydowej na granicy? Przecież polskie wojsko nie jest ani szkolone, ani wyposażone do prowadzenia działań o charakterze policyjnym. Ochronie polskiej granicy chyba bardziej może pomóc unijna formacja Frontex? Chodzi mi tu tylko o wyjaśnienie sposobu myślenia na temat tego, czym właściwie obecnie jest nasza wschodnia granica? Społeczeństwo wyraźnie dzieli się w tej sprawie na tych, którzy uważają, że państwo musi przede wszystkim bronić swoich granic, zapobiec ich przekraczaniu przy użyciu każdych dostępnych środków. Z drugiej strony są ci, którzy sądzą, że w realizacji zleconych właściwym służbom takich zadań musi obowiązywać jednocześnie pewien rygor moralny oraz dbałość o właściwy wizerunek państwa demokratycznego. Sprowadza się on do tego, że żołnierze w okresie pokoju podlegają władzy cywilnej i nie mogą wedle własnego uznania strzelać do ludzi. Dlatego powstrzymywanie każdej kolejnej fali napływu azjatyckich czy afrykańskich migrantów musi odbywać się wyłącznie zgodnie z prawem unijnym i krajowym w bardziej cywilizowany sposób. Bez strzelania do przekraczających granicę migrantów ani pushbacków (przymusowego wyrzucania przez linię graniczną). Nie jest prawdą, że skuteczny jest tylko ten jeden sposób oparty na pogardzie dla życia i zdrowia człowieka. Przeczą temu także przykłady z Australii, Singapuru, które znalazły właściwy sposób na rozwiązanie takiego problemu.
3.
Niewiele mówi się o konsekwencjach kryzysu finansów polskiego państwa, które mogą mieć niemałe znaczenie dla osłabienia bezpieczeństwa wewnętrznego oraz jego obywateli. Zapewne zacznie się mówić o tym głośno kiedy wystrzelą – odkładane od czasu pandemii i wojny w Ukrainie – wzrosty kosztów życia, które zapewne jak zawsze dotkną najbardziej sferę ludzi ubogich i niesamodzielnych, na prowincji. Będą to także konsekwencje nałożenia na Polskę przez Komisję Europejską procedury nadmiernego deficytu , związanego m.in. z ponadwymiarowymi, pozabudżetowymi zakupami broni. Skutkiem tego będą także inne odczuwalne podwyżki, m.in związane ze wzrostem kosztów rachunków za gaz i inne paliwa oraz prąd, ograniczone będą budżetowe wydatki społeczne, podwyżki płac sektora budżetowego itp.
Sytuacja przypominać będzie tę, jaka już miała miejsce – także podczas rządów koalicyjnego premiera Donalda Tuska w 2009 roku. Wtedy to po raz pierwszy wprowadzona została przez KE procedura kontroli nadmiernego deficytu. Obecnie już po pół roku rządzenia koalicji demokratycznej, KE znowu prowadza identyczną procedurę. Warto więc przypomnieć, że program naprawczy rządu Tuska wzbudził wielkie emocje i skutki, które szybko nie przeminęły. Polegał on wówczas między innymi na podniesieniu stawek podatku VAT. Ponadto ówczesny rząd zdecydował się na podniesienie wieku emerytalnego, co pozwoliło ograniczyć wydatki na świadczenia emerytalne. Zdecydowano także przejąć ponad 150 mld zł z Otwartych Funduszy Emerytalnych i przekazać je do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, co ostatecznie doprowadziło do marginalizacji tzw. II filaru ubezpieczeń społecznych.
Jakie mogą być konsekwencje 15 lat później? Jakiekolwiek by były (nawet jeśli zostaną rozłożone w czasie kilku lat), trudno nie spodziewać się pojawienia się objawów naruszenia stabilności systemu prowadzących do skutków politycznych, które w najgorszym wariancie mogą doprowadzić do przedterminowych wyborów.
Zjawiska niegospodarności i kradzieży funduszy publicznych zawsze wzniecały w Polsce niepokój społeczny i prowadziły do rozchwiania spoistości. Trudno będzie uznać, że są to wydarzenia politycznie nieistotne, nawet jeśli wskazani zostaną ich główni winowajcy, poczynając od prezesa NBP (któremu media nałożyły czapkę niewidkę?), elity finansowej KNF, prokuratorów i sędziów pozostających w dyspozycji PiS, czy polityków PiS, którzy dla podtrzymania swojego monopolu władzy stali się sprawcami wielu wielkich afer finansowych. Na pewno będą podejmowane dalej jakieś próby opóźnienia procesu ich rozliczenia, matactwa, zamazywania ich win, manifestacji wsparcia, z jakimi mieliśmy do czynienia przed wyborami do Parlamentu Europejskiego w przypadku skazanych i ułaskawionych przestępców, wspieranymi przez opozycję (protesty „S” i rolników). Być może pojawi się jeszcze jakaś inna forma naruszania porządku publicznego, która, jak kiedyś „opornik” stanie się twarzą protestu obecnej opozycji czy świadectwem wciąż destrukcyjnych wpływów i ingerencji z zewnątrz (pożary, statystycznie biorąc, zdecydowanie zbyt często wybuchają w Polsce)?
4.
Moim zdaniem, wybory do Parlamentu Europejskiego nie zostały wygrane przez nikogo. Większość przegrała. W Polsce obowiązuje przeświadczenie, że każde wybory wygrywa ta partia, która zgromadzi najwięcej głosów. Ale w istocie wybory wygrywa ten, kto zdobywa władzę, współuczestniczy w jej sprawowaniu, albo ją utrzymuje. Taka jest najprostsza definicja polityki. Do tej pory jednak koalicyjna forma sprawowania władzy Polsce nie wychodziła na dobre, a opozycja zawsze była uznawana za dużą przeszkodę dla sprawujących władzę. Także kohabitacja uważana jest przez rządzących za sporą niedogodność dla każdej władzy. Jeżeli miałaby nastąpić w Polsce trwała stabilizacja, to widziałbym ją tylko na platformie koalicyjnej, kiedy w kolejnych wyborach do współrządzenia będą dochodziły różne wymienne ugrupowania. To jest z kolei najprostszą definicją demokracji, władza bowiem w tym systemie nie jest nikomu przynależna raz na zawsze, a jej istotą jest wymienność właśnie i nakłada obowiązek dialogu przed podjęciem decyzji. Zwracam uwagę, że w ostatnich wyborach wygrała koalicja demokratyczna, a nie PiS, które zdobyło najwięcej głosów. Problem w tym, że nowa koalicja po wyborach nie otrzymała tradycyjnej nagrody, która przynależy się zwycięzcom wyborów. To jest zwykle 10-15-procentowy bonus, kredyt zaufania wyrażony wzrostem poparcia dla rządów większości, która obejmuje władzę. W tych i poprzednich wyborach zjawisko takie nie wystąpiło, choć wybory samorządowe i do Parlamentu Europejskiego miały miejsce w bliskim odstępie czasu. Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się stało ma moim zdaniem kluczowe znaczenie, aby formułować prognozę dla wyniku przyszłorocznych wyborów prezydenckich. Osobiście uważam, że należy przyjąć jednak roboczą hipotezę, że wyborcy chcieli ukarać w szczególności rządzącą Koalicję Obywatelską, która była głównym beneficjentem zwycięstwa, składając wyborcom obietnicę szybkiego rozliczenia ośmioletnich autorytarnych rządów PiS. I właściwie nic takiego nie dokonała ani w pięćdziesiąt, ani sto dni, ani w pół roku.
Dużo jeszcze byłoby w dyskusji do powiedzenia w sprawie krajobrazu, jaki wyłonił się po ostatnich wyborach. Moim zdaniem jest już za późno, żeby zwycięski elektorat mógł skonsumować obietnice rządu Tuska. Warunek, że rozliczenia mają następować w sposób zgodny z prawem i bez zbędnej zwłoki, i nawet tylko niektórych „szczególnie zasłużonych” urzędników poprzedniego obozu rządzącego nie są do spełnienia w czasie jednej kadencji. Teraz pozostała już tylko nadzieja, bo pierwsze wyroki sądów praktycznie mogą być ostatecznie wydane nie wcześniej niż w okresie czterech do sześciu lat. Nie wiadomo, kto wtedy będzie rządził i czy ktoś będzie pamiętać, czy raczej wyrzuci z pamięci koszmar ośmiu lat władzy PiS. Taki wyrok może się rozpłynąć, bo nikt przecież nie zechce tak długo czekać, aż sprawiedliwości wreszcie stanie się zadość. Większa szansa jest na rozwiązanie heglowskie, że rządy PiS już nigdy więcej się nie powtórzą. Tak jak nie powtórzy się pogrzeb na Wawelu żadnego innego prezydenta RP, który polegnie w wypadku katastrofy samolotu. Nawet wtedy, jak będzie z Krakowa.
Kampania prezydencka już trwa, dlatego że cechą sceny politycznej po ostatnich trzech wyborach jest to, że w sposób normalny wkracza się bez większej przerwy w każde kolejne wybory. Dojdzie tutaj do bardzo ciekawego pojedynku, ale moim zdaniem nie według tych podziałów, o których najczęściej się mówi. Jest bowiem jeszcze jeden podział tabu, o którym w ogóle, czyli ani tutaj, ani w mediach, ani w wynikach badań naukowych się nie wspomina. W przypadku dalszej opieszałości władzy w rozliczeniu skutków dekady rządów PiS, jej lider może doprowadzić do jeszcze jednego rozłamu społecznego: podziału na katolików, prawdziwych narodowych Polaków, i całą resztę świata, czyli: „Jeżeli jesteś prawdziwym patriotą – Polakiem, głosuj na naszego prezydenta”. Pewnie do tego pojedynku stanie wytypowany przez Kaczyńskiego jakiś mniej znany pisowski ewangelista, np. Tobiasz Bocheński, versus Rafał Trzaskowski, przedstawiany jako główny nihilista wartości narodowych, który doprowadzi do w kampanii do otwartej wojny religijnej.
W zabetonowanym polskim systemie politycznym nigdy nie zrodziła się i nie ustabilizowała prawdziwa chadecja, nowoczesna partia chrześcijan, taka, która funkcjonuje, chociażby w Niemczech czy w innych krajach europejskich. To jest taki niezrealizowany projekt – trochę jak à rebours, lewica: niby ciągle jest jeszcze bardzo duży potencjał, ale nie może się ona skrystalizować w partię, która by uzyskała nimb, jakim się charakteryzowała lewica za czasów prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego. Być może czeka nas początek drogi ku precyzowaniu nowej partii tego kierunku chadeckiego? Częściowo realizuje go już Szymon Hołownia; a w każdym razie niewątpliwie zdradza inklinacje w tym kierunku. Także Władysław Kosiniak-Kamysz, który będzie zapewne ostatnim już liderem partii ludowców przed ostatecznym zniknięciem tej partii ze sceny politycznej. No cóż, rolnictwo stało się w UE bardzo małą gałęzią przemysłu w gospodarce bloku, stanowiącą zaledwie około 1,4 procent PKB UE i nie więcej niż 5 procent PKB w żadnym z 27 krajów Unii.
Krytycy powtarzają, że tworzenie chadecji „..jest nierealne, bo w Polsce to się rozbije o Episkopat! Przy takiej charakterystyce instytucjonalnej Kościoła katolickiego, w Polsce partia chadecka jest niemożliwa. Musiałaby mieć pewien stopień autonomii. A zobaczcie: chadecja – to jest „Znak”, „Tygodnik Powszechny”, tego typu środowiska – zupełnie wyplute poza Kościół” (P. Stefaniuk).
To prawda, ale… Trzeba jednak uwzględnić aktualne silne tendencje osłabienia wpływów Kościoła; wiadomo jakie: ludzie odpływają od mszy niedzielnych, ograniczone lekcje religii w szkołach i tak dalej. Przewiduję, że jeżeli będzie tworzona platforma walki politycznej w wyborach prezydenckich, to ona być może zahaczy o ten ważny podział, który staje się coraz bardziej widoczny. Nie wiem, czy tak się stanie, ale wskazuję na bardzo duże prawdopodobieństwo, że może tak być.
Zawsze trudno jest przewidywać, jak się ta sytuacja będzie rozwijała. Jeszcze raz podkreślam, że jestem w tej sprawie pesymistą. Nie spodziewam się, że do czasu wyborów prezydenckich zmieni się coś radykalnie na lepsze. Może się zmienić tylko na gorsze – z tych powodów, o których mówiłem. Uważam, że kurs skrętu na prawo jest dosyć widoczny. A jeżeli na prawo będzie znaczyło PiS z przyległościami, to wtedy byłoby z Polską bardzo niedobrze.
Zgodnie ze starożytną, grecką tradycją na czas trwania igrzysk olimpijskich powinny zostać przerwane wszelkie działania militarne. Niestety w 2024 roku tak nie jest i w mediach z wiadomościami z paryskich aren sąsiadują komunikaty wojenne. Wrze na Bliskim Wschodzie. Pesymiści mówią, iż może tam dojść do wojny zagrażającej nawet pokojowi całego świata. Nadal trwają starcia na terytorium Ukrainy.
Ostatnio pojawiły się wiadomości, iż do tego ostatniego kraju dotarły wreszcie obiecywane przez państwa zachodnie samoloty F-16. Zdaniem niektórych komentatorów mają one przechylić szalę zwycięstwa na stronę Ukrainy. Niestety, komentatorzy ci mogą się szybko rozczarować. F-16 nie są żadną mityczną, niosącą zwycięstwo bronią. Raczej nie zapewnią Ukrainie zwycięstwa. Poza tym lekceważeni i pogardzani przez wielu polskich komentatorów Rosjanie (nigdy nie należy lekceważyć przeciwnika) dysponują samolotami oraz systemami obrony przeciwlotniczej zdolnymi pokonać F-16.
Czy Ukraina skazana jest na porażkę? Niekoniecznie. Rozwiązaniem mogą być umowy o bezpieczeństwie, jakie zawarła ona z europejskimi sojusznikami, m.in. z Wielką Brytanią, Francją, Niemcami i Polską. Nie bez znaczenia będzie dalsze polityczne wsparcie sprawy ukraińskiej na arenie międzynarodowej. Chodzi jednak przede wszystkim o pomoc finansową i dostawy uzbrojenia. Co się tyczy tej pierwszej, to jak na razie nie stanowi ona problemu. Europę na nią stać. Nieco gorzej przedstawia się sprawa dostaw uzbrojenia. Sytuacja międzynarodowa się komplikuje, tak że rządy państw europejskich mogą być zmuszone dozbroić własne armie. Trudniejsze mogą także okazać się zakupy broni od producentów z innych części świata. W mediach pojawiają się również sugestie, iż w ramach wspomnianych umów o bezpieczeństwie partnerzy zachodni mogliby wysłać swoje kontyngenty wojskowe do Ukrainy. Rozwiązanie to grozi jednak rozlaniem się wojny na całą Europę.
Historia pokazuje, iż w dwóch wielkich wojnach, które przetoczyły się w XX wieku przez nasz kontynent, europejskie demokracje odniosły zwycięstwo dzięki pomocy ze strony Stanów Zjednoczonych. Pozostaje więc mieć nadzieję, iż w razie potrzeby nowo wybrany, w listopadzie, prezydent USA pójdzie śladem swoich poprzedników – Thomasa Woodrowa Wilsona oraz Franklina Delano Roosevelta – i okaże pomoc swym europejskim sojusznikom. Nadzieję tę mogą umacniać łączące oba regiony powiązania ekonomiczne. Presji środowisk biznesowych ulegnie każdy prezydent, nawet Trump. Szczególnie on. Nie należy też lekceważyć opinii publicznej za oceanem, której głosy nie raz miały spory wpływ na politykę Waszyngtonu.
Władający płynnie językiem tureckim były ambasador Zjednoczonego Królestwa w Ankarze Richard Moore, w 2020 r. zostaje powołany na stanowisko szefa brytyjskiego MI6. Hakan Fidan po 13 latach kierowania turecką Narodową Agencją Wywiadowczą (tr. MIT) w 2023 r. obejmuje szefostwo tureckiej dyplomacji. Mamy też i polski znaczący przykład: były wiceminister Spraw Zagranicznych RP, nieżyjący już Andrzej Ananicz, świetny m.in. turkolog, po zakończeniu misji dyplomatycznej ambasadora RP w Ankarze, obejmuje w 2004 r. kierownictwo nad Agencją Wywiadu. Chętni do poszperania w materiałach dostępnych także w internecie znajdą — choć fragmentaryczne, to frapujące — informacje nt. „ankarskiego Cicero” (Elyaz Bazna), pracującego na rzecz III Rzeszy w ankarskiej ambasadzie Zjednoczonego Królestwa. Do dzisiaj nie wyjaśniono, czy tylko służył hitlerowskim Niemcom, gdyż na razie brytyjskie archiwa jego sprawy są utajnione. Von Pappen, zwany „Diabłem w cylindrze”, w okresie II wojny światowej był ambasadorem Hitlera w neutralnej wówczas Ankarze, w tym samym czasie kiedy polską misją kierował, były m.in. sekretarz Marszałka J. Piłsudskiego, ambasador Michał Sokolnicki. (Nota bene: to dzięki postawie ówczesnego prezydenta Turcji, I. Inonu i zabiegom Sokolnickiego presja von Pappena na władze tureckie na rzecz przejęcia przez hitlerowską III Rzeszę budynków urzędującej w Ankarze nieprzerwanie podczas wojny polskiej misji (argumentacja Pappena: „państwo polskie nie istnieje”) nigdy się nie ziściła.
Podaję te informacje choćby z jednego powodu: Turcja ze względu na swoje imperialne tradycje ochrony państwa, zakorzenione głęboko w świadomości elit jeszcze od czasów Osmańskiej Porty i wynikające z jej geostrategicznego położenia walory, nie tylko koncentrowała na sobie uwagę i działania służb głównych światowych graczy, lecz także jest ważnym i efektywnym partnerem w ramach swojego ponad 70-letniego członkostwa w NATO. Taka też jest intencja wypowiedzi ministra Spraw Zagranicznych H. Fidana w portalu X: „W Ankarze przeprowadzono historyczną operację wymiany więźniów. Szczerze gratuluję naszym pracownikom Narodowej Organizacji Wywiadowczej, którzy wzięli udział w tej operacji. Turcja będzie nadal centrum pokojowej dyplomacji zgodnie z wizją naszego prezydenta”.
Uwagę zwraca wyważone określenie zastosowane przez Fidana: „wymiana więźniów”. Doświadczenie wyniesione przez niego z kierowania turecką Agencją Wywiadu, zgodnie z regułą apolityczności służb, stawia poza nawiasem wątpliwości używanie jakichkolwiek wartościowań osób będących przedmiotem dealu zrealizowanego przez służby. Z kolei jako polityk, czyli minister od spraw zagranicznych, jednoznacznie wskazuje na dwóch wygranych: Turcję i jej prezydenta.
Realizacja tej wizji, choć naraża Turcję częstokroć na krytykę za strony jej zachodnich sojuszników w związku z jej polityką „wyważonego działania” także wobec Rosji, przynosi i pozytywne rezultaty. Dzięki Turcji możliwe było otwarcie korytarza zbożowego. To do Turcji zostali przekazani przez Rosję ukraińscy bohaterowie z Azovstalu. Obrońcy Azovstalu przechodzili leczenie w Ankarze. Tam też spotkali się ze swoimi rodzinami. Tego typu działania wymagają kontaktów i rozmów. Szczególnie intensywne były kontakty ministra Fidana z sekretarzem stanu USA Blinkenem, naprzemiennie z Ławrowem w 2024 roku, gdyż poważnych spraw w regionie przybywa…
W czerwcu bieżącego roku szef tureckiej dyplomacji H. Fidan po spotkaniach w Moskwie z Putinem, Ławrowem, przeprowadził oddzielne rozmowy z szefem rosyjskiego wywiadu S. Naryszkinem oraz sekretarzem rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa S. Szojgu. Możemy się jedynie domyślać, co — kilkadziesiąt dni przed ankarską wymianą — było tematem rozmów tego „podwójnie” doświadczonego polityka. To w czerwcu tureccy funkcjonariusze służb organizują w Turcji warunki do przeprowadzenia zachodnio-rosyjskich rozmów „o listach”. To oni są odpowiedzialni za cały logistyczno-operacyjny mechanizm samej wymiany: przejęcie z samolotów, potwierdzenie danych osobowych, badania zdrowotne, przekazanie drugiej stronie. Były to suwerenne działania służb tureckich. Nasuwa się analogia z tureckim władztwem nad Cieśninami Czarnomorskimi, gdzie to Ankara na podstawie swoich analiz decyduje o ich zamknięciu dla okrętów wojennych w ramach Konwencji z Montreux z 1936 r. Co też Turcja uczyniła w 2022 r., ograniczając stan posiadania rosyjskiej Floty Czarnomorskiej w tym akwenie.
Same „listy więźniów objętych wymianą” nie są ustalane przez służby — to nie ten etap. To decydenci polityczni najwyższego szczebla, po skalkulowaniu zysków i strat (osobowych, politycznych, wizerunkowych…), zlecają potem służbom realizację celów zgodnych – aby posłużyć się cytatem jak wyżej – „…z wizją prezydenta”.
Czy w ślad za ministrem Fidanem można uszeregować „wygranych”?
Niech nie będzie mi poczytane za brak wyważenia politycznego, iż w pierwszej kolejności „wygranych” nie wymienię uwolnionych z rosyjskich więzień tamtejszych działaczy opozycyjnych oraz obywateli USA i Niemiec, co szczególnie kontrastuje z rosyjską grupą, którą umownie, mentalnościowo określę „Krasikov”.
Prezydent Joe Biden i jego najbliżsi współpracownicy wykazali zasługujący na głęboką analizę profesjonalizm polityczny w okresie przedwyborczych turbulencji w Stanach Zjednoczonych. Po feralnej wizerunkowo dla Bidena debacie oraz próbie zamachu na Trumpa wydawało się, iż wszystko już „pozamiatane”. Nie tylko zamiana Bidena na Kamalę Harris podcięła skrzydła Trumpowi. Ankarska wymiana okazała się porażką dla Trumpa, który obiecuje, iż w przysłowiowe trzy dni zakończy działania wojenne w Ukrainie, jeśli wygra wybory. Realizacja „wizji Bidena” (by pozostać przy słownictwie H. Fidana) usunęła możliwy obszar zysków politycznych Trumpa w pierwszych – jak można byłoby się spodziewać z jego zapowiedzi – dniach jego ewentualnej prezydentury. Albowiem dbałość i troska o obywateli Stanów Zjednoczonych za granicą oraz o prawa człowieka stanowią priorytet narracji każdej prezydenckiej administracji. A tym samym decyduje o społecznym odbiorze prezydentury. I spośród kilkunastu tajnych służb amerykańskich znakomita większość służy realizacji „wizji prezydenta”. Jeśli jednak ta „wizja” wykracza poza interesy państwa czy też samych służb (co nie zawsze jest tożsame, choć w ideale powinno być), to aparat państwa potrafi zareagować na błędne czy niefortunne zachowanie decydenta politycznego. Przywołuję w tym kontekście spotkanie zorganizowane w Białym Domu na żądanie szefów służb amerykańskich z ówczesnym prezydentem Trumpem w reakcji na jego niesławną konferencję podsumowującą spotkanie z Putinem w 2018 r. w Helsinkach.
Putinowski raszyzm z powodzeniem zrujnował fundamenty polityki bezpieczeństwa międzynarodowego i zniweczył wiele z dotychczasowych osiągnięć Rosji, ale dotychczasowe postępy w agresji przeciwko Ukrainie dalekie są od zadeklarowanych przez Kreml celów. Putin, witając osobiście na lotnisku nie zawsze władających językiem „wielkiej Rosji” swoich „więźniów”, uzyskał kilka rezultatów. Potwierdza wobec opinii publicznej swoją narrację, że jest prezydentem lojalnym wobec tych, którzy walczą o jego wizję Rosji. Lojalność tę gotów jest szczególnie okazywać wobec funkcjonariuszy służb, boć to nie tylko jego osobisty sentyment, ale podstawa funkcjonowania systemu raszystowskiej Rosji Putina. Wobec takiej to „wizji prezydenta” funkcjonalny okazał się Naryszkin. Wobec takiej to wizji ma być też uległe, jeśli nie przekonane, rosyjskie społeczeństwo.
Wygranym w tej „wymianie” nie mógł być białoruski prezydent. Włączenie do „list więźniów” tych obcokrajowców, którzy są przetrzymywani przez miński reżim, byłoby wyśmienitą okazją dla Łukaszenki do zdyskontowania tej sytuacji jako możliwości czy też próby samodzielnej „gry” wobec Putina przy wykorzystaniu zachodnich negocjatorów. Dla Putina taki scenariusz to zagrożenie. Marionetka musi pozostać nadal bezwolną bez możliwości pozyskiwania argumentów na rzecz choćby prób testowania samodzielnego, suwerennego prowadzenia kontaktów z Zachodem, a w tym z najbliższymi sąsiadami. Dzielenie się sukcesem wymiany z Łukaszenką, którego Putin i tak nie ceni, byłoby wręcz nieroztropnym dowartościowaniem białoruskiego lidera. Taka jest polityka raszyzmu. Tym bardziej należy życzyć powodzenia polskim służbom dyplomatycznym, a ministrowi Sikorskiemu umiejętności w trudnej, wymagającej grze z reżimem w Mińsku. Należy też życzyć, aby wszystkie siły polityczne w Polsce lepiej i w większej zgodzie rozumiały wyzwania dla bezpieczeństwa państwa także w kontekście naszego białoruskiego sąsiada.
Po agresji Rosji na Ukrainę wszystkie obszary współpracy amerykańsko-rosyjskiej, poza współpracą na międzynarodowej stacji kosmicznej, zostały zamrożone. „Ankarska wymiana” wskazuje, że kiedy następuje zbliżenie „wizji”, nadchodzi czas kontaktów, gdzie funkcjonalność służb jest nieodzowna. Z tego powodu, choć formalnie wymiana nie ma nic wspólnego z wojną w Ukrainie, uwagę zwraca fakt, że „rosyjscy więźniowie” w znakomitej większości zostali osadzeni po rozpoczęciu działań w lutym 2022 r. Liczmy, że nastąpi także czas dla ukraińskich negocjatorów na podstawie wizji najkorzystniejszej dla Ukrainy, Ukraińców i ich państwowości.
A same służby? Na zakończenie anegdotycznie: w kuluarach jakiegoś międzynarodowego forum słyszę powtarzaną wielokrotnie opinię, że zawód agenta jest drugim co do kolejności w historii cywilizacji. I słyszę w odpowiedzi: „Te pierwsze”, które wykonywały ten zawód, zadaniowane były do szpiegowania „przez tych drugich”, to jest przez nas, obecnie nazywanych funkcjonariuszami”.
Odrzucenie przez Sejm projektu ustawy, który zakładał depenalizację pomocy w przerwaniu ciąży, ponownie ujawniło głębię sporu światopoglądowego dzielącego polskie społeczeństwo. W tym sporze nie idzie o to, czy przerwanie ciąży jest zgodne z wyznawanymi wartościami, lecz o to, czy państwo ma prawo używać środków państwowego przymusu, by zapewnić dominację pewnego – skądinąd wysoce kontrowersyjnego – stanowiska światopoglądowego.
Ludzie kierujący się doktryną katolicką w wersji wypracowanej przez Jana Pawła II stoją na stanowisku, że płód jest człowiekiem i jako taki zasługuje na ochronę. Mają prawo do takiego poglądu, czego nikt im nie odmawia. Czy jednak mają również prawo narzucać takie rozumienie życia ludzkiego innym, którzy nie akceptują tej interpretacji? Tu tkwi istota sporu.
Projekt ustawy upadł, gdyż głosowała przeciw niemu większość posłów PSL. Postawiło to koalicję demokratyczną przed ostrym wyborem. Czy utrzymać koalicję tak bardzo podzieloną w fundamentalnej sprawie światopoglądowej? Zerwanie koalicji byłoby pierwszym krokiem w kierunku upadku obecnego rządu, nowych wyborów i – czego nie można wykluczyć – powrotu do władzy Prawa i Sprawiedliwości. Do tego nie wolno dopuścić, gdyż taki scenariusz oznacza zagrożenie ładu demokratycznego.
W tej sytuacji obozowi demokratycznemu nie pozostaje inna droga, jak cierpliwe, ale zarazem stanowcze działanie na rzecz przezwyciężenia konserwatywnej orientacji większości PSL. Partia ta jest anomalią na tle europejskim. W pozostałych państwach UE (poza Maltą) nastąpiła liberalizacja prawa w zakresie dopuszczalności przerwania ciąży – także w państwach rządzonych przez bliską polskim ludowcom chrześcijańską demokrację. Wszystkie sondaże socjologiczne wskazują na to, że zdecydowana większość naszego społeczeństwa chce liberalizacji ustawy antyaborcyjnej z 1993 roku. Konieczne jest więc wywieranie stałej presji na kierownictwo PSL, by porzuciło obecną politykę i odważyło się sprzeciwić hierarchii kościelnej. Jest to droga trudna, ale nie ma lepszej.
Felieton ukaże się w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
Tytuł jest oczywiście prowokacją. Humaniści są dalecy od prowadzenia wojen; czynią to, niejako w ich imieniu, generałowie. W gruncie rzeczy jednak to intelektualiści tworzą konstrukty myślowe, które prowadzą do wojen lub je skreślają z katalogu dopuszczalnych zachowań. Konflikty interesów i spory między wielkimi grupami społecznymi, narodami, państwami są nieuniknione. Współcześnie nauczyliśmy się je rozwiązywać za pomocą rozmowy, negocjacji. Najlepszym tego uosobieniem jest Unia Europejska, która po to właśnie powstała i znakomicie się z tego obowiązku wywiązuje. Nikomu dziś nie przyjdzie do głowy, że Francuzi, Niemcy, środkowi Europejczycy, Włosi, Hiszpanie – którzy do połowy ubiegłego stulecia nieustannie między sobą wojowali – mogliby chcieć sięgnąć po oręż. A wszystko zaczęło się od myśli, refleksji; moim zdaniem tyleż z technokratycznego projektu Jeana Monnet, co z wcześniej spisanego na bibułkach od papierosów i przemyconego z internowania na wyspie Ventotene humanistycznego manifestu Altiero Spinellego.
Idea wiecznego pokoju, uznania przez wszystkich ludzi i wszystkich przywódców politycznych, że lepiej jest współpracować niż gromadzić coraz większe zapasy coraz bardziej śmiercionośnych broni i później się nimi zabijać, jest pociągająca. Jest też – przyznajmy – nierealistyczna. W dającej się wyobrazić przyszłości zawsze znajdą się liderzy, wodzowie, najczęściej dyktatorzy, którzy będą dążyć do uzyskania korzyści drogą groźby, a jeśli to nie wystarczy, realnego użycia siły. W takich przypadkach zalecenie Wegecjusza: si vis pacem, para bellum jak dotąd sprawdzało się lepiej niż polityka appeasementu.
A co począć w sytuacji, gdy wojna przestała być abstraktem i trwa tuż za naszymi granicami? Czy byłoby odpowiedzialnym apelowanie o pokój za wszelką cenę, faktycznie na warunkach agresora? Trudno sobie wyobrazić, by państwo, które rozpętało awanturę zupełnie bez powodu, powściągnęło swoje dalsze ambicje terytorialne. Znamy to z historii. Już dawno państwa wspólnie zgodziły się, jak mają wyglądać stosunki między nimi, by nie powtórzyły się najgorsze okropności Wielkich Wojen. Zapisały to w Karcie Narodów Zjednoczonych, w Europie potwierdziły na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Zakaz agresji i niedopuszczalność anektowania fragmentów terytorium sąsiada stanowią kamień węgielny tego systemu.
Zadaniem humanistów jest przecież także sprzyjanie ochronie wartości, które ludzkość wytworzyła bazując na greckiej filozofii, rzymskim prawie, dorobku Oświecenia i rewolucji francuskiej. Wolność, poszerzające się prawa człowieka i mniejszości, demokracja powiązana z prymatem prawa nad wolą przywódcy, państwo gwarantujące społeczną harmonię (a nie będące aparatem opresji) – to wszystko mogłoby być utracone w zderzeniu z przynoszoną na bagnetach alternatywną koncepcją organizacji społeczeństwa, jeśli bylibyśmy niezdolni do przeciwstawienia tym bagnetom wystarczającej siły. To też znamy z dawnych dziejów. Po upadku Rzymu musieliśmy czekać na Odrodzenie tysiąc lat.
Z lewicowymi politykami rzecz jest prostsza. Ci stąpają mocno po ziemi. Kanclerz Olaf Scholz zaraz po rozpoczęciu rosyjskiej interwencji w Ukrainie wygłosił w Bundestagu przemówienie zapowiadające kopernikański przewrót we wschodnioeuropejskiej polityce jego kraju. Niemcy zaczęły się zbroić i stały się głównym europejskim dostarczycielem sprzętu i pieniędzy Ukrainie. Josep Borrell, hiszpański socjalista, jako Wysoki Przedstawiciel UE do spraw polityki zagranicznej śmiało wkroczył na nieznany dotąd Unii obszar wspólnych zakupów zbrojeniowych, z przeznaczeniem dla Kijowa.
Fundacja im. Friedricha Eberta, bliska SPD, zaprosiła grupę ekspertów z Niemiec, Polski, krajów bałtyckich i Skandynawii, Czech oraz Węgier do przemyślenia tego zwrotu w polityce europejskiej socjaldemokracji. W efekcie powstał raport „Shaping the Zeitenwende” (niełatwo ten tytuł przełożyć na polski, Zeitenwende to „przełom czasów”). Chodzi o zaproponowanie modelu nowej polityki lewicy wobec całego regionu na wschód od UE, teraz i w przyszłości. Miałem przyjemność uczestniczyć w tych pracach. Niepodważalne i niekontrowersyjne było w nich przyjęcie imperatywu niedopuszczenia do rosyjskiego zwycięstwa w trwającej wojnie, akceptacja tego, że Rosja w najbliższym czasie się nie zmieni oraz przyjęcie konieczności oparcia relacji z taką Rosją na znanych zasadach powstrzymywania, ograniczania i odstraszania. Logiczną konsekwencją – także w obliczu możliwego powrotu Donalda Trumpa do Białego Domu – jest budowa europejskich zdolności obronnych (wraz ze zgodą na ponoszenie niezbędnych kosztów) i świadomość potrzeby długotrwałego utrzymywania sankcji, zwłaszcza na dostęp rosyjskich firm do zachodnich technologii i kapitału. Takie czasy! Europa musi w końcu stanąć na własnych nogach, przestać się oglądać na sojusznika zza Oceanu. Socjaldemokraci godzą się też na wzmocnienie tzw. kompleksu wojskowo-przemysłowego – nie jako przygotowanie do przyszłej agresji, lecz dla ochrony naszych społeczeństw przed zewnętrznym zagrożeniem.
Raport trafia właśnie do politycznych decydentów europejskiej lewicy; będzie też przedstawiany i dyskutowany z progresywnymi środowiskami w krajach Starego Kontynentu.
Chaos w aktualnych opowieściach o wojnie
Mówi się, że żyjemy w „czasie przedwojennym” albo że tkwimy w „oparach zimnej wojny” i że niepokojąco nabrzmiewa alternatywa „wojna czy pokój”; że coraz bardziej rozlewa się wokół nas „eskalacja przemocy” i nabiera na znaczeniu „bezpieczeństwo”; że „znowu górę biorą interesy – broń i pieniądze – a nie piękne idee, tak żarliwie głoszone”.
Wypowiedzi o podobnym brzmieniu przytaczać dziś można niemal bez końca – jest ich zdumiewająco wiele i prawdopodobnie w najbliższym czasie będzie ich jeszcze więcej. Są one wymownym i złowieszczym znamieniem czasu, ale niewiele wyjaśniają. Poszerzają je rozliczne teksty publicystyczne, ale i one nie tłumaczą należycie współczesnego problemu „wojny i pokoju”. Trochę lepiej mają się w wypełnianiu swego zadania w zakresie tego problemu „obrazowe” przekazy medialne, wiele z nich jest bezspornie poznawczo-oceniających i poruszających (chodzi obecnie przede wszystkim o „obrazy” wojny w Ukrainie i na Bliskim Wschodzie).
Jakie są więc największe niedomogi i słabości aktualnej społecznej komunikacji, dotyczącej newralgicznych kwestii współczesnych wojen i zbiorowego bezpieczeństwa?
A więc najczęściej i najmocniej dociera ona do nas w zróżnicowanych, nie dość z sobą zsynchronizowanych, językach – zwłaszcza w stronniczym i na ogół tendencyjnym języku doraźnej polityki, ideologii czy dyplomacji – rzadziej zaś, i znacznie słabiej, w dostatecznie zobiektywizowanym i rzetelnie funkcjonującym przekazie informacyjnym. Ta swoista „językowo-wojenna” okoliczność jest jedną z istotnych przyczyn narastającego zamętu i niedoinformowania o arcyważnej dziś sprawie wojny i pokoju. Natomiast przyczyną czegoś jeszcze gorszego, bo powszechnego niedostatku głębszego rozumienia, a zarazem osobistego wyczuwania ogromu zła aktualnie prowadzonych lub realnie możliwych, niejako „na włosku wiszących” wojen, jest tematyczna jednostronność docierającego do nas obrazu współczesnej wojny. Mianowicie ukazuje się w nim przeważnie przedmiotową, rzeczową, emocjonalnie i moralnie obojętną, a osobowo bezbolesną jej stronę finansową, technologiczną, planistyczną, militarną, strategiczno-taktyczną i efektywnościową (niszczycielską, ilościowo śmiercionośną itp.). Rzadziej natomiast i jakby tylko w uzupełnieniu do owej przedmiotowej (rzeczowej) strony wojny, ukazuje się w tym obrazie stronę podmiotową – antropologiczną, osobowościową – najistotniejszą każdej wojny. Stronę, w której ujawnia się jej esencja, istota i uniwersalna o niej prawda, tzn. masowe zabijanie, okaleczanie, cielesne i psychiczne wyniszczanie ludzi, zadawanie im potwornego bólu i cierpienia, gwałtu i zniewolenia, powodowanie dogłębnego lęku i przerażenia, wewnętrznego napięcia i roztrzęsienia, zmuszanie do widoku i osobistego doświadczenia skrajnego okrucieństwa i barbarzyństwa, porażającego smutku i osamotnienia, wojennej potworności i katastrofy, częstego „patrzenia w oczy śmierci”, oglądu przerażającej maszynerii niszczenia wszystkiego, nierzadko całego „dorobku życia”.
Istotną też trudnością i poważnym kłopotem jest tu i to, że „mowę” o właściwej wojnie dopełnia się nadmiernie terminami oznaczającymi różne quasi-wojny czy niby-wojny albo po prostu pewne swoiste niewojenne konfrontacje i starcia międzyludzkie oraz międzypaństwowe. Coraz bardziej zagęszcza się „mowę” o wojnie takimi terminami jak „wojna handlowa”, „wojna informacyjna”, „wojna internetowa”, „wojna pokoleń”, „wojna kultur”, „wojna cywilizacji”, „wojna światopoglądów”, „wojna psychologiczna”, „wojna propagandowa”, „wojna ideologiczna”, „wojna kognitywna”, „wojna religijna”, „wojna obyczajowa”, „wojna klimatyczna”, „wojna technologiczna”, „wojna sportowa”, a nawet „wojna męsko-damska” itp. Nasilanie się tego natrętnego, a nawet modnego współczesnego procederu lingwistycznego znacznie zaciemnia rzeczywiste i złowrogie „oblicze” wojny „właściwej” („prawdziwej”) i swoiście rozmywa jej głębszą recepcję, znaczeniową wyrazistość; sprawia, że wojna właściwa powszednieje w mentalności ludzkiej, niebezpiecznie się „uzwyczajnia”,że oddala pożądany tu sprzeciw.
Meandry manipulacji wojną
O wiele gorszą od przypomnianego wyżej zamętu w językowej „opowieści” o wojnach dzisiejszych są nagminne i cynicznie prowadzone przez głównych, pośrednich lub bezpośrednich, sprawców owych wojen (rządy, prezydentów, premierów, dyktatorów, lobby militarno-przemysłowe niektórych krajów), różne formy manipulacji wojną; manipulacji w sprawie jej rzeczywistych przyczyn i uwarunkowań, celów i skutków, źródeł finansowania i beneficjentów zysków wojennych.
Główną formą stosowanej obecnie manipulacji wojną jest ukrywanie albo po prostu przemilczanie w oficjalnym języku polityki i dyplomacji oraz w zależnych od głównych central władzy i biznesu mass mediów, rzeczywistych przyczyn, pobudek i motywacji działań na polu przygotowywania (zbrojenie i finansowanie), legitymizowania (prowojenna ideologia i propaganda), a w końcu i wywoływania współczesnych wojen. Najczęściej są to przyczyny czysto polityczne, biznesowe, gospodarczo-finansowe, imperialne albo – ciągle jeszcze – nacjonalistyczne i egoistycznym interesem oraz zachłanną chciwością, bywa też, że i nienawistną głupotą i pychą podszyte, nastawienia i dążności współczesnych „rycerzy wojowania”. Pisze o nich dosadnie i jakże celnie hiszpański pisarz i reportażysta wojenny Arturo Pérez-Reverte: „wojna jest jedna: jakieś nieboraki w rozmaitych mundurach strzelają do siebie, umierając ze strachu, w dziurach pełnych błota, a ważny sukinsyn siedzi i pali cygaro w klimatyzowanym biurze, gdzieś bardzo daleko, wymyśla flagi, hymny narodowe i pomniki nieznanego żołnierza, nie brudząc się krwią ani gównem. Wojna to biznes dla sprzedawców i generałów, drogie dzieci. Cała reszta to bałach”. Do wysoko zaś dziś cenionych i ochoczo angażowanych projektantów „inteligentnej”, coraz bardziej niszczycielsko i śmiercionośnie wyrafinowanej broni, bez wahania odnosi ten bezsporny „znawca wojny” określenie „morderca” (Terytorium Komanczów) – z czym pewnie trzeba się zgodzić.
Kluczową pozycję w aktualnej okołowojennej manipulacji, zadziwiająco cynicznie i oszukańczo uprawianej przez zaangażowane w główne dzisiejsze konflikty wojenne państwa i rządy, jest przemilczanie albo zasłanianie atrakcyjną i chwytliwą społecznie frazeologią niepodległościowo-patriotyczną i ideową, fundamentalnych i „pierwszych” przyczyn owych konfliktów. Tkwią one – jak wiadomo – w zaawansowanej, ostrej, choć w znacznej mierze zakamuflowanej, rywalizacji o pozycję w świecie, a nawet o dominację w nim dwóch światowych „bloków” czy „metaukładów” społeczno-gospodarczych i państwowo-politycznych, a mianowicie układu „euroazjatyckiego” (Chiny, Rosja) i „euroatlantyckiego” (USA, UE, GB).
Wojna w Ukrainie, na Bliskim Wschodzie i „wisząca na włosku” wojna na Dalekim Wschodzie (m.in. o Taiwan) to militarne przejawy tej geopolitycznej rywalizacji.
Jasno i „bez ogródek” pisze o tym m.in. wybitny badacz i znawca ekonomiczno-politycznych przemian współczesnego świata – Grzegorz W. Kołodko: „Na powierzchni zjawisk słyszymy wciąż, a to o obronie przed wrogą agresją, a to o chlubnej walce w imię niepodległości, suwerenności i demokracji, ale przecież te starania wiążą się z tektonicznymi zmianami geopolitycznymi, które bynajmniej nie wszystkim są na rękę. Rosja wciąż nie potrafi pogodzić się z utratą – po rozpadzie Związku Radzieckiego – swojej wcześniejszej silnej pozycji. USA nie chce przyjąć do wiadomości faktu, że globalna hegemonia jest passé. Nostalgia za czasami kolonialnej potęgi wciąż kładzie się długim cieniem na Wielkiej Brytanii i Francji. Niektórzy obawiają się, że Chiny od asertywności przejść mogą do zewnętrznej agresywności” (G. W. Kołodko: W oparach zimnej wojny, „Przegląd”, Nr 12/1263, s. 10).
Wbrew zafałszowanej a „obowiązującej” poprawności politycznej dobitnie uzupełnia powyższe wypowiedzi jeden z korespondentów „Przeglądu”, pisząc: „USA i ich wasale, w tym Polska, chcąc utrzymać świat jednobiegunowy, potrzebują wojny. Irak i Afganistan to dla USA historia, a Ukraina i Gaza to ciąg dalszy, ale w innym wykonaniu. Nie wysłali własnych wojsk, ale dla Ukrainy robi się wszystko, aby broni nie zabrakło. Unia Europejska nawet w to działanie prowadzone przez USA wchodzi z wielkim rozmachem. Pieniędzy nie brakuje, byle Ukraina walczyła do ostatniego żołnierza w imię wolnego świata. Kasa na zbrojenia pochodzi z podatków, ale podatnik w tej sprawie nie ma nic do powiedzenia, tak samo nie będzie miał nic do powiedzenia, gdy bomby zaczną spadać na jego dom. Życie nie jest ważne. Ważne, aby wielcy tego świata byli zadowoleni”. (Andrzej Kościański).
Ale wojny potrzebują nie tylko Stany Zjednoczone, lecz także – niestety – wiele innych krajów. To, że obecnie na świecie toczy się kilkadziesiąt różnej wielkości wojen, tę demaskatorską tezę wyraźnie potwierdza. Przecież nie wszystkie z nich są wojnami obronnymi! Jak zauważa ceniony badacz globalnych stosunków ekonomiczno-politycznych „znowu górę biorą interesy – broń i pieniądze – a nie piękne idee, tak żarliwie głoszone”. (G. W. Kołodko).
Te „piękne idee”, o których mówi się w przytoczonym spostrzeżeniu, to przede wszystkim „wartości Zachodu”, „demokracja”, „solidarność”, „rozwój gospodarczy”, „suwerenność”, „niepodległość”, „integralność terytorialna”, „bezpieczeństwo”, „wolność”, „dobrobyt” itp. Są one wbudowywane w aktualnie konstruowaną przez polityków świata zachodniego, także naszego kraju, ideologię bezpieczeństwa i wojny „obronnej”, ale nie są jej jedynym składnikiem.
Ideologiczna promocja wojny
W przyjętej obecnie ideologii wojny nadużywa się słowa „musi”. Słowo to w kontekście realnej wojny (Ukraina, Strefa Gazy) może mieć bardzo złe, wręcz ludobójcze konsekwencje; może „posyłać” rozliczne rzesze ludzkie na bezmyślną rzeź i niepotrzebne masowe cierpienia. Przykładem artykulacji takiej wysoce nieracjonalnej, a potencjalnie bardzo niebezpiecznej ideologicznej narracji, zawierającej słowo „musi” może być natrętne powtarzanie nie dość przemyślanego przez polityków stwierdzenia: „Ukraina musi tę wojnę wygrać”; „Wojna w Ukrainie musi być wygrana”; „Ukraińcy muszą pokonać Rosjan”; „Rosja musi tę wojnę przegrać”; „Hamas musi być pokonany” itp.
O wiele rozsądniej i z potrzebną tu wyobraźnią oraz z większym szacunkiem dla dzielnych walczących stron, a mniejszym samolubnym ich uprzedmiotowianiem, słowo „musi” winno być, z uwagi na elementarną uczciwość i odpowiedzialność, zastąpione słowem „może” lub zwrotem „jest nadzieja” itp.
Negatywną i wielce niebezpieczną cechą omawianej ideologii wojennej jest też i to, że z jednej strony potęguje się w niej prawdopodobieństwo możliwych jednych wydarzeń, a z drugiej strony umniejsza się, a nawet wyklucza możliwość spełnienia innych. Przykładem tej pierwszej tendencji jest dowolne uznawanie za prawie pewne, że Rosja i Chiny wcześniej czy później zaatakują Zachód, przykładem zaś tej drugiej orientacji jest pomniejszanie, a nawet wykluczanie wybuchu wojny termojądrowej. Słyszymy i czytamy np., że „Putin nie zatrzyma się na Ukrainie” (Aktualny dowódca wojsk NATO); „Rosja może zaatakować NATO” (Andrzej Duda – prezydent Polski); „Rosja może zaatakować NATO w ciągu trzech do pięciu lat” (Troels Lund Poulsen – duński minister obrony); „Kreml przygotowuje się do wojny na dużą skalę z państwami NATO” (Instytut Badań nad Wojną) itp. „Jeśli doszłoby do wojny między Rosją a Sojuszem Północnoatlantyckim, to zakończyłaby się ona nieuniknioną porażką Moskwy” (Radosław Sikorski – minister spraw zagranicznych Polski).
Bardzo trudno jest określić stopień prawdopodobieństwa tych wątpliwych prognoz, jednak przyjmowane są one bezdyskusyjnie do lansowanej struktury aktualnych uzasadnień bezpieczeństwa zewnętrznego świata zachodniego i naszego kraju.
Za niemal pewnik uchodzi też i to, że broń termojądrowa ponoć służy obecnie już tylko wyłącznie jako „straszak” wojenny, a nie jako realna groźba totalnej katastrofy. Nasuwa się uprawnione pytanie, na czym opiera się to iluzyjne i nieodpowiedzialne, można też powiedzieć lekkomyślne przeświadczenie?
Symptomatyczną i wprowadzającą w uzasadnione zdumienie cechą omawianej tu ideologii wojennej jest prawie zupełna rezygnacja z obecności w niej takich ważnych i w gruncie rzeczy nie do pominięcia pojęć jak „pokój”, „negocjacje pokojowe”, „kompromis”, „porozumienie”, „zrozumienie »racji« przeciwnika”, „odpowiedzialność” itp. A w konsekwencji zupełne zignorowanie, szydercze ośmieszanie, a nawet oskarżanie o brak patriotyzmu i narażanie państw na niebezpieczeństwo, pacyfizmu, jako bardzo istotnej i – wbrew szerzonym opiniom – w pełni uprawnionej alternatywy dla każdego praktykowania wojny, nie mówiąc już o jego prawdziwie proludzkim i prożyciowym obliczu. Jakże odosobniony jest w dzisiejszym świecie papież Franciszek, kiedy w związku z konfliktem Izraela z Iranem desperacko apeluje: „Niech wszystkie kraje staną po stronie pokoju” (wypowiedź papieża Franciszka z 14.04.2024).
Chciałoby się powiedzieć, że to arcyludzkie i arcymądre zawołanie czy tę humanistyczną prośbę należałoby uporczywie wypowiadać, nawiązując do każdej współczesnej wojny lub w sytuacji grożącej jej wywołaniem.
Na obrzeżach psychozy wojennej
Z tą pokrętną, a po części też i zafałszowaną ideologią wojenną łączy się, jako jej intencjonalnie zamierzony bądź też kształtujący się żywiołowo w „czasie przedwojennym” skutek w postaci swoistej zmiany w sferze mentalnej i zachowaniowej niektórych środowisk społecznych oraz czołowych postaci „świata politycznego” – z obydwu stron „frontu wojennego”. Chodzi m.in. o znaczny wzrost zainteresowania wojną, postaw, nastrojowości okołowojennej, pojawianie się wyraźnych zaczątków pewnej psychozy wojennej. Można przypuszczać, że wadliwości ideologii wojennej oraz psychologiczne mechanizmy owej psychozy niekorzystnie wpływają na postawy i decyzje rządzących w naszym kręgu geopolitycznym elit politycznych. Na przykład, że znacząco wpływają one na nazbyt „rozgorączkowane”, nieadekwatne do realnego zagrożenia starania o zabezpieczenie się przed atakiem wojennym wyolbrzymionego w swej agresywności wroga (głównie z Rosji i Chin) – np. premier Wielkiej Brytanii Rishi Sunak niedawno oświadczył (23.04.2024), że „przestawimy przemysł obronny na stan wojenny”, a prezydent Stanów Zjednoczonych, Joe Biden, w pełnym przekonaniu swej racji podpisał olbrzymią, bijącą rekordy wielkości, „pomoc finansową” dla Ukrainy w wysokości ponad 60 mld dolarów! (20.04.2024), a nazajutrz po podpisaniu tego „wojennego daru” dowiadujemy się, że naziemne i powietrzne transporty z najnowocześniejszą bronią i amunicją w jego kraju zakupioną z tego „daru” masowo zdążają w stronę swego przeznaczenia. Przy czym pomoc ta, jak i wiele do niej podobnych, jest tak biznesowo skalkulowana, że walnie przyczynia się do rozwoju gospodarczego i nadzwyczajnych zysków finansowych „darczyńcy” (Jakub Dymek: Do kogo naprawdę trafiają środki na pomoc Ukrainie, „Przegląd”, 29.04–5.05.2024). Prezydent ochoczo podpisał przekaz tej ogromnej kwoty militarnego wsparcia dla Ukrainy, mimo że jest rzeczą niemal pewną, iż bezprecedensowo obficie wspierana wojna prawdopodobnie nie zakończy się zgodnie z oczekiwaniami żadnej ze stron tego bezsensownego i krwawego konfliktu wojennego. Takie czy inne zaś wspieranie jej prowadzi tylko do absurdalnego przedłużania ogromu ludzkich cierpień, masowego uśmiercania i kaleczenia żołnierzy i cywilów, niepowetowanej dewastacji i niszczenia wielkiego i pięknego kraju. Chciałoby się tu jeszcze dodać globalne spojrzenie na ten „dar” wybitnego ekonomisty: „Gdyby tylko połowę tych środków – czytamy – trafnie zaadresować na walkę ze skrajną biedą, w której wciąż żyje aż 630 mln ludzi – co 13 z nas! – to można byłoby ją prawie wyeliminować” (G. W. Kołodko). Podobnych decyzji i działań innych krajów z zakresu „wojennego animuszu”, czy „militarnej szczodrości” nie trzeba tu przytaczać, bo są one dobrze znane z medialnego przekazu. Wystarczy może tylko przypomnieć „gorączkowe” starania naszego prezydenta o podwyższenie w krajach UE budżetów zbrojeniowych do 3, a może i 4 procent budżetów narodowych i o rozmieszczenie broni jądrowej na terytorium naszego kraju.
To pewne „zachłyśnięcie się” czy nawet swoiste „opętanie” mirażem wojny przez czołowych polityków obecnego „czasu przedwojennego” wymagałoby odrębnego omówienia. Tu zaś zaznaczmy tylko, z nieukrywaną ulgą to, że w szerszych środowiskach społecznych i w kręgach zwykłych ludzi na ogół – na szczęście – nie występuje większe „podniecenie” czy to nadzwyczajne „poruszenie” wojenne, ale że, niestety, daje o sobie znać naturalny w takich okolicznościach pewien lęk przed wojną, lęk o siebie i bliskich, lęk o własną i najbliższych przyszłość oraz naturalne pragnienie pokoju i spokoju.
Paradoksalna i niebezpieczna perspektywa technologicznego rozwoju wojen współczesnych
Mówimy tu o wojnach szybko zmieniających się zarówno w sposobie, „sztuce” ich prowadzenia, jak i – w szczególności – w technologii wojennej oraz „mocy śmiercionośnej” i niszczycielskiej. Zmiana ta – jak niemal wszystkie inne zmiany współczesnej cywilizacji[1] – podlega stałemu przyspieszeniu, prowadzącemu do ekstremalnych i nieoczekiwanych rozwiązań i coraz bardziej paradoksalnych skutków. Skutków sprawiających, że wojny współczesne stają się coraz wyraźniej wojnami bezsensownymi i antyludzkimi; wojnami niemożliwymi do jakiegokolwiek racjonalnego i moralnego uzasadnienia (traci m.in. na swym znaczeniu ważny i do niedawna dość powszechnie uznawany podział wojen na „sprawiedliwe” i „niesprawiedliwe”). Chodzi tu przede wszystkim o to, że dzięki nadzwyczajnie przyspieszonemu rozwojowi technologii wojennej śmiercionośna i niszczycielska „moc przerobowa” wojny współczesnej sięgać zaczyna szczytów i nie ma żadnej pewności, że nie „rozleje się” ona w wojnę totalną i termojądrową (mimo dziwnie nierozumnemu i krótkowzrocznemu, można nawet powiedzieć – naiwnemu i życzeniowemu, przeświadczeniu wielu współczesnych czołowych decydentów politycznych, w tym przedstawicieli polskiego życia politycznego, że taka możliwość ponoć nie wchodzi w rachubę, że ktoś tylko nas tu „straszy”. Otóż wbrew tym płytkim i nieodpowiedzialnym, ale medialnie z powodzeniem rozpowszechnianym zapatrywaniom współczesnych „rycerzy wojowania”, w resztkach trzeźwości myślenia i wyobraźni przyjąć należy, że mamy tu, niestety, do czynienia z realną możliwością, potwierdzającą nie tylko tradycyjny paradoks wojny – że nie ma w niej zwycięzców, że „każdy jest w niej przegrany”, ale ukazującą, można tak powiedzieć, ostateczny paradoks wojny, tzn. totalne unicestwienie zarówno tych, którzy prowadzą wojnę napastniczą („niesprawiedliwą”), jak i tych, którzy zmuszeni zostali do wojny obronnej („sprawiedliwej”).
W ramach tego dziejowego wojennego paradoksu stracić mogą swój dotychczasowy sens niemal wszystkie zjawiska powiązane integralnie dotąd z wojną, w tym dobrodziejstwo pokoju i bezpieczeństwa. Możliwe jest, niestety, stwierdzenie, że na obecnym etapie rozwoju naukowo-technicznego i cywilizacyjnego ludzkości wojna nie może już być stawiana w historycznej jedności z pokojem. Nie może być tak sytuowana dlatego, że z zakresu pojęcia współczesnej wojny nie da się wyłączyć koncepcji wojny termojądrowej. Ta zaś wojna ma fundamentalne znaczenie z punktu widzenia życia i śmierci nie tylko poszczególnych ludzi, określonych zbiorowości ludzkich, klas, warstw i narodów, ale, być może, całej ludzkości, a w każdym razie znacznej jej części. Po takiej wojnie czas pokoju oznaczać może już tylko czas postludzki i postkulturowy, a może nawet postżyciowy – czas wyzbyty antropologicznego i witalnego odniesienia, czyli niedający się zestawić z jakąkolwiek ludzką rzeczywistością, że możliwa nowoczesna wojna totalna (czytaj – termonuklearna) przestaje być jakąkolwiek alternatywą dla pokoju i dla rozwoju ludzkości, że w erze rewolucji naukowo-technicznej i sztucznej inteligencji możliwe jest i jedynie racjonalne z punktu widzenia podstawowego, tzn. bytowo-egzystencjalnego i rozwojowego interesu ludzkości planowanie i organizowanie świata bez wojen i bez konfliktów zbrojnych na szerszą skalę.
W podobnie absurdalnej i tragicznej perspektywie można by rozpatrywać kwestię bezpieczeństwa ludzkiego. W wyniku ewentualnego ciągle realnego kataklizmu termojądrowego owo bezpieczeństwo ze sfery priorytetowych starań i zabezpieczeń oraz z wysokiego szczebla najwyższych wartości takich jak życie, zdrowie, wolność, godność itp. spaść może na poziom dziejowo bezwartościowego stanu rzeczy.
Nie bez kozery nasuwa się więc tu może krytycznie przesadne, ale bardzo aktualne stwierdzenie, że funkcjonowanie człowieka w ramach cywilizacji pierwszej połowy obecnego stulecia obnaża znaczną niedojrzałość intelektualną i moralną homo sapiens. Niedojrzałość ta przejawia się przede wszystkim w tym, że nie może on – przynajmniej jak dotąd – rozwiązać podstawowych sprzeczności, w które się uwikłał w systemach własnego bytowania zbiorowego. Chodzi przede wszystkim o sprzeczność między tym, czym człowiek mógłby i powinien być a tym, czym jest w rzeczywistości; między dużymi osiągnięciami cywilizacyjnymi a racjonalnym kształtowaniem własnego losu i własnej historii oraz sprawowaniem skutecznej kontroli nad procesami społecznymi i politycznymi. Wśród szczególnie ważnych obecnie sprzeczności homo sapiens znajduje się sprzeczność między wiedzą teoretyczną i empiryczną (scientią) a głębiej pojętą wiedzą życiową i praktyczną (sapientią), innymi słowy – między nauką a mądrością. Tej pierwszej mamy – jako ludzkość – imponująco wiele, tej drugiej – żenująco mało. Dramatycznym poświadczeniem tego stanu rzeczy jest m.in. to, że nie potrafimy kształtować swych dziejów bez nieustającego pasma wojen i konfliktów, opartych na prymitywnych koncepcjach „myśliwych”, na niskich emocjach i instynktach, czy źle pojętych interesach politycznych i biznesowych. „Zadufani w sobie – pisze jeden ze współczesnych polskich uczonych – nazwaliśmy się gatunkiem homo sapiens, wciąż jeszcze nie zdając sobie sprawy, że jesteśmy dopiero in statu nascendi i kiedyś może w przyszłości staniemy się sapiens. Wpierw jednak musimy przekroczyć fazę, w której obecnie tkwimy jako ludzie okrutni – homo crudus et cruentus” (J. Aleksandrowicz).
[1] Jan Szmyd: Przekroje cywilizacyjnych przemian współczesnego świata i człowieka. Epokowa transformacja wszystkiego – szansa i zagrożenie, 2023.
Lancelot Ware – brytyjski naukowiec i prawnik oraz Roland Bervill – australijski prawnik w dniu 1 października 1946 roku założyli organizację o nazwie MENSA.
Słowo mensa oznacza po łacinie „stół”. Celem, który przyświecał temu wydarzeniu było zgromadzenie przy tym symbolicznym stole najinteligentniejszych ludzi na świecie.
Stopniowo, także w innych krajach powstawały kluby wybitnych jednostek – osób o udowodnionym i jednoznacznie określonym poziomie inteligencji (łacińskie słowo: inteligentia oznacza rozum, inteligencję) – wyrażonym konkretną liczbą punktów, czyli tzw. IQ.
Od tego momentu minęło wiele lat i obecnie MENSA INTERNATIONAL z oficjalną siedzibą główną w Caythorpe w Wielkiej Brytanii jest federacją 54 stowarzyszeń krajowych, w tym polskiego. Dane z 2023 r. określają liczbę członków, czyli osób zgromadzonych w różnych klubach MENSA na świecie i wybranych spośród wielu na 145 000. W Polsce to 2400 osób.
Jak z wielką dumą podkreślają członkowie Mensy, stanowią oni zaledwie 2 procent całej populacji. Niebagatela!
IQ – cóż to za cudowna miarka, za pomocą której można odróżnić mądrego od głupiego i to z precyzją wyrażoną w dokładnej liczbie punktów, tak dokładnie jak zmierzenie w centymetrach wysokości stołu?
Próbując to zrozumieć, zacznijmy od rozszyfrowania angielskiego skrótu IQ. Oznacza on iloraz inteligencji (intelligence quotient), czyli wartość liczbową wyniku specjalnego testu o tej nazwie.
Testy IQ zawierają różne zadania umysłowe, ciągle zmieniane, aby nikt nie nauczył się ich na pamięć, mające badać rozmaite rodzaje sprawności umysłowej w różnych dziedzinach. Wymienia się tu np. sprawności arytmetyczne, analityczne, przestrzenne, lingwistyczne, skojarzeniowe itp. Średnia uzyskanych wyników stanowi iloraz inteligencji.
Testy IQ od dawna są przedmiotem krytyki. Zwątpienie w ich wartość argumentuje się tym, że mierzą tylko pewne elementy umysłu, skromne i okrojone, które mogą się ujawnić przy rozwiązywaniu zadań typu łamigłówki. Wiadomo, że ich częste rozwiązywanie pozwala nabrać wprawy w tego rodzaju „akrobacjach umysłu” – podobnie wielkiej wprawy nabierają ci, którzy nieustannie rozwiązują krzyżówki i rebusy, chociaż są one przecież różne. Nie odzwierciedla to zatem głębi myślenia ani rozmaitych jego rodzajów, zróżnicowanej wyobraźni itp. Wiadomo, że wyobraźnia, którą posługuje się architekt, różni się od wyobraźni pisarza, malarza i innych artystów. Wielu wybitnych, mądrych ludzi, np. twórców sztuki i naukowców, aktywistów, za sprawą których w jakimś punkcie na Ziemi komuś zaczęło być lepiej, zapewne mogłoby wcale nie najlepiej wypaść w zadaniach składających się na test IQ.
Testy te nazywane są nawet „kognitywistycznym przesądem”.
Warto poznać historię narodzin testów IQ, dowiedzieć się, w jakim celu powstały i na jakich założeniach były oparte – po to choćby, aby zobaczyć, jak kuriozalną metamorfozę przeszły, stając się w gruncie rzeczy zaprzeczeniem celu, któremu miały służyć.
Ich autorem był francuski psycholog i pedagog (a także grafolog) Alfred Binet (1857–1911). Był zafascynowany zjawiskiem inteligencji i wiele lat poświecił jej badaniu. Jako pedagoga nurtowało go pytanie o to, czy można udoskonalić edukację dzieci, a jeżeli tak, to w jaki sposób to zrobić. Szczególnie skupił swoją uwagę na uczniach, którzy mieli trudności z nauką. Uważał, że aby im pomóc, trzeba dokładnie poznać słabe strony każdego z nich, a następnie dostosować sposób uczenia do potrzeb konkretnego dziecka tak, aby nadrobić istniejące braki.
Odpowiednie testy Alfred Binet opracował około 1905 roku. Jak podkreślał, nie są one po to, aby wykazać, kto jest gorszy, a kto lepszy, kto bardziej inteligentny, a kto mniej. W teście tym – powiadał – nie ma wygranych ani przegranych. Jego celem jest wykazanie, w czym tkwią słabe punkty ucznia i nad czym należy z dzieckiem więcej popracować. Porównajmy to do treningu sportowego – aby całość była udana, trzeba czasem zatrzymać się i przećwiczyć tylko pewne partie mięśni lub wybrane elementy gry.
Swoje intencje wyjaśnił jeszcze dobitniej. Podkreślał, że opracowana przez niego skala absolutnie nie pozwala na pomiary inteligencji. Bowiem cechy intelektualne nie nakładają się na siebie, jak wartości rosnące liniowo, czyli tak jak wtedy, gdy mierzymy np. wysokość, długość czy wagę. Inteligencja jest, jak sądzi dzisiejsza nauka, funkcją mózgu pełnego jeszcze tajemnic, o niepoznanych do końca możliwościach różnych jego obszarów. Jeden człowiek obraca się gładko w świecie liczb, inny z trudem podlicza swoje rachunki, ale ma wyobraźnię poety czy malarza; jeszcze inny nigdy nie dostanie żadnej światowej nagrody, ale jest doskonałym pragmatykiem życia codziennego i zostanie menedżerem, który zajmie się praktycznymi sprawami bujającego w obłokach artysty. Inteligencja to nie linia, to obszary, których układ wzajemny, wzajemne relacje, są zwyczajnie niepoznane.
Nie ma także możliwości porównania poszczególnych przejawów inteligencji.
„Poziom inteligencji nie jest stały. Musimy protestować i reagować przeciwko temu brutalnemu pesymizmowi – twierdził Binet. – Na szczęście jest to błędny pogląd. Nie, inteligencja może się rozwijać, jej poziom może wzrosnąć. Dzięki ćwiczeniom umysłu – ćwiczeniu pamięci, uwagi, posługiwaniu się logiką jako trzema filarami inteligencji – można ją poprawić”.
I tyle Alfred Binet.
Potem wzięto się za przerabianie i poprawianie tych testów. Zapoczątkował to już Theodore Simone (1873–1961) – współpracownik Alfreda Bineta.
Istnienie klubu tych, którzy chlubią się unikatową w skali całego świata inteligencją nie powinno nikogo dziwić. Istniały i istnieją rozmaite kluby towarzyskie i stowarzyszenia o oryginalnych nazwach, skupiające osoby na podstawie takiej lub innej wspólnej im cechy (bywa, że zaskakującej). Jedne elitarne i snobistyczne, inne nie. Przykładem fantazji w takiej dziedzinie jest fikcyjne i wymyślone przez twórcę filmu z 1989 roku Petera Weira Stowarzyszenie Umarłych Poetów. To jednak fikcja absolutna, chociaż brzmi intrygująco.
Ale ogólnopolskie stowarzyszenie Broda i Tatuaż istnieje naprawdę, stanowiąc grupę, w skład której wchodzi ponad dwadzieścia tysięcy członków.
Założenie małej przyjacielskiej grupy, powstałej z poczucia wspólnoty z tytułu posiadania brody i tatuażu wkrótce okazało się dla jej członków niewystarczające. Stopniowo przekształciła się ona w organizację ze statusem stowarzyszenia. Nie tylko promującą tolerancję i wzajemne wspieranie się w potrzebie, ale także i przede wszystkim podejmującą realne działania, jak np. organizowanie akcji i imprez charytatywnych, z których dochody są przeznaczane dla dzieci borykających się z ciężkimi chorobami. „Wytatuowani brodacze z sercem na dłoni” – tak bywają określani. I nie jest to nazwa nieuzasadniona.
W wielu próbach określenia tego, czym jest inteligencja, w próbach odnalezienia jej istotnych cech, było zwrócenie uwagi (także przez Bineta) na fakt, iż kieruje ona uwagę człowieka poza siebie samego, na świat. Rodzi zainteresowanie nim, powoduje reakcje na różne sytuacje, a jej posiadacza cechuje także umiejętność krytycznego podejścia do własnych działań.
A co sądzą o sobie sami „mensanie” (tak nazywają siebie członkowie klubu najbardziej inteligentnych)?
Co ich wyróżnia wobec reszty świata – to już wiemy. Ale co łączy ich wzajemnie, dlaczego i w jakim celu gromadzą się, tworząc wyodrębnione grupy?
Najdokładniej i najwierniej opowiedzą o tym ich własne słowa, będące fragmentem obszerniejszej wypowiedzi pod hasłem: „O nas” umieszczonej na stronie polskiej Mensy:
Czytamy:
„(…) właściwością mensan jest trudność w odnalezieniu się w tzw. normalnym świecie. Mensanie prawie zawsze odstają od szablonów i sztywnych norm. Dla takich osób Mensa jest przystanią życzliwości i zrozumienia”.
(…) „A zresztą, czy jest coś przyjemniejszego, niż pochwała własnego umysłu i pełen aprobaty wzrok przyjaciół?”
Czym zajmują się podczas spotkań?
„(…) Czasem rozegramy partyjkę Scrabble lub Tantrixa i z pewnością przedyskutujemy kwestię lepszego umiejscowienia eksponatów” (to ostatnie po wspólnej wizycie w Muzeum Lotnictwa).
„Są też takie cechy, które można by spróbować uogólnić na wszystkich mensan. Jedną z nich jest poczucie humoru. (…) Od rozumiejących abstrakcyjne inteligentne dowcipy do wymyślających abstrakcyjne inteligentne dowcipy. (…) Typowy «realistyczny» dowcip o teściowej lub kochanku w szafie śmieszy ich umiarkowanie. Ale już przy «rybackiej» zasadzie Stefana Kisielewskiego: im dłuższy dostęp do morza, tym trudniej złapać rybę (uzasadnienie: bo ma więcej miejsca do ucieczki) zaczynają radośnie porykiwać”. Radośnie porykiwać – ale czy inteligentnie?
Takie oto są podstawowe informacje, zamieszczone na stronie głównej polskiego oddziału stowarzyszenia Mensa.
Odnosi się wrażenie, że mamy tu do czynienia ze swoistym rodzajem inteligencji, która kieruje uwagę człowieka na siebie, na własne istnienie i ma ochotę uciec od całego (oczywiście mniej inteligentnego) świata.
Uplasowanie się na pozycji geniuszy, stanowiących jedynie garstkę na całym świecie, robi jednak wrażenie na wielu. Wiara w IQ zatacza kręgi i ma swoich bezkrytycznych fanów.
Pewien publicysta Bloomberg Television (płatna telewizja amerykańska zajmująca się tematyką biznesu i rynku kapitałowego) wymyślił rzecz następującą: otóż ludzie z punktacją IQ powyżej 145 powinni dostawać dożywotnie stypendium.
Zainteresowani tematem natychmiast przeliczyli, jaka to kwota – w warunkach polskich mogłaby stanowić minimum pozwalające potencjalnym geniuszom nie tracić czasu na pracę zarobkową i całkowicie poświęcić swój umysł zajęciom godniejszym ich intelektu. Kwotę tę obliczono na 6500 zł miesięcznie. Nie byłoby to jednak przecież uwarunkowane jakimiś konkretnymi wymogami, jedynie przewidywaniem, że umysły wybitne zrodzą wybitne płody.
A co z tymi, którzy spędzaliby swój cenny czas tylko na wymyślaniu abstrakcyjnych dowcipów i wzajemnym podziwie własnych umysłów?
Jednak gwoli sprawiedliwości i dla zaznaczenia konkretnych pożytków trzeba odnotować, że w 1971 r. została założona przez Mensę organizacja filantropijna, która ma wspierać (np. poprzez stypendia i działania edukacyjne) rozwój intelektualny na świecie.
To dobrze brzmi, natomiast nie znalazłam informacji (to nie znaczy, że gdzieś ich nie ma, chociaż nie rzucają się w oczy) o jakichś wybitnych ponad powszechną miarę osiągnięciach samych mensan.
Ciekawostką kultury naszych czasów, a więc połowy wieku XX i (od 23 już lat) XXI wieku jest to, że intelekt, inteligencja, rozum (nie ma tu dokładnych, rozgraniczających definicji) stały się modne, stały się trendy. Nie wszyscy przy tym krytykują sposób, za pomocą którego da się osiągnąć status „wybranych” pod tym względem. Najważniejsze wszak, żeby nim być – wraz z w miarę wysokim numerkiem przy nazwisku. Wiele osób spośród gwiazd kina, telewizji, wielu celebrytów zabiega o dostanie się do elitarnego i snobistycznego – chyba można tak powiedzieć – klubu. Bo przecież nie po to, aby w jego ramach dokonać czegoś wybitnego, lecz by móc dokumentować się samą przynależnością, w tym zdjęciem w mediach uzupełnionym jak najwyższym numerkiem.
Internet i inne media są pełne list „geniuszy” (ale tam funkcjonuje to słowo bez cudzysłowu), list specyficzne zestawionych – każda według specjalnego klucza. Najbardziej wyeksponowane listy dotyczą celebrytów, aktorów, gwiazd estrady, jest nawet lista genialnych seksbomb. Czytamy zatem, że:
Marylin Monroe miała IQ 168, Sharon Stone – 154, James Wood – 180, a Natalie Portman – 164. Także piosenkarka Dorota Rabczewska, powszechnie znana jako Doda Elektroda, chwali się przynależnością do Mensy i 156 punktami IQ. Z filmiku zamieszczonego w Internecie dowiadujemy się, że: „teraz jestem Doda Mensoda!”. Poniżej znalazły się niewybredne, ale adekwatne do prezentowanych zdjęć komentarze publiczności, typu: „Iloraz inteligencji Dody jest równie autentyczny, jak jej piersi”.
Jakby nie dość było tych rewelacji, dowiadujemy się również, że Doda ma iloraz inteligencji tylko o 4 pkt mniejszy od Alberta Einsteina, zaś Natalie Portman tylko o 1 pkt mniejszy od Wolfganga Amadeusza Mozarta. Ktoś także, zupełnie serio zadał pytanie o to, jakie IQ miał Mikołaj Kopernik! I to jest dopiero prawdziwy szok, zważywszy na fakt, że Einstein urodził się w 1879 roku, Mozart w 1756, zaś Kopernik w 1473. Jakie testy IQ wtedy funkcjonowały?
Pamiętajmy jednak o tym, że inteligencja i poczucie humoru faktycznie idą w parze.
Tekst ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.
Prezydent Duda skierował do Trybunału Julii Przyłębskiej wniosek o zbadanie zgodności z Konstytucją nowelizacji ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa. Uczynił to w trybie kontroli prewencyjnej, więc nowe prawo nie wejdzie w życie, dopóki państwo z pałacyku przy alei Szucha nie wypowiedzą się w tej sprawie. A ci zajmą się tym wnioskiem dopiero po otrzymaniu zielonego światła z centrali PiS. Z góry wiadomo, jakie będzie to rozstrzygnięcie: uznają ustawę za niekonstytucyjną.
Z grubsza podobny los czeka drugi akt, za pomocą którego obóz demokratyczny próbuje przywrócić w Polsce praworządność: nową ustawę o Trybunale Konstytucyjnym (wraz z odrębnymi przepisami wprowadzającymi). Poprawki do niej właśnie uchwalił Senat, więc wraca ona do Sejmu. Andrzej Duda ją zawetuje lub także przekaże w ręce pani Przyłębskiej. Nie jest jednak przesądzone, że ta ustawa w ogóle trafi do aktualnego lokatora Pałacu Namiestnikowskiego. Przewodniczący senackiej Komisji Ustawodawczej Krzysztof Kwiatkowski zasugerował, że Sejm nie będzie się spieszył z rozpatrzeniem poprawek i być może zostanie ona wysłana do podpisu głowy państwa dopiero po przyszłorocznych wyborach.
Od 15 października ubiegłego roku było wiadomo, że szczególnie przy odwracaniu zmian, którymi Zjednoczona Prawica usiłowała zdemontować niezależność wymiaru sprawiedliwości, nie ma co liczyć na jakąkolwiek współpracę z Andrzejem Dudą. Bardzo aktywnie uczestniczył w tym procesie i jest zań w pełni współodpowiedzialny. Musiałby teraz połykać własny język, przyznawać się do win i błędów i wywieszać białą flagę. A na to nie ma najmniejszej ochoty.
Dlatego będzie blokował nawet najbardziej oczywiste działania, jak choćby zastąpienie trzech tzw. dublerów w TK przez prawidłowo w 2015 roku wybranych sędziów. Musiałby wpierw anulować, uznać za niebyłą – non est, jak lubi mawiać Jarosław Kaczyński – czynność w postaci nocnego przyjęcia ślubowania od p.p. Muszyńskiego, Ciocha i Morawskiego, a potem przez następców dwóch ostatnich.
Kwestii tej poświęciłem dłuższe rozważania, pisząc pod koniec 2022 roku, jedenaście miesięcy przed wygranymi przez demokratów wyborami parlamentarnymi, esej wydany w formie książkowej pt. „Jak naprawić Polskę?”. Dyskutowałem o tym m.in. z Adamem Bodnarem, Ryszardem Piotrowskim, Włodzimierzem Cimoszewiczem i Aleksandrem Kwaśniewskim. I doszedłem do konkluzji, że w tych akurat dwóch sprawach – KRS i Trybunału Konstytucyjnego – nie ma łatwych rozwiązań. Szczerze mówiąc, w warunkach obecnej kohabitacji nie ma żadnych rozwiązań, które byłyby zgodne z ideą poszanowania istniejącego i niepodważalnego (nawet, mimo że jest ułomny) porządku prawnego; oczywiście przy założeniu oporu ludzi i struktur obsadzonych przez poprzednią władzę. Jedyne co pozostaje, to instrumenty stricte z obszaru praktyki politycznej: perswazja, nacisk, presja opinii publicznej, szczegółowe przyjrzenie się działaniom każdej z osób tworzących te dwa organy i uruchamianie odpowiednich procedur (większość z nich, jeśli nie wszystkie, mają sporo za uszami). A jeśli to nie wystarczy, to – bardzo mi przykro – użycie mniej przyjemnych instrumentów, jakie rządzący zawsze mają w swoim arsenale.
Przy okazji po raz kolejny podnoszę postulat nieoszczędzania Andrzeja Dudy w procesie rozliczeń za łamanie praw, w tym Konstytucji, i popełnianie niegodziwości w latach 2015-2023. Naprawdę, swoją postawą od dnia przegranych przez jego obóz polityczny wyborów udowodnił, że nie można liczyć na jego choćby minimalną odpowiedzialność za stan państwa. Nie ma więc na co czekać. A akurat w jego przypadku delikty konstytucyjne są, przynajmniej w kilku przypadkach, ewidentne. Miałożby to ujść mu na sucho? Byłoby to groźne z punktu widzenia przyszłości polskiej demokracji.
Sejmowe komisje śledcze zasiano zimą 2023 roku. Po półrocznych zabiegach widać, że plon będzie marny. Z prac komisji nie dowiedzieliśmy się właściwie nic, czego wcześniej nie wiedzielibyśmy o potworkowatym państwie PiS. Jedyne, w czym mogliśmy się utwierdzić, to żenujący poziom naszej klasy politycznej.
Nadeszło lato, wakacje parlamentarne, a wraz z nimi czas zbierania owoców prac trzech śledczych komisji sejmowych, powołanych do wyjaśnienia nieprawidłowości w państwie PiS. Pierwsza z komisji – do spraw wyborów kopertowych, ogłosiła konkluzje z raportu końcowego i skierowała do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez prominentnych polityków PiS z prezesem partii Jarosławem Kaczyńskim na czele.
O tym, że przepalenie niemal 90 milionów złotych na wybory, które się nie odbyły, nie jest w porządku – wiedzieliśmy już wcześniej. Podobnie jak i to, że spółka akcyjna Poczta Polska (z całym szacunkiem do listonoszy) nie jest jednak organem uprawnionym do organizowania wyborów, cokolwiek by nie utrzymywali Kaczyński do spółki z Kamińskim i Sasinem. Rzecz w tym, że komisja nie dowiodła ponad wszelką wątpliwość, że ferajna z PiS popełniła przestępstwo. Niepodważalne dowody ma dopiero zgromadzić prokuratura i skierować je do sądu w formie przekonującego aktu oskarżenia.
Problem z oceną prawną działań PiS polega na tym, że partia, która przejęła państwo, zorganizowała prawie całkowicie domknięty cykl łamania prawa w zgodzie z prawem. Najpierw Sejm, zdominowany przez karnych i bezrefleksyjnych posłów nacjonalistycznej prawicy, stemplował ustawy. Najtrafniej i samokrytycznie ocenił je minister ówczesnego rządu: „nie trzeba być konstytucjonalistą, żeby widzieć, że są sprzeczne z Konstytucją”. Następnie równie bezrefleksyjnie i szybko podpisywał je prezydent. A Trybunał Konstytucyjny zapewniał, że wszystko jest OK. Ustawowe bezprawie dawało podstawy do moralnie nagannych, a z punktu widzenia interesów społeczeństwa – szkodliwych, działań władz wykonawczych.
Aby rozwikłać te gordyjskie węzły pseudoprawa, bezprawia i politycznej hucpy, potrzebne byłyby zespoły bardzo dobrych prawników o benedyktyńskiej cierpliwości i upartych niczym pies myśliwski rasy foxhound. Oraz dużo czasu, aby przekopać się przez tysiące stron dokumentów. Tymczasem sejmowe komisje śledcze były popisem arogancji i buty jednych polityków, żenującej niekompetencji i niechęci do uczenia się – innych.
Jeśli parlamentarne komisje śledcze są teatrem, to otrzymaliśmy złe widowiska, które wywoływały złe emocje i pozostawiły niesmak do całej klasy politycznej.
Śmierć Isma’ila Hanijji, politycznego przywódcy Hamasu, wyznacza nowe wektory trwającego już dziesięć miesięcy konfliktu w Gazie. Hanijja był ważną postacią ruchu i, co istotne, był spoza Gazy. Był też jednym z prowadzących negocjacje Hamasu z Izraelem w Turcji, gdzie często przebywał, i w Katarze, gdzie mieszkał na wygnaniu. Chociaż nikt oficjalnie nie wziął na siebie odpowiedzialności za zamach na niego, to domysły graniczące z pewnością niezmiennie wskazują na Izrael. Jeśli w jakikolwiek sposób potwierdzi się, że to rzeczywiście Izraelczycy stoją za śmiercią Hanijji, który uczestniczył w ostatnich rozmowach na temat rozejmu w Gazie, będzie to oznaczało, że Izrael zdecydował się na przekroczenie kolejnych granic na wojnie, którą prowadzi przeciwko Hamasowi.
Spekulacje na temat konsekwencji zamachu można mnożyć, jednak jedno jest niemal pewne: rozmowy obliczone na doprowadzenie do zawieszenia broni w Gazie zostały uśmiercone wraz z Hanijją. Nie był on radykałem, studził gorące głowy i uchodził za pragmatyka, co zresztą kosztowało go odsunięcie ze stanowiska premiera palestyńskiego rządu w 2007 r., kiedy władze przejęli twardogłowi. Zabicie uczestnika negocjacji rozejmowych z Izraelem – tego właśnie pragmatycznego i racjonalnego – wiele mówi o tym, co Izrael sądzi o rozejmie: nie jest nim zainteresowany. Sporo też mówi o stosunku premiera Netanyahu do amerykańskiego sojusznika: Izrael właśnie pogrzebał wysiłki Waszyngtonu, który od tygodni nań naciskał, by podpisał zawieszenie broni. Zabicie Hanijji akurat w Teheranie mówi jeszcze coś więcej: niemal pewna retaliacja ze stronu Iranu została wliczona przez Izrael w ryzyko działań, ba! jest grą wartą świeczki.
Dla władz irańskich jest to poważna prestiżowa porażka, prowokacja i policzek po wielokroć bolesny. Po pierwsze Hanijja do Teheranu przybył na uroczystości zaprzysiężenia nowego prezydenta, Massouda Pezeshkiana. Po drugie na kilka godzin przed śmiercią spotkał się z Najwyższym Przywódcą Alim Chameneim. Niewątpliwie obie strony coś ze sobą ustaliły, o czym obecnie trzeba będzie albo zapomnieć, albo też zupełnie na nowo trzeba będzie to przemyśleć. I po trzecie, chyba najważniejsze: Irańczycy mają się prawo obawiać, że nikt z najwyższego irańskiego establishmentu już nie jest bezpieczny nawet w Teheranie.
To coś więcej niż śmierć generała Soleymaniego, dowódcy Brygad al-Quds w 2020 roku, jednak poza Iranem, czy nawet zabicie ośmiu wysokich rangą oficerów Korpusu Strażników Rewolucji w ataku izraelskiego lotnictwa na irański konsulat w Damaszku wiosną 2024 roku. To symboliczne zakwestionowanie i realne zagrożenie dla samego reżimu. Albowiem dla irańskiego establishmentu priorytetem wcale nie jest program nuklearny, jak sugeruje wielu politycznych komentatorów, zwłaszcza w USA i Izraelu. Iran potrafił jednak pogodzić się z ograniczeniami, jakie narzucało porozumienie JCPOA z 2015 roku, zanegowane przez administrację Trumpa. Sam program też, z racji decyzji i działań określonych przez JCPOA i w jego ramach wykonanych, jak np. nieodwracalna modyfikacja reaktora plutonowego, wywiezienie większości materiału wzbogaconego poza Iran, oraz brzemienia sankcji, jest raczej obciążeniem niż siłą napędową czegokolwiek poza prestiżowym i propagandowym zadęciem. Priorytetem bezwzględnym natomiast jest utrzymanie władzy przez obecnie rządzących. To ten właśnie priorytet, a nie zagrożenie dla programu jądrowego, określa sens kontrolowania przez Iran Hezbollahu i warunki brzegowe jego wykorzystania dopiero w takiej grze, gdzie stawką będzie przetrwanie reżimu w Teheranie. To nigdy do końca niewykorzystywany w grze joker w talii kart trzymanej przez ajatollahów — zabezpieczenie przed czyimikolwiek zakusami obalenia obecnej władzy.
Zamach na Hanijję zwiększa zatem ryzyko otwartej konfrontacji Izraela z Iranem. Hamas zapowiedział już zemstę, ale to raczej nie Hamas będzie nadawał ton nowo rozpoczętej partii. Do bardziej zdecydowanych działań może przystąpić sam irański reżim, jeśli uzna, że zamach stanowi preludium działań zagrażających jego istnieniu. Może to oznaczać wykorzystanie wszelkich wpływów w Hezbollahu, z którym relacje kontroli i zależności utrzymywane są właśnie na wypadek takich egzystencjonalnych zagrożeń. Sprzyja temu również równie niedawne wszczęcie przez Izrael działań zbrojnych w Libanie. Do zamachu na Hanijję doszło też kilka godzin po zabiciu w izraelskim ataku ważnego przywódcy Hezbollahu w Bejrucie. Rosnąca od lat emancypacja Hezbollahu względem Teheranu, a w przypadku Hamasu, wberw pozorom, brak faktycznego, skutecznego wpływu ze strony Iranu (co nie oznaczało braku wspierania jego poczynań), przestają być problematyczne wobec wobec zagrożenia, jakim dla całej triady są działania Izraela.
A sam Izrael coraz głębiej wchodzi w wojenną pułapkę, jaką zastawił na niego Hamas. Co gorsza śmierć Hanijji nie rozwiązuje żadnego z problemów, z jakimi boryka się Izrael, raczej je mnożąc poprzez otwieranie kolejnych frontów. Hamas zdołał już dowieść, że może przetrwać śmierć swoich głównych przywódców, jak w przypadku choćby szejka Yassina. A nawet zabicie trzech synów i czworga wnucząt samego Hanijji w izraelskiej akcji odwetowej wiosną 2024 roku w Gazie Hamasu nie osłabia. Takie działania są pośrednio przyczyną tego, że Hamasem w coraz większym stopniu kieruje jego skrzydło militarne, a nie polityczne. To zwolennicy siłowych rozwiązań, tacy jak Mohamed Deif czy Yahya Sinwar, siedzący pod ziemią w tunelach w Gazie, podejmują decyzje i prowadzą operacje. I dzięki eskalacji konfliktu mają coraz więcej do powiedzenia. W ciągu dziesięciu miesięcy wojny Izraelowi nie udało się ich wyeliminować. Zabicie Hanijji nie było więc absolutnym priorytetem. Co nim było? Irański wątek tej historii wart jest dalszego śledzenia w poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie.
No i mamy wielkie bum! Zamiast dyskutować o niepowtarzalnym, wspaniałym, choć nieco przydługim widowisku, jakim była ceremonia otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Paryżu, mamy niemal ogólnonarodowe zgorszenie rzekomą obrazą uczuć religijnych.
Te uczucia w naszym kraju strasznie szybko można obrazić. Doświadczyło tego wielu reżyserów i artystów przed twórcą paryskiego spektaklu, a pewnie doświadczy go wielu po nim.
Ponoć prawda i mądrość się obroni. Czasem mam jednak wątpliwości po tym jak przez internet przewaliły się okrzyki oburzenia, zażenowania, irytacji, jęku krzywdzonych rzekomo uczuć katolików. To wszystko pokazuje jakąś chorobliwą nadwrażliwość na coś, co w jakikolwiek sposób może się kojarzyć z religią i jej symbolami. Próżno tłumaczyć, że to, co pokazano to wizja artystyczna, szukanie dla jej inspiracji odniesienia do obrazu ,,Ostatnia wieczerza” Leonarda da Vinci jest naciągane, bo inspiracją równie dobrze mogło być inne dzieło, albo coś jeszcze niepowstałego, co pojawiło się w głowie twórcy tego spektaklu. Oczywiście pewne sceny czy postaci tego wspaniałego otwarcia mogą niektórych nieco szokować. Są odbiorcy, którzy szanując nawet wizję artysty, nie potrafią zaakceptować faceta z brodą, czy pląsającego łysego gościa odzianego w sukienkę. Ale to nie powód, by wytaczać ciężkie działa, mówić o nękaniu katolików, atakowaniu wiary, niszczeniu religii, napaści hufców ludzi LGBT na spokojnych, miłujących bliźnich obywateli spod znaku krzyża. Ta wrzawa to kolejny dowód na to, że u nas wszystko, co komuś gdzieś zestawi się z atakowaniem symboli religijnych, funkcjonuje dalej – jak w tym dowcipie sprzed lat o żołnierzu, któremu wszystko się kojarzy… wiadomo z czym.
Co z tym robić? Nie mam pojęcia. Znając naszych rodaków, z zasady nigdy nie włączam się do gorących dyskusji w sieci w sprawach polityki i religii. Tym razem jednak udostępniłem kilka wyważonych opinii o paryskiej inauguracji, a pod głosami oburzenia napisałem swoje zdanie. Zostałem zaraz niemal wbity w ziemię przez internautów, a uwagi, że jestem komuchem, idiotą, niszczycielem wiary, były najłagodniejsze. Pomyślałem sobie, że gdyby Jezus Chrystus żył w naszych czasach, i miał konto na Facebooku, podsumowałby to wszystko jednym zdaniem: „Wybacz im Ojcze, bo nie wiedzą, co czynią!”
I tak na koniec. Szkoda, że zszokowani obrońcy wiary nie zauważyli, że obok ,,baby z brodą” była tam na przykład pędząca po Sekwanie święta Kościoła Joanna d’Arc, którą redaktor Babiarz, widzący w nieśmiertelnym utworze Johna Lennona nawiązanie do komunizmu, uznał, nie wiedzieć czemu, za ,,Amazonkę i takiego Don Kichota”.
Marzyć każdy może, jeden lepiej, drugi gorzej, parafrazując zmarłego niedawno Jerzego Stuhra. A demokracja w Polsce staje się coraz bardziej niebezpieczna dla kompetentnych jednostek z umiejętnością rządzenia krajem, ponieważ zmusza do zniżenia każdej decyzji politycznej do poziomu głupoty zrozumiałej dla mas.
Nie bardzo do mnie dociera, jak można zatrudniać w telewizji publicznej XXI wieku kogoś takiego, jak manipulant pisowski Babiarz, który potrafił wyczarować z piosenki Lennona nową wersję obrazu komunizmu. W czasie transmisji z otwarcia Igrzysk komentator TVP zrozumiał tyle, że autorowi piosenki chodzi o to, żeby znowu na świecie wprowadzić komunizm, „świat ustanowić bez nieba, narodów i religii”. Narody wyczarował sam Babiarz (w piosence jest: „no countries”, czyli bez państw. Country odnosi się do miejsca urodzenia, zamieszkania lub obywatelstwa danej osoby). Piosenka ta na całym świecie odbierana była – zarówno wtedy, gdy powstała (1971), jak i później – jako światowy hymn generacji ruchów pokojowych na całym globie. Nikt, żaden artysta, nie potrafił w tak prostych słowach i melodii tego wyrazić tak, jak zdobił to John Lennon. Artysta w tym utworze śpiewał o swoim marzeniu, wizji. Nie jest to wezwanie do boju o charakterze komunistyczno-rewolucyjnym, jak choćby takie znane mojemu pokoleniu piosenki, jak Międzynarodówka czy Bandiera rossa.
Sam Lennon komentując, o co mu chodziło w tym utworze, wyraził się następująco: „Imagine jest tym samym, co piosenki Working Class Hero, Mother czy God z pierwszej płyty po rozpadzie The Beatles, która była dla ludzi zbyt realistyczna, więc jej nie kupowali. Zakazano jej w radiu. Imagine zawiera dokładnie ten sam przekaz, tylko pokryty lukrem. I niemal wszędzie jest przebojem: ta antyreligijna, antynacjonalistyczna, nonkonformistyczna i antykapitalistyczna piosenka… Lukier sprawia, że jest akceptowalna. Zrozumiałem, jak muszę postępować”.
Pomijam fakt, że ponad połowa wykształconych Polaków nie potrafiłaby zapewne w trzech prostych zdaniach fachowo wyrazić swojemu dziecku, czym jest/był komunizm, jakie są szczególne jego cechy i jak to ma się do słów hymnu Imagine. Merytorycznie analizując, Lennon ma rację. Największymi historycznie biorąc powodami zagrożenia pokoju i wojen na świecie zawsze były religie, państwa narodowe, różnice na tle bogactwa wywołujące chciwość i głód.
Władze TVP ukarały pracującego dla niej dziennikarza, któremu piosenka Imagine pomyliła się z Krótkim kursem historii WKP(b), Lennon z Leninem, a pokój z komunizmem. Dziennikarz ma na swoje usprawiedliwienie to, że nie jest komentatorem politycznym, lecz sportowym. Wprawdzie to jeszcze nie powód, aby obnosić się ze swoją ignorancją. Ale czy za głupotę trzeba karać?
Współczesny sport stał się wielkim biznesem, a często też źródłem nacjonalistycznych czy trybalistycznych postaw i zachowań. Wystarczy popatrzeć na faszyzujące slogany i wrzaski na stadionach czy hordy kiboli zwaśnionych klubów ścierających się ze sobą z obłędem w oczach i kijami bejsbolowymi w dłoniach. Igrzyska Olimpijskie pozostały jednym z niewielu przedsięwzięć sportowych, gdzie tlą się jeszcze resztki prawdziwego przesłania sportu jako filozofii propagującej równość, jedność rasy ludzkiej, przyjaźń i pokój między ludźmi oraz narodami świata.
Ponad pół wieku temu John Lennon napisał piosenkę Imagine, o marzeniach artysty o świecie, w którym „świat będzie jednym”, w którym jest „braterstwo ludzi”, i „nie ma potrzeby chciwości czy głodu”. Współbrzmienie pacyfistycznej piosenki Lennona i idei olimpijskiej jest tak oczywiste, że Imagine stała się nieformalnym hymnem Igrzysk. Wykonywano ją podczas ostatnich Olimpiad i w Tokio, i w Pekinie. W Paryżu zaśpiewała ją Juliette Armanet.
„Nie ma piekła pod nami/ Nad nami tylko niebo/ Wyobraź sobie, że nie ma żadnych państw/ Ani żadnej religii/ Nie ma za co zabijać ani umierać…” Redaktor Babiarz usłyszał w tych słowach ni mniej, nie więcej tylko inwokację do wizji komunistycznej. Można by pomyśleć, że komentator postanowił ambitnie wnieść swój wkład do myśli politycznej i stalinowski slogan „Komunizm jest rajem” zastąpić nowym: „Raj jest komunizmem”. Bo przecież o utopijnym raju śpiewali i Lennon, i Armanet. Tyle tylko, że najwyraźniej aż tak daleko ani wiedza, ani wyobraźnia pana Babiarza nie sięgała. W jego pojmowaniu świata, skoro nie ma państwa, nie ma religii, nie ma wojen, nie ma niesprawiedliwości… to zapewne mamy do czynienia z komunizmem. „Niestety”. Faktycznie, od dziennikarza sportowego nie wymaga się znajomości Kandyda, Utopii czy Miasta słońca. Ale czy komentator telewizji koniecznie musi obnosić się ze swoją ignorancją?
Władze TVP postanowiły Babiarza ukarać. W moim najgłębszym przekonaniu kara jest niesłuszna i niewłaściwa. Oczywiście komentator mógłby wykazać więcej empatii i zwykłej inteligencji. Czym byłby „świat z religią” pokazuje przykład chociażby Hashimi Yulduz, która, aby ścigać się na Olimpiadzie, musiała opuścić ojczysty Afganistan, gdyż władze tego kraju, gdzie religia zwyciężyła totalnie, zakazują kobietom uprawiania sportu. Skoro jednak redaktor Babiarz chce sprawdzić się na niwie komentarza politycznego, to zamiast karania władze TVP powinny skierować go na dodatkowe studia z filozofii i historii doktryn politycznych. Z obowiązkowym zaliczeniem dzieł Woltera i Campanelli.
– „bo nie mogą się ugryźć” – jak mawiała Magdalena Samozwaniec, najsłynniejsza polska satyryczka. 26 lipca 2024 roku minęła 130 rocznica jej urodzin i być może dziś, w dobie niewyobrażalnej w czasach jej młodości społecznej i politycznej emancypacji kobiet, powiedziałaby coś zupełnie innego. Tego już się nie dowiemy. Może dziś kobiety mocno się wspierają, a nie — jak sugerowała Samozwaniec — zaciekle ze sobą rywalizują, tylko w sposób znacznie bardziej subtelny od mężczyzn?
Być może odpowiedzi na to pytanie udzieli wreszcie los, który już po raz drugi stawia przed kobietami potężne wyzwanie. Może tym razem wygrana na wagę epokowej zmiany w Białym Domu będzie w zasięgu kobiecej ręki. Po raz pierwszy okazja zapukała w pierwszy wtorek listopada 2016 roku. Już wtedy wydawało się, że jeśli kobiety zjednoczą swoje głosy, to w Owalnym Gabinecie zasiądzie doświadczona zarówno w międzynarodowej, jak i krajowej polityce kobieta. Ale wybory wygrał większością 304 do 234 głosów elektorskich Donald Trump, a 14 listopada 2016 r., w magazynie „Politico” ukazał się artykuł autorstwa Peg Tyre pod tytułem „Dlaczego kobiety odrzuciły kandydaturę Hillary Clinton”.
Autorka uważała Hillary za znakomitą kandydatkę, a artykuł stanowił dość wnikliwą analizę przyczyn jej niepowodzenia. Jednakże sam tytuł oraz konstatacja, że „ludzie, a szczególnie kobiety, są podatni na aurę, która emanuje od bogatych mężczyzn; fakt, że Trump ze swoim złotym tym i pozłacanym tamtym miał pozamałżeńskie uwikłania, nie dziwił żadnej kobiety” zdawały się sugerować, że to kobiety zawiodły. Bo gdyby w poczuciu solidarności masowo zagłosowały za, a nie przeciw pierwszej kobiecie kandydującej na urząd prezydenta USA, to epokowa zmiana miałaby miejsce już osiem lat temu.
Jednakże pejzaż wyborczy Ameryki jest bardziej skomplikowany. Po pierwsze w bezpośrednich wyborach Hillary otrzymała 48,2 procent głosów, podczas gdy na Trumpa zagłosowało 46,1 procent wyborców. Co więcej, na Hillary zagłosowało 54 proc. kobiet w porównaniu do 42 proc., które poparło Trumpa. Na Trumpa zagłosowało więcej mężczyzn (53 proc.) w porównaniu do 41 proc., którzy poparli Hillary. Te różnice w zależności od płci były jednymi z największych w dotychczasowych wyborach.
Niemniej o wygranej zadecydowała liczba głosów elektorskich zebranych z 31 stanów, w których wygrał Trump. Należały do nich: Alabama, Alaska. Arizona, Arkansas: Floryda, Georgia, Idaho, Indiana, Iowa, Kansas, Kentucky, Luizjana; Maine (2-gi Dystrykt), Michigan, Missisipi, Missouri, Montana; Nebraska, Północna Karolina, Północna Dakota; Ohio; Oklahoma, Pensylwania, Południowa Carolina; Południowa Dakota, Tennessee; Teksas; Utah, Zachodnia Virginia, Wisconsin i Wyoming. Jednak nawet i tutaj były stany, w których większość kobiet głosowała na Hillary. Należały do nich Floryda, Pensylwania, Ohio, Michigan i Wisconsin.
Mamy rok 2024. Okazja puka po raz drugi. Harris cieszy się poparciem w Partii Demokratycznej dość silnym (68 procent) wśród kobiet i umiarkowanym (54 proc.) wśród mężczyzn. Przy czym kobiety są bardziej skupione na sprawach aborcji, praw kobiet i sprawiedliwości społecznej, a mężczyźni – na gospodarce, zmianie klimatu, polityce międzynarodowej i sprawach globalnego bezpieczeństwa.
Poziom poparcia dla obecnej wiceprezydentki jest różny w różnych grupach demograficznych, przy silniejszym wsparciu ze strony kobiet, młodszych wyborców i grup mniejszościowych. Oto przykładowe wyniki niektórych sondaży według:
Na podstawie bardziej szczegółowej analizy tego, jak rozłożyły się głosy w roku 2016 oraz wyników obecnych sondaży zdaje się zachodzić prawdopodobieństwo, że tym razem kobiety i młodzi wyborcy mogą sprawić, że po raz pierwszy prezydentem USA zostanie kobieta. Wiele jednak będzie zależało od tego, czy 19 sierpnia delegaci ostatecznie zdecydują o nominowaniu jej na kandydatkę Partii Demokratycznej na ten urząd.
Nie należy jednak zapominać, że tak jak już kiedyś mówiłam „it ain’t over till the fat lady sings”, a ta aria ma przed sobą jeszcze długie trzy miesiące, podczas których Donald Trump zrobi wszystko, aby podważyć kompetencje Kamali Harris. Będzie starał się wykorzystać fakt, że z punktu widzenia zarówno wyborców, jak i światowych przywódców doświadczenie i obecność Harris jako zastępcy Joe Bidena w codziennej polityce było raczej ograniczone – zarówno pod względem uprawnień, jak i bycia eksponowaną na wysokim szczeblu. A to może negatywnie wpłynąć na postrzeganie jej gotowości do sprawowania urzędu. Kluczowy będzie również wybór jej kandydata na wiceprezydenta, ponieważ ukształtuje on postrzeganie jej przez opinię publiczną i potencjalnie rozwieje obawy dotyczące jej przygotowania i stylu przywództwa.
Znacząca może być również konieczność psychologicznej i percepcyjnej zmiany wynikającej z faktu, że prezydentem może być kobieta o afroamerykańskich korzeniach, a wiceprezydentem biały mężczyzna. Taka zmiana rzuca mocne wyzwanie tradycyjnym normom i może być znaczną – a nawet ostateczną – przeszkodą dla niektórych wyborców. Inni mogą jednak postrzegać taką zmianę jako szansę na postęp w amerykańskiej polityce. Ostatecznie sukces kampanii Harris będzie zależał od tego, jak skutecznie ona i jej zespół będą w stanie rozwiązać te problemy, zakomunikować jej kwalifikacje i zbudować szeroką koalicję poparcia. To trudny, potencjalnie transformacyjny i absolutnie unikalny moment w amerykańskiej polityce.
Konfucjuszowi zawdzięczamy ostrzeżenie, by nie podglądać, nie podsłuchiwać i nie plotkować. W XVIII wieku, w sanktuarium Toshogu, Mizaru, Kikazaru oraz Iwazaru doczekało się wizerunku – znanej dzisiaj na całym świecie rzeźby przedstawiającej małpę zakrywającą sobie oczy, uszy i usta. Stary mistrz wiedział, przed czym przestrzega, najgorsze jest bowiem nieporozumienie czy kłamstwo płynące z naszego niezrozumienia drugiego człowieka. Lepiej zatem zachować dystans, a nie podglądać i plotkować. Problem jednak w tym, że bardzo szybko z mądrości zrodziła się głupota, a Mizaru, Kikazaru i Iwazaru zaczęły wyrażać obojętność. Niedostrzeganie problemu, dystans wobec tego, co się dzieje i milczenie o przemocy czy zagrożeniach to ludzka specjalność. W XXI wieku nie stać już nas na ten luksus obojętności i skupienia się na sobie. Egoizm zabija.
W 2020 roku, podczas obchodów 75. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau, Marian Turski przekazał słowa, które powinny stać się mottem XXI wieku: „Nie bądźcie obojętni!”. Po II wojnie światowej myśliciele miary Karla Jaspersa czy Theodora Adorno zadawali sobie jedno pytanie: jak to było możliwe, że nikt nie reagował, gdy po sąsiadów przychodziło gestapo, gdy wywożono Żydów do obozów koncentracyjnych? Dzisiaj młodzież zadaje nam jedno pytanie: gdzie byliście? Dlaczego dopuściliście do VI wielkiego wymierania i kryzysu klimatycznego?
Przyszłość Unii Europejskiej jak w soczewce odzwierciedla problemy globalne, przy czym UE ma ten przywilej, że należy do bogatego zachodniego świata czy inaczej elitarnego klubu krajów bogatej Północy. Pomimo jednak całego rozwoju i bogactwa przyszłość UE rozwija się w cieniu wojny tuż na granicy: w Ukrainie oraz w rzeczywistości Kryzysu Klimatycznego. I o tym nie wolno nam zapomnieć. To, czym jest i czym się stanie Europa, wiąże się w fundamentalny sposób właśnie z Kryzysem Klimatycznym. Już dzisiaj sami możemy to obserwować – pustynnienie obejmuje wiele regionów Europy, a wysychanie rzek czy nagłe załamania pogody stały się powszechne. Uchodźcy u drzwi Europy to nie jest tylko kwestia terroru i wojen w wielu regionach świata, ale w dużej mierze zmian klimatycznych. Jak diagnozował Henryk Skolimowski – ekoetyk, filozof – wiek XXI musi stać się wiekiem ekologii, inaczej nas wszystkich czeka radykalna zmiana nie tylko stylu życia, ale i obniżenie poczucia bezpieczeństwa czy utrata podstawowych dóbr i praw, do których tak bardzo się przyzwyczailiśmy i traktujemy je jako normę.
Obecnie w Unii Europejskiej procesy zachodzą w dwóch nurtach, ścierają się dwie siły. Wydaje się, że tegoroczne wybory do Europarlamentu stają się decyzją, w którym kierunku pójdzie transformacja Unii, a przez to również naszego życia i narodowej polityki.
Pierwszy nurt jest umiarkowanie progresywny. Wypracowanie Zielonego Ładu (Green Deal) nie jest żadną wielką rewolucją, to tak naprawdę kompromis pomiędzy wymaganiami gospodarki, rozwoju, a koniecznością powstrzymania drastycznych zmian klimatycznych. Założenia Zielonego Ładu, które zobowiązują państwa do: dostarczenia czystej i bezpiecznej energii, wdrażania gospodarki o zamkniętym obiegu, obniżaniu zapotrzebowania na energię, przyspieszenia przejścia na zrównoważoną i inteligentną mobilność, ochrony i odbudowy ekosystemów i bioróżnorodności, przystosowania się do zmian klimatycznych, ochrony zdrowia – to tak naprawdę minimum, jakie musimy wykonać, by nie zniszczyć ostatecznie naszej planety.
Drugi nurt obejmuje radykalnych denialistów, zaprzeczających, by zmiany klimatu były spowodowane ludzkim działaniem. I tu zarówno od strony polityki, jak i aktywizmu tkwi ogromne zagrożenie. Denializm klimatyczny idzie często bowiem w pakiecie z nacjonalizmem, szowinizmem, zarówno gatunkowym, jak i genderowym, czy klasizmem. Często denialiści opowiadają się za wyjściem ich państw z Unii Europejskiej bądź za wetowaniem i hamowaniem wszelkich progresywnych zmian.
Protesty odbywają się w Niemczech, Francji, Włoszech, Hiszpani, Grecji, Rumunii, Litwie i Portugalii. W Polsce 27 lutego br. w Warszawie na proteście pojawiły się po raz pierwszy banery: „Precz z Zielonym Ładem”, „Zielony Ład to śmierć”, „Zielony Ład to głód”. Lawina ruszyła i tak zaczęło się blokowanie dróg, a fale oburzenia wracają raz po raz. Protestujący rolnicy mówią o niedorzeczności przepisu trzymania odłogiem 4% ziemi (w przypadku gospodarstwa powyżej 10 ha), zmniejszania zużycia nawozów i środków ochrony roślin czy nakazu ograniczenia stosowania pestycydów. Motywem przewodnim jest też uszczelnienie granicy z Ukrainą oraz strach przed tanią żywnością płynącą z tych terenów. W całej tej narracji widać nie tylko niezrozumienie tego, czym jest Zielony Ład, ale również strach przed jakąkolwiek zmianą oraz ogromną niechęć do Unii Europejskiej. Prawie we wszystkich krajach, gdzie odbyły się protesty, słychać było głosy czy to niechęci wobec Unii, czy to krytyki jej idei. W Polsce protesty te przybierają bardzo dramatyczny wymiar, skierowane są bowiem przeciwko samej Ukrainie, a także jej wspieraniu. Blokowanie granicy z sąsiadem było takim właśnie antyukraińskim działaniem, nie tylko bowiem zboże, ale również broń czy lekarstwa, ubrania, produkty codziennego użytku jadą przez granicę na tereny objęte wojną. Z kolei krytykowanie polityki zagranicznej UE i wspierania przez nią walczącej Ukrainy było deklaracją, o ile nie wprost popierającą agresora, to dającą ciche przyzwolenie na walkę Rosji z Ukrainą. Blokowanie granicy kraju, który walczy, nigdy nie jest działaniem neutralnym. W przypadku protestów rolników, szybko można było się przekonać, że mamy tu do czynienia z czymś więcej – z dyskusją o tym, jak bardzo Unia Europejska ma się rozszerzać i jak w przyszłości ma wyglądać jej polityka wobec państw ościennych.
Znajdujemy się dzisiaj w sytuacji szczególnej – możliwości rozszerzenia wojny z agresji Rosji już nie tylko na Ukrainę, ale i na Polskę. Ponadto zgodnie z takimi raportami jak IPCC, grozi nam kryzys klimatyczny, który w przypadku Polski będzie prowadził do zmiany linii brzegowej (Gdańsk i jego tereny są zagrożone zalaniem), podniesienia temperatur, pustynnienia. Dlatego ważne, by skonfrontować się z antyunijną i antyekologiczną narracją w samej Unii Europejskiej. Brexit pokazał, że socjotechnika negowania Unii opiera się na dezinformacji, przyjrzyjmy się zatem kilku faktom.
Unia Europejska dopuszcza do używania pestycydów, a Rozporządzenie Komisji (UE) 2020/856 z dnia 9 czerwca 2020 r. określa najwyższe dopuszczalne poziomy ich użycia dla warzyw, owoców czy ciał zwierząt uznanych za mięso. Mówimy tutaj o takich pestycydach, jak: cyjanotraniliprol, cyjazofamid, cyprodynil, fenpiroksymat, fludioksonil, imazalil, izofetamid, krezoksym metylu, lufenuron, mandipropamid, propamokarb i piraklostrobin, fluksapyroksad, pyriofenon, piryproksyfen i spinetoram (załączniki II i III do rozporządzenia (WE) nr 396/2005). Dla niewtajemniczonego czytelnika nazwy te mogą brzmieć przerażająco. Dla człowieka przedawkowanie tych pestycydów kończy się bólem głowy, nudnościami. Cyjanotraniliprol czy cyprodynil, fludioksonil i imazalili mogą prowadzić do zaburzeń układu nerwowego, dezorientacji, kłopotów z mówieniem[1]. To tylko niektóre ze skutków ubocznych. W przypadku ekosystemu szkody również wydają się niewielkie, dimetoat i metoat (również dopuszczany przez UE) w przypadku roślin może hamować fotosyntezę, a w przypadku ptaków zaburzać czynności mózgu. Dostając się do wody, dimetoat i metoat mogą wpływać na zmianę zachowania ryb – zmianę w sposobie pływania2. Te, wydawać by się mogło niewielkie, skutki uboczne – rekompensowane obfitymi plonami – można by bagatelizować, gdyby nie to, co one realnie oznaczają dla naszego środowiska i przyszłości.
Bałtyk już dzisiaj zamienia się w zlew ścieków, co oznacza, że 1/5 morza jest martwa (brak tlenu – brak życia), a połowa umiera. Spływanie pestycydów do morza rzekami i wodami gruntowymi tylko przyspiesza ten proces. Morza i oceany przechowują 50 razy więcej dwutlenku węgla niż atmosfera i pochłaniają do 30% rocznych antropogenicznych emisji dwutlenku węgla. W sytuacji zanieczyszczenia wód, wzrostu ich temperatury i zasolenia, zmniejsza się wydajność pochłaniania przez nie szkodliwego gazu. Co za tym idzie, zanieczyszczenie Bałtyku jest jednym z elementów zwiększających czynniki wzmagające kryzys klimatyczny.
Ponadto w wyniku obecnych metod stosowanych w rolnictwie dochodzi do deforestacji, wyjałowienia (przez nadmierne użycie nawozów sztucznych) i utraty różnorodności biologicznej gleby, co w perspektywie rosnących temperatur oraz gwałtownego załamania pogody może oznaczać niezdolność do rozwoju rolnictwa na obecnym poziomie. Wedle raportu European Environment Agency, Europa należy do najszybciej ocieplających się kontynentów, a południe Europy zagrożone jest suszami i związanymi z nimi zmianami flory i fauny3.
Należy też pamiętać, że produkcja mięsa jest także niezwykle obciążająca dla środowiska. Do wyprodukowania 1 kilograma wołowiny potrzeba ok. 10–15 tysięcy litrów wody, 1 kilograma wieprzowiny – ok. 5 tysięcy, a drobiu ok. 4 tysięcy. Z kolei produkcja 1 kilograma soczewicy zużywa około 4 tys. litrów wody. Obliczenia pokazują, że uprawa 1 hektara pola pszenicy może rocznie przynieść 250 kg białka, gdy tymczasem uprawa pastwiska o powierzchni 1 hektara nastawiona na produkcję wołowiny da jedynie 10 kg białka. Jak pokazują badacze opracowujący raport IPCC, chociaż około 80% światowej ziemi rolnej przeznaczone jest pod produkcję mięsa, ryb i skorupiaków z akwakultury, jajek oraz mleka, to dostarczają one jedynie niecałe 40% białka i 20% spożywanych przez ludzi kalorii4. Co więcej, rolnictwo w obecnej postaci generuje 1/3 emisji gazów cieplarnianych do atmosfery5.
Dane ukazujące, w jaki sposób człowiek zanieczyszcza świat, w jaki sposób rolnictwo generuje zmiany klimatyczne i niszczy bioróżnorodność można by było jeszcze długo analizować i przytaczać nowe. To kwestia choćby lagun (fekaliów i nieczystości generowanych przez hodowle wielkopołaciowe), użycia w hodowlach zwierząt antybiotyków, hormonów czy związków odkażających i czyszczących. Lista jest długa i wskazuje na jedno: w dobie kryzysu klimatycznego potrzebne są nam zmiany. Co więcej, ze zmianami nie możemy czekać. Program Unii Europejskiej przewidujący do 2050 roku przejście na neutralność klimatyczną działa bardzo wolno i niesie w sobie wiele niebezpieczeństw dalszego emitowania zanieczyszczeń. Dlatego sprzeciw ludzi wobec jakichkolwiek prób reform oznacza całkowity brak zrozumienia, co tak naprawdę dzieje się z naszym światem.
Wybory do Europarlamentu to zawsze moment dyskusji na temat przyszłości i kształtu UE. Problem w tym, że nasze współczesne dylematy i decyzje nie mogą koncentrować się tylko na doraźnej polityce. Każda wystrzelona rakieta, każdy spalony skład paliw w Ukrainie, tak samo jak każdy spalony las i zniszczona działaniami wojennymi łąka, pole, to utrata cennej bioróżnorodności i dodatkowa emisja gazów cieplarnianych do atmosfery. Każdy posiłek mięsny na talerzu to ok. 44% antropogenicznych emisji metanu, 53% tlenku diazotu i 5% dwutlenku węgla6, tak samo jak zanieczyszczenie gleby sztucznymi nawozami i lagunami. Fakt, że protesty przeciwko Zielonemu Ładowi nabrały antyunijnego charakteru, a do wielu z nich dołączono retorykę nacjonalistyczną pokazuje, że klimat to nie tylko globalne ocieplenie i walka z kryzysem klimatycznym, ale walka z naszymi własnymi demonami przeszłości.
W XIX stuleciu Rudolf Kjellén, szwedzki politolog i polityk, wprowadził do europejskiego myślenia ideę biopolityki. Dla Kjelléna oznaczała ona jedno: naród tożsamy jest z przestrzenią, którą zajmuje, a silny naród powinien nie tylko zarządzać racjonalnie swoim terenem, ale również walczyć o przestrzeń życiową, ważną dla jego rozwoju i witalności. W jaki sposób zakiełkowały te idee wszyscy dobrze wiemy – siła życiowa czy prawo silnego narodu do rozwoju i zajmowania należnego terenu w II wojnie światowej objawiły swoją najbardziej brutalną wersję. Problem w tym, że idee Kjelléna rozwijały się również w bardziej „subtelnej” formie, idei narodowego związania z ziemią czy też utożsamienia narodu z ziemią ojczystą.
Już w samym pojęciu ojczyzny (homeland, Heimat, Vaterland, patrie, la pays natal) kryje się ojcowizna, ojciec, dom, to, co bliskie, dziedziczone, nasze. W tym też względzie wszystko to, co dzieje się w naszym domu, na naszej ziemi, w naszym regionie skrywane jest za ideami posiadania, praw do zarządzania, decydowania, tak samo jak za ideami własności, prawa do czegoś czy emocjami przynależności, bliskości, związania z czymś. Stąd nacjonaliści i wszelkiego rodzaju reakcjoniści, denialiści, krytycy globalizacji czy Unii Europejskiej bardzo często walkę z kryzysem klimatycznym, walkę o zrównoważony rozwój poczytują za atak na tożsamość narodową czy uświęcone narodowe wartości.
Obecnie w Unii Europejskiej toczy się dyskusja nie tyle o Europie dwóch prędkości, co o Europie dwóch porządków: ksenofobicznym i nacjonalistycznym – gdzie zamknięcie narodów i zacieśnienie polityki tylko do własnych interesów jest dominujące, oraz Europie otwartej, wspólnotowej, zjednoczonej. Zielony Ład, tak samo jak wszelkie dyskusje o klimacie i konieczności ekologicznego myślenia w pewnym sensie stały się zakładnikami nacjonalistycznego zawężenia. Ekspozycja praw do posiadania własnej ziemi, prawa rolników do zarządzania na własną modłę swymi gospodarstwami, krytyka unijnych dyrektyw i propozycji zmian stają się polem dyskusji etnocentrycznych. I w tym tkwi największe niebezpieczeństwo. Z jednej strony możemy osłabić samą Unię Europejską – co będzie tylko zwiększało szanse Putina na realizację swojej koncepcji wielkiej Rosji (z Ukrainą, a być może i Polską w swoich granicach). Z drugiej strony może przyśpieszać zmiany klimatyczne, prowadzące do coraz bardziej drastycznych temperatur, pustynnienia, deforestacji, zaniku znanej nam roślinności, przyspieszenia degradacji gleby, zaniku bioróżnorodności. Te dwa aspekty oznaczają zagrożenie zarówno polityczne (wojną, utratą stabilności społecznej i ekonomicznej), jak i klimatyczne.
Przyszłość Europy zależy od naszego ekologicznego myślenia, co staje się społecznym i politycznym wyzwaniem, zmuszającym nas do przepracowania naszych starych demonów nacjonalizmu, egoizmu i konsumpcjonizmu. To nie jest łatwe zadanie, zwłaszcza że do tej pory życie w Europie rozpieszczało nas nadmiarem możliwości, swobód obywatelskich, praw człowieka. Żyjąc w elitarnym klubie dawnych kolonialistów, korzystając z praw klasistowskich, kultura zachodnia wypracowała model posiadania i wyzysku. Społeczeństwa Europy przyzwyczaiły się nie tylko do pokoju, ale również do konsumpcyjnego stylu życia i etyki egoizmu. Moda, turystyka, popkultura wypromowały model młodego, wysportowanego posiadacza świata – turysty, konsumenta, karierowicza. Współczesne rolnictwo jest biznesem, hodowle stały się produkcją mięsa. W tej perspektywie konieczność zmian w obliczu kryzysu klimatycznego rodzi ogromny opór.
Wiele osób boi się dostrzec prawdy o samej strukturze zmiany, jaka już zachodzi w naszym świecie. Pożary, gwałtowne ulewy, wysokie temperatury czy nagłe załamania pogody ciągle traktowane są jak anomalia, a nie jako tendencja nasilającego się kryzysu klimatycznego. Raporty o zmianach klimatu albo są odrzucane jako zbyt histeryczne, albo pomijane jako „kolejne rewelacje naukowców”, które i tak nie mają nic wspólnego z życiem. Młodzieżowy Strajk Klimatyczny doczekał się pogardliwego skwitowania: „Poczekajcie aż dorośniecie, przejdą wam fanaberie”. Kolejne szczyty klimatyczne nie dają nic oprócz emisji dwutlenku węgla do atmosfery – przywódcy i ważni rozmówcy przybywają wszak na spotkanie samolotami. Rolnicy rozsypujący na drodze zboże nie tylko nie myślą o ludziach umierających z głodu gdzieś tam na świecie, ale również nie zastanawiają się, co stanie się z ich dziećmi i wnukami, gdy średnie temperatury w Europie podwyższą się o 2,5 stopnia, a topniejące lodowce nie tylko zabiorą część linii brzegowej Europy, ale również uwolnią zamrożone w nich wirusy i bakterie.
Stoimy na rozstaju dróg i to bardzo niebezpiecznych. Czas przestać udawać, że nic się nie dzieje. Nie doceniamy tego, co zrobiło dla nas pokolenie ludzi tworzących Unię Europejską. Od czasu zakończenia II wojny światowej w Europie urodziły się nowe pokolenia, które nie wiedzą, co to znaczy wojna. Prawa człowieka, prawa pracownicze, prawa kobiet, prawa dzieci, tak samo, jak komfort posiadania własnego paszportu, swobodnego przemieszczania się w ramach układu Schengen, swobodnego handlu i szukania pracy w całej UE – zniknie i to już za parę lat, gdy świat pogrąży się w chaosie klimatycznych zmian. Nauczyliśmy się słuchać ideologii, bo te podsuwają nam proste rozwiązania, nauczyliśmy się myśleć o świecie jako o stałych wartościach, traktujemy Unię Europejską jako coś oczywistego, należne nam przywileje. Tymczasem Unia Europejska wymaga naszej realnej pracy na rzecz zachowania pokoju i praworządności, wymaga też przełamania partykularnych interesów na rzecz przyszłości.
Nie jesteśmy już w stanie powstrzymać zmian klimatycznych, możemy jednak łagodzić ich skutki – i to powinno być nasze priorytetowe zadanie. Polityka Unii Europejskiej musi być ekologiczna, inaczej grozi nam gwałtowna i niebezpieczna zmiana. Polacy postawili mur na granicy z Białorusią wierząc, że w ten sposób powstrzymają napływ nielegalnych uchodźców. To samo zrobili Węgrzy, grodząc się przed niechcianymi uchodźcami. Problem w tym, że jeszcze trochę, a to my Europejczycy będziemy zmuszeni szukać terenów zdatnych do życia – chyba że… zmienimy naszą politykę klimatyczną i zaczniemy realnie walczyć o zmniejszenie zakresu kryzysu klimatycznego. Mizaru, Kikazaru i Iwazaru zasłaniały sobie oczy, uszy i usta. Łatwo można z obojętności zrobić cnotę. W XXI wieku, gdy świat został rozregulowany przez ludzki egoizm i brak wiedzy, wymagana jest od nas postawa przeciwna. Przyszłość Europy zależy od tego, czy będziemy w stanie dostrzec zagrożenie, usłyszeć argumenty i mówić w sposób otwarty o zmianach i możliwościach współpracy. Bez Unii Europejskiej jako systemu współpracujących ze sobą instytucji i ludzi będziemy skazani na przegraną – i to przegraną przyszłość naszych własnych dzieci.
[1] Podaję za https://eur-lex.europa.eu/legal-content/PL/TXT/PDF/?uri=CELEX:32020R0856
2 Podaję za https://link.springer.com/chapter/10.1007/978-3-319-23573-8_3
3 Podaję za https://www.eea.europa.eu/pl/publications/europejska–ocena-ryzyka-zwiazanego-z
4 Podaję za https://www.ipcc.ch/srccl/5 Podaję za https://naukaoklimacie.pl/aktualnosci/rolnictwo-wplywa-na-klimat-klimat-wplywa-na-rolnictwo#Zmiany_u%C5%BCytkowania_terenu_zmieniaj%C4%85_Klimat, jak również https://www.ipcc.ch/srccl/
6 Por. M. Melissa Rojas-Downing, A. Pouyan Nejadhashem, Climate change and livestock: Impacts, adaptation, and mitigation, w: „Climate Risk Management”, Volume 16, 2017, Pages 145-163.
Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r. Przedruk z kwartalnika „Zdanie” (nr 2/2024). Dr hab. Joanna Hańderek jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, w Pracowni Etyki Wydziału Filozoficznego.
Czas węgla się kończy. Obecnie w Polsce fedrują 23 kopalnie węgla kamiennego i brunatnego – ponad trzy raz mniej niż na początku lat 90. Popyt na węgiel stale się zmniejsza. Rośnie zaś znaczenie odnawialnych źródeł energii (OZE) – szczególnie fotowoltaiki i wiatraków. Jesteśmy w trakcie przejścia do nowej, miejmy nadzieję „zielonej epoki”. Najważniejsze, aby zmiany odbywały się w duchu sprawiedliwej transformacji – z poszanowaniem interesów górników, lokalnej tożsamości oraz środowiska.
W Polsce do produkcji energii elektrycznej i ciepła używa się ok. 40 mln ton węgla. Według Fundacji Instrat, w 2030 r. liczba ta może spaść o ponad połowę – do 15 mln ton. Z tego modelowania czerpała m.in. Koalicja Obywatelska w kampanii parlamentarnej w 2023 r. przy formułowaniu ambitnych celów dotyczących rozwoju odnawialnych źródeł energii. Partia Donalda Tuska zapowiedziała m.in. aż 68 procent udziału OZE (dziś ok. 16 procent – przyp. red.) w mikście energetycznym do 2030 roku.
Byłby to gigantyczny skok w kierunku „zielonej” gospodarki, który rodzi poważne skutki dla branży górniczej. Zredukowany popyt na węgiel oznacza bowiem znacznie szybsze zamykanie kopalń, niż przewiduje to umowa społeczna zawarta z górniczymi związkami zawodowymi przez rząd Prawa i Sprawiedliwości w 2021 roku. Z raportu można wyciągnąć nawet dalej idące wnioski, niż czyni to sam Instrat: prognozowane zapotrzebowanie na węgiel oznacza, że w 2030 r. w Polsce pozostaną trzy-cztery kopalnie węgla kamiennego oraz kopalnie Jastrzębskiej Spółki Węglowej, która wydobywa strategicznie potrzebny węgiel koksowy do produkcji stali. W sumie w Polsce może zostać w 2030 r. ok. 8 kopalni węgla kamiennego, gdy dzisiaj mamy ich 18. To nie jedyny, ale wielce prawdopodobny scenariusz. Oczywiście, przy takich decyzjach najważniejsza jest wola polityczna, ale nie powinno się lekceważyć takich czynników jak gwałtownie malejący popyt, rosnące koszty wydobycia, opłaty za emisję CO2 i zmieniający się rynek energetyczny, który nie będzie faworyzował węgla. Polskie górnictwo zapisało wiele chwalebnych kart historii, zarówno w wymiarze gospodarczym, jak i politycznym, ale trudno nie zauważyć, że już niedługo stanie się cieniem przemysłu, którym jeszcze do niedawna było.
Skok na głęboką wodę
Górnictwo w Polsce było państwem w państwie. Przez lata PRL-u węgiel kamienny karmił polski przemysł i miliony gospodarstw domowych. „Czarnym złotem” paliło się wszędzie – w kuchenkach i piecach. Węgiel był też najważniejszym towarem eksportowym pompującym finansową kroplówkę w socjalistyczną gospodarkę. Na przełomie lat 80. i 90. polskie górnictwo tworzyło 70 kopalń węgla, gdzie pracowało 416 tys. osób. Ludzie z biedniejszych regionów Polski emigrowali na Śląsk w poszukiwaniu dobrze płatnej, choć ciężkiej i niebezpiecznej pracy. Transformacja ustrojowa znacząco przedefiniowała znaczenie górnictwa. Z dumy i „oczka w głowie” stawało się ono „niewydajnym finansowo problemem”. W 1990 roku podpisano wyrok na zagłębie węglowe w Wałbrzychu. Kilka lat później podobny los spotkał górnośląski Bytom. Na długi czas miasta te stały się synonimem biedy i cywilizacyjnej zapaści. To, co się stało w Wałbrzychu, Bytomiu i wielu innych polskich miastach było dokładnym przeciwieństwem sprawiedliwej transformacji. Zamiast sprawiedliwości było bezprawie. Zamiast transformacji – biedaszyby i bezrobocie.
„Panowie z wózkami wypełnionymi żelastwem byli na dzielnicy codziennym obrazkiem. Byłam zszokowana, gdy przed jednymi świętami wszystkie studzienki kanalizacyjne nam z okolicy wyparowały” – fragment książki Katarzyny Dudy Kiedyś tu było życie. Teraz jest tylko bieda (Warszawa, 2022).
Czym jest sprawiedliwa transformacja?
Sprawiedliwa transformacja oznacza proces przejścia z gospodarki wysokoemisyjnej (opartej na paliwach kopalnych) na zeroemisyjną (opartą na odnawialnych źródłach energii), ze szczególnym uwzględnieniem interesów lokalnej ludności. Polega więc na stworzeniu alternatywnych gałęzi gospodarki i zapewnieniu miejsc pracy osobom, które ją stracą w wyniku stopniowego zamykania przedsiębiorstw wydobywczych czy elektrowni. Sprawiedliwa transformacja musi przebiegać zgodnie z zaplanowanym wcześniej harmonogramem oraz z udziałem społeczności, której dotyczy. Jednym z kluczowych elementów jest demokratyzacja procesu. Pozwala na lepsze zrozumienie potrzeb ludzi, a samym mieszkańcom daje poczucie sprawczości.
Ramy koncepcji sprawiedliwej transformacji zostały wypracowane w latach 90. w Stanach Zjednoczonych – związki zawodowe branży chemicznej domagały się działań ograniczających szkodliwy wpływ na zdrowie osób zamieszkujących w okolicy zakładów przy jednoczesnym poszanowaniu interesów pracowników. Stało się to podstawą nowego myślenia o pracy i godności ludzkiej. Koncepcja sprawiedliwej transformacji szybko ewoluowała. Kryzys klimatyczny i uwrażliwienie na wyzwania środowiskowe wpłynęły na zmianę definicji i zakresu „sprawiedliwej transformacji”. Zagadnienia ochrony klimatu włączono w szerszy zestaw postulatów związkowców, robotników oraz działaczy społecznych. Idea sprawiedliwej transformacji stanowi obecnie integralną część m.in. wielu dokumentów Unii Europejskiej oraz Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Unijne pieniądze dla Polski
W Polsce pięć regionów węglowych korzysta z unijnego Funduszu Sprawiedliwej Transformacji (FST). Komisja Europejska zakwalifikowała do wsparcia Górny Śląsk, Wielkopolskę Wschodnią, subregion wałbrzyski, Małopolskę Zachodnią oraz region Bełchatowa. Ze względu na brak planu działań transformacyjnych do 2030 r. pieniędzy nie otrzymały region Turowa i kopalnia Bogdanka na Lubelszczyźnie.
Fundusz Sprawiedliwej Transformacji to nowy unijny instrument finansowy, który ma wspierać zmiany w regionach węglowych i łagodzić ich negatywne skutki społeczno-gospodarcze. Wielkość Funduszu wynosi 19,2 mld euro. Polskie regiony węglowe są największymi beneficjentami FST – dostały w sumie 3,85 mld euro. Zadaniem Funduszu jest złagodzenie społeczno-gospodarczych skutków transformacji. Są to zarówno przedsięwzięcia gospodarcze, m.in. inwestycje w małych i średnich przedsiębiorstwach, tworzenie nowych firm, badania, rekultywacja terenów pogórniczych, produkcja czystej energii, jak i działania miękkie, tj. podnoszenie i zmiana kwalifikacji pracowników, pomoc w poszukiwaniu pracy i programy aktywnej integracji osób jej poszukujących.
Utworzenie Funduszu Sprawiedliwej Transformacji zostało ogłoszone w styczniu 2020 r., kiedy na unijną agendę wszedł Europejski Zielony Ład. Jest to nowa strategia na rzecz wzrostu, której celem jest przekształcenie Unii Europejskiej w sprawiedliwe, ekologiczne i prosperujące społeczeństwo. Jednym z kluczowych celów jest osiągnięcie do 2050 r. neutralności klimatycznej. Europejski Zielony Ład to całościowy i wielopoziomowy program przebudowy europejskiej gospodarki. Unijne działania i polityki UE będą musiały przyczyniać się do realizacji celów. Jednym z nich jest właśnie sprawiedliwa transformacja.
Mechanizm sprawiedliwej transformacji, którego najistotniejszym elementem jest Fundusz Sprawiedliwej Transformacji koncentruje się na regionach i sektorach, które najsilniej odczują skutki odchodzenia od paliw kopalnych i wysokoemisyjnych procesów. Odchodzenie od węgla prowadzi zwykle do zamykania dużych zakładów pracy, a tym samym do zaburzenia rozwoju lokalnych społeczności i ekosystemów. Sprawiedliwa transformacja wychodzi z założenia, że możliwe jest godzenie interesów pracowników z celami związanymi z ochroną środowiska naturalnego oraz gospodarki. Mechanizm ma na celu ochronę obywateli i pracowników poprzez zapewnienie im dostępu do programów pozwalających zdobyć nowe kwalifikacje zawodowe, do miejsc pracy w nowych sektorach gospodarki.
„Chcemy, aby transformacja była sprawiedliwa też dla kobiet. W Bełchatowie jest duże bezrobocie wśród kobiet – 60 procent. Kobiety należy aktywizować, otwierać nowe kierunki kształcenia. Jest jeszcze problem młodych – zaledwie 1 na 8 zostaje w Bełchatowie. Trzeba pilnie zatrzymać odpływającą młodzież” – Marzena Tyl-Czarzasty, Stowarzyszenie „Tak dla Bełchatowa”, fragment wysłuchania obywatelskiego o przyszłości tego miasta.
Długie pożegnanie z węglem
Europejski Zielony Ład i wizja otrzymania wsparcia z Funduszu Sprawiedliwej Transformacji stały się zapalnikami do dyskusji o odejściu od węgla w Polsce. Niestety, jeśli chodzi o terminy wygaszenia kopalń na Górnym Śląsku i w Małopolsce Zachodniej, są one bardzo odległe – ostatnie kopalnie mają być zamknięte dopiero w 2049 roku. Ta data jest pokłosiem tzw. umowy społecznej, którą w 2021 r. polski rząd podpisał z górniczymi związkami zawodowymi, które od węgla chcą odejść jak najpóźniej. Tak jest na papierze, a jak będzie w rzeczywistości? Trudno prognozować, chociaż wiele wskazuje na to, że z węglem rozstaniemy się prędzej niż później.
Górnicze związki zawodowe, te z Górnego Śląska i z regionu Turowa, z racji swojej politycznej siły, negocjując daty zamknięcia kopalń, utrzymywały status quo, nie pozwalając rządowi Prawa i Sprawiedliwości na ambitne plany transformacji energetycznej. Po zmianie opcji rządzącej w październiku 2023 r. górnicze związki zawodowe nalegają, aby umowa społeczna była jak najpilniej notyfikowana w Komisji Europejskiej. Obecna Minister Przemysłu Marzena Czarnecka zapewnia, że zapisy umowy społecznej się nie zmienią, daty zamykania kopalń pozostaną aktualne i będzie ona jak najszybciej procedowana na poziomie UE.
Warto podkreślić, że nie wszystkie regiony węglowe trzymają się uporczywie eksploatacji węgla „do końca świata i jeden dzień dłużej”. Liderem zmian jest Wielkopolska Wschodnia, która ostatnią kopalnię węgla brunatnego planuje zamknąć do 2030 r. i stać się neutralna klimatycznie już w roku 2040.
„Sprawiedliwa transformacja powinna działać zgodnie ze swoją nazwą. Powinna też mieć ludzką twarz. Tę ludzką twarz powinni okazać parlamentarzyści, rząd oraz lokalni samorządowcy” – Alicja Messerszmidt, działaczka związku zawodowego KADRA z KWB Konin w Grupie ZE PAK, fragment wysłuchania obywatelskiego o przyszłości Wielkopolski Wschodniej.
Nadchodzą „zielone kołnierzyki”
Szansa na duże unijne pieniądze pobudziła wyobraźnię urzędników i decydentów. Każdy zakwalifikowany region chce m.in. inwestować w efektywność energetyczną, odnawialne źródła energii, rekultywację i rewitalizację terenów pogórniczych. Każdy region widzi także potrzebę przeszkolenia tysięcy osób odchodzących z górnictwa do nowych zawodów przyszłości. Pośród nich będzie wiele tzw. zielonych kołnierzyków – specjalistów związanych z szeroko rozumianą działalnością w branżach ochrony środowiska, odnawialnych źródeł energii, gospodarki odpadami czy ekologicznego transportu. „Jak wynika z raportu fundacji Lewiatan, w Polsce do 2030 r. ma powstać aż 300 tysięcy «zielonych miejsc pracy». Wiele z nich powinno być ulokowanych w dawnych regionach węglowych, bo bez pracy zostanie tam kilkadziesiąt tysięcy górników” – podkreśla Alicja Piekarz, ekspertka z Polskiej Zielonej Sieci.
Od 2023 roku w urzędach marszałkowskich województw korzystających z olbrzymiego wsparcia Funduszu Sprawiedliwej Transformacji trwają nabory na projekty, które mają rozbudzić potencjał lokalnej gospodarki, aby mogła się jak najbardziej uniezależnić od węgla. Składanych jest wiele projektów dot. rozwoju OZE, zagospodarowania terenów pogórniczych czy edukacji w regionach węglowych. Fundusz dopiero co ruszył, więc na ten moment trudno jest ocenić jego efekty. Jedno jest pewne – regiony węglowe robią wszystko, aby sprawić, że będą atrakcyjnym miejscem do życia, również dla młodych ludzi, którzy obecnie z nich uciekają.
„Możemy obudzić się w rzeczywistości, gdzie będziemy mieli nowe drogi, po których nie będzie miał kto jeździć, bo młodzi ludzie stąd wyjadą przez brak perspektyw rozwojowych” – Piotr Czerniejewski, „Młodzi Lokalsi”, fragment wysłuchania obywatelskiego o przyszłości Wielkopolski Wschodniej.
Transformacji nie da się zamieść pod dywan
Transformacji nie da się zamieść pod dywan. Ona już się dzieje. W związku z nadchodzącym spadkiem zapotrzebowania na węgiel kamienny potrzebna jest rewizja umowy społecznej ze związkami zawodowymi i zmiana zapisanych w niej dat zamykania kopalń. Według think tanku Forum Energii, datą odejścia od węgla w Polsce powinien być rok 2035. Aby to się stało, a jest to Polsce potrzebne, należy m.in. utworzyć strategię zastąpienia mocy węglowych mocami OZE oraz usprawnić sieci dystrybucyjne, które będą gotowe do przesyłu energii odnawialnej.
Zmiany mogą być jednak bardzo trudne do przeprowadzenia. Wielu górników obawia się, że proces przejścia na bardziej ekologiczne źródła energii może pozbawić ich źródła utrzymania i tym samym wpłynąć na ich życie oraz przyszłość ich rodzin, jak wielokrotnie w przeszłości bywało. Brakuje też wzajemnego zaufania i partnerstwa. Aby je zbudować, niezbędne jest uwzględnienie głosu i potrzeb górników w procesie planowania i wdrażania nowych strategii energetycznych. Dotyczy do zarówno dialogu z Warszawą, jak i z Brukselą.
W szczerych rozmowach na temat transformacji nie pomaga też napięty kalendarz wyborczy. Nie tak dawno wybieraliśmy parlamentarzystów i samorządowców. Teraz Polaków absorbowało głosowanie do europarlamentu, niedługo wybory prezydenckie. Nie jest to dobry czas na trudne politycznie decyzje.
Zwyciężyć mogą jednak argumenty finansowe. Walka toczy się o naprawdę olbrzymie pieniądze. Jak wskazuje Polski Instytut Ekonomiczny, scenariusz OZE się opłaca – jego realizacja do 2040 r. będzie kosztowała 963 mld zł, podczas gdy pozostanie przy węglu – 1.357 mld zł. Koszty wydobycia Polskiej Grupy Górniczej rosną z roku na rok, spółka potrzebuje dotacji rzędu ponad 5 mld zł, a za kilka lat dojdą jeszcze większe opłaty od emisji. Węgiel już dawno przestał się opłacać.
Negocjacje z górnikami będą trudne, bo to zorganizowana i waleczna grupa zawodowa. Ale jest pole do negocjacji, a otwarte mówienie o końcu węgla to bardziej uczciwe postawienie sprawy, niż tchórzliwe uniki i odsuwanie rozmów ad calendas graecas.
Podczas pisania artykułu korzystaliśmy z:
1. K. Duda, Kiedyś tu było życie. Teraz jest tylko bieda, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa, Warszawa 2022.
2. P. Kubiczek, M. Smoleń, Polski nie stać na średnie ambicje. Miliardy złotych oszczędności dzięki szybkiemu rozwojowi OZE do 2030 r., Instrat Policy Paper 03/2023.
3. Fragmenty wysłuchań publicznych dotyczących przyszłości Bełchatowa, Górnego Śląska oraz Wielkopolski Wschodniej.
Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.
W Polsce, gdzie koalicyjne przystawki PO wykonały już powierzone im zadanie odsunięcia od władzy politycznej szajki przestępców z ugrupowań skrajnej prawicy, szybko okazało się, że skuteczność wpływu lewicy czy duetu trzeciej nogi na decyzje polityczne przestała odgrywać jakąkolwiek postępową rolę kształtującą naszą przyszłość.
W mediach głównym tematem wakacyjnych opowieści stały się listopadowe wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych. Zainteresowanie to gwałtownie wzrosło, kiedy centrysta Biden z nożem przystawionym do gardła i spodniami wokół kolan w końcu ogłosił, że wycofuje się z kampanii prezydenckiej.
Obie główne siły naszego teatrzyku politycznego – PO i PiS, ugrupowanie rządowe i opozycja – już wcześniej wyraziły swoje sympatie, stawiając na zwycięstwo innego z dwóch dominujących kandydatów obu największych partii amerykańskich: Republikanina Donalda Trumpa oraz obecnie sprawującej stanowisko wiceprezydenta Kamali Harris (która formalnie nie ma jeszcze statusu kandydata Demokratów).
Kto z nich ma większe szanse na zwycięstwo? Prognozy przypominają trochę ryzyko związane z grą w ruletkę, gdzie można m.in. obstawiać alternatywnie, ale też jednocześnie obu kandydatów – jak dwa różne kolory. PO tradycyjnie trzyma z demokratycznym kandydatem, PiS darzy zaufaniem Trumpa. Czy wygra Polska, jeśli obstawimy jednocześnie obu kandydatów? Nie, nie wygra! Może nawet przegrać. Wygra co najwyżej jedna z głównych partii.
Wokół prognoz opartych na wynikach sondażowych zwycięzców zawsze powstaje zbyt wiele dezinformacji. Po pierwsze, przy marginesie błędu +/- 3 punkty procentowe równie dobrze wynik można interpretować, jako na dwoje babka wróżyła. Po drugie, wynik sondażu na próbie ok. tysiąca badanych w warunkach demografii USA można co najwyżej uznać za przelotną foto-chwilę bądź urabianie preferencji wyborczych. Nie mają one większego znaczenia z bardzo wielu powodów (np. są eksponowane, jeśli dają korzystny wynik, a powstawały na zamówienie w celu odwrócenia niekorzystnego trendu). Wreszcie po trzecie, wynik ogólnokrajowego sondażu dotyczy elektoratu jako całości, a nie poszczególnych stanów – zwłaszcza tych kilku kluczowych, w których wynik nie jest stabilny. Sondaże nie mają więc większego znaczenia w wyborczym systemie USA, gdzie decydujące znaczenie mają elektorzy, a nie wyborcy w kilku tzw. stanach obrotowych. Prezydent nie musi wygrywać wyborów, mając większość głosów wyborców, tak samo jak partia PiS, która zdobyła najwięcej głosów wyborców, ale nie na tyle, żeby uzyskać wotum zaufania przy ustanowieniu rządu. Mój wniosek jest taki, że można sobie spokojnie te sondaże odpuścić, dopóki nie wykształci się bardziej wyraźny trend przewagi i nie powstaną fachowe prognozy.
Jeśli przełożyć ten mechanizm na naszą praktykę polityczną, w wyniku zero-jedynkowego rozstrzygnięcia formalnym zwycięzcą będzie zawsze tylko jedna partia mająca ambicję uosabiać bądź centrum polityczne, bądź populistyczną prawicę.
Patrząc z punktu widzenia lewicy, poszukiwanie pozytywnych rozwiązań w przypadku Trumpa nie ma sensu. Jego program polityczny jest dokładnym przeciwieństwem wartości określających poglądy lewicowe. Druga administracja Trumpa oczywiście też będzie katastrofą, zwłaszcza dla mniejszości i młodych ludzi.
Inaczej nieco wyglądają wnioski w przypadku Kamali Harris. Jeśli kandydatka Demokratów na prezydenta – co jest bardzo prawdopodobne – uzyska nominację, media zostaną natychmiast zbombardowane artykułami o pierwszej ciemnoskórej kandydatce na prezydenta, jak też jej dwóch twarzach.
W latach swojej kariery 59-letnia Harris zbudowała sobie wizerunek paralewicowy dzięki postępowym reformom, nakierowanym na biednych niebiałych. Tak było na samym początku, w 2004 roku, kiedy została wybrana na prokuratora okręgowego San Francisco i obiecała, że nigdy nie wymierzy kary śmierci. Przeciwstawiła się tym samym własnej partii, policji w swoim mieście i znosiła publiczne upokorzenia, aby przeciwstawić się reakcyjnym żądaniom.
W czasie, gdy później pełniła funkcję prokuratora generalnego Kalifornii, przyjęła szereg postępowych stanowisk. Sprzeciwiała się kampanii antygejowskiej, pomagała bronić Obamacare w sądzie, wspierała starania nieudokumentowanych imigrantów o licencję prawniczą, miała również godne szacunku osiągnięcia w przeciwstawianiu się nadużyciom korporacyjnym. W swojej autobiografii pt. Prawdy, które nas łączą, z 2019 roku, zaprezentowała się też jako orędowniczka rasowych rodzin, legalizacji marihuany i reformy sądownictwa.
Problem z Harris polega na tym, że jeśli to nie jest wizerunkowa falsyfikacja, to co najwyżej tylko półprawda. Dorastała bowiem na wysokiej społecznej półce z kremem, w śmietance społecznej, w rodzinie profesorów z najlepszych uniwersytetów na świecie — Berkeley (matka) i Uniwersytet Stanforda (ojciec). Sama jest z wykształcenia prawnikiem. Powód, dla którego zaangażowała się w sprawy równości, ma mało wspólnego z jej bliskimi relacjami z Demokratycznymi Socjalistami Ameryki, a bardziej z tym, że kapitaliści z MFW martwili się skutkami narastających podziałów klasowych.
Jeśli bliżej przyjrzeć się jej życiorysowi, to okaże się również, że przez lata pracy na stanowisku prokuratora okręgowego nie stała na barykadzie w obronie postępu i reform – wręcz przeciwnie. Weźmy na przykład „masowe uzależnienie” – problem, który był gorący w USA przez większą część 2000 roku. Podczas pracy jako prokurator okręgowy w Kalifornii, Harris stała się znana z obrony niezwykle okrutnego prawa stanowego „trzech uderzeń” (przewidującego surowsze kary dla recydywistów).
Przez całą swoją karierę Kamala Harris była nazywana kobietą Obamy i choć było to raczej rasistowskie odniesienie do jej koloru skóry, to jednak porównanie to jest trafne w odniesieniu do jej polityki. Naśladowała podejście Obamy, dostarczając mu kilku znaczących postępowych zwycięstw, przyjemnej retoryki oraz niezłomnego unikania zmian strukturalnych. W połączeniu w wielu przypadkach było to dalekie od postępowej polityki.
Nie ulega wątpliwości, że w historii Harris jest wiele rzeczy, które mogą napawać optymizmem, począwszy od ścigania korporacyjnych trucicieli i wdrażania polityki zapobiegającej recydywie w przeszłości, a skończywszy na niedawnym niezłomnym sprzeciwie wobec administracji Trumpa i poparciu dla postępowej legislacji w Senacie. Nikomu jednak nie pomaga to, że uznanie jej pozytywów zniekształca jej wizerunek. Każdy polityk w USA – w tym najbardziej znany radykał lewicy Bernie Sanders – ma na swoim koncie zło i dobro. Ale w przypadku Harris to, co złe, często bezpośrednio podkopywało to, co dobre.
Powinno mieć dla nas znaczenie to, że Harris, zagorzała reformatorka amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości w sprawach karnych, nie tylko zrobiła niewiele, aby wprowadzić tę reformę w czasie swojej kariery prokuratorskiej. Popierała surową, represyjną politykę, która podważyła jej własną postępową retorykę w tej sprawie. Nie bez znaczenia powinno być to, że czasami robiła to niepotrzebnie, przyjmując nawet ostrzejsze stanowisko niż jej prawicowi oponenci. Wielokrotnie próbowała zamknąć w więzieniu niewinnego człowieka i bronić sfałszowanych zeznań.
W eseju The Two Faces of Kamala Harris (Dwie twarze Kamali Harris) w „Jacobin” Branko Marcetic przedstawia ją jako twarz Janusa. Oczywiście, jak przyznaje, poczyniła postępowe wysiłki, na przykład przeciwko korporacjom niszczącym klimat. Ale za każdym jej postępowym stanowiskiem idzie reakcyjna reforma. W jednej chwili z pasją wypowiada się przeciwko rasistowskiej polityce kryminalnej, a w następnej po kobiecemu broni surowej skali kar za drobne przestępstwa.
Mimo to jej zwrot w nowej roli prezydenta może być pozytywną rzeczą. W Polsce – gdzie jesteśmy całkowicie pochłonięci Trumpem (i Vancem) – prawdopodobnie nie do końca zrozumieliśmy, co z lewicowego wiatru wieje u Demokratów. Jeśli ten wiatr wieje wystarczająco mocno z lewej strony, możliwe, że zatrzepocze u Harris i… z powrotem również w Polsce.