logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński
UE i BRICS

Mój przyjaciel Czesław, zabijając emerytalną depresję, buszuje po różnych krajowych i międzynarodowych mediach społecznościowych i z czystej sympatii obdarza mnie od czasu do czasu ciekawymi informacjami. To, co przysłał mi ostatnio zacząłem czytać z większą uwagą i  głębszą refleksją. Otóż według danych World of Statistics członkami BRICS (nazwa organizacji jest połączeniem inicjałów państw: Brazylii, Rosji, Indii, Chin, Republiki Południowej Afryki, choć potem do organizacji przystąpiły jeszcze:  Egipt,  Etiopia, Iran i Zjednoczone Emiraty Arabskie) jest dziś ogółem dziewięć państw. Niby niewiele, ale ludność tych krajów liczy ogółem ponad 3,5 miliarda osób. To ponad 43% ludności świata. Formalnie zaproszonym do członkostwa państwem jest Arabia Saudyjska (36,5 mln), zaś oficjalnie aplikuje o przyjęcie jeszcze 18 państw, prawie wszystkie z pozaeuropejskiego i poza północnoamerykańskiego kontynentu. Jedynym europejskim państwem jest Białoruś, a Turcję (też aplikuje) trudno jednoznacznie przypisać.

Potem World of Statistics podaje, że członkostwem są zainteresowane jeszcze 23 państwa, wszystkie z Azji, Afryki i Południowej Ameryki, a wśród nich Nigeria (220 mln), Indonezja (blisko 280 mln), Wietnam (ponad 105 mln), Irak, Syria, Ghana i Peru. Ogółem należy lub chce należeć 51 państw. To liczba znaczna, choć jeszcze nie szokująca. Mimo woli nasuwa się refleksja, że zaczynamy dzielić się na świat białego człowieka i wielobarwny świat do niedawna nazywanym trzecim albo rozwijającym się. Poza BRICS pozostaje Europa, Stany Zjednoczone i Kanada, Australia, Japonia, Izrael. I jeszcze kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt państw o różnym potencjale demograficznym i ekonomicznym.

Oczywiście lekturze danych może towarzyszyć jedynie refleksja, może nawet spostrzeżenie tylko; podobne dane statystyczne nie mogą prowadzić do żadnych wniosków uogólniających o podziale świata czy zagrożeniu nowymi konfliktami. Refleksja jest przecież również taka, że wśród krajów członkowskich i aplikujących znajdują się państwa pozostające ze sobą w konfliktach, mające bardzo różne interesy ekonomiczne i różnorakie powiązania wzajemne. Czesław mocno mi jednak namącił w głowie, bo rysuje mi się z jednej strony wspólnota euroatlantycka, a z drugiej cała reszta. I jeszcze ta liczba chętnych, zdaje się, że do Unii Europejskiej rade byłyby przystąpić Serbia (to nie całkiem pewne, bo i Unia ma wątpliwości), Ukraina (w stanie wojny) i Mołdawia, a tę ostatnią chce poprzeć nawet Donald Tusk. To tak jakby do jednej knajpy masowo ciągnęli spragnieni klienci, a do drugiej podjeżdżali luksusowymi samochodami tylko nieliczni. Wybrani?

Może nie warto się tym przejmować, wspólnota euroatlantycka to wciąż najsilniejsze zgrupowanie ekonomiczno–militarne. Analizując udział USA i UE w światowym PKB to wspólnota ta ma plus minus 35% całości. BRICS żadnym ugrupowaniem jeszcze nie jest, może jest jedynie wyrażeniem woli, niczym więcej. Ale przyglądać się z uwagą toczącym się procesom chyba trzeba i warto. W końcu BRICS powołano w 2009 roku, zaledwie 15 lat temu, wtedy wszyscy machali ręką z lekceważeniem. Dziś trudno machać, a z lekceważeniem z pewnością nie. A ja mogę obiecać, że wszelkie otrzymywane od Czesława informacje analizować będę ze wzmożoną ostrożnością, by nie przerywać PT Czytelnikom błogiego spokoju i samozadowolenia.

Wybory landowe (krajowe) w warunkach federalnych Niemiec zawsze budziły większe zainteresowanie niż wybory lokalne gdziekolwiek w Europie i na świecie. Wynika to z kompetencji landów i zaangażowania znanych polityków w te wybory, a także z doświadczeń historycznych – bowiem odejście czy nawet zniszczenie realnego federalizmu w Niemczech wiązało  się z przejściem do dyktatury brunatnej lub czerwonej.

Po wygranej 1 września 2024 r. Alternatywy dla Niemiec (AfD) w Turyngii i jej wysokiego wyniku wyborczego w Saksonii wielu wyborców i obserwatorów ma poczucie wystąpienia trzęsienia ziemi. Trzymając się trzeźwych i powściągliwych prób oceny sytuacji, nie popadam w aż tak skrajne emocje.

Sięgam pamięcią do ustąpienia Konrada Adenauera i wyboru na kanclerza Ludwiga Erharda, a następnie do narastania nastrojów politycznych w latach 60-tych w NRF/RFN, kiedy to w 1966 roku NPD (Narodowa Partia Niemiec) odniosła szereg sukcesów w wyborach landowych. Ale też niebawem powstała Wielka Koalicja CDU-SPD, by w  przeciągu trzech lat ustąpić historycznej, nowej koalicji socjaldemokratów z liberałami. Tamta Republika Bońska miała pewne mechanizmy polityczno-prawne z nadania aliantów zachodnich, a także z rozwijającego się państwa prawnego (Rechtsstaat). Dochodziły do tego mechanizmy działalności Urzędu Ochrony Konstytucji i obrony przed ekstremalnymi siłami politycznymi, działającymi zarówno legalnie jak i nielegalnie. W dzisiejszych czasach, w warunkach presji gospodarczej, imigranckiej i sytuacji związanej z wojną ukraińsko-rosyjską, jest to jeszcze bardziej skomplikowane.

Rzeczywiście są niepokojące elementy związane z zachowaniami AfD. Jak na przykład magazyn „Compact”, którego wydawca Jürgen Elsässer otwarcie życzy klęski w Ukrainie Amerykanom, Brytyjczykom i Polakom, przyznaje się do popierania Putina i włącza się do propagandy Kremla (wywiad z rzeczniczką rosyjskiego MSZ Marią Zacharową). Po próbach zawieszenia działalności magazynu, jego wydawca odwołuje się do orzeczenia Federalnego Sądu Administracyjnego, który na warunkowe wydawanie tego pisma zezwolił… Na tym tle chyba niedoceniane jeszcze są groźby AfD dotyczące możliwego w przyszłości – ich zdaniem – wyjścia Niemiec z UE (dexit).

Głosy uzyskane przez AfD dają jej status tzw. mniejszości blokującej (Sperrminorität), co pozwala na wpływ  m.in. na nominacje sędziów. Skrajnie prawicowi przedstawiciele obu landów obejmą też miejsca w Bundesracie; należy jednak przy tym realnie patrzeć na znaczenie polityczne tych landów oraz liczbę ich ludności.

AfD straszy też CDU możliwymi układami koalicyjnymi ze skrajną lewicą, co miałoby prowadzić do upadku tej partii.

Jedną z odmian radykalizmu, ale po lewej stronie, jest działalność Sahry Wagenknecht (ur. 1969), poprzednio w PDS, następczyni NRD-owskiej SED, a potem związanej z partią lewicy Die Linke. Przez szereg już lat w swojej działalności parlamentarnej i medialnej Sahra Wagenknecht znana była nie tylko ze względu na daleko posunięte postulaty lewicowe, ale i z egzotycznej urody (jest córką Irańczyka i Niemki), a także z małżeństwa z bardzo znanym politykiem, błyskotliwym, acz kapryśnym, w 1990 roku socjaldemokratycznym kandydatem na kanclerza – Oskarem Lafontaine (ur. 1943).

Po ostatnich wyborach jej Sojusz (Bündnis Sahra Wagenknecht) również ma zdolność koalicyjną w Saksonii i Turyngii. Decyzje w tej sprawie są obciążone, jak i w przypadku pozostałych partii, politycznym ryzykiem wejścia we współpracę z  AfD.  Zwłaszcza zwolennicy Sojuszu obawiają się negatywnych skutków decyzji o takiej koalicji w perspektywie kolejnych najbliższych wyborów – w Brandenburgii 22 września br.  Wyborcy będą więc oczekiwać m.in., na ile deklaracje przedwyborcze, z kordonem sanitarnym i murem wobec prawicowych radykałów, zostaną potwierdzone w obliczu szansy dojścia do władzy.

Sama Wagenknecht nie waha się powoływać na renomowane źródła w stosunkach międzynarodowych, amerykańskie i izraelskie, by dowodzić, że to USA i Wielka Brytania zablokowały możliwość kompromisu ukraińsko-rosyjskiego, dopuszczając do wybuchu konfliktu. Z drugiej strony zwraca się uwagę, mimo dotychczasowych stereotypów dotyczących tej nowej Róży Luksemburg (jak niektórzy chcieliby ją promować), na ewolucję programu gospodarczego Sojuszu i zbliżenie do średnich przedsiębiorców.

Niektórzy analitycy w Polsce (m.in. Anna Kwiatkowska z OSW) zwracają uwagę na generalne umocnienie w dzisiejszych Niemczech antyamerykanizmu, izolacjonizmu oraz poglądów i nastrojów odchodzących od więzi transatlantyckich.

Dodam, ze część sił politycznych Niemiec strzela sobie bramkę samobójczą, zapominając, że szanse na zwycięstwo Ukrainy oznaczałyby odsunięcie zagrożeń od Niemiec przez kolejne państwo frontowe powiązane sojuszem z Zachodem, ale graniczące z Rosją.

Nawet po tymczasowym odtrąbieniu klęski demokracji niemieckiej, w krajobrazie politycznym landów nie należy lekceważyć możliwości dwóch wielkich partii ludowych: CDU i SPD, nawet tymczasowo słabnącej. Ani ich możliwości politycznych, w tym ostatniej chyba szansy bardzo zdolnego polityka i świetnego mówcy CDU, Friedricha Merza, zostania kanclerzem po przyszłorocznych wyborach do Bundestagu.

A co na to politycy polscy? Niektórzy z nich potrafią tylko forsować astronomiczne sumy roszczeń reparacyjnych, co jest wodą na młyn ekstremistów politycznych w Niemczech…  Czy kontakty byłego ambasadora RP w Berlinie z profesorem filozofii z AfD były wypadkiem przy pracy?

Relacje polsko-niemieckie po trudnych okresach poprawiały się, gdy stawały się kontaktami nie tylko polityków i dyplomatów, ale i intelektualistów, przedstawicieli nauki, biznesu oraz znaczących przedstawicieli mediów. Ale to już inne sfery zagadnień…

Na razie mamy wyniki wyborów w Saksonii i Turyngii, ale zaczekajmy jeszcze na wieczór wyborczy w Brandenburgii 22 września br. – landzie bardzo ważnym dla relacji polsko-niemieckich.

Dr Bogdan Wrzochalski jest emerytowanym dyplomatą w randze radcy-ministra w MSZ, b. chargé d’affaires RP w Bratysławie w latach 2007-2008

Od morza do Tatr wstrząs: deficyt budżetu państwa na rok 2025 zaplanowano w wysokości 289 miliardów złotych! Opozycja wieszczy upadek państwa, popierający Koalicję są zaskoczeni, obojętni tacy pozostają. Tymczasem projekt ustawy budżetowej jest pełen plusów, minusów i kontynuowania zaszłości.

Co mi się podoba? To, że obecny rząd przekłada z tylnej kieszeni do przedniej to, co poprzednie w tej tylnej chowały. Czyli spłaca 28,5 mld zł zadłużenia Funduszu COVID-19 i 34,7 mld zł zadłużenia Polskiego Funduszu Rozwoju. Czyli włącza do budżetu 63,2 mld zł, które poprzednicy poza nim ukrywali.

Co mi się mniej podoba? To, że ewentualne nieprzekroczenie konstytucyjnego limitu 60 proc. PKB długu publicznego osiąga się taka samą kreatywną księgowością, jak robili to poprzednicy: do 60 proc. krajowego limitu zbliża się nie zadłużenie skarbu państwa, a całego sektora finansów publicznych.

Nie podoba mi się też kontynuowanie (ba, rozszerzone!) finansowania socjalnego: nie tylko 800+, ale i babciowe plus parę innych. Do 13. i 14. emerytury mam stosunek ambiwalentny: jako emerytowi coś mi tam skapnie, jako ekonomiście ciarki po plecach mi przechodzą (a część komentarzy jest mało dyplomatyczna).

Bardzo mi się nie podoba totalny chaos w kwestiach mieszkaniowych. Czyżby nikt w rządzie nie widział statystyk cen nieruchomości i ich dynamiki przy poprzednim kredycie na 2 procent? Nikt nie ma pomysłu już nawet nie na rozwiązanie problemu, ale chociaż jego złagodzenie? O Narodowym Funduszu Zdrowia nawet nie chce się pisać. Beczka bez dna i totalnie bez pomysłu, jak to choć odrobinę usprawnić.

Ambiwalentny stosunek mam też do wydatków na obronność. W obecnej sytuacji geopolitycznej, przy naszym położeniu musza one rosnąć – to oczywiste. Tylko warto zastanawiać się, na co się wydaje. W grudniu 1906 roku wszedł do służby brytyjski pancernik HMS „Dreadnought”. Konstrukcja rewolucyjna – przede wszystkim miał artylerię główną jednego kalibru. Jego poprzednicy mieli działa dwóch kalibrów, co wpływało na siłę ognia i powodowało konieczność dywersyfikacji amunicji.

Co to ma z nami wspólnego? Polska dysponuje obecnie czołgami T-72 oraz PT-91, niemieckimi Leopardami w wersjach 2A4, 2A5 oraz 2PL, koreańskimi K2 Black Panther oraz amerykańskimi M1A1FEP Abrams. Uzbrojenie główne po kolei: T-72 oraz PT-91 – armata 125 mm; Leopard – 120 mm; K2 – 120 mm, Abrams – 105 mm. Czyli ileś różnych pocisków, o częściach zamiennych nie wspominając.

W 2025 r. na obronność ma pójść 187 mld zł, z czego część na Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych – czyli zakup śmigłowców Apache Guardian i kontrakty z Koreą Płd. Te ostatnie to temat na niejeden artykuł. Ale wracając do czołgów – trzeba produkować kilka rodzajów amunicji, a tymczasem mamy kłopot z pociskami kal. 155 mm. Dlaczego? Nasze fabryki nie dają rady z produkcją potrzebnej ilości amunicji, a nie każdy zagraniczny dostawca zgadza się nam ją dostarczać. Czy w budżecie są pieniądze na zwiększanie mocy produkcyjnych fabryk amunicji – to jedno z wielu pytań, które ciśnie się na usta w kontekście wydatków obronnych.

Dużo było o wydatkach. A dochody? Wygląda na to, że nikt specjalnie się nie zajmował szukaniem dodatkowych ich źródeł. Gdyby tak miało być dalej, zadomowimy się w unijnej procedurze nadmiernego deficytu.

Autor jest redaktorem Gazety Giełdy i Inwestorów „Parkiet”

 

– To była pomyłka, błąd – objaśniał Tusk swoją kontrasygnatę pod wyznaczeniem neosędziego Krzysztofa Wesołowskiego na przewodniczącego zgromadzenia sędziów Izby Cywilnej SN. Premier tłumaczył się, że podpisuje dziennie setki dokumentów, że nie spostrzegł…  a jego najbardziej zaufany urzędnik w kancelarii Maciej Berek (który, według premiera, jest niezwykle kompetentny, no… prawie geniusz organizacji pracy i legislacji) „nie dostrzegł polityczności sprawy”.

Tusk ocenił, że „konsekwencje tego podpisu nie są jakoś szczególnie istotne” i apelował, aby nie robić ze sprawy „katastrofy”.  Otoczenie premiera natychmiast rzuciło się do studiów telewizyjnych, prześcigając się w zapewnieniach, że właściwie nic się nie stało. Że Krzysztof Wesołowski to w sumie niekontrowersyjny sędzia. Że będzie tylko przewodniczył zgromadzeniu sędziów Izby Cywilnej podczas wyborów jej przewodniczącego. Że i tak neosędziowie mają w Izbie Cywilnej większość, więc wybraliby, kogo uznaliby za słuszne, niezależnie od „pomyłki” premiera. Że walka o praworządność będzie trwała…

Obywatele naszego kraju nie muszą wnikać w niuanse batalii o sędziów, o funkcjonowanie KRS, praworządność. Ale każdy średnio rozgarnięty Polak rozumie, co się stało. Donald Tusk swoim podpisem uprawomocnił wszystkie inne decyzje Krajowej Rady Sądownictwa, potwierdził niekwestionowany status neosędziów, przyznając rację Andrzejowi Dudzie, że sędzia to sędzia; nieważne, że wskazała go nielegalna KRS, ważne, że prezydent go mianował. Pokazał nieprzyzwoity gest wszystkim obywatelom, którzy przez osiem lat, dzień i noc, w niekończących się manifestacjach demonstrowali swój sprzeciw wobec łamania prawa w Polsce.

Być może premier uznał, że nie ma innego wyjścia z klinczu w sprawie neosędziów i neo-KRS, niż uznać realia? I że trzeba przyspieszyć proces przywracania normalności, raz jeszcze łamiąc prawo? Bo wartości wartościami, a pragmatyka sprawowania władzy to co innego. Dzień przed wydaniem przez prezydenta postanowienia w sprawie K. Wesołowskiego, Tusk wysłał pismo do prezydenta, wnioskując o jego zgodę na kandydaturę Piotra Serafina na komisarza UE. I chyba tym samym podpisał się – nawet jeśli w treści pisma powołał się na inną podstawę prawną – pod pisowską ustawą o rozszerzeniu kompetencji prezydenta na sprawy europejskie, ewidentnie sprzeczną z Konstytucją. Może jakieś inne, makiaweliczne, lecz teleologiczne, motywy przyświecały premierowi?

Najbardziej obawiam się tego, że Donald Tusk powiedział prawdę. Że faktycznie nie wiedział, co podpisuje, a jego „niezwykle kompetentny” minister z kancelarii nie wiedział, co oznacza kontrasygnata premiera na prezydenckim postanowieniu wyznaczającym neosędziego. Bo jeśli prawie genialny urzędnik „nie dostrzegł polityczności sprawy”, to co mówić o innych ministrach i urzędnikach, tych mniej genialnych?

 

Pogrzeb doktora Zdzisława Góralczyka – byłego ambasadora RP w Chinach i długoletniego prezesa Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Chińskiej zgromadził kilkadziesiąt osób. To zrozumiałe, Zdzisław miał 88 lat. W tym wieku grono potencjalnych uczestników takich smutnych uroczystości maleje z każdym rokiem. Rodzina, kilku ambasadorów z dawnej „starej gwardii”, trochę nieznanych bliżej osób. Pogrzeb uświetnił swoją obecnością Ambasador Chin w Polsce, na czołowym miejscu postawiono okazały wieniec od chińskich władz, upamiętniający zasługi Zmarłego dla rozwoju współpracy polsko-chińskiej i szacunku dla pełnionych przez Niego funkcji. Nie zauważyłem, niestety, żadnej oznaki pamięci ze strony polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w którym Zdzisław Góralczyk pracował prawie całe życie. W Chinach, jeśli dobrze zapamiętałem jego opowieści, spędził jako polski dyplomata 25 lat. Nie pojawił się najniższy nawet rangą przedstawiciel tego resortu, nikt nie przemawiał „w imieniu…”, nie dostrzegłem skromnej choćby wiązanki kwiatów. Rzadko zaglądam do gazet, mogłem więc nie zauważyć nekrologu od MSZ, choć zapewne go nie było. Nie pojawił się także reprezentant urzędu Prezydenta RP, który tak mocno dba o swoje prerogatywy przy mianowaniu ambasadorów.

Gdy obserwowałem ten zadziwiający brak szacunku ze strony urzędu mieniącego się być znawcą i strażnikiem protokołu dyplomatycznego, czyli po prostu dobrego wychowania, przypomniałem sobie znaczenie, jakie Chińczycy przywiązują do etykiety. A nauczyłem się tego od Zdzisława, wówczas skromnego sekretarza naszej Ambasady w Pekinie.

Było to pod koniec lat 70. ubiegłego wieku. Zostałem współprzewodniczącym mieszanej komisji polsko-chińskiej do spraw współpracy naukowo-technicznej i poleciałem ze swoją pierwszą wizytą do tego kraju. Chyba w 1979 r., bo z pewnością posiedzenie komisji odbywało się już po III Plenum KC KPCh, na którym Deng Xiaoping zainicjował nowy rozdział w dziejach Chin, mówiąc: „nieważne, czy kot biały, czy szary, ważne by łowił myszy”. Kończył się niesławnej pamięci okres rewolucji kulturalnej i Chiny wkraczały na ścieżkę, która zaprowadziła to państwo na medalowe podium światowej gospodarki. Pekin był jeszcze miastem hutungów, cudzoziemcy mogli mieszkać w jedynym wyznaczonym dla nich hotelu, ubóstwo było widoczne na każdym kroku.

W kwestiach nauki i techniki to my byliśmy nauczycielem, a oni tylko pilnymi uczniami. Współpraca ta była zresztą przez wiele lat uśpiona, ograniczała się do rytualnych gestów. Wyrazem stagnacji był fakt, że przez kilka lat wciąż odbywała się XIV sesja komisji, a w jej ramach kolejne posiedzenia. Po ceremonialnym rozpoczęciu przewodniczący delegacji chińskiej zapytał; czy kontynuujemy XIV sesję, a nasze posiedzenie jest tylko kolejnym spotkaniem, czy też będzie to sesja XV. W istocie pytano nas, czy jesteśmy za przyspieszeniem, czy za utrzymywaniem zamrożenia. Odpowiedź była jasna, bo byliśmy za rozwojem, ale Zdzisław szepnął: „Poproś o przerwę”. Podczas niej wyjaśnił, że dla Chińczyków zwlekanie z odpowiedzią jest oznaką szacunku, etykiety właśnie, widocznie zadali tak mądre pytanie, że musimy się nad nim zastanowić. Jeśli tak, to poprosiłem o przerwę do wieczora, a potem do rana. Rano powiedziałem: XV. Teraz ja zadałem pytanie: czy sporządzamy protokół w języku rosyjskim, jak dotychczas, czy w językach narodowych? Chińczyk poprosił o przerwę, potem o kolejną. Następnego dnia powiedział: w narodowych. Trochę to trwało, ale z dobrym skutkiem.

Funkcję współprzewodniczącego tej Komisji pełniłem dziesięć lat. Obserwowałem fenomenalny rozwój Chin i ich sukces w rywalizacji o czołowe miejsce w światowej polityce i gospodarce. Także w nauce i technice. Miałem wielu przyjaciół w Chinach, odwiedziłem ten kraj w sumie około 20 razy. Podczas jednej z bardziej bezpośrednich rozmów mój chiński przyjaciel, nieżyjący już niestety, Guo Zhenglin, powiedział: „Chińczycy cię lubią, bo znasz etykietę”. Znał ją przede wszystkim Zdzisław, ja tylko wykorzystałem jego sugestię.

Tę opowieść i te słowa chciałbym zadedykować śp. Ambasadorowi Góralczykowi, z którym potem przez wiele lat działaliśmy w TPP-Ch, a którego pożegnałem miesiąc temu na warszawskiej Wólce. Dobrze byłoby, gdyby jakiś wniosek wyciągnęli z tego też dygnitarze kreujący polską politykę, nie tylko zagraniczną. Etykieta, panowie, etykieta.

Fot. Parada tańca smoka podczas Chińskiego Nowego Roku. Autor: Scopio, Noun Project (CC BY-NC-ND 2.0)

Liczby 538 i 270 są magiczne. Do zwycięstwa w wyborach prezydenckich w USA niezbędne jest uzyskanie dwustu siedemdziesięciu z ogólnej liczby 538 głosów elektorskich. W sondażach jak na razie Kamala Harris ma ich 210, podczas gdy Donald Trump – 218 (zob. mapę interaktywną).

Ameryka, niezależnie od tego, że oczekujemy od niej wyboru lidera świata, wybiera (czemu nie należy się dziwić) prezydenta dla siebie. Prezydenta, który zajmie się krajem i jego problemami. Na tym zresztą polegał fenomen MAGA (Make America Great Again), czyli deklaracji przywrócenia Stanom Zjednoczonym ich dawnej świetności.

Jak na razie wygląda na to, że duet Harris&Walz obiecuje prawie to samo co MAGA — tyle że demograficznie, etnicznie i ekonomicznie innej grupie wyborców. Trump przemawiał do pokolenia innej generacji i obiecywał powrót Ameryki, która już dawno przeminęła z wiatrem. Natomiast, dla tych, którzy patrzą w przyszłość, zwłaszcza w świetle niedawno ogłoszonych przez Kamalę Harris priorytetów gospodarczych, to właśnie polityka przyszłości oraz czysto wewnętrzne doświadczenie polityczne i gospodarcze Tima Walza powodują,  że w oczach opinii publicznej to tandem Demokratów jawi się jako politycy, którzy wreszcie zajęli się najbardziej istotnymi sprawami tej najszerszej liczebnie i niepokojąco ubożejącej grupy – tych, którzy dzięki ciężkiej pracy wchodzą lub starają się utrzymać w obrębie klasy średniej. To właśnie krytykowane (nawet przez „Washington Post”, jako populistyczne) obietnice ulg podatkowych, wsparcia w kupnie pierwszego domu, bezpłatnej insuliny i innych niskich pod względem kosztów świadczeń medycznych zdają się przechylać szalę na stronę duetu H&W.

Niestety, obawiam się, że o ostatecznych wynikach zadecyduje prosta arytmetyka i demografia bazy wsparcia. Trump będzie wspierany przez zwolenników MAGA i wielkie pieniądze szukające obniżek podatków i silnej roli we wpływaniu na politykę gospodarczą. Harris i Walz – przez niższe spektrum klasy średniej i młodą populację. O wyniku zdecydują dwie zmienne: która grupa wyborców będzie liczniejsza i czy w ogólnym rozrachunku liczniejsi będą zwolennicy MAGA, czy Harris i Walza w stanach, które mają największe liczby głosów elektorskich. Przeanalizujmy to zatem:

Baza poparcia dla Trumpa to: 1) zwolennicy populistycznej retoryki byłego prezydenta. Grupa jest bardzo lojalna i silnie zmotywowana. Konsekwentnie pojawiali się w dużej liczbie podczas wyborów; 2) zamożni ludzie i wielkie korporacje – czyli ci, którzy opowiadają się za obniżkami podatków i deregulacją i zwykle popierają Trumpa w jego polityce gospodarczej.

Baza wsparcia Harris-Walza to: 1) niższa klasa średnia: grupa skoncentrowana na problemach nierówności ekonomicznych, równości praw, dostępu do opieki zdrowotnej i edukacji; oraz 2) młodsze pokolenia skłaniające się ku bardziej postępowym poglądom i szukające zmian.

Wprawdzie liczbowo, w porównaniu z bogatszymi osobami, niższa klasa średnia i młodzi wyborcy stanowią większą część elektoratu, ale kluczowa – jak zawsze – jest  frekwencja wyborcza, zwłaszcza w stanach z wysoką liczbą głosów elektorskich. Historycznie rzecz biorąc, starsi i zamożniejsi wyborcy mają wyższe wskaźniki frekwencji. Zatem to wiedza, umiejętności, entuzjazm i wysiłki mobilizacyjne obu kampanii, a zwłaszcza demokratycznej, do zaktywizowania i przekonania do siebie swojej bazy będą decydującym czynnikiem w określeniu ostatecznego wyniku.

A co do świata czekającego na charyzmatycznego i silnego przywódcę międzynarodowej społeczności, to czas pokaże, czy to miejsce zajmie duet H&W.

 

 

Jakie było pierwsze skojarzenie po zapowiedzi premiera o zgłoszeniu polskiej kandydatury do organizacji letnich Igrzysk Olimpijskich? Myśl to zuchwała!

Zuchwała pomijając nawet dzisiejszy stan polskiego sportu (ten przecież za ponad dwadzieścia lat może zmienić się na lepsze), bowiem igrzyska to ogromne, strasznie drogie, idące w miliardy nie tylko złotych, przedsięwzięcie.

Już starając się na samym początku, trzeba mieć mnóstwo środków na projekty, promocję, agitację. Ale to dopiero wstęp. Wielkie pieniądze musiały dołożyć kraje już posiadające dobrą infrastrukturę sportową. Zakładając, że miejscem polskich igrzysk będzie Warszawa, my tej infrastruktury – na tle miast, które gościły tę wielką imprezę – zwyczajnie nie mamy. Na przykład Stadion Narodowy nie ma bieżni, więc nie nadaje się na miejsce lekkoatletyki, królowej sportu, cokolwiek by powiedzieć – najważniejszej podczas igrzysk. A hale sportowe? Przecież do koszykówki, siatkówki czy piłki ręcznej potrzeba obiektów nie cztero- czy pięciotysięcznych, ale znacznie większych. Nie wspominając już o innych dyscyplinach.

A pieniądze potrzebne są nie tylko na obiekty, także na to, by to wszystko dobrze się kręciło, sportowcy, oficjele i kibice byli zadowoleni. Hotele, wyżywienie, komunikacja, lotniska, system informatyczny. To ogromne, przepotężne wyzwanie. Straszliwe, wręcz horrendalne sumy. Nawet jeśli organizacyjnie jakoś się z tym uporamy, to nas po prostu na to nie stać. I tyle.

Jasne, zawsze można powiedzieć, że Polak potrafi. Pieniądze się znajdą, a przeprowadzenie takiej imprezy wzmocni prestiż naszego kraju. W radosnym uniesieniu warto jednak przypomnieć, że kilka miast — na czele z Montrealem i Atenami — spłacało długi związane z organizacją igrzysk wiele lat po zgaśnięciu znicza. W stolicy Grecji, ojczyźnie olimpiad, do dziś straszą ruiny postawionych na tę jedną imprezę obiektów. Pewnie, że można zrobić mądrzej niż Grecy, błysnąć, pokazać się światu. Tylko jakim kosztem?

Piotr Serafin zostanie komisarzem UE do spraw budżetu. Bez wątpienia Donald Tusk, który z ramienia Europejskiej Partii Ludowej uzgadniał obsadę najwyższych unijnych funkcji po czerwcowych wyborach, już dawno to ustalił z Ursulą von der Leyen. Ostatecznie w dużej mierze dzięki niemu uzyskała ona funkcję przewodniczącej Komisji Europejskiej na kolejną kadencję.

Nie będzie się więc przejmował dąsami Andrzeja Dudy. Wyraził chęć spotkania się z głową państwa w celu konsultacji tej decyzji, ale jest to przejaw elegancji, a nie zgoda na uruchomienie procedury, którą liczące się z możliwością przegranej PiS w ostatniej chwili wpisało do ustawy (zresztą z inicjatywy samego Dudy). To akurat mi się podoba. Wszystkie organy państwa muszą działać na podstawie prawa, a Konstytucja nie daje prezydentowi żadnych prerogatyw w procesie wskazywania polskich kandydatów na funkcje w UE. Gdyby nawet – sprowadzając rzecz ad absurdum – wyobrazić sobie wystosowanie formalnego wniosku na Krakowskie Przedmieście 48/50 i sprzeciw lokatora znajdującego się tam Pałacu, to taka decyzja wymagałaby kontrasygnaty premiera. A skoro ten z pewnością by jej odmówił, to utknęlibyśmy w zawieszeniu, a Komisja zostałaby powołana bez jej polskiego członka. Okazałoby się zapewne, że całkiem dobrze funkcjonuje i w takim składzie – co być może na nowo wywołałoby dyskusję o ograniczeniu liczby komisarzy. Zgodnie z traktatem powinna ona liczyć 15 osób, a jej rozdęcie jest tylko wynikiem ambicji każdego rządu, by móc kogoś wskazać (do traktatu wpisano furtkę, która to umożliwia). Jak zazwyczaj, prowizorka okazała się trwała, zaś główny wykonawczy organ Unii Europejskiej konstruuje się z nadmiernym rozdrobnieniem tek; z naddatkiem o dwanaście.

W kwestii komisarza Duda nie byłby groźny. Nie miałby nawet pojęcia, kogo zaproponować w zamian. Nie ma też żadnej dźwigni, której mógłby użyć w celu zablokowania kandydata Rady Ministrów. Napisałby protest do von der Leyen? Z pewnością bardzo by się nim przejęła. Ale uznanie legalności tej procedury prowadziłoby do precedensu. Przy nominacji sędziego Trybunału Sprawiedliwości UE prezydent mógłby już się upierać, lansując kogoś na miarę Mariusza Muszyńskiego lub Bogdana Święczkowskiego.

Jeśli chodzi o samą kandydaturę Serafina, to widzę jednak parę wątpliwości. Nie odmawiam mu znajomości spraw europejskich, jest tu wysokiej klasy fachowcem. Jednak Komisja nie jest – wbrew temu, co zarzucali jej politycy PiS – gronem biurokratów. Nominat Tuska będzie musiał zasiąść wśród byłych premierów, ministrów, polityków z pierwszego rzędu w państwach członkowskich czy wielkich działaczy gospodarczych, jak np. Thierry Breton (Bull, Thomson, France Télécom, AXA). Sam jest zaś po prostu dobrym urzędnikiem. Byłby świetnym kandydatem na szefa którejś z Dyrekcji Generalnych. Czy odnajdzie się w roli politycznej, czy będzie w stanie przeciwstawiać się doświadczonym wygom? Nie chodzi tylko o umiejętność prowadzenia zakulisowych gier, ale przede wszystkim o rozumienie polityki i historycznego momentu.

Można też mieć zastrzeżenia do jego bardzo ścisłych związków z Tuskiem. Komisarz musi być niezależny, także – a może przede wszystkim – od rządu państwa, które go wydelegowało. Ma zakaz przyjmowania instrukcji, podpowiedzi i podszeptów ze swojej stolicy. Czy łatwo będzie mu zerwać podporządkowanie wobec swojego wieloletniego patrona?

Zaskakująca jest też wybrana dla niego teka. Tusk mógł zażądać każdego portfolio. Wcześniejsze przecieki wydawały się sensowne – bezpieczeństwo i obrona w czasach wojennej zawieruchy i spodziewanego „odstraszania” i „powstrzymywania” po zakończeniu interwencji Putina w Ukrainie; albo rozszerzenie m.in. o Ukrainę. W tej ostatniej sprawie polski komisarz zależny od Tuska może nawet działać kontrproduktywnie. Wiadomo, że po przyjęciu naszego wschodniego sąsiada relacje finansowe w UE się zmienią, być może zostaniemy płatnikiem netto. Raczej to nie nastąpi w ciągu kadencji Serafina; ale w czasie obowiązywania kolejnych tzw. Wieloletnich Ram Finansowych (2028-2034), kto wie? A ten plan unijnych wydatków i dochodów zostanie opracowany przy walnym udziale komisarza do spraw budżetu.

I na koniec: źle, że Tusk nie posłuchał apelu von der Leyen i nie zgłosił dwójki kandydatów (obu płci). W sytuacji, gdy środowiska kobiece nabierają nieufności do Koalicji 15 Października co do jej intencji i sprawczości w ważnych dla nich kwestiach, lepiej było nie stawać po stronie dziadersów i mizoginów.

Tusk w swojej polityce kadrowej ma inklinacje do wyciągania królików z kapelusza. Stanowiska państwowe i rządowe (i – jak widać – unijne) nie są dla niego ukoronowaniem wcześniejszej pracy publicznej, najwyraźniej bardziej wierzy własnej intuicji. Tak było na przykład ze znalezioną w gdańskim ratuszu Katarzyną Hall, z której uczynił ministrę edukacji, czy z urzędniczką śląskiego Urzędu Marszałkowskiego Elżbietą Bieńkowską, ministrą rozwoju regionalnego i jedną z poprzedniczek Serafina w Brukseli (oboje są na zdjęciu powyżej). Do tej pory generalnie słabo mu to wychodziło, tak znajdowani protegowani raczej nie okazywali się wybitnymi piastunami powierzanych im funkcji. Czy tym razem prestidigitator zamiast królika z kapelusza wyciągnął asa z rękawa? Zobaczymy.

Rosja, pod nazwą ZSRR, była sportowym mocarstwem. Do Paryża sportowcy z tego kraju zdobyli na letnich olimpiadach łącznie 1624 medali. Więcej nagród  (2 629) wywalczyli tylko atleci z USA. Ale Stany Zjednoczone uczestniczyły w dwudziestu ośmiu olimpiadach, nieprzerwanie od 1896 roku (za wyjątkiem igrzysk 1980 w Moskwie), natomiast Rosja/ZSRR – tylko w dwudziestu, gdyż Moskwa wysłała ekipę dopiero do Helsinek w 1952, po czterdziestoletniej przerwie. Od 1952 r. aż do rozpadu ZSRR zawodniczki i zawodnicy „sbornej” na każdej olimpiadzie przodowali w liczbie medali.

Współczesny wysokowyczynowy sport olimpijski jest nie tylko bardzo dochodowym produktem komercyjnym. Wbrew wzniośle głoszonym ideom współzawodnictwo ekip pod flagami narodowymi wyzwala gigantyczne pokłady nacjonalizmu i stało się czymś w rodzaju bezpardonowych starć gladiatorów. Areną utwierdzenia dominacji jednych państw, rekompensatą niezrealizowanej na innych polach wielkości – dla innych. Dla władz w Moskwie Olimpiady były nieporównanie czymś jeszcze bardziej znaczącym. W ZSRR sukcesy „sbornej” miały świadczyć o przewadze najpierw idei komunistycznej, później, w czasach Rosji, o niezłomności rosyjskiego narodu, wyższości rosyjskiej duchowości nad rozmemłanym i grzęznącym w moralnym relatywizmie Zachodem.

Wykluczenie reprezentacji kraju-agresora z udziału w letnich Igrzyskach 2024 było dla władz Rosji dotkliwym upokorzeniem. Decyzją MKOl w Olimpiadzie w Paryżu mogli wziąć udział sportowcy z Rosji, ale jako AIN (Athlètes Individuels Neutres), bez jakichkolwiek narodowych insygniów – nazw, barw, strojów, flagi i hymnu. Podobne restrykcje dotknęły Białoruski Komitet Olimpijski. Ostatecznie w Paryżu pojawiło się 15 sportowców z Rosji, wywalczyli jeden srebrny medal (tenisistki Diana Sznajder i Mirra Andriejewa w grze podwójnej).

Decyzja MKOl wzbudziła w Rosji gniew i oburzenie. Agresja rosyjskiej propagandy zwróciła się przeciwko organizatorom igrzysk w Paryżu – władzom MKOl z jego szefem Thomasem Bachem, przeciwko Francji i osobiście prezydentowi Macronowi. Rosyjska telewizja, jako bodajże jedyna na świecie nie transmitowała Igrzysk, ale za to nieustannie próbowała je dyskredytować i obrzydzać. Rzeczniczka rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa, gdy już opowiedziała o narkotykach, gwałtach, i innych niegodziwościach, jakie miały zdominować atmosferę Igrzysk w Paryżu, weszła w buty średniowiecznej obrończyni chrześcijaństwa i zarzuciła organizatorom promowanie satanizmu. Otumaniona zmasowaną propagandą większość Rosjan (78 proc.) uważała, że Rosja nie powinna wysyłać do Paryża ani jednego zawodnika.

W najgorszej sytuacji znaleźli się sami sportowcy, dla których nieobecność na Olimpiadzie oznaczała zmarnotrawienie wieloletnich morderczych przygotowań. Nie wszyscy popierali Putina i wojnę przeciwko Ukrainie. Niektórzy zdecydowali się zmienić barwy narodowe. To stąd, przykładowo, urosła nagle potęga tenisowa Kazachstanu. Pod flagami innych państw wzięło udział kilkudziesięciu sportowców z Rosji, szesnastu z nich zdobyło medale dla nowych ojczyzn.

Hurra-patrioci zażądali sankcji dla takich sportowców. Deputowany do Dumy niejaki Tieruszkow zaproponował, aby zmianę barw sportowych uznawać za zdradę ojczyzny, winnych pozbawiać obywatelstwa i karać. Wybitna trenerka łyżwiarstwa figurowego Tatiana Tarasowa w odpowiedzi nazwała parlamentarzystę „idiotą w kawałku”.

Gdy już zgasł ogień olimpijski w Paryżu, komentatorzy rosyjscy z gorzkim zdziwieniem spostrzegli, że właściwie nikt nieobecności Rosji na Igrzyskach nie zauważył. „Olimpiada po raz kolejny dowiodła, że świat i bez nas miewa się dobrze. I jeśli nadal chcemy pozostawać częścią rodziny olimpijskiej, musimy podjąć ogromny wysiłek, aby jak wcześniej być wielką sportową potęgą” – stwierdził komentator sportowy Dmitrij Gubiernijew.

O tym, że pierwszym krokiem w tym kierunku musi być zaprzestanie agresji przeciwko sąsiedniemu państwu, Gubiernijew nie mógł powiedzieć. We współczesnej Rosji byłoby to uznane za wsparcie dla Ukrainy, a to oznaczałoby bezwzględną karę więzienia.

Wobec słabego wyniku i odległej pozycji medalowej podczas Igrzysk, nieprzystających do naszych wyobrażeń i możliwości, zanim sportowcy na dobre wrócili do domu, zaczęło się rozliczanie.

Tradycyjnie wyciągnięto te same argumenty, które pojawiają się od lat, kiedy nie idzie nam na wielkich imprezach.

Czyli: słabe szkolenie, lekceważenie WF-u w szkołach, fatalne opłacanie trenerów najmłodszych adeptów – co powoduje, że szkoleniem młodzieży zajmują się pasjonaci oddający temu zajęciu serce, niezależnie do wysokości pensji, albo tacy, którzy w związku ze śmiesznym wynagrodzeniem tę robotę zwyczajnie lekceważą, idąc po najmniejszej linii oporu.

Tradycyjnie wraca sprawa uczestnictwa w zajęciach WF i słusznie podnoszony od lat problem zwolnienia z tych lekcji, które mogą wystawiać rodzice i robią to nagminnie. Oczywiście kolejnym argumentem jest sport szkolny, jakże rachityczny i inny od tego w krajach dominujących w światowej kulturze fizycznej.

Do tego dochodzi stary problem naszego sportu, czyli decyzja utalentowanych zawodników kończących wiek juniora czy młodzieżowca. Kiedy jeszcze mieścili się w tej kategorii, uczyli się w szkole średniej i osiągali w skali kraju dobre wyniki, klub dostawał na nich dotację i mógł ich wspierać. W momencie osiągnięcia wieku seniorskiego stypendium centralne otrzymują tylko nieliczni, zajmujący czołowe miejsca w mistrzostwach świata czy Europy. Trochę słabsi (ale ciągle dobrze rokujący) stają przed alternatywą: albo poszukają sponsorów, by się utrzymać w profesjonalnym sporcie, albo po skończeniu studiów zakładają rodziny, stawiają na kariery zawodowe, wiedząc, że nie da się pogodzić pracy i uprawiania sportu na dobrym poziomie. To oczywiście nie dotyczy gier zespołowych, tylko dyscyplin olimpijskich. Pięcioboista, kajakarz, strzelec — o ile chce coś osiągnąć — musi postawić wyłącznie na sport.

Co jeszcze? Jak zwykle usłyszymy o ,,leśnych dziadkach”, mimo że od zmiany ustroju w Polsce minęło tyle lat, spokojnie obsiadających nasze związki sportowe. Dla nich działalność ciągle oznacza profity, wyjazdy i spokojne życie. To nadal są konfitury, po które chętnie sięgają. Oczywiście premier i minister mogą grzmieć o rozliczeniach i sprawdzeniu wszystkich uwag, jakie mieli zawodnicy, zasadności gremialnych wyjazdów na imprezy sportowe, włącznie z igrzyskami. Szkoda tylko, że robią to po fakcie i wtedy, gdy kilku olimpijczyków, w tym srebrna medalistka w kolarstwie torowym, nie wytrzymało i wypaliło przed kamerami, co ich boli.

A polityczne nominacje? Związki sportowe to bardzo fajne i atrakcyjne miejsce. Jeśli ma się poparcie rządzących, zawsze można przed wyborem władz szepnąć działaczom, kto popiera nowego kandydata i jakie pieniądze ściągnie do związku, jeśli podniosą za nim rękę. I podnoszą. Najbardziej jaskrawy przykład takiej zależności to szef Polskiego Komitetu Olimpijskiego, kolega byłego wicepremiera i sympatyk poprzedniej partii rządzącej, który wygrał demokratyczne oczywiście wybory i dziś stoi na jego czele. Zresztą każda władza lubi mieć swojego człowieka w sporcie…

I takie właśnie argumenty — pewnie w większości słuszne — pojawiają się w przypadku słabych występów naszych sportowców. Tak jak ten w Paryżu. Tylko co z tego? Za kilka lat przyjdzie sukces, przypudruje bolączki. Narzekania zostaną gdzieś w tle. Potem znów będzie dołek i te same znane argumenty sprzed lat znów staną się aktualne.

I tak w kółeczko…

W oczekiwaniu na decyzję Państwowej Komisji Wyborczej o przyjęciu lub odrzuceniu sprawozdania finansowego Komitetu Wyborczego Prawo i Sprawiedliwość (wszystkie inne zostały już zaakceptowane, z wyjątkiem jednego oddalonego – senatora Zygmunta Frankiewicza), premier Donald Tusk uchylił rąbka tajemnicy, jeśli chodzi o efekty kilkumiesięcznych słynnych audytów i wertowania przez rządowe agendy materiałów dokumentujących działalność poprzedników. Badano aż 100 miliardów złotych „podejrzanych” wydatków w czasie rządów ekipy Prawa i Sprawiedliwości, skierowano 149 zawiadomień do prokuratury, w których udokumentowano nieprawidłowości na kwotę 3,2 mld (następna porcja doniesień ma dotyczyć kolejnych 5 mld), 62 osobom postawiono już zarzuty. Część z tych środków organa państwowe starają się odzyskać – choć na razie udało się zablokować przelewy w wysokości ledwie 112 milionów zł.

Sto miliardów to imponująca suma. To więcej niż połowa budżetu NFZ, ponad 1/3 rocznych wydatków z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych albo 2/3 wydatków na obronność – budżetowych i z Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych łącznie. Te pozycje zaś są największymi wydatkami z państwowej kasy.

W czasie swojej konferencji prasowej premier nie rozdał wydruków z arkuszami kalkulacyjnymi Excela, w których byłoby dokładnie wskazane, jakie transfery składają się na inkryminowane kwoty. Liderzy i samoistni rzecznicy PiS, a w ślad za nimi backbencherzy z ulicy Wiejskiej, uczepili się tego faktu jak ostatniej deski ratunku. W Polsce dawno utraciliśmy zaufanie do polityków, włącznie z członkami władz Rzeczypospolitej, więc wierni wyborcy tej partii słowu Tuska nie uwierzą. Pozostali nie mają jednak powodu, by podawać w wątpliwość wyliczenia Krajowej Administracji Skarbowej i innych służb. Miejmy nadzieję, że obecnie rządzący mają na względzie także odbudowanie wiarygodności osób reprezentujących majestat państwa.

Oczywiście sama inscenizacja miała wiele z teatru, zwłaszcza uroczyste podpisanie porozumienia trzech ministrów o koordynacji ich dalszych działań w tej materii. W czasie wakacyjnej flauty Tusk postanowił nie pozwolić na wygaśnięcie nośnego społecznie tematu. Nie dezawuuje to jednak potrzeby wyjaśnienia wszystkich nieprawidłowości z poprzednich ośmiu lat.

O ile podana kwota może szokować, to samo zjawisko z pewnością nie zaskakuje. Wiedzieliśmy – bo na własne oczy widzieliśmy – że Prawo i Sprawiedliwość budowało swoją pozycję polityczną (a jego prominentni działacze i ich zausznicy także swój osobisty dobrobyt) garściami sięgając po publiczne pieniądze. Poczynione w ciągu kilku miesięcy ustalenia prawdopodobnie nie wyczerpują jeszcze całości malwersacji.

Trzeba by jednak ostrzec Koalicję 15 Października, że sukcesy w dziele wyjawiania przypadków niegospodarności, przestępstw urzędniczych i pospolitego złodziejstwa – a nawet rozliczeń za działania o jeszcze większym ciężarze gatunkowym, np. łamanie Konstytucji – nie przysłonią słabości w postaci niesatysfakcjonujących efektów rządzenia. Za chwilę minie jedna czwarta kadencji i w tej kwestii trzeba będzie zdać uczciwą relację.

Zaś co do decyzji PKW odnośnie do sprawozdania finansowego KW Prawa i Sprawiedliwości, a w następnej kolejności sprawozdania samej partii za rok 2023 – i w konsekwencji dotacji i subwencji dla PiS, to spodziewam się, że ta ostatnia zostanie odczuwalnie uderzona po kieszeni. Widać, że członkowie Komisji podchodzą do sprawy uczciwie, rzetelnie i po aptekarsku; udowodnienie naruszenia przepisów prawa, choć niełatwe, raczej okaże się wykonalne. Jedno i drugie jest ważne dla przyszłości demokracji: żelazem trzeba wypalić praktykę prowadzenia przez ugrupowanie rządzące kampanii za nieograniczone środki z budżetu państwa (bo inaczej wyniki głosowań przestałyby odzwierciedlać wolę wyborców), a jednocześnie trzeba uniemożliwić pasożytowanie partii na majątku państwowym w okresie między elekcjami.

Musimy też przygotować się na podobne przypadki w przyszłości. Po ośmioleciu Zjednoczonej Prawicy lepiej wiemy, na co zwracać uwagę, jakie luki prawne trzeba załatać, by zapewnić uczciwość wyborów. PKW powinna sama sformułować własne oczekiwania co do instrumentarium ułatwiającego jej ściganie nadużyć, zaś parlament powinien je szybko uchwalić.

Tytuł nieco zwodniczy. Tym razem nie będę się jednak rozwodzić na dobrze znany Polakom temat Improwizacji z II sceny III aktu Dziadów Adama Mickiewicza. Rzecz bowiem dotyczy muzyki, muzyki jazzowej. Jak wiadomo, dobry jazz nie może się obyć bez improwizacji. Jazz w wykonaniu Adama Makowicza to wielka improwizacja, która przenika grane przez niego utwory własne i innych znanych kompozytorów.                                                        

30. Międzynarodowy Festiwal Plenerowy Jazz na Starówce rozpoczął się niezwykle udanym, inauguracyjnym koncertem fortepianowym Adama Makowicza – tak by należało rozpocząć tę moją relację. Ledwo zdążyłem wrócić z wielkiego świata, z hiszpańskiej i francuskiej krainy Basków, gdy wielki świat dogonił mnie w Warszawie, i to jak wielki!

Iwona i Krzysztof Wojciechowscy – twórcy i nieustająco aktywni organizatorzy tej jazzowej imprezy, która już na stałe wpasowała się w pejzaż naszego Starego Miasta, są nie tylko wielce sprawni w prowadzeniu tego muzycznego festiwalu, ale odznaczają się niezwykłą umiejętnością w dobieraniu i pozyskiwaniu światowych gwiazd jazzowego świata. Nie będę wymieniał nazwisk artystów, którzy się przez tych 30 lat przewinęli przez letnią scenę muzyczną na naszej Starówce, bo chyba znacznie łatwiej byłoby wymienić tych, którzy nie wystąpili na tym festiwalu. Od pewnego czasu tradycją jest, że tak jak i w ten piątek, dzień przed pierwszą lipcową sobotą, zbieramy się w koncertowej Sali Lutosławskiego w gmachu Polskiego Radia na Woronicza, by wysłuchać najwspanialszych, większych lub mniejszych zespołów jazzowych. W lipcowe soboty w ramach Festiwalu grają one regularnie na Rynku Starego Miasta. Wyraziłem się nieściśle, bo w ten piątek żaden zespół ani żadna orkiestra nie zagrały. Kiedyś, w moich czasach szczeniackich, uważałem, że w sali czy to operowej, czy w filharmonii musi przywalić, zagrzmieć, huknąć potężna orkiestra, by był prawdziwy koncert, żadni tam kameraliści. A tu tymczasem scena prawie pusta – jeden fortepian. Co może jeden fortepian? Zaraz wyjdzie jeden pianista, a nas – jak nigdy dotąd – masa człeczych fanów. Koncert nie mógł się zacząć o czasie, bo choć już dawno wszystkie miejsca w niemałej przecież sali zostały zajęte, tłum wciąż szturmował. A przecież nie miała to być Adel ani Madonna, ani Taylor Swift, nie miała tu meczu rozegrać Iga Świątek ani Alcaraz. Sala Lutosławskiego nie jest też stadionem, na którym można sfaulować Lewandowskiego albo gdzie pięknie zapłacze po nieudanym karnym słynny Portugalczyk. Po co więc tu idą, po co się tu pchają? I żeby była wielka orkiestra, która przygrzmoci, łupnie, aż żyrandole pospadają… Może to nie ta sala.

Wszyscy już odkaszlnęli, nastała cisza, tylko Krzysio Wojciechowski przed pierwszym rzędem schylony przebiega. Czyżby mu się żona gdzieś zagubiła? A bez Iwony nic się nie uda, nawet nie może się zacząć. Ależ nie – są już razem na scenie, kłaniają się, coś żwawo zapowiadają, są wzruszeni, napięci, choć to ukrywają, i artystycznie podnieceni. Oni naprawdę przeżywają to, co robią. Prawdziwi ludzie oddani misji. Dziwne, że muszę używać patosu, by opowiedzieć o tych normalnych, życzliwych ludziach, którzy kiedyś pokochali jazz. Tyle mają do zapowiedzenia, tyle do opowiedzenia… a co tu gadać? Wystarczy przecież powiedzieć: Adam Makowicz.

Pewnie miało się stawić wielu tuzów, wiele smyczków, skrzypaczki, bębniarze, kilka fagotów, może ze Stanów albo z Izraela, może z Bogoty albo z Palermo, albo… a skąd bym miał wiedzieć?  A tu nikogo. Pustki. Nawet artystycznie zwichrzone, lwie fryzury dyrektorstwa Wojciechowskich ze sceny zniknęły. I nic, zupełnie nic. Tylko spokojnym, niespiesznym krokiem przemierza scenę jakaś drobna chudzina, gramoli się na stołku przy wielkim, czarnym fortepianie. Mówią, że to maestro. Jak on sam da sobie radę z takim opasłym instrumentem? Coś powiedział, coś brzdąknął. Aha, to już się zaczął koncert.

No tak, proszę Państwa, początkowo spokojnie, z grzeczną aprobatą przysłuchiwałem się jakimś amerykańskim standardom. No, owszem, gra zgrabnie. Ale to wciąż tylko jeden fortepian. I wydawało się, że ten sympatyczny, skromny pan z bardzo szczerym, łagodnym uśmiechem, niby poważny, bo z wyraźną siwizną, gra sobie z zadowoleniem, widać, że lubi sobie grać. Zagra nam pewnie coś jeszcze, ukłoni się i pójdzie sobie. Ale nie – ten pan stopniowo zamienia się w Pana. Z wielką swobodą po jakimś wstępie, po prezentacji podstawowego motywu zaczyna plątać wątki, źle się wyraziłem, zaczyna je zaplatać. Rozpuścił palce po klawiaturze, trzymając rytm jak dobry woźnica lejce i coraz to pogania gniade swego zaprzęgu, a nawraca, a tych paluchów chyba mu przybyło, co on nimi wyprawia! Gra już nie jeden fortepian, ale chyba pięć.

Makowicz, no tak, tak… coś słyszałem. Mówili, że niezły. Ale tam niezły! On się nagle przemienił w bestię, chociaż wcale tego łagodnego uśmiechu na swej sympatycznej twarzy nie zgasił. Cóż, może nie uwierzycie. Im dłużej grał, rozpędzał się coraz bardziej. Nawet gdy zwalniał, to tylko po to, by jedną ręką przytrzymać melodię kompozytora, a drugą wypuścić ten swobodny galop. Przebiegi, falujące nawracające przebiegi, po klawiszach, po naszych uszach, po naszych duszach, zwłaszcza tych, którzy je mają. Zobaczyłem, pewnie mi nie uwierzycie, jak maestro zaczął rosnąć, niby tytułowy Wiatrodmuch w mojej bajce dla dzieci, co się im potem śnił po nocach, zaczął się wydłużać, a rosnąc, niewiadomym sposobem podnosił rozśpiewany fortepian. Fortepian się robił malutki, kurczył się przy pianiście, więc Pan Adam już z zupełną łatwością unosił posłuszny mu instrument. Wyraźnie widziałem, jak on, pan swego fortepianu i ten czarny wieloryb dźwięków, zaczęli lewitować. Ze środka tego fortepianu, pewnie mi nie uwierzycie, zaczął wyłazić drugi fortepian, a z tego drugiego trzeci – jak ruska baba w babie. Jeden grał w drugim, a ten drugi już swymi dźwiękami nakładał się na granie obu pozostałych. Fantasmagorie. Wcale nie piłem. Przyjechałem z żoną swoim samochodem. Tej nocy nawet  dobrze spałem, więc na koncercie nie potrzebowałem usnąć. To nie był sen. Ale kiedy się Mistrz rozpanoszył na scenie, poczułem, że mnie wozi, pięknie mnie wozi. Starałem się zapanować nad moimi nogami, żeby mi nie przebierały, nie przytupywały do rytmu, żeby mi nigdzie nie polazły za tym wszechogarniającym miarowym pulsowaniem, żeby mi szyja głową tak w takt nie kiwała. Grały te fortepiany, ale nie tylko fortepianem, wszystkimi instrumentami i głosami ludzkimi, i kosami na polu, i lasami na wietrze, wszystkie jednak w tym samym Makowiczowym rytmie. Już nie wierzyłem, że te różne utwory, te amerykańskie, afrykańskie, angielskie, czy polskie, ludzkie czy anielskie są jedynie kompozytorów, którzy się pod nimi podpisali. Zacząłem rozumieć, co to jest improwizacja jazzowa. Najpierw skromnie maestro odtworzył sobie kawałek jakiegoś gościa, kawałek znaczy numer, ale potem mu pokazał język, potem na dłuższą chwilę całkiem uciekł, by dalej sobie hasać, po swojemu, po Adamowemu. I to mnie właśnie tak migotliwie woziło, jakby świetliste sanie, co sobie po chmurkach fruwają i świecą tymi wymyślonymi przez wirtuoza barwami dźwięków. Ale to nie było tylko tak sobie ad hoc zmyślone. Może zresztą ad hoc, tyle że przebiegle, z jakąś  ukrytą dyscypliną. Właśnie – w tym jest cały sekret, w tym jest ta cała magia wirtuozerii improwizatora. Improwizacja w jazzie to nie to, co ślina komuś na język przyniesie. Połączenie w czasie, w rytmie, w uderzeniach serca tej niby pełnej swobody, z tą niemożliwą, upartą do granic możliwości dyscypliną, dyscypliną czasu, przebiegu, paraleli dźwięków, ich umiejętnie zgranych ze sobą oryginalnych zestrojów, ale płynnie, niemechanicznie, niesztucznie, niby jak w zegarku, a nie jak w zegarku. Przecież to wszystko można też było odnaleźć na twarzy artysty. W pewnej chwili zaprosił nas też do swoich osobistych spacerów jazzujących. Usłyszeliśmy wyborny „Satynowy las”, po którym zawsze byłbym gotów przechadzać się i zbierać rydze i prawdziwki muzyki pana Adama.

Kiedy zjechał już z tych wysokości, kiedy wielopalczasty, długopalczasty, wielofortepianowy, wielodźwiękowy powrócił do nas, tam, gdzie cały czas siedział, choć lewitował, znów zobaczyliśmy tego zwyczajnego, poczciwego człowieka, skromnego, bez żadnej wyuczonej lub wysublimowanej pozy.

Już wiedziałem, co to jest prawdziwy koncert. I też już wiedziałem, że nie ważne, ilu muzyków wchodzi na scenę i zasiada przy swoim instrumencie, tylko, co oni z tym instrumentem zrobią i co potrafią zrobić z nami. Stałem jak wszyscy i biłem brawo jak opętany.

Relacja/recenzja/utwór literacki ukaże się także w numerze 5/2026 „Res Humana”, we wrześniu 2024 r.

Niemiecka literatura jest przebogata, ciekawa i bardzo wszechstronna. Poza krótkim okresem Kulturkampfu w czasach Bismarcka, nigdy też nie była antypolska.

Jej początki w formie pisanej w języku niemieckim – jeszcze nie w dzisiejszym Hochdeutsch, lecz w języku starogermańskim – sięgają VIII wieku i są związane z procesem chrystianizacji licznych w tamtym czasie plemion germańskich, przede wszystkim Alemanów, Burgundów, Turyngów, Bawarów i Sasów. W literaturze niemieckiej okres ten nosi nazwę Orbis Christianus. Związany jest przede wszystkim ze świecką kulturą dworską i rycerską, zdecydowanie mniej – z kościelną. Ten trend trwa do roku około 1400. Do najstarszych zabytków literatury tego okresu zalicza się dzisiaj przede wszystkim tzw. glosy, będące mozolnymi przekładami słowników łacińskich. To przy ich wykorzystaniu powstała w połowie IX wieku pisana w języku staro-wysoko-niemieckim pieśń O Hildebrandzie. W innym utworze, w Kronice cesarskiej (Kaiserchronik), został ukazany – w tamtych, tak odległych, średniowiecznych czasach – tworzący się nowy ład światowy w Europie. Znaczącym zabytkiem ówczesnej literatury jest pierwsza „literacka” historia biblijna – epos Zbawiciel (Heliand, z r. ok. 830) napisana – uwaga! – podobno na polecenie Henryka Pobożnego dla pokrzepienia serc wieśniaków. Jest ona przepełniona germańskimi, znów świeckimi, realiami i wyobrażeniami. Licznie powstające w tamtym czasie opowieści opisywały też powstanie i koniec świata, jak np. w Pieśni Wessobruńskiej (Wessobrunner Lied), czy w wierszu Muspilli (zachowanym z r. ok. 875).

Piśmiennictwo niemieckie rozwijało się w swych początkach przede wszystkim dzięki inicjatywie władców świeckich. Szczególnie w państwie Karolingów było tworzone przez świeckich, jak ich osobiście nazywam, pisarzy-dokumentalistów. Już mniej więcej od XI wieku spotykamy interesujące świeckie poematy satyryczne, a w pierwszych powieściach poetyckich z tego okresu zachowały się m.in. liczne barwne i realistyczne opisy dworów książęcych, jak np. popularne wówczas zabawy i polowania czy wojny między poszczególnymi władcami, księstwami itp. Utwory te stanowią pierwsze krytyczne oceny świata feudalnego.

Wspominam o tych zabytkach, gdyż jak na tamte czasy cieszyły się dużą poczytnością. Dziś można je przeczytać także po polsku, dzięki przekładom dokonanym przez prof. Andrzeja Lama, znakomitego tłumacza, który przełożył niemal całą kolekcję „światowej” niemieckiej poezji klasycznej, to znaczy dzieł należących do korzeni nie tylko niemieckiej, ale i światowej literatury[1]. Dodam: literatury postępowej – głęboko humanistycznej, walczącej już w tamtych odległych czasach o równość społeczną. Dość wymienić (z tego okresu) takie perełki niemieckojęzycznej literatury, jak Pieśń o Nibelungach, Pieśni Wolframa von Eschenbacha czy powstały nieco później Okręt błaznów Sebastiana Branta. W tym szeregu należy wymienić także Angelusa Silesiusa (twórcy polskiego pochodzenia i jego Pieśni pasterskie oraz Opisanie czterech spraw ostatecznych. I oczywiście poezje Johanna Wolfganga Goethego, utwory Schillera, Hölderlina, Eichendorffa (w tym jego wspaniałą powieść poetycką pt. Z życia nicponia). Do plejady niemieckich autorów-humanistów zalicza się także Waltera von der Vogelweide, z jego Minnesangiem – liryką miłosną, opiewającą uczucia ludzi prostych – i wierszami skierowanymi przeciwko ówczesnym politycznym intrygom.

* * *

Przeskoczę kolejne epoki, czyli renesans i reformację – wspomnę tylko o wyróżniającej się w tym okresie literaturze jarmarcznej i tzw. powieściach szelmowskich (obnażających niesprawiedliwości społeczne) – i zatrzymam się nieco dłużej na następującym po nich niemieckim oświeceniu, by podkreślić jego polityczny oraz filozoficzny, kulturowy i literacki kontekst. Był on wyraźny w utworach Georga Lichtenberga – mistrza ciętej pointy, którego podziwiał m.in. Goethe, twierdząc, że: „tam, gdzie Lichtenberg żartuje, ukryty jest poważny problem”. Schopenhauer i Nietzsche zaliczali jego aforyzmy do „najlepszych pozycji prozy niemieckiej”. Wychwalali go też: Hebbel, August Wilhelm Schlegel, a mój niezapomniany profesor z okresu moich studiów Jan Chodera twierdził, że jego pisma były autentycznym krzykiem w walce o prawa człowieka. Są bowiem arcydziełami metafory i ironii, w których ten pisarz kwestionował niemal wszystkie wtedy utarte i wyświechtane poglądy, a zwłaszcza religijne dogmaty. Krótko mówiąc, jak nikt inny przed nim krytykował tępy obskurantyzm i szowinizm.

Oceniając literaturę minionych epok nie można pominąć w nich również takiego pisarza, jak Gotthold Ephraim Lessing – niewątpliwie najwybitniejszego w dziejach przedstawiciela dramatu i teatru (nie tylko oświecenia, ale w ogóle w historii literatury niemieckiej).

Nie można też w tej ocenie pominąć epoki zwanej epoką burzy i naporu. Z takimi wydarzeniami literackimi jak Cierpienia młodego Wertera Goethego czy dramat Zbójcy równie młodego Schillera. A zaraz po tych szlagierach w niemieckiej i światowej literaturze następuje u naszego zachodniego sąsiada przewspaniała epoka zwana „klasyką weimarską”, z Faustem jako mitem kultury europejskiej, który stał się później symbolem przeciwstawienia złu w postaci faszyzmu i nazizmu. Przy okazji przypomnę, że w XX stuleciu powstało wiele utworów nawiązujących do tego dzieła Goethego, m.in. Tomasza Manna Doktor Faustus, Klausa Manna Mefisto i Michaiła Bułhakowa Mistrz i Małgorzata.

Dla mnie osobiście wielkość Goethego, ale i pozostałych autorów, polega nie tyle na ukazaniu człowieka-geniusza, ile na ukazaniu człowieka zmagającego się nieustannie ze wszechświatem, próbującego nad nim zapanować. Faust jest parodią ich idei. Goethe podniósł legendę o człowieku, który istniał naprawdę, do rangi wielkiego poematu filozoficznego i intelektualnego. Oddał w nim wszystkie realia współczesnego mu niemieckiego życia – nawet gwar zabaw ludowych i studenckich swawoli, bratając je ze światem myśli i idei. Humanistyczny sens Fausta – zdaniem piszącego te słowa – wiąże się z odwiecznym marzeniem człowieka o wolnym ludzie i wolnej ziemi. Z ideą, że wszyscy ludzie tworzą ludzkość, którą łączy nieśmiertelna natura, bo wciąż na nowo się odtwarza i kształtuje. Człowiek jest istotą – mówi nam Goethe – która przez całe swoje życie trwa w nadziei i w przekonaniu, że będziemy żyć wiecznie, nawet po śmierci. Literatura niemiecka jest od wieków pełna takich ogólnoludzkich wartości humanistycznych.

Po nim następuje w Niemczech wspaniała epoka, naszpikowana postępowymi ideami, zwana Junges Deutschland (Młode Niemcy), niemająca porównania z żadną inną na świecie. Marks i Engels ogłaszają swoje pisma polityczne, a dominującymi gatunkami literackimi, obok tradycyjnej powieści, wierszy i dramatu, stają się: felieton, odezwy i ulotki. To był czas, w którym we Francji odbywa się rewolucja lipcowa, w Polsce – powstanie listopadowe, rozpoczyna się rewolta tkaczy śląskich. W roku 1848 wybucha Wiosna Ludów. W Niemczech do głosu dochodzą niemal zupełnie nieznani (oprócz Eduarda Mörike) autorzy jak np. Christian Dietrich Grabbe, Karl Gutzkow i Heinrich Laube. A na firmamencie literackim pojawia się Heinrich Heine – nazywany „błaznem szczęścia”!

Ale Heine był też mistrzem subtelnej erotyki. Osiem ostatnich lat życia spędził sparaliżowany w łóżku, pisząc jednak i wtedy swoje dalsze ciekawe utwory, z których wiele ukazało się dopiero po jego śmieci. Podkreślę w tym miejscu, że poetycką wirtuozerię Heinego doceniło w Polsce wielu znakomitych tłumaczy, m.in. Adam Asnyk, Maria Konopnicka, Kazimierz Tetmajer, Artur Maria Swinarski, Stanisław Jerzy Lec i Mieczysław Jastrun. Do jego miłośników należeli też Henryk Sienkiewicz i Eliza Orzeszkowa, która w roku 1873 napisała: „był to demokrata aż do szpiku kości, daleko więcej od Byrona, namiętnie kochający naturę i ludzi, choć ci ostatni często wywoływali w nim śmiech gorzki i szyderczy”.

Po Heinem, w II połowie XIX wieku, mamy w Niemczech epokę realizmu, a w polityce niemieckiej zaczyna się tzw. Realpolityk, Kulturkampf, wojna prusko-francuska. Na firmamencie niemieckiej literatury pojawiają się Theodor Fontane, Theodor Storm i Joseph von Eichendorf; także niemieckojęzyczni Szwajcarzy: Gottfried Keller i Conrad Ferdinand Meyer. Wszyscy ci pisarze są – tak to oceniam – fenomenalni, tworząc literaturę od politycznej do popularnej. Taka literatura powstaje w Niemczech do dzisiaj: bo któż z nas nie czytał w swojej młodości powieści pochodzących z tego okresu, jak chociażby Karola Maya?

* * *

Postacią z tamtych lat, której nie wolno pominąć jest też niewątpliwie Gerhart Hauptmann, który w Republice Weimarskiej stylizował się na Goethego i rywalizował z Tomaszem Mannem. Bezsprzecznie należy on do czołowych postaci niemieckiego (światowego) naturalizmu. Dość przypomnieć jego nowelę Dróżnik Thiel, dramaty (np. Przed wschodem słońca) – a przede wszystkim Tkaczy (Die Weber), opisujących powstanie tkaczy śląskich w 1844 roku, w którym brał udział dziadek pisarza.

Po naturalizmie mamy epokę symbolizmu, z Rainerem Marią Rilkem na czele i ekspresjonizmu – obfitującą w Niemczech bogactwem zjawisk awangardowych oraz takimi znakomitymi pisarzami, jak Else Lasker Schüler, Georg Heym i Gottfried Benn. Tuż po niej następuje w Niemczech era Tomasza Manna, na czele z jego znakomitymi powieściami Buddenbrokowie i Czarodziejska Góra. W tym samym czasie tworzą: Henryk Mann, Franz Kafka, a zaraz po nich Alfred Kerr, Egon Erwin Kisch, Robert Musil, Stefan Zweig, Lion Feuchtwanger, Alfred Döblin i Herman Hesse, i… naprawdę jeszcze wielu, wielu innych. A niemal równolegle do nich powstaje przebogata niemiecka literatura emigracyjna. Po spektakularnym w dziejach kultury europejskiej spaleniu książek 250 autorów (nie tylko żydowskich!), wielu znakomitych pisarzy ucieka z Niemiec hitlerowskich, wielu trafia do obozów koncentracyjnych, jeszcze więcej zostaje objętych zakazem publikacji, a jeszcze inni udają się na tzw. wewnętrzną emigrację, odmawiając współpracy z hitlerowskimi wydawnictwami.

W tym okresie pojawiają się w Niemczech kolejne indywidualności pisarskie najwyższej miary – jak Bertold Brecht, przede wszystkim ze swoją Matką Courage, Klaus Mann. Po kapitulacji Niemiec w 1945 r. na szczególną uwagę zasługują m.in.: Wolfgang Borchert, jako przedstawiciel powojennego nurtu literackiego zwanego Trümmerliteratur („literatura zgliszcz”), a także literacka Grupa 47, utworzona przez Hansa Wernera Richtera, w skład której wchodzili też Alfred Andersch, Heinrich Böll i inni.

Mniej więcej od roku 1958 pojawia się „gwiazdorstwo” Güntera Grassa i Hansa Magnusa Enzensbergera oraz Ingeborg Bachmann. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku „rodzi” ono jakby drugą fazę niemieckiej literatury powojennej, z takimi znaczącymi pisarzami, jak: Martin Walser, Siegfried Lenz czy dramaturgiem Rolfem Hochhutem.

Z jeszcze późniejszych powojennych znaczących zjawisk literackich występuje u naszego zachodniego sąsiada zauważalna m.in. Grupa Dortmundzka 61 (zwana też Grupą „socjalnego realizmu”), z Günterem Wallrafem na czele. Podjęła ona udaną próbę stworzenia w Niemczech nowoczesnej literatury robotniczej, albo inaczej: literaturę zajmującą się problemami społeczeństwa industrialnego. Jest to literatura obejmująca szeroko zagadnienia m.in. prostytucji, alkoholizmu, gastarbeiterów i im podobne.

Niemal w tym samym czasie pojawia się w Niemczech interesująca twórczość autobiograficzna z wyższej półki (w porównaniu z Grupą Dortmundzką 61), z Elliasem Canettim i Barbarą Frischmut na czele.

Dalsze triumfy w tym czasie odnosi też twórczość Heinricha Bölla, który w Polsce cieszył się dużym uznaniem (szczególnie jego powieści: Gdzie byłeś, Adamie?, I nie poskarżył się ani jednym słowem oraz Zwierzenia klowna).

W tym kontekście jeszcze parę zdań należy dodać o Günterze Grassie, politycznym moraliście, w 2006 r. uhonorowanym Nagrodą Nobla. Dla mnie osobiście – to jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy charyzmatycznych, nie tylko niemieckojęzycznych. Jego matka była Kaszubką, ojciec – Niemcem. Przyznanie się pisarza do wstąpienia do Hitlerjugend, a potem Waffen SS w roku 1944, wywołało ogromną burzę – nie tylko w Polsce, ale i w Niemczech. Wyszedł z niej jednak obronną ręką. W każdym razie nie tylko jego Blaszany bębenek i nowela Kot i mysz pozostaną w literaturze światowej na zawsze; z jego twórczości do przeczytania szczególnie polecam również znakomitą powieść Przy obieraniu cebuli. Dodając do tego jego uganianie się za własną sławą, angażowanie w politykę, walkę wyborczą o własne sukcesy, powiem tak: bez Grassa nudna byłaby niemiecka literatura powojenna!

Liczą się w niej jeszcze takie nazwiska (choć niektórzy uważają, że to literatura szwajcarska), jak Max Frisch, zwłaszcza z powieścią Powiedzmy, Gantenbeim, i Friedrich Dürrenmatt, w szczególności z dramatami: Wizyta starszej pani i Fizycy; a z literatury austriackiej: Josef Roth, Robert Musil, Herann Broch, Peter Handke, Elfriede Jelinek, Heimito Doderer.

Na zakończenie jeszcze kilka zdań o literaturze NRD, która „kierowana przez państwo” próbowała generować nową niemiecką tożsamość. Oceniając ją, należy uczciwie podkreślić, że mimo wszystko ma do odnotowania sporo utworów (i pisarzy), którzy nie ulegli „produkcyjności wszechwładnemu w tym państwie socrealizmowi” i partyjnym wytycznym. Należą do nich: Erich Arendt, Bruno Apitz, Bodo Uhse, Christa Wolf, Günter Kunert, Stefan Heym oraz Günter de Bruyn, jak np. Hermann Kant i Heiner Müller.

* * *

Podsumowując niniejsze rozważania o literaturze niemieckiej, pragnę zaakcentować, że jest ona (z małymi wyjątkami) mocno zakorzeniona w realiach społecznych i kulturowych. To literatura nastawiona na odbiorcę. Będąca wyrazem czegoś i reakcją na coś, a nie tylko romantyczną fikcją. Literatura od swych początków na wskroś świecka – skierowana na liberalizację i emancypację wobec wcześniejszego klerykalnego monopolu. Jej dominantą jest dążenie do nieustannego reformowania społeczeństwa, w kierunku polepszania warunków życia ludzi na ziemi.

Tym trudniej jej zrozumieć zbrodnie i tragiczne w skutkach zniszczenie dokonane przez nazistów, ich odchylenie od wszelkich norm życia i wartości. Niemcy nadal czują wyraźny niedosyt co do rzetelnego i jednoznacznego rozliczenia tych tragicznych skutków, przede wszystkim z syndromem Holocaustu. Stąd też ta tematyka do dziś nie znika z literatury niemieckiej. Nadal wielu autorów próbuje się rozliczyć z tej przeszłości i ją potępić.

Żywa jest we współczesnej literaturze niemieckiej tematyka zjednoczenia. Widoczny jest także nurt literatury żydowskiej; zresztą nie od dzisiaj, lecz w nasilający się sposób co najmniej od czasów Heinego. Braku tolerancji religijnej żarliwie już w roku 1779 przeciwstawiał się Lessing w Natanie mędrcu.

Do moich – jako literaturoznawcy i tłumacza – ulubionych pisarzy należą przede wszystkim: Hans Hellmut Kirst, Anna Seghers, Georg Heym, oczywiście bracia Tomasz i Henryk Mann, Leonard Frank, Arnold Zweig oraz mniej znani w Polsce antynaziści: Carl Ossietzky i Kurt Tucholsky; ale też i antywojenny i antynazistowski, niezapomniany – a jednocześnie wielki – Erich Maria Remarque, z jego niesamowitą powieścią Na zachodzie bez zmian.

Anna Seghers wyemigrowała z Niemiec zaraz po dojściu Hitlera do władzy, za co została pozbawiona obywatelstwa, a jej matkę zamordowano w obozie koncentracyjnym na Majdanku. Jak mało kto z niemieckich pisarzy przeciwstawiła się nazizmowi niemal całą swoją twórczością i działalnością społeczno-polityczną, wierząc w inne Niemcy. Z emigracji w Meksyku wróciła w 1947 r. do Berlina, wtedy jeszcze do rosyjskiej strefy okupacyjnej. Zmarła w tym mieście w 1983 roku.

Napisała światowe bestsellery Ocalenie, Siódmy Krzyż i Tranzyt. Dokonała w nich analizy, jak doszło do takiego kryzysu człowieka, ludzi i społeczeństwa, że w latach trzydziestych XX wieku w społeczeństwie niemieckim mógł zaistnieć faszyzm – i to w jego najgorszym nacjonalistyczno-nazistowskim wydaniu. Jak doszło do wyobcowania społeczeństwa niemieckiego z wszelkich stosunków międzyludzkich, z wszelkiej świadomości i solidarności klasowej?

Jeszcze wyraźniej widać to w powieściach Hansa Hellmuta Kirsta
(1914–1989), takich jak: Noc długich noży, Noc generałów czy 08–15 w partii. Ukazuje w nich cały mechanizm zbrodni oraz teorię, na której naziści tworzyli – mającą trwać co najmniej tysiąc lat – wyimaginowaną przez nich III Rzeszę. To literackie interpretacje Mein Kampfu Adolfa Hitlera. Kirst wiedział o III Rzeszy dosłownie wszystko. To, co opisał – aby się nie powtórzyło! – w swoich powieściach wojennych i nazistowskich (a raczej antywojennych i antynazistowskich), jest lustrem tego, co naprawdę działo się w Niemczech w latach 1933–1945. Są to książki oparte na źródłowych, prawdziwych dokumentach. Mimo że zajmowałem się Kirstem ponad dwadzieścia lat (tłumacząc 10 jego powieści, a redagując ponad 30), nie udało mi się ustalić, skąd miał te dokumenty; zwłaszcza że po wojnie archiwa były raczej niedostępne. Dodam do tego z całą mocą, że wszystkie jego książki, a napisał ich ponad 50, są jednocześnie wybitnie literackie. Czyta się je jednym tchem.

* * *

Na zakończenie jeszcze kilka zdań o tym, co zrobić, aby zbliżyć nasze narody, po tym wszystkim, co stało się w latach II wojny światowej.

W tej materii dużo może zdziałać kultura. Potrzebne jest pilne spotkanie obydwu, Polski i Niemiec, rządów – i to na najwyższym szczeblu – i rozważenie z udziałem fachowców takich tematów, jak: • ukazanie roli Polski i Niemiec w Unii Europejskiej • porównanie kultur Polski i Niemiec, aby można było ukazać obu społeczeństwom, a szczególnie młodzieży istotne zbieżności i różnice • rozszerzenie nauki języka niemieckiego w Polsce i polskiego w Niemczech • ustalenie przyczyn, dlaczego kultura polska w Niemczech, a niemiecka w Polsce pozostaje na ogół nieznana.

Wreszcie, konieczny jest wspólny podręcznik historii, m.in. oceniający zbrodnie dokonane przez Niemców w Polsce w czasie II wojny światowej, oraz znalezienie lepszych sposobów włączenia młodzieży w kształtowanie się partnerskich polsko-niemieckich stosunków obecnie i w przyszłości.

Marzeniem piszącego te słowa od zawsze było, jest i aż do skutku pozostanie stworzenie listy i wydanie 100 książek w ciągu 5 lat (po 50 z każdej strony), po przeczytaniu których współczesny Niemiec i Niemka oraz współczesny Polak i Polka zrozumieją kulturę, historię i współczesny dorobek swego sąsiada!

 

[1] Oczywiście nie tylko prof. Lam przekładał na polski postępową, głęboko humanistyczną literaturę niemiecką. Zajmowali się tym także Leopold Staff, Joachim Lelewel, Robert Stiller czy Kazimierz Brodziński.

Karol Czejarek – autor książek, tłumacz m.in. H.H. Kirsta, członek Związku Literatów Polskich, b. prof. nadzw. Akademii Humanistycznej im. A. Gieysztora i kierownik Zakładu Kultury Stosowanej w Instytucie Lingwistyki Stosowanej UW

 

Znużony jazgotem politycznych sporów, nabierających nieznośnego kolorytu w okresach erekcji wyborczych, przyspieszyłem wyjazd na wakacje i już w maju odwiedziłem Mierzeję Wiślaną, Zalew i  Żuławy. Niewiele się tam zmieniło od ubiegłego lata. Słynny Przekop nadal poraża niczym niezmąconą ciszą, a przypomnę, że 17 września (za dwa i pół miesiąca) upłyną 2 lata od otwarcia tej inwestycji. Łódka się kołysze, motorek warczy, a ja wciąż nie mogę dociec, po co jedliśmy tę żabę. Vis-à-vis Krynicy Morskiej usypano wprawdzie Wyspę Kaczyńskiego (tak miejscowi nazywają to wysypisko rzecznego mułu), 2,5 km x 1,5 km, całkiem okazałą, ale to jedyny znak żywotności całego przedsięwzięcia. Płynąc w kierunku Elbląga, organoleptycznie stwierdziłem, że nadal nie wiadomo, co z tym fantem zrobić. Elbląg miał stać się czwartym portem narodowym, a płynące strumieniem statki dowodzić suwerenności polskiego mocarstwa (nie musimy prosić Ruskich o zgodę na skorzystanie z Cieśniny Piławskiej, którzy, jak to Ruscy, nie byli zbyt skłonni do wydawania takiej zgody) i prężności gospodarki. Budowa toru prowadzącego do portu posuwa się naprzód dość wolno, a szkielety dawnych elbląskich zakładów przypominają, że niczego ważnego z tego ośrodka wywieźć się nie da, a przywieźć też nie, bo i po co. Okoliczni mieszkańcy na pytanie, co myślą o sztandarowej inwestycji PiS, odpowiadają tajemniczo, że ktoś, kto podjął tę decyzję, z pewnością wie, czemu ona służy, ale powtórzyć tego swoimi słowami nie potrafią. Jedynym zadowolonym z takiego obrotu sprawy okazał się właściciel melexa, którym wozi – za grube pieniądze – przyjezdnych z Krynicy Morskiej na Przekop. Port stoi, jak stał rok temu i wcześniej. Utrzymanie tych budowli i ludzi, którzy ten nieczynny twór obsługują, wymaga trochę pieniędzy i rozwiązań organizacyjnych. Jak dotąd pojawił się jedynie statek „Generał Kutrzeba”, kursujący wzdłuż toru podejściowego, choć nie wiem, czy jego zadanie nie ogranicza się do robienia wrażenia, że coś się dzieje. Jest statek, jest żegluga!

Przed dwoma bodaj laty opowiadałem się za machnięciem ręką na megalomańskie rojenia i za turystycznym ożywieniem tego pięknego skądinąd zakątka RP (niczym nieskalana natura!!!), ale w połowie drogi z Krynicy do Elbląga moja koncepcja runęła, bo skoro zabetonowano już pół drogi, to jak zachować tę naturę w dziewiczej postaci? Zawijamy do Tolkmicka (2700 mieszkańców), sanitariaty nawet czyste, choć diabelnie drogie. Wyjście z łódki na nabrzeże graniczy z cudem, trzy razy się gramoliłem, zanim się udało. Do portu we Fromborku (2400 mieszkańców) nie sposób przybić, całe nabrzeże rozgrzebane, termin oddania do użytku ciągle się opóźnia. Konia z rzędem, jeśli ktoś poda przykład ukończenia jakiejkolwiek inwestycji budowlanej w terminie. Do głowy przychodzą mi też inne myśli wrogie (może to wredne podszepty Ruskich, Krynicę od granicy dzieli ok. 15 km, a Piaski ledwie 3), że do narodowej tradycji należy wystawianie połowy zadka zza krzaka (w oryginale brzmi to dosadniej, ale Naczelny Redaktor nie pozwala). Ani przemysł i transport, ani ekologia. Ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra, jak mawiał niegdyś w desperacji Władysław Gomułka. A jak ze swoimi myślami wkroczyłem na tę schizmatycką ścieżkę, to przepadło. Już będę nią podążał, choć miałem jechać na wakacje i utonąć w ciszy.

Kiedy kończył się w Polsce socjalizm, powinien nastać kapitalizm. Jeśli tak, to zamiast centralnego planowania i rozdzielnictwa gospodarkę powinny kształtować i oceniać prawa i kryteria rynkowe. Zamiast własności państwowej miała być dominacja prywatnej, a ta państwowa, jeśli już, istnieć w postaci szczątkowej. Utworzono nawet ministerstwo przekształceń własnościowych. Skoro przemianowano je na ministerstwo aktywów państwowych, mój skromny umysł nie jest w stanie tego ogarnąć. Pies czy wydra? Ostatnie lata były okresem renacjonalizacji gospodarki, a nie prywatyzacji. Pięć miesięcy to za mało na odwrócenie trendu, jasne, ale nawet deklaracji się nie doczekaliśmy. Szkoda, bo to sprawa fundamentalna. Woda chlupie wokół, w mojej głowie też, niczego nie rozumiem, trudno. Prawa niby rynkowe, ale liczba wyjątków, odstępstw, ustępstw, szczególnych względów i czego tam jeszcze jest tak duża, że żaden umysł tego nie ogarnie. Małorolni, wielodzietni, młodociani, pracujące babcie i ci, których po prostu nie stać, wyliczyć wszystkich wyjątków od reguły nie sposób. Rynek i prywatyzację chyba diabli wzięli.

A że krążymy wokół granicy, myśl niesforna podąża za biednymi uchodźcami. Miały ustać pushbacki, nie ustały. Nagadaliśmy się po kokardę, były minister (ulubieniec Prezydenta) rozgadał się na temat  gwałcenia krów, poseł Sterczewski nabiegał się po granicy, nawet „pogranicznik” wywrócił się, biegając za nim, Agnieszka Holland film nakręciła, a teraz co? Nadal wypychamy desperatów na Białoruś, a oni przerzucają ich na polską stronę, dzień jak co dzień.

Pochłonięty niewesołymi myślami dopływam do Elbląga, a tam knajp mrowie, podążam do jednej, golonki serwują pachnące, z przypieczoną skórką, ślinka leci. Zażeram z apetytem, a tu nagle dostaję wiadomość (przeklęte media społecznościowe), że według jakiegoś tam instytutu spraw międzynarodowych 2,5 miliona mieszkańców Sudanu może umrzeć z głodu do września 2024 roku (sic!, niewiarygodne, prawda?). W oryginale „estimated excess mortality at about 2.5 million people (about 15% of the population in Darfur and Kordofan) by the end of September 2024”. Golonka staje mi kością w gardle, wracam na łódkę, woda wokół i w głowie chlupie, bo złośliwa bestia podpowiada, że za niewielką część wydatków wojskowych, a może lepiej – wojennych, dałoby się uratować te 2,5 miliona Sudańczyków. Tłusty chudego nie zrozumie, a zanim gruby schudnie, chudy umrze, takie prawa panują od wieków. Ale, ale, co z tymi pushbackami?

Uciekam z Elbląga i od durnych myśli. Na Żuławy, bo tam cisza, szuwary, czaple, spokój. Łódek niewiele, wędkarzy kilku, imponujących sukcesów nie mają. Dobre wrażenie robi Nowy Dwór Gdański. Miasteczko stara się o przyciągnięcie turystów, łazienki nowe, bardzo eleganckie. Mnie Żuławy ciągną z całkiem innego powodu. Kilka miesięcy temu opublikowałem w „Res Humana” recenzję książki Mirosława Słowińskiego Przeżyć tę jedną zimę (nr 2/2024). Choć niemieccy ewangelicy, których opisuje, lokowali się nieco bliżej Konina, ale Żuławom i mennonitom – osadnikom holenderskim, którzy zagospodarowali ten teren, poświęcił Słowiński też sporo uwagi. Mieli dość surowe obyczaje, obowiązywał ich m.in. zakaz noszenia i używania broni (co z góry pozytywnie mnie usposabia), zakaz składania przysiąg, sprawowania wysokich urzędów, chrzest osób w pełni świadomych (po ukończeniu 14 roku życia) itp. Szlak poszukiwaczy historii zaprowadził nas do Żelichowa, niewielkiej wsi nad rzeką Tugą, niedaleko od Nowego Dworu Gdańskiego. Przywilej lokacyjny nadał tej wsi w roku 1352 wielki mistrz krzyżacki Winrich von Kniprode. W tym samym roku został tam wzniesiony kościół dla mennonitów i ewangelików. Potem przechodził z rąk do rąk i dziś jest świątynią obrządku grekokatolickiego. Gdzie Rzym, a gdzie Krym? Żeby zasięgnąć języka, trzeba odwiedzić knajpę „Mały Holender”. Otóż dziś mieszkańcy Żelichowa to niemal w całości wysiedleńcy z Bieszczadów i Beskidu Niskiego, których relokowano tu w ramach akcji „Wisła”. Jak widać, wędrówki ludów dotyczą nie tylko czasów nam współczesnych. Gdyby pushbacki stosowano w latach czterdziestych, zapewne nikt z potomków Łemków i Bojków nie przetrwałby na Żuławach. A tak mają szansę zademonstrować swoją tradycję i ukazać ją wespół z tradycją rdzennych mieszkańców tej ziemi. Czy na pewno rdzennych? No, nie, przecież osadnicy holenderscy (czy olęderscy) też skądś napłynęli. Pozostał po nich Cmentarz Jedenastu Wsi z XVII wieku, ulokowany w należącej do Żelichowa osadzie Cyganek.

By uczcić dawnych mieszkańców tych ziem, których już nie ma, zamówiliśmy lokalne piwo i kociołek mennonicki. A potem do Rybiny, gdzie skończyliśmy wyprawę.

A co z Piaskami, które od dawna są jedną z moich zaprzepaszczonych miłości? Tak jak Krynica Morska stały się zbieraniną domów pobudowanych bez planu i bez sformułowania ogólnego przeznaczenia. Dawno temu, za Gierka, Krynica Morska miała przyciągać zagranicznych turystów, a Piaski krajowych. Nic z tego nie wyszło. Obie miejscowości rozwijały się żywiołowo i nadal tak jest. W Piaskach nie ma mariny, ale można przycumować (jak w latach 60. ubiegłego wieku). Ale, choć to wciąż maj, otwarta była restauracja, a w niej smaczny sandacz, zapewne z miejscowych połowów. Postęp, mospanie! Za to plaża i morze jak za dawnych lat. I jak 50 lat temu na plaży poniewierają się zardzewiałe szczątki wyciągarki do rybackich łodzi i innych sprzętów. Przeżyliśmy Bolesława, Wiesława i Jarosława, a ja dalej siedzę na kawałku żelastwa i sentymentalnie patrzę w morze. Pora wracać

na wybory

.

Felieton – napisany w maju 2024 r. – ukazał sie w numerze 4/2024 „Res Humana”

W trzechsetną rocznicę urodzin Immanuela Kanta (1724–1804) przypominamy esej członka redakcji „Res Humana” i naszego głównego krytyka literackiego, pierwotnie opublikowany na łamach e-Dwutygodnika Literacko-Artystycznego Pisarze.pl w 2014 roku. Odnosi się on głównie do powieści Józefa Wittlina Sól ziemi, korzeniami sięga jednak do myśli wielkiego filozofa z Królewca.

Poglądy i idee, ruchy społeczno-polityczne, określane mianem pacyfizmu, wyrażające pradawne marzenia ludzkości o pokoju, częstokroć radykalnie potępiające wszelkie wojny, bez różnicowania ich charakteru czy przyczyn, pojawiły się – na większą skalę – dopiero pod koniec XIX wieku. Jakby w przeczuciu tego, co ma dopiero nadejść – w przeddzień największej dotąd wojennej hekatomby, jaką stały się wydarzenia sprzed stu lat związane z historią Wielkiej Wojny, 1914–1918, nazwanej potem I wojną światową.

Wiadomo jednak, że idee pacyfistyczne wcale nie były wynalazkiem tych czasów i że „nie spadły z nieba” – jak pisał Antonio Gramsci. Głosili je już bowiem filozofowie, myśliciele społeczni i pisarze najdawniejszych epok historycznych; były one ważnymi elementami wielu doktryn społecznych oraz religijnych jak np. w buddyzmie, konfucjanizmie, chrześcijaństwie (wczesnym zwłaszcza, wracali do nich potem m.in. bracia polscy, arianie). Bywały tworzywem i kanwą wielu utworów literackich wszelkich rodzajów i gatunków wszystkich czasów, począwszy od starożytnych komediowych ujęć: Arystofanesa – Lizystrata, Plauta – Żołnierz samochwał aż po czasy współczesne z nieśmiertelnym Szwejkiem Jarosława Haszka na czele, Matką Courage Bertolda Brechta, Solą ziemi Józefa Wittlina czy Paragrafem 22 Josepha Hellera…

Nasilenie tendencji pacyfistycznych i powstawanie pierwszych organizacji pacyfistycznych obserwujemy właśnie w Europie już na początku XIX wieku, co wiązać można chyba zarówno z realiami i doświadczeniami ówczesnego życia milionów ludzi wciągniętych w orbitę wojen napoleońskich, jak i powstaniem inspirującego – zarówno praktyków społecznych, jak i teoretyków – kantowskiego dzieła poświęconego uzasadnieniu poglądu (idei), „projektu” mówiącego o realnej i praktycznej możliwości oraz wielkiej potrzebie dążenia do osiągnięcia przez ludzkość, racjonalnie uzasadnianej przez niego potrzeby „wiecznego pokoju”… Wydaje się, że wpływ owej kantowskiej myśli jest znacznie głębszy i poważniejszy, niż mogłoby to wynikać z prostych konstatacji o elitarności kantowskiej filozofii, niewielkich nakładach i zasięgu odbioru jego dzieł, rzeczywiście ogromnych barier i trudności ich rozumienia przez czytelników. Ale wpływ ten jest niezaprzeczalny. Tu wystarczyć musi tak naprawdę intuicyjne przekonanie (w bergsonowskim rozumieniu), chociaż oparte także na pewnych, może nawet i nielicznych, świadectwach o znaczącym wpływie tej idei kantowskiej na rzeczywistość społeczną i kulturową Europy.

Oto bowiem pewne poglądy, myśli, czy idee krążą w obiegu społecznym, żyją i oddziałują nawet wówczas, gdy funkcjonują w szerszym odbiorze tylko jako hasła, jako wręcz częstokroć anonimowe, „mityczne”, jak mówi Claude Levi-Strauss, mające jeden tylko sens, na który składają się wszystkie jego wersje – nie muszą być łączone z nazwiskiem konkretnego twórcy autora – znaki symbolizujące pewne istotne dla epoki i jej „ducha” rzeczywiste potrzeby ludzkie; najczęściej te ogólne, uniwersalne, o charakterze ponadczasowym, ponadnarodowym, ponadklasowym… Tutaj mamy do czynienia z tego typu zjawiskiem oddziaływania pewnej wielkiej idei, która „sama przez się”, bez potrzeby uzasadnień szczegółowych, staje się w określonych okolicznościach czasu i miejsca czymś w rodzaju „powszechnika” – idei ważnej i pożądanej. Dzieje się tak zazwyczaj wtedy, gdy owa idea (mit) trafia na podatny grunt, na społeczne i historyczne podglebie – zdolne tchnąć w nią życie, wyhodować i wydać owoce…

Czyż w czasie obejmujących ówczesną Europę wojen napoleońskich, a potem wydarzeń I wojny światowej, nie były one tym podglebiem, na którym – jak i potem po jeszcze okrutniejszych doświadczenia II wojny światowej – nie tylko mogły, ale i musiały wyrastać i zdobywać wielki odzew idee antywojenne, zwłaszcza iż wcześniej znalazły swego wybitnego teoretyka – formułowane i głoszone przez tak cenionego filozofa z Królewca jak Immanuel Kant? Czyż literatura piękna mogła pozostać obojętna na to sprzężenie: społecznej świadomości idei „wiecznego pokoju” oraz tragicznych i traumatycznych doświadczeń czasów wojennych przeżyć, jakie stały się udziałem milionów ludzi na całym świecie? Pytanie retoryczne. Oto znamienny przykład. Pisarz polski, Józef Wittlin, pisze wprost w jednym ze swoich esejów z lat 20. XX wieku Wojna, pokój i dusza poety (wydanie Zamość, 1925): „Niegdyś wielki Kant opracował już ścisły, prawniczy plan urządzenia świata na zasadzie wiecznego pokoju. Przekonywał, że zwycięstwo, odniesione na wojnie, nie jest dowodem tego, że słuszna sprawa wygrała. Jest co najwyżej świadectwem fizycznej przewagi i talentów strategicznych. Czas skończyć z uwielbieniem munduru. Ustanowiony został trybunał przy Lidze Narodów do rozstrzygnięcia sporów między poszczególnymi państwami. Może niedługo cały świat wróci do cywila i na całej kuli ziemskiej nie będzie już ani jednego żołnierza. Ale póki choć jedno państwo posiadać będzie składy amunicji, tak długo istnieje konieczność zbrojenia się wszystkich jego sąsiadów”.

I nie jest najważniejsze, czy pisarze europejscy – poddani przecież tym wszystkim wspólnym doświadczeniom historycznym, inspirowali się bardziej pokojowymi ideami powstającymi pod wpływem myślicieli i publicystów czy też bardziej traumatycznymi wydarzeniami zewnętrznymi. Literatura o charakterze pacyfistycznym stawała się faktem coraz bardziej znaczącym. Także w polskiej literaturze całego XX wieku – w prozie (np. trylogia Żółty krzyż Andrzeja Struga czy W polu Stanisława Rembeka), ale i w poezji (np. słynny wiersz Juliana Tuwima Do prostego człowieka czy poemat Tadeusza Różewicza Dezerterzy) czy dramaturgii (tenże Różewicz sztuka Do piachu) – staje się jednym z najważniejszych nurtów….

Pośród pisarzy, których warto przywrócić dzisiejszej świadomości kulturowo-literackiej znajduje się Józef Wittlin[1], przede wszystkim jego Sól ziemi. Ta powieść bliska była – w swej ogólnej wymowie pacyfistycznej – europejskiej literaturze lat 20. i 30. (m.in. głośne powieści: Jarosława Haszka, Henri Barbusse’a (Ogień) czy Ericha Marii Remarque’a (Na zachodzie bez zmian) oraz niektórym dziełom ekspresjonizmu niemieckiego (jak np. słynna powieść Alfreda Döblina Berlin Alexanderplatz, 1929, I wyd. pol. 1959, nietracąca po dziś dzień na popularności, a nawet adaptowana na sceny teatralne, ostatnio w 2017 r. przez warszawski Teatr Studio). Sam autor Soli ziemi, odnosząc się do tego rozległego i złożonego zjawiska wzajemnych wpływów literackich, jak i wielości postaw pisarskich wobec wojny, pisał w przywoływanym wyżej eseju, że były wówczas, czyli na początku XX wieku w Europie, dwie główne i znaczące kategorie literatów: uczestnicy wydarzeń wojennych i ci, którzy „uczestniczyli w charakterze uprzywilejowanych sprawozdawców”, ale wśród jednych i drugich widzi zarówno wrogów, jak i sympatyków wojny, choć jak dodaje „sympatycy… byli w większości”!

„Wszyscy mieli – pisał Wittlin – niewątpliwie swoje drobne sankcje i usprawiedliwienia swych wystąpień, toteż, wychodząc z idei pacyfistycznej, nie będziemy poddawali w wątpliwość szczerości Émila Verhaaerena, Maurice’a Maeterlincka, Maurice’a Barresa, Gerarda Hauptmanna, Ryszarda Dehmela, Tomasza Manna, Gabriela d’Annuzzia, Filippo Tommaso Marinettiego – jako zwolenników: Romaina Rollanda, Anatola France’a, G. H. Wellsa, Georga Bernarda Shawa, oraz żołnierzy: Henri Barbusse’a, Georga Duhamela, Leonarda Franka, Andrzeja Latzki i innych mniej wymownych. Oczywiście, że podczas wojny, poeci występujący przeciw niej, byli bardziej samotni niż panegiryczni jej piewcy. Ci ostatni przeważnie folgowali swym uczuciom patriotycznym, które w owych czasach domagały się wyrazu namiętnej nienawiści wroga. Tak pojmowanemu uczuciu miłości ojczyzny sumienny trybut spłacili Niemcy: Ryszard Dehmel i Gerard Hauptmann. Nie cofnęli się oni przed najbrutalniejszymi sposobami poetyckiego lżenia przeciwników…”.

Józef Wittlin jako gorący zwolennik rodzących się po I wojnie światowej tendencji pacyfistycznych – jako teoretyk i myśliciel czerpiący z doświadczeń historycznych ludzkości (wszak był tłumaczem wielkich „mitopeicznych”– jak nazywał je angielski poeta i krytyk Wystan Hugh Auden), eposów literackich starożytności – Gilgamesza i Odysei, gdzie sprawy wojny i pokoju zajmują przecież niebagatelne miejsce) – był zarazem wielkim sceptykiem w kwestii całkowitego rozwiązania tych od zawsze gnębiących człowieka problemów. Pisał wszak w cytowanym szkicu z wielkim przekąsem, niemal satyrycznym dystansem i bolesną, dla siebie i dla ówczesnych i dzisiejszych czytelników jego utworu ironią: „Cała nasza cywilizacja jest nam pomocna w tym, aby nas między sobą poróżnić. Bywały więc wojny między białymi a czarnymi, bywały wojny różnych wyznań, różnych narodów, języków i metod rządzenia. Żadna jednak z tych różnic nie jest tak mocna, iżby wytrzymywała krytykę choćby zdrowego rozsądku. Prawdopodobnie kiedyś, w przyszłości, kiedy wyczerpią się aktualne dziś motywy wojen narodowościowych, handlowych i rewolucji klasowych, świat przeżyje jeszcze wojny ludzi łysych z owłosionymi, blondynów z brunetami. Potem znów bruneci i blondyni zawrą przymierze, aby społem rzucić się na rudych. Chyba że spełnią się marzenia pacyfistów i ogólne rozbrojenie moralne oraz Stany Zjednoczone całego świata raz na zawsze zniosą wszelkie wojny. Wszystkie powody wojen są na ogół mniej lub więcej popularnym, przez dany okres cywilizacji gruntownie przygotowanym pozorem do wykonania czegoś, co się usuwa spod doświadczalnej kontroli naszej świadomości. Śmierć człowieka, zadana przez człowieka, będzie wieczną zagadką i tragicznym węzłem; którego najodważniejsza myśl nie rozplącze bez trudu”.

Więcej optymizmu, choć podszytego sceptycyzmem, odnaleźć można w powieści Sól ziemi. Pisana była jako pierwsza część zamierzonego obszerniejszego cyklu Powieść o cierpliwym piechurze (rękopis tomu 2, Zdrowa śmierć, zaginął w czasie wojny podczas jego pobytu w Portugalii, ocalał tylko fragment tomu 3 Dziura w niebie). Powieść powstawała od 1925 roku (Prolog), a ukończona i wydana została w 1935, czyli w okresie, jak pisze sam autor w postscriptum do utworu, „kiedy jeszcze wielu ludzi w Europie chciało wierzyć, że wojny na skalę światową, takie jak miniona, należą do przeszłości i nigdy się nie powtórzą”. Bohater Soli ziemi, Piotr Niewiadomski, w ciągu czterech pierwszych tygodni wojny przeżywa grozę rozpadu całego swojego małego huculskiego świata. Jego losy ukazuje pisarz w groteskowym świetle początku końca istnienia i – podobnie jak potem Andrzej Kuśniewicz w powieści Lekcja martwego języka (także film Janusza Majewskiego na niej oparty) czy Julian Stryjkowski w Austerii (film Jerzego Kawalerowicza) – rozpadu pewnej potężnej formacji politycznej i kulturowej, jaką była wielonarodowa monarchia austriacko-węgierska. Piotr Niewiadomski, syn Polaka i Ukrainki, prosty hucuł analfabeta, jest jak wielu ludzi w Europie ofiarą tych procesów i wojny: jak większość poddanych wypełnia tylko swój niechciany obowiązek, biernie poddaje się nakazom władz…

Taki jest punkt wyjścia utworu napisanego z myślą o uwydatnieniu całego bezsensu, okrucieństwa i potęgi wojny, którą pisarz zwalcza i wyśmiewa z gorliwością urodzonego pacyfisty. „Trudno dziś zrozumieć – pisał po latach – w imię czego żołnierze armii, w której służyłem, zwłaszcza żołnierze narodowości słowiańskich, zabijali i dawali się zabijać. Działał tu ów irracjonalny mechanizm, który starałem się pokazać w Soli ziemi. Myślę, że po trzydziestu pięciu latach mogę już obiektywnie o tym mówić. Wszystkie postaci tej książki, poza historycznymi, są całkowicie zmyślone, jakkolwiek w niektórych skupiły się charakterystyczne cechy osób, z jakimi zetknąłem się w czasie mej wojskowej służby. Piotr Niewiadomski jest produktem synkretyzmu, ludzi mniej lub więcej do niego podobnych spotykałem często w formacjach pospolitego ruszenia cesarsko-królewskiej armii (…). Drugą najważniejszą osobą jest feldfebel sztabowy Bachmatiuk. Utwór powstał w latach trzydziestych i był dla mnie prefiguracją owych fanatyków, którzy później, w imię przeróżnych ideologii, z czystym sumieniem niszczyli ciała i dusze milionów ludzi. Wagon kolejowy z VII rozdziału może być uważany za nasienie, z którego wyrosły i rozmnożyły się w latach II wojny światowej owe koszmarne, zaplombowane wagony, gdzie dusili się wiezieni na zagładę niewinni ludzie, nie żołnierze, lecz cywile: starcy, kobiety i dzieci”.

Utwór Wittlina złożony z dziesięciu rozdziałów sprozaizowanych „pieśni” jest bardzo skomplikowany znaczeniowo, wielowarstwowy formalnie, ma też wiele rozmaitych odniesień literackich (m.in. do dzieła Homera i Biblii), odwołań kulturowo-historycznych, traktowanych przez tego pisarza często z dystansem i ironią. Czyni to z Soli ziemi nowoczesny utwór o charakterze ponadczasowego, metaforycznego dramatu egzystencjalnego. Nowoczesny także w samych opisach psychologicznych głębi rozterek, perypetii życiowych, przeżyć tu i teraz bohatera, zderzanych z niemal dokumentalnie oddawanymi realiami nadciągającej wojennej Apokalipsy; realistycznymi i symbolicznymi zarazem. Ludwik Fredy, krytyk literacki z międzywojnia, ujął to w sposób zwięzły i trafny; dojrzał bowiem w prozie Józefa Wittlina, jako przewodnią jej ideę „pokonanie upiora wojny, przezwyciężenie rzeczywistości przez artyzm. Dzięki stylizacji literackiej osiągnął autor zamierzony cel: skompromitował znienawidzoną rzeczywistość wojenną przed trybunałem sztuki”.

Owe „przygody” życiowe huculskiego prostaczka Piotra Niewiadomskiego mają bowiem przez te literackie zabiegi swój głębszy wymiar symboliczny, bo chociaż horyzont jego świadomości, wiedzy o świecie i ludziach jest ograniczony do perspektywy właściwej jego pochodzeniu, jest tu reprezentantem tych, o których mówi tytuł utworu. Sól w tradycji europejskiej kultury jest tym symbolicznym minerałem, który chroni i przechowuje to, co dobre, odrzuca, co zepsute. To Piotr jest ową „solą ziemi”, gdyż przechowuje się dzięki takim jak on podstawowa zasada ludzkiej wspólnoty: wzajemność zobowiązań między ludźmi, a po katastrofie tylko na tym fundamencie – wedle Wittlina – da się odbudować ludzką cywilizację, bo jak wprost wyraża to w Małym komentarzu do Soli ziemi, potrzeba zwyczajnej i codziennej egzystencjalnej stabilności jest dla człowieka niezbywalną wartością. Bohater Soli ziemi, patrzący na wojnę ze swojego punku widzenia, bezwiednie ją przecież osądza, ironicznie demaskując kłamstwa języka wojny (ów wielki rozdźwięk między świętym słowem a niską rzeczą), demitologizuje jej kłamstwa tworzone na użytek „maluczkich”. W ten sposób autor stwarza literacką formę pojemną i zdolną dla wyrażenia własnego mitu: „Co do mnie – nie pogodzę się z żadną cywilizacją, opierającą swe istnienie na trupach (…) O nich to, o wnukach i prawnukach myślałem przede wszystkim, pisząc moją Powieść o cierpliwym piechurze (stąd jej legendarny miejscami styl)”.

Józef Wittlin, wyrafinowany intelektualista i poeta, odnalazł w swym huculskim prostaczku te pokłady mądrości, wiedzy i „prostego” szczęścia, dzięki którym świat, mimo iż poddany niedługo potem jeszcze większemu szaleństwu totalnej II wojny światowej, ostatecznie „nie wypadł z ram”. Ewa Wiegandt, autorka krytycznego wydania Soli ziemi w serii Biblioteki Narodowej, pisze, że twórczość Wittlina „zmierzała do poznania przez sztukę. Wszelkie ucieczki poza literaturę były jej z gruntu obce. Dzięki temu jego powieść o wojnie znaczy daleko więcej, niż to zapowiada temat. Sugeruje, poprzez użycie analizowanych tutaj środków artystycznych, sensy o zasięgu uniwersalnym”.

Powieść zrobiła prawdziwą międzynarodową karierę, była od razu tłumaczona na kilkanaście języków: niemiecki (z przedmową Józefa Rotha, autora słynnego Marszu Radetzkiego), duński, czeski, rosyjski, angielski (dwukrotnie), francuski, włoski, szwedzki i węgierski, chorwacki, hebrajski, hiszpański, a na przełomie lat 60. i 70. ponownie w Niemczech i Austrii, a autor został wybrany członkiem korespondentem Niemieckiej Akademii Poezji i Języków w Darmstadcie.

[1] Józef Wittlin (1896–1976), studiował w Wiedniu. Debiutował na łamach „Wici” w 1912 roku. Związany z ekspresjonistami ze „Zdroju”, potem skamandrytami. 1935 – nagroda Pen-Clubu za przekład Odysei, 1936 – nagroda „Wiadomości Literackich” za Sól ziemi, 1937 – złoty Wawrzyn PAL. W czasie II wojny z Francji przez Portugalię trafił do USA; dał przejmującą analizę statusu pisarza emigracyjnego, Blaski i nędze wygnania. Przekłady m.in. Gilgamesza, prozy J. Rotha, poezji R. M. Rilkego), wspomnienia: Mój Lwów, Nowy Jork, 1946, Orfeusz w piekle XX wieku 1963.

Na łamach „Res Humana” esej ukazał się w numerze 4/2024 , lipiec-sierpień 2024 r.

Kosmos fascynował ludzi niemalże od zarania dziejów. Fascynacja ta znalazła swój wyraz w mitach, legendach, baśniach i poematach. Częstym motywem tych opowieści były odbywane przez bogów, herosów, a nawet zwykłych ludzi wyprawy kosmiczne. Fantazja twórców wspomnianych utworów nie ograniczała się tylko do zwykłych podróży międzyplanetarnych. Przestrzeń kosmiczną uczynili oni bowiem także areną toczonych między bogami walk. Przykładem może być chociażby staroindyjski epos Mahabharata, w którym toczona z użyciem kosmicznych machin wojennych – wimanów – wojna kończy się zagładą starożytnej cywilizacji.

Na realizację swoich marzeń o kosmicznych podróżach ludzkość musiała jednak poczekać praktycznie do lat 50. XX stulecia, kiedy to w przestrzeni okołoziemskiej pojawiły się pierwsze stworzone ręką człowieka obiekty[1]. Chociaż rozpoczęty wówczas wyścig kosmiczny pomiędzy USA i ZSRR miał oficjalnie naukowy charakter, to jednak nawet niewtajemniczeni mogli dostrzec, iż tak naprawdę chodzi o rozwój techniki wojskowej, m.in. związanej z budową międzykontynentalnych rakiet balistycznych.

Plany na militarne wykorzystanie przestrzeni kosmicznej pojawiły się jednak jeszcze przed rozpoczęciem kosmicznej rywalizacji wielkich mocarstw. Już w 1954 roku, czyli jeszcze przed wystrzeleniem przez ZSRR pierwszego sztucznego satelity Ziemi Sputnik-1, narodził się w głowach amerykańskich strategów pomysł wykorzystania przestrzeni kosmicznej dla celów szpiegowskich. Rozpoczęte zostały wówczas prace nad opatrzonym kryptonimem „Feed Back” programem budowy satelitów rozpoznania fotograficznego. Cztery lata później, w lutym 1958 roku, prezydent USA Dwight D. Eisenhower zatwierdził program budowy satelitów szpiegowskich CORONA. Wynikiem programu było pojawienie się w przestrzeni kosmicznej pierwszego, testowego satelity szpiegowskiego KH-1[2]. Niedługo po nim, bo już w 1962 roku, w kosmosie pojawiły się także radzieckie satelity rozpoznania fotograficznego Zenit. Dziś oprócz Rosji i USA swoje satelity szpiegowskie posiada kilkanaście państw, wśród których są nie tylko takie mocarstwa jak Chiny, Indie czy Wielka Brytania, lecz również mniejsze państwa, m.in. Iran, Izrael oraz Korea Północna. Satelitami rozpoznania optycznego dysponują także podmioty pozapaństwowe. Przykładem może być amerykańska firma Maxar Technologies Inc., która świadczyła usługi z zakresu optycznej obserwacji Ziemi. W 2022 roku firma ta opublikowała zdjęcia rosyjskich kolumn wojsk w Ukrainie.

Nie trzeba dodawać, iż współcześni „kosmiczni szpiedzy” znacznie różnią się swoimi parametrami i umiejętnościami od poprzedników z serii KH i Zenit. Poszerzeniu uległ także zakres stojących przed nimi zadań. Oprócz „klasycznego” rozpoznania optycznego zajmują się one także rozpoznaniem radioelektronicznym i telemetrycznym oraz, w ramach wczesnego ostrzegania, wykrywaniem startu rakiet balistycznych.

Należące do poszczególnych państw oraz innych ponad- i pozapaństwowych podmiotów floty wojskowych satelitów nie składają się rzecz jasna wyłącznie ze sputników rozpoznawczych. Sporą ich część stanowią m.in. satelity nawigacyjne. Pierwsze tego typu satelity zaczęły pracować dla potrzeb amerykańskiej marynarki wojennej już w 1964 roku (system NAVSAT). Dziś systemami nawigacji satelitarnej dysponują nie tylko USA (GPS), lecz również Rosja (GLONASS), Chiny (BeiDou), Indie (IRNSS), Japonia (QZSS), Francja (DORIS) i Unia Europejska (Galileo). Wymienione systemy wykorzystywane są zarówno do celów wojskowych, jak i komercyjnych.

Kolejną grupę satelitów podwójnego, wojskowo-cywilnego zastosowania stanowią satelity telekomunikacyjne. Nowe, hybrydowe formy prowadzenia wojny, w szczególności działania w przestrzeni informacyjnej, sprawiają, iż w przypadku satelitów telekomunikacyjnych dominować zaczyna ich szeroko rozumiane militarne zastosowanie. Tyczy to nie tylko satelitów używanych przez podmioty państwowe, lecz również tych znajdujących się w prywatnym posiadaniu. Przykładem może być chociażby wykorzystanie podczas wojny w Ukrainie należącego do amerykańskiej prywatnej firmy SpaceX satelitarnego systemu telekomunikacyjnego Starlink. Ukraińskie Siły Zbrojne wykorzystują satelity Starlink m.in. do sterowania i łączności z atakującymi wojska rosyjskie dronami. Paradoksem może być fakt, że dzięki zdobytym terminalom ze wspomagającego Ukraińców systemu korzystają także Rosjanie.

Planujący działania wojenne w przestrzeni kosmicznej stratedzy znaleźli bojowe zastosowanie dla wykorzystywanych w stricte naukowych celach mikro-, nano- i pikosatelitów. Te wykorzystywane do pomiaru wiatru słonecznego i testowania nowych technologii (żagli słonecznych) satelitarne drobnoustroje mogłyby posłużyć do… niszczenia swoich większych kolegów. Rozpędzone do dużych prędkości, wprowadzone na orbitę „dużego” satelity rozpoznawczego, nawigacyjnego lub telekomunikacyjnego mogą one w razie kolizji doprowadzić do jego poważnego uszkodzenia i wyłączenia z eksploatacji. Innym militarnym zastosowaniem satelitarnej drobnicy byłaby pomoc w cybernetycznym przejmowaniu i przeprogramowywaniu satelitów przeciwnika.

Likwidacji satelitów przeciwnika służą nie tylko inne satelity. Zneutralizować je bowiem można także, trafiając pociskiem rakietowym, za pomocą zakłóceń radioelektronicznych, a także laserowo i cybernetycznie. Zaskoczeniem nie będzie zapewne fakt, iż pomysły na zwalczanie wrogich satelitów pojawiły się zarówno w USA, jak i ZSRR już w latach 50. XX wieku. Początkowo planowano użyć do tego celu wystrzeliwanych z Ziemi pocisków rakietowych. Z czasem pojawiły się bardziej oryginalne pomysły, takie jak np. niszczenie satelitów za pomocą wywołanego atomowym wybuchem impulsu elektromagnetycznego oraz przy użyciu laserów. Obecnie sprawnymi rakietowymi systemami antysatelitarnymi dysponują Chiny, Indie, Rosja i USA. Według różnych informacji zdolnymi zniszczyć satelitę rakietami Arrow (Hetz)3 dysponuje także Izrael. Ambicje posiadania własnych systemów antysatelitarnych mają zapewne także i inne państwa. Ambicji tych nie powstrzyma przyjęta 1 listopada 2022 roku przez grupę roboczą ONZ uchwała wzywająca państwa do rezygnacji z testów rakiet antysatelitarnych. Uchwała ta nie jest bowiem prawnie wiążąca.

Zupełnie jak w Gwiezdnych wojnach, do niszczenia satelitów przeciwnika wykorzystywać można laser. Jak na razie przy pomocy laserów można jedynie oślepić wrażego satelitę. Takimi możliwościami dysponować mają rosyjskie naziemne systemy laserowe „Piereswiet” i „Kalina”. W planach kosmicznych wojen lasery mają jednak nie tylko oślepiać satelity przeciwnika. Ich przeznaczeniem ma być bowiem także zestrzeliwanie sputników, rakiet balistycznych i innych obiektów kosmicznych przeciwnika. Koncepcja takiego wykorzystania laserów pojawiła się już prawie 40 lat temu w opracowanym przez USA programie Strategicznej Inicjatywy Obronnej (SDI). Według pracujących nad tym programem specjalistów wykorzystywane do zwalczania rakiet balistycznych potencjalnego przeciwnika działa laserowe miały być umieszczone w przestrzeni kosmicznej. Planujący SDI zdali się zapomnieć, iż 10 października 1967 roku zarówno USA, jak i ZSRR ratyfikowały zatwierdzony jeszcze w grudniu 1966 roku przez Zgromadzenie Ogólne ONZ Traktat o Przestrzeni Kosmicznej, który zobowiązywał strony do pokojowego wykorzystania przestrzeni kosmicznej.

Zdaje się, iż o wspomnianym traktacie nie wiedzą lub nie pamiętają także współcześni stratedzy i spece od geopolityki, którzy otwarcie kreślą wizję gwiezdnych wojen XXI stulecia. Ich plany przekształcenia kosmosu w pole przyszłych bitew wynikają nie tylko z czysto ludzkiej chęci zdominowania innych ludzi, lecz mają także swoje ekonomiczne przyczyny. Przeprowadzone badania wykazały bowiem, iż w kosmosie pełno jest niezbędnych naszej ziemskiej gospodarce pierwiastków i minerałów. Sporo z nich znajduje się, jak na warunki kosmiczne, stosunkowo blisko Ziemi, np. na Księżycu, Marsie i na krążących w naszym układzie słonecznym planetoidach. Jest więc o co się bić.

Wychodząc z założenia, iż kto przejmie kontrolę nad kosmosem, kontrolować będzie także całą Ziemię, stratedzy planują rozmieścić na okołoziemskich orbitach oraz na Księżycu systemy uzbrojenia zdolne razić nie tylko cele znajdujące się w kosmosie, lecz również na Ziemi. Co ciekawe, koncepcję takiej broni przedstawił już w latach 70. XX wieku amerykański pisarz SF Jerry Eugene Pournelle. Tajemnicą Poliszynela jest, iż koncepcja Pournelle’a znalazła swoje odbicie w przygotowanym w 2003 roku przez Siły Powietrzne USA projekcie „Thor”. Zgodnie z nim w przestrzeni kosmicznej ma zostać umieszczony specjalny satelita, który w razie potrzeby ostrzelałby wybrane cele na powierzchni Ziemi rozpędzonymi do dużej prędkości, ważącymi ok. 8 ton wolframowymi prętami, tzw. „rózgami Boga”.

Jak to z planami wojennymi bywa, wcześniej lub później pojawi się ktoś, kto nie zważając na międzynarodowe zobowiązania przystąpi, w imię jakiejś obłąkańczej idei lub pod pozorem obrony przed potencjalnymi wrogami, do ich realizacji. Koszty takiego przedsięwzięcia będą ogromne, znacznie przekraczające te przeznaczone na ziemskie zbrojenia. Pojawić się więc musi pytanie o sens takiej inwestycji. Pieniądze, które trzeba będzie przeznaczyć na kosmiczne zbrojenia, można przecież przeznaczyć na cele związane z pokojową eksploracją kosmosu. Pokojowa eksploracja kosmosu przyniesie nam bowiem o wiele więcej korzyści niż próby przeniesienia w przestrzeń kosmiczną naszych ziemskich sporów. Ponadto może ona stymulować procesy integracyjne tu na Ziemi. Nasze ziemskie spory, podziały i granice bledną wobec potęgi kosmosu. W szerokim kosmicznym ujęciu nie jesteśmy więc Polakami, Niemcami czy Rosjanami, lecz mieszkańcami jednej z miliardów planet, a możliwe, że jedną z wielu zamieszkujących kosmos cywilizacji. Dlatego też tylko wspólnie, we wzajemnej współpracy nas ludzi z planety Ziemia, możemy sięgnąć po jego bogactwa. Bogactwa, które powinny służyć całej ludzkości, a nie tylko wybranym.

[1] Pierwszy skonstruowany przez człowieka obiekt został wystrzelony w bliską przestrzeń okołoziemską już w roku 1944. Była to niemiecka rakieta MW 18014 typu A4 (V-2).

[2] Skrót KH pochodzi od słowa Keyhole – dziurka od klucza.

Dr Adam Paweł Olechowski jest oficerem rezerwy Wojska Polskiego, nauczycielem akademickim specjalizującym się w naukach o bezpieczeństwie oraz dziennikarzem.

Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.

Zob. tegoż autora:

Ludzki umysł polem walki wojny kognitywnej
Wojna w przestrzeni informacyjnej
Sztuczna inteligencja w służbie Marsa

 

Zgodnie ze starożytną, grecką tradycją na czas trwania igrzysk olimpijskich powinny zostać przerwane wszelkie działania militarne. Niestety w 2024 roku tak nie jest i w mediach z wiadomościami z paryskich aren sąsiadują komunikaty wojenne. Wrze na Bliskim Wschodzie. Pesymiści mówią, iż może tam dojść do wojny zagrażającej nawet pokojowi całego świata. Nadal trwają starcia na terytorium Ukrainy.

Ostatnio pojawiły się wiadomości, iż do tego ostatniego kraju dotarły wreszcie obiecywane przez państwa zachodnie samoloty F-16. Zdaniem niektórych komentatorów mają one przechylić szalę zwycięstwa na stronę Ukrainy. Niestety, komentatorzy ci mogą się szybko rozczarować. F-16 nie są żadną mityczną, niosącą zwycięstwo bronią. Raczej nie zapewnią Ukrainie zwycięstwa. Poza tym lekceważeni i pogardzani przez wielu polskich komentatorów Rosjanie (nigdy nie należy lekceważyć przeciwnika) dysponują samolotami oraz systemami obrony przeciwlotniczej zdolnymi pokonać F-16.

Czy Ukraina skazana jest na porażkę? Niekoniecznie. Rozwiązaniem mogą być umowy o bezpieczeństwie, jakie zawarła ona z europejskimi sojusznikami, m.in. z Wielką Brytanią, Francją, Niemcami i Polską. Nie bez znaczenia będzie dalsze polityczne wsparcie sprawy ukraińskiej na arenie międzynarodowej. Chodzi jednak przede wszystkim o pomoc finansową i dostawy uzbrojenia. Co się tyczy tej pierwszej, to jak na razie nie stanowi ona problemu. Europę na nią stać. Nieco gorzej przedstawia się sprawa dostaw uzbrojenia. Sytuacja międzynarodowa się komplikuje, tak że rządy państw europejskich mogą być zmuszone dozbroić własne armie. Trudniejsze mogą także okazać się zakupy broni od producentów z innych części świata. W mediach pojawiają się również sugestie, iż w ramach wspomnianych umów o bezpieczeństwie partnerzy zachodni mogliby wysłać swoje kontyngenty wojskowe do Ukrainy. Rozwiązanie to grozi jednak rozlaniem się wojny na całą Europę.

Historia pokazuje, iż w dwóch wielkich wojnach, które przetoczyły się w XX wieku przez nasz kontynent, europejskie demokracje odniosły zwycięstwo dzięki pomocy ze strony Stanów Zjednoczonych. Pozostaje więc mieć nadzieję, iż w razie potrzeby nowo wybrany, w listopadzie, prezydent USA pójdzie śladem swoich poprzedników – Thomasa Woodrowa Wilsona oraz Franklina Delano Roosevelta – i okaże pomoc swym europejskim sojusznikom. Nadzieję tę mogą umacniać łączące oba regiony powiązania ekonomiczne. Presji środowisk biznesowych ulegnie każdy prezydent, nawet Trump. Szczególnie on. Nie należy też lekceważyć opinii publicznej za oceanem, której głosy nie raz miały spory wpływ na politykę Waszyngtonu.

Władający płynnie językiem tureckim były ambasador Zjednoczonego Królestwa w Ankarze Richard Moore, w 2020 r. zostaje powołany na stanowisko szefa brytyjskiego MI6. Hakan Fidan po 13 latach kierowania turecką Narodową Agencją Wywiadowczą (tr. MIT) w 2023 r. obejmuje szefostwo tureckiej dyplomacji. Mamy też i polski znaczący przykład: były wiceminister Spraw Zagranicznych RP, nieżyjący już Andrzej Ananicz, świetny m.in. turkolog, po zakończeniu misji dyplomatycznej ambasadora RP w Ankarze, obejmuje w 2004 r. kierownictwo nad Agencją Wywiadu. Chętni do poszperania w materiałach dostępnych także w internecie znajdą — choć fragmentaryczne, to frapujące — informacje nt. „ankarskiego Cicero” (Elyaz Bazna), pracującego na rzecz III Rzeszy w ankarskiej ambasadzie Zjednoczonego Królestwa. Do dzisiaj nie wyjaśniono, czy tylko służył hitlerowskim Niemcom, gdyż na razie brytyjskie archiwa jego sprawy są utajnione. Von Pappen, zwany „Diabłem w cylindrze”, w okresie II wojny światowej był ambasadorem Hitlera w neutralnej wówczas Ankarze, w tym samym czasie kiedy polską misją kierował, były m.in. sekretarz Marszałka J. Piłsudskiego, ambasador Michał Sokolnicki. (Nota bene: to dzięki postawie ówczesnego prezydenta Turcji, I. Inonu i zabiegom Sokolnickiego presja von Pappena na władze tureckie na rzecz przejęcia przez hitlerowską III Rzeszę budynków urzędującej w Ankarze nieprzerwanie podczas wojny polskiej misji (argumentacja Pappena: „państwo polskie nie istnieje”) nigdy się nie ziściła.

Podaję te informacje choćby z jednego powodu: Turcja ze względu na swoje imperialne tradycje ochrony państwa, zakorzenione głęboko w świadomości elit jeszcze od czasów Osmańskiej Porty i wynikające z jej geostrategicznego położenia walory, nie tylko koncentrowała na sobie uwagę i działania służb głównych światowych graczy, lecz także jest ważnym i efektywnym partnerem w ramach swojego ponad 70-letniego członkostwa w NATO. Taka też jest intencja wypowiedzi ministra Spraw Zagranicznych H. Fidana w portalu X: „W Ankarze przeprowadzono historyczną operację wymiany więźniów. Szczerze gratuluję naszym pracownikom Narodowej Organizacji Wywiadowczej, którzy wzięli udział w tej operacji. Turcja będzie nadal centrum pokojowej dyplomacji zgodnie z wizją naszego prezydenta”.

Uwagę zwraca wyważone określenie zastosowane przez Fidana: „wymiana więźniów”. Doświadczenie wyniesione przez niego z kierowania turecką Agencją Wywiadu, zgodnie z regułą apolityczności służb, stawia poza nawiasem wątpliwości używanie jakichkolwiek wartościowań osób będących przedmiotem dealu zrealizowanego przez służby. Z kolei jako polityk, czyli minister od spraw zagranicznych, jednoznacznie wskazuje na dwóch wygranych: Turcję i jej prezydenta.

Realizacja tej wizji, choć naraża Turcję częstokroć na krytykę za strony jej zachodnich sojuszników w związku z jej polityką „wyważonego działania” także wobec Rosji, przynosi i pozytywne rezultaty. Dzięki Turcji możliwe było otwarcie korytarza zbożowego. To do Turcji zostali przekazani przez Rosję ukraińscy bohaterowie z Azovstalu. Obrońcy Azovstalu przechodzili leczenie w Ankarze. Tam też spotkali się ze swoimi rodzinami. Tego typu działania wymagają kontaktów i rozmów. Szczególnie intensywne były kontakty ministra Fidana z sekretarzem stanu USA Blinkenem, naprzemiennie z Ławrowem w 2024 roku, gdyż poważnych spraw w regionie przybywa…

W czerwcu bieżącego roku szef tureckiej dyplomacji H. Fidan po spotkaniach w Moskwie z Putinem, Ławrowem, przeprowadził oddzielne rozmowy z szefem rosyjskiego wywiadu S. Naryszkinem oraz sekretarzem rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa S. Szojgu. Możemy się jedynie domyślać, co — kilkadziesiąt dni przed ankarską wymianą — było tematem rozmów tego „podwójnie” doświadczonego polityka. To w czerwcu tureccy funkcjonariusze służb organizują w Turcji warunki do przeprowadzenia zachodnio-rosyjskich rozmów „o listach”. To oni są odpowiedzialni za cały logistyczno-operacyjny mechanizm samej wymiany: przejęcie z samolotów, potwierdzenie danych osobowych, badania zdrowotne, przekazanie drugiej stronie. Były to suwerenne działania służb tureckich. Nasuwa się analogia z tureckim władztwem nad Cieśninami Czarnomorskimi, gdzie to Ankara na podstawie swoich analiz decyduje o ich zamknięciu dla okrętów wojennych w ramach Konwencji z Montreux z 1936 r. Co też Turcja uczyniła w 2022 r., ograniczając stan posiadania rosyjskiej Floty Czarnomorskiej w tym akwenie.

Same „listy więźniów objętych wymianą” nie są ustalane przez służby — to nie ten etap. To decydenci polityczni najwyższego szczebla, po skalkulowaniu zysków i strat (osobowych, politycznych, wizerunkowych…), zlecają potem służbom realizację celów zgodnych – aby posłużyć się cytatem jak wyżej – „…z wizją prezydenta”.

Czy w ślad za ministrem Fidanem można uszeregować „wygranych”?

Niech nie będzie mi poczytane za brak wyważenia politycznego, iż w pierwszej kolejności „wygranych” nie wymienię uwolnionych z rosyjskich więzień tamtejszych działaczy opozycyjnych oraz obywateli USA i Niemiec, co szczególnie kontrastuje z rosyjską grupą, którą umownie, mentalnościowo określę „Krasikov”.

Prezydent Joe Biden i jego najbliżsi współpracownicy wykazali zasługujący na głęboką analizę profesjonalizm polityczny w okresie przedwyborczych turbulencji w Stanach Zjednoczonych. Po feralnej wizerunkowo dla Bidena debacie oraz próbie zamachu na Trumpa wydawało się, iż wszystko już „pozamiatane”. Nie tylko zamiana Bidena na Kamalę Harris podcięła skrzydła Trumpowi. Ankarska wymiana okazała się porażką dla Trumpa, który obiecuje, iż w przysłowiowe trzy dni zakończy działania wojenne w Ukrainie, jeśli wygra wybory. Realizacja „wizji Bidena” (by pozostać przy słownictwie H. Fidana) usunęła możliwy obszar zysków politycznych Trumpa w pierwszych – jak można byłoby się spodziewać z jego zapowiedzi – dniach jego ewentualnej prezydentury. Albowiem dbałość i troska o obywateli Stanów Zjednoczonych za granicą oraz o prawa człowieka stanowią priorytet narracji każdej prezydenckiej administracji. A tym samym decyduje o społecznym odbiorze prezydentury. I spośród kilkunastu tajnych służb amerykańskich znakomita większość służy realizacji „wizji prezydenta”. Jeśli jednak ta „wizja” wykracza poza interesy państwa czy też samych służb (co nie zawsze jest tożsame, choć w ideale powinno być), to aparat państwa potrafi zareagować na błędne czy niefortunne zachowanie decydenta politycznego. Przywołuję w tym kontekście spotkanie zorganizowane w Białym Domu na żądanie szefów służb amerykańskich z ówczesnym prezydentem Trumpem w reakcji na jego niesławną konferencję podsumowującą spotkanie z Putinem w 2018 r. w Helsinkach.

Putinowski raszyzm z powodzeniem zrujnował fundamenty polityki bezpieczeństwa międzynarodowego i zniweczył wiele z dotychczasowych osiągnięć Rosji, ale dotychczasowe postępy w agresji przeciwko Ukrainie dalekie są od zadeklarowanych przez Kreml celów. Putin, witając osobiście na lotnisku nie zawsze władających językiem „wielkiej Rosji” swoich „więźniów”, uzyskał kilka rezultatów. Potwierdza wobec opinii publicznej swoją narrację, że jest prezydentem lojalnym wobec tych, którzy walczą o jego wizję Rosji. Lojalność tę gotów jest szczególnie okazywać wobec funkcjonariuszy służb, boć to nie tylko jego osobisty sentyment, ale podstawa funkcjonowania systemu raszystowskiej Rosji Putina. Wobec takiej to „wizji prezydenta” funkcjonalny okazał się Naryszkin. Wobec takiej to wizji ma być też uległe, jeśli nie przekonane, rosyjskie społeczeństwo.

Wygranym w tej „wymianie” nie mógł być białoruski prezydent. Włączenie do „list więźniów” tych obcokrajowców, którzy są przetrzymywani przez miński reżim, byłoby wyśmienitą okazją dla Łukaszenki do zdyskontowania tej sytuacji jako możliwości czy też próby samodzielnej „gry” wobec Putina przy wykorzystaniu zachodnich negocjatorów. Dla Putina taki scenariusz to zagrożenie. Marionetka musi pozostać nadal bezwolną bez możliwości pozyskiwania argumentów na rzecz choćby prób testowania samodzielnego, suwerennego prowadzenia kontaktów z Zachodem, a w tym z najbliższymi sąsiadami. Dzielenie się sukcesem wymiany z Łukaszenką, którego Putin i tak nie ceni, byłoby wręcz nieroztropnym dowartościowaniem białoruskiego lidera. Taka jest polityka raszyzmu. Tym bardziej należy życzyć powodzenia polskim służbom dyplomatycznym, a ministrowi Sikorskiemu umiejętności w trudnej, wymagającej grze z reżimem w Mińsku. Należy też życzyć, aby wszystkie siły polityczne w Polsce lepiej i w większej zgodzie rozumiały wyzwania dla bezpieczeństwa państwa także w kontekście naszego białoruskiego sąsiada.

Po agresji Rosji na Ukrainę wszystkie obszary współpracy amerykańsko-rosyjskiej, poza współpracą na międzynarodowej stacji kosmicznej, zostały zamrożone. „Ankarska wymiana” wskazuje, że kiedy następuje zbliżenie „wizji”, nadchodzi czas kontaktów, gdzie funkcjonalność służb jest nieodzowna. Z tego powodu, choć formalnie wymiana nie ma nic wspólnego z wojną w Ukrainie, uwagę zwraca fakt, że „rosyjscy więźniowie” w znakomitej większości zostali osadzeni po rozpoczęciu działań w lutym 2022 r.  Liczmy, że nastąpi także czas dla ukraińskich negocjatorów na podstawie wizji najkorzystniejszej dla Ukrainy, Ukraińców i ich państwowości.

A same służby? Na zakończenie anegdotycznie: w kuluarach jakiegoś międzynarodowego forum słyszę powtarzaną wielokrotnie opinię, że zawód agenta jest drugim co do kolejności w historii cywilizacji. I słyszę w odpowiedzi: „Te pierwsze”, które wykonywały ten zawód, zadaniowane były do szpiegowania „przez tych drugich”, to jest przez nas, obecnie nazywanych funkcjonariuszami”.

Odrzucenie przez Sejm projektu ustawy, który zakładał depenalizację pomocy w przerwaniu ciąży, ponownie ujawniło głębię sporu światopoglądowego dzielącego polskie społeczeństwo. W tym sporze nie idzie o to, czy przerwanie ciąży jest zgodne z wyznawanymi wartościami, lecz o to, czy państwo ma prawo używać środków państwowego przymusu, by zapewnić dominację pewnego – skądinąd wysoce kontrowersyjnego – stanowiska światopoglądowego.

Ludzie kierujący się doktryną katolicką w wersji wypracowanej przez Jana Pawła II stoją na stanowisku, że płód jest człowiekiem i jako taki zasługuje na ochronę. Mają prawo do takiego poglądu, czego nikt im nie odmawia. Czy jednak mają również prawo narzucać takie rozumienie życia ludzkiego innym, którzy nie akceptują tej interpretacji? Tu tkwi istota sporu.

Projekt ustawy upadł, gdyż głosowała przeciw niemu większość posłów PSL. Postawiło to koalicję demokratyczną przed ostrym wyborem. Czy utrzymać koalicję tak bardzo podzieloną w fundamentalnej sprawie światopoglądowej? Zerwanie koalicji byłoby pierwszym krokiem w kierunku upadku obecnego rządu, nowych wyborów i – czego nie można wykluczyć – powrotu do władzy Prawa i Sprawiedliwości. Do tego nie wolno dopuścić, gdyż taki scenariusz oznacza zagrożenie ładu demokratycznego.

W tej sytuacji obozowi demokratycznemu nie pozostaje inna droga, jak cierpliwe, ale zarazem stanowcze działanie na rzecz przezwyciężenia konserwatywnej orientacji większości PSL. Partia ta jest anomalią na tle europejskim. W pozostałych państwach UE (poza Maltą) nastąpiła liberalizacja prawa w zakresie dopuszczalności przerwania ciąży – także w państwach rządzonych przez bliską polskim ludowcom chrześcijańską demokrację. Wszystkie sondaże socjologiczne wskazują na to, że zdecydowana większość naszego społeczeństwa chce liberalizacji ustawy antyaborcyjnej z 1993 roku. Konieczne jest więc wywieranie stałej presji na kierownictwo PSL, by porzuciło obecną politykę i odważyło się sprzeciwić hierarchii kościelnej. Jest to droga trudna, ale nie ma lepszej.

Felieton ukaże się w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.

Tytuł jest oczywiście prowokacją. Humaniści są dalecy od prowadzenia wojen; czynią to, niejako w ich imieniu, generałowie. W gruncie rzeczy jednak to intelektualiści tworzą konstrukty myślowe, które prowadzą do wojen lub je skreślają z katalogu dopuszczalnych zachowań. Konflikty interesów i spory między wielkimi grupami społecznymi, narodami, państwami są nieuniknione. Współcześnie nauczyliśmy się je rozwiązywać za pomocą rozmowy, negocjacji. Najlepszym tego uosobieniem jest Unia Europejska, która po to właśnie powstała i znakomicie się z tego obowiązku wywiązuje. Nikomu dziś nie przyjdzie do głowy, że Francuzi, Niemcy, środkowi Europejczycy, Włosi, Hiszpanie – którzy do połowy ubiegłego stulecia nieustannie między sobą wojowali – mogliby chcieć sięgnąć po oręż. A wszystko zaczęło się od myśli, refleksji; moim zdaniem tyleż z technokratycznego projektu Jeana Monnet, co z wcześniej spisanego na bibułkach od papierosów i przemyconego z internowania na wyspie Ventotene humanistycznego manifestu Altiero Spinellego.

Idea wiecznego pokoju, uznania przez wszystkich ludzi i wszystkich przywódców politycznych, że lepiej jest współpracować niż gromadzić coraz większe zapasy coraz bardziej śmiercionośnych broni i później się nimi zabijać, jest pociągająca. Jest też – przyznajmy – nierealistyczna. W dającej się wyobrazić przyszłości zawsze znajdą się liderzy, wodzowie, najczęściej dyktatorzy, którzy będą dążyć do uzyskania korzyści drogą groźby, a jeśli to nie wystarczy, realnego użycia siły. W takich przypadkach zalecenie Wegecjusza: si vis pacem, para bellum jak dotąd sprawdzało się lepiej niż polityka appeasementu.

A co począć w sytuacji, gdy wojna przestała być abstraktem i trwa tuż za naszymi granicami? Czy byłoby odpowiedzialnym apelowanie o pokój za wszelką cenę, faktycznie na warunkach agresora? Trudno sobie wyobrazić, by państwo, które rozpętało awanturę zupełnie bez powodu, powściągnęło swoje dalsze ambicje terytorialne. Znamy to z historii. Już dawno państwa wspólnie zgodziły się, jak mają wyglądać stosunki między nimi, by nie powtórzyły się najgorsze okropności Wielkich Wojen. Zapisały to w Karcie Narodów Zjednoczonych, w Europie potwierdziły na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Zakaz agresji i niedopuszczalność anektowania fragmentów terytorium sąsiada stanowią kamień węgielny tego systemu.

Zadaniem humanistów jest przecież także sprzyjanie ochronie wartości, które ludzkość wytworzyła bazując na greckiej filozofii, rzymskim prawie, dorobku Oświecenia i rewolucji francuskiej. Wolność, poszerzające się prawa człowieka i mniejszości, demokracja powiązana z prymatem prawa nad wolą przywódcy, państwo gwarantujące społeczną harmonię (a nie będące aparatem opresji) – to wszystko mogłoby być utracone w zderzeniu z przynoszoną na bagnetach alternatywną koncepcją organizacji społeczeństwa, jeśli bylibyśmy niezdolni do przeciwstawienia tym bagnetom wystarczającej siły. To też znamy z dawnych dziejów. Po upadku Rzymu musieliśmy czekać na Odrodzenie tysiąc lat.

Z lewicowymi politykami rzecz jest prostsza. Ci stąpają mocno po ziemi. Kanclerz Olaf Scholz zaraz po rozpoczęciu rosyjskiej interwencji w Ukrainie wygłosił w Bundestagu przemówienie zapowiadające kopernikański przewrót we wschodnioeuropejskiej polityce jego kraju. Niemcy zaczęły się zbroić i stały się głównym europejskim dostarczycielem sprzętu i pieniędzy Ukrainie. Josep Borrell, hiszpański socjalista, jako Wysoki Przedstawiciel UE do spraw polityki zagranicznej śmiało wkroczył na nieznany dotąd Unii obszar wspólnych zakupów zbrojeniowych, z przeznaczeniem dla Kijowa.

Fundacja im. Friedricha Eberta, bliska SPD, zaprosiła grupę ekspertów z Niemiec, Polski, krajów bałtyckich i Skandynawii, Czech oraz Węgier do przemyślenia tego zwrotu w polityce europejskiej socjaldemokracji. W efekcie powstał raport „Shaping the Zeitenwende” (niełatwo ten tytuł przełożyć na polski, Zeitenwende to „przełom czasów”). Chodzi o zaproponowanie modelu nowej polityki lewicy wobec całego regionu na wschód od UE, teraz i w przyszłości. Miałem przyjemność uczestniczyć w tych pracach. Niepodważalne i niekontrowersyjne było w nich przyjęcie imperatywu niedopuszczenia do rosyjskiego zwycięstwa w trwającej wojnie, akceptacja tego, że Rosja w najbliższym czasie się nie zmieni oraz przyjęcie konieczności oparcia relacji z taką Rosją na znanych zasadach powstrzymywania, ograniczania i odstraszania. Logiczną konsekwencją – także w obliczu możliwego powrotu Donalda Trumpa do Białego Domu – jest budowa europejskich zdolności obronnych (wraz ze zgodą na ponoszenie niezbędnych kosztów) i świadomość potrzeby długotrwałego utrzymywania sankcji, zwłaszcza na dostęp rosyjskich firm do zachodnich technologii i kapitału. Takie czasy! Europa musi w końcu stanąć na własnych nogach, przestać się oglądać na sojusznika zza Oceanu. Socjaldemokraci godzą się też na wzmocnienie tzw. kompleksu wojskowo-przemysłowego – nie jako przygotowanie do przyszłej agresji, lecz dla ochrony naszych społeczeństw przed zewnętrznym zagrożeniem.

Raport trafia właśnie do politycznych decydentów europejskiej lewicy; będzie też przedstawiany i dyskutowany z progresywnymi środowiskami w krajach Starego Kontynentu.

Chaos w aktualnych opowieściach o wojnie

Mówi się, że żyjemy w „czasie przedwojennym” albo że tkwimy w „oparach zimnej wojny” i że niepokojąco nabrzmiewa alternatywa „wojna czy pokój”; że coraz bardziej rozlewa się wokół nas „eskalacja przemocy” i nabiera na znaczeniu „bezpieczeństwo”; że „znowu górę biorą interesy – broń i pieniądze – a nie piękne idee, tak żarliwie głoszone”.

Wypowiedzi o podobnym brzmieniu przytaczać dziś można niemal bez końca – jest ich zdumiewająco wiele i prawdopodobnie w najbliższym czasie będzie ich jeszcze więcej. Są one wymownym i złowieszczym znamieniem czasu, ale niewiele wyjaśniają. Poszerzają je rozliczne teksty publicystyczne, ale i one nie tłumaczą należycie współczesnego problemu „wojny i pokoju”. Trochę lepiej mają się w wypełnianiu swego zadania w zakresie tego problemu „obrazowe” przekazy medialne, wiele z nich jest bezspornie poznawczo-oceniających i poruszających (chodzi obecnie przede wszystkim o „obrazy” wojny w Ukrainie i na Bliskim Wschodzie).

Jakie są więc największe niedomogi i słabości aktualnej społecznej komunikacji, dotyczącej newralgicznych kwestii współczesnych wojen i zbiorowego bezpieczeństwa?

A więc najczęściej i najmocniej dociera ona do nas w zróżnicowanych, nie dość z sobą zsynchronizowanych, językach – zwłaszcza w stronniczym i na ogół tendencyjnym języku doraźnej polityki, ideologii czy dyplomacji – rzadziej zaś, i znacznie słabiej, w dostatecznie zobiektywizowanym i rzetelnie funkcjonującym przekazie informacyjnym. Ta swoista „językowo-wojenna” okoliczność jest jedną z istotnych przyczyn narastającego zamętu i niedoinformowania o arcyważnej dziś sprawie wojny i pokoju. Natomiast przyczyną czegoś jeszcze gorszego, bo powszechnego niedostatku głębszego rozumienia, a zarazem osobistego wyczuwania ogromu zła aktualnie prowadzonych lub realnie możliwych, niejako „na włosku wiszących” wojen, jest tematyczna jednostronność docierającego do nas obrazu współczesnej wojny. Mianowicie ukazuje się w nim przeważnie przedmiotową, rzeczową, emocjonalnie i moralnie obojętną, a osobowo bezbolesną jej stronę finansową, technologiczną, planistyczną, militarną, strategiczno-taktyczną i efektywnościową (niszczycielską, ilościowo śmiercionośną itp.). Rzadziej natomiast i jakby tylko w uzupełnieniu do owej przedmiotowej (rzeczowej) strony wojny, ukazuje się w tym obrazie stronę podmiotową – antropologiczną, osobowościową – najistotniejszą każdej wojny. Stronę, w której ujawnia się jej esencja, istota i uniwersalna o niej prawda, tzn. masowe zabijanie, okaleczanie, cielesne i psychiczne wyniszczanie ludzi, zadawanie im potwornego bólu i cierpienia, gwałtu i zniewolenia, powodowanie dogłębnego lęku i przerażenia, wewnętrznego napięcia i roztrzęsienia, zmuszanie do widoku i osobistego doświadczenia skrajnego okrucieństwa i barbarzyństwa, porażającego smutku i osamotnienia, wojennej potworności i katastrofy, częstego „patrzenia w oczy śmierci”, oglądu przerażającej maszynerii niszczenia wszystkiego, nierzadko całego „dorobku życia”.

Istotną też trudnością i poważnym kłopotem jest tu i to, że „mowę” o właściwej wojnie dopełnia się nadmiernie terminami oznaczającymi różne quasi-wojny czy niby-wojny albo po prostu pewne swoiste niewojenne konfrontacje i starcia międzyludzkie oraz międzypaństwowe. Coraz bardziej zagęszcza się „mowę” o wojnie takimi terminami jak „wojna handlowa”, „wojna informacyjna”, „wojna internetowa”, „wojna pokoleń”, „wojna kultur”, „wojna cywilizacji”, „wojna światopoglądów”, „wojna psychologiczna”, „wojna propagandowa”, „wojna ideologiczna”, „wojna kognitywna”, „wojna religijna”, „wojna obyczajowa”, „wojna klimatyczna”, „wojna technologiczna”, „wojna sportowa”, a nawet „wojna męsko-damska” itp. Nasilanie się tego natrętnego, a nawet modnego współczesnego procederu lingwistycznego znacznie zaciemnia rzeczywiste i złowrogie „oblicze” wojny „właściwej” („prawdziwej”) i swoiście rozmywa jej głębszą recepcję, znaczeniową wyrazistość; sprawia, że wojna właściwa powszednieje w mentalności ludzkiej, niebezpiecznie się „uzwyczajnia”,że oddala pożądany tu sprzeciw.

Meandry manipulacji wojną

O wiele gorszą od przypomnianego wyżej zamętu w językowej „opowieści” o wojnach dzisiejszych są nagminne i cynicznie prowadzone przez głównych, pośrednich lub bezpośrednich, sprawców owych wojen (rządy, prezydentów, premierów, dyktatorów, lobby militarno-przemysłowe niektórych krajów), różne formy manipulacji wojną; manipulacji w sprawie jej rzeczywistych przyczyn i uwarunkowań, celów i skutków, źródeł finansowania i beneficjentów zysków wojennych.

Główną formą stosowanej obecnie manipulacji wojną jest ukrywanie albo po prostu przemilczanie w oficjalnym języku polityki i dyplomacji oraz w zależnych od głównych central władzy i biznesu mass mediów, rzeczywistych przyczyn, pobudek i motywacji działań na polu przygotowywania (zbrojenie i finansowanie), legitymizowania (prowojenna ideologia i propaganda), a w końcu i wywoływania współczesnych wojen. Najczęściej są to przyczyny czysto polityczne, biznesowe, gospodarczo-finansowe, imperialne albo – ciągle jeszcze – nacjonalistyczne i egoistycznym interesem oraz zachłanną chciwością, bywa też, że i nienawistną głupotą i pychą podszyte, nastawienia i dążności współczesnych „rycerzy wojowania”. Pisze o nich dosadnie i jakże celnie hiszpański pisarz i reportażysta wojenny Arturo Pérez-Reverte: „wojna jest jedna: jakieś nieboraki w rozmaitych mundurach strzelają do siebie, umierając ze strachu, w dziurach pełnych błota, a ważny sukinsyn siedzi i pali cygaro w klimatyzowanym biurze, gdzieś bardzo daleko, wymyśla flagi, hymny narodowe i pomniki nieznanego żołnierza, nie brudząc się krwią ani gównem. Wojna to biznes dla sprzedawców i generałów, drogie dzieci. Cała reszta to bałach”. Do wysoko zaś dziś cenionych i ochoczo angażowanych projektantów „inteligentnej”, coraz bardziej niszczycielsko i śmiercionośnie wyrafinowanej broni, bez wahania odnosi ten bezsporny „znawca wojny” określenie „morderca” (Terytorium Komanczów) – z czym pewnie trzeba się zgodzić.

Kluczową pozycję w aktualnej okołowojennej manipulacji, zadziwiająco cynicznie i oszukańczo uprawianej przez zaangażowane w główne dzisiejsze konflikty wojenne państwa i rządy, jest przemilczanie albo zasłanianie atrakcyjną i chwytliwą społecznie frazeologią niepodległościowo-patriotyczną i ideową, fundamentalnych i „pierwszych” przyczyn owych konfliktów. Tkwią one – jak wiadomo – w zaawansowanej, ostrej, choć w znacznej mierze zakamuflowanej, rywalizacji o pozycję w świecie, a nawet o dominację w nim dwóch światowych „bloków” czy „metaukładów” społeczno-gospodarczych i państwowo-politycznych, a mianowicie układu „euroazjatyckiego” (Chiny, Rosja) i „euroatlantyckiego” (USA, UE, GB).

Wojna w Ukrainie, na Bliskim Wschodzie i „wisząca na włosku” wojna na Dalekim Wschodzie (m.in. o Taiwan) to militarne przejawy tej geopolitycznej rywalizacji.

Jasno i „bez ogródek” pisze o tym m.in. wybitny badacz i znawca ekonomiczno-politycznych przemian współczesnego świata – Grzegorz W. Kołodko: „Na powierzchni zjawisk słyszymy wciąż, a to o obronie przed wrogą agresją, a to o chlubnej walce w imię niepodległości, suwerenności i demokracji, ale przecież te starania wiążą się z tektonicznymi zmianami geopolitycznymi, które bynajmniej nie wszystkim są na rękę. Rosja wciąż nie potrafi pogodzić się z utratą – po rozpadzie Związku Radzieckiego – swojej wcześniejszej silnej pozycji. USA nie chce przyjąć do wiadomości faktu, że globalna hegemonia jest passé. Nostalgia za czasami kolonialnej potęgi wciąż kładzie się długim cieniem na Wielkiej Brytanii i Francji. Niektórzy obawiają się, że Chiny od asertywności przejść mogą do zewnętrznej agresywności” (G. W. Kołodko: W oparach zimnej wojny, „Przegląd”, Nr 12/1263, s. 10).

Wbrew zafałszowanej a „obowiązującej” poprawności politycznej dobitnie uzupełnia powyższe wypowiedzi jeden z korespondentów „Przeglądu”, pisząc: „USA i ich wasale, w tym Polska, chcąc utrzymać świat jednobiegunowy, potrzebują wojny. Irak i Afganistan to dla USA historia, a Ukraina i Gaza to ciąg dalszy, ale w innym wykonaniu. Nie wysłali własnych wojsk, ale dla Ukrainy robi się wszystko, aby broni nie zabrakło. Unia Europejska nawet w to działanie prowadzone przez USA wchodzi z wielkim rozmachem. Pieniędzy nie brakuje, byle Ukraina walczyła do ostatniego żołnierza w imię wolnego świata. Kasa na zbrojenia pochodzi z podatków, ale podatnik w tej sprawie nie ma nic do powiedzenia, tak samo nie będzie miał nic do powiedzenia, gdy bomby zaczną spadać na jego dom. Życie nie jest ważne. Ważne, aby wielcy tego świata byli zadowoleni”. (Andrzej Kościański).

Ale wojny potrzebują nie tylko Stany Zjednoczone, lecz także – niestety – wiele innych krajów. To, że obecnie na świecie toczy się kilkadziesiąt różnej wielkości wojen, tę demaskatorską tezę wyraźnie potwierdza. Przecież nie wszystkie z nich są wojnami obronnymi! Jak zauważa ceniony badacz globalnych stosunków ekonomiczno-politycznych „znowu górę biorą interesy – broń i pieniądze – a nie piękne idee, tak żarliwie głoszone”. (G. W. Kołodko).

Te „piękne idee”, o których mówi się w przytoczonym spostrzeżeniu, to przede wszystkim „wartości Zachodu”, „demokracja”, „solidarność”, „rozwój gospodarczy”, „suwerenność”, „niepodległość”, „integralność terytorialna”, „bezpieczeństwo”, „wolność”, „dobrobyt” itp. Są one wbudowywane w aktualnie konstruowaną przez polityków świata zachodniego, także naszego kraju, ideologię bezpieczeństwa i wojny „obronnej”, ale nie są jej jedynym składnikiem.

Ideologiczna promocja wojny

W przyjętej obecnie ideologii wojny nadużywa się słowa „musi”. Słowo to w kontekście realnej wojny (Ukraina, Strefa Gazy) może mieć bardzo złe, wręcz ludobójcze konsekwencje; może „posyłać” rozliczne rzesze ludzkie na bezmyślną rzeź i niepotrzebne masowe cierpienia. Przykładem artykulacji takiej wysoce nieracjonalnej, a potencjalnie bardzo niebezpiecznej ideologicznej narracji, zawierającej słowo „musi” może być natrętne powtarzanie nie dość przemyślanego przez polityków stwierdzenia: „Ukraina musi tę wojnę wygrać”; „Wojna w Ukrainie musi być wygrana”; „Ukraińcy muszą pokonać Rosjan”; „Rosja musi tę wojnę przegrać”; „Hamas musi być pokonany” itp.

O wiele rozsądniej i z potrzebną tu wyobraźnią oraz z większym szacunkiem dla dzielnych walczących stron, a mniejszym samolubnym ich uprzedmiotowianiem, słowo „musi” winno być, z uwagi na elementarną uczciwość i odpowiedzialność, zastąpione słowem „może” lub zwrotem „jest nadzieja” itp.

Negatywną i wielce niebezpieczną cechą omawianej ideologii wojennej jest też i to, że z jednej strony potęguje się w niej prawdopodobieństwo możliwych jednych wydarzeń, a z drugiej strony umniejsza się, a nawet wyklucza możliwość spełnienia innych. Przykładem tej pierwszej tendencji jest dowolne uznawanie za prawie pewne, że Rosja i Chiny wcześniej czy później zaatakują Zachód, przykładem zaś tej drugiej orientacji jest pomniejszanie, a nawet wykluczanie wybuchu wojny termojądrowej. Słyszymy i czytamy np., że „Putin nie zatrzyma się na Ukrainie” (Aktualny dowódca wojsk NATO); „Rosja może zaatakować NATO” (Andrzej Duda – prezydent Polski); „Rosja może zaatakować NATO w ciągu trzech do pięciu lat” (Troels Lund Poulsen – duński minister obrony); „Kreml przygotowuje się do wojny na dużą skalę z państwami NATO” (Instytut Badań nad Wojną) itp. „Jeśli doszłoby do wojny między Rosją a Sojuszem Północnoatlantyckim, to zakończyłaby się ona nieuniknioną porażką Moskwy” (Radosław Sikorski – minister spraw zagranicznych Polski).

Bardzo trudno jest określić stopień prawdopodobieństwa tych wątpliwych prognoz, jednak przyjmowane są one bezdyskusyjnie do lansowanej struktury aktualnych uzasadnień bezpieczeństwa zewnętrznego świata zachodniego i naszego kraju.

Za niemal pewnik uchodzi też i to, że broń termojądrowa ponoć służy obecnie już tylko wyłącznie jako „straszak” wojenny, a nie jako realna groźba totalnej katastrofy. Nasuwa się uprawnione pytanie, na czym opiera się to iluzyjne i nieodpowiedzialne, można też powiedzieć lekkomyślne przeświadczenie?

Symptomatyczną i wprowadzającą w uzasadnione zdumienie cechą omawianej tu ideologii wojennej jest prawie zupełna rezygnacja z obecności w niej takich ważnych i w gruncie rzeczy nie do pominięcia pojęć jak „pokój”, „negocjacje pokojowe”, „kompromis”, „porozumienie”, „zrozumienie »racji« przeciwnika”, „odpowiedzialność” itp. A w konsekwencji zupełne zignorowanie, szydercze ośmieszanie, a nawet oskarżanie o brak patriotyzmu i narażanie państw na niebezpieczeństwo, pacyfizmu, jako bardzo istotnej i – wbrew szerzonym opiniom – w pełni uprawnionej alternatywy dla każdego praktykowania wojny, nie mówiąc już o jego prawdziwie proludzkim i prożyciowym obliczu. Jakże odosobniony jest w dzisiejszym świecie papież Franciszek, kiedy w związku z konfliktem Izraela z Iranem desperacko apeluje: „Niech wszystkie kraje staną po stronie pokoju” (wypowiedź papieża Franciszka z 14.04.2024).

Chciałoby się powiedzieć, że to arcyludzkie i arcymądre zawołanie czy tę humanistyczną prośbę należałoby uporczywie wypowiadać, nawiązując do każdej współczesnej wojny lub w sytuacji grożącej jej wywołaniem.

Na obrzeżach psychozy wojennej

Z tą pokrętną, a po części też i zafałszowaną ideologią wojenną łączy się, jako jej intencjonalnie zamierzony bądź też kształtujący się żywiołowo w „czasie przedwojennym” skutek w postaci swoistej zmiany w sferze mentalnej i zachowaniowej niektórych środowisk społecznych oraz czołowych postaci „świata politycznego” – z obydwu stron „frontu wojennego”. Chodzi m.in. o znaczny wzrost zainteresowania wojną, postaw, nastrojowości okołowojennej, pojawianie się wyraźnych zaczątków pewnej psychozy wojennej. Można przypuszczać, że wadliwości ideologii wojennej oraz psychologiczne mechanizmy owej psychozy niekorzystnie wpływają na postawy i decyzje rządzących w naszym kręgu geopolitycznym elit politycznych. Na przykład, że znacząco wpływają one na nazbyt „rozgorączkowane”, nieadekwatne do realnego zagrożenia starania o zabezpieczenie się przed atakiem wojennym wyolbrzymionego w swej agresywności wroga (głównie z Rosji i Chin) – np. premier Wielkiej Brytanii Rishi Sunak niedawno oświadczył (23.04.2024), że „przestawimy przemysł obronny na stan wojenny”, a prezydent Stanów Zjednoczonych, Joe Biden, w pełnym przekonaniu swej racji podpisał olbrzymią, bijącą rekordy wielkości, „pomoc finansową” dla Ukrainy w wysokości ponad 60 mld dolarów! (20.04.2024), a nazajutrz po podpisaniu tego „wojennego daru” dowiadujemy się, że naziemne i powietrzne transporty z najnowocześniejszą bronią i amunicją w jego kraju zakupioną z tego „daru” masowo zdążają w stronę swego przeznaczenia. Przy czym pomoc ta, jak i wiele do niej podobnych, jest tak biznesowo skalkulowana, że walnie przyczynia się do rozwoju gospodarczego i nadzwyczajnych zysków finansowych „darczyńcy” (Jakub Dymek: Do kogo naprawdę trafiają środki na pomoc Ukrainie, „Przegląd”, 29.04–5.05.2024). Prezydent ochoczo podpisał przekaz tej ogromnej kwoty militarnego wsparcia dla Ukrainy, mimo że jest rzeczą niemal pewną, iż bezprecedensowo obficie wspierana wojna prawdopodobnie nie zakończy się zgodnie z oczekiwaniami żadnej ze stron tego bezsensownego i krwawego konfliktu wojennego. Takie czy inne zaś wspieranie jej prowadzi tylko do absurdalnego przedłużania ogromu ludzkich cierpień, masowego uśmiercania i kaleczenia żołnierzy i cywilów, niepowetowanej dewastacji i niszczenia wielkiego i pięknego kraju. Chciałoby się tu jeszcze dodać globalne spojrzenie na ten „dar” wybitnego ekonomisty: „Gdyby tylko połowę tych środków – czytamy – trafnie zaadresować na walkę ze skrajną biedą, w której wciąż żyje aż 630 mln ludzi – co 13 z nas! – to można byłoby ją prawie wyeliminować” (G. W. Kołodko). Podobnych decyzji i działań innych krajów z zakresu „wojennego animuszu”, czy „militarnej szczodrości” nie trzeba tu przytaczać, bo są one dobrze znane z medialnego przekazu. Wystarczy może tylko przypomnieć „gorączkowe” starania naszego prezydenta o podwyższenie w krajach UE budżetów zbrojeniowych do 3, a może i 4 procent budżetów narodowych i o rozmieszczenie broni jądrowej na terytorium naszego kraju.

To pewne „zachłyśnięcie się” czy nawet swoiste „opętanie” mirażem wojny przez czołowych polityków obecnego „czasu przedwojennego” wymagałoby odrębnego omówienia. Tu zaś zaznaczmy tylko, z nieukrywaną ulgą to, że w szerszych środowiskach społecznych i w kręgach zwykłych ludzi na ogół – na szczęście – nie występuje większe „podniecenie” czy to nadzwyczajne „poruszenie” wojenne, ale że, niestety, daje o sobie znać naturalny w takich okolicznościach pewien lęk przed wojną, lęk o siebie i bliskich, lęk o własną i najbliższych przyszłość oraz naturalne pragnienie pokoju i spokoju.

Paradoksalna i niebezpieczna perspektywa technologicznego rozwoju wojen współczesnych

Mówimy tu o wojnach szybko zmieniających się zarówno w sposobie, „sztuce” ich prowadzenia, jak i – w szczególności – w technologii wojennej oraz „mocy śmiercionośnej” i niszczycielskiej. Zmiana ta – jak niemal wszystkie inne zmiany współczesnej cywilizacji[1] – podlega stałemu przyspieszeniu, prowadzącemu do ekstremalnych i nieoczekiwanych rozwiązań i coraz bardziej paradoksalnych skutków. Skutków sprawiających, że wojny współczesne stają się coraz wyraźniej wojnami bezsensownymi i antyludzkimi; wojnami niemożliwymi do jakiegokolwiek racjonalnego i moralnego uzasadnienia (traci m.in. na swym znaczeniu ważny i do niedawna dość powszechnie uznawany podział wojen na „sprawiedliwe” i „niesprawiedliwe”). Chodzi tu przede wszystkim o to, że dzięki nadzwyczajnie przyspieszonemu rozwojowi technologii wojennej śmiercionośna i niszczycielska „moc przerobowa” wojny współczesnej sięgać zaczyna szczytów i nie ma żadnej pewności, że nie „rozleje się” ona w wojnę totalną i termojądrową (mimo dziwnie nierozumnemu i krótkowzrocznemu, można nawet powiedzieć – naiwnemu i życzeniowemu, przeświadczeniu wielu współczesnych czołowych decydentów politycznych, w tym przedstawicieli polskiego życia politycznego, że taka możliwość ponoć nie wchodzi w rachubę, że ktoś tylko nas tu „straszy”. Otóż wbrew tym płytkim i nieodpowiedzialnym, ale medialnie z powodzeniem rozpowszechnianym zapatrywaniom współczesnych „rycerzy wojowania”, w resztkach trzeźwości myślenia i wyobraźni przyjąć należy, że mamy tu, niestety, do czynienia z realną możliwością, potwierdzającą nie tylko tradycyjny paradoks wojny – że nie ma w niej zwycięzców, że „każdy jest w niej przegrany”, ale ukazującą, można tak powiedzieć, ostateczny paradoks wojny, tzn. totalne unicestwienie zarówno tych, którzy prowadzą wojnę napastniczą („niesprawiedliwą”), jak i tych, którzy zmuszeni zostali do wojny obronnej („sprawiedliwej”).

W ramach tego dziejowego wojennego paradoksu stracić mogą swój dotychczasowy sens niemal wszystkie zjawiska powiązane integralnie dotąd z wojną, w tym dobrodziejstwo pokoju i bezpieczeństwa. Możliwe jest, niestety, stwierdzenie, że na obecnym etapie rozwoju naukowo-technicznego i cywilizacyjnego ludzkości wojna nie może już być stawiana w historycznej jedności z pokojem. Nie może być tak sytuowana dlatego, że z zakresu pojęcia współczesnej wojny nie da się wyłączyć koncepcji wojny termojądrowej. Ta zaś wojna ma fundamentalne znaczenie z punktu widzenia życia i śmierci nie tylko poszczególnych ludzi, określonych zbiorowości ludzkich, klas, warstw i narodów, ale, być może, całej ludzkości, a w każdym razie znacznej jej części. Po takiej wojnie czas pokoju oznaczać może już tylko czas postludzki i postkulturowy, a może nawet postżyciowy – czas wyzbyty antropologicznego i witalnego odniesienia, czyli niedający się zestawić z jakąkolwiek ludzką rzeczywistością, że możliwa nowoczesna wojna totalna (czytaj – termonuklearna) przestaje być jakąkolwiek alternatywą dla pokoju i dla rozwoju ludzkości, że w erze rewolucji naukowo-technicznej i sztucznej inteligencji możliwe jest i jedynie racjonalne z punktu widzenia podstawowego, tzn. bytowo-egzystencjalnego i rozwojowego interesu ludzkości planowanie i organizowanie świata bez wojen i bez konfliktów zbrojnych na szerszą skalę.

W podobnie absurdalnej i tragicznej perspektywie można by rozpatrywać kwestię bezpieczeństwa ludzkiego. W wyniku ewentualnego ciągle realnego kataklizmu termojądrowego owo bezpieczeństwo ze sfery priorytetowych starań i zabezpieczeń oraz z wysokiego szczebla najwyższych wartości takich jak życie, zdrowie, wolność, godność itp. spaść może na poziom dziejowo bezwartościowego stanu rzeczy.

Nie bez kozery nasuwa się więc tu może krytycznie przesadne, ale bardzo aktualne stwierdzenie, że funkcjonowanie człowieka w ramach cywilizacji pierwszej połowy obecnego stulecia obnaża znaczną niedojrzałość intelektualną i moralną homo sapiens. Niedojrzałość ta przejawia się przede wszystkim w tym, że nie może on – przynajmniej jak dotąd – rozwiązać podstawowych sprzeczności, w które się uwikłał w systemach własnego bytowania zbiorowego. Chodzi przede wszystkim o sprzeczność między tym, czym człowiek mógłby i powinien być a tym, czym jest w rzeczywistości; między dużymi osiągnięciami cywilizacyjnymi a racjonalnym kształtowaniem własnego losu i własnej historii oraz sprawowaniem skutecznej kontroli nad procesami społecznymi i politycznymi. Wśród szczególnie ważnych obecnie sprzeczności homo sapiens znajduje się sprzeczność między wiedzą teoretyczną i empiryczną (scientią) a głębiej pojętą wiedzą życiową i praktyczną (sapientią), innymi słowy – między nauką a mądrością. Tej pierwszej mamy – jako ludzkość – imponująco wiele, tej drugiej – żenująco mało. Dramatycznym poświadczeniem tego stanu rzeczy jest m.in. to, że nie potrafimy kształtować swych dziejów bez nieustającego pasma wojen i konfliktów, opartych na prymitywnych koncepcjach „myśliwych”, na niskich emocjach i instynktach, czy źle pojętych interesach politycznych i biznesowych. „Zadufani w sobie – pisze jeden ze współczesnych polskich uczonych – nazwaliśmy się gatunkiem homo sapiens, wciąż jeszcze nie zdając sobie sprawy, że jesteśmy dopiero in statu nascendi i kiedyś może w przyszłości staniemy się sapiens. Wpierw jednak musimy przekroczyć fazę, w której obecnie tkwimy jako ludzie okrutni – homo crudus et cruentus” (J. Aleksandrowicz).

[1] Jan Szmyd: Przekroje cywilizacyjnych przemian współczesnego świata i człowieka. Epokowa transformacja wszystkiego – szansa i zagrożenie, 2023.

Autor, związany z „Res Humana” od początku jej istnienia krakowski profesor, jest humanistą, filozofem, historykiem idei, psychologiem religii, pedagogiem.

 

 

Lancelot Ware – brytyjski naukowiec i prawnik oraz Roland Bervill – australijski prawnik w dniu 1 października 1946 roku założyli organizację o nazwie MENSA.

Słowo mensa oznacza po łacinie „stół”. Celem, który przyświecał temu wydarzeniu było zgromadzenie przy tym symbolicznym stole najinteligentniejszych ludzi na świecie.

Stopniowo, także w innych krajach powstawały kluby wybitnych jednostek – osób o udowodnionym i jednoznacznie określonym poziomie inteligencji (łacińskie słowo: inteligentia oznacza rozum, inteligencję) – wyrażonym konkretną liczbą punktów, czyli tzw. IQ.

Od tego momentu minęło wiele lat i obecnie MENSA INTERNATIONAL z oficjalną siedzibą główną w Caythorpe w Wielkiej Brytanii jest federacją 54 stowarzyszeń krajowych, w tym polskiego. Dane z 2023 r. określają liczbę członków, czyli osób zgromadzonych w różnych klubach MENSA na świecie i wybranych spośród wielu na 145 000. W Polsce to 2400 osób.

Jak z wielką dumą podkreślają członkowie Mensy, stanowią oni zaledwie 2 procent całej populacji. Niebagatela!

IQ – cóż to za cudowna miarka, za pomocą której można odróżnić mądrego od głupiego i to z precyzją wyrażoną w dokładnej liczbie punktów, tak dokładnie jak zmierzenie w centymetrach wysokości stołu?

Próbując to zrozumieć, zacznijmy od rozszyfrowania angielskiego skrótu IQ. Oznacza on iloraz inteligencji (intelligence quotient), czyli wartość liczbową wyniku specjalnego testu o tej nazwie.

Testy IQ zawierają różne zadania umysłowe, ciągle zmieniane, aby nikt nie nauczył się ich na pamięć, mające badać rozmaite rodzaje sprawności umysłowej w różnych dziedzinach. Wymienia się tu np. sprawności arytmetyczne, analityczne, przestrzenne, lingwistyczne, skojarzeniowe itp. Średnia uzyskanych wyników stanowi iloraz inteligencji.

Testy IQ od dawna są przedmiotem krytyki. Zwątpienie w ich wartość argumentuje się tym, że mierzą tylko pewne elementy umysłu, skromne i okrojone, które mogą się ujawnić przy rozwiązywaniu zadań typu łamigłówki. Wiadomo, że ich częste rozwiązywanie pozwala nabrać wprawy w tego rodzaju „akrobacjach umysłu” – podobnie wielkiej wprawy nabierają ci, którzy nieustannie rozwiązują krzyżówki i rebusy, chociaż są one przecież różne. Nie odzwierciedla to zatem głębi myślenia ani rozmaitych jego rodzajów, zróżnicowanej wyobraźni itp. Wiadomo, że wyobraźnia, którą posługuje się architekt, różni się od wyobraźni pisarza, malarza i innych artystów. Wielu wybitnych, mądrych ludzi, np. twórców sztuki i naukowców, aktywistów, za sprawą których w jakimś punkcie na Ziemi komuś zaczęło być lepiej, zapewne mogłoby wcale nie najlepiej wypaść w zadaniach składających się na test IQ.

Testy te nazywane są nawet „kognitywistycznym przesądem”.

Warto poznać historię narodzin testów IQ, dowiedzieć się, w jakim celu powstały i na jakich założeniach były oparte – po to choćby, aby zobaczyć, jak kuriozalną metamorfozę przeszły, stając się w gruncie rzeczy zaprzeczeniem celu, któremu miały służyć.

Ich autorem był francuski psycholog i pedagog (a także grafolog) Alfred Binet (1857–1911). Był zafascynowany zjawiskiem inteligencji i wiele lat poświecił jej badaniu. Jako pedagoga nurtowało go pytanie o to, czy można udoskonalić edukację dzieci, a jeżeli tak, to w jaki sposób to zrobić. Szczególnie skupił swoją uwagę na uczniach, którzy mieli trudności z nauką. Uważał, że aby im pomóc, trzeba dokładnie poznać słabe strony każdego z nich, a następnie dostosować sposób uczenia do potrzeb konkretnego dziecka tak, aby nadrobić istniejące braki.

Odpowiednie testy Alfred Binet opracował około 1905 roku. Jak podkreślał, nie są one po to, aby wykazać, kto jest gorszy, a kto lepszy, kto bardziej inteligentny, a kto mniej. W teście tym – powiadał – nie ma wygranych ani przegranych. Jego celem jest wykazanie, w czym tkwią słabe punkty ucznia i nad czym należy z dzieckiem więcej popracować. Porównajmy to do treningu sportowego – aby całość była udana, trzeba czasem zatrzymać się i przećwiczyć tylko pewne partie mięśni lub wybrane elementy gry.

Swoje intencje wyjaśnił jeszcze dobitniej. Podkreślał, że opracowana przez niego skala absolutnie nie pozwala na pomiary inteligencji. Bowiem cechy intelektualne nie nakładają się na siebie, jak wartości rosnące liniowo, czyli tak jak wtedy, gdy mierzymy np. wysokość, długość czy wagę. Inteligencja jest, jak sądzi dzisiejsza nauka, funkcją mózgu pełnego jeszcze tajemnic, o niepoznanych do końca możliwościach różnych jego obszarów. Jeden człowiek obraca się gładko w świecie liczb, inny z trudem podlicza swoje rachunki, ale ma wyobraźnię poety czy malarza; jeszcze inny nigdy nie dostanie żadnej światowej nagrody, ale jest doskonałym pragmatykiem życia codziennego i zostanie menedżerem, który zajmie się praktycznymi sprawami bujającego w obłokach artysty. Inteligencja to nie linia, to obszary, których układ wzajemny, wzajemne relacje, są zwyczajnie niepoznane.

Nie ma także możliwości porównania poszczególnych przejawów inteligencji.

„Poziom inteligencji nie jest stały. Musimy protestować i reagować przeciwko temu brutalnemu pesymizmowi – twierdził Binet. – Na szczęście jest to błędny pogląd. Nie, inteligencja może się rozwijać, jej poziom może wzrosnąć. Dzięki ćwiczeniom umysłu – ćwiczeniu pamięci, uwagi, posługiwaniu się logiką jako trzema filarami inteligencji – można ją poprawić”.

I tyle Alfred Binet.

Potem wzięto się za przerabianie i poprawianie tych testów. Zapoczątkował to już Theodore Simone (1873–1961) – współpracownik Alfreda Bineta.

Istnienie klubu tych, którzy chlubią się unikatową w skali całego świata inteligencją nie powinno nikogo dziwić. Istniały i istnieją rozmaite kluby towarzyskie i stowarzyszenia o oryginalnych nazwach, skupiające osoby na podstawie takiej lub innej wspólnej im cechy (bywa, że zaskakującej). Jedne elitarne i snobistyczne, inne nie. Przykładem fantazji w takiej dziedzinie jest fikcyjne i wymyślone przez twórcę filmu z 1989 roku Petera Weira Stowarzyszenie Umarłych Poetów. To jednak fikcja absolutna, chociaż brzmi intrygująco.

Ale ogólnopolskie stowarzyszenie Broda i Tatuaż istnieje naprawdę, stanowiąc grupę, w skład której wchodzi ponad dwadzieścia tysięcy członków.

Założenie małej przyjacielskiej grupy, powstałej z poczucia wspólnoty z tytułu posiadania brody i tatuażu wkrótce okazało się dla jej członków niewystarczające. Stopniowo przekształciła się ona w organizację ze statusem stowarzyszenia. Nie tylko promującą tolerancję i wzajemne wspieranie się w potrzebie, ale także i przede wszystkim podejmującą realne działania, jak np. organizowanie akcji i imprez charytatywnych, z których dochody są przeznaczane dla dzieci borykających się z ciężkimi chorobami. „Wytatuowani brodacze z sercem na dłoni” – tak bywają określani. I nie jest to nazwa nieuzasadniona.

W wielu próbach określenia tego, czym jest inteligencja, w próbach odnalezienia jej istotnych cech, było zwrócenie uwagi (także przez Bineta) na fakt, iż kieruje ona uwagę człowieka poza siebie samego, na świat. Rodzi zainteresowanie nim, powoduje reakcje na różne sytuacje, a jej posiadacza cechuje także umiejętność krytycznego podejścia do własnych działań.

A co sądzą o sobie sami „mensanie” (tak nazywają siebie członkowie klubu najbardziej inteligentnych)?

Co ich wyróżnia wobec reszty świata – to już wiemy. Ale co łączy ich wzajemnie, dlaczego i w jakim celu gromadzą się, tworząc wyodrębnione grupy?

Najdokładniej i najwierniej opowiedzą o tym ich własne słowa, będące fragmentem obszerniejszej wypowiedzi pod hasłem: „O nas” umieszczonej na stronie polskiej Mensy:

Czytamy:

„(…) właściwością mensan jest trudność w odnalezieniu się w tzw. normalnym świecie. Mensanie prawie zawsze odstają od szablonów i sztywnych norm. Dla takich osób Mensa jest przystanią życzliwości i zrozumienia”.

(…) „A zresztą, czy jest coś przyjemniejszego, niż pochwała własnego umysłu i pełen aprobaty wzrok przyjaciół?”

Czym zajmują się podczas spotkań?

„(…) Czasem rozegramy partyjkę Scrabble lub Tantrixa i z pewnością przedyskutujemy kwestię lepszego umiejscowienia eksponatów” (to ostatnie po wspólnej wizycie w Muzeum Lotnictwa).

„Są też takie cechy, które można by spróbować uogólnić na wszystkich mensan. Jedną z nich jest poczucie humoru. (…) Od rozumiejących abstrakcyjne inteligentne dowcipy do wymyślających abstrakcyjne inteligentne dowcipy. (…) Typowy «realistyczny» dowcip o teściowej lub kochanku w szafie śmieszy ich umiarkowanie. Ale już przy «rybackiej» zasadzie Stefana Kisielewskiego: im dłuższy dostęp do morza, tym trudniej złapać rybę (uzasadnienie: bo ma więcej miejsca do ucieczki) zaczynają radośnie porykiwać”. Radośnie porykiwać – ale czy inteligentnie?

Takie oto są podstawowe informacje, zamieszczone na stronie głównej polskiego oddziału stowarzyszenia Mensa.

Odnosi się wrażenie, że mamy tu do czynienia ze swoistym rodzajem inteligencji, która kieruje uwagę człowieka na siebie, na własne istnienie i ma ochotę uciec od całego (oczywiście mniej inteligentnego) świata.

Uplasowanie się na pozycji geniuszy, stanowiących jedynie garstkę na całym świecie, robi jednak wrażenie na wielu. Wiara w IQ zatacza kręgi i ma swoich bezkrytycznych fanów.

Pewien publicysta Bloomberg Television (płatna telewizja amerykańska zajmująca się tematyką biznesu i rynku kapitałowego) wymyślił rzecz następującą: otóż ludzie z punktacją IQ powyżej 145 powinni dostawać dożywotnie stypendium.

Zainteresowani tematem natychmiast przeliczyli, jaka to kwota – w warunkach polskich mogłaby stanowić minimum pozwalające potencjalnym geniuszom nie tracić czasu na pracę zarobkową i całkowicie poświęcić swój umysł zajęciom godniejszym ich intelektu. Kwotę tę obliczono na 6500 zł miesięcznie. Nie byłoby to jednak przecież uwarunkowane jakimiś konkretnymi wymogami, jedynie przewidywaniem, że umysły wybitne zrodzą wybitne płody.

A co z tymi, którzy spędzaliby swój cenny czas tylko na wymyślaniu abstrakcyjnych dowcipów i wzajemnym podziwie własnych umysłów?

Jednak gwoli sprawiedliwości i dla zaznaczenia konkretnych pożytków trzeba odnotować, że w 1971 r. została założona przez Mensę organizacja filantropijna, która ma wspierać (np. poprzez stypendia i działania edukacyjne) rozwój intelektualny na świecie.

To dobrze brzmi, natomiast nie znalazłam informacji (to nie znaczy, że gdzieś ich nie ma, chociaż nie rzucają się w oczy) o jakichś wybitnych ponad powszechną miarę osiągnięciach samych mensan.

Ciekawostką kultury naszych czasów, a więc połowy wieku XX i (od 23 już lat) XXI wieku jest to, że intelekt, inteligencja, rozum (nie ma tu dokładnych, rozgraniczających definicji) stały się modne, stały się trendy. Nie wszyscy przy tym krytykują sposób, za pomocą którego da się osiągnąć status „wybranych” pod tym względem. Najważniejsze wszak, żeby nim być – wraz z w miarę wysokim numerkiem przy nazwisku. Wiele osób spośród gwiazd kina, telewizji, wielu celebrytów zabiega o dostanie się do elitarnego i snobistycznego – chyba można tak powiedzieć – klubu. Bo przecież nie po to, aby w jego ramach dokonać czegoś wybitnego, lecz by móc dokumentować się samą przynależnością, w tym zdjęciem w mediach uzupełnionym jak najwyższym numerkiem.

Internet i inne media są pełne list „geniuszy” (ale tam funkcjonuje to słowo bez cudzysłowu), list specyficzne zestawionych – każda według specjalnego klucza. Najbardziej wyeksponowane listy dotyczą celebrytów, aktorów, gwiazd estrady, jest nawet lista genialnych seksbomb. Czytamy zatem, że:

Marylin Monroe miała IQ 168, Sharon Stone – 154, James Wood – 180, a Natalie Portman – 164. Także piosenkarka Dorota Rabczewska, powszechnie znana jako Doda Elektroda, chwali się przynależnością do Mensy i 156 punktami IQ. Z filmiku zamieszczonego w Internecie dowiadujemy się, że: „teraz jestem Doda Mensoda!”. Poniżej znalazły się niewybredne, ale adekwatne do prezentowanych zdjęć komentarze publiczności, typu: „Iloraz inteligencji Dody jest równie autentyczny, jak jej piersi”.

Jakby nie dość było tych rewelacji, dowiadujemy się również, że Doda ma iloraz inteligencji tylko o 4 pkt mniejszy od Alberta Einsteina, zaś Natalie Portman tylko o 1 pkt mniejszy od Wolfganga Amadeusza Mozarta. Ktoś także, zupełnie serio zadał pytanie o to, jakie IQ miał Mikołaj Kopernik! I to jest dopiero prawdziwy szok, zważywszy na fakt, że Einstein urodził się w 1879 roku, Mozart w 1756, zaś Kopernik w 1473. Jakie testy IQ wtedy funkcjonowały?

Pamiętajmy jednak o tym, że inteligencja i poczucie humoru faktycznie idą w parze.

Dr Małgorzata B. Jakubiak jest absolwentką filologii słowiańskiej oraz filozofii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, długoletnim pracownikiem naukowym Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, w Zakładzie Filozofii Człowieka i Społeczeństwa, autorką wielu prac o twórczości Tadeusza Kotarbińskiego.

Tekst ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.

Prezydent Duda skierował do Trybunału Julii Przyłębskiej wniosek o zbadanie zgodności z Konstytucją nowelizacji ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa. Uczynił to w trybie kontroli prewencyjnej, więc nowe prawo nie wejdzie w życie, dopóki państwo z pałacyku przy alei Szucha nie wypowiedzą się w tej sprawie. A ci zajmą się tym wnioskiem dopiero po otrzymaniu zielonego światła z centrali PiS. Z góry wiadomo, jakie będzie to rozstrzygnięcie: uznają ustawę za niekonstytucyjną.

Z grubsza podobny los czeka drugi akt, za pomocą którego obóz demokratyczny próbuje przywrócić w Polsce praworządność: nową ustawę o Trybunale Konstytucyjnym (wraz z odrębnymi przepisami wprowadzającymi). Poprawki do niej właśnie uchwalił Senat, więc wraca ona do Sejmu. Andrzej Duda ją zawetuje lub także przekaże w ręce pani Przyłębskiej. Nie jest jednak przesądzone, że ta ustawa w ogóle trafi do aktualnego lokatora Pałacu Namiestnikowskiego. Przewodniczący senackiej Komisji Ustawodawczej Krzysztof Kwiatkowski zasugerował, że Sejm nie będzie się spieszył z rozpatrzeniem poprawek i być może zostanie ona wysłana do podpisu głowy państwa dopiero po przyszłorocznych wyborach.

Od 15 października ubiegłego roku było wiadomo, że szczególnie przy odwracaniu zmian, którymi Zjednoczona Prawica usiłowała zdemontować niezależność wymiaru sprawiedliwości, nie ma co liczyć na jakąkolwiek współpracę z Andrzejem Dudą. Bardzo aktywnie uczestniczył w tym procesie i jest zań w pełni współodpowiedzialny. Musiałby teraz połykać własny język, przyznawać się do win i błędów i wywieszać białą flagę. A na to nie ma najmniejszej ochoty.

Dlatego będzie blokował nawet najbardziej oczywiste działania, jak choćby zastąpienie trzech tzw. dublerów w TK przez prawidłowo w 2015 roku wybranych sędziów. Musiałby wpierw anulować, uznać za niebyłą – non est, jak lubi mawiać Jarosław Kaczyński – czynność w postaci nocnego przyjęcia ślubowania od p.p. Muszyńskiego, Ciocha i Morawskiego, a potem przez następców dwóch ostatnich.

Kwestii tej poświęciłem dłuższe rozważania, pisząc pod koniec 2022 roku, jedenaście miesięcy przed wygranymi przez demokratów wyborami parlamentarnymi, esej wydany w formie książkowej pt. „Jak naprawić Polskę?”. Dyskutowałem o tym m.in. z Adamem Bodnarem, Ryszardem Piotrowskim, Włodzimierzem Cimoszewiczem i Aleksandrem Kwaśniewskim. I doszedłem do konkluzji, że w tych akurat dwóch sprawach – KRS i Trybunału Konstytucyjnego – nie ma łatwych rozwiązań. Szczerze mówiąc, w warunkach obecnej kohabitacji nie ma żadnych rozwiązań, które byłyby zgodne z ideą poszanowania istniejącego i niepodważalnego (nawet, mimo że jest ułomny) porządku prawnego; oczywiście przy założeniu oporu ludzi i struktur obsadzonych przez poprzednią władzę. Jedyne co pozostaje, to instrumenty stricte z obszaru praktyki politycznej: perswazja, nacisk, presja opinii publicznej, szczegółowe przyjrzenie się działaniom każdej z osób tworzących te dwa organy i uruchamianie odpowiednich procedur (większość z nich, jeśli nie wszystkie, mają sporo za uszami). A jeśli to nie wystarczy, to – bardzo mi przykro – użycie mniej przyjemnych instrumentów, jakie rządzący zawsze mają w swoim arsenale.

Przy okazji po raz kolejny podnoszę postulat nieoszczędzania Andrzeja Dudy w procesie rozliczeń za łamanie praw, w tym Konstytucji, i popełnianie niegodziwości w latach 2015-2023. Naprawdę, swoją postawą od dnia przegranych przez jego obóz polityczny wyborów udowodnił, że nie można liczyć na jego choćby minimalną odpowiedzialność za stan państwa. Nie ma więc na co czekać. A akurat w jego przypadku delikty konstytucyjne są, przynajmniej w kilku przypadkach, ewidentne. Miałożby to ujść mu na sucho? Byłoby to groźne z punktu widzenia przyszłości polskiej demokracji.

Sejmowe komisje śledcze zasiano zimą 2023 roku. Po półrocznych zabiegach widać, że plon będzie marny. Z prac komisji nie dowiedzieliśmy się właściwie nic, czego wcześniej nie wiedzielibyśmy o potworkowatym państwie PiS. Jedyne, w czym mogliśmy się utwierdzić, to żenujący poziom naszej klasy politycznej.

Nadeszło lato, wakacje parlamentarne, a wraz z nimi czas zbierania owoców prac trzech śledczych komisji sejmowych, powołanych do wyjaśnienia nieprawidłowości w państwie PiS. Pierwsza z komisji – do spraw wyborów kopertowych, ogłosiła konkluzje z raportu końcowego i skierowała do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez prominentnych polityków PiS z prezesem partii Jarosławem Kaczyńskim na czele.

O tym, że przepalenie niemal 90 milionów złotych na wybory, które się nie odbyły, nie jest w porządku – wiedzieliśmy już wcześniej. Podobnie jak i to, że spółka akcyjna Poczta Polska (z całym szacunkiem do listonoszy) nie jest jednak organem uprawnionym do organizowania wyborów, cokolwiek by nie utrzymywali Kaczyński do spółki z Kamińskim i Sasinem. Rzecz w tym, że komisja nie dowiodła ponad wszelką wątpliwość, że ferajna z PiS popełniła przestępstwo. Niepodważalne dowody ma dopiero zgromadzić prokuratura i skierować je do sądu w formie przekonującego aktu oskarżenia.

Problem z oceną prawną działań PiS polega na tym, że partia, która przejęła państwo, zorganizowała prawie całkowicie domknięty cykl łamania prawa w zgodzie z prawem. Najpierw Sejm, zdominowany przez karnych i bezrefleksyjnych posłów nacjonalistycznej prawicy, stemplował ustawy. Najtrafniej i samokrytycznie ocenił je minister ówczesnego rządu: „nie trzeba być konstytucjonalistą, żeby widzieć, że są sprzeczne z Konstytucją”. Następnie równie bezrefleksyjnie i szybko podpisywał je prezydent. A Trybunał Konstytucyjny zapewniał, że wszystko jest OK. Ustawowe bezprawie dawało podstawy do moralnie nagannych, a z punktu widzenia interesów społeczeństwa – szkodliwych, działań władz wykonawczych.

Aby rozwikłać te gordyjskie węzły pseudoprawa, bezprawia i politycznej hucpy, potrzebne byłyby zespoły bardzo dobrych prawników o benedyktyńskiej cierpliwości i upartych niczym pies myśliwski rasy foxhound. Oraz dużo czasu, aby przekopać się przez tysiące stron dokumentów. Tymczasem sejmowe komisje śledcze były popisem arogancji i buty jednych polityków, żenującej niekompetencji i niechęci do uczenia się – innych.

Jeśli parlamentarne komisje śledcze są teatrem, to otrzymaliśmy złe widowiska, które wywoływały złe emocje i pozostawiły niesmak do całej klasy politycznej.

Śmierć Isma’ila Hanijji, politycznego przywódcy Hamasu, wyznacza nowe wektory trwającego już dziesięć miesięcy konfliktu w Gazie. Hanijja był ważną postacią ruchu i, co istotne, był spoza Gazy. Był też jednym z prowadzących negocjacje Hamasu z Izraelem w Turcji, gdzie często przebywał, i w Katarze, gdzie mieszkał na wygnaniu. Chociaż nikt oficjalnie nie wziął na siebie odpowiedzialności za zamach na niego, to domysły graniczące z pewnością niezmiennie wskazują na Izrael. Jeśli w jakikolwiek sposób potwierdzi się, że to rzeczywiście Izraelczycy stoją za śmiercią Hanijji, który uczestniczył w ostatnich rozmowach na temat rozejmu w Gazie, będzie to oznaczało, że Izrael zdecydował się na przekroczenie kolejnych granic na wojnie, którą prowadzi przeciwko Hamasowi.

Spekulacje na temat konsekwencji zamachu można mnożyć, jednak jedno jest niemal pewne: rozmowy obliczone na doprowadzenie do zawieszenia broni w Gazie zostały uśmiercone wraz z Hanijją. Nie był on radykałem, studził gorące głowy i uchodził za pragmatyka, co zresztą kosztowało go odsunięcie ze stanowiska premiera palestyńskiego rządu w 2007 r., kiedy władze przejęli twardogłowi. Zabicie uczestnika negocjacji rozejmowych z Izraelem – tego właśnie pragmatycznego i racjonalnego – wiele mówi o tym, co Izrael sądzi o rozejmie: nie jest nim zainteresowany. Sporo też mówi o stosunku premiera Netanyahu do amerykańskiego sojusznika: Izrael właśnie pogrzebał wysiłki Waszyngtonu, który od tygodni nań naciskał, by podpisał zawieszenie broni. Zabicie Hanijji akurat w Teheranie mówi jeszcze coś więcej: niemal pewna retaliacja ze stronu Iranu została wliczona przez Izrael w ryzyko działań, ba! jest grą wartą świeczki.

Dla władz irańskich jest to poważna prestiżowa porażka, prowokacja i policzek po wielokroć bolesny. Po pierwsze Hanijja do Teheranu przybył na uroczystości zaprzysiężenia nowego prezydenta, Massouda Pezeshkiana. Po drugie na kilka godzin przed śmiercią spotkał się z Najwyższym Przywódcą Alim Chameneim. Niewątpliwie obie strony coś ze sobą ustaliły, o czym obecnie trzeba będzie albo zapomnieć, albo też zupełnie na nowo trzeba będzie to przemyśleć. I po trzecie, chyba najważniejsze: Irańczycy mają się prawo obawiać, że nikt z najwyższego irańskiego establishmentu już nie jest bezpieczny nawet w Teheranie.

To coś więcej niż śmierć generała Soleymaniego, dowódcy Brygad al-Quds w 2020 roku, jednak poza Iranem, czy nawet zabicie ośmiu wysokich rangą oficerów Korpusu Strażników Rewolucji w ataku izraelskiego lotnictwa na irański konsulat w Damaszku wiosną 2024 roku. To symboliczne zakwestionowanie i realne zagrożenie dla samego reżimu. Albowiem dla irańskiego establishmentu priorytetem wcale nie jest program nuklearny, jak sugeruje wielu politycznych komentatorów, zwłaszcza w USA i Izraelu. Iran potrafił jednak pogodzić się z ograniczeniami, jakie narzucało porozumienie JCPOA z 2015 roku, zanegowane przez administrację Trumpa. Sam program też, z racji decyzji i działań określonych przez JCPOA i w jego ramach wykonanych, jak np. nieodwracalna modyfikacja reaktora plutonowego, wywiezienie większości materiału wzbogaconego poza Iran, oraz brzemienia sankcji, jest raczej obciążeniem niż siłą napędową czegokolwiek poza prestiżowym i propagandowym zadęciem.  Priorytetem bezwzględnym natomiast jest utrzymanie władzy przez obecnie rządzących. To ten właśnie priorytet, a nie zagrożenie dla programu jądrowego, określa sens kontrolowania przez Iran Hezbollahu i warunki brzegowe jego wykorzystania dopiero w takiej grze, gdzie stawką będzie przetrwanie reżimu w Teheranie. To nigdy do końca niewykorzystywany w grze joker w talii kart trzymanej przez ajatollahów — zabezpieczenie przed czyimikolwiek zakusami obalenia obecnej władzy.

Zamach na Hanijję zwiększa zatem ryzyko otwartej konfrontacji Izraela z Iranem. Hamas zapowiedział już zemstę, ale to raczej nie Hamas będzie nadawał ton nowo rozpoczętej partii. Do bardziej zdecydowanych działań może przystąpić sam irański reżim, jeśli uzna, że zamach stanowi preludium działań zagrażających jego istnieniu. Może to oznaczać wykorzystanie wszelkich wpływów w Hezbollahu, z którym relacje kontroli i zależności utrzymywane są właśnie na wypadek takich egzystencjonalnych zagrożeń. Sprzyja temu również równie niedawne wszczęcie przez Izrael działań zbrojnych w Libanie. Do zamachu na Hanijję doszło też kilka godzin po zabiciu w izraelskim ataku ważnego przywódcy Hezbollahu w Bejrucie. Rosnąca od lat emancypacja Hezbollahu względem Teheranu, a w przypadku Hamasu, wberw pozorom, brak faktycznego, skutecznego wpływu ze strony Iranu (co nie oznaczało braku wspierania jego poczynań), przestają być problematyczne wobec wobec zagrożenia, jakim dla całej triady są działania Izraela.

A sam Izrael coraz głębiej wchodzi w wojenną pułapkę, jaką zastawił na niego Hamas. Co gorsza śmierć Hanijji nie rozwiązuje żadnego z problemów, z jakimi boryka się Izrael, raczej je mnożąc poprzez  otwieranie kolejnych frontów. Hamas zdołał już dowieść, że może przetrwać śmierć swoich głównych przywódców, jak w przypadku choćby szejka Yassina. A nawet zabicie trzech synów i czworga wnucząt samego Hanijji w izraelskiej akcji odwetowej wiosną 2024 roku w Gazie Hamasu nie osłabia. Takie działania są pośrednio przyczyną tego, że Hamasem w coraz większym stopniu kieruje jego skrzydło militarne, a nie polityczne. To zwolennicy siłowych rozwiązań, tacy jak Mohamed Deif czy Yahya Sinwar, siedzący pod ziemią w tunelach w Gazie, podejmują decyzje i prowadzą operacje. I dzięki eskalacji konfliktu mają coraz więcej do powiedzenia. W ciągu dziesięciu miesięcy wojny Izraelowi nie udało się ich wyeliminować. Zabicie Hanijji nie było więc absolutnym priorytetem. Co nim było? Irański wątek tej historii wart jest dalszego śledzenia w poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie.

No i mamy wielkie bum! Zamiast dyskutować o niepowtarzalnym, wspaniałym, choć nieco przydługim widowisku, jakim była ceremonia otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Paryżu, mamy niemal ogólnonarodowe zgorszenie rzekomą obrazą uczuć religijnych.

Te uczucia w naszym kraju strasznie szybko można obrazić. Doświadczyło tego wielu reżyserów i artystów przed twórcą paryskiego spektaklu, a pewnie doświadczy go wielu po nim.

Ponoć prawda i mądrość się obroni. Czasem mam jednak wątpliwości po tym jak przez internet przewaliły się okrzyki oburzenia, zażenowania, irytacji, jęku krzywdzonych rzekomo uczuć katolików. To wszystko pokazuje jakąś chorobliwą nadwrażliwość na coś, co w jakikolwiek sposób może się kojarzyć z religią i jej symbolami. Próżno tłumaczyć, że to, co pokazano to wizja artystyczna, szukanie dla jej inspiracji odniesienia do obrazu ,,Ostatnia wieczerza” Leonarda da Vinci jest naciągane, bo inspiracją równie dobrze mogło być inne dzieło, albo coś jeszcze niepowstałego, co pojawiło się w głowie twórcy tego spektaklu. Oczywiście pewne sceny czy postaci tego wspaniałego otwarcia mogą niektórych nieco szokować. Są odbiorcy, którzy szanując nawet wizję artysty, nie potrafią zaakceptować faceta z brodą, czy pląsającego łysego gościa odzianego w sukienkę. Ale to nie powód, by wytaczać ciężkie działa, mówić o nękaniu katolików, atakowaniu wiary, niszczeniu religii, napaści hufców ludzi LGBT na spokojnych, miłujących bliźnich obywateli spod znaku krzyża. Ta wrzawa to kolejny dowód na to, że u nas wszystko, co komuś gdzieś zestawi się z atakowaniem symboli religijnych, funkcjonuje dalej – jak w tym dowcipie sprzed lat o żołnierzu, któremu wszystko się kojarzy… wiadomo z czym.

Co z tym robić? Nie mam pojęcia. Znając naszych rodaków, z zasady nigdy nie włączam się do gorących dyskusji w sieci w sprawach polityki i religii. Tym razem jednak udostępniłem kilka wyważonych opinii o paryskiej inauguracji, a pod głosami oburzenia napisałem swoje zdanie. Zostałem zaraz niemal wbity w ziemię przez internautów, a uwagi, że jestem komuchem, idiotą, niszczycielem wiary, były najłagodniejsze. Pomyślałem sobie, że gdyby Jezus Chrystus żył w naszych czasach, i miał konto na Facebooku, podsumowałby to wszystko jednym zdaniem: „Wybacz im Ojcze, bo nie wiedzą, co czynią!”

I tak na koniec. Szkoda, że zszokowani obrońcy wiary nie zauważyli, że obok ,,baby z brodą” była tam na przykład pędząca po Sekwanie święta Kościoła Joanna d’Arc, którą redaktor Babiarz, widzący w nieśmiertelnym utworze Johna Lennona nawiązanie do komunizmu, uznał, nie wiedzieć czemu, za ,,Amazonkę i takiego Don Kichota”.

Autor jest znanym dziennikarzem sportowym, przez ponad 30 lat związanym z „Gazetą Lubuską” (do czasu kupna koncernu Polska Press przez Orlen SA i zmian w kierownictwie redakcji).

 

Marzyć każdy może, jeden lepiej, drugi gorzej, parafrazując zmarłego niedawno Jerzego Stuhra. A demokracja w Polsce staje się coraz bardziej niebezpieczna dla kompetentnych jednostek z umiejętnością rządzenia krajem, ponieważ zmusza do zniżenia każdej decyzji politycznej do poziomu głupoty zrozumiałej dla mas.

Nie bardzo do mnie dociera, jak można zatrudniać w telewizji publicznej XXI wieku kogoś takiego, jak manipulant pisowski Babiarz, który potrafił wyczarować z piosenki Lennona nową wersję obrazu komunizmu. W czasie transmisji z otwarcia Igrzysk komentator TVP zrozumiał tyle, że autorowi piosenki chodzi o to, żeby znowu na świecie wprowadzić komunizm, „świat ustanowić bez nieba, narodów i religii”. Narody wyczarował sam Babiarz (w piosence jest: „no countries”, czyli bez państw. Country odnosi się do miejsca urodzenia, zamieszkania lub obywatelstwa danej osoby). Piosenka ta na całym świecie odbierana była – zarówno wtedy, gdy powstała (1971), jak i później – jako światowy hymn generacji ruchów pokojowych na całym globie. Nikt, żaden artysta, nie potrafił w tak prostych słowach i melodii tego wyrazić tak, jak zdobił to John Lennon. Artysta w tym utworze śpiewał o swoim marzeniu, wizji. Nie jest to wezwanie do boju o charakterze komunistyczno-rewolucyjnym, jak choćby takie znane mojemu pokoleniu piosenki, jak Międzynarodówka czy Bandiera rossa.

Sam Lennon komentując, o co mu chodziło w tym utworze, wyraził się następująco: „Imagine jest tym samym, co piosenki Working Class Hero, Mother czy God z pierwszej płyty po rozpadzie The Beatles, która była dla ludzi zbyt realistyczna, więc jej nie kupowali. Zakazano jej w radiu. Imagine zawiera dokładnie ten sam przekaz, tylko pokryty lukrem. I niemal wszędzie jest przebojem: ta antyreligijna, antynacjonalistyczna, nonkonformistyczna i antykapitalistyczna piosenka… Lukier sprawia, że jest akceptowalna. Zrozumiałem, jak muszę postępować”.

Pomijam fakt, że ponad połowa wykształconych Polaków nie potrafiłaby zapewne w trzech prostych zdaniach fachowo wyrazić swojemu dziecku, czym jest/był komunizm, jakie są szczególne jego cechy i jak to ma się do słów hymnu Imagine. Merytorycznie analizując, Lennon ma rację. Największymi historycznie biorąc powodami zagrożenia pokoju i wojen na świecie zawsze były religie, państwa narodowe, różnice na tle bogactwa wywołujące chciwość i głód.

Dla tych, którzy chcieliby wyrobić sobie własne zdanie, ale nie znają języka angielskiego – poniżej tłumaczenie tekstu piosenki.

Wyobraź sobie, że nie ma raju
To łatwe, jeśli się postarasz
Pod nami nie ma piekła
Nad nami tylko niebo.
Wyobraź sobie wszystkich ludzi
żyjących chwilą obecną.
Wyobraź sobie, że nie ma państw
To nie jest trudne do osiągnięcia
Nie ma za co zabijać, ani poświęcać życia
I nie ma też religii.
Wyobraź sobie, że wszyscy ludzie
żyją w pokoju.
Możesz powiedzieć, że jestem marzycielem
Ale nie jestem jedyny
Mam nadzieję, że pewnego dnia dołączysz do nas
I świat stanie się jednością.
Wyobraź sobie, że nie ma majątków
Ciekawe, czy potrafisz.
Nie ma powodu dla chciwości, ani głodu.
Braterska wspólnota.
Wyobraź sobie wszystkich ludzi
dzielących ze sobą cały świat.
Możesz powiedzieć, że jestem marzycielem
Ale nie jestem jedyny
Mam nadzieję, że pewnego dnia dołączysz do nas
I świat będzie żył w zgodzie.

 

Władze TVP  ukarały pracującego dla niej dziennikarza, któremu piosenka Imagine pomyliła się z Krótkim kursem historii WKP(b), Lennon z Leninem, a pokój z komunizmem. Dziennikarz ma na swoje usprawiedliwienie to, że nie jest komentatorem politycznym, lecz sportowym. Wprawdzie to jeszcze nie powód, aby obnosić się ze swoją ignorancją. Ale czy za głupotę trzeba karać?

Współczesny sport stał się wielkim biznesem, a często też źródłem nacjonalistycznych czy trybalistycznych postaw i zachowań. Wystarczy popatrzeć na faszyzujące slogany i wrzaski na stadionach czy hordy kiboli zwaśnionych klubów ścierających się ze sobą z obłędem w oczach i kijami bejsbolowymi w dłoniach. Igrzyska Olimpijskie pozostały jednym z niewielu przedsięwzięć sportowych, gdzie tlą się jeszcze resztki prawdziwego przesłania sportu jako filozofii propagującej równość, jedność rasy ludzkiej, przyjaźń i pokój między ludźmi oraz narodami świata.

Ponad pół wieku temu John Lennon napisał piosenkę Imagine, o marzeniach artysty o świecie, w którym „świat będzie jednym”, w którym jest „braterstwo ludzi”, i „nie ma potrzeby chciwości czy głodu”. Współbrzmienie pacyfistycznej piosenki Lennona i idei olimpijskiej jest tak oczywiste, że Imagine stała się nieformalnym hymnem Igrzysk. Wykonywano ją podczas ostatnich Olimpiad i w Tokio, i w Pekinie. W Paryżu zaśpiewała ją Juliette Armanet.

„Nie ma piekła pod nami/ Nad nami tylko niebo/ Wyobraź sobie, że nie ma żadnych państw/  Ani żadnej religii/  Nie ma za co zabijać ani umierać…” Redaktor Babiarz usłyszał w tych słowach ni mniej, nie więcej tylko inwokację do wizji komunistycznej. Można by pomyśleć, że komentator postanowił ambitnie wnieść swój wkład do myśli politycznej i stalinowski slogan „Komunizm jest rajem” zastąpić nowym: „Raj jest komunizmem”. Bo przecież o utopijnym raju śpiewali i Lennon, i Armanet.  Tyle tylko, że najwyraźniej aż tak daleko ani wiedza, ani wyobraźnia pana Babiarza nie sięgała. W jego pojmowaniu świata, skoro nie ma państwa, nie ma religii, nie ma wojen, nie ma niesprawiedliwości… to zapewne mamy do czynienia  z komunizmem. „Niestety”. Faktycznie, od dziennikarza sportowego nie wymaga się znajomości Kandyda, Utopii czy Miasta słońca. Ale czy komentator telewizji koniecznie musi obnosić się ze swoją ignorancją?

Władze TVP postanowiły Babiarza ukarać. W moim najgłębszym przekonaniu kara jest niesłuszna i niewłaściwa. Oczywiście komentator mógłby wykazać więcej empatii i zwykłej inteligencji. Czym byłby „świat z religią” pokazuje przykład chociażby Hashimi Yulduz, która, aby ścigać się na Olimpiadzie, musiała opuścić ojczysty Afganistan, gdyż władze tego kraju, gdzie religia zwyciężyła totalnie, zakazują kobietom uprawiania sportu. Skoro jednak redaktor Babiarz chce sprawdzić się na niwie komentarza politycznego, to zamiast karania władze TVP powinny skierować go na dodatkowe studia z filozofii i historii doktryn politycznych. Z obowiązkowym zaliczeniem dzieł Woltera i Campanelli.

– „bo nie mogą się ugryźć” – jak mawiała Magdalena Samozwaniec, najsłynniejsza polska satyryczka. 26 lipca 2024 roku minęła 130 rocznica jej urodzin i być może dziś, w dobie niewyobrażalnej w czasach jej młodości społecznej i politycznej emancypacji kobiet, powiedziałaby coś zupełnie innego. Tego już się nie dowiemy.  Może dziś kobiety mocno się wspierają, a nie — jak sugerowała Samozwaniec — zaciekle ze sobą rywalizują, tylko w sposób znacznie bardziej subtelny od mężczyzn?

Być może odpowiedzi na to pytanie udzieli wreszcie los, który już po raz drugi stawia przed kobietami potężne wyzwanie. Może tym razem wygrana na wagę epokowej zmiany w Białym Domu będzie w zasięgu kobiecej ręki. Po raz pierwszy okazja zapukała w pierwszy wtorek listopada 2016 roku. Już wtedy wydawało się, że jeśli kobiety zjednoczą swoje głosy, to w Owalnym Gabinecie zasiądzie doświadczona zarówno w międzynarodowej, jak i krajowej polityce kobieta. Ale wybory wygrał większością 304 do 234 głosów elektorskich Donald Trump, a 14 listopada 2016 r., w magazynie „Politico” ukazał się artykuł autorstwa Peg Tyre pod tytułem „Dlaczego kobiety odrzuciły kandydaturę Hillary Clinton.

Autorka uważała Hillary za znakomitą kandydatkę, a artykuł stanowił dość wnikliwą analizę przyczyn jej niepowodzenia. Jednakże sam tytuł oraz konstatacja, że „ludzie, a szczególnie kobiety, są podatni na aurę, która emanuje od bogatych mężczyzn; fakt, że Trump ze swoim złotym tym i pozłacanym tamtym miał pozamałżeńskie uwikłania, nie dziwił żadnej kobiety” zdawały się sugerować, że to kobiety zawiodły. Bo gdyby w poczuciu solidarności masowo zagłosowały za, a nie przeciw pierwszej kobiecie kandydującej na urząd prezydenta USA, to epokowa zmiana miałaby miejsce już osiem lat temu.

Jednakże pejzaż wyborczy Ameryki jest bardziej skomplikowany. Po pierwsze w bezpośrednich wyborach Hillary otrzymała 48,2 procent głosów, podczas gdy na Trumpa zagłosowało 46,1 procent wyborców. Co więcej, na Hillary zagłosowało 54 proc. kobiet w porównaniu do 42 proc., które poparło Trumpa. Na Trumpa zagłosowało więcej mężczyzn (53 proc.) w porównaniu do 41 proc., którzy poparli Hillary. Te różnice w zależności od płci były jednymi z największych w dotychczasowych wyborach.

Niemniej o wygranej zadecydowała liczba głosów elektorskich zebranych z 31 stanów, w których wygrał Trump. Należały do nich: Alabama, Alaska. Arizona, Arkansas: Floryda, Georgia, Idaho, Indiana, Iowa, Kansas, Kentucky, Luizjana; Maine (2-gi Dystrykt), Michigan, Missisipi, Missouri, Montana; Nebraska, Północna Karolina, Północna Dakota; Ohio; Oklahoma, Pensylwania, Południowa Carolina; Południowa Dakota, Tennessee; Teksas; Utah, Zachodnia Virginia, Wisconsin i Wyoming. Jednak nawet i tutaj były stany, w których większość kobiet głosowała na Hillary. Należały do nich Floryda, Pensylwania, Ohio, Michigan i Wisconsin.

Mamy rok 2024. Okazja puka po raz drugi. Harris cieszy się poparciem w Partii Demokratycznej dość silnym (68 procent) wśród kobiet i umiarkowanym (54 proc.) wśród mężczyzn. Przy czym kobiety są bardziej skupione na sprawach aborcji, praw kobiet i sprawiedliwości społecznej, a mężczyźni – na gospodarce, zmianie klimatu, polityce międzynarodowej i sprawach globalnego bezpieczeństwa.

Poziom poparcia dla obecnej wiceprezydentki jest różny w różnych grupach demograficznych, przy silniejszym wsparciu ze strony kobiet, młodszych wyborców i grup mniejszościowych. Oto przykładowe wyniki niektórych sondaży według:

Na podstawie bardziej szczegółowej analizy tego, jak rozłożyły się głosy w roku 2016 oraz wyników obecnych sondaży zdaje się zachodzić prawdopodobieństwo, że tym razem kobiety i młodzi wyborcy mogą sprawić, że po raz pierwszy prezydentem USA zostanie kobieta. Wiele jednak będzie zależało od tego, czy 19 sierpnia delegaci ostatecznie zdecydują o nominowaniu jej na kandydatkę Partii Demokratycznej na ten urząd.

Nie należy jednak zapominać, że tak jak już kiedyś mówiłam it ain’t over till the fat lady sings”, a ta aria ma przed sobą jeszcze długie trzy miesiące, podczas których Donald Trump zrobi wszystko, aby podważyć kompetencje Kamali Harris. Będzie starał się wykorzystać fakt, że z punktu widzenia zarówno wyborców, jak i światowych przywódców doświadczenie i obecność Harris jako zastępcy Joe Bidena w codziennej polityce było raczej ograniczone – zarówno pod względem uprawnień, jak i bycia eksponowaną na wysokim szczeblu. A to może negatywnie wpłynąć na postrzeganie jej gotowości do sprawowania urzędu. Kluczowy będzie również wybór jej kandydata na wiceprezydenta, ponieważ ukształtuje on postrzeganie jej przez opinię publiczną i potencjalnie rozwieje obawy dotyczące jej przygotowania i stylu przywództwa.

Znacząca może być również konieczność psychologicznej i percepcyjnej zmiany wynikającej z faktu, że prezydentem może być kobieta o afroamerykańskich korzeniach, a wiceprezydentem biały mężczyzna. Taka zmiana rzuca mocne wyzwanie tradycyjnym normom i może być znaczną – a nawet ostateczną – przeszkodą dla niektórych wyborców. Inni mogą jednak postrzegać taką zmianę  jako szansę na postęp w amerykańskiej polityce. Ostatecznie sukces kampanii Harris będzie zależał od tego, jak skutecznie ona i jej zespół będą w stanie rozwiązać te problemy, zakomunikować jej kwalifikacje i zbudować szeroką koalicję poparcia. To trudny, potencjalnie transformacyjny i absolutnie unikalny moment w amerykańskiej polityce.

Konfucjuszowi zawdzięczamy ostrzeżenie, by nie podglądać, nie podsłuchiwać i nie plotkować. W XVIII wieku, w sanktuarium Toshogu, Mizaru, Kikazaru oraz Iwazaru doczekało się wizerunku – znanej dzisiaj na całym świecie rzeźby przedstawiającej małpę zakrywającą sobie oczy, uszy i usta. Stary mistrz wiedział, przed czym przestrzega, najgorsze jest bowiem nieporozumienie czy kłamstwo płynące z naszego niezrozumienia drugiego człowieka. Lepiej zatem zachować dystans, a nie podglądać i plotkować. Problem jednak w tym, że bardzo szybko z mądrości zrodziła się głupota, a Mizaru, Kikazaru i Iwazaru zaczęły wyrażać obojętność. Niedostrzeganie problemu, dystans wobec tego, co się dzieje i milczenie o przemocy czy zagrożeniach to ludzka specjalność. W XXI wieku nie stać już nas na ten luksus obojętności i skupienia się na sobie. Egoizm zabija.

W 2020 roku, podczas obchodów 75. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau, Marian Turski przekazał słowa, które powinny stać się mottem XXI wieku: „Nie bądźcie obojętni!”. Po II wojnie światowej myśliciele miary Karla Jaspersa czy Theodora Adorno zadawali sobie jedno pytanie: jak to było możliwe, że nikt nie reagował, gdy po sąsiadów przychodziło gestapo, gdy wywożono Żydów do obozów koncentracyjnych? Dzisiaj młodzież zadaje nam jedno pytanie: gdzie byliście? Dlaczego dopuściliście do VI wielkiego wymierania i kryzysu klimatycznego?

Przyszłość Unii Europejskiej jak w soczewce odzwierciedla problemy globalne, przy czym UE ma ten przywilej, że należy do bogatego zachodniego świata czy inaczej elitarnego klubu krajów bogatej Północy. Pomimo jednak całego rozwoju i bogactwa przyszłość UE rozwija się w cieniu wojny tuż na granicy: w Ukrainie oraz w rzeczywistości Kryzysu Klimatycznego. I o tym nie wolno nam zapomnieć. To, czym jest i czym się stanie Europa, wiąże się w fundamentalny sposób właśnie z Kryzysem Klimatycznym. Już dzisiaj sami możemy to obserwować – pustynnienie obejmuje wiele regionów Europy, a wysychanie rzek czy nagłe załamania pogody stały się powszechne. Uchodźcy u drzwi Europy to nie jest tylko kwestia terroru i wojen w wielu regionach świata, ale w dużej mierze zmian klimatycznych. Jak diagnozował Henryk Skolimowski – ekoetyk, filozof – wiek XXI musi stać się wiekiem ekologii, inaczej nas wszystkich czeka radykalna zmiana nie tylko stylu życia, ale i obniżenie poczucia bezpieczeństwa czy utrata podstawowych dóbr i praw, do których tak bardzo się przyzwyczailiśmy i traktujemy je jako normę.

Obecnie w Unii Europejskiej procesy zachodzą w dwóch nurtach, ścierają się dwie siły. Wydaje się, że tegoroczne wybory do Europarlamentu stają się decyzją, w którym kierunku pójdzie transformacja Unii, a przez to również naszego życia i narodowej polityki.

Pierwszy nurt jest umiarkowanie progresywny. Wypracowanie Zielonego Ładu (Green Deal) nie jest żadną wielką rewolucją, to tak naprawdę kompromis pomiędzy wymaganiami gospodarki, rozwoju, a koniecznością powstrzymania drastycznych zmian klimatycznych. Założenia Zielonego Ładu, które zobowiązują państwa do: dostarczenia czystej i bezpiecznej energii, wdrażania gospodarki o zamkniętym obiegu, obniżaniu zapotrzebowania na energię, przyspieszenia przejścia na zrównoważoną i inteligentną mobilność, ochrony i odbudowy ekosystemów i bioróżnorodności, przystosowania się do zmian klimatycznych, ochrony zdrowia – to tak naprawdę minimum, jakie musimy wykonać, by nie zniszczyć ostatecznie naszej planety.

Drugi nurt obejmuje radykalnych denialistów, zaprzeczających, by zmiany klimatu były spowodowane ludzkim działaniem. I tu zarówno od strony polityki, jak i aktywizmu tkwi ogromne zagrożenie. Denializm klimatyczny idzie często bowiem w pakiecie z nacjonalizmem, szowinizmem, zarówno gatunkowym, jak i genderowym, czy klasizmem. Często denialiści opowiadają się za wyjściem ich państw z Unii Europejskiej bądź za wetowaniem i hamowaniem wszelkich progresywnych zmian.

Protesty odbywają się w Niemczech, Francji, Włoszech, Hiszpani, Grecji, Rumunii, Litwie i Portugalii. W Polsce 27 lutego br. w Warszawie na proteście pojawiły się po raz pierwszy banery: „Precz z Zielonym Ładem”, „Zielony Ład to śmierć”, „Zielony Ład to głód”. Lawina ruszyła i tak zaczęło się blokowanie dróg, a fale oburzenia wracają raz po raz. Protestujący rolnicy mówią o niedorzeczności przepisu trzymania odłogiem 4% ziemi (w przypadku gospodarstwa powyżej 10 ha), zmniejszania zużycia nawozów i środków ochrony roślin czy nakazu ograniczenia stosowania pestycydów. Motywem przewodnim jest też uszczelnienie granicy z Ukrainą oraz strach przed tanią żywnością płynącą z tych terenów. W całej tej narracji widać nie tylko niezrozumienie tego, czym jest Zielony Ład, ale również strach przed jakąkolwiek zmianą oraz ogromną niechęć do Unii Europejskiej. Prawie we wszystkich krajach, gdzie odbyły się protesty, słychać było głosy czy to niechęci wobec Unii, czy to krytyki jej idei. W Polsce protesty te przybierają bardzo dramatyczny wymiar, skierowane są bowiem przeciwko samej Ukrainie, a także jej wspieraniu. Blokowanie granicy z sąsiadem było takim właśnie antyukraińskim działaniem, nie tylko bowiem zboże, ale również broń czy lekarstwa, ubrania, produkty codziennego użytku jadą przez granicę na tereny objęte wojną. Z kolei krytykowanie polityki zagranicznej UE i wspierania przez nią walczącej Ukrainy było deklaracją, o ile nie wprost popierającą agresora, to dającą ciche przyzwolenie na walkę Rosji z Ukrainą. Blokowanie granicy kraju, który walczy, nigdy nie jest działaniem neutralnym. W przypadku protestów rolników, szybko można było się przekonać, że mamy tu do czynienia z czymś więcej – z dyskusją o tym, jak bardzo Unia Europejska ma się rozszerzać i jak w przyszłości ma wyglądać jej polityka wobec państw ościennych.

Znajdujemy się dzisiaj w sytuacji szczególnej – możliwości rozszerzenia wojny z agresji Rosji już nie tylko na Ukrainę, ale i na Polskę. Ponadto zgodnie z takimi raportami jak IPCC, grozi nam kryzys klimatyczny, który w przypadku Polski będzie prowadził do zmiany linii brzegowej (Gdańsk i jego tereny są zagrożone zalaniem), podniesienia temperatur, pustynnienia. Dlatego ważne, by skonfrontować się z antyunijną i antyekologiczną narracją w samej Unii Europejskiej. Brexit pokazał, że socjotechnika negowania Unii opiera się na dezinformacji, przyjrzyjmy się zatem kilku faktom.

Unia Europejska dopuszcza do używania pestycydów, a Rozporządzenie Komisji (UE) 2020/856 z dnia 9 czerwca 2020 r. określa najwyższe dopuszczalne poziomy ich użycia dla warzyw, owoców czy ciał zwierząt uznanych za mięso. Mówimy tutaj o takich pestycydach, jak: cyjanotraniliprol, cyjazofamid, cyprodynil, fenpiroksymat, fludioksonil, imazalil, izofetamid, krezoksym metylu, lufenuron, mandipropamid, propamokarb i piraklostrobin, fluksapyroksad, pyriofenon, piryproksyfen i spinetoram (załączniki II i III do rozporządzenia (WE) nr 396/2005). Dla niewtajemniczonego czytelnika nazwy te mogą brzmieć przerażająco. Dla człowieka przedawkowanie tych pestycydów kończy się bólem głowy, nudnościami. Cyjanotraniliprol czy cyprodynil, fludioksonil i imazalili mogą prowadzić do zaburzeń układu nerwowego, dezorientacji, kłopotów z mówieniem[1]. To tylko niektóre ze skutków ubocznych. W przypadku ekosystemu szkody również wydają się niewielkie, dimetoat i metoat (również dopuszczany przez UE) w przypadku roślin może hamować fotosyntezę, a w przypadku ptaków zaburzać czynności mózgu. Dostając się do wody, dimetoat i metoat mogą wpływać na zmianę zachowania ryb – zmianę w sposobie pływania2. Te, wydawać by się mogło niewielkie, skutki uboczne – rekompensowane obfitymi plonami – można by bagatelizować, gdyby nie to, co one realnie oznaczają dla naszego środowiska i przyszłości.

Bałtyk już dzisiaj zamienia się w zlew ścieków, co oznacza, że 1/5 morza jest martwa (brak tlenu – brak życia), a połowa umiera. Spływanie pestycydów do morza rzekami i wodami gruntowymi tylko przyspiesza ten proces. Morza i oceany przechowują 50 razy więcej dwutlenku węgla niż atmosfera i pochłaniają do 30% rocznych antropogenicznych emisji dwutlenku węgla. W sytuacji zanieczyszczenia wód, wzrostu ich temperatury i zasolenia, zmniejsza się wydajność pochłaniania przez nie szkodliwego gazu. Co za tym idzie, zanieczyszczenie Bałtyku jest jednym z elementów zwiększających czynniki wzmagające kryzys klimatyczny.

Ponadto w wyniku obecnych metod stosowanych w rolnictwie dochodzi do deforestacji, wyjałowienia (przez nadmierne użycie nawozów sztucznych) i utraty różnorodności biologicznej gleby, co w perspektywie rosnących temperatur oraz gwałtownego załamania pogody może oznaczać niezdolność do rozwoju rolnictwa na obecnym poziomie. Wedle raportu European Environment Agency, Europa należy do najszybciej ocieplających się kontynentów, a południe Europy zagrożone jest suszami i związanymi z nimi zmianami flory i fauny3.

Należy też pamiętać, że produkcja mięsa jest także niezwykle obciążająca dla środowiska. Do wyprodukowania 1 kilograma wołowiny potrzeba ok. 10–15 tysięcy litrów wody, 1 kilograma wieprzowiny – ok. 5 tysięcy, a drobiu ok. 4 tysięcy. Z kolei produkcja 1 kilograma soczewicy zużywa około 4 tys. litrów wody. Obliczenia pokazują, że uprawa 1 hektara pola pszenicy może rocznie przynieść 250 kg białka, gdy tymczasem uprawa pastwiska o powierzchni 1 hektara nastawiona na produkcję wołowiny da jedynie 10 kg białka. Jak pokazują badacze opracowujący raport IPCC, chociaż około 80% światowej ziemi rolnej przeznaczone jest pod produkcję mięsa, ryb i skorupiaków z akwakultury, jajek oraz mleka, to dostarczają one jedynie niecałe 40% białka i 20% spożywanych przez ludzi kalorii4. Co więcej, rolnictwo w obecnej postaci generuje 1/3 emisji gazów cieplarnianych do atmosfery5.

Dane ukazujące, w jaki sposób człowiek zanieczyszcza świat, w jaki sposób rolnictwo generuje zmiany klimatyczne i niszczy bioróżnorodność można by było jeszcze długo analizować i przytaczać nowe. To kwestia choćby lagun (fekaliów i nieczystości generowanych przez hodowle wielkopołaciowe), użycia w hodowlach zwierząt antybiotyków, hormonów czy związków odkażających i czyszczących. Lista jest długa i wskazuje na jedno: w dobie kryzysu klimatycznego potrzebne są nam zmiany. Co więcej, ze zmianami nie możemy czekać. Program Unii Europejskiej przewidujący do 2050 roku przejście na neutralność klimatyczną działa bardzo wolno i niesie w sobie wiele niebezpieczeństw dalszego emitowania zanieczyszczeń. Dlatego sprzeciw ludzi wobec jakichkolwiek prób reform oznacza całkowity brak zrozumienia, co tak naprawdę dzieje się z naszym światem.

Wybory do Europarlamentu to zawsze moment dyskusji na temat przyszłości i kształtu UE. Problem w tym, że nasze współczesne dylematy i decyzje nie mogą koncentrować się tylko na doraźnej polityce. Każda wystrzelona rakieta, każdy spalony skład paliw w Ukrainie, tak samo jak każdy spalony las i zniszczona działaniami wojennymi łąka, pole, to utrata cennej bioróżnorodności i dodatkowa emisja gazów cieplarnianych do atmosfery. Każdy posiłek mięsny na talerzu to ok. 44% antropogenicznych emisji metanu, 53% tlenku diazotu i 5% dwutlenku węgla6, tak samo jak zanieczyszczenie gleby sztucznymi nawozami i lagunami. Fakt, że protesty przeciwko Zielonemu Ładowi nabrały antyunijnego charakteru, a do wielu z nich dołączono retorykę nacjonalistyczną pokazuje, że klimat to nie tylko globalne ocieplenie i walka z kryzysem klimatycznym, ale walka z naszymi własnymi demonami przeszłości.

W XIX stuleciu Rudolf Kjellén, szwedzki politolog i polityk, wprowadził do europejskiego myślenia ideę biopolityki. Dla Kjelléna oznaczała ona jedno: naród tożsamy jest z przestrzenią, którą zajmuje, a silny naród powinien nie tylko zarządzać racjonalnie swoim terenem, ale również walczyć o przestrzeń życiową, ważną dla jego rozwoju i witalności. W jaki sposób zakiełkowały te idee wszyscy dobrze wiemy – siła życiowa czy prawo silnego narodu do rozwoju i zajmowania należnego terenu w II wojnie światowej objawiły swoją najbardziej brutalną wersję. Problem w tym, że idee Kjelléna rozwijały się również w bardziej „subtelnej” formie, idei narodowego związania z ziemią czy też utożsamienia narodu z ziemią ojczystą.

Już w samym pojęciu ojczyzny (homeland, Heimat, Vaterland, patrie, la pays natal) kryje się ojcowizna, ojciec, dom, to, co bliskie, dziedziczone, nasze. W tym też względzie wszystko to, co dzieje się w naszym domu, na naszej ziemi, w naszym regionie skrywane jest za ideami posiadania, praw do zarządzania, decydowania, tak samo jak za ideami własności, prawa do czegoś czy emocjami przynależności, bliskości, związania z czymś. Stąd nacjonaliści i wszelkiego rodzaju reakcjoniści, denialiści, krytycy globalizacji czy Unii Europejskiej bardzo często walkę z kryzysem klimatycznym, walkę o zrównoważony rozwój poczytują za atak na tożsamość narodową czy uświęcone narodowe wartości.

Obecnie w Unii Europejskiej toczy się dyskusja nie tyle o Europie dwóch prędkości, co o Europie dwóch porządków: ksenofobicznym i nacjonalistycznym – gdzie zamknięcie narodów i zacieśnienie polityki tylko do własnych interesów jest dominujące, oraz Europie otwartej, wspólnotowej, zjednoczonej. Zielony Ład, tak samo jak wszelkie dyskusje o klimacie i konieczności ekologicznego myślenia w pewnym sensie stały się zakładnikami nacjonalistycznego zawężenia. Ekspozycja praw do posiadania własnej ziemi, prawa rolników do zarządzania na własną modłę swymi gospodarstwami, krytyka unijnych dyrektyw i propozycji zmian stają się polem dyskusji etnocentrycznych. I w tym tkwi największe niebezpieczeństwo. Z jednej strony możemy osłabić samą Unię Europejską – co będzie tylko zwiększało szanse Putina na realizację swojej koncepcji wielkiej Rosji (z Ukrainą, a być może i Polską w swoich granicach). Z drugiej strony może przyśpieszać zmiany klimatyczne, prowadzące do coraz bardziej drastycznych temperatur, pustynnienia, deforestacji, zaniku znanej nam roślinności, przyspieszenia degradacji gleby, zaniku bioróżnorodności. Te dwa aspekty oznaczają zagrożenie zarówno polityczne (wojną, utratą stabilności społecznej i ekonomicznej), jak i klimatyczne.

Przyszłość Europy zależy od naszego ekologicznego myślenia, co staje się społecznym i politycznym wyzwaniem, zmuszającym nas do przepracowania naszych starych demonów nacjonalizmu, egoizmu i konsumpcjonizmu. To nie jest łatwe zadanie, zwłaszcza że do tej pory życie w Europie rozpieszczało nas nadmiarem możliwości, swobód obywatelskich, praw człowieka. Żyjąc w elitarnym klubie dawnych kolonialistów, korzystając z praw klasistowskich, kultura zachodnia wypracowała model posiadania i wyzysku. Społeczeństwa Europy przyzwyczaiły się nie tylko do pokoju, ale również do konsumpcyjnego stylu życia i etyki egoizmu. Moda, turystyka, popkultura wypromowały model młodego, wysportowanego posiadacza świata – turysty, konsumenta, karierowicza. Współczesne rolnictwo jest biznesem, hodowle stały się produkcją mięsa. W tej perspektywie konieczność zmian w obliczu kryzysu klimatycznego rodzi ogromny opór.

Wiele osób boi się dostrzec prawdy o samej strukturze zmiany, jaka już zachodzi w naszym świecie. Pożary, gwałtowne ulewy, wysokie temperatury czy nagłe załamania pogody ciągle traktowane są jak anomalia, a nie jako tendencja nasilającego się kryzysu klimatycznego. Raporty o zmianach klimatu albo są odrzucane jako zbyt histeryczne, albo pomijane jako „kolejne rewelacje naukowców”, które i tak nie mają nic wspólnego z życiem. Młodzieżowy Strajk Klimatyczny doczekał się pogardliwego skwitowania: „Poczekajcie aż dorośniecie, przejdą wam fanaberie”. Kolejne szczyty klimatyczne nie dają nic oprócz emisji dwutlenku węgla do atmosfery – przywódcy i ważni rozmówcy przybywają wszak na spotkanie samolotami. Rolnicy rozsypujący na drodze zboże nie tylko nie myślą o ludziach umierających z głodu gdzieś tam na świecie, ale również nie zastanawiają się, co stanie się z ich dziećmi i wnukami, gdy średnie temperatury w Europie podwyższą się o 2,5 stopnia, a topniejące lodowce nie tylko zabiorą część linii brzegowej Europy, ale również uwolnią zamrożone w nich wirusy i bakterie.

Stoimy na rozstaju dróg i to bardzo niebezpiecznych. Czas przestać udawać, że nic się nie dzieje. Nie doceniamy tego, co zrobiło dla nas pokolenie ludzi tworzących Unię Europejską. Od czasu zakończenia II wojny światowej w Europie urodziły się nowe pokolenia, które nie wiedzą, co to znaczy wojna. Prawa człowieka, prawa pracownicze, prawa kobiet, prawa dzieci, tak samo, jak komfort posiadania własnego paszportu, swobodnego przemieszczania się w ramach układu Schengen, swobodnego handlu i szukania pracy w całej UE – zniknie i to już za parę lat, gdy świat pogrąży się w chaosie klimatycznych zmian. Nauczyliśmy się słuchać ideologii, bo te podsuwają nam proste rozwiązania, nauczyliśmy się myśleć o świecie jako o stałych wartościach, traktujemy Unię Europejską jako coś oczywistego, należne nam przywileje. Tymczasem Unia Europejska wymaga naszej realnej pracy na rzecz zachowania pokoju i praworządności, wymaga też przełamania partykularnych interesów na rzecz przyszłości.

Nie jesteśmy już w stanie powstrzymać zmian klimatycznych, możemy jednak łagodzić ich skutki – i to powinno być nasze priorytetowe zadanie. Polityka Unii Europejskiej musi być ekologiczna, inaczej grozi nam gwałtowna i niebezpieczna zmiana. Polacy postawili mur na granicy z Białorusią wierząc, że w ten sposób powstrzymają napływ nielegalnych uchodźców. To samo zrobili Węgrzy, grodząc się przed niechcianymi uchodźcami. Problem w tym, że jeszcze trochę, a to my Europejczycy będziemy zmuszeni szukać terenów zdatnych do życia – chyba że… zmienimy naszą politykę klimatyczną i zaczniemy realnie walczyć o zmniejszenie zakresu kryzysu klimatycznego. Mizaru, Kikazaru i Iwazaru zasłaniały sobie oczy, uszy i usta. Łatwo można z obojętności zrobić cnotę. W XXI wieku, gdy świat został rozregulowany przez ludzki egoizm i brak wiedzy, wymagana jest od nas postawa przeciwna. Przyszłość Europy zależy od tego, czy będziemy w stanie dostrzec zagrożenie, usłyszeć argumenty i mówić w sposób otwarty o zmianach i możliwościach współpracy. Bez Unii Europejskiej jako systemu współpracujących ze sobą instytucji i ludzi będziemy skazani na przegraną – i to przegraną przyszłość naszych własnych dzieci.

[1] Podaję za https://eur-lex.europa.eu/legal-content/PL/TXT/PDF/?uri=CELEX:32020R0856
2 Podaję za https://link.springer.com/chapter/10.1007/978-3-319-23573-8_3

3 Podaję za https://www.eea.europa.eu/pl/publications/europejska–ocena-ryzyka-zwiazanego-z
4 Podaję za https://www.ipcc.ch/srccl/5 Podaję za https://naukaoklimacie.pl/aktualnosci/rolnictwo-wplywa-na-klimat-klimat-wplywa-na-rolnictwo#Zmiany_u%C5%BCytkowania_terenu_zmieniaj%C4%85_Klimat, jak również https://www.ipcc.ch/srccl/
6 Por. M. Melissa Rojas-Downing, A. Pouyan Nejadhashem, Climate change and livestock: Impacts, adaptation, and mitigation, w: „Climate Risk Management”, Volume 16, 2017, Pages 145-163.

Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r. Przedruk z kwartalnika „Zdanie” (nr 2/2024). Dr hab. Joanna Hańderek jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego,  w Pracowni Etyki Wydziału Filozoficznego.

Czas węgla się kończy. Obecnie w Polsce fedrują 23 kopalnie węgla kamiennego i brunatnego – ponad trzy raz mniej niż na początku lat 90. Popyt na węgiel stale się zmniejsza. Rośnie zaś znaczenie odnawialnych źródeł energii (OZE) – szczególnie fotowoltaiki i wiatraków. Jesteśmy w trakcie przejścia do nowej, miejmy nadzieję „zielonej epoki”. Najważniejsze, aby zmiany odbywały się w duchu sprawiedliwej transformacji – z poszanowaniem interesów górników, lokalnej tożsamości oraz środowiska.

W Polsce do produkcji energii elektrycznej i ciepła używa się ok. 40 mln ton węgla. Według Fundacji Instrat, w 2030 r. liczba ta może spaść o ponad połowę – do 15 mln ton. Z tego modelowania czerpała m.in. Koalicja Obywatelska w kampanii parlamentarnej w 2023 r. przy formułowaniu ambitnych celów dotyczących rozwoju odnawialnych źródeł energii. Partia Donalda Tuska zapowiedziała m.in. aż 68 procent udziału OZE (dziś ok. 16 procent – przyp. red.) w mikście energetycznym do 2030 roku.

Byłby to gigantyczny skok w kierunku „zielonej” gospodarki, który rodzi poważne skutki dla branży górniczej. Zredukowany popyt na węgiel oznacza bowiem znacznie szybsze zamykanie kopalń, niż przewiduje to umowa społeczna zawarta z górniczymi związkami zawodowymi przez rząd Prawa i Sprawiedliwości w 2021 roku. Z raportu można wyciągnąć nawet dalej idące wnioski, niż czyni to sam Instrat: prognozowane zapotrzebowanie na węgiel oznacza, że w 2030 r. w Polsce pozostaną trzy-cztery kopalnie węgla kamiennego oraz kopalnie Jastrzębskiej Spółki Węglowej, która wydobywa strategicznie potrzebny węgiel koksowy do produkcji stali. W sumie w Polsce może zostać w 2030 r. ok. 8 kopalni węgla kamiennego, gdy dzisiaj mamy ich 18. To nie jedyny, ale wielce prawdopodobny scenariusz. Oczywiście, przy takich decyzjach najważniejsza jest wola polityczna, ale nie powinno się lekceważyć takich czynników jak gwałtownie malejący popyt, rosnące koszty wydobycia, opłaty za emisję CO2 i zmieniający się rynek energetyczny, który nie będzie faworyzował węgla. Polskie górnictwo zapisało wiele chwalebnych kart historii, zarówno w wymiarze gospodarczym, jak i politycznym, ale trudno nie zauważyć, że już niedługo stanie się cieniem przemysłu, którym jeszcze do niedawna było.

Skok na głęboką wodę

Górnictwo w Polsce było państwem w państwie. Przez lata PRL-u węgiel kamienny karmił polski przemysł i miliony gospodarstw domowych. „Czarnym złotem” paliło się wszędzie – w kuchenkach i piecach. Węgiel był też najważniejszym towarem eksportowym pompującym finansową kroplówkę w socjalistyczną gospodarkę. Na przełomie lat 80. i 90. polskie górnictwo tworzyło 70 kopalń węgla, gdzie pracowało 416 tys. osób. Ludzie z biedniejszych regionów Polski emigrowali na Śląsk w poszukiwaniu dobrze płatnej, choć ciężkiej i niebezpiecznej pracy. Transformacja ustrojowa znacząco przedefiniowała znaczenie górnictwa. Z dumy i „oczka w głowie” stawało się ono „niewydajnym finansowo problemem”. W 1990 roku podpisano wyrok na zagłębie węglowe w Wałbrzychu. Kilka lat później podobny los spotkał górnośląski Bytom. Na długi czas miasta te stały się synonimem biedy i cywilizacyjnej zapaści. To, co się stało w Wałbrzychu, Bytomiu i wielu innych polskich miastach było dokładnym przeciwieństwem sprawiedliwej transformacji. Zamiast sprawiedliwości było bezprawie. Zamiast transformacji – biedaszyby i bezrobocie.

„Panowie z wózkami wypełnionymi żelastwem byli na dzielnicy codziennym obrazkiem. Byłam zszokowana, gdy przed jednymi świętami wszystkie studzienki kanalizacyjne nam z okolicy wyparowały” – fragment książki Katarzyny Dudy Kiedyś tu było życie. Teraz jest tylko bieda (Warszawa, 2022).

Czym jest sprawiedliwa transformacja?

Sprawiedliwa transformacja oznacza proces przejścia z gospodarki wysokoemisyjnej (opartej na paliwach kopalnych) na zeroemisyjną (opartą na odnawialnych źródłach energii), ze szczególnym uwzględnieniem interesów lokalnej ludności. Polega więc na stworzeniu alternatywnych gałęzi gospodarki i zapewnieniu miejsc pracy osobom, które ją stracą w wyniku stopniowego zamykania przedsiębiorstw wydobywczych czy elektrowni. Sprawiedliwa transformacja musi przebiegać zgodnie z zaplanowanym wcześniej harmonogramem oraz z udziałem społeczności, której dotyczy. Jednym z kluczowych elementów jest demokratyzacja procesu. Pozwala na lepsze zrozumienie potrzeb ludzi, a samym mieszkańcom daje poczucie sprawczości.

Ramy koncepcji sprawiedliwej transformacji zostały wypracowane w latach 90. w Stanach Zjednoczonych – związki zawodowe branży chemicznej domagały się działań ograniczających szkodliwy wpływ na zdrowie osób zamieszkujących w okolicy zakładów przy jednoczesnym poszanowaniu interesów pracowników. Stało się to podstawą nowego myślenia o pracy i godności ludzkiej. Koncepcja sprawiedliwej transformacji szybko ewoluowała. Kryzys klimatyczny i uwrażliwienie na wyzwania środowiskowe wpłynęły na zmianę definicji i zakresu „sprawiedliwej transformacji”. Zagadnienia ochrony klimatu włączono w szerszy zestaw postulatów związkowców, robotników oraz działaczy społecznych. Idea sprawiedliwej transformacji stanowi obecnie integralną część m.in. wielu dokumentów Unii Europejskiej oraz Organizacji Narodów Zjednoczonych.

Unijne pieniądze dla Polski

W Polsce pięć regionów węglowych korzysta z unijnego Funduszu Sprawiedliwej Transformacji (FST). Komisja Europejska zakwalifikowała do wsparcia Górny Śląsk, Wielkopolskę Wschodnią, subregion wałbrzyski, Małopolskę Zachodnią oraz region Bełchatowa. Ze względu na brak planu działań transformacyjnych do 2030 r. pieniędzy nie otrzymały region Turowa i kopalnia Bogdanka na Lubelszczyźnie.

Fundusz Sprawiedliwej Transformacji to nowy unijny instrument finansowy, który ma wspierać zmiany w regionach węglowych i łagodzić ich negatywne skutki społeczno-gospodarcze. Wielkość Funduszu wynosi 19,2 mld euro. Polskie regiony węglowe są największymi beneficjentami FST – dostały w sumie 3,85 mld euro. Zadaniem Funduszu jest złagodzenie społeczno-gospodarczych skutków transformacji. Są to zarówno przedsięwzięcia gospodarcze, m.in. inwestycje w małych i średnich przedsiębiorstwach, tworzenie nowych firm, badania, rekultywacja terenów pogórniczych, produkcja czystej energii, jak i działania miękkie, tj. podnoszenie i zmiana kwalifikacji pracowników, pomoc w poszukiwaniu pracy i programy aktywnej integracji osób jej poszukujących.

Utworzenie Funduszu Sprawiedliwej Transformacji zostało ogłoszone w styczniu 2020 r., kiedy na unijną agendę wszedł Europejski Zielony Ład. Jest to nowa strategia na rzecz wzrostu, której celem jest przekształcenie Unii Europejskiej w sprawiedliwe, ekologiczne i prosperujące społeczeństwo. Jednym z kluczowych celów jest osiągnięcie do 2050 r. neutralności klimatycznej. Europejski Zielony Ład to całościowy i wielopoziomowy program przebudowy europejskiej gospodarki. Unijne działania i polityki UE będą musiały przyczyniać się do realizacji celów. Jednym z nich jest właśnie sprawiedliwa transformacja.

Mechanizm sprawiedliwej transformacji, którego najistotniejszym elementem jest Fundusz Sprawiedliwej Transformacji koncentruje się na regionach i sektorach, które najsilniej odczują skutki odchodzenia od paliw kopalnych i wysokoemisyjnych procesów. Odchodzenie od węgla prowadzi zwykle do zamykania dużych zakładów pracy, a tym samym do zaburzenia rozwoju lokalnych społeczności i ekosystemów. Sprawiedliwa transformacja wychodzi z założenia, że możliwe jest godzenie interesów pracowników z celami związanymi z ochroną środowiska naturalnego oraz gospodarki. Mechanizm ma na celu ochronę obywateli i pracowników poprzez zapewnienie im dostępu do programów pozwalających zdobyć nowe kwalifikacje zawodowe, do miejsc pracy w nowych sektorach gospodarki.

„Chcemy, aby transformacja była sprawiedliwa też dla kobiet. W Bełchatowie jest duże bezrobocie wśród kobiet – 60 procent. Kobiety należy aktywizować, otwierać nowe kierunki kształcenia. Jest jeszcze problem młodych – zaledwie 1 na 8 zostaje w Bełchatowie. Trzeba pilnie zatrzymać odpływającą młodzież” Marzena Tyl-Czarzasty, Stowarzyszenie „Tak dla Bełchatowa”, fragment wysłuchania obywatelskiego o przyszłości tego miasta.

Długie pożegnanie z węglem

Europejski Zielony Ład i wizja otrzymania wsparcia z Funduszu Sprawiedliwej Transformacji stały się zapalnikami do dyskusji o odejściu od węgla w Polsce. Niestety, jeśli chodzi o terminy wygaszenia kopalń na Górnym Śląsku i w Małopolsce Zachodniej, są one bardzo odległe – ostatnie kopalnie mają być zamknięte dopiero w 2049 roku. Ta data jest pokłosiem tzw. umowy społecznej, którą w 2021 r. polski rząd podpisał z górniczymi związkami zawodowymi, które od węgla chcą odejść jak najpóźniej. Tak jest na papierze, a jak będzie w rzeczywistości? Trudno prognozować, chociaż wiele wskazuje na to, że z węglem rozstaniemy się prędzej niż później.

Górnicze związki zawodowe, te z Górnego Śląska i z regionu Turowa, z racji swojej politycznej siły, negocjując daty zamknięcia kopalń, utrzymywały status quo, nie pozwalając rządowi Prawa i Sprawiedliwości na ambitne plany transformacji energetycznej. Po zmianie opcji rządzącej w październiku 2023 r. górnicze związki zawodowe nalegają, aby umowa społeczna była jak najpilniej notyfikowana w Komisji Europejskiej. Obecna Minister Przemysłu Marzena Czarnecka zapewnia, że zapisy umowy społecznej się nie zmienią, daty zamykania kopalń pozostaną aktualne i będzie ona jak najszybciej procedowana na poziomie UE.

Warto podkreślić, że nie wszystkie regiony węglowe trzymają się uporczywie eksploatacji węgla „do końca świata i jeden dzień dłużej”. Liderem zmian jest Wielkopolska Wschodnia, która ostatnią kopalnię węgla brunatnego planuje zamknąć do 2030 r. i stać się neutralna klimatycznie już w roku 2040.

„Sprawiedliwa transformacja powinna działać zgodnie ze swoją nazwą. Powinna też mieć ludzką twarz. Tę ludzką twarz powinni okazać parlamentarzyści, rząd oraz lokalni samorządowcy” Alicja Messerszmidt, działaczka związku zawodowego KADRA z KWB Konin w Grupie ZE PAK, fragment wysłuchania obywatelskiego o przyszłości Wielkopolski Wschodniej.

Nadchodzą „zielone kołnierzyki”

Szansa na duże unijne pieniądze pobudziła wyobraźnię urzędników i decydentów. Każdy zakwalifikowany region chce m.in. inwestować w efektywność energetyczną, odnawialne źródła energii, rekultywację i rewitalizację terenów pogórniczych. Każdy region widzi także potrzebę przeszkolenia tysięcy osób odchodzących z górnictwa do nowych zawodów przyszłości. Pośród nich będzie wiele tzw. zielonych kołnierzyków – specjalistów związanych z szeroko rozumianą działalnością w branżach ochrony środowiska, odnawialnych źródeł energii, gospodarki odpadami czy ekologicznego transportu. „Jak wynika z raportu fundacji Lewiatan, w Polsce do 2030 r. ma powstać aż 300 tysięcy «zielonych miejsc pracy». Wiele z nich powinno być ulokowanych w dawnych regionach węglowych, bo bez pracy zostanie tam kilkadziesiąt tysięcy górników” – podkreśla Alicja Piekarz, ekspertka z Polskiej Zielonej Sieci.

Od 2023 roku w urzędach marszałkowskich województw korzystających z olbrzymiego wsparcia Funduszu Sprawiedliwej Transformacji trwają nabory na projekty, które mają rozbudzić potencjał lokalnej gospodarki, aby mogła się jak najbardziej uniezależnić od węgla. Składanych jest wiele projektów dot. rozwoju OZE, zagospodarowania terenów pogórniczych czy edukacji w regionach węglowych. Fundusz dopiero co ruszył, więc na ten moment trudno jest ocenić jego efekty. Jedno jest pewne – regiony węglowe robią wszystko, aby sprawić, że będą atrakcyjnym miejscem do życia, również dla młodych ludzi, którzy obecnie z nich uciekają.

„Możemy obudzić się w rzeczywistości, gdzie będziemy mieli nowe drogi, po których nie będzie miał kto jeździć, bo młodzi ludzie stąd wyjadą przez brak perspektyw rozwojowych” Piotr Czerniejewski, „Młodzi Lokalsi”, fragment wysłuchania obywatelskiego o przyszłości Wielkopolski Wschodniej.

Transformacji nie da się zamieść pod dywan

Transformacji nie da się zamieść pod dywan. Ona już się dzieje. W związku z nadchodzącym spadkiem zapotrzebowania na węgiel kamienny potrzebna jest rewizja umowy społecznej ze związkami zawodowymi i zmiana zapisanych w niej dat zamykania kopalń. Według think tanku Forum Energii, datą odejścia od węgla w Polsce powinien być rok 2035. Aby to się stało, a jest to Polsce potrzebne, należy m.in. utworzyć strategię zastąpienia mocy węglowych mocami OZE oraz usprawnić sieci dystrybucyjne, które będą gotowe do przesyłu energii odnawialnej.

Zmiany mogą być jednak bardzo trudne do przeprowadzenia. Wielu górników obawia się, że proces przejścia na bardziej ekologiczne źródła energii może pozbawić ich źródła utrzymania i tym samym wpłynąć na ich życie oraz przyszłość ich rodzin, jak wielokrotnie w przeszłości bywało. Brakuje też wzajemnego zaufania i partnerstwa. Aby je zbudować, niezbędne jest uwzględnienie głosu i potrzeb górników w procesie planowania i wdrażania nowych strategii energetycznych. Dotyczy do zarówno dialogu z Warszawą, jak i z Brukselą.

W szczerych rozmowach na temat transformacji nie pomaga też napięty kalendarz wyborczy. Nie tak dawno wybieraliśmy parlamentarzystów i samorządowców. Teraz Polaków absorbowało głosowanie do europarlamentu, niedługo wybory prezydenckie. Nie jest to dobry czas na trudne politycznie decyzje.

Zwyciężyć mogą jednak argumenty finansowe. Walka toczy się o naprawdę olbrzymie pieniądze. Jak wskazuje Polski Instytut Ekonomiczny, scenariusz OZE się opłaca – jego realizacja do 2040 r. będzie kosztowała 963 mld zł, podczas gdy pozostanie przy węglu – 1.357 mld zł. Koszty wydobycia Polskiej Grupy Górniczej rosną z roku na rok, spółka potrzebuje dotacji rzędu ponad 5 mld zł, a za kilka lat dojdą jeszcze większe opłaty od emisji. Węgiel już dawno przestał się opłacać.

Negocjacje z górnikami będą trudne, bo to zorganizowana i waleczna grupa zawodowa. Ale jest pole do negocjacji, a otwarte mówienie o końcu węgla to bardziej uczciwe postawienie sprawy, niż tchórzliwe uniki i odsuwanie rozmów ad calendas graecas.

Podczas pisania artykułu korzystaliśmy z:

1. K. Duda, Kiedyś tu było życie. Teraz jest tylko bieda, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa, Warszawa 2022.

2. P. Kubiczek, M. Smoleń, Polski nie stać na średnie ambicje. Miliardy złotych oszczędności dzięki szybkiemu rozwojowi OZE do 2030 r., Instrat Policy Paper 03/2023.

3. Fragmenty wysłuchań publicznych dotyczących przyszłości Bełchatowa, Górnego Śląska oraz Wielkopolski Wschodniej.

Piotr Chałubiński jest politologiem, który interesuje się ekologią, oraz podróżnikiem. Od wielu lat związany z dziennikarstwem (TVP, TVN) i organizacjami pozarządowymi.
Rafał Rykowski – dziennikarz z kilkunastoletnim doświadczeniem w prasie i telewizji. Specjalista ds. komunikacji.
Alina Pogoda – specjalistka ds. sprawiedliwej transformacji. Inżynier górnictwa i geologii, magister inżynierii ekologicznej. Wcześniej współpracowała z Fundacją im. Heinricha Bölla i Fundacją Strefa Zieleni.

Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.

W Polsce, gdzie koalicyjne przystawki PO wykonały już powierzone im zadanie odsunięcia od władzy politycznej szajki przestępców z ugrupowań skrajnej prawicy, szybko okazało się, że skuteczność wpływu lewicy czy duetu trzeciej nogi na decyzje polityczne przestała odgrywać jakąkolwiek postępową rolę kształtującą naszą przyszłość.

W mediach głównym tematem wakacyjnych opowieści stały się listopadowe wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych. Zainteresowanie to gwałtownie wzrosło, kiedy centrysta Biden z nożem przystawionym do gardła i spodniami wokół kolan w końcu ogłosił, że wycofuje się z kampanii prezydenckiej.

Obie główne siły naszego teatrzyku politycznego – PO i PiS, ugrupowanie rządowe i opozycja – już wcześniej wyraziły swoje sympatie, stawiając na zwycięstwo innego z dwóch dominujących kandydatów obu największych partii amerykańskich: Republikanina Donalda Trumpa oraz obecnie sprawującej stanowisko wiceprezydenta Kamali Harris (która formalnie nie ma jeszcze statusu kandydata Demokratów).

Kto z nich ma większe szanse na zwycięstwo? Prognozy przypominają trochę ryzyko związane z grą w ruletkę, gdzie można m.in. obstawiać alternatywnie, ale też jednocześnie obu kandydatów – jak dwa różne kolory. PO tradycyjnie trzyma z demokratycznym kandydatem, PiS darzy zaufaniem Trumpa. Czy wygra Polska, jeśli obstawimy jednocześnie obu kandydatów? Nie, nie wygra! Może nawet przegrać. Wygra co najwyżej jedna z głównych partii.

Wokół prognoz opartych na wynikach sondażowych zwycięzców zawsze powstaje zbyt wiele dezinformacji. Po pierwsze, przy marginesie błędu +/- 3 punkty procentowe równie dobrze wynik można interpretować, jako na dwoje babka wróżyła. Po drugie, wynik sondażu na próbie ok. tysiąca badanych w warunkach demografii USA można co najwyżej uznać za przelotną foto-chwilę bądź urabianie preferencji wyborczych. Nie mają one większego znaczenia z bardzo wielu powodów (np. są eksponowane, jeśli dają korzystny wynik, a powstawały na zamówienie w celu odwrócenia niekorzystnego trendu). Wreszcie po trzecie, wynik ogólnokrajowego sondażu dotyczy elektoratu jako całości, a nie poszczególnych stanów – zwłaszcza tych kilku kluczowych, w których wynik nie jest stabilny. Sondaże nie mają więc większego znaczenia w wyborczym systemie USA, gdzie decydujące znaczenie mają elektorzy, a nie wyborcy w kilku tzw. stanach obrotowych. Prezydent nie musi wygrywać wyborów, mając większość głosów wyborców, tak samo jak partia PiS, która zdobyła najwięcej głosów wyborców, ale nie na tyle, żeby uzyskać wotum zaufania przy ustanowieniu rządu. Mój wniosek jest taki, że można sobie spokojnie te sondaże odpuścić, dopóki nie wykształci się bardziej wyraźny trend przewagi i nie powstaną fachowe prognozy.

Jeśli przełożyć ten mechanizm na naszą praktykę polityczną, w wyniku zero-jedynkowego rozstrzygnięcia formalnym zwycięzcą będzie zawsze tylko jedna partia mająca ambicję uosabiać bądź centrum polityczne, bądź populistyczną prawicę.

Patrząc z punktu widzenia lewicy, poszukiwanie pozytywnych rozwiązań w przypadku Trumpa nie ma sensu. Jego program polityczny jest dokładnym przeciwieństwem wartości określających poglądy lewicowe. Druga administracja Trumpa oczywiście też będzie katastrofą, zwłaszcza dla mniejszości i młodych ludzi.

Inaczej nieco wyglądają wnioski w przypadku Kamali Harris. Jeśli kandydatka Demokratów na prezydenta – co jest bardzo prawdopodobne – uzyska nominację, media zostaną natychmiast zbombardowane artykułami o pierwszej ciemnoskórej kandydatce na prezydenta, jak też jej dwóch twarzach.

W latach swojej kariery 59-letnia Harris zbudowała sobie wizerunek paralewicowy dzięki postępowym reformom, nakierowanym na biednych niebiałych. Tak było na samym początku, w 2004 roku, kiedy została wybrana na prokuratora okręgowego San Francisco i obiecała, że nigdy nie wymierzy kary śmierci. Przeciwstawiła się tym samym własnej partii, policji w swoim mieście i znosiła publiczne upokorzenia, aby przeciwstawić się reakcyjnym żądaniom.

W czasie, gdy później pełniła funkcję prokuratora generalnego Kalifornii, przyjęła szereg postępowych stanowisk. Sprzeciwiała się kampanii antygejowskiej, pomagała bronić Obamacare w sądzie, wspierała starania nieudokumentowanych imigrantów o licencję prawniczą, miała również godne szacunku osiągnięcia w przeciwstawianiu się nadużyciom korporacyjnym. W swojej autobiografii pt. Prawdy, które nas łączą, z 2019 roku, zaprezentowała się też jako orędowniczka rasowych rodzin, legalizacji marihuany i reformy sądownictwa.

Problem z Harris polega na tym, że jeśli to nie jest wizerunkowa falsyfikacja, to co najwyżej tylko półprawda. Dorastała bowiem na wysokiej społecznej półce z kremem, w śmietance społecznej, w rodzinie profesorów z najlepszych uniwersytetów na świecie — Berkeley (matka) i Uniwersytet Stanforda (ojciec). Sama jest z wykształcenia prawnikiem. Powód, dla którego zaangażowała się w sprawy równości, ma mało wspólnego z jej bliskimi relacjami z Demokratycznymi Socjalistami Ameryki, a bardziej z tym, że kapitaliści z MFW martwili się skutkami narastających podziałów klasowych.

Jeśli bliżej przyjrzeć się jej życiorysowi, to okaże się również, że przez lata pracy na stanowisku prokuratora okręgowego nie stała na barykadzie w obronie postępu i reform – wręcz przeciwnie. Weźmy na przykład „masowe uzależnienie” – problem, który był gorący w USA przez większą część 2000 roku. Podczas pracy jako prokurator okręgowy w Kalifornii, Harris stała się znana z obrony niezwykle okrutnego prawa stanowego „trzech uderzeń” (przewidującego surowsze kary dla recydywistów).

Przez całą swoją karierę Kamala Harris była nazywana kobietą Obamy i choć było to raczej rasistowskie odniesienie do jej koloru skóry, to jednak porównanie to jest trafne w odniesieniu do jej polityki. Naśladowała podejście Obamy, dostarczając mu kilku znaczących postępowych zwycięstw, przyjemnej retoryki oraz niezłomnego unikania zmian strukturalnych. W połączeniu w wielu przypadkach było to dalekie od postępowej polityki.

Nie ulega wątpliwości, że w historii Harris jest wiele rzeczy, które mogą napawać optymizmem, począwszy od ścigania korporacyjnych trucicieli i wdrażania polityki zapobiegającej recydywie w przeszłości, a skończywszy na niedawnym niezłomnym sprzeciwie wobec administracji Trumpa i poparciu dla postępowej legislacji w Senacie. Nikomu jednak nie pomaga to, że uznanie jej pozytywów zniekształca jej wizerunek. Każdy polityk w USA – w tym najbardziej znany radykał lewicy Bernie Sanders – ma na swoim koncie zło i dobro. Ale w przypadku Harris to, co złe, często bezpośrednio podkopywało to, co dobre.

Powinno mieć dla nas znaczenie to, że Harris, zagorzała reformatorka amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości w sprawach karnych, nie tylko zrobiła niewiele, aby wprowadzić tę reformę w czasie swojej kariery prokuratorskiej. Popierała surową, represyjną politykę, która podważyła jej własną postępową retorykę w tej sprawie. Nie bez znaczenia powinno być to, że czasami robiła to niepotrzebnie, przyjmując nawet ostrzejsze stanowisko niż jej prawicowi oponenci. Wielokrotnie próbowała zamknąć w więzieniu niewinnego człowieka i bronić sfałszowanych zeznań.

W eseju The Two Faces of Kamala Harris (Dwie twarze Kamali Harris) w „Jacobin” Branko Marcetic przedstawia ją jako twarz Janusa. Oczywiście, jak przyznaje, poczyniła postępowe wysiłki, na przykład przeciwko korporacjom niszczącym klimat. Ale za każdym jej postępowym stanowiskiem idzie reakcyjna reforma. W jednej chwili z pasją wypowiada się przeciwko rasistowskiej polityce kryminalnej, a w następnej po kobiecemu broni surowej skali kar za drobne przestępstwa.

Mimo to jej zwrot w nowej roli prezydenta może być pozytywną rzeczą. W Polsce – gdzie jesteśmy całkowicie pochłonięci Trumpem (i Vancem) – prawdopodobnie nie do końca zrozumieliśmy, co z lewicowego wiatru wieje u Demokratów. Jeśli ten wiatr wieje wystarczająco mocno z lewej strony, możliwe, że zatrzepocze u Harris i… z powrotem również w Polsce.

 

Temat aborcji na Wiejskiej stanął na ostrzu noża nie tylko wskutek przegranego głosowania ustawy depenalizującej pomocnictwo. Chodzi o coś znacznie poważniejszego — mianowicie o kompletny brak koalicyjnego porozumienia w obozie 15 Października, jak tę sprawę pragmatycznie na Wiejskiej przeprowadzić, aby zaspokoić słuszne oczekiwania kobiet.

Depenalizacja pomocnictwa miała być pierwszym krokiem w dobrym kierunku, ale została odrzucona i obecnie trwają rozliczenia tej klęski. Premier Tusk uruchomił nawet mechanizmy partyjnej eliminacji, zresztą w powszechnej opinii dość ślepe: jednych, jak mec. Giertycha oszczędzające, a innych, jak wiceministra Sługockiego, eliminujące. Nie jest to jednak miękka gra. Tusk chce pokazać swoją sprawczość w tym bardzo niewygodnym temacie. A jednocześnie zdejmuje go z agendy, ogłaszając, że w tym Sejmie nie ma większości dla tego typu postulatów.

Oznacza to innymi słowy, że rozpoznanie bojem nie rokuje dobrze ofensywie aborcyjnej i trzeba ponownie zebrać siły i argumenty — a najlepiej dać sobie spokój. Tusk ma przy tym o tyle rację, że paromiesięczny jeszcze lokator pałacu na Krakowskim Przedmieściu nie podpisze żadnej tego typu ustawy. Jedyne, co ewentualnie może mu się spodobać, to zapowiedziane przez Władysława Kosiniaka-Kamysza ostrożne zmierzenie się z tematem w postaci przywrócenia tzw. kompromisu aborcyjnego i przeprowadzenie ogólnonarodowego referendum. Czyli podejście etapowe, które lansuje lider ludowców, narażając się na ciosy ze strony Lewicy i p. Lempart ze Strajku Kobiet. W efekcie stał się wręcz symbolem zdrady i hipokryzji, choć na demonstracji przed Sejmem krytyczki nie były zbyt precyzyjne, by określić jej zakres. Cokolwiek by bowiem powiedzieć o Kosiniaku-Kamyszu, to został przy swoim znanym stanowisku, a swoim posłom w klubie parlamentarnym dał wolną rękę w sprawach światopoglądowych, zgodnie zresztą z wiekową, piękną tradycją ruchu ludowego. I odniosło to ten skutek, że członkinie klubu parlamentarnego zagłosowały za ustawą depenalizującą, mężczyźni przeciw. Bilans w PSL nie jest więc tak jednoznacznie negatywny, jak tego chcą hasła Strajku Kobiet domagające się dymisji wicepremiera, czy złośliwe przycinki Lewicy. Świadczą też o tym wypowiedzi wielu członków klubu po głosowaniu, jak posła Teofila Bartoszewskiego, który widzi możliwość wyjścia naprzeciw sprawie aborcji, po opadnięciu emocji. Ich wyrazem była kilkusetosobowa manifestacja Strajku Kobiet przed Sejmem, w dodatku ledwie godzinna. Widziano te same twarze i odnotowano podobny co zwykle poziom haseł i emocji, który zresztą miał swój rewers w postaci grupki Kai Godek i jej zwolenników, ulokowanych nieopodal manify Strajku Kobiet.

I tak to na dzisiaj wygląda — raczej bez szans, aby na poważnie wziąć się za legislację i ucieranie niezbędnego kompromisu. Nawet Lewica chce do tego wrócić po wakacjach, lansując ten sam depenalizacyjny projekt. Gdyby zaś na poważnie rozważyć dalsze kroki, to po pierwsze należałoby uniknąć ideologizacji problemu, choć to zapewne nie jest teraz możliwe. To znaczy uznać na gruncie legalizmu, że orzeczenie TK p. Przyłębskiej jest z gruntu wadliwe i w pierwszym kroku powrócić do tego co było. Zgoda, dla wielu osób (w tym dla piszącego te słowa) byłoby to zdecydowanie za mało, ale jakiś krok zostałby uczyniony. Byłoby to też ważne ze względu na umiarkowane w tych sprawach stanowisko niektórych polityków PiS, którzy przyznawali, że zaostrzenie było błędem i należałoby powrócić do tzw. kompromisu.

Drugim krokiem mogłoby być przemyślenie zakresu ew. liberalizacji, wzorem choćby Irlandii, aby nie nadwyrężać różnych racji, a nawet pokusić się o zgodę tzw. milczącej większości. Dla której sprawa nie jest przedmiotem sporu ideologicznego, ale wchodzi w zakres zdrowia publicznego czy wręcz uprawnienia do legalnego skorzystania z prawem przypisanych procedur medycznych. Ważna by tu była wolna wola, skorzystanie z pomocy psychologicznej, o ile zajdzie taka potrzeba i świadoma decyzja samej zainteresowanej.

Krokiem trzecim mogłoby być ujęcie tego w ramy demokracji bezpośredniej — zapytanie ludzi o zakres zmian; a na samym końcu sprawne przeprowadzenie legislacji. Jest niemal pewne, że wyczerpanie tej drogi zajmie całe lata, ale dałoby zielone światło zmianom, których dziś przyspieszyć nie można.

Można za to oddać tę sprawę w pacht diabłu sporów ideologicznych. Być może niektórym o to chodzi, ale to nie zbliża Polski do osiągnięcia historycznego kompromisu.

Przyznam, że od wczorajszego wieczora, od godziny 20.00, odczuwam nieustanny strach. A ponieważ nie należę do ludzi nadmiernie lękliwych, czuję się z tym mocno niekomfortowo.

Irracjonalna intuicja podpowiadała mi, że Joe Biden ma szansę wygrać te wybory. Co prawda tego przekonania raczej nie podzielała nasza redakcyjna amerykanistka, Ewa Kakiet-Springer, ale nie porzucałem nadziei, nawet w obliczu ewidentnych dowodów fizycznej słabości urzędującego prezydenta. Także po nieszczęsnej debacie w Atlancie liczyłem, że Bidena da się postawić na nogi i w ciągu pozostających czterech miesięcy mógłby odrobić stratę. Ostatecznie Amerykanów o poglądach liberalnych jest więcej niż populistów, zatwardziałych tradycjonalistów i białych suprematystów. Zrobią wszystko, by nie dopuścić znów Trumpa do władzy. Zwłaszcza gdyby kandydatowi Demokratów towarzyszył – w roli potencjalnego wiceprezydenta – ktoś, kto dawałby rękojmię sprawnego przejęcia obowiązków w razie takiej potrzeby.

Chciałbym, żeby ten mechanizm zadziałał także w przypadku Kamali Harris, ale jestem tego jeszcze mniej pewien niż wcześniej.

Świat stoi przed naprawdę czarnym scenariuszem. Łatwo zgadnąć, co zrobi Trump w razie elekcji. Mówi to wprost i nie ma powodu zakładać, że po 20 stycznia potraktuje swe słowa jako nic nieznaczącą kampanijną paplaninę.

Naprawdę zakończy wojnę w Ukrainie. Po prostu powie Wołodymyrowi Zełenskiemu, że przestanie dostarczać mu broń i amunicję. Raz już to przecież zrobił – rękoma swoich zwolenników w Kongresie. Pewnie zresztą zakomunikuje to ukraińskiemu przywódcy z lekko tylko skrywaną satysfakcją, pamiętając, że ten cztery lata temu nie odpowiedział na żądanie dostarczenia materiałów, prawdziwych bądź sfabrykowanych, obciążających Bidena – jego ówczesnego kontrkandydata w starciu o Biały Dom. Co najwyżej obieca, że dogada się z Putinem, by nową granicą stała się linia frontu, a nie całe terytoria czterech obwodów „przyjętych w skład” Federacji Rosyjskiej. Putin zaś postawi dodatkowy warunek: rezygnację z przyszłego, po wsze czasy, członkostwa Ukrainy w NATO. To Trump zagwarantuje skwapliwie.

Sądzę, że nowy-stary amerykański prezydent będzie parł do zawarcia porozumienia pokojowego, a nie tylko rozejmu. Inaczej przechodzi się do historii jako twórca trwałego rozwiązania konfliktu, inaczej – jako ktoś, kto „przyniósł ulgę” tylko na chwilę. Poza tym lepiej zdjąć sobie problem z głowy niż się nim nieustannie zajmować. Gdyby Zełenski chciał nawet pójść na takie ustępstwa, spotkałby się z burzliwą reakcją własnego społeczeństwa. Witalij Kliczko już ostrzegł, że w takim razie musiałby zarządzić referendum. Zamieszanie, jakie powstałoby przy tej okazji, też byłoby na rękę Kremlowi.

Teoretycznie Stany Zjednoczone w dziele wsparcia państwa i narodu broniącego się przed brutalną napaścią mogliby zastąpić Europejczycy. Stać nas na to, mamy równie silną gospodarkę co USA, lepiej czujemy, jakie zagrożenia wiążą się z rosyjskim imperializmem. Jednak bez przywództwa na miarę Bidena świat zachodni trudno byłoby poskładać w całość. Na naszym kontynencie nie ma nikogo, kto mógłby podjąć się tej roli. Orbán i Fico od razu staną ramię w ramię z Trumpem. Czy damy radę uwspólnotowić unijną politykę zagraniczną, bezpieczeństwa i obronną, skoordynować produkcję zbrojeniową, wyznaczyć, ukompletować, doposażyć jednostki wojskowe we wszystkich państwach UE, wypracować zapewniające tzw. interoperacyjność procedury dowodzenia C3I? Czy utrzymamy rygorystyczny reżim sankcji na Rosję i rosyjskie firmy, odcinające je od zachodnich kredytów i technologii? Zwłaszcza jeśli zostałby, choć trochę, poluzowany przez Amerykanów? Trump lubi szafować instrumentami handlowymi, więc pewnie utrzymałby wiele ograniczeń; ale czy także na dostęp do kapitału?

Europa stanie na rozdrożu. Pokusa, by nie rozwieszać nowej żelaznej kurtyny, lecz skorzystać z okazji i czerpać drobne w sumie korzyści ekonomiczne, byłaby duża. Raczej ktoś jej ulegnie. A jak ulegnie jeden – to w jego ślady pójdą inni.

Nawet jeśli porozumienie Trumpa z Putinem obejmowałoby zgodę na przystąpienie do Unii Europejskiej Ukrainy, okrojonej z 20 procent jej terytorium, niewiele by to znaczyło. Rosja ma swoje sposoby, by destabilizować sytuację wewnętrzną nie do końca pokonanego sąsiada, potęgować korupcję, inspirować zorganizowaną przestępczość, wzmacniać oligarchie. Takiego państwa Unia przyjąć by nie mogła. A jeśliby przyjęła, sama ugrzęzłaby w wewnętrznych kłopotach. Oba scenariusze z punktu widzenia Moskwy są znakomite.

Putin nie zaatakuje Ukrainy (ponownie), Mołdawii czy – dajmy na to – Łotwy w ciągu kadencji Trumpa. Nie dlatego, że będzie przestrzegał jakichkolwiek ustaleń. Po prostu nie będzie na to gotowy. Armia będzie musiała zostać wzmocniona, doposażona w nowocześniejsze rodzaje broni, lepiej zorganizowana i dowodzona. Może starczą na to cztery lata. Może taki manewr wykona w trakcie kolejnej kampanii prezydenckiej w USA, licząc na niezdolność Zachodu do szybkiej reakcji? Jedno jest pewne: samym Krymem i Donbasem się nie zadowoli. Ani obecny rosyjski przywódca, ani następny.

Nowa książka profesora Jana Szmyda imponuje rozległą wiedzą autora i odwagą w podejmowaniu trudnych problemów współczesnego świata. Wpisuje się swą tematyką w nurt rozważań futurologicznych, uprawianych przed ponad półwieczem w ramach nurtu zainicjowanego przez Bertranda de Jouvenela (1903–1987) i reprezentowanych w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku przez zasłużone francuskie wydawnictwo Les Futuribles. Tych związków intelektualnych autor, jak się zdaje, nie docenia, a przynajmniej nie znajdują one odzwierciedlenia w omawianej tu pracy.

Jest ona jednak dowodem wielkiej erudycji autora, który obszernie omawia poglądy szerokiego kręgu czołowych intelektualistów zajmujących się analizą współczesności i prognozowaniem przyszłości współczesnego świata, takich jak Zygmunt Bauman, Noam Chomsky, Michel Houellebecq, Leszek Kołakowski, Konrad Lorenz, Artur Perez-Reverte i wielu innych. Oczytanie autora jest imponujące. On sam nazywa swą książkę „kompendium wiedzy” (s. 11) i w tej roli sprawdza się ona znakomicie. Profesor Szmyd przedstawia poglądy referowanych autorów rzetelnie i kompetentnie, dając czytelnikowi wgląd w najbardziej popularne koncepcje futurologiczne we współczesnej nauce i myśli społecznej. W stosunku do omawianych stanowisk występuje bardziej jako rzetelny sprawozdawca niż jako krytyczny komentator. Takie podejście, choć ma swe zalety, zawiera w sobie pułapkę, której autor nie uniknął. Wśród bezkrytycznie omawianych przez niego uczonych znajduje się austriacki noblista Konrad Lorenz, którego wkład do biologii jest bezsporny, ale który spotkał się z uzasadnioną krytyką (a nawet pozbawieniem niektórych tytułów honorowych) z uwagi na przynależność do NSDAP i głoszenie bliskich hitleryzmowi poglądów o „wrodzonym” instynkcie agresji. Autor albo o tym nie wie, albo z jakiegoś niezrozumiałego względu zdecydował się sprawy te pominąć.

Omawiani w publikacji Szmyda uczeni są na ogół pesymistycznie nastawieni w prognozach dotyczących przyszłości świata. Taki punkt widzenia ma tę zaletę, że chroni przed naiwnym optymizmem, ale może także prowadzić do bezradnego pesymizmu. Autor stara się uniknąć obu tych skrajności. Przedstawiając najważniejsze wizje przyszłości, próbuje nakreślić realistyczną odpowiedź na wyzwania, jakie stawia nasza epoka. Ta warstwa książki jest najciekawsza, ale też najbardziej sporna.

Pierwszą z kontrowersyjnych tez jest rozważanie autora na temat „powszechnego kryzysu” współczesnej cywilizacji, obejmującego – jego zdaniem – niemal wszystkie sfery życia. Teza ta jest nieprecyzyjna, gdyż nie wiadomo, co autor rozumie pod pojęciem kryzysu. Jeśli ma na myśli fakt, że w wielu dziedzinach życia dokonują się głębokie zmiany, to niewątpliwie ma rację, ale można powątpiewać, czy jest to wyjątkowa cecha naszych czasów. Może jednak idzie tu o to – jak autor pisze – że ów kryzys „utrudnia, a niekiedy wręcz uniemożliwia pełny i harmonijny rozwój podmiotowości człowieka” (s. 287). Czyżby pod tym względem świat obecny był mniej przyjazny owemu rozwojowi niż czasy minione?

Autor krytykuje tendencję do nadania oświacie kierunku zbytnio praktycznego, a nawet dostrzega jednostronną tendencję do likwidowania na uniwersytetach wydziałów humanistycznych. Skąd taka opinia? Na których uniwersytetach? Może to prawda, że rozwój studiów praktycznych prowadzi do relatywnego (procentowego) zmniejszania udziału studiów humanistycznych w kształceniu uniwersyteckim, ale od tego do „likwidowania” jest bardzo daleko.

Niektóre postulaty autora grzeszą naiwnością. Sygnalizuje on – nie bez racji – zagrożenie przeludnieniem, ale jego postulat „znacznego ograniczenia szybko narastającego przeludnienia” (s. 291) wydaje się mało realistyczny. Kto i jak miałby ten postulat zrealizować? Czy autor zdaje sobie sprawę z tego, że we współczesnym świecie problem przeludnienia występuje wyłącznie w biednych krajach globalnego „Południa”? W tych krajach jego postulatu nie da się przecież zrealizować bez głębokiej przemiany ekonomicznej i kulturowej. Natomiast kraje rozwinięte notują raczej spadek urodzeń niż ich niehamowany wzrost. Rodzi to niebezpieczną tendencję, na którą proponowana polityka jest złą odpowiedzią, gdyż jej wcielanie w życie najprawdopodobniej jedynie pogłębiłoby obecną niekorzystną dysproporcję demograficzną między Południem i Północą.

Niezrozumiałe są dla mnie także dywagacje końcowe autora na temat „istoty postludzkiej”, „ery postludzkiej” czy „śmierci człowieka” (s. 294). Profesor Szmyd zbytnio uległ tu fascynacji literackimi konstrukcjami niektórych krytyków współczesnej cywilizacji.

Mimo tych niedociągnięć jest to ważna i ciekawa publikacja, stanowiąca dobre wprowadzenie do rzeczowej dyskusji na temat współczesnego świata.

 

Sprawca tej recenzji – Rafał Skąpski – trwale zapisał się w historii polskiej kultury najnowszej doby. Podsekretarz stanu w Ministerstwie Kultury (2001–2004), członek i sekretarz Narodowej Rady Kultury (1983–1989), dyrektor Państwowego Instytutu Wydawniczego – jednego z najlepszych polskich wydawnictw (2005–2015), członek zarządu Polskiego Radia (1998–2001), prezes Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek (od 2005), szef prywatnych instytucji wydawniczych, członek władz ZAiKS, by wyliczyć tylko najważniejsze z pełnionych przez niego funkcji (w każdej z nich pozostawił wartościowy dorobek i dobre wspomnienia), a ponadto – autor wielu opracowań i artykułów publicystycznych i słuchowisk radiowych, działacz społeczny.

Między wieloma różnymi funkcjami społecznymi wypada podkreślić jego rolę w Towarzystwie Opieki nad Starymi Powązkami oraz w Klubie Przyjaciół Ziemi Sądeckiej. Związany z Sądecczyzną (mieszka w Jazowsku nad Dunajcem) poświęcił wiele czasu na przygotowanie i publikację pamiętników swojej Babki ze strony Ojca – Zofii z Odrowąż-Pieniążków Skąpskiej, które ukazały się w latach 2019, 2021, 2023 w „Czytelniku” pod wspólnym tytułem Dziwne jest serce kobiece, a których pierwszy tom został uznany za wydarzenie edytorskie roku. Przedsięwzięcie to przypominało średniowieczne prace benedyktynów. Zofia Skąpska pozostawiła bowiem w rękopisie 21 stukartkowych zeszytów, zapisanych trudnym do odczytania pismem. Rafał tego dokonał, co trwało w sumie kilka lat. Ale warto było! Zainteresowanie, jakie pamiętniki te wzbudziły, było jak najbardziej uzasadnione, bo to relacja w pełni autentyczna, zapisywana na bieżąco przez uczestniczkę opisywanych wydarzeń, są zatem cennym źródłem historycznym. One – z kolei – stały się inspiracją do odtworzenia rodowodu „po kądzieli”, a więc przywrócenia pamięci zbiorowej losów rodziny od strony matki – Janiny z Sągajłłów Skąpskiej w książce Panny z Genewy. Autor we wstępie napisał: „Tytuł mojej opowieści jest zapożyczeniem, ale jeśli pożyczać, to od najlepszych” (str. 7). Skojarzenia z Iwaszkiewiczowskimi Pannami z Wilka, a także z książką Moniki Śliwińskiej o Pannach z Wesela, czyli siostrach Mikołajczykównych (bohaterkach dramatu Wyspiańskiego) nasuwają się same.

Panny z Genewy to trzy przyjaciółki – studentki Uniwersytetu w Genewie: Natalia z Zylberblastów Zandowa, Klementyna z Jezierskich Sągajłłowa oraz (choć w książce występuje trochę na uboczu) Wanda z Oppmanów Tokarzewska. W Genewie studiowała też od roku 1895 Zofia z Wojtkiewiczów Garlicka, zaprzyjaźniona z Natalią Zandową, z którą podzieliła tragiczny, okupacyjny los. Uniwersytet początkowo z czterema, a za chwilę z pięcioma wydziałami: Nauk Przyrodniczych, Literatury i Historii, Prawa, Teologicznym i Medycznym był jednym z pierwszych w Europie, w którym mogły kształcić się kobiety. Proporcje odbiegały od modnego dziś parytetu, bo w 1875 roku wśród 123 studentów i 173 słuchaczy (assistants) studiowało zaledwie 25 dziewcząt.

Czy właśnie w Genewie i innych uczelniach szwajcarskich i francuskich należy dopatrywać się tak modnych dziś prapoczątków ruchów feministycznych i emancypacyjnych? Kiedy sięgniemy do Nocy i dni Marii Dąbrowskiej, znajdziemy tam postać Agnieszki Niechcicówny, której powieściowe losy wydają się zbliżone do biografii bohaterek książki. Społeczność wielonarodowa: 60 osób z Francji, 26 z Rosji (tu plasowali się Polacy), 14 z Niemiec. Ale już 10 lat później w grupie studentów znalazło się 10 studentek i 6 studentów o polskich nazwiskach. Pod koniec wieku przyjechały bohaterki książki i – mimo różnic pochodzenia, stanu, majątku – zaprzyjaźniły się. Zofia Wojtkiewiczowa (później Garlicka) to córka zesłańców syberyjskich, Wanda Oppman z Warszawy, z rodziny ewangelickiej, była stryjeczną siostrą pisarza Artura Oppmana, Natalia Zylberblast zaś (po mężu Zandowa) – córką wychowanka szkoły rabinów. Oczywiście najwięcej miejsca Autor poświęcił swojej Babce – Klementynie Jezierskiej, urodzonej w Połtawie, której dziadek zarządzał podobno dobrami (raczej jakąś częścią tych dóbr) Potockich na Ukrainie. Podjęła pracę w rozwijającym się ośrodku przemysłowym (rudy żelaza i węgla) w okolicach dzisiejszego, Krzywego Rogu i Ługańska (dziś teren walk ukraińsko-rosyjskich), a jej szefem był późniejszy dyrektor tej kopalni Wiktor hr. Sągajłło. Nietrudno domyślić się, jakie były dalsze losy tych dwojga.

„Kiedy dokładnie te trzy studentki – Wanda Oppman, Klementyna Jezierska i Natalia Zylberblast poznają się i zaprzyjaźnią, nie wiadomo. […] Pozornie wiele je różniło, Wanda i Natalia przybyły z Warszawy, Klementyna z odległej Ukrainy”. Jak przebiegały ich dalsze losy, czytelnicy dowiedzą się już po wnikliwym przestudiowaniu treści książki. Niełatwej w odbiorze, zawierającej masę informacji faktograficznych i splot powiązań rodzinnych, zawodowych i towarzyskich. Ich szczegółowe omówienie wymagałoby napisania kolejnej książki, a jej autor i tak nie miałby pewności, czy precyzyjnie i rzetelnie zrelacjonował wszystkie fakty i powiązania. Dość jedynie powiedzieć, że po studiach Zofia Garlicka (ginekolog i położnik) i Natalia Zandowa (neurolog) pracowały jako lekarki. Zandowa współpracowała ściśle z Januszem Korczakiem. Klementyna wiodła dostatnie życie jako żona dyrektora i członka Rady Nadzorczej Warszawskiego Towarzystwa Kopalń Węgla, którego udziałowcami byli także Leopold Jan Kronenberg (wnuk słynnego Leopolda – twórcy tego Towarzystwa) oraz Ludwik Natanson – potomek jednego z założycieli Towarzystwa. Wanda była prokurentem w Banku Handlowym i pracowała później w Muzeum Ziemi.

A potem przyszła wojna, która odmieniła życie naszych bohaterek. Dla większości z nich okazała się tragiczna. Zofia Garlicka i Natalia Zandowa zostały aresztowane w 1942 roku w warszawskim mieszkaniu, w którym ukrywali się zrzuceni lotnicy brytyjscy. Przejęli się chyba atmosferą i zasadami dawnego rycerstwa rodem z opowieści okrągłego stołu, panującymi na dworze średniowiecznego króla Artura. Aresztowani, nie tylko przyznali się do wszystkiego, lecz ujawnili konspiracyjne kryjówki tych, którzy im pomagali. Niestety, Niemcy z czasów okupacji nie przypominali w niczym szlachetnych rycerzy. Jeden z Anglików miał powiedzieć: że „oficer niemiecki dał mu słowo, że nie wykorzysta jego zeznań i że on, oficer angielski nie może kłamać” (s. 174–5). Jezus, Maria! Nic dziwnego, że rodziny ofiar nie chciały spotkać się z żadnym z Brytyjczyków po wojnie. Zofia Garlicka zmarła na tyfus w Auschwitz. W tym samym roku zmarła jej córka, aresztowana wraz z matką, a była żoną Stanisława Jankowskiego – „Agatona” – cichociemnego, autora popularnych po wojnie wspomnień Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie. Klementyna i Wanda Oppman żyły długo, Babka Autora zmarła w 1972, a Wanda w 1976 roku.

Marian Turski zamieścił krótką, ale bodaj najlepszą ocenę tej książki: „Proszę, wyguglujcie Państwo nazwisko Natalia Zand. Przekonacie się, jaki ogromny dorobek naukowy ma ta wybitna neurolog, która zginęła tragicznie w 1942 roku, wraz z przyjaciółką Zofią Garlicką, która udzieliła jej schronienia po „aryjskiej stronie”. Ale dlaczego Panny z Genewy? Ponieważ […] na przełomie wieków spotkały się i zaprzyjaźniły w Genewie. Wszystkie z Polski, ale przedtem wszystko je dzieliło: narodowość, wyznanie, pochodzenie społeczne. Klementyna była babcią Autora książki. Poznajemy go w kilku rolach: historyka, detektywa, nawet archeologa, który wydobywa strzępki wspomnień, dokumentów, zdjęć, zeznań, a także historyczne postaci, z którymi Panny z Genewy się zetknęły – m.in. Lenin, Ignacy Jan Paderewski, Janusz Korczak, Maria Dąbrowska, Stanisław „Agaton” Jankowski. Dodajmy jeszcze jeden plus: Rafał Skąpski ma świetne pióro. […] To się czyta!” (czwarta strona okładki).

Do tych znanych postaci dodałbym jeszcze kilka innych, epizodycznych, albo kojarzących się z innymi, ważnymi dla mnie. Ot, Jan Hołyński spokrewniony z Ksawerym Hołyńskim, przemysłowiec i działacz gospodarczy, który wespół z Witoldem Sągajłło zasiadł w Radzie Warszawskiego Towarzystwa Kopalń Węgla, a Ksawery ożenił się przecież z Emilią Bloch, córką Jana i Emilii z Kronenbergów, o których sporo pisałem (s. 122). O Leopoldzie Janie Kronenbergu wspominałem już wcześniej. Salomea Szliferstajn, językoznawczyni, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego, z którą miałem okazję zetknąć się w czasie swoich polonistycznych studiów, znana była ze swoich surowych wymagań. Z prof. Ireną Dobrzycką przyszło mi współpracować w zespołach programowych ds. studiów neofilologicznych. Z Kazimierzem Leskim nie udało mi się spotkać (zmarł w 2000 r.), a tylko on mógłby rzucić właściwe światło na historię Wandy Kronenberg (córki Leopolda Jana), której zła sława i tragiczny los zamykają historię tej wielkiej rodziny (s. 148). Szkoda. I tak dalej. Panny z Genewy są najlepszym dowodem, że ze wspólnego kłębka można bez końca wyciągać kolejne nitki i snuć opowieść nieskończenie. Biografistyka ma swoje uroki, nieprawdaż?

Andrzej ŻOR

Choć mieszkał dwie klatki dalej i znaliśmy się z widzenia, poznałem go dopiero w Bieszczadach. Zwykle przesiadywał na murku pod blokiem, na ławce w parku, w barze mlecznym „Kefirek”, czy to w otwieranym na ciepłe miesiące ogródku lokalu „Stokrotka”, zwanego szumnie restauracją.

„Stokrotka” składała się bowiem z trzech przybytków. W głównej, restauracyjnej, schodzili się przez cały rok głównie starzy – wtedy, dla mnie starzy – trunkowi mieszkańcy naszego osiedla, by przy schaboszczaku czy innych specjałach polskiej kuchni takich jak flaki, rosół, ogórkowa czy pyzach po warszawsku – specjalności lokalu – nie zawsze dobrze schłodzonej flaszce spędzić popołudnie i wieczór i prowadzić długie rozmowy. Z rzadka zaglądały tam osoby ustatkowane czy całe rodziny – te jadały wszak obiad w domu – częściej natomiast wchodzące w dorosłość pary, rozwodnicy i samotnicy płci obojga szukający drugiej połowy swojego szczęścia i przelotne niebieskie ptaki, których trasa przelotu zagnała właśnie tu. Mężczyźni mieli – zgodnie z wymaganiami epoki – wąsy i szare ubrania; kobiety były bardziej kolorowe, lecz już wtedy – dostrzegałem to mimo bardzo młodego wieku – na ich twarzach malował się smutek i rysy znamionujące nadmiar spożytych w swym krótkim życiu (wszak mieli nie więcej niż trzydzieści, może trzydzieści pięć lat) trunków.

Drugą częścią był bar na zapleczu, z krzesłami powiązanymi łańcuchem. Można tam było wypić piwo – po jakimś czasie, również z wymaganiami epoki – z sokiem, setkę wódki czy kieliszek alpagi, nalewanej do prawdziwego kieliszka, a zakąski ograniczały się do frytek. Tam chadzali amatorzy bardziej męskich przygód, bo przy meblach, zwanych nieco na wyrost stolikami, przy których w chwilach nadmiaru klienteli siadało się też na odwróconych skrzynkach od piwa czy wina, towarzystwo rżnęło w karty na pieniądze. Kwoty to były symboliczne, jak zawartość ich głów i portfeli. W mordę też można było dostać, o czym najpierw wiedziałem od starszych kolegów, a potem, we wczesnym liceum przekonałem się sam, gdy poszliśmy z Lesiem na słynne w okolicy wzmacniane kieliszkiem wódki piwo Królewskie. Bufetowa katowała swoich ochlapusów głośną muzyką z wchodzącej wówczas przebojem na rynek jednej z pierwszych komercyjnych stacji radiowych, a w kącie kilku dżentelmenów rżnęło w oko. W pewnym momencie jeden z nich powziął podejrzenia co do uczciwości pozostałych i wywiązało się mordobicie, nader zabawne, walczący nie byli bowiem mistrzami ringów i mat, a efektywność ich poczynań dość skutecznie niwelowała obecność – zapewne stałą – alkoholu w organizmie. Na ile byli nieporadni, niech świadczy fakt, że bufetowa – trzeba uczciwie przyznać, dość potężna – w obawie przed zdemolowaniem marnego wystroju lokalu wygoniła ich na zewnątrz, jednego ciągnąc za kołnierz, drugiego okładając miotłą, a trzeciego, najmniejszego, wypychając brzuchem i biustem, pomiędzy którymi granica była dość niewyraźna. „Tam się napierdalajta” – powiedziała i zamknęła z hukiem drzwi.

Trzecią część „Stokrotki” otwierano mniej więcej w maju, gdy robiło się wystarczająco ciepło. Była to zadaszona powierzchnia otoczona ogrodzeniem z kraty, wypełniona kilkoma dość sfatygowanymi stolikami i kilkunastoma równie nadgryzionymi zębem czasu krzesłami, pamiętającymi trzech pierwszych sekretarzy wstecz. Z okienka sprzedawano lody włoskie, rurki z bitą śmietaną, gofry i piwo; potem doszły jeszcze zapiekanki.

I tam właśnie najczęściej o ciepłych porach roku przesiadywał Tomeczek. Domorosły filozof, archetyp wagabundy; gdy tylko trochę podrosłem i zacząłem co nieco czytać, skojarzyłem, że trochę przypominał swoim żywotem Stachurę, tyle że zamiast życiopisania, uprawiał życioczytanie i amatorską filozofię.

Był raczej mikrej postury, nie udzielał się w podwórkowych meczach, ale – co rzadkość w tamtej okolicy – nie budził nienawiści w osiedlowych chuliganach; drwiono jedynie z niego i uważano za pospolitego głupka. Był sporo starszy ode mnie – wtedy siedem czy osiem lat to dużo; dziś, gdy się ma lat już nie kilka czy -naście a bliżej do -dziesiąt, to tyle, co nic. Siedział więc w „Stokrotce”, najczęściej popijając lemoniadę, jedząc gofra czy lody; piwa raczej nie tykał. Zawsze z książką, do której czasem zaglądał, czytał przez chwilę, a potem długie minuty wpatrywał się w przejeżdżające samochody, w przechodniów, w niebo, czy w kolejkę stojącą do okienka. Czasem nagle ożywał i zaczepiał pierwszego z brzegu przechodnia, pytając:

– A co pan o tym sądzi? Na początku było słowo, a na końcu frazes.

– Panie, goń się pan! Wariat! – słyszał w odpowiedzi.

Albo: – Chcesz w ryja zarobić?

Czy też: – Spierdalaj pan, dobrze radzę.

Rzecz jasna nie wszyscy mówili na pan, wszak był wtedy młody, inni po prostu przyspieszali kroku. Czasem któryś odważniejszy dzieciak rzucił w niego rurką z kremem, lecz on nic sobie z tego nie robił. Miałem już jedenaście, może dwanaście lat i stojąc w kolejce po gofra usłyszałem, jak pyta przechodzącego faceta w okularach, o którym wiadomo było, że jest nauczycielem, ale nie w tej szkole, do której ja chodziłem.

– Proszę pana, ja widzę pana myśli! Ex oriente lux, ex occidente luxus! I co pan mi na to powie?

– Panie, czyś pan wariat, czy prowokator? Schowaj pan tę książkę, przecież pan wiesz… – Tu zagadnięty przyłożył rękę do ucha i wskazał na dość dużą grupkę osób siedzących przy sąsiednich stolikach. – Aforysta się znalazł…

Nie znałem tego słowa. Czytałem co prawda dużo Bahdaja, Szklarskiego, Wernica, komiksów nie wspomnę, ale ten termin nie był mi znany. W domu nie nauczyli, polonistka też. Sprawdziłem. I od tamtej pory, gdy tylko widziałem Tomeczka, starałem się zajrzeć mu przez ramię, jaką książkę czyta. Przeważnie w tytule były to aforyzmy. Nigdy proza, wiersze, dramaty czy reportaż. Czasem na okładce napisane było „Złote myśli”, czy „Skrzydlate słowa”. Ale w gruncie rzeczy chodziło o to samo.

– Młody! – zagadnął mnie pewnego razu. A wiesz, kto to jest biograf?

– No… taki, co pisze biografie… Życie czyjeś opisuje w książce… Dokonania…

– Biograf jest to kłamca opowiadający słowa swego bohatera! – powiedział, patrząc na mnie świdrującym wzrokiem. Zacząłem się wtedy zastanawiać, czy to obłęd, czy przejaw geniuszu.

Różne o nim chodziły mity, niepotwierdzone słuchy i informacje. Pewne było to, że pochodzi z bogatego domu, w którym nie ułożyło się pożycie małżeńskie. Jedni mówili, że był owocem mezaliansu, czy też raczej jednej nocnej przygody bogacza z praczką, inni tonowali te doniesienia i twierdzili, że czołowego inżyniera kraju z salową ze szpitala „głupią jak furmana koń”, inni jeszcze, że jakiegoś ambasadora lub członka KC z woźną – pewne było tylko tyle, że nie musi się martwić – w przeciwieństwie do zdecydowanej większości z nas – o byt i dobra materialne. Legendy krążyły o mieszkaniu, w którym żył wraz z tymi rodzicami, ponoć już rozwiedzionymi. Cztery pokoje na trzy osoby, kto to słyszał, a jaki wystrój! Tak mówiono i snuto spekulacje na temat źródła tego bogactwa. Plotkowano też, że ten wielki metraż wyposażony we wszystko, co wtedy dostępne – telefon z napowietrzną linią, satelitę, magnetowid, zestaw hi-fi najwyższej klasy, boazeria z Pewexu, cuda-niewidy to ze spadku od wujka w Ameryce, albo z wygranej w Państwowym Totalizatorze Sportowym.

A on o sobie nic nie mówił, tylko czytał, przesiadując w „Stokrotce” albo na ławce w parku, ale to w letnie miesiące; gdzie się podziewał zimą, tego nie wiem. Może przesiadywał w jakimś lokalu, do którego nie mieliśmy wstępu ze względu na wiek i zasobność kieszeni? Na naszej klatce – a na klatkach spędzaliśmy wszak sporą część życia – nigdy go nie było.

Czasem znikał i nie widać go było długie tygodnie. Teraz już wiem, że włóczył się bez celu, gdyż to droga jest celem. Zwiedzał cały kraj, a zasobność rodziców pozwalała mu na to, by nie musieć się martwić o jedzenie czy nocleg. Pieniędzmi jednak nie szastał, o czym przekonałem się właśnie w Bieszczadach, gdy spotkałem go, gdy sam już byłem od niedawna dorosły.

Siedział niedaleko cerkwi w Komańczy, tej, która potem spłonęła. Ja z kolegami wyruszałem w stronę Cisnej – było nas trzech, studia przed nami, ostatnie chwile wakacji. Siedział, a w zasadzie leżał przy drodze, oparty o stary płot, obok niewielki plecak, w rękach książka. I to spojrzenie zadumane w niebo…

– Gdyby jakiś Bóg powiedział: „Wierzcie mi”, a nie „Wierzcie we mnie”! – co panowie na to? Bo panowie pewnie cerkiew idą zwiedzić…

– O, Lec! Uwielbiam Leca! – krzyknął Lesio na widok książki, trzymanej w ręce przez Tomaszka.

– Chodźcie, poczytamy, pomyślimy, podyskutujemy. Lec go! – rzucił dowcipem, czym zyskał w naszych oczach.

– Ja pana znam… z widzenia… – wybąkałem nieśmiało.

– Ja ciebie też znam z widzenia. Ja tylko sprawiam wrażenie wariata. To, że w opinii większości jestem nierobem, bo czytam książki i zagaduję ludzi, co czyni mnie pozornie idiotą, to mylne. A ty jesteś… – i tu wymienił moje imię, adres, którą szkołę kończyłem i z kim najwięcej przestawałem pod blokiem, a nawet jakie papierosy, kupowane w naszym blokowym kiosku, najczęściej paliłem w liceum. – Ja siedzę i obserwuję, to mój luksus. Nie muszę pracować, mogę sobie pozwolić na dar obserwacji i kontemplacji. Dziś tu, w Bieszczadach, jutro w ogródku naszej „Stokrotki”, pojutrze gdzieś na Wybrzeżu…

Wyjęliśmy z plecaków piwa. Jedno wypił, więcej nie chciał. Nie palił, a my jak smoki. Zaproponował nam natomiast wspólne czytanie Leca i znów powtórzył to swoje śmieszne „Lec go!”. Spędziliśmy tę noc rozbici tam, gdzie on – gdzieś za stodołą w Komańczy, analizując Myśli nieuczesane i filozofując nad nimi. Była to jedna z najlepszych uczt intelektualnych, jakie w życiu przeżyłem. A potem nazywaliśmy go Don Kichotem z Komańczy. Umysłowy arystokrata, pełen ideałów, pozornie z głową w chmurach, brakowało mu tylko chabety i giermka… Mieszanka geniuszu i wariactwa.

Mijały lata. Kończyłem studia, zaczynałem pracę, wyprowadziłem się z naszego osiedla, a nawet z kraju. Tomaszka widywałem więc coraz rzadziej. Z opowieści wiem, że przesiadywał nadal i w parku, i w „Stokrotce”, ale coraz częściej w pobliskim barze mlecznym. Być może umarła matka i nie miał kto w domu gotować – różnie mówiono. Jedno było niezmienne – książka z aforyzmami i pytanie często przypadkowych osób, co o tym sądzą – i cytowanie jakiegoś aforyzmu. Co bardziej oczytani – choć przyznajmy, tych nigdy nie jest za wielu – czasem wiedzieli, kogo Tomaszek cytuje. Najczęściej był to Lec, ale trafiali się i Świętochowski, i Asnyk, Elzenberg czy Tartakower.

Wiem, że jeździł dużo po Polsce, a może i za granice, kiedy je już otwarto. Widywano go to na Kaszubach, to na Suwalszczyźnie, to pod Babią Górą… Ja nie widziałem go wiele, wiele lat. Po powrocie do kraju zajrzałem na rodzinne osiedle, do którego w międzyczasie dociągnięto metro, choć trochę bez sensu – bo tam przecież jest tramwaj, którym w dwadzieścia minut można dojechać do centrum, podczas gdy mieszkańcy tych osiedli, gdzie jeszcze ćwierć wieku temu ganiały się żubry z rysiami, jak stali w korkach, tak stoją i będą stać po wsze czasy.

Wypytałem tego i owego, czy czasem widać Tomaszka, ale już mało kto go pamięta. Pokolenie naszych rodziców zaczęło wymierać, moi rówieśnicy w większości się wyprowadzili, a młodzież już go nie kojarzy. Ktoś mi jednak powiedział, że rodzice pomarli, on odziedziczył mieszkanie i resztę majątku, jednak dalej żyje jak żył, a nawet nieco dziwniej. Mieszkanie wynajął, a sam szwenda się to tu, to tam, jak wyraził się mój rozmówca…

A jak mieszka, dowiedziałem się, jak zwykle przypadkiem. Korzystając z chwili wolnego czasu, postanowiłem odwiedzić okolice swojego liceum. Podjechałem siedemnastką do Hali Marymonckiej (choć można metrem, co w czasach liceum było nie do pomyślenia) i ruszyłem przez park Kaskada. Nad stawem siedział nie kto inny jak Tomaszek. Karmił kaczki, miał przy sobie plecak turystyczny, na oko osiemdziesiąt litrów. Zawsze był szczupły, lecz teraz wysechł na wiór, twarz poorały mu zmarszczki, była ogorzała od słońca, lato było w pełni. Mocno się postarzał, ale uświadomiłem sobie, że musi być już przecież dobrze po pięćdziesiątce. Podszedłem. Zagadałem. Poznał.

– Pamięć mam jak słoń. I tamtą noc w Komańczy też pamiętam. W zasadzie pamiętam każdy dzień swojego życia, co bywa, przyznam, nieco kłopotliwe. No i sam się zajmuję finansami, o których wiem, że ty wiesz, że nie są małe.

– A gdzie teraz mieszkasz? Bo słyszałem, że…

– Wszędzie.

– Jak to wszędzie?

– Teraz mamy lato. To przecież nie będę wydawać na mieszkanie, prawda? Jeść dużo nie muszę, wykąpać się w samej Warszawie mam gdzie… Choćby tu – wskazał palcem na staw. Na kolanach trzymał książkę, na której dostrzegłem tylko nazwisko autora, a był nim Franz Kafka. Czyżby przerzucił się na prozę?

Moja mina musiała budzić zdziwienie, a on kontynuował:

– Wszędzie mieszkam. Dziś rano na przykład pływałem w stawach na Moczydle. Śniadanie zjadłem, potem przyjechałem tu. Na wieczór może pojadę do Kiełpina? Dawno tam nie byłem. A potem na noc do Kampinosu. Lubię ten las. Mam tam taką miejscówkę… A pojutrze jadę do Ustrzyk. Mam znajomka, pochodzimy trochę po okolicy, przejedziemy nad Solinę…

– A zimą?

– A różnie. Mam trochę znajomych w różnych miejscach Polski… Mam telefon, mam internet… – szybko uświadomiłem sobie, że mieszanina obłędu i wyrachowania weszła na nieco wyższy, nieznany mi dotąd poziom.

– A rodzina?

– Cóż, rodzice nie żyją, żony nie mam… Jak jestem w mieście i jest zimno, to jeżdżę tramwajami, słucham, co ludzie mówią… W zaufaniu ci powiem, że zamyślam, żeby coś napisać… Nawet zacząłem notatki… Tak po staremu, w zeszycie… – wyciągnął z kieszeni jakiś pomięty notatnik z bazgrołami – Telefony ładuję w kawiarniach…

Z kolan spadła mu książka. Doczytałem wreszcie tytuł. Aforyzmy z Zürau. Cóż, nie wiedziałem, że Kafka pisał też aforyzmy. Znałem tylko to, co większość. Proces, Zamek, jakieś opowiadania, z których najbardziej pamiętam Kolonię karną i Przemianę. O aforyzmach nie wiedziałem.

– Zimą w zasadzie mieszkam w tramwajach, autobusach i metrze. Oczywiście, gdy jestem w mieście. Pewnie zaraz zapytasz mnie, czy…

– Nie zamierzasz się ustatkować, osiąść gdzieś, prowadzić tak zwane normalne życie… – jakby czytał mi w myślach.

– A cóż to jest normalne życie? „Chcesz zagłuszyć głos serca? Zdobądź poklask tłumu”. Wiesz czyje to?

– Brzmi jak Lec…

– Bingo. Pracować nie muszę. Nic nie muszę. Wiele mogę. Nic mnie nie ogranicza. Wy wszyscy… – zawiesił głos. Nie ponaglałem.

– Dom, praca, dzieci, dom, praca, dzieci, życie jakoś zleci… – wyraźnie podniósł ton, nakręcał się. W jego oczach pojawił się obłęd, zapamiętany z naszej pierwszej rozmowy sprzed wielu, wielu lat. Tylko w bardziej zaawansowanym stadium. Wyraźnie wszedł na jakąś znaną tylko sobie orbitę.

– Tak zwane życie, o którym mówisz, jest dla mnie absurdalne jak czechosłowacka wieczorynka! Chcesz wiedzieć, ilu ludzi mnie próbowało już przekonać do tego? Nie wiesz. Nie wiesz, ilu znam ludzi. Oj, wielu znam! Wielu poznałem, jak się domyślasz, dzięki ojcu. Innych natomiast podczas rozmów! Wielu ciekawych rozmówców! Tylko w tym roku o to samo co ty pytało mnie już kilku dziennikarzy z mediów państwowych i prywatnych, muzyk rockowy i dwóch pisarzy, w tym jeden z sukcesami! Jeden były ambasador i dwóch obecnych, dyplomatów drobniejszego płazu nie liczę. Wysoko postawieni pracownicy Microsoftu, Komendy Głównej Policji i trochę niżej uplasowani podchujaszczy z wielu innych urzędów, w tym z Kancelarii Prezydenta! Urzędnicy z urzędów centralnych i samorządowych, jedna organistka, jedna pojebana psycholog po przejściach, którą należałoby zamknąć u czubków, a przynajmniej na odwyku! Kilku adwokatów i jeden prokurator, tłumaczy przysięgłych nie liczę. I dwóch wiolonczelistów z filharmonii! Mam wymieniać dalej?

– No nie, nie trzeba, przecież ja cię nie chcę do niczego przekonywać.

– Śmieszni jesteście w uprzęży, którą założyliście dla tego świata! – wykrzyknął, machając sfatygowanym egzemplarzem Kafkowskich aforyzmów.

Powoli się pożegnałem i wycofałem. Poszedłem w stronę szkoły, do której chodziłem w ubiegłym wieku. Na kładce nad trasą Armii Krajowej – której wtedy jeszcze nie było – spojrzałem w jedną i drugą stronę na niekończące się sznury stojących w korku samochodów, w których siedzieli ludzie w uprzęży tego świata. W rzeczy samej śmieszni jak ja sam. Nad Marymontem natura malowała na niebie przepiękne wzory, godne najlepszych mistrzów pędzla.

Sebastian Markiewicz, ur. w 1978 r. w Warszawie. Absolwent filologii rosyjskiej  na Uniwersytecie Warszawskim za czasów świetności tego kierunku, oraz studiów podyplomowych z zakresu tłumaczeń prawniczych i sądowych na tejże uczelni. Wieloletni pracownik administracji publicznej. W ramach tej pracy mieszkał w Taszkencie, Kijowie, Moskwie, a nawet w Lublinie. Obecnie mieszka w Astanie, gdzie jest współpracownikiem Polskiej Agencji Prasowej. Tłumacz przysięgły języka rosyjskiego. Autor dwóch tomów opowiadań Było. Nostalgicznie o czasach przełomu i Migawki warszawskie oraz powieści Nieudolni. Przetłumaczył też kilka książek. Ma żonę i dwoje dzieci.

Prezydent Andrzej Duda zawetował język śląski.

A właściwie zawetował uchwaloną przez parlament nowelizację Ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych i języku regionalnym, nadającą śląskiemu etnolektowi status języka regionalnego. Dzięki niej mowa Ślązaków mogłaby cieszyć się statusem, jaki przysługuje obecnie jedynie językowi kaszubskiemu. O ile samo prezydenckie weto w kontekście dotychczasowej polityki obozu, z którego się wywodzi, trudno rozpatrywać w kategoriach sensacji, o tyle jego uzasadnienie wzbudziło reakcje od rozbawienia absurdalnością po oburzenie i wzmożenie antypolskich nastrojów na Śląsku. „Niedające się wykluczyć działania hybrydowe […] związane z prowadzoną wojną za wschodnią granicą, nakazują szczególną dbałość o zachowanie tożsamości narodowej. Ochronie zachowania tożsamości narodowej służy w szczególności pielęgnowanie języka ojczystego” – stwierdził prezydent. Nie sposób zrozumieć, w jaki sposób kultywowanie regionalnej tożsamości miałoby wpisywać się w kontekst wojny hybrydowej. O wiele łatwiej umieścić to stanowisko wśród wcześniejszych wypowiedzi polityków polskiej prawicy na temat Ślązaków.

Od Długosza do Kaczyńskiego, czyli dzieje śląskiej tożsamości

„Śląskość jest sposobem odcięcia się od polskości i przypuszczalnie przyjęciem po prostu zakamuflowanej opcji niemieckiej” – te słowa Jarosława Kaczyńskiego z 2011 roku na długie lata zdefiniowały stosunek jego partii do Ślązaków (jednostronnie, gdyż PiS wciąż osiąga dobre wyniki wyborcze w gminach etnicznie śląskich). Z pewnością jednak nie on pierwszy mówił o polsko-śląskim antagonizmie. Piętnastowieczny kronikarz Jan Długosz nie miał wątpliwości, że Ślązacy to najbardziej wrogi z narodów sąsiadujących z Polską. Dziś jego słowa budzą zdziwienie większości Polaków. Sąsiadujących? Naród? Wrogi? I nic dziwnego, bo historia Śląska, tak bardzo różna od polskiej, to swoista terra incognita. Zarówno dla Polaków, jak i Ślązaków. Ten region pojawia się w szkolnych podręcznikach dopiero w kontekście powstań śląskich i przyłączenia do II Rzeczpospolitej, zupełnie tak, jakby wcześniej nie istniał. To, co nieznane budzi lęk i z lękiem Polacy powitali Śląsk (najpierw Górny, Dolny dopiero po 1945 r.) w granicach swojego państwa. Zaawansowana cywilizacyjnie kraina ze swoim przemysłem była im niezbędna, ale czy ów „powrót do macierzy”, z taką lubością odmieniany przez przypadki przez polskich nacjonalistów, naprawdę był złączeniem dwóch idealnie do siebie pasujących elementów? Górnoślązacy, którzy jeszcze w dziewiętnastym wieku sami uważali, że mówią „po polsku”, nagle zorientowali się, że ich mowa znacząco różni się od tego, co za standard polskości uważano w Warszawie czy Lwowie. Gorzej, powiedziano im, że ich subiektywna polskość to gorsza odmiana tej właściwej, zatem lepiej dla nich, jeśli jak najszybciej dopasują się do większości. To wtedy pojawił się podział na „czystą” polszczyznę i stojącą w opozycji do niej śląszczyznę (w domyśle – „brudną”). Rozczarowanie nową przynależnością państwową rozpoczęło się już w dwudziestoleciu międzywojennym, dobre wyniki ugrupowań proniemieckich w wyborach samorządowych 1926 roku są tego najlepszą ilustracją, a sanacyjny brak poszanowania dla lokalnej odrębności tylko wzmógł te nastroje.

Między gwarą a językiem

Tożsamościowe tarcia w kluczowym regionie nie leżały w interesie państwa polskiego. Dlatego Śląsk należało zglajszachtować, ujednolicić. Oczywiście bardziej nadawała się do tego działalność kulturalna niż odgórne decyzje administracyjne. Stanisław Ligoń, znany na Śląsku jako „Karlik z Kocyndra”, był jednym z działaczy narodowych mających oswoić śląskość dla polskiej opinii publicznej. To on spisał śląskie bery i bojki, które miały „wzbogacić nieliczne wydawnictwa gwarowe, które zaświadczyć winny o naszej tu na ziemi Piastów odwiecznej polskości”. Zwróćmy uwagę, że Ligoń pisze o „gwarze”, a więc o pojęciu, które dziś uznawane jest za uwłaczające randze mowy Ślązaków. „Sądzi się wśród polskiego ogółu, że język śląski jest jakąś kaleczą polszczyzną, popstrzoną wpływami niemczyzny” – pisał Feliks Koneczny. Jeśli „gwara” definiowana jest jako mowa niewykształconego ludu wsi, to istotnie definicja ta nijak nie przystaje do współczesnej śląszczyzny, modnej wśród lokalnych elit intelektualnych i mogącej się pochwalić rosnącą z roku na rok liczbą publikacji literackich. Ale czy aby Ligoń nie miał racji i nie pisał rzeczywiście w gwarze?

Weźmy zatem do ręki Ligoniowe Bery i bojki śląskie, otwierając je na dowolnej stronie. Już na pierwszy rzut oka widać, że zapis znacząco różni się zarówno od współczesnej literatury śląskiej, jak i od dziewiętnastowiecznych śląskojęzycznych tekstów źródłowych. Nie ma tu znaków diakrytycznych, nie ma pochylonego ō (jak w wyrazie „wōngel”), nie ma labializacji (jak w słowie „ôkno”, wymawianym „łokno”). Są za to imiesłowy, bardzo rzadkie w śląskim, oraz znaki wskazujące na dźwięki charakterystyczne dla polszczyzny (np. ą, ę), wykształcone w niej w czasach, gdy Śląsk dawno już leżał poza granicami Królestwa Polskiego.

Nie powinno dziwić, że ktoś mający kontakt jedynie ze śląszczyzną w zapisie, jaki widzimy w Berach i bojkach… (pierwsze wydanie w roku 1931, potem wielokrotnie wznawiane) ma prawo pytać: „Co ta «gwara śląska» wnosi do polszczyzny, skoro w tak małym stopniu różni się od literackiej normy? I dlaczego mielibyśmy marnować publiczne pieniądze na jej krzewienie?”.

Wszystko staje się jasne, jeśli odpowiemy sobie na pytanie: „W jakim celu tworzyli Ligoń i inni «budziciele polskości na Górnym Śląsku»?”. Tym celem było oswojenie obcości ich regionu. Przedstawienie Śląska w sposób bezpieczny dla obu stron.

Przidzie Hanys, wice bydzie godać

Lęk Polaków przed Śląskiem był oczywisty – gdzieś w tle czaiły się potężne Niemcy, z którymi (z polskiej perspektywy) Ślązacy mieli niejasne relacje. Obawy Ślązaków wzmogły się po II wojnie światowej i, przyznajmy to szczerze, były w pełni uzasadnione. Prześladowania roku 1945, znane dziś pod nazwą Tragedii Górnośląskiej, to wciąż niewyjaśniona czarna karta polsko-śląskich stosunków. Szacuje się, że do przymusowej pracy w ZSRR wywieziono nawet 90 tysięcy osób, z których wróciła jedna piąta. Kolejne tysiące były brutalnie torturowane i umierały w obozach, takich jak ten na świętochłowickiej Zgodzie. Miejscowi musieli przejść upokarzający proces weryfikacji, od którego zależało, czy pozwoli im się pozostać w miejscu, z którym ich rodziny były w wielu przypadkach związane od stuleci. „Godanie” nagle stało się pretekstem do pozbawienia kogoś majątku, wywiezienia bez możliwości powrotu czy też zabicia. Przez kolejne dekady śląskie dzieci były w szkołach bite za używanie mowy przodków, jej znajomość bywała przyczyną blokowania miejscowym awansu zawodowego.

Paradoksalnie to, że homogenizacyjne ciągoty Polski Ludowej nie zniszczyły do końca godki zawdzięczamy właśnie „gwarze śląskiej”, a więc sposobowi „sprzedania” regionalnej tożsamości w sposób bezpieczny, bez wzbudzania podejrzeń o bycie elementem niepewnym narodowościowo. Na wiele dziesięcioleci język śląski (w swojej skarlałej, okaleczonej, bo spolszczonej formie) trafił do skansenu, którego granicami były wypełnione rubasznością, a nieraz i wulgaryzmami, sceniczne występy kabaretowe oraz folklor. Trwało rozwadnianie etnolektu coraz częstszymi polonizmami. Łatwiej było usłyszeć błędnie spolszczone „Kochom cie” niż śląskie „Jo ci przaja”.

Z konsekwencjami tych procesów zmagamy się do dziś. Skojarzenie śląskości z kabaretem jest wciąż żywe, a niezaprzeczalny potencjał komiczny tej mowy tylko je wzmacnia. Tu przed oczami staje mi scena sprzed kilku lat, gdy w katowickim Teatrze Korez prezentowano najlepsze jednoaktówki napisane po śląsku. Akcja jednej z nich rozgrywała się podczas wojny trzydziestoletniej, a w pierwszej scenie autor zawarł opis gwałtów wojennych, tortur i palenia wsi. Mimo to, gdy tylko wybrzmiały pierwsze słowa, na widowni rozległ się śmiech. Mieliśmy do czynienia z najprostszym przykładem warunkowania, do jakiego doprowadziło zamknięcie śląszczyzny na wiele dekad w kabaretowo-folklorystycznym więzieniu.

Małpa, zegarek, język i autonomia

Ślązacy przetrwali mroczne czasy PRL dzięki stereotypowi pracowitości (śląski „etos pracy” świetnie wpasował się w polską politykę eksploatacji regionu) i braku większych ambicji tożsamościowych. Wychowane wówczas polskie elity intelektualne uznały tę wersję śląskości za jedyną możliwą. Jakie było zatem ich zdziwienie, gdy w latach 90. na regionalnej scenie politycznej pojawił się Ruch Autonomii Śląska, którego lider Jerzy Gorzelik otwarcie mówił, że jest co prawda polskim obywatelem, ale narodowości śląskiej, który nie jest winien Polsce lojalności, dziedzictwo zaś Mickiewicza i Sienkiewicza uznawał za zupełnie Ślązakom obce. Jego barwne metafory, jak choćby ta porównująca Polskę do małpy, która zepsuła śląski zegarek, nawiązująca zresztą do słów brytyjskiego premiera Lloyd George’a, budziły na początku XXI wieku oburzenie po obu stronach polskiej sceny politycznej. Na spotkaniach z udziałem Gorzelika zbulwersowani uczestnicy pytali, kto dał mu prawo nie czuć się Polakiem. „Półtora miliarda Chińczyków nie czuje się Polakami i jakoś Rzeczpospolita istnieje”, odpowiadał kpiąco i ze stoickim spokojem lider RAŚ. O panice, jaką wzbudzały wypowiedzi Gorzelika świadczy fakt pojawienia się w roku 2000 jego organizacji w raporcie Urzędu Ochrony Państwa jako potencjalnego zagrożenia.

Szok ma jednak to do siebie, że nie trwa wiecznie. Dwadzieścia lat po największych kontrowersjach wzbudzanych przez Gorzelika polityczny mainstream oswoił się z większością jego postulatów. Dziś co prawda nie ma dyskusji o politycznej autonomii, na wzór tej, którą region cieszył się w dwudziestoleciu międzywojennym, a głównym postulatem Ślązaków jest autonomia kulturalna. Opierać się ma ona na uznaniu etnolektu śląskiego za język regionalny, a w przyszłości nadanie jego użytkownikom statusu mniejszości etnicznej. Gdy Donald Tusk obiecał w Radzionkowie spełnienie tego pierwszego postulatu, region zareagował nieufnością. Nic dziwnego w kontekście wcześniejszego traktowania Ślązaków przez państwo polskie. Tym razem jednak za słowami poszły czyny i Koalicja 15 Października bez problemów uchwaliła nowelizację, nadającą śląszczyźnie status języka regionalnego. Nowelizację zawetowaną przez Andrzeja Dudę.

Jynzyk jak Berga

„Ślōnski jynzyk je jak berga, co jij niy trza uznanio ôd politykrōw, coby istniała. Dejcie pozōr na berga” – takimi słowami prezydenckie weto skwitowała Rada Języka Śląskiego, społeczne ciało składające się z naukowców, literatów i działaczy, zajmujące się kodyfikacją etnolektu. Niemniej jednak nie sposób ukryć, że nowelizacja jest śląskiej kulturze i tożsamości niezbędna. O ile literatura śląska ma się dobrze (największe regionalne wydawnictwo Silesia Progress ma kilkadziesiąt śląskojęzycznych książek w swojej ofercie, zarówno dzieła oryginalne, jak i tłumaczenia światowej klasyki), a etnolekt jest coraz bardziej obecny w przestrzeni publicznej, o tyle nieobecność kwestii tożsamościowych w szkołach budzi obawy, że kolejne pokolenie będzie generacją wykorzenioną. A przecież wykorzenienie idzie w parze z depopulacją, największym obecnie zagrożeniem śląskich miast i wsi. Ostatnie miarodajne badania wiedzy śląskiej młodzieży pokazują, że około 90 procent z nich nie zna żadnych wydarzeń ani postaci z dziejów regionu, mowa przodków jest im coraz bardziej obca. Wydaje się, że śląska tożsamość właśnie teraz dotarła do punktu krytycznego. I to ostatni moment, by ją wesprzeć. Dla dobra obu stron. Aby Śląsk był syty i Polska cała.

Marcin Melon – Ślązak, nauczyciel, dziennikarz, działacz regionalistyczny i autor tworzący w języku śląskim.

„Stany Zjednoczone będą znów szanowane. Żaden naród nie będzie kwestionował naszej potęgi. Żaden wróg nie zwątpi w naszą siłę, dochody poszybują w górę, inflacja zniknie, miejsca pracy powrócą z ogromną siłą, a klasa średnia będzie prosperować jak nigdy dotąd”

fragment przemówienia Donalda Trumpa po otrzymaniu nominacji jako kandydat Partii Republikańskiej na prezydenta USA

Druga kadencja Donalda Trumpa zdaje się stawać coraz pewniejsza. W ocenie wielu analityków zamach na życie byłego prezydenta wzmocnił jego pozycję w wyścigu wyborczym. Pomaga także koncyliacyjny ton przemówienia, w którym Trump obiecuje, że będzie prezydentem wszystkich Amerykanów, bo jak mówi „wygranie połowy to żadne zwycięstwo”.

Dodatkowym elementem wydającym się zwiększać szanse Trumpa jest wybór jego młodszego, a tym samym jeszcze bardziej agresywnego, wcielenia w osobie J. D. Vance’a na przyszłego wiceprezydenta. Tym samym pokazuje, że stawia na ciągłość przekonań i na młodość – uprzedzając w ten sposób potencjalną wątpliwość co do jego sprawności jako głowy państwa w trakcie nadchodzącej kadencji. W czerwcu br. ukończył bowiem 78 lat i jeśli zostanie wybrany, będzie najstarszym w historii USA prezydentem-elektem.

Niepewność co do dalszego przebiegu kampanii Partii Demokratycznej – wynikająca z faktu, że chory na COVID-19 Joe Biden pozostaje w izolacji oraz z tego, że pojawiają się coraz głośniejsze apele o jego rezygnację z ubiegania się o drugą kadencję – stawia Demokratów i samego Bidena w niewyobrażalnie trudnej sytuacji. Zwłaszcza że dzieje się to na miesiąc przed zaplanowaną na 19 sierpnia konwencją wyborczą, a wśród osób wyrażających obawy o szanse urzędującego prezydenta na reelekcję znaleźli się m.in. Barack Obama, emerytowana spikerka Izby Reprezentantów Nancy Pelosi (prywatnie powiedziała Bidenowi, że jeśli nie ustąpi, to partia może stracić możliwość przejęcia kontroli nad Izbą Reprezentantów) czy kongresmen Sean Casten z Illinois, który w pisemnym komentarzu wezwał Prezydenta Bidena do „przekazania pochodni nowemu pokoleniu”.

Zamieszanie powiększa coraz liczniej obsadzona karuzela potencjalnych kandydatów zastępczych mogących zastąpić Joe Bidena. Wśród głównych nazwisk są obecna wiceprezydent USA Kamala Harris oraz gubernatorzy: Kalifornii – Gavin Newsom, Illinois – J. B. Pritzker, Michigan – Gretchen Whitmer i Pensylwanii – Josh Shapiro. Wszyscy wymienieni deklarowali poparcie dla Joe Bidena, a Gretchen Whitmer wspólnie z Jean O’Malley Dillon jest odpowiedzialna za kampanię duetu Biden-Harris.

Wszystko to jedynie pomaga Trumpowi i jego sztabowi wyborczemu skupić się na cyzelowaniu szczegółów własnej retoryki i listy wyborczych obietnic. W kampanii pojawiły się budzące gorący aplauz hasła, takie jak: „we will end the green scam” (skończymy z zielonym oszustwem), będziemy w zamian budować drogi, mosty i produkować więcej taniej energii czy „end to the mandate on electric cars”, czyli koniec ustawy stanowiącej, że samochody produkowane od roku 2035 będą musiały być wyposażone w silniki elektryczne.

Niedaleka przyszłość pokaże, co wybierze Ameryka. Iluzoryczną pewność, jaką daje „Make America Great Once Again” czy skok w niepewność wynikającą z konieczności szybkiego wyboru kandydata zastępczego.

Komentarz opublikowany 20 lipca 2024 r., przed rezygnacją Joe Bidena z udziału w wyborach

 

 

 

 

To jest głos wsparcia dla Prokuratora Krajowego. Zanim wypowiem się jako politolog, chcę zabrać głos jako obywatel.

Na liście moich wyborczych oczekiwań rozliczenie jest oczekiwaniem najważniejszym. Nie jednym z, ale najważniejszym. Dlatego głosowałem taktycznie, to znaczy nie na moje ugrupowanie w ramach koalicji. Powód jest jasny. Życie w demokratycznym państwie prawnym leży w moim żywotnym interesie. To interes bardzo konkretny: boję się kierujących się złymi intencjami bezwzględnych cyników, bezkarnie zatruwających przestrzeń publiczną, z której przecież nie mam dokąd uciec. Domagam się rozliczenia, bo boję się recydywy.

Tak zdecydowana deklaracja polityczna w normalnych warunkach czyniłaby głos wsparcia dla prokuratora wątpliwym. Jednak sytuacja normalna nie jest i dzisiaj — mówię to jako politolog — za tą polityczną deklaracją stoi żądanie przywrócenia prokuraturze jej etosu, jej miejsca w demokratycznym państwie. Konieczność powrotu do apolityczności stawia dziś każdego prokuratora wobec konieczności wyboru politycznego, to znaczy do sytuacji źródłowej, fundującej demokrację na woli politycznej (tak jak wola polityczna stała za jej niszczeniem przez ostatnich 8 lat, a poddanie się  niektórych prokuratorów tej woli odebrało im moralne prawo uprawiania zawodu).

W latach 2015 -2023 władzę państwową sprawowała w Polsce zorganizowana grupa przestępcza. Grupę tę tworzyły osoby kontrolujące partię Prawo i Sprawiedliwość, a kierował nią Jarosław Kaczyński. Przesadzam? Piszę to w pełni świadom, jako politolog badający podobne przypadki. Nie jest to wiedza tajemna. Publicznie głosił ją profesor Sadurski, jednak przed sądem — jako pozwany — nie zdecydował się na obronę merytoryczną.

Wobec epickiego starcia prokuratury z politycznym gangiem epizod z immunitetem posła Romanowskiego jest nic nieznaczącym zawirowaniem. Co nowe i ważne — to to, że przed sądem stanie już nie figurant, czy żołnierze, wobec których zastosowano areszt, ale prawa ręka jednego z bossów, któremu stosunkowo łatwo (a zazwyczaj nie jest to łatwe) będzie można udowodnić sprawstwo kierownicze. Trudniej będzie dowieść kierownicze sprawstwo naczelnemu bossowi, chociaż ten, sam z siebie, pozostawił dowód: w liście do ministra sprawiedliwości Ziobry, Kaczyński pisze nie o tym, żeby nie kraść z Funduszu Sprawiedliwości, ale żeby robić to, nie narażając interesów partii. Do innych pisać nie musiał, bo kradli zgodnie z ustalonymi regułami. Skala procederu wydaje się nie do objęcia przez stu prokuratorów.

Niedawno otrzymałem zawiadomienie z prokuratury, że stanę przed sądem jako oskarżony. Prokurator tak zdecydował, chociaż nie musiał, biorąc pod uwagę materialny wymiar sprawy; a już na pewno nie powinien był tego zrobić, mając wiedzę, że inny obywatel, żądający skutecznie pięćdziesięciotysięcznej łapówki (czego dowody zostały upublicznione), potraktowany jest odmiennie. Czy prokuratura udowodni mu oczywiste sprawstwo kierownicze — nie wiem. Ale co z tą kopertą? Potykając się z prokuraturą jako obywatel, w roli politologa wiem, że stanęła ona przed bezprecedensowym zadaniem i od jej determinacji zależy zdrowie polityczne kraju. Stąd moja szczególna solidarność z Prokuratorem Krajowym.

Nie wątpię, że prokuratorzy mają świadomość, iż rozliczenie dotyczy nie tylko przeszłości. Przetrwanie mafijnej struktury w obozie prawicy zależy od środków, które zgromadziła na czas trudny. Zgromadziła z pewnością, choć te z Funduszu Sprawiedliwości są zapewne ich skromną częścią, wziąwszy pod uwagę pracowitość Daniela Obajtka, postaci moim zdaniem ikonicznej dla fenomenu prywatyzacji państwa w pisowskiej wersji. Odsunięcie od władzy (czyli od państwowych zasobów), już owocuje dekompozycją grupy, choć na razie na jej peryferiach. To nie jest opozycja w przyjętym tego słowa znaczeniu. To zraniony drapieżnik, który przygotowuje się do ponownego skoku i tego zamiaru nie ukrywa. Wierząc w „wyborczy kapitał” Podkarpacia i Podlasia, nie zmienia retoryki, zabijającej wszelki dialog w polityce. Rozliczenie to jedyny sposób poskromienia tej drapieżności. Z wielkim niepokojem obserwuję, jak Państwowa Komisja Wyborcza, nisko pochylona nad formalistycznym szczegółem, nie podnosi wzroku, by nie dojrzeć monstrum, które poniewiera sens jej istnienia.

I jeszcze jeden wątek immunitetowy, tym razem ściśle polityczny — jeszcze nieprokuratorski. Funkcję publiczną pełni chroniony immunitetem członek tej grupy Andrzej Duda. On nie należał do jej ścisłego kręgu kierowniczego, ale bezpośrednio realizował kluczowe zadanie rozbrajania systemu prawnej kontroli nad władzą polityczną. Jego podpis warunkował sparaliżowanie Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Sądownictwa, Sądu Najwyższego, Prokuratury… Lista przewin jest długa. On nie może wątpić w to, że stanie przed Trybunałem Stanu. Musi usłyszeć to od liderów rządzącej koalicji, którzy powinni powiedzieć to otwarcie. Na grze politycznej nie znam się, rozumiem głębsze mechanizmy polityki i wiem, że są sytuacje, w których gra jest błędem, a opłaca się trzymać wartości.

Suweren ma i takie swoje oblicze, które nie przeszkadza głosować mu na przestępców, bez skrupułów odwołujących się do Boga, honoru i ojczyzny. I to ten fenomen rozstrzyga o bezwzględnej konieczności rozliczeń.

Lewica zapowiedziała natychmiastowe ponowne wniesienie do laski marszałkowskiej projektu ustawy dekryminalizującej pomoc w przerwaniu ciąży.

Jestem „za”.

Przypomnę, że w prawne ramy tego „przestępstwa” sfanatyzowana polska prawica wpisała nawet… udostępnienie kobietom tabletki (!).

Ten zwariowany taniec wokół prawa dopuszczającego przerywanie ciąży trwa w Polsce od 1989 roku. Czas zamienić ciemniackie łubu-dubu na prawo dostosowane do współczesnych ram życia. Przez ponad trzydzieści lat konfliktotwórczych bijatyk politycznych urodziła się nowa generacja kobiet i mężczyzn, która zdecydowanie sprzeciwia się zaglądaniu Kościoła hierarchicznego i radykalnej prawicy do łóżek ludzi dorosłych. Zwłaszcza młode Polki sprzeciwiają się nakazom etyki katolickiej, dotyczących sfer ich intymności seksualnej. To właśnie im należy się poselska determinacja w dążeniu do zmiany prawa. Kręgi kościelne są w tym przypadku bezkompromisowe i to nawet w obliczu śmierci kobiet-ofiar pisowskiego prawa i politycznego oportunizmu. W imię czego ludzie reprezentujący stanowisko przeciwne mieliby ustępować zwolennikom nieludzkiego prawa?…

Jak wiadomo, przeciwko tej ustawie głosowali posłowie z PSL, do znudzenia powtarzający, że umowa koalicyjna nie obejmuje spraw światopoglądowych. Wyobrażam sobie, że panowie z PSL skrzętnie tego przypilnowali, bo dlaczego mieliby się niechcący wydobywać ze swojskiego patriarchalnego smrodku? Być może otworzyliby w ten sposób „puszkę z” – jak to kiedyś ujął Lech Wałęsa – „Pandorą”, z której wypełzłyby nierówności między kobietami i mężczyznami na wsi, obyczaje przemocowe oraz inne robale, akceptowane wszakże przez biskupów; więc po co im się narażać?

Tak więc ich głosowanie mnie nie dziwi. Dziwi natomiast milczenie w tej kwestii kobiet ze wsi, wpisywanych przez PiS w kolorowy obraz wiejskich idylli, współtworzonych przez Koła Gospodyń Wiejskich, „ubogaconych” przez pisowski Fundusz Sprawiedliwości w garnki i patelnie.

Swój wywód spuentuję następującym wspomnieniem: w II kadencji Sejmu udało nam się zliberalizować zaostrzone przez prawicę prawo antyaborcyjne. Po tym głosowaniu przyjechała do Parlamentarnej Grupy Kobiet spontaniczna delegacja kobiet ze wsi, które nam opowiadały, że w czasie głosowania w Sejmie one po domach modliły się, aby… nam się udało. Jak widać, czasy się zmieniły. Telewizje dziś pokazują, jak kobiety uroczyście wystrojone w haftowane bluzki i czerwone korale śpiewają na wsi PiS-owi.

Właściwie, czym się różnią od posłów z PSL? Poglądami?…

Mnie – powiem szczerze – waszyngtoński szczyt NATO rozczarował. W nadchodzących ciężkich czasach, a trudno wyobrazić sobie cięższe, od przywódców mamy prawo oczekiwać śmiałych decyzji; takich, które przeszłyby później do historii.

Siedemdziesiąta piąta rocznica powstania Sojuszu, Waszyngton, trzy i pół miesiąca przed wyborami w USA o kluczowym znaczeniu dla przyszłości euroatlantyckiego partnerstwa, przedłużająca się wojna tuż za granicą, świadomość, że sytuacja bezpieczeństwa Starego Kontynentu już zmieniła się na długie lata – splot tych okoliczności i niepodważalnych faktów sprawiał, że to posiedzenie powinno było otworzyć nowy rozdział. I choć nie da się zaprzeczyć, że język deklaracji szczytu jest twardy i stanowczy; że zobowiązanie do wsparcia Ukrainy w kwocie 40 miliardów euro w przyszłym roku jest solidarnie NATO-wskie, a nie – jak dotąd – głównie amerykańskie; że Moskwę i Mińsk postraszono uruchomieniem klauzuli artykułu 5 traktatu waszyngtońskiego w odpowiedzi na zagrożenie hybrydowe w postaci presji migracyjnej na białoruskiej granicy; a Chinom pogrożono w związku z udzielaniem wsparcia Rosji w jej agresji – to przecież wiadomo, że prawdziwym wyznacznikiem wagi postanowień było coś zupełnie innego.

Przełomowe mogło okazać się zaproszenie Ukrainy do wstąpienia do Sojuszu. Zaproszenie to jeszcze nie członkostwo, proces adaptacji i negocjacji trwałby z pewnością lata. Alianci nie zostaliby wciągnięci do działań wojennych. Rosja nie zareagowałaby niczym więcej od zwyczajowego oburzenia słownego. (Chyba że z analiz wywiadów wynikało co innego – wtedy ostrożność byłaby więcej niż wskazana; nic jednak na to nie wskazuje.) Stałoby się natomiast jasne, że klamka zapadła. Wojna Putina byłaby już przegrana: wiedziałby, że nie wchłonie Ukrainy, prędzej czy później granica Rosji z NATO wydłuży się o kolejne dwa tysiące kilometrów i zmieni się sytuacja geostrategiczna na odcinku południowo-wschodnim.

Wystosowanie zaproszenia podbudowałoby morale Ukraińców, czego w warunkach wojennych nie można lekceważyć. Użyty w deklaracji zwrot irreversible path to full Euro-Atlantic integration, including NATO membership – [wsparcie Ukrainy na jej] „nieodwracalnej ścieżce do pełnej integracji euroatlantyckiej, włącznie z członkostwem” – jest bardzo słabiutki. Jego wymowę jeszcze bardziej osłabia następne zdanie, w którym potwierdza się, że sojusznicy będą w stanie zaproszenie wystosować, kiedy osiągną w tej sprawie porozumienie, a Kijów spełni niezbędne warunki.

Oczywiście ten tekst musiał uzyskać zgodę wszystkich 32 partnerów. Z przedszczytowych enuncjacji wyglądało, że Amerykanie liczą na więcej. To niepokojące, iż w obliczu nadchodzącego wyborczego starcia nie chciano wesprzeć Joe Bidena – bo realny akt, a nie słowa, zostałby złotymi zgłoskami zapisany na jego koncie. Widać wiara w dobry rezultat listopadowego głosowania nie jest bardzo mocna.

Dla porządku odnotujmy wszakże szereg istotnych rozstrzygnięć szykujących Sojusz do potencjalnej zimnej – a kto wie, może i gorącej? – wojny. A także konkretne decyzje wspierające Ukrainę, jak choćby centrum szkoleniowe w Bydgoszczy (NATO-Ukraine Joint Analysis, Training and Education Centre, JATEC).

Robert Smoleń: Zastanówmy się, jak wygląda polska polityka po ośmiu miesiącach nieustannych kampanii i serii głosowań – na posłów i senatorów, władze lokalne i ostatnio przedstawicieli naszego społeczeństwa w Parlamencie Europejskim. Chodzi o to, żebyśmy popatrzyli na scenę polityczną z większego dystansu, również w kontekście przyszłorocznej elekcji prezydenta RP, która zwieńczy ten wyborczy maraton. To będzie moment, w którym ta scena ułoży się w kształcie, który potrwa przynajmniej przez jakiś czas. Na dzisiaj, po 9 czerwca, wydaje się, że mamy do czynienia z pewną stabilizacją: dwie duże formacje zdominowały system partyjny, cztery mniejsze ugrupowania (z tym, że dwie z nich jak do tej pory współtworzą jeden blok, Trzecią Drogę; inaczej widzę sytuację na lewicy, gdzie małe stronnictwa, włącznie z Razem, nie są moim zdaniem zdolne do samodzielnej egzystencji) mają dość niestabilne notowania, nawet jeśli fluktuują w ramach wąskich widełek. Mnie zastanawia to, że Prawo i Sprawiedliwość cały czas utrzymuje mniej więcej trzydziestoprocentowe poparcie, mimo że z jego rąk zostały wytrącone instrumenty, które wydawały się decydujące dla jego siły, np. publiczne media przekształcone w narzędzie wyjątkowo tępej propagandy, czy hojne programy socjalne – bo te są kontynuowane (a nawet poszerzane) przez obecny rząd. Tłumaczę to sobie tym, że postawy społeczne nie zmieniają się tak szybko, jak byśmy chcieli. Bo jednak cały czas obserwujemy stopniowy spadek poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości.

Jan Garlicki: Prawdopodobnie jest pewna stała grupa wyborców, która przynajmniej do pewnego stopnia będzie głosować na Prawo i Sprawiedliwość niezależnie od tego, co się wydarzy. Jest to być może smutne z punktu widzenia patrzenia na przyszłość kraju. Nawet różnego rodzaju afery i aferki, jakie zostały teraz odkryte, nie kruszą – jak widać – tego żelaznego elektoratu. Liczy on może trzydzieści, może dwadzieścia kilka procent (to zależy też od frekwencji odnotowywanej w kolejnych wyborach).  Widziałem mem, że jakby snopek słomy wystawić na pierwszym miejscu na Podkarpaciu, to też by został wybrany do Europarlamentu. Coś w tym jest. Chociaż z drugiej strony trzeba zauważyć, że zostały tylko trzy województwa, w których w ostatnich wyborach kandydaci PiS zdobyli pierwsze miejsce (najwięcej głosów), a we wszystkich pozostałych na miejscu pierwszym znaleźli się kandydaci Koalicji Obywatelskiej. To pokazuje, że elektorat PiS do pewnego stopnia kruszeje, nie uczestniczy, inni zdobywają więcej głosów.

Jerzy J. Wiatr: Podstawowa lekcja z tych wyborów jest taka, że polska scena polityczna wyraźnie się ustabilizowała i stabilizuje się coraz bardziej w wariancie dwóch wielkich biegunów. Częścią tego jest przesuwanie się Koalicji Obywatelskiej na lewo w rozmaitych ważnych kwestiach. Przez to dla wielu wyborców stała się swą bardziej atrakcyjną wersją – lewicową w planach i na tyle silną, że gwarantującą możliwość ich realizacji. Tym w pierwszym rzędzie jest w moim przekonaniu spowodowany katastrofalny wynik Lewicy, nie jej jakimiś szczególnymi błędami – chociaż nie twierdzę, że ich nie było. Natomiast jeżeli chodzi o Prawo i Sprawiedliwość, to kluczem do zrozumienia, dlaczego zachowuje ono silną (choć już nie tak silną, jak w przeszłości) pozycję jest pewnego rodzaju anatomia jego elektoratu. Z czym się korelują istniejące podziały? Z wykształceniem (PiS wygrywa w cuglach wśród ludzi z wykształceniem podstawowym), miejscem zamieszkania (wieś) i wiek (ludzie po sześćdziesiątce). Przy takim podziale elektorat nie reaguje na bieżącą politykę. Nie da się tego zmienić na zasadzie, że rząd przeprowadzi parę słusznych i potrzebnych posunięć socjalnych, bo to nie zatrze w świadomości tej biedniejszej i mniej wykształconej części społeczeństwa pewnego rodzaju pamięci historycznej. Biedniejsza i mniej wykształcona część społeczeństwa czuła się osierocona, opuszczona. Żeby się zmieniło, musiałaby przyjść pamięć kolejnych pokoleń.

Dlatego sądzę, że mamy do czynienia ze sceną stabilną. Przy czym cechą tej stabilności jest jednak to, że obóz demokratyczny, obecnie rządzący, ma pewną przewagę. Z tym że wyraża się ona bardziej w procentach oddanych głosów niż w zdobytych mandatach. Gdyby na przykład w wyborach europejskich te trzy główne ugrupowania koalicji demokratycznej poszły razem, to przewaga tak zbudowanej listy nad listą Zjednoczonej Prawicy wynosiłaby nie jeden mandat, tylko 3-4 mandaty. To jest lekcja na wybory za 3 lata. Jeżeli ten obóz chce wygrać wybory, a na pewno chce, to do wyborów parlamentarnych powinien iść jednak ze wspólną listą.

Z wyborami prezydenckimi sprawa jest o tyle prostsza, że przy obowiązującej ordynacji to, co się dzieje w pierwszej turze ma w gruncie rzeczy bardziej psychologiczne niż polityczne znaczenie. Także w przyszłym roku decydująca będzie druga tura. Z jednym zastrzeżeniem! Ugrupowaniom demokratycznym nie wolno powtórzyć błędu, jaki popełniono w 2020 roku. Wtedy kandydat lewicy, Robert Biedroń, opowiadał głupstwa typu, i tu zacytuję niemal dokładnie: „Nie jest ważne, kto wygra: Duda, Trzaskowski czy jakikolwiek inny kandydat prawicy”. Jak się opowiada takie głupstwa, to nic dziwnego, że się potem dostaje mniej głosów niż Magda Ogórek. Tego nie wolno oczywiście powtórzyć. Wystawieniu własnego kandydata powinno towarzyszyć jasne i wyraźne powiedzenie: „W drugiej  turze wszyscy popieramy tego kandydata obozu demokratycznego, który się w niej znajdzie”. A ponieważ jest oczywiste, kto wejdzie do drugiej tury z tej strony, więc praktycznie biorąc, jest to złożenie jeszcze przed wyborami jednoznacznej deklaracji, że głosowanie na kandydata lewicy czy na kandydata Trzeciej Drogi nie oznacza zwiększenia szans na zwycięstwo kandydata Prawa i Sprawiedliwości.

J. Paweł Gieorgica: Tak to się dzieje w czasie ostatniej dekady, że lewica odchodzi, a świat skręca na prawo. To, co się stało w tych wyborach w innych krajach pokazuje, że ten proces nawet przyspiesza. Pod pewnymi względami ma to miejsce również w Polsce. Jeżeli coś nowego się wydarzyło, to alternatywna możliwość tworzenia przyszłego rządu złożonego z PiS-u i Konfederacji. Na razie czysto matematycznie, na papierze. Jak to będzie wyglądało w przyszłości, zależeć będzie od tego, jak długo ten prawicowy trend się utrzyma. Nie można wykluczyć, że do takiej koalicji dołączy PSL, które jest od zawsze ugrupowaniem konserwatywnym obyczajowo, a obecnie skłóconym programowo z lewicą. W drugiej kolejności – centrowa partia marszałka Hołowni, któremu do nominacji na urząd prezydenta niezbędne będzie (w II turze) poparcie elektoratu PiS. To oczywiście nie znaczy, że lewica zniknie ze sceny. Ale potrzebuje lidera, który umiałby jej wielki potencjał wyborczy skutecznie podnieść i aktywować. Do tej pory były tylko sondażowe oraz kolejne wyborcze porażki, aż lewica doszła do strefy granicznej. Dalej może ją czekać już tylko otchłań, w której rozdrobni się do końca i przestanie się liczyć w grze politycznej.

Moja wizja rozwoju sytuacji jest, niestety, pesymistyczna. Rząd Tuska – co już wyraźnie widać – idzie ostro na prawo. Wcześniej widoczny był przechył na lewo, ale teraz, kiedy PO stała się partią wiodącą, jej niekwestionowany lider zmierza do tego, ażeby bardziej przypodobać się prawej stronie elektoratu. Mówię tu o nowej taktyce, odpowiedniejszej dla sprawowania rządów partii władzy. Dla mnie takim koronnym argumentem na wsparcie tej hipotezy był przygotowany projekt nowelizacji ustawy regulującej użycie broni przez żołnierzy, który w pierwotnej wersji był realną, a nie filmową licencją na zabijanie.

Mało się mówi o finansach państwa po wyborach. Zapewne zacznie się mówić już niedługo, kiedy w górę wystrzelą koszty życia. Kiedy także władze unijne narzucą nam dotkliwe rygory po rozrzutnym przekroczeniu poziomu deficytu budżetowego. Nadchodzą konieczne podwyżki związane ze wzrostem cen paliw i energii, ograniczone zostanie finansowanie projektów socjalnych itd. Niepokój niższych sfer, jakieś rozchwianie, mogą przynieść znaczące polityczne skutki w postaci zachwiania stabilnością systemu. Trudno będzie uznać je za nieistotne. Będzie więc odreagowywanie społeczeństwa – może manifestacje, strajki, jak przed wyborami, podjudzające rolników? A może jakaś inna poszkodowana warstwa społeczeństwa stanie się kolejną twarzą protestów?

Jeżeli w Polsce ma nastąpić pożądana trwała stabilizacja, to widziałbym ją na takiej platformie: że udział w rządzeniu będą miały nie tylko na przemian dwie największe partie, lecz także inne ugrupowania. Zwracam uwagę, że rządząca koalicja demokratyczna w ostatnich wyborach nie otrzymała swoistej nagrody, która zwykle przynależy się zwycięzcom wyborów. To jest 10-15 procent głosów wyborców, które specjalnie się polityką nie interesują, ale poprzez szacunek dla werdyktu demokracji przenoszą swoje zaufanie na stronę wygranych. W tych wyborach tacy nie wystąpili. Ciekawe, czy czasem nie jest tak dlatego, że postanowili ukarać w szczególności rządzącą koalicję, która właściwie nic ze swoich kluczowych obietnic nie dokonała. Ani w sto dni, ani w pół roku.

Jerzy J. Wiatr: W dwóch kwestiach mocno się nie zgadzam. Po pierwsze z ostatnią tezą.  Można się spierać, czy wyborcy w wystarczającym stopniu wyróżnili obecną koalicję, ale nie można twierdzić, że tego nie zrobili. Koalicja Obywatelska w poprzednim Parlamencie Europejskim miała 16 posłów, teraz ma 21. Zjednoczona Prawica miała 27, teraz ma 20. Oczywiście można mówić, że to nie jest gigantyczna różnica, ale nie można twierdzić, że jej nie ma. Druga teza, z którą się nie zgadzam – to ta, że obecny rząd przesuwa się na prawo. Moim zdaniem – nie! Możemy się spierać, czy jest wystarczająco przesunięty na lewo – i oczywiście chętnie bym widział bardziej energiczne przesunięcie w tym kierunku. Ale po raz pierwszy na agendę wszedł projekt ustawy o związkach partnerskich (jak to się skończy, nie wiadomo, bo w tej sprawie jest znaczny opór). Po raz pierwszy od lat pojawiła się sprawa rewizji ustawy antyaborcyjnej. Tu znowu wiadomo, że droga jest wyboista, ale czym innym jest powiedzenie, że na tej drodze są wielkie trudności, a czym innym, że rząd się przesunął na prawo. Bo się nie przesunął. Natomiast wyborcy w tych sprawach dali mniejsze poparcie tej agendzie progresywnej, niż by to wynikało z sondaży. I ostatnia sprawa – kwestia granicy. Wsłuchuję się uważnie w różne głosy protestu przeciwko stosowanym środkom. Ale zadaję sobie pytanie: gdyby krytycy odpowiadali za państwo, jak zapewniliby jego bezpieczeństwo wobec oczywistej agresji rosyjsko-białoruskiej? Na napływ agresywnych pseudouchodźców, używających siły (w końcu z ich ręki zginął żołnierz), nie można odpowiedzieć łagodną perswazją. Na to trzeba odpowiedzieć siłą. Niestety. Z łagodną perswazją można dyskutować z tymi, którzy w dobrej intencji chcą się dostać do Polski. Ale nie z bojówkami, przygotowywanymi specjalnie do czegoś, o czym mówimy jako o wojnie hybrydowej. Jeżeli to jest wojna, to ma ona, niestety, swoje brutalne prawa.

Robert Smoleń: Rząd jednak wycofał się z tak radykalnego, jak pierwotnie planował, rozszerzenia prawa do użycia broni przez żołnierzy w czasie pokoju, czym przyznał, że była to propozycja nienajlepiej przemyślana. Są różne sposoby rozwiązywania trudnych problemów. Ich dostrzeżenie i wybór jest pewną sztuką. Na przełomie 2015 i 2016 roku Unia Europejska zakończyła ówczesny kryzys migracyjny, choć dzięki środkom wątpliwym moralnie (zapłacono prezydentowi Turcji, która ten kryzys faktycznie wywołała). Powstrzymanie napływu uchodźców i imigrantów uznano za ważniejsze. W sprawie kryzysu na polsko-białoruskiej granicy rząd jest równie nieporadny i nieskuteczny jak wcześniej PiS. A strzelanie do ludzi tam przebywających musi zostać uznane za niedopuszczalne.

Piotr Stefaniuk: W czasie dyskusji po ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych zastanawiałem się, o ile mniej głosów uzyskałoby PiS, gdyby nie kontrolowało mediów publicznych. Oceniałem, że mogłoby to być 10 do 15 procent. Wykazałem się żenującą naiwnością (nie mówię „niekompetencją”, bo nie uważam się za analityka bieżącej polityki). Co to znaczy, że tak ważny czynnik nie wpływa na postawę wyborców? To znaczy, że mamy do czynienia z podziałem tożsamościowym. A to taki podział, który każe głosować na „swojego”, choćby był złodziejem. To znaczy, że sytuacja nie zmieni się szybko i dwubiegunowa polaryzacja, o której mówił Jerzy Wiatr, będzie trwałą charakterystyką sceny politycznej. Kruche zwycięstwo w ostatnich wyborach każe poważnie obawiać się recydywy PiS, a tutaj stawką jest projekt modernizacyjny kraju. Biorąc pod uwagę wyborczy potencjał prawicy, należy ze szczególną determinacją przeprowadzić rozliczenie wszystkich nadużyć PiS-u. Procesy będą trwały wiele lat, ale prokuratura musi wykonać swoją pracę możliwie najszybciej. Liczę na to, że ujawnienie skali nieprawości choć o kilka małych procent uszczupli ich elektorat, a tych kilka procent może mieć kluczowe znaczenie w przyszłorocznych wyborach prezydenckich.

Zdzisław A. Raczyński: Właściwie od początku transformacji, od wyborów prezydenckich w 1995 roku, gdy na Kwaśniewskiego głosowały, generalnie, środowiska opowiadające się za modernizacją, proeuropejskie, lewicowe, postępowe, w Polsce utrzymuje się praktycznie przepoławiający nasze społeczeństwo podział elektoratu na promodernizacyjny i antymodernizacyjny, zachowawczy. Gdy przyjrzymy się rezultatom wyborów parlamentarnych w 2005 roku, to widzimy, że ten podział utrzymuje się mniej więcej niezmiennie, łącznie z poparciem dla skrajnej prawicy; wcześniej – dla Ligi Polskich Rodzin, dzisiaj – dla Konfederacji.  W wyborach do Parlamentu Europejskiego przed pięcioma laty PiS uzyskało 27 mandatów, Koalicja Europejska łącznie z partią Wiosna – 25. W tym roku koalicja demokratyczna łącznie zdobyła 27 mandatów, PiS z Konfederacją – 26. Przesunięcia są nieznaczne.

Mniej więcej jedna trzecia wyborców stale popiera tę antymodernistyczną, antylewicową i antyliberalną opcję. Zaproponowana przez PiS rewolucja narodowo-tradycjonalistyczna, wzmocniona przez ofertę socjalną, nie była odgórnym zabiegiem socjotechnicznym, lecz autentycznie wyrażała interesy dużej części naszego społeczeństwa. Ta grupa nigdzie się nie podziała. Ci wyborcy zawsze będą głosowali na antyliberalną prawicę, a ich liczebność będzie zmniejszała się powoli, w miarę zmian w strukturze demograficznej i w miarę, określmy to ogólnie, postępu cywilizacyjnego. Tę grupę  charakteryzuje tradycjonalizm, oczekiwanie na paternalistyczną, opiekuńczą rolę państwa i – swojskość. Przez swojskość rozumiem zarówno przywiązanie do tradycji, narodowych i katolickich, jak i lęk przed zmianami, przed otwarciem na nowości, na wpływy zewnętrzne, w których to oddziaływaniu widzi się zagrożenie dla dotychczasowego sposobu i stylu życia.  Podobne postawy dotyczą nie tylko Polski, lecz także tych krajów, w których skrajna prawica odnotowała sukces. Tam również ludzie boją się nieznanego,  nowych wyzwań i dają posłuch tym, którzy obiecują powrót do przeszłości, do traconych korzeni.

Niebezpieczeństwo obecnej sytuacji, według mnie, tkwi w tym, że Koalicja Obywatelska, największa partia bloku demokratycznego, nie proponuje wyrazistej, konsekwentnie liberalnej platformy ideowej. Staje się typową partią władzy. Wypchnęła wprawdzie, na użytek kampanii wyborczej, najbardziej konserwatywnych polityków, takich jak Ryś czy Zalewski, lecz nadal doskonale mieści w sobie i Kowala, i Nowacką. Koalicja Obywatelska nie tyle przesuwa się na prawo, ile jej lider, Tusk, będąc technokratą władzy, wchodzi na pole populizmu, przygotowane wcześniej i uprawiane przez PiS. Uważam, że Tusk liczy na to, że zdoła zapanować nad populizmem, że go osiodła i okiełzna. Istnieje niebezpieczeństwo, że może się srodze zawieść.

Populistyczny trend w polityce Koalicji Obywatelskiej oraz jej liberalizm gospodarczy otworzyły pole dla programu i działań Lewicy. Tak, aby pozostać wyrazicielem tendencji konsekwentnie liberalnej kulturowo, socjalnej, proeuropejskiej i promodernizacyjnej. Lewica wszakże tej możliwości albo nie dostrzegła, albo nie była w stanie jej wykorzystać. Lewica nie przemówiła własnym, oryginalnym i atrakcyjnym głosem. Chociaż jako jedyna chyba partia przedstawiła program przez wyborami do PE. Polityka jest teatrem. Lecz aby aria przyciągnęła, uwiodła odbiorców, trzeba nie tylko mieć dobry tekst, trzeba jeszcze mieć chwytliwą melodię i dobrych, wiarygodnych wykonawców, którzy nie fałszują. Lewica miała tylko libretto.

Robert Smoleń: We współczesnych społeczeństwach jeden główny podział, jak kiedyś między pracą a kapitałem, został zastąpiony mozaiką wielu różnych, nieustannie się zmieniających, sporów i konfliktów. Tworzą się nieformalne partie jednego tematu, które po załatwieniu swoich postulatów się „rozwiązują”. Jeśli w Polsce utrzymuje się jakiś podział w miarę trwały, to jest to podział – zgoda – na tradycjonalistów i zwolenników modernizacji. Tylko że moim zdaniem proporcje między tymi grupami wynoszą nie 50:50, lecz 80:20, może 85:15. Sztuczką, jaką sprytnie stosuje PiS jest zamazywanie tego metapodziału poprzez koncentrowanie uwagi opinii publicznej na wzbudzających emocje szczegółach, w oderwaniu od istoty głównego dylematu.

Ale chciałem teraz zadać pytanie o to, co wydarzy się za rok? Mniej w kontekście liczb i faktów – bo to chyba jest dość łatwe do przewidzenia. Ja bym powiedział, że prezydentem zostanie Rafał Trzaskowski, bo PiS nie znajdzie „drugiego Dudy”, a nikt z obecnych polityków tego obozu nie zdobędzie zaufania umiarkowanych, centrowych wyborców. Nikt poza tymi dwoma wielkimi obozami nie ma szans na wygranie tych wyborów. Włącznie z Szymonem Hołownią. Nie mówiąc już o Konfederatach czy Lewicy, która pewnie skończy tak, jak Magdalena Ogórek i Robert Biedroń. Ale co to będzie znaczyło? Czy wtedy obóz demokratyczny uzna, że ma już pełną legitymację do przeprowadzenia tych wszystkich zmian, jakie obiecywał w kampanii 2023 roku i których nie realizuje, powołując się na prawdopodobne weta Andrzeja Dudy? Czy nastąpi odbudowa państwa demokratycznego, praworządnego i sprawnego? Czy też będzie to, co jest – brak konsekwencji, rozmywanie się zamiarów, taka właściwie bylejakość, nic przełomowego się nie wydarzy? A jeśli tak, to czy są powody do obaw, że nawet jeśli najbliższe wybory wygra obóz demokratyczny to finalnie może dojść do renesansu populizmu i autorytaryzmu?

Jan Garlicki: Pierwsza rzecz, którą trzeba uwzględnić w naszej analizie, jest taka, że – powołuję się tu na wyniki badań – około połowy Polaków nie ma partii, z którą się w pełni identyfikuje, na którą po prostu chce głosować. Jest więc poszukiwanie umownej „trzeciej drogi”; nie mówię tu oczywiście o koalicji o tej nazwie, tylko o poszukiwaniu jakiegoś innego bytu. Było ich kilka i każdy odwoływał się do innej części elektoratu niezadowolonego: Samoobrona, Ruch Palikota, Kukiz’15, Nowoczesna. Teraz mamy Polskę 2050, która – jak sądzę – też przekona się o prawdziwości powiedzenia, że lepiej wybierać oryginał niż podróbkę. Teoretycznie istnieje duży potencjał dla nowej formacji, natomiast żadnemu z dotychczasowych ugrupowań nie udało się zagospodarować tego elektoratu na dłużej. Kierowały się też raczej do pewnego wycinka, a nie do wszystkich wyborców. W końcu jak przychodzi do wyboru, to na zasadzie „albo akceptacja, albo odrzucenie”, ludzie głosują na dwie najistotniejsze partie. Albo na PiS, albo na Platformę Obywatelską z przystawkami. Czy to się za rok może zmienić? Wątpię. Wybory prezydenckie prawdopodobnie wygra kandydat Koalicji Obywatelskiej. Chociaż może być problem, jeśli się okaże, że do drugiej tury przejdą na przykład Trzaskowski i Hołownia. Tu mogłyby być różne zachowania. Nie jestem taki pewien, że wtedy na pewno w cuglach wygrałby Trzaskowski.

Następna rzecz: wspomnieliśmy o lewicy. Została ona w pewnym sensie pozbawiona jej głównych elementów programowych. PiS zabrało jej kwestie socjalne. Teraz zresztą idzie w tę stronę Platforma Obywatelska, też gwarantując różne benefity i przywileje. Platforma zawłaszczyła jej postulaty światopoglądowe – kwestie aborcji, wolności, związków partnerskich itd. I lewica zostaje w pewnym sensie – przepraszam za określenie, nie chcę ich obrazić – taką trochę wydmuszką, której różne inne partie rozdrapały postulaty i zabrały ważne hasła wyborcze. Na marginesie: nie jestem pewien, czy sytuacja po eurowyborach, gdzie tylko trzy osoby otrzymały mandaty i wszystkie trzy wywodzą się z dawnej Wiosny, zadowala elektorat dawnego SLD. Mam co do tego poważne wątpliwości. Dodam jeszcze, że z badań wynika, iż duża część wyborców lewicy przynajmniej w ostatnich wyborach przełożyła swoje poparcie na Koalicję Obywatelską. To samo zresztą zrobili wyborcy Trzeciej Drogi, a zwłaszcza Polski 2050.

Jerzy J. Wiatr: Mówimy o podziale na linii lewica – prawica. Ten podział jest istotny, ale niejedyny. W tej chwili w Polsce nakładają się na siebie trzy, moim zdaniem, podstawowe wybory: jednym jest ten tradycyjny (lewica – prawica), drugim – orientacja europejska i antyeuropejska, trzecim – demokratyczny czy autorytarny sposób sprawowania władzy. Czy PSL w obecnej postaci jest częścią lewicy, czy nawet centrolewicy? Nie. Natomiast z całą pewnością jest częścią obozu demokratycznego, bo jest antyautorytarny. Z tego wynikają pewne konsekwencje. Gdyby cały podział był wyłącznie na linii lewica – prawica, to nie byłoby takiej sytuacji, że w społeczeństwie, w którym większość opowiada się na przykład za liberalizacją ustawy antyaborcyjnej, w Sejmie nie ma dla tej liberalizacji większości. Cała sztuka rządzenia polega teraz na tym, że trzeba doprowadzić do pewnego rodzaju stopienia się w jedno tych trzech elementów programowych, tzn. generalnie progresywna orientacja, proeuropejska i antyautorytarna. To nie jest rzecz prosta, ale moim zdaniem – wykonalna. Jedno jest bezsporne, jeśli chodzi o te wybory: mamy do czynienia z przesunięciem się sceny politycznej w kierunku nam bliskim. Jeżeli porównamy sytuację dzisiejszą z sytuacją sprzed pięciu lat, to nie ulega wątpliwości, że Polska jest dzisiaj w znacznie lepszej sytuacji. Szczególnie ciekawe jest to, że Polska poszła w odwrotną stronę niż Europa. W stosunku do Europy jako całości uzasadniona jest teza o wzroście sił antyeuropejskich, autorytarnych i konserwatywnych. W Polsce mamy do czynienia z odwrotnym trendem. My uważamy, że on nie jest dostatecznie silny, ale nie możemy negować, że on jest.

Zdzisław A. Raczyński: Oczywiście, możemy dokonywać ekstrapolacji naszych oczekiwań i wyobrażeń na czas za rok. Proponuję jednak, abyśmy przyjrzeli się temu, co mamy, co dokonał, a ściślej – czego nie dokonał rząd Koalicji 15 Października w ciągu sześciu miesięcy.  Tusk zasadnie, a nie tylko taktycznie, stwierdził, że w wyborach do PE Trzecia Droga zapłaciła cenę za swój swoisty symetryzm, za niejednoznaczny stosunek do rozliczeń. Faktycznie w czasie od powołania obecnego rządu nie przeprowadzono żadnej istotnej naprawy zepsutych elementów państwa. Nie przeprowadzono dogłębnego przeglądu, nie zmieniono zasadniczo reguł i procedur w administracji, która jest rdzeniem sprawności państwowej. Militaryzacja języka i wszystko, czego jesteśmy świadkami w kwestii ochrony granicy, świadczy raczej o tym, że idziemy dalej w stronę pisizacji państwa. Można zrozumieć zniecierpliwienie Tuska, który ponagla i dopinguje swoich ministrów, rozumiejąc, jakie są oczekiwania elektoratu Koalicji 15 Października. Używając bardziej radykalnych sformułowań, Tusk na czele swoich koalicyjnych ministrów rządu jawi się jako wilk na czele stada baranów,  które nie potrafią podążać samodzielną drogą. Dlatego patrzę w przyszłość z dużą dolą pesymizmu, twierdząc, że nic nie zmieni się diametralnie w ciągu następnego roku. Utkniemy w miałkości sporów, w nijakości działań, w braku sprawczości i braku sprawności państwa. Dlatego nie można wykluczyć recydywy i powrotu do władzy opcji narodowo-tradycjonalistycznej. Wówczas nawet wybór na stanowisko prezydenta Rafała Trzaskowskiego, zdecydowanie na wyrost zaliczanego do lewicującego skrzydła koalicji, nie przełamie niepokojącego trendu rewolucji konserwatywnej.

J. Paweł Gieorgica: Dużo jeszcze byłoby do powiedzenia w tej sprawie. Moim zdaniem jest już za późno, żeby skonsumować oczekiwania wobec rządu Tuska, że w sposób prawidłowy dokona rozliczeń choć niektórych polityków poprzedniego obozu rządzącego za łamanie Konstytucji, przestępstwa, nadużycia budżetu, malwersacje itd. Teraz tak naprawdę pierwsze procesy i wyroki mogą być zrealizowane do końca nie szybciej niż za 4-6 lat.

Kampania prezydencka już trwa, dlatego że cechą sceny politycznej po ostatnich trzech wyborach jest to, że na skutek niemal antagonistycznego rozwarstwienia społecznego partie w sposób płynny wkraczają w kolejną kampanię. W następnych wyborach dojdzie do bardzo ciekawego pojedynku. Moim zdaniem jest jeden podział, który w ogóle tutaj nie był brany pod uwagę. Można spekulować, że osłabione PiS doprowadzi do jeszcze jednego rozłamu społeczno-politycznego: podziału na prawdziwych Polaków-katolików i całą resztę, resztę świata. „Jesteś prawdziwym patriotą itd… – głosujesz na naszego kandydata”. Pewnie będzie to jakiś ewangelista, może np. gładki Tobiasz, który stanie do pojedynku z Trzaskowskim, który będzie przedstawiany jako totalny nihilista.

Nie wiem, czy zauważyliście, ale w polskim systemie nigdy nie zrodziła się partia chadecka, która funkcjonuje chociażby w Niemczech, czy w wielu innych krajach. Niewątpliwie inklinacje w tym kierunku zdradza Hołownia, także  Kosiniak-Kamysz, który będzie zapewne ostatnim już  liderem partii  ludowców przed jej ostatecznym zniknięciem ze sceny politycznej. No cóż,  rolnictwo stało się  bardzo małą gałęzią przemysłu w gospodarce bloku, stanowiącą zaledwie około 1,4 procent PKB UE i nie więcej niż 5 proc. PKB w żadnym z 27 krajów Unii. Ale na razie jest to taki projekt in stadu nascendi – trochę podobnie do współczesnej lewicy: niby jest bardzo duży potencjał, ale nie może on skrystalizować się w jedną silną partię. Być może czeka nas, jeżeli miałbym przewidywać, początek drogi ku precyzowaniu tego kierunku budowy także innych partii opartych na realnych interesach kluczowych zbiorowości społecznych…

Piotr Stefaniuk: Powstanie chadecji w Polsce jest nierealne, w Polsce to się rozbije o episkopat! Przy takiej charakterystyce instytucjonalnego Kościoła katolickiego, w Polsce chadecja jest niemożliwa. Musiałaby mieć pewien stopień autonomii. A zobaczcie: chadecja – to jest „Znak”, „Tygodnik Powszechny”, tego typu środowiska – zupełnie wyplute poza Kościół. Chadecje są formacjami liberalnymi, a liberalizm to w oczach Kościoła najgroźniejszy wróg polskiej tożsamości.

J. Paweł Gieorgica: Trzeba jednak uwzględnić aktualne silne tendencje osłabienia instytucji Kościoła. Wiadomo jakie: odpływ wiernych – laicyzacja, rezygnacja z uczestnictwa w uroczystościach religijnych, nauki religii w szkołach itd. Można przewidywać, że jeżeli wartości religijne staną się orężem i paliwem do walki politycznej w wyborach prezydenckich, to ten ważny podział stanie się kluczowy. Nie wiem, czy i kiedy tak się stanie, ale wskazuję na bardzo duże prawdopodobieństwo, że może tak być. Trudno jest przewidywać, jak się ta sytuacja będzie rozwijała. Jeszcze raz podkreślam, że jestem w tej sprawie pesymistą. Nie spodziewam się, że do czasu wyborów prezydenckich zmieni się coś na lepsze. Może się zmienić tylko na gorsze – z tych powodów, o których mówiłem.

W ostatnim czasie jesteśmy świadkami gwałtownego wzmożenia produktywności nowych nazw żeńskich. Przez to, że jest ono zadekretowane i systemowe, nie wzbudza we mnie aprobaty; tym bardziej, że podważa dotychczasowy semantyczno-syntaktyczny paradygmat nazw zbiorów (rzeczowników) osobowych.

Dyskusja w sprawie feminatywów toczy się u nas nie od dziś. Przypomnę dość liberalne stanowisko Rady Języka Polskiego z 2012 roku: „Formy żeńskie nazw zawodów i tytułów są systemowo dopuszczalne. Jeżeli przy większości nazw zawodów i tytułów nie są one dotąd powszechnie używane, to dlatego, że budzą negatywne reakcje większości osób mówiących po polsku. To, oczywiście, można zmienić, jeśli przekona się społeczeństwo, że formy żeńskie wspomnianych nazw są potrzebne, a ich używanie będzie świadczyć o równouprawnieniu kobiet w zakresie wykonywania zawodów i piastowania funkcji”.

Kolejne stanowisko Rady Języka Polskiego pojawiło się w 2019 roku: „Większość argumentów przeciw tworzeniu nazw żeńskich jest pozbawiona podstaw”, „dążenie do symetrii systemu rodzajowego ma podstawy społeczne”, „prawo do stosowania nazw żeńskich należy zostawić mówiącym”, a „w polszczyźnie potrzebna jest większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich w zasobie słownictwa”.

Warto przy tym zwrócić uwagę na brak kategoryczności rozstrzygnięć Rady, na pewną jej relatywność w podejściu, objawiającą się, chociażby stopniowaniem typu: „większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich”. Jak Rada sama przyznaje, „ma [to] podstawy społeczne”, a nie językowe (i językoznawcze); a i to społeczne nie jest kompletne lub większościowe, skoro „prawo do stosowania nazw żeńskich należy zostawić mówiącym”. A wśród mówiących, jak wiadomo, w tej materii zgody nie ma. Wielu nie podziela, podobnie jak ja, trafności orzeczenia z 2019 r., że większość argumentów przeciw „jest pozbawiona podstaw”. Podstawy są i to niemałe. Bezwarunkowe i bezrefleksyjne, czyli w każdym wypadku, bez zastrzeżeń,  stosowanie nazw żeńskich w opozycji do nazw męskich wydaje mi się podejściem nierozważnym i błędnym. Przyjrzyjmy się przykładowemu materiałowi językowemu. Czy na pewno nie mamy żadnych zastrzeżeń do stosowania feminatywów w parach: kopacz : kopaczka, węglarz : węglarka, widz : widzka? Jaką nazwę żeńską przyjąć np. w opozycji do rzeczownika myśliwy? A wobec męskich nazw znaczeniowo negatywnych czy nawet obraźliwych jak drań, szubrawiec, ancymonek? Tu i w wielu innych przykładach przy wymyślaniu nazw żeńskich chyba jesteśmy bezradni. Tendencyjne, sztuczne dążenie do wypełnienia luk w rzeczownikowej opozycji płci prowadzi do śmieszności. Nie dajmy się zwariować w tej nadgorliwości.

Nie znaczy to, że nie możemy wprowadzać nowych nazw żeńskich, zwłaszcza wtedy, gdy nas to nie razi, gdy nie mamy przy tym poczucia rewolucyjnego gwałtu na języku ojczystym. Daje się przecież odczuć, kiedy korzystając z potencjalnych form w nazewnictwie, zgodnie z wykształconym przez wieki obyczajem językowym i przyjętymi regułami, przekraczamy niewidoczną granicę smaku. Oczywiście jest to dość subiektywne i zależne też od następujących po sobie okresów historycznych, wpływających na zmiany językowe. Wiemy, że język przedwojenny w interesującym nas zakresie różnił się od tego, który po II wojnie światowej wykazywał tendencje defeminizacyjne. Chodzi tu jednak o zakres tych zmian, ich gwałtowność, jak dzisiaj, oraz następstwa, jakie pociągają w rozumieniu pewnych kategorii językowych.

***

Nie ufając zbyt łatwym analogiom, chciałbym jednakże w porównaniu, którym się posłużę, odnieść się do powszechnie znanego konfliktu w sferze polityczno-społecznej. Pragnę wyrazić swój zdystansowany stosunek do różnego typu bardziej lub mniej oczekiwanych ingerencji w życie społeczne, np. w życie kobiet, przez narzucanie im decyzji w kwestiach dotyczących aborcji przez przedstawicieli określonej partii lub Kościoła, niekompetentnych w zakresie medycyny i prawa. Podobnie nie jestem też zachwycony, kiedy wpływowe w danym momencie historycznym grupy użytkowników języka, niefachowców w dziedzinie, w której usiłują zadekretować swoje oczekiwania, zbyt apodyktycznie lansują swoje postulaty dotyczące praktyk lingwistycznych.  A z taką sytuacją mamy do czynienia – z dość rewolucyjną ingerencją w dotychczas funkcjonujący system językowy, ingerencją uzasadnioną głównie kryteriami ideologicznymi. Jako językoznawca nie chciałbym się jednak godzić na wprowadzanie do języka sztucznych, tworzonych naprędce, na zasadzie neologizmu, nazw żeńskich, a w dalszej kolejności zdublowanych konstrukcji językowych typu „Sztukę naszą oglądali oczarowani nią widzowie i oglądały oczarowane widzki”.

Realizacja tego typu nie do końca przemyślanych postulatów, sprowadzająca się do próby zniwelowania w języku historycznej dominacji mężczyzn nad kobietami przez radykalne rozszerzenie zakresu nazw żeńskich, wynika z niepełnej świadomości językowej samozwańczych reformatorów, inspirujących tendencyjne zmiany językowe. Właściwie – zgodnie z ich reformą – powinienem powiedzieć reformatorów i reformatorek, by się posłużyć obligatoryjnym dla nich rozróżnieniem podmiotów osobowych w nazwach zbiorów typu widzowie, mieszkańcy, reformatorzy, które w języku zawsze odnosiły się wspólnie do kobiet i mężczyzn, a dziś muszą z osobna. W wyniku tych zabiegów nastąpiło bowiem przesunięcie znaczeniowe, a zarazem ograniczenie zakresu znaczeniowego wymienionych nazw. Do tej pory np. nazwa mieszkańcy odnosiła się do wszystkich mieszkańców bez względu na ich płeć. Dzisiaj odnosi się tylko do mieszkańców rodzaju męskiego. I dlatego, aby powiedzieć o wszystkich, wyrażamy już podwojoną osobową nazwę: mieszkanki i mieszkańcy Warszawy, Śląska itp.

Tendencyjnym narzucaniem zmian językowych, w rezultacie demolowaniem części istniejącego systemu językowego, nie przezwycięży się dziejowej niesprawiedliwości. Część językoznawców nie chce się wtrącać do tej ostatnio tak modnej przemiany językowej, charakterystycznej zapewne nie tylko dla feministek, ale i szerszych grup społecznych. Ja przeciwko nim nic nie mam, rozumiem nawet przyczyny ich rozgoryczenia i wierzę w ich dobre intencje. Uważam jednak, że gwałtownie narzucana społeczeństwu poprawka językowa, a dziś już chyba reguła, polegająca na zmianie rozumienia nazw zbiorów niczego nie załatwi w rzeczywistości społecznej, tj. w kwestii równouprawnienia kobiet. Może mieć jedynie znaczenie symboliczne. Tym zaś karmi się głównie polityka i zideologizowana socjologia, a nie naturalny rozwój języka danego narodu. Istotę tego nieporozumienia mogą zilustrować konkretne przykłady.

Problem zaczął się od nagłej potrzeby wypełniania luki w zakresie nazw żeńskich, z których przecież cała masa od dawna funkcjonuje, jak np. lekarka, pacjentka, mieszkanka. Stosowane i odbierane są one jako naturalne, usankcjonowane historycznie. Niektóre jednak są obco brzmiące, są neologizmami, tworzonymi na zamówienie społeczne. Za przykład mogą posłużyć: widzka, gościni, ministra (wobec minister), blacharka (wobec blacharz), kominiarka – chyba że kobietę, która zechce czyścić kominy nazwiemy kominiarzą!

Gdyby bitwa toczyła się tylko na polu liczby pojedynczej rzeczownika, spór by polegał jedynie na wypełnieniu braków leksykalnych, czyli dodaniu niefunkcjonującej dotąd widzki, ministry, premierki (bo chyba nie premiery?), prezydentki i chirurżki. I zdawać by się mogło, że na tego typu wypełnieniu braków – podkreślam: braków – leksykalnych w zakresie nazw żeńskich rzecz szczęśliwie by się zakończyła. A właśnie, że nie, bo język jest systemem powiązań, budowlą, z której nie zawsze da się wyjąć lub dołożyć jakąś cegiełkę, by wszystko było w porządku. Podważenie zasady takiej niesprawiedliwej kategorii męskoosobowej i dopełnianie jej w zdaniu zdublowanymi składnikami, które podlegają kategorii niemęskoosobowej, też może mieć destrukcyjne znaczenie. Chociażby w szerszym kontekście – w tzw. obligatoryjnej konotacji składniowej, rozumianej jako otwieranie miejsca dla składników zdania o określonej kategorii gramatycznej lub znaczeniowej. Taka duplikacja podmiotów osobowych i postawienie żeńskiego obok męskiego lub zdań składowych z tymi podmiotami w zdaniu złożonym łącznym wydaje mi się bałamutną uzurpacją.

***

Psychologicznie i socjologicznie nawet zrozumiałe jest zjawisko dokonującej się od jakiegoś czasu  rewolucyjnej zmiany w podejściu do naszego systemu językowego, zwłaszcza w funkcjonującej w liczbie mnogiej kategorii męskoosobowej : niemęskoosobowej, np. To byli młodzieńcy, lekarze, bandyci wobec: To były lekarki, malarki, bandytki. Od dawien dawna faworyzuje mężczyzn kategoria gramatyczna „męskoosobowości”, która zdominowała paradygmat gramatyczny, zwłaszcza w odniesieniu do nazw rzeczowników typu: nauczyciele, rzemieślnicy, mieszkańcy, arystokraci, złodzieje. Każdy z tych rzeczowników wchodzi w związki nie tylko z formami przymiotnikowymi: dobrzy, mądrzy, wysocy, ale i z odpowiednimi formami czasowników w czasie przeszłym w liczbie mnogiej: chodzili, myśleli, walczyli (wobec kobiet, które chodziły, myślały, walczyły). Wystarczyło, że w zbiorze nazwanym przez rzeczownik w liczbie mnogiej znalazł się choć jeden mężczyzna, a już czasownik w liczbie mnogiej stosujący się do tego rzeczownika musiał być w odpowiadającej mu formie męskoosobowej (a nie niemęskoosobowej, czyli żeńsko-rzeczowej). I chociaż w grupie uczniów był tylko jeden chłopak, a reszta to były dziewczęta, wystarczający i właściwy był komunikat: Uczniowie wyszli z klasy. A może teraz już tak nie będzie wypadało mówić i pisać? Jednego chłopca w takiej klasie może można nie zauważyć albo i tę  semantycznie – składniową podstawę też podważyć i wyrzucić do lamusa historii? Już dzisiaj mówimy, podwajając podmioty: Uczennice wyszły z klasy i uczeń wyszedł z klasy?

Jeśli w jakimś zdaniu pojedynczym nazwa mieszkańcy zostaje rozłożone na dwa osobne elementy, które w liczbie mnogiej muszą być wyrażone nazwą żeńskoosobową – mieszkanki i męskoosobową – mieszkańcy, zmusza nas to do podwojenia konstrukcji składniowej. W rezultacie powstaje całość będąca zdaniem współrzędnie złożonym łącznym: nasze mieszkanki zaprotestowały + nasi mieszkańcy zaprotestowali. Już od dłuższego czasu obserwuję takie podwojone konstrukcje.

Nikt mnie nie zmusi, bym się stosował do nowej mody i mówił: Najlepsze uczennice klasy czwartej jutro będą miały wolne i najlepsi uczniowie klasy czwartej będą mieli wolne. Który język, rozwijający się w naturalny, swobodny sposób, a nie sztucznie kodyfikowany, przyjąłby tego typu składniową nowinkę wbrew stałej zasadzie jego ekonomiczności? Wydaje się to niemożliwe lub bałamutne, zwłaszcza w czasach przesadnego dążenia do skrótu, wymuszonego przez wymogi internetu i nowoczesnej ogólnej tendencji do kondensacji i eliminowania rozwlekłego gadulstwa, nadmiaru mowy. Sam w to niestety teraz wpadam ze względu na potrzeby wyrazistości mojego wykładu.

W typie nazw rzeczownikowych, jak np. uczniowie, mieszkańcy, lekarze, ze względu na brak formalnego znacznika żeńskości można się dopatrywać niegodziwego źródła niedocenienia płci pięknej w naszym języku. Pominięcie formy żeńskiej, a co za tym idzie nieadekwatność opozycji rodzajowej, a także historyczna przewaga kategorii męskoosobowej nad niemęskoosobową rzeczownikowych nazw zbiorów w liczbie mnogiej w ostatecznym rezultacie musiała zaowocować potrzebą właściwej rekompensaty.

Nawet nie wszystkim kobietom się to podoba. Niektóre z nich dobrze rozumieją, że opór wobec systemu językowego, który się ukształtował przez wieki, i próba wymuszania na nim określonych zmian, nie przełożą się na rzeczywiste przezwyciężenie historycznego braku równouprawnienia kobiet. Zamach na język, nie jest w istocie skutecznym zamachem na rzeczywistą społeczną niesprawiedliwość (nierównowagę).

***

Jak widać, rzecz dotyczy nie tylko samego nazewnictwa, więc leksyki, ale jak już było mówione, pociąga też za sobą obligatoryjne zmiany w systemie fleksyjno-składniowym. Dając kolejne przykłady, by rzecz uczynić wyrazistszą i potwierdzić bezkrytyczne przyjmowanie nowych zasad dotyczących nazw żeńskich, odniosę się do szerzących się tego typu praktyk w telewizji. Na przykład redaktor TVN Radomir Wit (którego ze względów merytorycznych oraz za prawdziwe zaangażowanie i ekspresję przekazu wysoko cenię) zamiast dotychczasowego schematu zdaniowego „Kłaniam się widzom, którzy nas dziś oglądali” (nie jest to dosłowny cytat, tylko przykład), chcąc być językowym konsekwentnym neofitą, musiałby wygłosić formułkę: „Kłaniam się widzkom, które nas dziś oglądały i widzom, którzy nas dziś oglądali, studentkom i studentom, które nas oglądały, oglądali”. W ten oto sposób został sztucznie rozbudowany system składniowy – tylko z pozajęzykowych przyczyn. Czy to jednak pomoże kobietom w ochronie ich uzasadnionych praw albo też w poszerzeniu ich zakresu? Bardzo w to wątpię.

W moim odczuciu takie bezsensowne duplikacje składniowe to choroba dwudziestego pierwszego wieku, polegająca na pomieszaniu zrozumiałych i oczywistych dla współczesnych ludzi kryteriów sprawiedliwości społecznej oraz nie zawsze jasnych dla nich kryteriów zasad funkcjonujących w danym języku. Nie zdobywa się okopów Świętej Trójcy przez wysadzenie w powietrze jej historycznej nazwy.

Dziś jesteśmy zmuszani, by z nazw zbiorów osobowych (np. grup narodowych, zawodowych itp.) Polaków, chirurgów, ministrów, z ich wspólnego dla mężczyzn i kobiet zakresu znaczeniowego wyodrębniać nazwy żeńskie, co w wypowiedzeniu implikuje rozszerzanie, podwajanie całych konstrukcji zdaniowych. W konstrukcjach tych wyrażamy expressis verbis podmioty rodzaju żeńskiego (mieszkanki, polityczki), by zestawiać je jako byty osobne w ciągu zdaniowym, równolegle wobec zdegradowanej co do zakresu znaczeniowego, do niedawna samowystarczalnej nazwy wyrażonej rzeczownikiem typu mieszkańcy, politycy. Tak zaczyna się przemiana całego fleksyjno-składniowego paradygmatu, gdyż musimy konsekwentnie, obligatoryjnie stosować nie tylko wyrażone w zdaniu odróżnianie rzeczowników (w liczbie mnogiej) według kategorii męskoosobowej wobec niemęskoosobowej, ale i innych wyrazów z nimi powiązanych, takich jak przymiotniki, imiesłowy, zaimki, np. nasi mieszkańcy : nasze mieszkanki, nasi widzowie : nasze widzki. Podlegają temu także czasowniki w czasie przeszłym, np. poszli : poszły, zostali zwolnieni : zostały zwolnione. 

Jest oczywiste, że pomysłodawcom i pomysłodawczyniom tej językowej naprawy (inni powiedzą – demolki) zależy na równoprawnym traktowaniu podmiotów ludzkich, to znaczy kobiet i mężczyzn, czyli na opozycji rodzajów naturalnych. Nie zastanawiają się oni nad tym, że rodzaj gramatyczny nie zawsze się pokrywa z naturalnym i że jest on z zasady kwestią przyjętej w danym języku konwencji. Nie ma bowiem żadnej naturalnej właściwości, żadnej koniecznej, poza konwencjonalnie przyjętą, podstawy do tego, by stół w naszym języku był rodzaju męskiego, a drzewo nijakiego. Po niemiecku drzewo – der Baum jest rodzaju męskiego. Zatem, czy w realnym życiu społecznym warto nadawać takie znaczenie konwencjom językowym i z nazw zbiorów z natury wspólnotowych wydobywać nazwy żeńskie, by ustawiać je równolegle, zatem równoprawnie wobec nazw męskich, aby w ten sztuczny sposób nadawać im równoprawny status?

Tego typu znaczeniowa opozycja w realności mieszkańcy : mieszkanki, chirurdzy : chirurżki, widzowie : widzki, przeniesiona do metajęzyka, nie jest w pełni adekwatna z opozycjami kategorii lingwistycznych (męski : żeński, męskoosobowy : niemęskoosobowy). W języku relacje te są znacznie bardziej skomplikowane. Przeniesione z realności dosłownie jeden do jednego rozpoczynają całe to zagmatwanie, generują powstawanie całych ciągów z konstrukcją dodaną w wyniku zbytecznej dla języka duplikacji. Jako efekt następczy, a zarazem uboczny, doprowadza to do niezamierzonej redundancji językowej, czyli nadmierności, czegoś, co zbyteczne. Wystarczy powiedzieć: Polacy to mądry naród. Przejawem redundancji natomiast jest wypowiedź: Polki i Polacy to mądry naród. W Pieśni 5 (Księgi wtóre) Jana Kochanowskiego czytamy: „Nową przypowieść Polak sobie kupi, że i przed szkodą, i po szkodzie głupi”. Dlaczego z tego Kochanowskiego był taki paskudny antyfeminista?! Dlaczego zapomniał o Polkach? Oczywiście, że nie zapomniał. Tylko niektórzy, nawet językoznawcy z tolerancji sławni, gotowi są zapomnieć, jak brzmiał nasz język. A gdyby trzeba było w analogicznym zdaniu zastosować czas przeszły? „Nową przypowieść Polki sobie kupiły i Polacy sobie kupili, że i przed szkodą Polki były głupie, i po szkodzie głupie, i przed szkodą Polacy byli głupi, i po szkodzie głupi”. Od tego można osiwieć, co już na szczęście mi nie grozi.

Krótko mówiąc, mimo że szczerze popieram długotrwałą walkę o równe prawa kobiet i sam bez kobiet żyć nie mogę, uważam, że w rozstrzyganiu językowych problemów istotna jest nie poprawność społeczno-polityczna, lecz językowa. Oczywiście język nie jest tylko synchronicznym systemem znaków, ale i procesem historycznym. Każdy wyraz znaczy to, co znaczy, bo taką miał historię w wielowiekowym rozwoju języka – jak twierdził mój Mistrz, profesor Witold Doroszewski, wybitny językoznawca. Wiem to, bo byłem przez wiele lat jego sekretarzem osobistym, asystentem, a później adiunktem. Nie trzeba mi więc tłumaczyć, że język jest procesem. Z czasem język się zmienia i może się zmieniać, ale szanujmy jego ewolucyjność, zmiany wynikające z wielowiekowej praktyki językowej, a nie czynione na jeden rewolucyjny pstryk decydentów – przepraszam – decydentek i decydentów, niekoniecznie znających teorię zbiorów i adekwatność przyjętego wobec tych zbiorów nazewnictwa. Wiadomo, język jest nasz, jest konwencją, na którą myśmy się umówili.

Zawsze możemy się umówić inaczej. Papier wszystko przyjmie, tak jak ministrę, której się już nie wypleni, gościnię pewnie też już nie, ale myśliwą czy myśliwkę razem z widzką radziłbym jeszcze trzymać od nas z daleka. Taką, a może bardziej zmyślną grę lingwistyczną zostawcie raczej poetom. Koledzy językoznawcy, a przede wszystkim Wy, użytkownicy języka, nie gódźcie się tak łatwo, bezrefleksyjnie na bylejakość kształtowanego przez stulecia języka, pielęgnowanego przez naszych przodków. Niech nowi dyktatorzy mód zmieniają naszą polszczyznę niespiesznie i z umiarem, a przede wszystkim z wszechstronnym rozmysłem.

Grzegorz Walczak poeta, prozaik, dramatopisarz, satyryk, tłumacz literatury serbskiej i chorwackiej. Doktor nauk humanistycznych, b. wykładowca akademicki.

Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.

Dyskusja na temat żeńskich form osobowych trwa w najlepsze. Toczy się w mediach głównego nurtu, w internecie i podczas spotkań rodzinnych, a także na uczelniach. Rozgrzewa fora i zajmuje naszą uwagę, zyskując (czy potrzebnie?) rangę tematu politycznego. Może dlatego, że wszyscy jesteśmy po trochu właścicielami języka ojczystego i – jak to właściciele – chcemy porządzić. Nic, tylko się cieszyć, bo przecież „pańskie oko konia tuczy”, a język od tego kwitnie i pięknieje. Czy jednak na pewno?

Warto zastanowić się, jak chcielibyśmy, by język polski brzmiał na co dzień, wyglądał na papierze, w jaki sposób moglibyśmy się nim nie tylko poprawnie, ale zrozumiale posługiwać – jednym słowem: porozumiewać. Oczywiście przy zachowaniu norm językowych i wspólnych zasad, ale także z szacunkiem dla tych, którzy chcą pewnych odstępstw, wychodząc z założenia, że język jest żywy i żywo reaguje na zmiany społeczne, gospodarcze, wszystkie inne.

Nowomowa. Czyżby?

„Modna nowomowa”, „sztuczne wyrażenia”, „niepotrzebne neologizmy”, „potworki językowe” – to często spotykane określenia, które mają zamknąć usta tym, którzy feminatywów używają i których wcale nie razi w rozmowie adwokatka, psycholożka albo ministra. Rozczaruję internetowych (głównie) specjalistów od języka: ani to nowomowa, ani neologizmy.

Nowomowa to – jak wiemy ­– wymyślony przez Orwella język władzy, który służył do manipulowania ludźmi i nastrojami społecznymi. Zmieniał rzeczywistość i był elementem opresji. Trudno jednak doszukać się jakichkolwiek działań unijnych eurokratów, naszego rządu lub (nie daj Boże!) prezydenta w sprawie feminatywów. Nasze władze mają zgoła inne, mniej lub bardziej ważne, sprawy na głowie. Na przykład kwestie języka śląskiego… Chyba, że podanie nazwy swojego stanowiska w formie żeńskiej przez nieżyjącą już ministrę Izabelę Jarugę-Nowacką lub ministrę Joannę Muchę uznać za przejawy opresji wobec kolegów. Dajmy spokój! Jedynym kłopotem jest to, że słowo to zostało utworzone nieprawidłowo, ale czy ministerka (poprawna forma) brzmiałaby mniej „feminatywnie”?

Neologizmy natomiast powstają po to, aby nazwać coś, co wcześniej nie istniało i co trzeba po prostu nazwać. A także aby zastąpić wyrazy obce w języku rodzimym albo nadać wyjątkowego stylu wypowiedziom artystów. Z żadną z takich sytuacji nie mamy tu do czynienia. Lepiej więc porzucić próby pokrycia pewnych luk we własnej wiedzy mądrymi (bo naukowymi) określeniami.

Co się zaś tyczy potworków i sztuczności – z tym dyskutować nie sposób, to kwestia gustu, a z nim się przecież nie dyskutuje.

Ekspertyzy vs poglądy

Jeśli chcemy podejść do sprawy fachowo i wyrobić sobie jakiś rozsądny pogląd, odwołajmy się do ekspertów w dziedzinie, na której sami się specjalnie nie znamy, ale interesujemy się nią, korzystamy z jej osiągnięć i uznajemy za ważną w życiu naszej wspólnoty.

Wielki słownik języka polskiego PAN podaje następującą definicję słowa „feminatyw”: wyraz nazywający kobietę wykonującą określony zawód lub pełniącą określoną funkcję, traktowany jako pochodny słowotwórczo od wyrazu mającego rodzaj gramatyczny męski, nazywającego mężczyznę lub w ogóle osobę pełniącą tę funkcję lub wykonującą ten zawód[1].

Skoro tak, to nic prostszego – nazywajmy kobietę wykonującą zawód lekarza lekarką (jeśli o specjalności z chirurgii, to nawet chirurżką), zawód piekarza – piekarką, a zawód montera – monterką. Możemy nawet nazwać kogoś pilotką (pilotem możemy nazwać także coś, a nie tylko osobę). Wiemy już, jak to robić! Osoby hołdujące bardziej tradycyjnemu podejściu powinny się tu ucieszyć  – słownik pozwala taki wyraz utworzyć od rodzaju gramatycznego męskiego, czyniąc w ten sposób zadość uznaniu, że znów „panowie przodem”.

Bliższe naszej polskiej tradycji jest podejście: lubię, bo znam, przyzwyczaiłem się i czuję się z tym dobrze. Naukowiec i prezes – to jest gość! A naukowczyni i prezeska… jakoś nam nie brzmią! Tu dotykamy istotnej kwestii ­–  zwyczajów językowych, z których rezygnacja budzi niepokój. Faktycznie, użycie określenia naukowczyni lub gościni dla niektórych jest trudne, niekiedy bolesne, czasem wręcz nieakceptowalne. Czy zatem feminatywy to kłopotliwa nowość? I tak, i nie.

Maciej Makselon – językoznawca, redaktor i popularyzator wiedzy o języku polskim mówi podczas swojego wystąpienia na TEDx w Koszalinie: „To, że jesteśmy przyzwyczajeni do czegoś, nie stanowi problemu. Problem zaczyna się wtedy, kiedy zaczynamy traktować, jakby świat narodził się razem z nami, jakby przed nami nie było niczego. A to, co znamy, było punktem odniesienia dla wszystkich i wszystkiego”. I przytacza przykład słowa gościni, obecnego już w tzw. słowniku warszawskim z 1927 roku, a także wielu innych używanych wówczas form, podawanych przez słowniki w latach 1807–1927, co skrupulatnie prześledził: preferansistka, wajdelotka, delegatka, prezydentka, doktorka, bankierka lub kojarzycielka[2].

Bądźmy jednak obiektywni – nie zawsze można mówić o tym, że mamy do czynienia z powrotem popularnych dawniej form. „Ich istnienie w słownikach nie musi oznaczać tego, że były one powszechnie używane – zauważa z kolei Marek Łoziński z Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. – Gościni była formą sztuczną w okresie międzywojennym. Nie znaczy to, że mamy jej nie używać; to bardzo dobrze utworzony wyraz. Natomiast nie mówmy, że do niego wracamy, bo to nieprawda” – zaznacza[3].

Czyli możemy mieć różne oceny, ale gościni już u nas gościła – to pewne!

O historię warto pytać rodzinne autorytety, nasze babcie i dziadków, najlepiej tych z przedwojennych roczników. Jak zauważyła jedna z internautek „chodziło się wtedy do doktora lub doktorki, uczyły profesorki, była też prezeska…”. Możemy również poszukać wyjaśnień w literaturze – w końcu większość Polaków i Polek pochodzi nie tylko od „Chłopów” Władysława Reymonta, ale w równym stopniu od „Chłopek” Joanny Kuciel-Frydryszak. Może w tym tkwi cząstka odpowiedzi na pytanie, dlaczego jedni przyjmują formy żeńskie ze spokojem, a inni traktują je jak wymysł „lewaków”. Boimy się tego, co nowe…

Ekonomia w języku

Feminatywy są dobre tak samo, jak maskulatywy i formy neutralne. Ani lepsze, ani gorsze. Pozwalają od razu rozpoznać, że mówimy o niej, a nie o nim. Są najkrótszym i najprostszym, a więc najbardziej ekonomicznym sposobem przedstawienia osoby rodzaju żeńskiego. A język dąży do prostoty i ekonomiczności wypowiedzi. Pani doktor w stosunku do krótszej doktorki nie broni się, tak samo jak pani chemik albo pani prezydent. Krótsze formy trafiają w sedno, a dłuższe mogą nawet wprowadzać zamieszanie. Jak w tekście nieodżałowanej Stefanii Grodzieńskiej, wspaniałej pisarki, aktorki i satyryczki zatytułowanym Dałam listonosz, opublikowanym w Przekroju w 1960 roku[4]. Mistrzyni satyry wyraziła w nim dowcipnie i dobitnie swoją niezgodę na kojarzenie męskich nazw zawodów z profesjonalizmem, a żeńskich nie. Dzisiaj, po sześćdziesięciu latach większość społeczeństwa tym bardziej nie chce takich skojarzeń i posługuje się bez oporów słowami: astronomka, matematyczka, redaktorka, informatyczka czy piłkarka. A nawet – prezeska i burmistrzyni!

W odpowiedzi na tę narastającą tendencję, obserwowaną u nas od lat, w 2019 roku ukazał się stosowny komunikat Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN. Zawiera on  poniekąd replikę wobec opinii tych, którzy uważają, że symetria rodzajowa w języku to „nagła, rewolucyjna ingerencja w funkcjonujący od wieków system językowy, ingerencja uzasadniona jedynie kryteriami ideologicznym”.

„Rada (…) uznaje, że w polszczyźnie potrzebna jest większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich w zasobie słownictwa. Stosowanie feminatywów w wypowiedziach, na przykład przemienne powtarzanie rzeczowników żeńskich i męskich (Polki i Polacy) jest znakiem tego, że mówiący czują potrzebę zwiększenia widoczności kobiet w języku i tekstach. Nie ma jednak potrzeby używania konstrukcji typu Polki i Polacy, studenci i studentki w każdym tekście i zdaniu, ponieważ formy męskie mogą odnosić się do obu płci”.

Znak tego, że mówiący czują potrzebę… Jeśli dobrze to rozumiem – można uznać, że język to nie misterna budowla, z której nie wolno nam wyjąć choćby cegły, ale żywy i pulsujący organizm, zmieniający się w czasie i przestrzeni. A jego kodyfikatorzy (językoznawcy) mogą jedynie badać go, obserwować życzliwie i uwzględniać zmiany, jakie w nim zachodzą. Pilnować wzorców i bronić zasad – tak, ale raczej jak troskliwi rodzice, a nie żandarm i sędzia.

Językowe łamańce

Na koniec argument ostatniej linii, często używany przez przeciwników niektórych form żeńskich: „Kto to słyszał – chirurżka, adiunktka albo architektka? Nie da się tego wymówić!”. Trzeba przyznać  – faktycznie łatwo nie jest. Ale można być raczej spokojnym o to, że ci, którzy potrafią wypowiedzieć (z mniejszym lub większym trudem) polskie słowa: źdźbło, zmarzlina, garść, zmarszczka i krztusić – poradzą sobie zapewne ze wszystkimi innymi, nawet bardzo trudnymi, wyrazami.

Szczególnie, gdyby miały one dotyczyć bliskich im osób, czyli dziewczyn i kobiet, z których każda może sama zdecydować, jak nazywać jej stanowisko w pracy lub zawód, który wykonuje. I jak się do niej zwracać w tym kontekście. Jeśli chce być panią adiunkt lub panią doktor – proszę bardzo! Ale jeśli marzy o tym, żeby zostać astronautką, psycholożką lub prezydentką, pozwólmy jej na to.

Zapytajcie kobiety o zdanie, one wiedzą, czego chcą!

 

[1] Wielki słownik języka polskiego, praca zbiorowa, red. nauk. P. Żmigrodzki, PAN, Warszawa 2022, dostępny online: https://wsjp.pl/.

[2] Feminatywy. O genderowej nowomowie słów kilka, M. Makselon, TEDx Koszalin, styczeń 2023, https://www.youtube.com/watch?v=MYH2qGScEVk.

[3] Feminatywy – nowy wymysł czy wiekowy środek językowy?, https://trojka.polskieradio.pl/artykul/3375508,feminatywy-nowy-wymysl-czy-wiekowy-srodek-jezykowy.

[4] S. Grodzieńska, Dałam listonosz, „Przekrój” 1960, nr 05; https://przekroj.pl/archiwum/artykuly/5657.

Na zlecenie Włodzimierza Cimoszewicza, wówczas jeszcze posła do Parlamentu Europejskiego, i na zamówienie Grupy Postępowego Soju­szu Socjalistów i Demokratów w PE redakcja „Res Humana” przygotowała i przeprowadziła konferencję pod tytułem „Unia Europejska jako wspólnota reguł społecznych i norm socjalnych” (8 maja 2024 r.). Zaproszonym pre­legentom – politykowi, związkowcom i ekspertce – zadaliśmy pytanie: „Czy coś poszło nie tak?”. Poprosiliśmy ich także o refleksje na temat możliwego dalszego rozwoju Unii Europejskiej jako projektu socjalnego: zwiększania znaczenia dialogu społecznego, poprawy spójności społecznej oraz ujedno­licania jakości usług publicznych dla wszystkich obywateli UE.

Włodzimierz Cimoszewicz zwrócił uwagę na ograniczone kompetencje Unii w zakresie polityk społecznych. Powinniśmy zacząć poważnie rozma­wiać o rozwijaniu jej także w tym obszarze. Dopóki będą istniały duże różnice materialne wewnątrz i między społeczeństwami, dopóty będą one wywoły­wać problemy w obrębie całej UE. Jak na razie na to przyzwolenia nie ma. Panuje też ogromny sceptycyzm, gdy chodzi o możliwość otwarcia dyskusji na temat zmian w europejskich traktatach – a bez nich nie da się zrealizować wielu zamierzeń socjalnych, jeśli miałyby mieć charakter wspólnotowy.

Jako zwolennik wzmacniania integracji, były premier wyraził jednak wątpliwość co do możliwości przyjęcia daleko idących rozwiązań w wymia­rze filozofii organizacyjnej UE wyłącznie w wyniku wiedzy i wyobraźni jej liderów. Pchnąć Unię w tym kierunku mogą natomiast zewnętrzne zagro­żenia lub wewnętrzne kryzysy – vide zaciągnięcie wspólnego długu podczas pandemii COVID-19.

Przewodniczący OPZZ Piotr Ostrowski ujął perspektywy dalszego rozwoju Unii Europejskiej w następujący sposób: albo stanie się ona bardziej socjalna, albo nie będzie jej wcale. Wiele ośrodków i grup próbuje bowiem podważyć jej autorytet, ograniczyć rolę, doprowadzić do jej rozpadu. Nie można na to pozwolić także ze względu na to, że jest to ważna przestrzeń rozwijania norm socjalnych, stosunków pracy i polityki społecznej. Pro­blemy UE wynikają po części z tego, że jest ona niewystarczająco spo­łeczna, że w niedostatecznym stopniu odpowiada na wyzwania związa­ne ze społecznymi oczekiwaniami oraz problemami.

Mimo ograniczeń prawnych Unia niewątpliwie coraz silniej integruje się w zakresie spraw społecznych. Tam, gdzie dostrzega korzyści płynące z regulacji, potrafi je wprowadzić. Z punktu widzenia związków zawodo­wych robi to coraz aktywniej i skuteczniej.

Maria Anioł, doradczyni w sieci Faire Mobilität (zajmuje się wspar­ciem pracowników migrujących) przy Federacji Niemieckich Związków Zawodowych DGB, zauważyła, że Unia Europejska stworzyła ramy praw­ne w celu zabezpieczenia pracowników, ale brakuje jej instrumentów eg­zekwowania tych praw. Mogą nimi być rozbudowa placówek doradczych z budżetu UE; przeprowadzanie efektywnych kontroli u pracodawców kampanie dla pracowników podwyższające ich świadomość posiadanych przez nich praw. Uwagi wymagają również indywidualne losy ludzi, którzy decydują się na emigrację w ramach swobodnego przepływu osób w UE.

Marta Witkowska, europeistka, profesor UW, wyraziła pogląd, że w obecnych warunkach osiągnięto maksymalny możliwy poziom har­monizacji usług publicznych w Unii Europejskiej (zabezpieczenie spo­łeczne, opieka medyczna). Pomiędzy poszczególnymi państwami ist­nieje zbyt wielka dywersyfikacja systemów, by można było zapewnić coś więcej niż dostęp do świadczeń wynikający z dyrektyw określających status osób podróżujących lub pracujących.

Konkluzje: Fala różnych niepokojów przetaczająca się przez obszar Unii Europejskiej w latach 2023 i 2024 nie ma wspólnego mianownika. Mamy do czynienia z wyjątkowym zbiegiem okoliczności; różne grupy społeczne z różnych powodów i motywacji domagają się zaspokojenia swoich interesów, ale to nie znaczy, że kumulacja protestów może osłabić spójność społeczną Wspólnoty. To bardzo dobry, optymistyczny wniosek.

Jeśli chodzi o przyszłość, uznano, że Unia musi się dalej integrować; co więcej, ta integracja musi być bardziej zdecydowana. Byłoby zgodne z pewną historyczną logiką, gdyby z czasem objęła ona również usługi publiczne.

Rysują się obecnie trzy modele gospodarcze: obok społecznej gospo­darki rynkowej w wydaniu znanym w UE, także amerykański – wolno­rynkowy, ale odmienny od europejskiego – oraz chiński (prawdopodob­nie w przyszłości można będzie go ekstrapolować na większość krajów BRICS). Poza dyskusją jest, że Europejczycy w żadnym wypadku nie będą chcieli zamienić swojego modelu na żaden z tych dwóch alterna­tywnych. A to będzie wymuszać głębszą integrację wewnątrz Wspólnoty.

Na pewno czekają nas wyzwania dotyczące przyszłości rynku pracy. W konsekwencji upowszechnienia się sztucznej inteligencji wiele za­wodów zniknie, powstaną nowe. Implikacje tego procesu będą daleko idące. Jednak Unia Europejska lepiej się zmierzy z tym wyzwaniem niż jakiekolwiek państwo członkowskie z osobna.

Powyższa relacja ukazała się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.

Przeczytaj:

Wysłuchaj całości obrad w formie podcastu

Obejrzyj film na kanale „Res Humana” w serwisie YouTube

Węgry z animuszem rozpoczęły swoją prezydencję w Unii Europejskiej. W ciągu półtora tygodnia ich premier zdążył odwiedzić Kijów, Moskwę i Pekin. O tej podróży sam mówi jako o misji pokojowej, a o sobie jako mediatorze, odmieniając te terminy przez wszystkie przypadki.

Sęk w tym, że nikt nie dawał mu żadnych pełnomocnictw do rozmawiania – a tym bardziej poszukiwania rozwiązań trwającego konfliktu zbrojnego. Formalnie te wizyty mają charakter dwustronny, ale Orbán cały czas przypomina o roli w Unii, jaka przypadła teraz jego krajowi. Zresztą w pojedynkę ani Węgry, ani ich premier nie mają wystarczającego autorytetu, by zabierać się za dialog z najważniejszymi i najmożniejszymi tego świata. Szczerze mówiąc, nie ma żadnego autorytetu. Na Zachodzie jest całkowicie marginalizowany jako autokrata, zaś dla Putina i Xi Jinpinga jest pożyteczny w takim zakresie, w jakim ułatwia osiąganie założonych przez nich celów. Wołodymyr Zełenski chyba powitał niespodziewanego gościa z nieufnością, ale i z pewną nadzieją; która jednak rozwiała się zaraz po tym, gdy samozwańczy mediator zaczął namawiać ukraińskiego prezydenta do de facto poddania się.

Ta eskapada oczywiście wywołała zdenerwowanie i irytację poważniejszych unijnych przywódców. Jedność Zachodu jest bowiem jego ważnym atutem w tej rozgrywce, a utrzymanie konsensu wymaga nieustannych wysiłków. Orbán doczekał się ostrych reakcji w Brukseli i europejskich stolicach, a sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg w zawoalowany sposób wezwał go „na dywanik” (oczekując relacji – a może wyjaśnień? – na rozpoczynającym się właśnie szczycie w Waszyngtonie).

Z prawnego punktu widzenia, zgodnie z obowiązującymi traktatami, prezydencja jest teraz sprowadzona do raczej technicznych i organizacyjnych czynności związanych z posiedzeniami Rady UE (czyli ministrów wszystkich państw członkowskich w różnych tzw. formatach). Inaczej było przed wejściem w życie Traktatu z Lizbony i utworzeniem funkcji przewodniczącego Rady Europejskiej (szefów państw i rządów), Wysokiego Przedstawiciela UE do spraw polityki zagranicznej i bezpieczeństwa oraz Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, unijnej dyplomacji. Teraz mandat do reprezentowania Wspólnoty mają dwaj wymienieni politycy, na dodatek w ramach wynegocjowanego w gronie wszystkich mandatu. Dlatego też chybione jest powoływanie się przez Orbána na zaangażowanie Nicolasa Sarkozy’ego w czasie wojny rosyjsko-gruzińskiej w 2008 roku.

Węgierski polityk wykazuje się tą nadaktywnością pewnie głównie z powodów wewnętrznych. Według sondaży jego rodacy obawiają się wojny i zdecydowanie nie chcą w niej uczestniczyć. Wymachiwanie gałązką oliwną, nawet jeśli tylko na pokaz, powinno im się więc spodobać. Możliwe też, że to ukłony w stronę Donalda Trumpa, z którym Orbán jest zaprzyjaźniony jako jedyny spośród europejskich liderów i którego chętnie widziałby w Białym Domu. Albo próba zajęcia dominującej pozycji w tworzącym się aliansie ultraprawicowych, populistycznych, antybrukselskich, narodowych i proputinowskich sił politycznych.

Jednak przy okazji wprowadza to niepotrzebne zamieszanie, komplikujące naprawdę poważną sytuację. Jakieś wnioski z tego trzeba wyciągnąć. Na przykład taki, że niezbędne jest powstanie naprawdę wspólnej polityki zagranicznej UE, z jasnym określeniem kompetencji organów Unii w tej dziedzinie i przy okazji odejściem od podejmowania decyzji na zasadzie jednomyślności. I może też taki, że trzeba jeszcze bardziej przyciąć uprawnienia kraju sprawującego półroczne przewodnictwo w Radzie UE.

Orbán nieustająco otwiera nam oczy na możliwość wystąpienia sytuacji, które bez niego po prostu nie przyszłyby nam do głowy.

Fragment:

Caryca (jej bujnemu temperamentowi poświęcono w literaturze wiele uwagi) zadowalała się […] młodszymi i bardziej sprawnymi kochankami, a Poniatowskiego wynagrodziła wyniesieniem na stolec królewski w Polsce, czego bez jej wstawiennictwa i wojsk nigdy by nie osiągnął, i tyle. Na pamiątkę pozostał mu liścik od ukochanej, w którym Katarzyna pisała, że zrobi go królem polsko -litewskim, ale dodała „Regularna korespondencja [między nami] byłaby poddana tysiącom niedogodności, a ja mam dwadzieścia tysięcy przezorności do przestrzegania i nie mam czasu na pisanie słodkich bilecików szkodliwych”. Bardzo grzeczna odprawa. Ale wtedy była już kochanką Grigorija Orłowa, więc jej dalsze słowa „są na świecie sytuacje bardzo dziwaczne” wydają się całkiem zrozumiałe. Wielu autorów poświęciło wiele stron jej seksualnemu rozpasaniu. To jednak przesada. Katarzyna miała około 11-12 oficjalnych kochanków, choć w brukowych źródłach padają różne liczby dochodzące nawet do kilkudziesięciu osób, nie licząc przygodnych kontaktów. Podejrzewano ją także o uleganie różnym zboczeniem. Liczba 12 to nie tak dużo w porównaniu  choćby z Wilhelminą Żagańską lub innymi paniami swojego czasu [….]. Większość z nich (z wyjątkiem Sałtykowa, Poniatowskiego i Orłowa, może jeszcze Potiomkina) została wybrana w wyniku „uzgodnienia” (swego rodzaju transakcji) przy aktywnym udziale kręgów dworskich. Wybraniec wymagał jeszcze sprawdzenia przez lekarza Katarzyny, czy nie jest chory wenerycznie, a także pod względem erotycznego kunsztu i rolę tę wykonywała jedna z dam dworu, prawdopodobnie hrabina Bruce. Chyba nie była to Katarzyna Daszkowa de domo Woroncowa, bliska przyjaciółka carowej, która po powrocie z zagranicznych wojaży, podczas których poznała wybitne osobistości francuskiego Oświecenia, została prezesem Cesarskiej Akademii Sztuk i Nauk oraz Cesarskiej Akademii Literatury. Odważna decyzja, jak na owe czasy. Szkoda, że to nie ona, bo prezes Akademii Nauk, sprawdzający przydatność seksualną kochanków byłby przebojem wszechczasów. Czas „pełnienia służby” przy monarchini był różny, po wygaśnięciu uczuć następowało oficjalne rozstanie, a były już kochanek był sowicie wynagradzany. Kwoty, które otrzymywał, w większości przewyższały 100 tys. rubli, dochodził majątek ziemski wraz z „duszami chłopskimi” oraz kosztowności i pamiątki. Chyba żaden z kochanków nie był zawiedziony.

W pierwszej turze wyborów parlamentarnych kandydaci skrajnie prawicowego Zjednoczenia Narodowego (Rassemblement national) prowadzili w 297 okręgach wyborczych z 577, na jakie podzielona jest Francja. Większość komentatorów zasadnie wyrażała obawę: Czy radykalna prawica będzie miała większość absolutną, czy tylko względną? Wyniki drugiej rundy głosowania musiały być zimnym tuszem dla Marine Le Pen: Rassemblement national i jego sojusznikom udało się ostatecznie wprowadzić do Zgromadzenia Narodowego 143 deputowanych, podczas gdy lewica (Nowy Front Ludowy oraz niezrzeszeni) zdobyła 193 miejsca, a proprezydencka koalicja Razem (Ensemble) – 168.

Jakkolwiek Rassemblement national nie utworzy rządu, to jego porażka nie powinna uspokajać. Na skrajną prawicę zagłosowało ponad 10 mln Francuzów, a jej frakcja będzie najliczniejsza w parlamencie (126 mandatów), co oznacza prawie podwojenie dotychczasowego stanu posiadania.

Nie ma powodów do zadowolenia także prezydent Emmanuel Macron, który rozpisał wybory przedterminowe, aby zastopować marsz skrajnej prawicy po władzę. Koalicja proprezydencka, która i w poprzednim parlamencie nie miała większości, utraciła 78 miejsc.

Lewica, która będzie miała najwięcej deputowanych, oczekuje, że to jej przedstawicielowi Macron powierzy sformowanie rządu. Prezydent oświadczył już, że nie widzi możliwości współpracy ze skrajnie lewicową La France insoumise. Niedawna historia pokazuje zresztą, że krajem może rządzić gabinet nie posiadający większości.

Sytuacja jest o tyle chaotyczna, że zarówno lewica jak też koalicja proprezydencka są wewnętrznie bardzo zróżnicowane i w rzeczywistości w parlamencie zasiądą przedstawiciele kilkunastu partii. Otwiera się pole do partyjnych manewrów, różnych kompromisów i – do utworzenia koalicji centrolewicowej, lecz bez radykalnej Francji Nieujarzmionej (La France insoumise)

Skład nowego Zgromadzenia Narodowego Francji, Partie – od skrajnej lewicy do skrajnej prawicy, z liczbą mandatów

1. La France insoumise (skrajna lewica, antyglobalistyczna, ekosocjalistyczna) 75
2. Partia Ekologiczna – Zieloni (alterglobalistyczna) 33
3. Partia Socjalistyczna (umiarkowana lewica, proeuropejska) 65
4. Francuska Partia Komunistyczna (lewica, proeuropejska) 9
5. Inne ugrupowania lewicowe 11
6. Odrodzenie – (proprezydencka, centrowa, liberalna, proeuropejska) 99
7. Ruch Demokratyczny (proprezydencka, centrowa, socjalliberalna) 33
8. Horizons (proprezydencka, prawicowa, liberalna) 26
9. Inne partie centrystyczne 5
10. Republikanie i Unia Demokratów i Niezależnych (centroprawica) 68
11. Republikanie stowarzyszeni z Rassemblement national (prawicowa) 17
12. Rassemblement national (skrajnie prawicowa) 126
13. Inne ugrupowania radykalnie prawicowe 10

Serce ma swoje racje, których rozum nie zna
Blase Pascal
Żyć, znaczy zwalczać w sercu i w głowie demony
Henryk Ibsen

 

W europejskiej tradycji kulturalnej utrwaliła się tendencja do wzajemnego przeciwstawiania uczuć i rozumu, utożsamianych popularnie z władzami serca i mózgu.

Poglądy o odmienności racji rozumu i racji podyktowanych przez uczucia wielokrotnie były wyrażane w filozofii, literaturze, są także charakterystyczne dla potocznego sposobu myślenia. Osoba postrzegana jako kierująca się przede wszystkim rozumem, utożsamianym często z rozsądkiem, bywa niejednokrotnie uważana za kogoś wyrachowanego, poddającego wszelkie decyzje kalkulacji, kogoś chłodnego uczuciowo. Z kolei stwierdzenie, że ktoś idzie za głosem serca, zdaje się tworzyć obraz osoby bezinteresownej, niepomnej na wskazania rozsądku, kierującej się tylko uczuciem, często wręcz „ślepym”.

Walka przeciwieństw

Kto wie, gdzie szukać praźródeł takiego toku myślenia, zgodnie z którym poszczególne elementy całości nie współdziałają, nie uzupełniają się wzajemnie, lecz walczą i ścierają się ze sobą? Zapewne wiele poglądów na przestrzeni dziejów złożyło się na to usilne rozdwajanie i przeciwstawianie sobie procesów, które przecież zachodzą w jednej całości, jaką stanowi osoba doznająca, czująca, myśląca.

Tendencje do widzenia świata jako składającego się ze zjawisk krańcowo przeciwstawnych widoczne są w myśli europejskiej od bardzo dawna, bo już w pierwszym okresie tworzenia się filozofii greckiej na przełomie wieków VII i VI p.n.e. Na wybrzeżach Azji Mniejszej, w Jonii (wówczas kolonii greckiej), żyli i tworzyli myśliciele nazywani potem w historii filozofii jońskimi filozofami przyrody. Znamienne w ich spostrzeżeniach i rozmyślaniach na temat świata, a w nim przyrody martwej i ożywionej, jest to, że wszystko postrzegali jako wzajemne oddziaływanie na siebie zjawisk antagonistycznych, krańcowo przeciwstawnych sobie, które – ich zdaniem – wyłaniały się już od pierwszych chwil powstawania naszego świata. Te zupełnie odmienne od siebie zjawiska są źródłem powstawania nowych, kolejnych. Jednak nie poprzez syntezę i współdziałanie, a poprzez walkę i wzajemne zniszczenie następują w przyrodzie transformacje. Jak tłumaczył to Anaksymander (ok. 609, 610 r. – ok. 547, 546 r.) „jedno drugiemu płaci karą i pokutą za niesprawiedliwość w porządku czasu” – takie słowa zawiera dzieło filozoficzne pt. O przyrodzie, które jest mu przypisywane.

Kiedy z upływem czasu następni filozofowie greccy rozszerzyli swoje zainteresowania o człowieka, to do wyjaśniania jego natury użyli tej samej zasady sprzeczności cech i walki przeciwieństw. Na dodatek przeciwieństwa te ujmowano w sposób wartościujący. Nie jako wprawdzie odmienne, lecz równoprawne i wzajemnie uzupełniające się, lecz jako gorsze i lepsze, cenniejsze.

Do przeciwieństw należały rozum i uczucia. Zgodnie z zasadą postrzegania świata jako walki przeciwieństw, uważano, że rozum jest najwyższą wartością, natomiast uczucia i odczucia są jego przeciwieństwem i nie są wiele warte, nie można wierzyć im i na nich polegać, ani w ogóle serio brać ich pod uwagę. Poglądy takie głosiło wielu starogreckich filozofów. Heraklit uważał rozum za naczelną siłę rządzącą, Demokryt nie pozwalał poddawać się uczuciom. A także Sokrates (uważany za twórcę etyki) uważający dobra moralne za najważniejsze wartości człowieka, nawet on był przekonany, że do postępowania etycznego prowadzi droga rozumu i wiedzy o tym, co jest dobre, a nie poddawanie się uczuciom. Kultura grecka, stając się tworzywem dla kultur wielu krajów europejskich, przekazywała przez całe stulecia właśnie ten pierwiastek intelektualnego podejścia do życia, ukształtowany przez filozofów greckich.

* * *

Wątek przeciwstawiania sfery „uczuciowo-wrażeniowej” rozumowaniu odnajdujemy u wielu późniejszych filozofów. Patrząc nawet wyrywkowo (ze względu na ograniczone ramy tego artykułu), dostrzeżemy go u pisarzy odrodzenia. Szczególne zainteresowanie filozofów tego okresu człowiekiem, podziw dla istoty ludzkiej, sprawiły, że renesans zyskał nazwę „epoki humanizmu”. Otóż humaniści tego okresu swój zachwyt człowiekiem argumentowali właśnie intelektualnymi możliwościami człowieka. To ludzki rozum, to zdolności umysłu sprawiają, że człowiek zdobywa wiedzę, tworzy dzieła sztuki i techniki.

„Cóż powiemy o subtelnym i przenikliwym umyśle człowieka będącego istotą tak piękną i kształtną?! Jest on czymś tak potężnym, że wszystko, co powstało na świecie (…) po stworzeniu świata wydaje się być przez nas wynalezione, uczynione i wykończone dzięki niezwykłej, twórczej potędze umysłu ludzkiego. Nasze, to znaczy ludzkie, są te wszystkie dzieła, które widzimy, wszystkie domy, wszystkie osiedla i miasta, wszystkie budowle (…) Nasze są sztuki, nasze nauki, nasza jest mądrość” tak napisał Gianozzo Manetti, filozof włoskiego renesansu, w książce zatytułowanej O godności i wspaniałości dzieł ludzkich.

Tu warto przypomnieć, że starogrecka gloryfikacja rozumu ludzkiego miała wielowiekową przerwę w okresie chrześcijańskiego średniowiecza. Dlatego też renesansowy zachwyt ludzkim umysłem, dostrzeganie możliwości i wartości człowieka stanowiły rewolucję po setkach lat panowania doktryny wpajanej ludziom, zgodnie z którą człowiek jest istotą marną, lichą, głupią. Odrodzenie przywróciło człowiekowi godność, wartość i rozum. Miało jednak swoje drugie oblicze, na swój sposób – niebezpieczne. Głosiło bowiem pogląd, zgodnie z którym człowiek – jako jedyny w przyrodzie wyróżniony rozumem – został wywyższony i zarazem przeciwstawiony całej jej reszcie, rozumu pozbawionej. Zgodnie z takim widzeniem świata, zwierzęta (nie wspominając o roślinach) są nie tylko tępe, ale i bez czucia, posiadają jedynie najdziksze instynkty. Dlatego ich wartość jest liczona przydatnością dla człowieka. Mało tego, wspaniałość rozumu ludzkiego mierzona jest m.in. umiejętnością wykorzystania przyrody do swoich celów. Tommasso Campanella w swej książce z 1620 roku O wrażliwości rzeczy i o magii, przekonując o przewadze intelektualnej człowieka nad resztą istot, podaje fakt, że: „człowiek zwycięża je [zwierzęta], ubiera się w ich skóry, odżywia ich mięsem, ujeżdża je (…), a ich prac używa jako własnych przy oraniu i przewożeniu (…). Zabija i spożywa ogromne wieloryby (…). Zwierzęta oswaja i rozkazuje im, wykorzystuje dla siebie stada zwierząt i rośliny”.

Niestety, renesans (niezależnie od niewątpliwych osiągnięć) wraz ze zmianą poglądu na samego człowieka – jak już wspomniałam – kreślił wizerunek człowieka, który (stojąc w opozycji do religijno-średniowiecznego obrazu człowieka jako istoty grzesznej i niewiele wartej) umacniał władczy stosunek do całej reszty przyrody, do innych istot żyjących na naszej planecie. Nie zapominajmy też o Niccolo Machiavellim, który uczył tego, jak przy pomocy bezwzględnie stosowanych racji utylitarystycznie pojmowanego rozumu podporządkować sobie również ludzi.

Spójrzmy jeszcze na wieki XVII i XVIII, stanowiące w nauce i filozofii epoki racjonalizmu, chociaż rozmaicie pojmowanego. Dla Kartezjusza miarą poznania jest rozum i to, co zostaje uznane za słuszne na jego podstawie. Wszystko inne, czyli wszelkie odczucia, doznania i wrażenia są nic niewarte, nie są nawet wstępem do procesów rozumowych. Całą złożoność przeżyć psychicznych uczony sprowadzał do sześciu prostych afektów: miłość, nienawiść, radość, smutek, podziw i pożądanie – nad którymi wszak powinno się całkowicie panować i utrzymywać je w granicach użyteczności. A ponieważ myślenie i świadomość były dla Kartezjusza atrybutami duszy, dlatego też zwierzęta jako duszy nieposiadające – zgodnie z poglądem wtórującym poglądom Kościoła, uznał za maszyny. Według tych założeń bity pies wyje nie dlatego, że odczuwa ból, ale dlatego, że włącza się tylko taki, a nie inny sygnał tej maszyny (sic!).

Ciekawostka: XVIII-wieczny przedstawiciel francuskiego oświecenia Julien Offrey de La Mettrie w swoisty sposób zrehabilitował zwierzęta i zrównał je w swych poglądach z człowiekiem: uznał po prostu, że człowiek to też maszyna. Gwoli ścisłości, towarzyszył temu jednak pogląd, że każda materia organiczna, a zatem zarówno ludzie, jak i zwierzęta mają odczucia psychiczne. I to jednak zmienia postać rzeczy!

Oczywiście, w dziejach myśli europejskiej były obecne nurty stawiające wyżej rozumu intuicje, objawienia, uczucia i przeczucia. Spośród nich romantyzm miał chyba najszerszą recepcję i popularność. Słynne są słowa Adama Mickiewicza z ballady Romantyczność: „Czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko. Jednakże romantyczne stawianie serca na pierwszym miejscu, a wraz z nim płomiennych, dalekich od wszelkich podpowiedzi rozumu uczuć (mogących nawet doprowadzić do śmierci) zabarwiło tak pojmowaną uczuciowość aurą szaleństwa, a nawet grozy, dając tym samym argumenty zwolennikom jednak nieco chłodniejszego analizowania decyzji i zachowań.

Harmonia współdziałania

Podczas gdy w filozofii europejskiej zarówno przyroda, jak i osobowość człowieka postrzegane były przeważnie jako pełne walczących ze sobą i wzajemnie ścierających się elementów przeciwstawnych, w filozofiach wschodnich zjawiska odmienne istnieją właśnie po to, aby wzajemnie się uzupełniać, współdziałać ze sobą. Nie zwycięstwo jednych nad drugimi jest ważne, ale równowaga i wzajemne przeplatanie się (nawet przenikanie) zapewnia harmonijne istnienie i rozwój. Także człowiek jest fizycznie i psychicznie zdrowy wówczas, gdy poszczególne pierwiastki życia współdziałają na rzecz złożonej całości, jaką stanowi. Sam pozostaje w zgodnym powiązaniu z szeroko pojętym otoczeniem, z innymi istotami, z naturą, z kosmosem, a więc z całością, której jest też częścią.

Tak opisuje to filozofia buddyjska. Zaś w filozofii chińskiej nawet tak odmienne elementy, jak yin i yang – jako rodzaje energii, obecne także w organizmie człowieka – nie zwalczają się wzajemnie, lecz uzupełniają i współdziałają. Żadna nie jest mniej lub bardziej wartościowa od drugiej. Ta harmonia, wzajemne współdziałanie są też przecież obecne we wschodnich założeniach medycznych, holistycznie ujmujących razem nie tylko ciało i uczucia istoty żywej, ale także jej powiązania z bliskim i dalszym otoczeniem, także z kosmosem.

Yin i Yang to też są siły. Pierwotne i przeciwne sobie, ale też – jak u greckich myślicieli – są źródłem powstania wszystkiego, co istnieje: kosmosu, świata, nawet tych żywiołów, które Grecy wymieniali: ogień, woda, ziemia, powietrze. One także są źródłem wszystkich przemian na świecie. Ale te dwie, jakże odmienne i przeciwstawne siły, nie tylko nie wykluczają się nawzajem, nie walczą ze sobą na śmierć, nie niszczą się wzajemnie po to, by jedno mogło żyć dopiero po zniszczeniu drugiego. Przeciwnie, podtrzymują się i wchłaniają wzajemnie do tego stopnia, że żadna z nich nigdy nie jest całkowicie tylko sobą. W każdej chwili każda zawiera pierwiastek swego przeciwieństwa. Są też całkowicie współzależne, wpływają na siebie i przekształcają siebie nawzajem. Nic nie jest nigdy skończone i do końca określone, tak jak dzień i noc, bez walki przechodzą stopniowo jedno w drugie.

Yang symbolizowana przez biel i światło słoneczne – wiąże się z radością, aktywnością i z tzw. duszą Hun, czyli rozumnością. Yin – symbolizowana przez czerń i księżyc – to zachmurzenie i smutek. To także tzw. dusza Po, niemyśląca pasja stanowiąca siłę napędową życia. Wymienia się też wiele innych cech yin i yang, przez które raczej próbuje się je przybliżyć naszemu pojmowaniu, nigdy nie jest to do końca jednoznaczne, skostniałe w swej formie.

Te dwa czynniki, istniejące zarówno w przyrodzie, jak i w osobowości ludzkiej, muszą pozostać w równowadze po to, aby całość dobrze funkcjonowała. Tak, jak dzień stopniowo przechodzi w noc, ciemność zawiera trochę światła, a radość trochę smutku – tak trzeba pozwolić, by fala uczucia przepływała przez proces rozumowania, zaś „niemyśląca pasja namiętności” dostała nagle dawkę rozumu.

Trzy instancje i spryt kota

Kazimierz Dąbrowski, polski psycholog i filozof (1902–1980) bardzo dobitnie ukazywał niebezpieczeństwo wynikłe ze stawiania na pierwszym miejscu sprawności intelektualnych w oderwaniu od sfery emocjonalnej. Stawianie na piedestale intelektu idzie w parze z kompletnym niedostrzeganiem zjawiska niedorozwoju uczuć – jak to określał. Problemy te znajdują się zdaniem Dąbrowskiego prawie całkowicie na marginesie życia społecznego i zagadnień humanistycznych. Do tego stopnia nie istnieją one w świadomości społecznej, że: „O niesprawności uczuciowej nawet trudno mówić. A jednak niedorozwój uczuciowy jest nie mniej ważny, a może nawet ważniejszy, niż upośledzenie umysłowe. Właśnie temu rodzajowi upośledzenia «zawdzięczamy» wielkie klęski społeczne, zbrodnie ludobójstwa, akty gwałtu, przestępstwa kryminalne itp. Ten rodzaj niedorozwoju jest przeciwieństwem rozwoju uczuciowego, tzn. zjawiska, któremu zawdzięczamy największe sukcesy dobra, heroizmu, subtelności, prawdy wewnętrznej itp.(….) W przeważającej liczbie przypadków czynnikami decydującymi w opanowaniu świata i prowadzeniu społeczeństw są elementy niedorozwoju uczuciowego, a zatem działanie na ich usługach dobrej lub średniej inteligencji. Nie ulega wątpliwości, że ludzie sprytni, efektowni i efektywni, ludzie dynamiczni i bez skrupułów, ludzie umiejący się urządzić odgrywają dominującą rolę w życiu codziennym. Obok nich działają ludzie wybitnie kulturalni, artyści, ludzie o wysokim poziomie intelektualnym, którzy jednak najczęściej nie mają zasadniczego wpływu na losy świata, a w każdym bądź razie – nie mają go w epoce, w której żyją i działają. Zazwyczaj – choć nie zawsze – dzieje im się gorzej pod względem materialnym, pod względem «urządzenia się», aniżeli tym wszystkim, którzy przejawiają mniejsze lub większe upośledzenie uczuciowe i przerost umiejętności przystosowania się, konformizmu, oportunizmu, przerost sprytu i «operatywności» na niskim poziomie. Prężność jednych i subtelność drugich, spryt pierwszych, a zbyt złożona inteligencja drugich, brak wahania się w podejmowaniu decyzji przez pierwszych, a stałe wahanie się drugich, zbyt mało hamulców u pierwszych, a zbyt dużo u drugich, zawężony zakres działania u pierwszych, a najczęściej bardzo szeroki u drugich; wszystko to są elementy, które oddają często ster życia społecznego w ręce pierwszych. Rezultatem takiego układu czynników jest zwykle bezwzględność, egoizm, krzywdzenie i poniżanie jednostek i całych grup i to najbardziej wartościowych, co w zasadniczy sposób hamuje rozwój ludzkości” – napisał Dąbrowski (podkreślenie MBJ)[1].

Małe szanse, aby to uległo zmianie. Dąbrowski z wielkim ubolewaniem podkreśla, że powszechnym zjawiskiem jest fakt, iż w procesie wychowania zarówno nauczyciele, jak i rodzice zwracają wielką uwagę na wykrywanie u dzieci i młodzieży upośledzeń psychoruchowych, sensualnych czy intelektualnych, a dużo mniej (a niekiedy wcale) na upośledzenie uczuć, na brak empatii, wrażliwości itp.

Sokrates twierdził, że cnoty – a rozumiał przez to zalety moralne – można się nauczyć, bo jest ona związana z wiedzą. Proces ten nie jest z pewnością tak prosty, jak to sobie przedstawiał parę tysięcy lat temu. Dziś wiemy więcej na temat potencjału rozwojowego człowieka i wielopoziomowości jego rozwoju. A raczej jego możliwości, które mogą zostać wykorzystane, lecz mogą i nie zostać… A wiemy to w bardzo dużej mierze dzięki Dąbrowskiemu i jego badaniom nad rozwojem psychicznym człowieka oraz jego nowatorskim, niedostatecznie opracowanym dotąd przez psychologów i pedagogów próbom poznania procesu rozwoju człowieka.

Wielopoziomowość i zarazem hierarchiczność tego rozwoju zawiera w sobie także wielopoziomowość funkcji psychicznych – od prymitywnych, prostego postrzegania świata i potrzeb, a także prymitywnego zaspokajania żądz aż do coraz wyższego poziomu wrażliwości psychicznej. Czyli wtedy, kiedy rodzi się potrzeba realizacji wartości wyższych (np. twórczych, etycznych), potrzeba empatii, zwracania uwagi na nie tylko własne uczucia, ale także, a niekiedy przede wszystkim, uczucia innych ludzi i w ogóle innych istot. Z tym jednak wiąże się odczuwanie rozterek, wahań, namysłów, podczas gdy na poziomie prymitywnym rozwiązywanie problemów odbywa się prosto, zgodnie z własnym interesem, nie bacząc na ofiary.

Zasady moralne, czyli zarazem uczucia wyższe, które przecież zachowania etyczne warunkują, pojawiają się niestety dopiero na wyższym poziomie dojrzałości.

I jeszcze jedno „niestety”. Jak zauważa Dąbrowski, im wyższy poziom wszechstronnego rozwoju i im głębsza wrażliwość uczuciowa, tym bardziej oddalamy się od tego rodzaju inteligencji, która służy efektywnym, często łatwym, ale bezceremonialnym, prymitywnym, a nawet okrutnym metodom rozwiązania problemów.

Dąbrowski wyraził to ciekawą metaforą: człowiek o wysoko i wszechstronnie rozwiniętej osobowości nie będzie przejawiać sprawności kota ani drapieżnego ptaka. Powyższe „niestety” dotyczy mojej opinii, że często obserwujemy osoby o wysokim poziomie duchowym, szlachetnych celach i ideach, które przegrywają już w samych przedbiegach z osobnikami „walącymi na oślep” w celu realizacji swoich celów.

Te niedobre uproszczenia, dotyczące wartościowania rozumu i uczuć, a także ich wzajemnej relacji, które utrwaliły się w tradycji kulturowej, bardzo poruszały Tadeusza Kotarbińskiego. Poświęcił tym zagadnieniom dużo uwagi. Myślenie i uczuciowość, racje rozumu i racje serca stanowią jego zdaniem dwie jednakowo ważne instancje wytyczające postępowanie ludzkie. Jest oczywiste, że podobnie jak Dąbrowski miał na myśli te tzw. uczucia wyższe, związane z wszelką wrażliwością, w tym twórczą, etyczną empatią itp., lecz przecież reprezentując w filozofii stanowisko realizmu praktycznego zdawał sobie sprawę, że nie sama uczuciowość jako taka jest cenna. Nie brakuje wszak uczuć prymitywnych, wrogich, nienawiści, zawiści, pragnienia zemsty, niszczenia, krzywdzenia …i – jak to sam określał – „wszelkiego złośliwego robactwa hodowanego w sercu”.

I choć w inny sposób niż Dąbrowski, lecz przecież wyrażał Kotarbiński myśli podobne – dobre serca, wrażliwość, empatia, zdolność do odczuwania świata i jego bólu oraz do altruizmu cechują ludzi o głębokim stopniu rozwoju funkcji psychicznych.

Bez tego równomiernego rozwoju pod względem intelektualnym i uczuciowym, bez ich równowagi, bez wzajemnego uzupełniania się, a także korygowania się nawzajem i wspomagania w podejmowaniu decyzji dochodzi nie tylko do zachowań skrajnych, niebezpiecznych, ale także do działań nieskutecznych. Jako twórca „etyki niezależnej” (jak sam ją nazwał) odwoływał się niewątpliwie do uczuć, do „dobrych serc porządnych ludzi”, ale zarazem podkreślał, że nawet bardzo dobre i czułe serce bez dozy racjonalnego myślenia uczyni człowieka bezradnym w obliczu trudnej sytuacji. Słowem, nawet najszlachetniejsze zamiary bez umiejętności ich realizacji pozostaną na zawsze tylko w sferze marzeń. Jest to niezwykle cenne spostrzeżenie Kotarbińskiego – choć wydaje się tak niepozorne. Bo, tak jak pisał Dąbrowski, osoby wrażliwe, dobre, o czułych i wielkich sercach są niejednokrotnie zbyt delikatne, by zdobyć się na radykalne nieraz posunięcia. Zbyt mało sprawne w walce o to, by pomóc komuś, czemuś, kogoś uratować, przeciwstawić się skutecznie złu czy niesprawiedliwości. Wrażliwość to tym samym pobudliwość psychiczna, niepokój, smutek, lęk, napięcia psychiczne, często paraliżujące możność działania. Dlatego głęboka zdolność wielopoziomowego odczuwania nie idzie najczęściej w parze ze sprawnościami i różnymi formami zaradności na praktycznym poziomie życia.

Kotarbiński uczy, że rozum jest bardzo potrzebny, aby zrealizować wartości serca. Niekoniecznie nawet ten wielki intelekt, ale zwykły rozum praktyczny, a niekiedy może nawet forma rozumu sprytem zwana.

I jeśliby ci wszyscy dobrzy i wrażliwi ludzie wzięli te nauki pod uwagę (i zdolni byliby je zastosować), może udałoby się czasem sprawić, aby nie tylko – jak pisze Dąbrowski – ludzie sprytni, źli, efektowni i efektywni, dysponujący sprawnością kota i drapieżnego ptaka mogli brać ster spraw w swoje ręce.

Przypomnę w tym miejscu argumenty Kotarbińskiego na rzecz roli rozumu wykorzystywanego do szlachetnych celów. Otóż czułe i dobre serce ogarnięte odruchem współczucia nakazuje udzielić komuś pomocy, a rozum zakreśla realne granice tej pomocy i wskazuje skuteczne sposoby postępowania. Na nic porywy serca, jeśli kończą się one jedynie biernym współczuciem, rozpaczą, niemocą, niespełnieniem. Dlatego etyka Kotarbińskiego odwołuje się wprawdzie do serca, ale silnie wspartego racjonalnymi podstawami. Ucząc wykorzystania każdej szansy realnego spełnienia nie tylko czynów etycznie wartościowych, ale także wielu innych pragnień.

Jak wiadomo, Kotarbiński opracował także zasady prakseologii, zwanej inaczej metodologią ogólną. Zawiera ona wskazania odnośnie do skutecznego działania prowadzącego wprost do postawionego celu – a więc także „cały świat chwytów i forteli”, jak sam to określał. A także wybiegów pozwalających wyprowadzić w pole ewentualnych przeciwników i oponentów, tak aby jak najkrótszą i najprostszą drogą przeprowadzić swoje zamierzenia. W założeniu prakseologia jest czystym racjonalizmem, w jej ramach beznamiętnie formułuje się i ocenia walory techniczne proponowanych metod, bez emocjonalnego zaangażowania.

Jednakże sam Kotarbiński przyznaje, że niektóre wskazania prakseologiczne budzą niepokój serca, niepokój etyczny. Toteż – będąc zarówno prakseologiem, jak i etykiem – dążył do odnalezienia takiej drogi pomiędzy tymi naukami, która pozwoliłaby na łączne ich stosowanie. Racjonalizm w podejmowaniu i realizowaniu działań jest konieczny, ale nie bezwzględny, lecz liczący się z uczuciami cudzymi i także z własnymi. Łamanie własnego serca też bywa brzemienne w skutki. Oczywiście, zdawał sobie sprawę z tego, że bywa to trudne. Lecz w wielu przypadkach jest możliwe znalezienie złotego środka między skrajnościami. Jakże często się o tym zapomina. Tymczasem, jeśli dopuścić do głosu obie „instancje”, składające się na pełnowartościową osobowość człowieka, życie będzie lepsze, bogatsze, a w każdym razie na pewno znośniejsze. W tym sensie wskazania prakseologii mogą być również przydatne dla realizacji celów, które cechują ów wyższy poziom rozwoju osoby – jak to określał Dąbrowski. Jest w tej prakseologii, w tym zbiorze zasad skutecznego działania, wyczuwalna sugestia, aby mogły one trafić nie tylko do tych „efektywnych, dynamicznych i bez skrupułów” – o których pisał Dąbrowski. Oni zresztą, na ogół, tę drogę na skróty mają we krwi. Elementy osobowości człowieka, tak niejednoznacznie, wręcz mgliście oznakowane symbolami serca i rozumu są dla Kotarbińskiego czymś absolutnie nierozłącznym. Są to „instancje”, które wytyczają postępowanie ludzkie, a brak ich równowagi prowadzi prędzej czy później do katastrofy.

Tak napisał filozof w wierszu pt. Trzy instancje.

Instancje panowały trzy: pięść, mózg, i serce,

Serce się wycofało będąc w poniewierce,

Gdy zaś pięść z mózgiem same pozostały w parze,

Oto skutek: mózg rządzi tak, jak mu pięść rozkaże.

W filozofii Kotarbińskiego pojawia się istnienie czegoś znacznie większego, niż tylko potrzeba wzajemnej równowagi uczuć i rozumu. W utartym rozumieniu równowaga jest pojęciem wskazującym na odrębność cech, które powinny być w równej ilości. Ale nie o taką równowagę tu chodzi: w tej sprawie kierujemy się uczuciem, ale w tamtej trzeba pokierować się rozumem.

Wychowany na innych filozofiach niż wschodnich (chyba?) Kotarbiński prowadzi jednak swoją myśl w duchu Yin i Yang, chociaż wyraża ją na własny sposób. Dla niego rozum i uczucia to elementy, których równowaga polega na wzajemnym przenikaniu się i przeplataniu, uzupełnianiu i współdziałaniu. Żaden nie jest sam w sobie bardziej wartościowy od drugiego. Nie po to istnieją, aby zwalczać się wzajemnie i ażeby trzeba było zawsze wybierać, czy w tym przypadku pokierujemy się sercem, a w tamtym tylko rozumem. Dobrze byłoby, gdyby przez rozum przepływała czasem fala uczucia, a uczucie mogło wesprzeć się myśleniem. W przeciwnym razie dzieje się to, o czym pisał i przed czym przestrzegał Kazimierz Dąbrowski.

Czy można takie braki nadrobić tylko wyuczoną i nawet udokumentowaną dyplomem wiedzą? Do zastanowienia się nad tym skłania m.in. wiersz Kotarbińskiego zatytułowany Głupiec wykształcony.

Rutynę opanował tak, że dostał dyplom,

Imponuje pewnością, patrz, zmierza ku cyplom,

Choć oceny wypacza, choć wierzy w androny…

Któż to zacz? Arcyszkodnik: głupiec wykształcony.

* * *

Patrząc z perspektywy wieków na dzieje kultury, można zastanawiać się, dlaczego tak wiele uwagi poświęcano roli uczuć i roli rozumu, a także próbom ustalenia, czym lepiej kierować się w życiu. I chyba nie tylko z potrzeby czysto teoretycznych rozważań. Bo przecież cały ten konglomerat wszelkiego rodzaju uczuć i kombinacji myślowych – od inteligencji i rozumu po rozsądek (a nawet spryt) i od miłości po nienawiść – tworzą osobowości ludzkie, wytyczają losy świata ludzkiego i pozostałego. Ścierają się racje, myśli i uczucia, jedne zwalczają drugie, trzecie i czwarte. Współpracują, żeby przewyższyć, a nawet unicestwić, te piąte i dalsze.

Rozwiązania wszystkich spraw dokonywanych przez ludzi znajdują swój wspólny mianownik w pomieszaniu różnych, umykających wszelkim definicjom emocji, kalkulacji i kombinacji. A jednak symbolem mądrości stał się w kulturze legendarny król Salomon, który słynął z tego, że jak nikt inny potrafił rozstrzygać trudne problemy. Zarówno skutecznie i praktycznie, jak i etycznie. Umiejętnie splatając wszystkie racje w jedną, spójną całość, a nawet stosując różne kruczki, fortele i wybiegi, lecz – bez podłości i krzywdzenia kogokolwiek. Zatem nawet jeśli reszta ludzkości nie bardzo umie mu dorównać, to jednak uczyniono zeń pewien wzorzec, który – choć niedościgły – jest wyrazem poczucia pewnych wartości, a może i dążenia do pewnych ideałów … choćby niedościgłych.

Dr Małgorzata B. Jakubiak jest absolwentką filologii słowiańskiej oraz filozofii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, długoletnim pracownikiem naukowym Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, w Zakładzie Filozofii Człowieka i Społeczeństwa, autorką wielu prac o twórczości Tadeusza Kotarbińskiego.

[1] K. Dąbrowski, Pasja rozwoju, Polskie Towarzystwo Higieny Psychicznej, Warszawa 1982.

Artykuł ukazał się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.

Redakcja „Res Humana” szykuje się do odbycia dyskusji poświęconej poszukiwaniu optymalnych, z uwzględnieniem zmieniających się postaw społecznych, ale także aktualnego układu sił w polityce, sposobów uregulowania prawa kobiet do decyzji o terminacji ciąży. Kwestia ta od początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia unosiła się nad polskim życiem publicznym, aż po 22 października 2020 roku nabrzmiała i wybuchła. W znaczącym stopniu wpłynęła na powstrzymanie dryfu Rzeczypospolitej w stronę autokracji. Progresywne oczekiwania społeczne rozmijają się jednak z konserwatyzmem elit politycznych. Bez wątpienia ta materia zostanie uregulowana na nowo, ale kiedy i w jaki dokładnie sposób, pozostaje sprawą otwartą.

Uczestnikom planowanej debaty chcemy zaproponować kilka punktów, od której mogłaby się ona rozpocząć.

1. Problem aborcji nie jest problemem światopoglądowym

Rolą państwa demokratycznego – w odróżnieniu od teokratycznego – nie jest przymuszanie jego obywateli do przyjęcia i stosowania w codziennym życiu określonego zestawu norm moralnych i etycznych, w szczególności wypływających z doktryny i dogmatów dominującej religii. Państwo demokratyczne, zbudowane na zasadzie wzajemnego zaufania jego struktur oraz mieszkańców, ma szanować wszelkie mieszczące się w granicach prawa wybory dokonywane przez obywateli oraz stworzyć im komfortowe warunki do życia i funkcjonowania w społeczeństwie zgodnie z dokonanymi wyborami. Państwo powinno traktować aborcję jako procedurę medyczną, a nie dylemat moralny.

Wspólnoty religijne mogą oddziaływać na swoich członków mocą autorytetu; ale nie mogą – za pośrednictwem siły państwa – przymuszać osób pozostających poza nimi do zachowań zgodnych z kanonami wiary.

Karanie przez państwo za pomoc osobie najbliższej w wykonaniu czynności niezakazanej prawem, albo lekarza ratującego zdrowie lub życie pacjentki, jest moralnie nieakceptowalne.

2. Prawa człowieka są przyrodzone, ale ich zakres i sposób ochrony regulują przepisy

Podejście do praw człowieka ulega ewolucji, bo zmieniają się same społeczeństwa. Przechodzą procesy modernizacyjne, generalnie – zgodnie z historyczną logiką – umacniając wolność jednostki i poszanowanie jej godności, dając jej więcej przestrzeni do realizacji potrzeb i zaspokajania aspiracji (choć nierzadko, w wielu miejscach na świecie, nie jest to proces linearny). Nowe prawa wymagają kodyfikacji. W Polsce stało się kwestią sporną, czy właściwe jest poszukiwanie narzędzi innych niż zwykły proces legislacyjny, które prawdopodobnie przyspieszyłyby uznanie prawa do aborcji. Jeśli nie będzie większości parlamentarnej do zliberalizowania przepisów, może lepiej odwołać się do woli większości obywateli w ogólnonarodowym referendum, niż liczyć na bardziej progresywny skład przyszłego Sejmu i Senatu oraz odwagę kolejnego prezydenta? Do przygotowania decyzji w tej sprawie można też użyć nowoczesnych instrumentów demokracji, takich jak panel obywatelski; w ten sposób nowe rozwiązania będą trwalsze i lepiej rozumiane. Przed jeszcze większym dylematem można stanąć, jeśli okaże się, że możliwe jest uzyskanie rozwiązania cząstkowego, poprawiającego sytuację kobiet, ale nierozwiązującego problemu w całości.

3. Czy kompromis jest wartością nadrzędną?

Prawa narzucone lub uchwalone niewielką tylko większością mają mniejsze szanse na zakorzenienie się w życiu społeczeństwa. Szybki wzrost akceptacji dla uznania prawa kobiety do decydowania o jej ciele najprawdopodobniej nie jest przejawem wychylenia się wahadła w jedną stronę: opinia publiczna nie zaakceptuje powrotu do stanu prawnego z 1993/2020 roku. W jakim stopniu należy jednak brać pod uwagę głos tej części społeczeństwa, która godząc się na sens zmian, wyraża pewne obawy dotyczące jej zakresu?

Sztuka negocjacji polega na umiejętności skompensowania ustępstw w innych, niekiedy na pozór niezwiązanych obszarach – np. dostępność do psychologa/psychiatry, usunięcie klauzuli sumienia.

4. Jesteśmy obywatelami i obywatelkami Unii Europejskiej

Na obszarze UE obowiązuje swobodny przepływ osób, towarów i usług, dzięki czemu restrykcyjne prawo antyaborcyjne jest fikcją. Ponadto obywatele RP nie powinni korzystać z gorszych praw, niż te, którymi cieszą się inni Europejczycy. Chociaż kwestia ta nie należy do katalogu kompetencji Unii, kształtuje świadomość prawną wszystkich jej mieszkańców, którzy następnie oddziałują na zmiany legislacji w poszczególnych krajach (Francja właśnie wpisała prawo do aborcji do swojej konstytucji). Ktoś, kto chciałby odwrócić ten proces, na nowo otwierałby drogę do polexitu. Niewykluczone, że zdrowie publiczne stanie się z czasem jednym z obszarów integracji; będzie się z tym wiązać ujednolicenie standardu opieki medycznej.

Ilustracją tekstu jest artystyczna instalacja autorstwa Tomasza HOŁUJA, będąca hołdem wobec wszystkich kobiet spalonych na stosach jako czarownice. Praca składa się z kiczowatych chińskich trójwymiarowych pocztówek, na których centralna postać Jezusa została zastąpiona wizerunkami kobiet z krótkim opisem zdarzenia (kliknij w fotografię, aby powiększyć).

 

Maria Wilczek-Krupa, Żuan Don. Biografia Jeremiego Przybory, Wydawnictwo Znak, Kraków 2023, 638 str.

 

Mija właśnie 20. rocznica śmierci Jeremiego Przybory i może to najwyższy czas, by kompleksowo spojrzeć na tę niezwykłą postać, kojarzoną nieodmiennie z Jerzym Wasowskim i Kabaretem Starszych Panów. Tego zadania podjęła się Maria Wilczek-Krupa, która podała życiorys swojego bohatera na grubo ponad 600 stronach świetnie udokumentowanej biografii, która obejmuje nie tyle wyżej wymienionego Pana B, ale także jego epokę, dzieło i ludzi, których na swej drodze spotkał.

To hufiec najlepszych polskich aktorów, muzyków, scenografów, twórców radiowych i telewizyjnych, złożony z Ireny Kwiatkowskiej, Kaliny Jędrusik, Barbary Kafftówny, Wiesławów Michnikowskiego i Gołasa, Edwarda Dziewoński, Mieczysława Czechowicza, Jerzego Wasowskiego, Jerzego Derfla, Xymeny Zaniewskiej czy Alicji Wirth… długo by wymieniać. Autorce biografii należy się przy tym dozgonna wdzięczność plemienia przyborian (jak to pięknie ujął Michał Rusinek) za to, że z detaliczną rzetelnością narysowała „Przyborę i jego czasy”, rozwiązując zagadki i tajemnice, którymi ta niezwykła postać była otoczona.

Choć pan Jeremi sam opisał swoje dzieje w pamiętnych Memuarach, które swego czasu były wielkim wydarzeniem literackim, to jednak nie pokazał wszystkich splotów okoliczności, w których przyszło mu tworzyć, kochać i żyć. Wilczek-Krupa to czyni, ale nie ulega modnemu dziś prezentyzmowi, a stara się wyjść naprzeciw czasom, które opisuje, co trzeba podkreślić i docenić. Szczególnie opisując Przyborę w pierwszej połowie lat 50. na antenie Polskiego Radia, jego ówczesne wybory ideowe i dokonania antenowe. A przy tym subtelnie i z wielkim wyczuciem autorka żegluje pośród różnych raf, które ten życiorys miał, czyniąc z tej biografii dzieło prawie skończone. Tam, gdzie to konieczne szuka drugiego dna wyborów Jeremiego Przybory, rozwiązuje zagadki jego bujnego życia zawodowego, towarzyskiego i uczuciowego, bardziej rozumiejąc swojego bohatera, niż go tłumacząc czy usprawiedliwiając. Maria Wilczek-Krupa rysuje prawdziwy obraz przyjaźni i zadurzeń Pana Jeremiego, przy okazji pysznie portretując Warszawę przełomu I i II połowy XX wieku. Zajęło jej to okrągłe 5 lat benedyktyńskiej pracy i doskonale to widać w książce, jak i jej przypisach, których drobiazgowe śledzenie pokazuje nie tylko ogrom zaangażowania, ale podkreślaną tu rzetelność warsztatu.

Książka może uchodzić niemal za encyklopedię, choć zapewne aż takich ambicji autorka nie przejawiała. Ale śmiało można to dzieło tak zakwalifikować – ja przynajmniej zrobiłem to na własny użytek. Co ważne, są też utwory pana Jeremiego, które czytane dziś mają jeszcze większy wdzięk i ukazują mistrzostwo, niż kiedy powstawały, co należy szczególnie dedykować Ministerstwu Edukacji Narodowej, debatującemu nad podstawą programową.

Geniusz Jeremiego Przybory, jako lirycysty i mistrza czarnego humoru, jest niekwestionowany, a mapa jego zaangażowań zawodowych obejmuje zarówno Polskie Radio, jak i Telewizję, niemal od zarania ich dziejów. Co warto podkreślić, oznaczało to wniesienie na fale eteru i na wizję pereł doskonale skrojonej rozrywki, która dla wielu pokoleń Polaków była, jest i będzie wzorem klasy, elegancji, liryzmu i humoru. Tym bardziej zaskakują cytowane przez Wilczek-Krupę recenzje z ówczesnej prasy, dąsające się na Kabaret Starszych Panów i jego kontynuacje, czy na film Upał, który wówczas miał się okazać klęską, a obecnie trafił do kanonu polskiej kinematografii. No cóż, w przypadku Przybory nawet rzecz nie do końca udana to, okazuje się po latach, niedościgłe wyżyny…

Inną cechą tej biografii jest rozwijanie wątków osobistych, a nawet intymnych – i tu wkraczamy w sfery, które sam pan Jeremi wolał taktownie pomijać. Czy to dobrze, że Maria Wilczek-Krupa aż tak mocno weszła w sprawy rodzinne czy uczuciowo-intymne? Na jej obronę na pewno warto przytoczyć zgodę żyjących, aby żadnych wątków skomplikowanych relacji rodzinno-osobistych nie pomijać i to też jest pierwszorzędna zaleta tej grubej książki i świadectwo klasy osób, które ją autoryzowały. Przecież nie wszystko układało się w życiu Jeremiego Przybory tak jak w bajce, a występujące kryzysy nieraz rzutowały np. na przyjaźń p. Jeremiego z p. Jerzym, która przecież trwała do grobowej deski. To udało się przedstawić na tyle zgodnie z prawdą i istniejącymi świadectwami, iż prawdopodobnie definitywnie załatwia niewątpliwy deficyt dotychczasowych biografii. Takich wątków jest zresztą więcej – choćby sprawa uczucia do Agnieszki Osieckiej czy katalog innych damskich podbojów i fascynacji Przybory.

Mamy tu przykład naprawdę świetnej biografistyki, której należą się laury od Czytelników, bo przecież życie i twórczość Przybory są opisane dość dobrze, no i żyją świadkowie wydarzeń oraz naprawdę wytrawni znawcy jego dzieła. Wilczek-Krupa daje im obficie głos, dopytując w naszym imieniu o szczegóły. To wszystko znajdziemy w tej niezwykle cennej biografii, świetnie opisującej etapy życia Jeremiego Przybory, z wątkiem wojennym włącznie. A trzeba wiedzieć, że podczas Powstania Warszawskiego pan Jeremi był głosem Polskiego Radia, nadającego na cały świat z walczącej Warszawy. Można by mu za to zapewne wystawić okazały pomnik, ale czy pan Jeremi by to ścierpiał? Był co prawda bohaterem, ale pełnym goryczy, szczególnie w ocenie zburzenia Warszawy i wybicia jej mieszkańców.

Przybora, zamiast pomnika, uzyskał coś znacznie cenniejszego – silne i rozrastające się plemię przyborian, swoich wiernych wyznawców, do których zaliczała się np. Wisława Szymborska, jak i tę biografię, zupełnie pozbawioną brązu, a przez to prawdziwą i wiarygodną. A dla mnie osobiście miarą wielkości pana Jeremiego jest wejście jego słów do codziennej polszczyzny (takich jak „tanie dranie”, „by żądz moc móc wzmóc”, „addio pomidory”) oraz stworzenie najpiękniejszego hymnu normalnej, lepszej Polski:

Dobranoc, dobranoc, mężczyzno

zbiegany za groszem jak mrówka,

dobranoc, niech sny ci się przyśnią

porosłe drzewami w złotówkach.

 

Złotówki, jak liście na wietrze,

czeredą unoszą się całą,

garściami pakujesz je w kieszeń,

a resztę taczkami w Pekao.

Aż prosisz, by rząd ulżył tobie

i w portfel zapuścił ci dren.

Dobranoc, dobranoc, mój chłopie,

już czas na sen.

 

Dobranoc, dobranoc, niewiasto,

skłoń główkę na miękką poduszkę,

dobranoc, nad wieś i nad miasto,

jak rączym rumakiem wzleć łóżkiem.

Niech rycerz cię na nim porywa,

co piękny i dobry jest wielce,

co zrobił zakupy, pozmywał

i dzieciom dopomógł zmóc lekcje.

A teraz tak objął cię ciasno

jak amant ekranów i scen.

Dobranoc, dobranoc, niewiasto,

już czas na sen.

 

Dobranoc, dobranoc, ojczyzno,

już księżyc na czarnej lśni tacy,

dobranoc i niech ci się przyśnią

pogodni, zamożni Polacy.

 

Że luźnym zdążają tramwajem,

wytworną konfekcją okryci,

i darzą uśmiechem się wzajem,

i wszyscy do czysta wymyci,

i wszyscy uczciwi od rana,

od morza po góry aż, hen.

Dobranoc, ojczyzno kochana,

już czas na sen.

 

 

Recenzja ukazała się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.

Dokładnie miesiąc temu rozpoczęły się wybory do Parlamentu Europejskiego. Cztery dni później było już wiadomo, że Unia Europejska przesunęła się politycznie jeszcze dalej na prawo. Wcale nie dlatego, że tego właśnie oczekują obywatele państw UE, a raczej dlatego, że po lewej stronie i w centrum nie widzą żadnej ciekawej i adekwatnej oferty. W tej sytuacji najgorszą rzeczą, jaką mogą zrobić partie centroprawicowe, jest flirtowanie z radykalną prawicą i włączenie jej radykalnych postulatów do swojej agendy (właściwie to się w wielu kwestiach już stało). Dotyczy to zwłaszcza Europejskiej Partii Ludowej. Socjaliści i Demokraci, Odnowić Europę oraz Zieloni powinni w tej sytuacji – rozumiejąc, że w dużej mierze przyczyniły się do wzrostu skrajnej prawicy – zrobić wszystko, by wesprzeć Europejską Partię Ludową w tej kwestii. I wyciągnąć lekcję z 2019 r.

To już truizm wśród badaczy integracji europejskiej, że wybory do Parlamentu Europejskiego są plebiscytem dla rządzących nimi partii. Tak było i tym razem, choć wybory z 6-9 czerwca 2024 r. były szczególne. Po raz pierwszy w historii bowiem pojawiło się realne zagrożenie, że skrajnie prawicowe, antyeuropejskie ugrupowania przejmą władzę w tej jednej z najważniejszych europejskich instytucji (dla przypomnienia, akceptującej skład Komisji Europejskiej, współdecydującej w większości aktów prawnych, współuchwalającej budżet). Na szczęście tak się nie stało. Kiedy zobaczyłam oficjalne wyniki wyborów, mimo dość dramatycznej sytuacji partii Emmanuela Macrona we Francji czy zbyt wysokiego wyniku Alternatywy dla Niemiec, odetchnęłam z ulgą.

Jednak tego samego dnia w „The Guardian” ukazał się artykuł Timothy’ego Gartona Asha, w którym autor przestrzega przed uznawaniem, że nic wielkiego się nie stało. Stało się. Radykalna populistyczna prawica wszędzie w Europie wzrosła w siłę i jest to bardzo niebezpieczne dla Unii z coraz większym trudem odpierającej wywołane rosyjską agresją na Ukrainę zagrożenia, a także z zapartym tchem (i gasnącą nadzieją) oczekującej wyników wyborów w Stanach Zjednoczonych. Swoją drogą, zarówno to, w jakim położeniu znalazła się Unia Europejska w kontekście geopolitycznym, jak i to, że przyszłość Unii zależy w tak dużej mierze od długości uścisku dłoni Xi Jinpinga i Vladimira Putina czy od mimiki twarzy Joe Bidena podczas debaty z Donaldem Trumpem, świadczy o tym, że Unia przegapiła moment na zbudowanie odporności na tego typu kryzysy. Nie znaczy to jednak, że nie ma ona szansy na zarządzenie już istniejącym kryzysem (w czym jest akurat dosyć dobra, co wynika choćby z badań Eurobarometru, który każdorazowo po kryzysie w UE wskazuje na szybko rosnące zaufanie obywateli do instytucji UE – zawsze wyższe niż do rządów krajowych).

Co zatem powinna zrobić Unia? Na dobry początek natychmiast skręcić w lewo zarówno politycznie, jak i taktycznie. Pierwszym krokiem ku temu powinno być zbudowanie szerokiej centrolewicowej koalicji w Parlamencie Europejskim, a także utworzenie kordonu sanitarnego wokół ugrupowań radykalnie prawicowych w Europarlamencie. To ostatnie oznacza choćby całkowitą lojalność Europejskiej Partii Ludowej, Socjalistów i Demokratów, Odnowić Europę oraz Zielonych we wsparciu Ursuli von der Leyen i jej propozycji składu Komisji Europejskiej. Gdyby kandydatka na szefową KE musiała szukać poparcia na przykład u Giorgii Meloni, byłby to niewątpliwie bardzo zły prognostyk, jeśli chodzi o możliwość zwalczenia prawicowego populizmu w UE. Warto przypomnieć, że EPP, S&D, RN oraz Greens mają łącznie większość wystarczającą do poparcia wszystkich najistotniejszych propozycji KE, włącznie z budżetowymi (na pewno ponad 450 miejsc w PE). Co ważne, w wielu kwestiach udało się rzutem na taśmę w poprzedniej kadencji uchwalić najważniejsze akty prawne, nie pozwalające na radykalne zmiany polityczno-prawne w wykonaniu populistycznej prawicy (by wspomnieć tylko pakt migracyjny, akt dotyczący usług cyfrowych czy kilka innych założeń dotyczących kwestii klimatycznych.

Są trzy powody, dla których to bardzo ważne, by nie pozwolić ugrupowaniom populistycznie prawicowym uzyskać realny wpływ na decyzje w ramach tej instytucji.

Po pierwsze, społeczeństwa europejskie nie mają tak prawicowych oczekiwań, jak mogłoby się wydawać na podstawie wyników skrajnej prawicy w Europie – po prostu oferta, jaką dostają od niej jest znacznie ciekawsza i w większym stopniu odnosi się do rzeczywistych lęków i potrzeb społeczeństwa. Przykładowo niemiecka AfD nie ma żadnej propozycji rozwiązania problemu starzejącego się społeczeństwa, problemów mieszkaniowych młodych ludzi czy konieczności energetycznej transformacji – wskazuje jedynie winnych: imigrantów i Unię Europejską. Tymczasem lewica od lat nie ma nic ciekawego do zaproponowania w kwestii mieszkalnictwa, także krytykuje część unijnych rozwiązań klimatycznych nie proponując programów łagodzenia skutków transformacji dla najbiedniejszych i klasy średniej, dba o duży niemiecki biznes, ewentualnie dyskutuje o czterodniowym tygodniu pracy – raczej egzotycznym dla młodych, słabo opłacanych chłopców ze wschodnich landów.

Co więcej, jeśli popatrzy się na główne osie podziałów politycznych, na których rośnie w siłę radykalna prawica, najważniejszą z nich jest oś: metropolie-prowincja (ten drugi termin jest tu używany absolutnie bez żadnego pejoratywnego nacechowania). Jeśli popatrzymy na wyniki wyborów do PE w Polsce, niemal 50% głosów zebrały ugrupowania populistycznie prawicowe, mające bardziej lub mniej konkretną ofertę dla wykluczonych z oferty dopasowanej głównie do mieszkańców dużych miast (choćby osławione wycofanie silników diesla, krytykowane przez Konfederację, przeraża młodych mieszkańców wsi i miasteczek, do których nie dojeżdżają autobusy czy kolej). Społeczeństwa europejskie oczekują sprawiedliwej polityki mieszkaniowej (nie nakierowanej na banki czy deweloperów lub bogatych landlordów, ale na tani wynajem czy niskoczynszowe mieszkania) od Portugalii po Estonię i od Szwecji po Włochy i trudno oczekiwać, by z oferty – z jednej strony – elitarnej i nie mającej pomysłu na rozwiązanie problemów klasy średniej i młodych lewicy czy też kojarzonych z europejskimi „fanaberiami” klimatycznymi zielonych, a – z drugiej strony – populistycznej prawicy, która oferuje radykalną zmianę w „elitach” europejskich poprzez zastąpienie wyalienowanej i wspierającej imigrantów bardziej niż własnych obywateli biurokracji „prawdziwymi” politykami, wybiera tę drugą. W pewnym sensie populistyczna prawica jest silna słabością niemających na siebie pomysłu socjalistów i zielonych. Czas, by ci ostatni znaleźli w końcu sposób na wypracowanie i zakomunikowanie swoich propozycji rozwiązania problemów Europy prowincjonalnej, wykluczonej i młodej.

Po drugie, historia uczy nas, że nie ma „niewinnej i dobrze rokującej” radykalnej populistycznej prawicy. Dotyczy to także Meloni, choć niejednokrotnie słyszałam od przedstawicieli konserwatywnych polityków niemieckich, francuskich czy nawet polskich, że „to już nie ta dawna radykalna i prorosyjska Meloni”. Ci sami politycy tolerowali jednak przez długie lata Orbana w EPP, zastanawiając się teraz, jak to się dzieje, że współtworzy on nową faszystowską frakcję w PE. W latach 30-tych XX w. Hitler nie miał nigdy większości, w którymś momencie jednak ktoś w większościowej elicie po prostu nie docenił tego, jak był groźny.

Po trzecie wreszcie, przed Unią Europejską stoją ogromne wyzwania w zakresie bezpieczeństwa, zapewne także konieczność zbudowania armii i choćby szczątkowej niezależności od możliwych kaprysów Trumpa. To zaś wymaga determinacji i sprawczości. Niewątpliwie będzie jej wymagało także rozszerzenie UE, z którym może wiązać się konieczność reformy instytucjonalnej niewątpliwie nie będącej emanacją postulatów europejskiej skrajnej prawicy (reforma miałaby jeszcze wzmocnić instytucje UE, tymczasem radykalna prawica chce wzmocnienia państw). Tymczasem już w 5 państwach UE (a za chwilę być może kolejnych 5) mogą rządzić lub współrządzić prawicowi populiści. To oznacza, że w Radzie Europejskiej i Radzie Unii Europejskiej będą przedstawiciele, którzy będą mieli możliwość torpedowania wielu inicjatyw – zwłaszcza tych wymagających jednomyślności. Dotyczy to także Wieloletnich Ram Finansowych na okres od 2028 r., które będą negocjowane już od połowy przyszłego roku.

Jeśli nie chcemy całkowitego cofnięcia się procesów integracji europejskiej, partie europejskiego mainstreamu muszą oddzielić kordonem sanitarnym prawicowych populistów. Jeśli uda się to Francuzom w drugiej turze (7 lipca) wyborów parlamentarnych, uda się i największym partiom europejskim. Ogromna odpowiedzialność spoczywa tu w szczególności na Europejskiej Partii Ludowej, do której należą polskie Koalicja Obywatelska i PSL. Widać po działaniach Donalda Tuska, którego rządy nie zakończyły pushbacków na granicy z Białorusią i który postuluje ograniczenia w Europejskim Zielonym Ładzie, że może nie być łatwo. Zresztą, odpowiedź socjalistów i zielonych powinna być tym bardziej elastyczna i nakierowana na współpracę. Europę czekają wyzwania, od których nie da się już odwrócić głowy: dokończenie procesów dławienia inflacji, wzrost gospodarczy bez tanich paliw kopalnych, dokończenie transformacji klimatycznej, zwiększenie odporności cyfrowej, efektywne odpieranie konkurencji Chin, asertywna współpraca lub uniezależnienie się od USA w kwestiach bezpieczeństwa…

I wszystko to musi być znacznie lepiej komunikowane. Nie może być tak, że w debacie o problemach Europy dominuje narracja, że to kwestia wpuszczanych bez ograniczeń przez UE (sic!) imigrantów, zbyt dużych restrykcji Europejskiego Zielonego Ładu czy zbyt intensywnego wsparcia niewdzięcznej za pomoc (bo eksportującej tanie i wysokiej jakości zboża) Ukrainy, a mało kto wspomina o odpowiedzialności Rosji.

Unia Europejska przynosi rozwiązania problemów, nie zaś je generuje. Niestety, narracja skrajnej europejskiej prawicy jest skuteczniejsza. Czas to zmienić. Muszą się tego podjąć także Parlament Europejski oraz nowo zaproponowani liderzy UE. Dla Ursuli von der Leyen, wywodzącej się ze środowiska EPP to druga kadencja, więc może sobie pozwolić na stanie się prawdziwą liderką UE, a nie tą, która przyczyni się do jej rozpadu (niech brexit będzie tu przestrogą!). UE jest jak nigdy polityczna i jak nigdy potrzebuje silnych i odpowiedzialnych liderów. Z mainstreamu, nie ze skrajnej populistycznej prawicy.

Tekst ukazuje się wyłącznie w wersji elektronicznej na portalu reshumana.pl

Keir Starmer nie jest drugim Tonym Blairem, ale może nim zostać. Wskazał europejskiej – także polskiej lewicy – drogę do wygrywania wyborów. Teraz stoi przed szansą pokazania, jak dobrze rządzić i utrzymać władzę.

Spektakularna klęska Partii Konserwatywnej jest odłożonym w czasie efektem brexitu. Decyzja Davida Camerona, ówczesnego premiera i szefa torysów, o przeprowadzeniu referendum w 2016 roku była pierwszą pchniętą kostką domina. Następne wywoływały coraz większe katastrofy. Wywracali się kolejni premierzy (Rishi Sunak jest już piątym), problemy się piętrzyły, korzyści obiecywane przez Nigela Farage’a i Dominica Cummingsa – tych, którzy zawrócili Brytyjczykom w głowach – nie następowały, a zaufanie do stojącego za tym wszystkim ugrupowania spadało. Zobaczymy, czy to aby nie początek strukturalnego przewrotu na scenie politycznej Zjednoczonego Królestwa, jakie zdarzają się tam w najlepszym przypadku raz na sto lat (ostatnio, gdy Partia Pracy wypchnęła liberałów z roli jednego z dwóch głównych stronnictw). W aktualnej europejskiej polityce stare wielkie partie coraz częściej zaliczają bolesne upadki. W każdym razie to, że konserwatystów czeka trudny i pewnie długi okres smuty, jest pewne.

W czasie, gdy torysi walczyli sami ze sobą, labourzyści po omacku poszukiwali własnej drogi. Próbowali z młodymi, dobrze zapowiadającymi się braćmi Milibandami, a następnie dokonali ostrego zwrotu na lewo, wybierając na lidera Jeremy’ego Corbyna i wstępując na nieco populistyczną i eurosceptyczną ścieżkę.

Keir Starmer wrócił do blairowskiego kursu poszukiwania poparcia także w centrum – wśród wyborców umiarkowanych i socjalliberalnych. W kampanii nie obiecywał złotych gór i gruszek na wierzbie (to nie aluzja do Leszka Millera, którego wypowiedź z 2001 roku przeszła do historii z opaczną interpretacją, wywracającą jej sens do góry nogami). Był ostrożny i odpowiedzialny. Nawet wobec odwrócenia skutków brexitu zachował umiar. Z pewnością dojdzie teraz do poprawy stosunków Londynu i Brukseli, wiele problemów uda się rozwiązać polubownie i sprawnie; nie ma jednak mowy o powrocie Albionu do Wspólnoty, ani nawet o powtórnym referendum. Przy okazji zauważmy, że duże straty na rzecz Partii Pracy poniosła Szkocka Partia Narodowa. Oddaliła się więc perspektywa oderwania się tej części Królestwa i w ślad za tym instytucjonalizacji jej ciążenia w stronę Unii.

Nawet nienajbardziej wnikliwym obserwatorom naszych własnych spraw, meandry labourzystowskiej polityki muszą skojarzyć się z najświeższą historią polskiej lewicy. Ta Nowa i ta „stara” powinny z brytyjskich doświadczeń wyciągnąć wnioski. Sens uprawiania polityki jest wtedy, gdy ma się realny wpływ na bieg zdarzeń. To zaś zapewnia zaufanie wielkich grup społecznych, nie tylko środowisk najbardziej zmarginalizowanych, politycznie upośledzonych. Inaczej jest się tylko „sygnalistą”. To chwalebne, lecz mało skuteczne.

No, i nasza lewica wciąż nie znalazła swojego Starmera. Co gorsza, wcale go nie szuka.

Procedowana właśnie przy Wiejskiej nowelizacja ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych ma dość długą brodę: miała wprowadzić do polskiego porządku prawnego dwie ważne dyrektywy europejskie z 2019 roku: dotyczące transmisji online oraz obowiązywania prawa autorskiego i praw pokrewnych na jednolitym rynku cyfrowym. Termin implementacji obydwu upłynął dokładnie 7 czerwca 2021 roku i rząd koalicji demokratycznej chyłkiem postanowił nadrobić zaległości — w ramach tzw. przyspieszenia legislacyjnego. Udało się to tylko częściowo, mianowicie w Sejmie pewnie przyklepano przepisy w odniesieniu do tantiem dla filmowców z coraz powszechniejszego streamingu, natomiast wydawcy prasy czekają jeszcze na rozwiązania, które by ich w pełni satysfakcjonowały.

Chodzi z grubsza o to, że wielkie platformy internetowe korzystają z treści wytworzonych w redakcjach, nie płacąc za nie ani złotówki. Wie to każdy użytkownik najbardziej popularnych komunikatorów czy przeglądarek internetowych — chciał nie chciał, na ekran komputera czy smartfonu wbija się przegląd prasy, czy przegląd wydarzeń, tyle że często obarczony nieprzyjemnymi (choć widocznymi jedynie dla fachowców) wadami. Takimi np. jak niepodanie źródła czy autora reprodukowanej treści, bądź nieopłacanie należności na rzecz wydawcy czy dziennikarza za taką treść, której wytworzenie przecież nie dokonało się samoistnie. Za tym kawałkiem tekstu stoją konkretni ludzie jako autorzy i wydawcy, którzy formalnie są właścicielami tej treści i którzy nie udostępniają jej za darmo, ale odpłatnie (np. jako gazetę w kiosku). Czy to w formie papierowej, czy portali elektronicznych, a także elektronicznych wydań prasy.

Uchwalona w Sejmie nowelizacja w tym zakresie uczyniła do tej pory jedynie wąski wyłom, nakazując stronom tej transakcji dogadanie się — tyle że na warunkach rynkowych. Innymi słowy, duża platforma globalna ma dogadać się z małym krajowym wydawcą, co szef Agory Bartosz Hojka obrazowo w Radiu TOK.FM porównał do negocjacji prosiaczka z rzeźnikiem.

Faktem co prawda jest, że z Brukseli słychać coraz bardziej natarczywe tykanie taksometru, który nabija Polsce stracony czas i po cichu sumuje ewentualne kary finansowe, które się z tego tytułu należą. Ale akurat argumenty wydawców są tu rzeczowe — trzeba uzupełnić prawo europejskie o proces mediacji pod auspicjami UOKiK, aby strony dogadały się w określonym reżimie czasowym; a jak nie, to żeby ów wysoki Urząd na wniosek tej czy tamtej strony „ustalił warunki i wynagrodzenie”. Byłoby na to parę dobrych miesięcy.

Poprawkę zgłosili posłowie Lewicy, którzy w tej sprawie zostali w Sejmie, przy negatywnej opinii rządu, niestety przegłosowani. Rząd ustami wiceministra kultury Andrzeja Wyrobca tłumaczył, że chce teraz uchwalić ustawę ściśle implementującą obie wspomniane dyrektywy, a temat powróci już 10 września, na inaugurację ocuconego z hibernacji Forum Prawa Autorskiego, które ma dokonać przeglądu spraw niecierpiących zwłoki. Wydawcy podnieśli się na to z oburzenia, że jeszcze jest Senat i dobrze byłoby powrócić do tego pomysłu. Całkiem zresztą sensownego, bo nie mamy w Polsce kultury mediacji, lubimy godzić się siekierą, a tu byłby jakiś praktyczny wyłom, choć poniekąd międzynarodowy. Złośliwi mówią na Wiejskiej, że szkopuł tkwi w tym, iż UOKiK chyba jednak bardziej woli karać, niż organizować mediacje, bo co to by było, jakby np. producenci ogórków zwrócili się do Urzędu o mediacje z wielkimi sieciami handlowymi?

Poprawka leży jednak na stole, jest całkiem dobrze napisana i umotywowana oraz podoba się w Senacie, np. wicemarszałkowi Rafałowi Grupińskiemu z PO, który zapowiedział poważną dyskusję w tej sprawie. Może i wicepremier Krzysztof Gawkowski będzie miał tu swoje do powiedzenia. Bawi on aktualnie w USA na spotkaniach i rozmowach z wielkimi platformami cyfrowymi. Posiedzenie senackiej komisji kultury zwołane jest na wtorek w przyszłym tygodniu, i wiele zależy tu od stanowiska demokratycznego rządu.

A tak dla przypomnienia: sprawę relacji wydawców z platformami widowiskowo zawalił poprzedni rząd Zjednoczonej Prawicy, który długo zwlekał z nowelizacją. Premier Morawiecki raz projekt wsadzał do planu prac legislacyjnych rządu, by go zeń po cichu wycofywać; raz publikował projekt na łamach strony Rządowego Centrum Legislacji, by więzić go tam niemiłosiernie przez długie miesiące i lata. Po drodze były przeróżne etapy konsultacji i uzgodnień, nie zawsze transparentne, a już na pewno niezrozumiałe dla przeciętnego obywatela. Jak to, że premier po rozmowach z Amerykanami ogłosił przełom… i nowe inwestycje amerykańskich platform w Polsce, czy to, że platformy streamingowe będą u nas produkować więcej filmów. Mówiło się nawet na Wiejskiej, że rząd przy pomocy tej ustawy negocjuje dla nas u Amerykanów nowoczesne uzbrojenie itp. itd. Czyli że w sumie bardzo w swej materii skomplikowana ustawa, przeznaczona dla wąskiego grona zainteresowanych, wbrew sobie stała się nawet przedmiotem wielkiej polityki międzynarodowej…

Wszyscy wydawcy, duzi i mali, opowiadając się w swym proteście jednym głosem za wprowadzeniem mediacji pod auspicjami UOKiK, chcą jedynie otrzymać gwarancję, że nakazane prawem europejskim negocjacje o godziwych warunkach współpracy, będą toczyć się konstruktywnie, bez wygibasów i uników. Jeśli Senat się do tego przychyli, a jest na to wielka szansa, to ogólna norma unijna zostanie wypełniona dodatkową treścią — by nie powiedzieć procedurą. I o to w tym wszystkim mniej więcej chodzi: żeby usiąść do negocjacji jak równy z równym, i dogadać się na obopólnie korzystnych warunkach.

 

 

W wyborach europejskich 6-9 czerwca 2024 roku proprezydencki blok Besoin d’Europe zebrał niespełna 14,6 procent głosów i zdobył 13 miejsc z 81, jakie przypadają Francji w PE. Skrajna prawica otrzymała 35 mandatów, z czego 30 – Rassemblement national (Zjednoczenie Narodowe). Dziesięć procent głosów i 9 mandatów trafiło do skrajnie lewicowego ugrupowania La France insoumise.

„Kiedy 50 procent Francuzów głosuje na skrajności, nie można im powiedzieć „Będziemy działać tak, jakby nic się nie stało”. Trzeba słuchać ludzi. Chcę rządu, który będzie w stanie odpowiedzieć na ich gniew” – oświadczył po wyborach do PE Macron i rozwiązał Zgromadzenie Narodowe (parlament krajowy), w którym jego zwolennicy posiadali względną większość.

Większość komentatorów uznała rozwiązanie parlamentu za ruch pokerowy, niezwykle niebezpieczny dla prezydenta, ponieważ w razie porażki otwierał skrajnej prawicy drogę do władzy. Pierwsza tura wyborów wydaje się potwierdzać te obawy. Już w pierwszej turze wyborów Rassemblement national zdobyło 39 mandatów i zwyciężyło w 258 okręgach [we Francji parlament jest wybierany w 577 jednomandatowych okręgach]. Perspektywa zdobycia przez skrajną prawicę większości absolutnej 289 mandatów nie jest wcale odległa, zwłaszcza jeśli poprą ją Republikanie, z których część już przylgnęła do obozu Mariny Le Pen.

Jeśli jednak przyjrzeć się faktom, Macron nie miał dobrego wyjścia i musiał zdecydować się na przyspieszenie. Piętrzyły się nierozwiązane problemy socjalne i gospodarcze. Pogłębiała się  niepewność międzynarodowa. Popierające prezydenta ugrupowanie utraciło w poprzednich wyborach do parlamentu krajowego większość absolutną, tracąc – w porównaniu z 2019 r. – 106 miejsc. Rosły za to siły skrajne – prawicowe Rassemblement national (o 81 miejsc więcej) i lewicowe wokół La France insoumise (o 74 więcej). Gra na czas, zwlekanie do terminowych wyborów parlamentarnych i prezydenckich niechybnie zakończyłaby się w 2027 r. podwójnym zwycięstwem skrajnej prawicy.

Rozpisując przedterminowe wybory, Macron liczy na odbudowę „frontu republikańskiego” – wszyscy przeciwko ekstremistom z prawa. Co się dzieje, ponieważ powstał nieformalny sojusz lewicy i sił proprezydenckich: w 210 okręgach kandydaci z tych obozów ustąpili sobie miejsca.

Jeśli nawet Rassemblement national wspólnie z Republikanami zdobędzie większość i uformuje rząd z 28-letnim Jordanem Bardellą na czele, to Macron może oczekiwać, że lider partii zdąży skompromitować się przez trzy lata rządów, bądź skonfliktuje się z faktyczną przywódczynią Rassemblement national Marine Le Pen. Co zastopuje pani Le Pen drogę do prezydentury. Ponadto, co wskazuje przykład z Włoch, skrajna prawica u władzy ma szansę złagodnieć, zracjonalizować i nauczyć się sztuki rządzenia.

Niezależnie od tego, jaki będzie finalny wynik wyborów i jaki rząd powstanie we Francji, będzie to słaby rząd. Emmanuel Macron może mieć nadzieję, że w półprezydenckim systemie politycznym Francji wzmocni się wówczas jego pozycja. A dotychczasowe rezultaty głosowania przypomniały nam, że we Francji, obok tradycji Wolności, Równości i Braterstwa, jest także tradycja rządu Vichy z jego ideologią i praktyką.

27 czerwca 2024 roku, podobnie jak 51 milionów widzów w różnych zakątkach świata, obejrzałam zorganizowaną przez CNN debatę między walczącym o reelekcję prezydentem Joe Biden a byłym prezydentem Donaldem Trumpem.

Debata była chyba jednym z najsłabszych punktów w politycznej karierze  Joe Bidena. Zwłaszcza że jego oponent nie miał wiele do powiedzenia poza ustawicznym przedstawianiem własnej wersji faktów i rzeczywistości oraz powtarzaniem zapewnień, że zapanuje nad porządkiem świata, a wojnę w Ukrainie zakończy, zanim zasiądzie w Białym Domu.

Czemu zatem cały świat – z własnym obozem politycznym Bidena włącznie – zastygł z pytaniem na ustach: „Czy Joe Biden powinien zrezygnować z ubiegania się o reelekcję i kto mógłby go zastąpić?”.

Sprawa potencjalnej rezygnacji Joe Bidena jest dużo bardziej skomplikowana, niż może się wydawać. Oto tylko kilka aspektów tej skomplikowanej łamigłówki.

Presumptive Nominee. Obecnie dla Demokratów to Joe Biden, a dla Republikanów Donald Trump są presumptive nominees, domniemanymi kandydatami. W systemie wyborczym USA za domniemanego kandydata uważa się kandydata danej partii od momentu, gdy jego ostatni poważny rywal odpadł lub gdy domniemany kandydat matematycznie zapewnia sobie poparcie większości delegatów nominowanych na konwencję – zależnie od tego, co nastąpi wcześniej.

Wszystko wskazuje na to, że Joe Biden jest domniemanym kandydatem Demokratów. Zatem, jeśli podjąłby decyzję wycofania się z kampanii po zakończeniu wszystkich prawyborów lub nawet podczas końcowego zjazdu partii, to ponad 3 900 delegatów, którzy muszą być wybrani do 22 czerwca, nie mieliby innego wyboru niż wybór nowego kandydata w trakcie zjazdu.

Delegaci. W ramach obowiązujących przepisów i zasad procesu przedwyborczego wybrani delegaci zobowiązali się do głosowania na Joe Bidena. Jeśliby więc Biden wycofał się, to wybór nowego kandydata wymagałby ze strony zwolenników prezydenta masowej zmiany decyzji co do poparcia jego kandydatury. Wycofanie się urzędującego prezydenta z wyścigu oznaczałoby jednocześnie, że to właśnie w dużej mierze zwolennicy Bidena byliby odpowiedzialni za wybór jego następcy. Kim zaś mógłby być kolejny kandydat, wcale nie jest oczywiste.

Nie ma pewności, że musiałaby to być Kamala Harris, a nie – przykładowo – gubernator Kalifornii Gawin Newsom.

Najciemniej jest pod latarnią. Jestem jednak przekonana, że gdyby tzw. staffersi – czyli ludzie odpowiedzialni za kampanię Bidena – skupili się bardziej na analizie silnych i słabych stron swego kandydata i właściwie wykorzystali jego atuty, to debata wyglądałaby zupełnie inaczej.

Najlepiej wyjaśnił to sam Joe Biden następnego dnia na wiecu w Północnej Karolinie, mówiąc: „Wiem, że nie jestem młodym człowiekiem. Nie kroczę tak jak kiedyś. Nie mówię tak składnie, jak kiedyś. Nie debatuję tak umiejętnie, jak kiedyś. Ale, wiem jedno – wiem, jak odróżnić prawdę od kłamstwa. Wiem, jak odróżnić dobro od zła. Wiem, jak wykonywać pracę prezydenta USA. Wiem, jak działać skutecznie i wiem to, co jest najważniejsze w amerykańskim DNA, że kiedy powalono Cię na deski, to masz wstać i walczyć dalej”.

Doradcy Joe Bidena popełnili błąd, skłaniając urzędującego prezydenta do udawania dziarskiego młodzika, zamiast wyeksponować jego olbrzymią wiedzę i kulturę osobistą. Mam nadzieję, że uświadomienie tej pomyłki pozwoli na szybkie skorygowanie dalszego kursu kampanii wyborczej.

Znamy już imienne wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego, które okazały się klęską dla części koalicji rządowej. To nie było spodziewane, aczkolwiek pewne sygnały spadku poparcia dla Polski 2050 czy Lewicy nabrzmiewały – dziś zaś biją okrutnie po oczach. Zwycięska PO ustami swojego lidera nie chce z tego robić dziś jakiegoś specjalnego użytku, ale tego typu deklaracje premiera nie mają w polityce większego znaczenia. Prędzej czy później będzie to w jakiejś formie miało miejsce i odbije się czkawką po stronie demokratycznej – a okazji niestety będzie sporo.

Wynik wyborów europejskich wzmacnia Donalda Tuska w koalicji rządowej, choć do Brukseli odpływa mu sporo dobrych, zaprawionych w bojach kadr, a ich sejmowi następcy będą musieli dopiero otrzaskać się w zabiegach o utrzymanie rządzenia. PO dorobiła się zresztą  przez te wszystkie lata swoich europejskich kadr; np. pos. Łukacijewskiej, pos. Kopacz, pos. Halickiego, pos. Lewandowskiego. Pytanie, jak sobie poradzi nowy szczep polityków europejskich, z Borysem Budką i Dariuszem Jońskim na czele? Podobnie PiS, tu można wymienić np. europosła Kosmę Złotowskiego, premier Beatę Szydło czy nieodgadnioną, acz niezwykle na prawicy popularną, pos. Wiśniewską. Europejskie dokonania tej ostatniej są jakoś bliżej nieznane, może prócz szczerego szerokiego uśmiechu, który sygnalizuje optymizm i ogólne zadowolenie. I słusznie, bo PiS swoje w tych wyborach zebrało, może być pewne wysokiego poparcia własnego elektoratu, więc powodów do zadowolenia jest całkiem sporo. Choć wielu obserwatorów nie może odżałować klęski Ryszarda Czarneckiego, to życie polityczne nie znosi przecież próżni. Ten europoseł przechodzi tym samym do historii, ale w to miejsce Prawo i Sprawiedliwość wnosi do Brukseli coś znacznie bardziej cennego: panów Kamińskiego, Wąsika i Obajtka. Świętą trójcę, która będzie ogniskować uwagę mediów przez wiele miesięcy – ale raczej swoimi dokonaniami krajowymi.

Pytaniem całkiem poważnym natomiast jest, jak bardzo zmieni się formuła koalicji rządowej, skoro tempo życia politycznego w drugiej połowie roku będą narzucać prezydenckie wybory ’2025? Jak wiadomo, porozumienie koalicyjne zakładało np. roszady na funkcji marszałka Sejmu po dwóch latach rządzenia. Czy ono w tym aspekcie obowiązuje? Nie można dziś z całą pewnością powiedzieć, że wicemarszałek Włodzimierz Czarzasty może być pewny swego – czyli awansu na pełnego marszałka – skoro lewicowe ugrupowanie chwieje się w posadach, a jego przywództwo jest wprost kwestionowane. Podobnie marszałek Hołownia, rozpędzony już w swej solo kampanii prezydenckiej, który mimo niepoślednich walorów, wprowadził do Brukseli tylko jednego europosła – Michała Koboskę. Dla obydwu proeuropejskich ugrupowań jest to sądny dzień, a nie tak miało być. Mówiło się o wyniku minimum 6 europosłów, nawet z małym plusem. Stanęło ledwie tu i tu na połowie. Jest więc o czym rozmawiać i musi być to solidna rozmowa o wewnętrznej odnowie, odbyta koniecznie przed kampanią prezydencką.

Gdyby spojrzeć jeszcze na dzisiejszą opozycję, to na pierwszy plan wybija się wynik Konfederacji, świetny jak na całokształt antyeuropejskich dokonań tego ugrupowania. Mamy tam co prawda postaci z piekła rodem, godne pogardy i potępienia, ale generalnie lista ich europosłów sprawia wrażenie młodej, świeżej i atrakcyjnej, a sami wybrani ludzie – mający naprawdę coś do powiedzenia. Zapewne jest to z gruntu mylna obserwacja, ale przecież Konfederacja zrobiła bardzo dużo, żeby rozpocząć jakikolwiek dialog ze społeczeństwem; niestety ogólnie rzecz biorąc na „nie” dla Europy. I za to dostała premię, mimo że wysyła do Brukseli w większości ludzi kompletnie zielonych, świeżych nawet w powiatowej polityce, bez doświadczenia i jakiejkolwiek parlamentarnej praktyki. Może z jednym niechlubnym wyjątkiem, ale jest przynajmniej nadzieja, że na tego wampira znajdzie się w Brukseli wreszcie jakiś osikowy kołek.

Mamy więc Sejm osierocony przez ważne postacie ostatnich miesięcy i lat oraz nowe kadry, które będą obejmować opróżnione miejsca. Nie miejmy jednak złudzeń, na wolne fotele przybędą raczej ludzie nie pierwszoplanowi, ich rozruch będzie musiał potrwać miesiące. Ale w samych ugrupowaniach parlamentarnych dokonają się przesunięcia. Może jeszcze nie na miarę wymiany pokoleniowej, ale na pewno naruszające dotychczasowe hierarchie i struktury. Jest to w sumie dobry prognostyk, bo nasze życie polityczne powinno być pełne wigoru i zmian. Zapowiada to także premier, trochę nawet samobiczując się za powolne ich tempo. Przyznając tu rację premierowi, dobrze byłoby wejść w życie polityczne z nowymi pomysłami, skoro stare się wyczerpały, a ich dotychczasowi realizatorzy pakują się do Brukseli i Strasburga.

Wybory do Parlamentu Europejskiego potwierdziły ten obraz polskiej sceny politycznej, który wyłonił się dziewięć miesięcy wcześniej. Koalicja 15 Października uzyskała niewielką przewagę nad obiema formacjami obecnej opozycji – Zjednoczoną Prawicą i Konfederacją. Na trzy listy rządzącej koalicji padło łącznie 50,3 procent głosów, a na dwie listy opozycji – 48,3. Koalicja Obywatelska po raz pierwszy wyprzedziła Prawo i Sprawiedliwość. Zaskakująco dobrze wypadła Konfederacja, a zaskakująco słabo – Trzecia Droga. Oczywiste jest, że gdyby Koalicja 15 Października poszła do wyborów na jednej liście, miałaby nad opozycją wyraźniejszą przewagę. Jest to lekcja na przyszłość. Mam nadzieję, że uwzględnią ją politycy Trzeciej Drogi, których upór uniemożliwił powstanie wspólnej listy w tych i poprzednich wyborach.

Słaby wynik lewicy nie jest zaskoczeniem i potwierdza to, co wielu z nas mówi od dawna. Lewica potrzebuje nowych idei i nowego stylu uprawiania polityki. Jej nadzieją jest to, że znacznie lepiej wypadła wśród najmłodszych wyborców niż w całym elektoracie.

Polskie wybory korzystnie kontrastują z tym, co stało się we Francji i w niektórych innych państwach zachodniej Europy, gdzie wybory pokazały rosnącą siłę skrajnej, antyeuropejskiej prawicy. To wyzwanie dla Polski, której rola w Unii Europejskiej będzie tym większa, im silniejszy będzie obóz polskiej demokracji. Warto patrzeć z optymizmem w przyszłość Polski w zjednoczonej Europie.

W wyborach do Parlamentu Europejskiego stało się to, co było do przewidzenia („Res Humana” nr 3/2024) – wynik rządzącej koalicji demokratycznej trudno uznać za sukces. Cztery tworzące ją ugrupowania zebrały łącznie 50,27 % głosów, czyli o ponad 3 proc. mniej od rezultatu, jaki otrzymały te partie w październiku 2023 r. w wyborach do parlamentu krajowego (53,71). Koalicja Obywatelska wyprzedziła wprawdzie nieznacznie Prawo i Sprawiedliwość – o niespełna jeden procent i o jeden mandat – lecz jej koalicjanci ponieśli dotkliwą porażkę.

O ile brak sukcesu Nowej Lewicy był właściwie oczekiwany (przyczyny wyborczej stagnacji i marazmu lewicy zasługują na osobną, pogłębioną analizę), to Trzecia Droga poniosła spektakularną porażkę – w ciągu sześciu miesięcy koalicja PSL i Polski 2050 utraciła ponad połowę swoich wyborców. Wynik Trzeciej Drogi jest prawie identyczny z rezultatem samego PSL przed dziesięcioma laty, co można zinterpretować w ten sposób, że Szymon Hołownia ze swoim ugrupowaniem nie wniósł żadnej wartości dodanej.

Donald Tusk ma o tyle powody do triumfowania, że pokazał koalicjantom ich miejsce i ugruntował swoją dominację po demokratycznej stronie sceny politycznej. Jest to wszakże pyrrusowe zwycięstwo. Nie chodzi już nawet o to, że jeśliby na podstawie wyników z 9 czerwca formować koalicję rządową, to KO, Trzecia Droga i Lewica utraciłyby większość w parlamencie. Tusk odniósł zwycięstwo, zawłaszczając populistyczne pole uprawiane wcześniej przez PiS. Tym samym zmarginalizował nie tylko Lewicę i Trzecią Drogę, lecz odsunął na bok także wartości, które konstytuują aksjologiczne fundamenty Unii Europejskiej. W zestawieniu z sukcesem skrajnej prawicy w skali całej Unii (wszystkie ugrupowania radykalnej prawicy będą miały w Parlamencie Europejskiej reprezentację porównywalną liczbowo z największą Europejską Partią Ludową) oznacza to, że Europa przesunęła się mocno na prawo.

Rausz Haralda Jahnera nie jest bynajmniej książką antyalkoholową, a sam autor to znakomity niemiecki pisarz i dziennikarz, posiadający dar swobodnego pisania, a przy tym nieoczywistego kojarzenia faktów i zdarzeń. Dość powiedzieć, że od 2011 roku jest honorowym profesorem dziennikarstwa na Berlin University of the Arts, a polskiemu Czytelnikowi znany jest z innej ważnej książki – Czas wilka. Powojenne losy Niemców”(2021 rok).

Jest to autor podejmujący zagadnienia szerokie, panoramiczne, ale stosujący metodę od ogółu do szczegółu. Mamy więc losy zbiorowości, ale odnajdujemy je często poprzez indywidualne przypadki, opisywane w listach, relacjach, pamiętnikach, literaturze czy w prasie, i to przeróżnego autoramentu (np. magazyn „Die Dame”). A przy tym Rausz jest wyjątkowo rzetelnym obrazem historycznym, z takimi postaciami jak demokratyczni kanclerze Republiki: Ebert, Scheidemann, Stresemann czy Bruning, o marszałku Hindenburgu nie wspominając. Mamy tu więc politykę i obyczajowość potraktowaną z jednolitą sumiennością i powagą.

Książka dysponuje bardzo dobrze rozwiniętym warsztatem naukowym, którego opis jest usystematyzowany według jej rozdziałów i zawsze możemy się doń odwołać. Tak usystematyzowany warsztat pisarski powoduje, że opowieść jest nasycona indywidualnymi losami i przedstawiona tak, jak dziś po prostu uwielbiamy. Trochę plotkarsko i sensacyjnie, trochę historycznie i encyklopedycznie, ale przede wszystkim reportażowo – jakby sam autor był uczestnikiem wydarzeń. To czyni Haralda Jahnera zarówno encyklopedystą, jak i przewodnikiem po epoce. Prawie autorem haseł, jak i żywym opowiadaczem nieraz bardzo pikantnych szczegółów. Począwszy od wojny, która wywołana przez Kaisera pokaleczyła niemieckich mężczyzn (parę milionów ofiar i kalek, dodatkowo zaatakowanych grypą hiszpanką), po wzrastającą w obliczu tej hekatomby rolę kobiet, które weszły na rynek pracy i do życia pełną piersią, przełamując pruskie 3 K (Kirche, Küche, Kindern). Jahner analizuje zjawisko inflacji i zaniku funkcji tezauryzacyjnej papierowego pieniądza, by zaraz zabrać się do opisywania przełomowych koncepcji budownictwa socjalnego, nowoczesnej architektury (płaski dach) i wyposażenia mieszkań (Bauhaus), życia biurowego, transportu, tańca, nowych funkcji miast czy gimnastyki i kultu ciała…

Rausz jest taką właśnie mozaikową książką, niezwykle atrakcyjną w podawaniu szczegółów życia epoki weimarskiej, ale doskonale socjologicznie uogólniającą jej wielkie dokonania. Tym bardziej atrakcyjną i ożywczą w Polsce, gdzie utrwaliło się pokutujące jeszcze w najlepsze endekoidalne postrzeganie Republiki Weimarskiej, jako walczącej z polskością, spiskującej z bolszewikami w Rapallo i nieuchronnie zmierzającej do III Rzeszy. A kto wie, może dla naszych krajowych elit także jakoś zapładniającą cywilizacyjnie, by wyjść z opłotków uwielbianej przez nie Polski katolickiej i zaściankowo-szlacheckiej, jakże kontrastowo różnej od weimarskich Niemiec. Tymczasem Rausz jest na to zaczadzenie znakomitą odtrutką. Pokazuje powojenne (po I wojnie światowej) społeczeństwo niemieckie jako co prawda złamane klęską, rewolucją i kryzysem, ale nowocześnie jak na tamte czasy zorganizowane, podejmujące wysiłki w zakresie demokracji i gospodarki, a przede wszystkim wyzwolone ze sztywnych ram upadłego cesarstwa.

Jahner snuje swoją opowieść polityczną na tle przemian obyczajowych. I to jest bardzo ożywczy tok narracji, pokazujący Niemców tamtej epoki jako zdecydowanych na nowoczesność, przekonanych co do wartości republikańskich i demokratycznych. Niemki i Niemców oddanych różnym formom spędzania wolnego czasu (co było skutkiem wprowadzenia zasady „trzy razy osiem”: osiem godzin snu, osiem pracy i osiem czasu wolnego): od tańca, mody i nowoczesnego fryzjerstwa (fryzura „bob”), po kino, podryw (rozpowszechniony także wśród przedstawicieli własnej płci), wyjazdy na weekend, motoryzację, kolej i transport publiczny. Właściwie mamy u Jahnera detaliczny opis każdego aspektu życia ówczesnych obywateli Republiki: od skrócenia spódnic i sukienek kobiet oraz rezygnacji z gorsetów i ukazania kolan, przez meandry towarzysko-uczuciowego życia biurowego czy zbiorową gimnastykę i kult zdrowego ciała, po alkohol, narkotyki czy okładkową miłość „zakazaną”.

Autor na tym tle widzi Republikę jako pierwsze państwo oficjalnie luzujące zasady obyczajowe. Zarazem jest to frapujący wykład politologiczny, charakteryzujący elity Republiki, ich zamiary i dokonania, które dla wielu polskich sił politycznych byłyby dzisiaj jak znalazł, nie tylko progresywnie lewicowych, bo Republika była pod tym względem doskonale pluralistyczna, choć skończyła się ponurą nocą hitleryzmu. Oczywiście wyznawcy ścisłej analizy politologicznej mogliby przyczepić się do tak zaprezentowanej swobody narracyjnej i naukowej, ale jest to po prostu kwestia wyboru konwencji i akceptacji konkretnej metody. Na mojej półce niemieckiej Rausz sąsiaduje z Państwem stanu wyjątkowego Franciszka Ryszki czy Hitler: studium tyranii Allana Bullocka i krzywdy sobie nie czynią, bo Jahner dostrzega w Republice zaczątki zła, a nawet pokazuje demokratyczne procedury, które Hitlerowi utorowały drogę do wcielania go w życie…

Innymi słowy mamy opowieść wymykającą się konwencjom, lekko zawianą, ale przez to niezwykle barwną, wieloaspektową i sugestywną, dosłownie mogącą przyśnić się nocą (o ile ktoś miewa historyczne sny…). Lektura warta przeczytania, ale niespiesznie w swych 550 stronach; jej sens polega być może na tym, że warto zagłębić się w rozdział i zarazem przypisy, aby odnaleźć tam źródła do dalszych inspiracji i poszukiwań. Sprzyja też temu doskonałe tłumaczenie Moniki Kilis i najwyższej miary robota redaktorska całego zespołu Wydawnictwa Poznańskiego, któremu należą się słowa uznania.

Wydawnictwo Prószyński i S-ka zainicjowało akcję przypomnienia książek znanego amerykańskiego pisarza Johna Steinbecka. W jej ramach ukazał się Dziennik z podróży do Rosji w przekładzie Magdaleny Rychlik. Steinbeck napisał tę książkę bardzo dawno temu, w 1948 roku. Jak pisze jej wydawca: „Tuż po zapadnięciu żelaznej kurtyny, John Steinbeck, wówczas laureat nagrody Pulitzera, oraz znany fotograf wojenny Robert Capa podjęli śmiałą wyprawę do Związku Radzieckiego z zamiarem napisania reportażu dla gazety «New York Herald Tribune». Sławni podróżnicy mieli rzadką okazję odwiedzenia nie tylko Moskwy i Stalingradu, lecz także ukraińskich wsi oraz Gruzji”. Czas był dla tego przedsięwzięcia równie niekorzystny, jak obecnie. Stany Zjednoczone i Związek Radziecki po okresie wojennej kooperacji znalazły się po obu stronach osławionej „żelaznej kurtyny”. Obaj reportażyści postawili sobie za cel prezentację codziennego życia mieszkańców Kraju Rad, bez politycznych wtrętów i ocen. Gdyby decydowali się na takie oceny, z pewnością nie dostaliby zgody na przygotowanie reportażu, a zwłaszcza fotografii. Los zdjęć, których Capa zgromadził mnóstwo, nie był do końca pewny. Ich autor do ostatniego dnia drżał, czy otrzyma zezwolenie na wywiezienie ich za granicę. Ostatecznie zbiór ten prawie w całości został wyekspediowany i w znacznej mierze opublikowany. Dorobek kilkumiesięcznej pracy nie został więc zaprzepaszczony. Gdy książka ukazuje się dziś, tym, co frapuje najbardziej, jest porównanie tamtego opisu ze współczesną wiedzą na temat stosunków panujących w Rosji AD 2024. Dla mnie ta książka ma także aspekt sentymentalny. W latach 1965–1991 odbyłem wiele podróży do i po ZSRR. Miałem więc możliwość zapoznania się z wieloma przejawami specyfiki zachowań społecznych w warunkach mocno odbiegających od europejskiej, a nawet od rodzimej polskiej praktyki. Ogarnia mnie wzruszenie, gdy czytam taki choćby fragment: „[…] system księgowości to olbrzymia machina biurokratyczna. Kelner, który przyjmuje zamówienie, zapisuje je starannie w zeszycie, ale nie idzie z nim od razu do kuchni. Udaje się najpierw do księgowości, gdzie zamówienie jest zapisane po raz kolejny, a do kuchni zostaje przekazany specjalny kwit. W kuchni sporządza się kolejną notatkę wraz z wnioskiem o kolejne produkty. Kiedy transakcja zostaje wreszcie zaakceptowana, kelner dostaje kolejny kwitek z potwierdzeniem, ale to wcale nie znaczy, że może już serwować jedzenie. Idzie z kartką z powrotem do księgowości, która zaznacza w księgach, że zamówione produkty zostały zaakceptowane i wypisuje kolejny kwit dla kelnera, dopiero wtedy tenże idzie z nim do kuchni po odbiór dań i przynosi je do stolika. Po podaniu zamówienia sporządza kolejną notatkę, że złożone, zapisane, zaakceptowane i dostarczone zamówienie zostało wreszcie zrealizowane […]. Księgowanie tego wszystkiego zabiera wiele czasu […]. O wiele więcej niż samo przygotowanie potraw” (s. 32–33). Moje sentymentalne wzruszenie wywołane zostało natychmiastowym przypomnieniem sobie specyficznego sposobu wydawania śniadań w stołówce gostinicy „Mir” (hotelu RWPG). Zamawiający osobnik musiał bowiem udać się najpierw do gabloty, gdzie wystawione były wszystkie produkty śniadaniowe i zapamiętać ich ceny, a następnie udać się do kasy i wymienić te ceny (ceny, a nie nazwy dań!). Kromka chleba kosztowała 1 kopiejkę, gdy chciało się zjeść trzy, należało trzykrotnie wymienić tę cenę. Szkopuł w tym, że niektóre potrawy miały tę samą cenę, na przykład jajecznica kosztowała tyle, co kasza jaglana, której wierzch był ozdobiony wlaną do zagłębienia łyżką oleju rzepakowego (ulubionego tłuszczu mieszkańców Kraju Rad, którego zapach rozchodził się po klatkach schodowych wszystkich domów). Myliłby się jednak ten, kto uważałby ten system za obowiązujący w każdym przypadku. Przy zamawianiu obiadu (w innej zresztą sali) należało zabrać ze sobą ołówek. Nowicjusze biegali z prośbą o wypożyczenie. Tym razem przy kasie (opłacenie posiłku było zawsze czynnością pierwszą) wymieniało się nazwy dań, ale kasa drukowała ceny. Klient musiał teraz wpisać nazwy potraw zwykłym ołówkiem na otrzymanym paragonie, by otrzymać pożądane danie. Ołówek (koniecznie zwykły) był najbardziej poszukiwanym artykułem pierwszej potrzeby. Ale w restauracji dla VIP-ów (od wiceministra w górę) obsługa stosowała system ogólnoeuropejski. Nie wierzycie? Popytajcie stałych bywalców lub osób urzędujących w biurach RWPG w czasach słusznie minionych.

Równie frapujący jest opis łazienki. „Drzwi nie otwierały się do końca, ponieważ blokowała je wanna. Przy wejściu do środka trzeba było przycupnąć w kącie przy umywalce, dopiero po zamknięciu drzwi w tej pozycji człowiek odzyskiwał dostęp do całego pomieszczenia. Wanna chybotała się na nierównych nogach, każdy gwałtowny ruch podczas kąpieli sprawiał, że woda przelewała się ponad krawędź na podłogę. Była stara, prawdopodobnie pamiętała jeszcze czasy przed rewolucją […]” (s. 28–29). Ten opis przypomniał mi łazienkę w pomieszczeniu dla pracowników nauki jednej z polskich uczelni. Osobnik obdarzony nieco potężniejszą tuszą musiał używać sedesu wyłącznie przy otwartych drzwiach, nie mieścił się bowiem na zbyt małej przestrzeni. A to skłaniało do ogólniejszej refleksji na temat specyfiki socjalistycznego budownictwa i transferu technologii.

Dość już tych porównań i wspomnień. Z książki Steinbecka można wyciągnąć kilka pouczających wniosków. Im dalej od centrum, tym zachowania (nawet urzędnicze) stają się przyjemniejsze, a relacje z ludnością – przyjacielskie. Wszechobecnej biurokracji (choć nadal trzyma się mocno) sporo mniej. Im mniej, tym lepiej. Ze szczególną sympatią autor wspomina swoje wrażenia z Ukrainy, nie mówiąc o Gruzji. Opisując Ukrainę, podkreśla ogromny wysiłek społeczeństwa włożony w odbudowę kraju ze zniszczeń wojennych. Społeczeństwa, nie władz. I urodę Ukrainek. Gruzja, oszczędzona przez wojnę, jest jednym wielkim miejscem gastronomicznej uciechy. I znów ożyły wspomnienia. Potwierdzam, gościnność gruzińska nie miała równych sobie, a obfitość jadła (przepysznego zresztą) i wina (czaczy, czyli mocnego bimbru typu grappa piło się znacznie mniej). Szczególnie utkwił mi w pamięci jubileusz założyciela katedry hydrologii Uniwersytetu w Tbilisi, który dawno zmarł, a przez lata cała akademicka społeczność (na czele z rektorem) czciła jego pamięć. Jeśli każda katedra z podobnym pietyzmem obchodziła swoje rocznice, wątroba Magnificencji zasługiwała na najwyższe uznanie. Czy tak jest teraz, nie wiem, od wielu lat nie odwiedzałem bowiem państw dawnego Kraju Rad. Rekompensuję to sobie dość częstym odwiedzaniem gruzińskich restauracji w Warszawie. Ale to nie to samo.

Rozmarzyłem się, więc muszę kończyć. Zacytuję zakończenie książki, bo jest ono najlepszym jej podsumowaniem: „Zgodnie z naszymi wcześniejszymi przypuszczeniami, Rosjanie okazali się po prostu ludźmi i jak większość ludzi są bardzo mili. Ci, z którymi rozmawialiśmy, nienawidzą wojny, pragną tego samego co wszyscy – dobrego, wygodnego życia, bezpieczeństwa i pokoju. Ten dziennik nie usatysfakcjonuje ani ortodoksyjnej lewicy, ani lumpenprawicy. Jedni powiedzą, że jest antysowiecki, drudzy – że prosowiecki. Bez wątpienia jest powierzchowny, bo jakże mogłoby być inaczej? Nie mamy żadnych wniosków poza jednym. Rosjanie nie różnią się niczym od reszty populacji świata” (s. 247). I to by było na tyle.

Ostatnie dni przed wyborami do Parlamentu Europejskiego przyniosły wysyp informacji o kolejnych aferach – Funduszu Sprawiedliwości, firmy Red is Bad, Funduszu Patriotycznego… Łączy je jedno: ich istotą jest sprzeczny z etyką, poczuciem przyzwoitości, a często także sprzeczny z prawem, sposób wydatkowania publicznych pieniędzy w czasach rządów PIS. Okazuje się, że środki przeznaczone na cele ogólnospołeczne służyły celom partyjnym, a także bogaceniu się podejrzanych indywiduów, deklarujących swoją ideową i polityczną afiliację z rządzącym wówczas ugrupowaniem.

Pisałem jesienią ubiegłego roku, że jeszcze nie zdajemy sobie nawet sprawy z prawdziwego ogromu szkód, wyrządzonych społeczeństwu przez ośmioletnie rządy nacjonalistycznej prawicy. To, co dotychczas ujawniono, jest tylko wierzchołkiem góry oszustw, łamania lub obchodzenia prawa, przekrętów i nadużyć. Ustawiane konkursy, których wynik rozstrzygali politycy, były nagminną praktyką w minionych latach w większości ministerstw i instytucji. Znamy liczne przypadki łamania godności ludzi i ich praw. Czkawką odbija się wszystkim bogoojczyźniana retoryka, pod której przykryciem dokonywano brudnych geszeftów i ordynarnych przywłaszczeń.

Ta podmiana pojęć, polityczna i moralna hipokryzja zadały druzgocący cios instytucjom państwa (które i wcześniej nie były wybitnie sprawne i bezstronne), podrywając ich autorytet w oczach społeczeństwa. Po ośmiu latach politycy poczuli się jeszcze bardziej bezkarni w swoim braku odpowiedzialności za słowo i czyny. Zdewastowany korpus urzędniczy, a zwłaszcza jego kierownicza część nasycona partyjnymi nominatami, idąc za politycznym przykładem, oportunistycznie dostosował się do okoliczności. Zaczął urządzać się w d… – by użyć określenia Kisielewskiego. Dzisiaj wielu wczorajszych czcicieli kościoła PIS utrzymuje, że robili to w trosce o trwałość służby cywilnej i ciągłość instytucjonalną, a to wręcz przybiera szaty ofiar i pokrzywdzonych. Najgorsze, że demoralizacji uległa duża część społeczeństwa. Część z nas nie jest nawet zgorszona nowymi rewelacjami o kolejnych nadużyciach dawnej władzy, uznając zapewne, że polityka i politycy tak mają. Że niekompetencja, partyjniactwo, prywata i hucpiarstwo są normalnymi przymiotami polityki, a nie profesjonalizm i etos służenia społeczeństwu.

Dobrze, że przy okazji kampanii wyborczej ujawniane są nieprawidłowości. Ale wszelka kampanijność nie jest dobrym sposobem naprawy instytucji państwa. To musi być proces, jak długi i trudny by nie był. Więc w pełni zasadne są pytania: Gdzie jest zapowiadany audyt we wszystkich ministerstwach, urzędach i instytucjach? Gdzie rzetelne, dogłębne rozliczenia? – nie dla zemsty, lecz po to, aby wskazać postawy i postępowania naganne i niedopuszczalne. Gdzie „białe księgi”, opisujące przestępcze czy niewłaściwe praktyki? – nie po to, by walić nimi politycznych przeciwników po głowach, lecz aby stały się podstawą do tworzenia dobrego prawa. I wreszcie: Gdzie wielki, porywający projekt naprawy i rozwoju Rzeczypospolitej?

Przypominając postać i literacki dorobek Tadeusza Dołęgi-Mostowicza z okazji wydanej  niedawno, ciekawej z wielu względów, książki Jarosława Górskiego Parweniusz z rodowodem. Biografia Tadeusza Dołęgi-Mostowicza (Iskry) nie sposób – w tym szczególnym przypadku – nie postawić na pierwszym miejscu tytułu niniejszego tekstu nazwiska profesora Józefa Rurawskiego (zmarłego w 2023 roku w wieku 94 lat!). Nie bez kozery oczywiście. Ale będzie tu mowa także, poza samym Dołęgą-Mostowiczem, trochę i o książce Jarosława Górskiego. No i co nieco „po Gombrowiczowsku”, ha, ha, excusez-moi pro domo sua, czyli o sobie samym też!

Oto bowiem z późniejszym profesorem nauk humanistycznych Józefem Rurawskim poznaliśmy się, gdy był jeszcze „prostym magistrem”, a ja wtedy dopiero – w dwa lata po Październiku 56 – na pierwszym roku warszawskiej polonistyki. Prowadził tam z naszą grupką studencką cotygodniowe zajęcia, tzw. ćwiczenia z interpretacji dzieła literackiego (czy jakoś tak to się zwało). I to jak prowadził! Przede wszystkim imponował nastoletnim żółtodziobom swobodą i śmiałością niekonwencjonalnych sądów – wielością bulwersujących nas opinii (nie tylko zresztą literackich). A także i licznymi odwołaniami, odważnymi nawiązaniami do modnych wówczas, szeroko omawianych i dyskutowanych w prasie literackiej „rozliczeniowych” nowościach prozy polskiej i światowej.

Trwał wtedy jeszcze w kulturze polskiej ów wielce krytyczny wobec nieodległej przeszłości wyraźnie ożywczy czas odwilży politycznej. Nadrabiane były wieloletnie zaniedbania kulturowe, wobec Zachodu, ale – pamiętać warto – także i Wschodu… Drobny przykład – oto do dyskusji o Upadku Alberta Camusa J.R. zalecił nam lekturę Wzlotu Jarosława Iwaszkiewicza, opowiadania trudno dostępnego, znanego wtedy tylko z druku w „Twórczości”. Był to swoisty rodzaj zakamuflowanej literackiej polemiki Iwaszkiewicza z francuskimi egzystencjalistami (polecam ją i ja – teraz). Zaskakiwał takimi wiadomościami nas, przyzwyczajonych do szkolnych, piłowato-solennych, tradycyjnych polonocentrycznych „rozbiorów” i „analiz” literackich. Bywał też zarazem i bezlitośnie krytyczny wobec niektórych nowych, często snobistycznie modnych tonów, pojawiających się w dyskusjach publicznych w ówczesnej prasie. Kupował nas, żółtodziobów, wieloma rzucanymi jakby od niechcenia uwagami oraz niekonwencjonalnymi odczytywaniami ukrytych znaczeń tekstów literackich, zaskakiwał, ale i potrafił też na niektóre z nich nas zręcznie „podprowadzać” (niczym ktoś z owej dobrej starej sokratejskiej szkoły), byśmy przyjęli je za swoje…

Wiedzieliśmy nadto, że znał osobiście wielu rówieśnych sobie pisarzy z „pokolenia Współczesności” i namawiał nas do czytania ich debiutanckich książek. Napisałem nawet pod jego wpływem pracę semestralną o debiutanckiej powieści jednej z dobrze się wówczas zapowiadających prozaiczek tego pokolenia – Magdzie Lei, o której niestety, jak i wielu innych postaci z tej generacji – wkrótce słuch wszelki nie wiedzieć czemu szybko ginął. Acz wiele przetrwało tę bezlitosną próbę czasu. Dziś przecież trudno sobie wyobrazić naszą rzeczywistość literacką bez debiutujących wtedy pisarzy, choćby Stanisława Grochowiaka, Ernesta Brylla, Władysława Lecha Terleckiego, Eugeniusza Kabatca, Marka Nowakowskiego czy Ireneusza Iredyńskiego…

Józef Rurawski należał do raczej rzadkiego grona tych wykładowców, co to chętnie się zaprzyjaźniali ze swoimi (wybranymi) student(k)ami, i podtrzymywali te oficjalne uniwersyteckie zajęcia i kontakty na gruncie na poły prywatnym. Z podobnym „przypadkiem” miałem do czynienia wówczas raz tylko jeszcze, gdy w parę lat później byłem uczestnikiem seminarium filozoficznego prof. Bronisława Baczki, autora nieznanego nam jeszcze wtedy dzieła Samotność i wspólnota, który to zbierał i zapraszał naszą małą grupkę z różnych zresztą lat studiów i wydziałów UW, nie do sali wykładowej, a do słynnej skądinąd kawiarni Bristol i próbował dawać nam „szkołę” prawdziwie krytycznego myślenia o rzeczywistości (nim wyjechał z Polski do Francji w marcu 1968 r.).

Tak się też złożyło, że na owym pierwszym roku polonistyki mieliśmy w swym gronie pewną koleżankę – Ewę, wnuczkę jednej ze znanych w naszej historii najnowszej postaci, dysponującą w pobliżu UW, bo na ul. Karowej, nadającym się do koleżeńskich spotkań mieszkankiem. A było ono w tej słynnej warszawskiej kamienicy, w której mieszkali ówcześni wielcy ze świata kultury i nauki, jak prezes Polskiej Akademii Nauk prof. Tadeusz Kotarbiński (widziałem, jak chodził szybko i swobodnie po marmurowych schodach, nie korzystając programowo z windy). Z tej lokalowej „mety”, owszem, korzystaliśmy nader chętnie z wielu powodów, choćby dlatego np., że dla stołówkowych głodomorów znalazło się tam zawsze jakieś małe co nieco do herbatki (lub innego płynu). A nadto ojciec Ewy – ambasador w jednym z ościennych krajów – miał swoje, inne „mieszkanko” w Alei Róż, gdzie pod jego nieobecność również odbywały się niekiedy nasze studenckie „posiady”. Do czasu. Oto pewnego razu zajechał przed ten dom potężny samochód osobowy radzieckiej marki Czajka, którego dysponent – wbrew naszym oczekiwaniom – okazał się całkiem „ludzkim paniskiem”, chwilę z nami konwencjonalnie pogawędził, zapytał nawet o postępy w nauce. Zarządził jednak szybkie rozwiezienie po domach „gości córki” ową Czajką z kierowcą (nie wiem tylko, jak skończyło się potem sprawdzanie zawartości barku w owym monstrualnie przestronnym pojeździe…).

Ówczesny magister Józef Rurawski stał się dla nas wkrótce po prostu Józkiem, co jemu ujmy specjalnej chyba nie przynosiło, skoro sam to zaproponował, a nam dodawało skrzydeł oraz dyskusyjnego wigoru. Nosił on, myślę, iż wiedział o tym doskonale, sympatyczną ksywę – Motorek, co wedle polonistycznej legendy miało swoje źródło w zdarzeniu z pewnego studenckiego obozu naukowego na Mazurach, gdy wieziony motocyklem na tylnym siedzeniu przez słynnego językoznawcę prof. Witolda Doroszewskiego, wypadł na jakimś wykrocie i biegł za nim bezradnie… Na kolejnych latach polonistyki mieliśmy już wprawdzie innych wykładowców, specjalistów od różnych epok i problemów, ale o nim pamiętaliśmy długo. Mimo iż On parokrotnie, pod wpływem rozmaitych wydarzeń natury politycznej, a i osobistej zapewne też, zmieniał uczelnie krajowe, wędrował po Polsce, by osiąść na dłużej w Kieleckiej uniwersyteckiej uczelni im. Jana Kochanowskiego. Pracował też jako polonista za granicą (m.in. Uniwersytet w Lipsku). Przechodził rozmaite etapy perypetii zawodowych i twórczych, ale nasza przyjacielska znajomość przetrwała długie lata, choć bywały i takie dziesięciolecia, że nie widywaliśmy się „na żywo”, a jedynie poprzez pośrednictwo, by tak rzec, książkowe. Gdy redagowałem w latach 80. miesięcznik „Nowe Książki”, zaprosiłem go do współpracy recenzenckiej – z obopólnym zadowoleniem przyjętej. Dostawałem też prywatnie od niego nowe jego książki z sympatycznymi dedykacjami, jak choćby nowatorską rzecz w naszej publicystyce literackiej, bo poświęconą tematyce uważanej przez pewnych „poważnych” badaczy literatury za mało znaczącą, ba, wręcz „niepoważną”. A mianowicie niewielką książeczkę zatytułowaną Wódko, wódeczko… Motyw alkoholu we współczesnej prozie polskiej (z 2001 roku). Sam przyznasz, Drogi Czytelniku, że sprawa ta nigdy u nas nie była błaha, choć oficjalnie pomijana w badaniach polonistycznych. Właściwie to do dziś…

No i oczywiście dostałem także m.in. i jego monografię literacką – Tadeusz Dołęga-Mostowicz, z roku 1987. Pierwsza to w rodzimej krytyce literackiej próba opracowania poświęconego jednemu z najbardziej popularnych autorów polskich. Pisarzowi uchodzącemu do dziś w oczach wielu krytyków, rzadziej samych czytelników, za „pierwszorzędnego drugorzędnego” (jak mawiał Witold Gombrowicz). Autora owych licznych, pisanych dla zarobku („ja nie piszę, ja zarabiam” – mówił kokieteryjnie sam Dołęga w jakimś wywiadzie prasowym), poczytnych jak wiadomo niepomiernie, sensacyjnych „powieścideł” (jak je określali współcześni mu krytycy, między innymi i w latach 30. ubiegłego wieku także i sam Kazimierz Wyka). Te i inne, liczne i na ogół niepochlebne opinie o autorze Kariery Nikodema Dyzmy, Znachora czy Prokurator Alicja Horn, tak absolutnie rozbieżne z opiniami uwielbiających go gremialnie „zwykłych” czytelników (szczególnie czytelniczek) tworzone były jeszcze w międzywojennym dwudziestoleciu. W czasie, gdy był on u progu niebywałej wręcz kariery najbardziej poczytnego i – chyba można to śmiało powiedzieć i dzisiaj – najczęściej wydawanego, najczęściej ekranizowanego, najlepiej zarabiającego pisarza polskiego tamtej epoki! Tego to już było o „wiele za wiele” dla tamtejszej opinii literackiej, zwłaszcza „szanujących się” krytyków literackich i także, co ciekawe, filmowych. Literatura popularna – obyczajowo-psychologiczna, sensacyjno-kryminalna i wszelka inna nieodwołująca się do owego podniosłego i tragicznego narodowego toposu „scenicznego gestu poety” – nie miała tutaj żadnych szans. Nie tylko na dobre i życzliwe, ale i na jakiekolwiek przyjęcie w poważnej prasie kulturalnej, łącznie z tak opiniotwórczymi wtedy w tym zakresie „Wiadomościami Literackimi”! Był wtedy, w międzywojniu, właściwie tylko jeden krytyk literacki, którego interesował problem literatury popularnej, jej znaczenia i wpływu na opinię i wyobraźnię potoczną. Chodzi o Stanisława Baczyńskiego (tak, tak, ojca poety Krzysztofa Kamila B.), który próbował coś w tej materii zmienić (był autorem nowatorskich na naszym gruncie rozpraw krytycznych o popularnej prozie detektywistycznej, w tym książki Powieść kryminalna z 1932 r.). Acz było to przysłowiowe wołanie na puszczy…

W recenzjach prasowych pisanych po wydaniu przywoływanej tutaj „monografii biograficznej” pióra Jarosława Górskiego uchodzi ona niezupełnie przecież słusznie za pierwszą poświęconą Dołędze-Mostowiczowi. Owszem: pierwszą tak pełną – zgoda, na pewno, bo Józef Rurawski nie miał przed blisko czterdziestu laty (!) możliwości dostępu do wielu zapisanych czy innych świadectw, źródeł i dokumentów, do wielu mało lub wcale nieznanych faktów z jego niedługiego wprawdzie, ale tak dramatycznie pokomplikowanego, zakończonego we wrześniu 1939 żywota (m.in. pisał o tym przed laty pochodzący z Podola prozaik Stanisław Srokowski w swej powieści dokumentalnej Ukraiński kochanek). A które to fakty udało się teraz jego następcy zebrać, opracować i na nowo skomentować. Co zresztą Jarosław Górski lojalnie podkreśla i za co sam swemu poprzednikowi dziękuje.

Kilkusetstronicowe, ogromnie ciekawie skrojone na kanwie wielu rozmaitych materii – biograficznych, historycznych, socjologicznych czy psychologicznych dociekań – ważne poznawczo dzieło Jarosława Górskiego „czyta się” jak, nie przymierzając, którąś najbardziej sensacyjną z sensacyjnych powieści samego Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Nie mam zamiaru wdawania się w szczegóły i niuanse tej fascynującej opowieści o niezwykłym życiu i karierze literackiej jego pisarskiego fenomenu i tajemnic autorskich pisarza, którego sława „czytelnicza” przetrwała bez uszczerbku te długie dziesięciolecia minione od jego śmierci wraz z jego najlepszymi utworami, z nieśmiertelną powieścią, niedocenianą nawet kiedyś jako brawurowy pisarski fresk rzucający tyle długo niedostrzeganego światła na rzeczywistość polską w ogóle, a nie samą tylko Polskę międzywojnia – Karierą Nikodema Dyzmy na czele.

Dodam tylko, że mam jedną tylko drobną uwagę edytorską. Oto Jarosław Górski posługuje się tutaj z lubością, ale i wielkim wyczuciem wagi świadectw dokumentalnych i znawstwem przedmiotu, bardzo licznymi i niekiedy długimi niebywale, choć dodam od razu ważnymi i „smacznymi” cytatami, zamiast omówieniami czy mało na ogół strawnymi streszczeniami. Fundując w ten sposób całą tę swoistą „opowieść biograficzną”, podając nam w gruncie rzeczy „surowy” materiał, jako mówiący sam za siebie, dostarczając czytelnikowi wiele arcyciekawych wiadomości i materiałów do samodzielnych przemyśleń. Mnie to bardzo przypadło do gustu. A przypadłoby bardziej jeszcze, gdyby edytor cytaty owe wyróżnić zechciał w jakiś jasny i czytelny sposób: krojem czcionki, chociażby np. kursywą, gdyż tenże czytelnik może się czasami w tej obfitości pogubić, jak i mnie się to przydarzyło parokroć…

I już naprawdę na koniec. Nie mogę się bowiem oprzeć temu, by w tym miejscu nie zacytować in extenso i z aprobatą kilku ostatnich bardzo osobistych zdań-wyznań autorskich z tej książki, będących zarazem na wpół żartobliwym „wyznaniem wiary badawczej”, i zarazem wykładnikiem najlepszym biograficznej „metody” pisarskiej Jarosława Górskiego: „Nie wiem, czy każdy autor biografii zaczyna lubić swojego bohatera, łapię się na tym, że większość wątpliwości rozstrzygam na jego korzyć, a w konfliktach, o których piszę, staję odruchowo po jego stronie. Ale ja swojego właśnie w taki sposób polubiłem. Nie był mi nigdy Dołęga-Mostowicz bliski ideowo, obcy jest mi jego system wartości, nie aspiruję do stylu życia, nawet osobiste upodobania: myślistwo uważam za barbarzyństwo, krawatów nie noszę, nigdy w życiu nie usiadłem za kierownicą samochodu, nie wiem, czy bardziej cierpiałbym z nudów, grając przez całą noc w brydża, czy przerzucając się dowcipami i kalamburami w gronie polskich literatów. A jednak swojego bohatera polubiłem jako człowieka, który wolał ludzi lubić niż nie lubić, który był ich ciekaw. Który kibicował aspiracjom żywych ludzi podobnie jak aspiracjom swoich bohaterów. I który, choć był skończonym snobem, kochał blichtr i wysoko cenił towarzystwo możnych tego świata, wolał ostatnie dni lata 1939 roku spędzić w strażnicy w Kutach i wśród żołnierzy i mieszkańców miasteczka niż w Wyżnicy po rumuńskiej stronie w towarzystwie pana prezydenta, naczelnego wodza, pana premiera, wśród niezliczonych ministrów i generałów”.

Felieton ukazał się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.

W szkole Twardowskiego marksizm był traktowany jako jedna z wielu koncepcji filozoficznych, której legitymizacją był sam fakt zajmowania się nim przez ludzi nauki. W swoim wystąpieniu inaugurującym założenie Polskiego Towarzystwa Filozoficznego w 1904 r. Twardowski stwierdził: „Jak wszystkie promienie koła, chociaż z różnych wychodzą punktów obwodu, łączą i spotykają się w środku koła, tak też i my chcemy, aby wszystkie kierunki pracy i poglądów filozoficznych w naszym Towarzystwie ku jednemu zmierzały celowi, ku wyświetleniu prawdy”. I tak rzeczywiście było, na posiedzeniach PTF były przedstawiane także referaty dotyczące materializmu dialektycznego i historycznego, a przedstawiciele marksizmu, jak choćby Stefan Oleksiuk, obronili we Lwowie także swoje doktoraty. Tadeusz Kotarbiński nie był lwowianinem i z pewnością taka otwartość mogła być dla niego zaskoczeniem, ale także okazją do zetknięcia się przynajmniej z niektórymi tezami głoszonymi przez marksistów. Trzeba tu odróżnić marksizm jako propozycję teoretyczną od marksizmu-leninizmu (komunizmu) jako pewnej praktyki politycznej, bo na temat tej praktyki nigdy pozytywnie się nie wypowiedział. Jego rezerwa miała historyczne uzasadnienie, bo na jego oczach jej zwolennicy zniweczyli dorobek pokoleń warszawskich wolnomyślicieli, dokonując przewrotu i przejmując w 1927 r. kierownictwo nad Stowarzyszeniem Wolnomyślicieli Polskich, próbując z niego zrobić narzędzie do przeprowadzenia rewolucyjnego przewrotu w Polsce. Pierwsze zetknięcie z polskim marksizmem nie było dla Kotarbińskiego zachęcające.

Mieczysław Wallis wspominał, że w prywatnych rozmowach Kotarbiński podkreślał, iż najwięcej wyniósł z zajęć prowadzonych przez Adama Mahrburga. Niewątpliwie to osoba jego nauczyciela wniosła do polskiej filozofii ubiegłego wieku powiew nowości, jakim była naukowo etyka niezależna. Kotarbiński mógł ją później skonfrontować, pracując nad swoją rozprawą doktorską poświęconą etyce angielskiego utylitaryzmu. Istniały pewne analogie pomiędzy stanowiskiem Mahrburga a nadbudowaną na ideałach pozytywistycznych etyką utylitarystyczną. Bez takich doświadczeń trudno było o inspiracje, które ostatecznie doprowadziły do sformułowania koncepcji własnej.

Wkrótce jednak, budując swoją koncepcję pansomatyzmu, Kotarbiński sięgnął do dorobku najgłośniejszego w okresie międzywojennym rosyjskiego marksisty specjalizującego się w zagadnieniach materializmu dialektycznego, Abrama Deborina. Kotarbiński był w tych studiach w pewnym sensie kontynuatorem programu pozytywizmu warszawskiego. Jego próba budowy materialistycznego systemu filozoficznego najbardziej odpowiadała jego przekonaniom oraz jego wierze w to, że błędne przesłanki prowadzą ludzi do marnotrawstwa energii i zasobów, które powinni przeznaczyć na tworzenie doskonalszych form życia społecznego. To paradoksalne, ale pomiędzy jego dążeniem a projektem klasyków marksizmu istniała zbieżność, choć sposób, w jaki zamierzali to osiągnąć, był diametralnie odmienny.

Stosunek Tadeusza Kotarbińskiego do marksizmu oddawał ponadto ambiwalentne w okresie międzywojennym usytuowanie tego kierunku filozoficznego. Istniał wówczas bowiem marksizm, który można nazwać naukowym, a jego przedstawicielami byli między innymi Ludwik Krzywicki, Kazimierz Kelles-Krauz, Władysław Weryho, Bolesław Limanowski, oraz marksizm walczący, stanowiący teoretyczną podstawę komunizmu, który reprezentował zwłaszcza Jan Hempel (1877–1937). Z pierwszym nurtem Kotarbińskiego łączyło wiele, gdyż nie stał on w istotnej sprzeczności z jego przekonaniami ukształtowanymi w znacznej mierze przez pozytywizm. Do jego przyjaciół zaliczał się założyciel „Przeglądu Filozoficznego”, a przy okazji marksista, Władysław Weryho, który był także przyjacielem Twardowskiego. Znał także na polu naukowym innych marksistów – Kazimierza Kelles-Krauza, Aleksandra Wundheilera oraz Stefana Czarnowskiego. Natomiast do marksizmu walczącego (marksizmu-leninizmu) miał stosunek wyraźnie negatywny, o czym zadecydowało zwłaszcza rozbicie przez frakcję Hempla w 1927 r. Stowarzyszenia Wolnomyślicieli Polskich. Kotarbiński wstąpił wówczas do Polskiego Związku Wolnej Myśli założonego przez tych, którzy odeszli z SWP, bo chcieli kontynuować tradycje niezależności, a nie podporządkować się wymogom walki ideologicznej. Kiedy w 1933 r. Kotarbiński dla „Slavische Rundschau” charakteryzował ówczesną filozofię polską, to wspominał tylko, że „wiatr od wschodu” przynosi „system światopoglądowy i system reguł życiowych bojowego komunizmu”. Zapewne nigdy nie przypuszczał, że ten wiatr trwale niebawem zmieni sytuację polityczną w Polsce.

W żadnym przypadku nie można jednak nazwać Kotarbińskiego zwolennikiem przedwojennego systemu rządów, gdyż jego przekonania były zawsze bliskie lewicowym ideałom. Nic zatem dziwnego, że wiązał wielkie nadzieje z polityczną odnową zapoczątkowaną po II wojnie światowej. Trzeba tu wziąć pod uwagę fakt, że polscy komuniści przejmujący władzę po 1944 r. początkowo nie głosili haseł rewolucyjnych, ale zapowiadali powrót do demokratycznego systemu politycznego. Z pewnością ujęły Kotarbińskiego zwłaszcza hasła likwidacji analfabetyzmu i powszechnego dostępu do wszystkich szczebli kształcenia. Nic zatem dziwnego, że zdecydował się objąć stanowisko rektora nowo powstającego Uniwersytetu Łódzkiego. Uniwersytet powstawał na bazie przedwojennej Wolnej Wszechnicy Polskiej. Największym problemem dla nowego rektora było pozyskanie zasobów kadrowych umożliwiających prowadzenie zajęć na poziomie uniwersyteckim na wszystkich wydziałach. Nie było to zadanie proste, bo kadry naukowo-dydaktyczne przedwojennych uniwersytetów w Wilnie (USB) oraz we Lwowie wolały prawie w całości przejść do nowo powstających uniwersytetów w Toruniu i we Wrocławiu, niż rozpraszać się po różnych uczelniach. Kotarbińskiemu udało się namówić jednak część dawnych swoich współpracowników do zasilenia kadry kierowanego przez siebie uniwersytetu. W swoim artykule promującym Uniwersytet Łódzki w 1946 r. rektor mógł się już pochwalić sześcioma wydziałami i ponad 6.500 studentami. Jeszcze wówczas Kotarbiński sądził, że dewiza „Wolność i Prawda”, zamieszczona za jego sprawą na sztandarze uniwersytetu, będzie mogła być bez przeszkód realizowana w odradzającym się polskim szkolnictwie akademickim.

Włączenie się dawnych uczniów Twardowskiego do odbudowy szkolnictwa akademickiego po II wojnie światowej nie było jakimś nadzwyczajnym wydarzeniem, ale urzeczywistnianiem ideałów pozytywistycznych o przeniesieniu kaganka oświaty tam, gdzie dotąd go nie było. Sukcesy organizacyjne Kotarbińskiego, jako rektora Uniwersytetu Łódzkiego oraz Kazimierza Ajdukiewicza w roli rektora Uniwersytetu w Poznaniu były możliwe dzięki przeniesieniu ideałów przyświecających szkole Twardowskiego do powojennej rzeczywistości naukowej. Z tej racji zapewne zgodził się potem także na posłowanie do ówczesnej namiastki parlamentu Krajowej Rady Narodowej, a następnie na objęcie funkcji prezesa Polskiej Akademii Nauk. Właśnie takie uwikłanie w struktury zarządzania nauką w państwie spotkało się z otwartą krytyką ze strony części środowisk emigracyjnych. Zarzuty emigracji nie były jednak w stanie podważyć naukowego autorytetu Kotarbińskiego, którego sam Karl Popper nazwał jednym z dwóch najwybitniejszych współczesnych filozofów. Zarzuty dotyczyły zatem legitymizowania władzy komunistycznej przez sam udział w instytucjach państwa. Notabene takie zarzuty można było wówczas postawić praktycznie każdemu profesorowi wywodzącemu się z uczelni przedwojennych.

Jako filozof Kotarbiński był krytykowany jednak przede wszystkim przez powojennych marksistów. Nie było to dla krytyków zadanie łatwe, gdyż reizm Kotarbińskiego był koncepcją materialistyczną, a zatem nie dawało się go zaatakować, posługując się argumentami o nienaukowości czy przedstawianiu poglądów dawno przebrzmiałych. Pierwszy atak na Kotarbińskiego był elementem szeroko zakrojonej próby rozprawienia się z dominacją szkoły lwowsko-warszawskiej w polskiej filozofii. W zamyśle zastąpić miał ją w tej roli właśnie marksizm. Do zadania tego wyznaczono aspirantów Instytutu Kształcenia Kadr Naukowych, dopiero co utworzonej placówki kształcącej marksistowskie kadry. Atak na szkołę rozpoczął Henryk Holland artykułem Legenda o Kazimierzu Twardowskim. W następnej kolejności zmasowanej krytyce poddani zostali Kazimierz Ajdukiewicz oraz właśnie Tadeusz Kotarbiński, którego zaatakował Bronisław Baczko w broszurze O poglądach filozoficznych i społeczno-politycznych Tadeusza Kotarbińskiego. Krytyk w konkluzji zarzucił Kotarbińskiemu, że jego filozofia w przeszłości mogła włączyć się do postępowego nurtu rozwoju nauki, bo miała punkty styczne z marksizmem, a ta szansa została zaprzepaszczona i dzisiaj znalazł się on na marginesie nauki, a na dodatek negatywnie wpływa swoimi archaicznymi pomysłami na postępową inteligencję. Oponent przyjął zatem założenie, że tylko marksizm jest koncepcją naukową, a wszelkie inne muszą się do niego upodobnić albo zostać odrzucone. Trzeba tutaj wspomnieć o tym, że niebawem, na fali przemian po Październiku 56, Baczko publicznie złożył samokrytykę i przepraszał Kotarbińskiego za swój atak. Kotarbiński, w imieniu uczniów Twardowskiego, stanął także w obronie swego nauczyciela i polemizował z zarzutami sformułowanymi przez Henryka Hollanda.

Druga odsłona ataku marksistów na Kotarbińskiego miała już miejsce po Październiku 1956, a dotyczyła rywalizacji o wpływ na dusze młodego pokolenia. Kotarbiński bowiem po wojnie był wstrząśnięty bezmiarem ludzkiego okrucieństwa i demoralizacją wielu grup społecznych, które nie zanikły także w czasach pokoju. Dlatego już w 1945 r. podjął starania reaktywowania pozytywistycznego projektu Aleksandra Świętochowskiego powołania społecznego ruchu mającego podejmować starania na rzecz poprawy moralnej kondycji społeczeństwa. Towarzystwo Kultury Polskiej, założone przez Świętochowskiego, miało zasięg ogólnopolski i miało wiele oddziałów regionalnych oraz własny organ prasowy, ale upadło przez wewnętrzne walki frakcyjne. Kotarbiński poszedł tą samą drogą i zainicjował powstanie Towarzystwa Kultury Moralnej, które miało mniej ambitne cele niż TKP, bo tylko zmierzało do poprawienia kondycji moralnej polskiego społeczeństwa. Pierwotny zamiar powołania TKM zaraz po wojnie nie został urzeczywistniony z powodu braku instytucji społecznych, które mogłyby realizować takie zadania. Kotarbiński wrócił do swego pomysłu w momencie, gdy propagowana przez niego etyka niezależna zyskała wielką popularność i w szerokim zakresie była wdrażana do praktyki edukacyjnej. W wielu instytucjach w rodzaju Towarzystwa Szkoły Świeckiej włączono ją do programu swego działania.

Ostatecznie TKM zainicjowało swą działalność w 1957 r. i szybko zyskało popularność w całym kraju. W 1959 r. zaczęło wydawać także swój organ prasowy „Biuletyn Informacyjny”. Już w pierwszym numerze Kotarbiński zakreślił program działania Towarzystwa: „wspólnymi siłami wziąć się do zwalczania jaskrawych rozpowszechnionych wad i defektów”. Idea etyki niezależnej nie była przecież pomysłem koniunkturalnym, ale zamysłem przebudowy świadomości ludzi w kierunku poprawy więzi społecznych zdeprawowanych najpierw przez mroki okupacji, a potem przez budowany na zasadach przymusu stalinowski model socjalizmu. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że była to propozycja bardzo rozsądna i dlatego tak szybko zyskała zwolenników, zwłaszcza wśród stanu nauczycielskiego.

Sukces przedsięwzięcia Kotarbińskiego wywołał alarm i poczucie zagrożenia w środowisku partyjnym, a zwłaszcza w pionie propagandowo-agitacyjnym. I znowu polskim marksistom było niezręcznie atakować wprost Kotarbińskiego z racji jego niepodważalnego autorytetu naukowego, stąd starali się głównie przeszkadzać ekspansji TKM, same ataki ograniczając do niektórych form jego działalności. Wolnomyślicielskie zaangażowanie Kotarbińskiego było powszechnie znane, podobnie jak jego związki z Towarzystwem Szkoły Świeckiej, a zatem marksistowscy oponenci zaatakowali cele, jakie przyświecały TKM, łącząc je zazwyczaj z krytyką koncepcji etyki niezależnej. W tej odsłonie marksiści mieli już swoje wykształcone kadry naukowe, stąd formułowane zarzuty miały zupełnie inną wagę niż podczas ataku Baczki z 1951 r. Dla przykładu Henryk Jankowski zarzucał Kotarbińskiemu kwestionowanie zasady sprawiedliwości społecznej w Polsce, gdyż etyka niezależna, odwołując się do idei odpłaty za doznane krzywdy, nie uwzględnia istniejącej w Polsce formuły sprawiedliwości ograniczonej przez gwarantowaną przez porządek prawny kierowniczą rolę klasy robotniczej. Ale wśród marksistów nie brakowało też zwolenników etyki niezależnej. Właśnie takie potraktowanie przez marksistów etyki niezależnej rozwijało niejako instytucjonalny parasol ochronny nad nią samą i jej twórcą. W rezultacie doprowadziło to do sytuacji, w której sami marksiści stawali się wyznawcami etyki niezależnej. Był to przede wszystkim dowód na słabość teoretyczną marksizmu, w którym nie potrafiono sformułować atrakcyjnej społecznie koncepcji etyki, a z tej racji etyka niezależna wydawała się jego zwolennikom swoistym ogniwem pośrednim prowadzącym do tego celu. Ale wśród marksistów nie brakowało też zadeklarowanych przeciwników koncepcji filozoficznych i etycznych lansowanych przez Kotarbińskiego. Jednym z nich był niewątpliwie Jarosław Ładosz, który w swej walce z koncepcją etyczną sformułowaną przez Kotarbińskiego szukał sprzymierzeńców nawet wśród etyków katolickich.

TKM ostatecznie podzieliło los inicjatywy Świętochowskiego, gdyż w jego kierownictwie znaleźli miejsce odsunięci od władzy dawni decydenci polityczni w rodzaju Władysława Bieńkowskiego. To wszystko spowodowało, że działalność Towarzystwa była coraz bardziej upolityczniona i stawało się ono swoistą odtrutką urażonych ambicji dawnych decydentów. Dlatego z początkiem lat siedemdziesiątych Kotarbiński zrezygnował z prezesowania TKM. Odsunięty od możliwości wywierania wpływu na działalność TKM Kotarbiński, choć pełnił formalnie funkcję prezesa honorowego, ograniczał się już tylko do zdawkowych życzeń i pozdrowień dla uczestników przedsięwzięć organizowanych w jego ramach. Towarzystwo zmieniało się w organizację sformalizowaną, a wydawany przez nie „Biuletyn” zyskiwał na objętości, ale treściowo stawał się informatorem z przekazami mało przydatnymi zwykłym ludziom. Na 90-lecie urodzin Kotarbińskiego poświęcono mu specjalny numer „Biuletynu” (45), w którym najwięcej miejsca poświęcono przytaczaniu treści różnego rodzaju listów gratulacyjnych. Znalazł się w nim artykuł wspomnieniowy ucznia jubilata Andrzeja Grzegorczyka, przypominający motto życiowe Kotarbińskiego „Lub czynić coś; Kochaj kogoś; Żyj poważnie”.

Piękna inicjatywa Kotarbińskiego marniała jednak w oczach, choć przetrwała swego założyciela. „Biuletyn Informacyjny” zakończył swoją działalność w połowie lat siedemdziesiątych, a towarzystwo ulegało systematycznie degradacji, choć formalnie trwało jeszcze nawet po roku 2000.

Wystąpienie Kotarbińskiego z koncepcją etyki niezależnej dotyczyło zatem wielce zaniedbanej płaszczyzny życia społecznego, co dostrzegali nawet najzagorzalsi jego przeciwnicy. Z jednej strony pochwalali jego starania, a z drugiej zachowywali głęboką rezerwę wobec tej propozycji, co związane było z obawami o zbyt szerokie jej rozpropagowanie w społeczeństwie. Ta rezerwa dotyczyła jednakowo osób związanych z obozem władzy, jak i z kościołem katolickim, gdyż oba te ośrodki dokładały wielu starań, aby zmonopolizować całą działalność w tej sferze. Z perspektywy lat można zauważyć, że koncepcja Kotarbińskiego nie była skierowana przeciwko komukolwiek, kto podejmował działania na rzecz poprawy stanu istniejącego. Kotarbiński bowiem sprzeciwiał się przeteoretyzowaniu rozważań natury moralnej, co znajdowało wyraz już w jego przedwojennych felietonach pisanych dla czasopism wolnomyślicielskich. Nie sztuką jest bowiem rozprawiać o moralności, sztuką jest być moralnym i swym postępowaniem pozytywnie wpływać na pozostałych. Precyzyjnie określał cel działań umoralniających, które nie miały być wcale nastawione na walkę z religiami, ale na uczynienie życia ludzkiego bezpiecznym, przewidywalnym i możliwie szczęśliwym. Poglądów tych nigdy już później nie zmienił.

Literatura:

  1. Baczko, O poglądach filozoficznych i społeczno-politycznych Tadeusza Kotarbińskiego, Książka i Wiedza, Warszawa 1951.
  2. Grzegorczyk, Tadeusz Kotarbiński (w hołdzie z okazji jubileuszu), „Biuletyn Informacyjny TKM” 1976, nr 45, s. 61–63.
  3. Holland, Legenda o Kazimierzu Twardowskim, „Myśl Filozoficzna” 1952,
    nr 3(5), s. 260–312.
  4. Jankowski, Prawo i moralność, KiW, Warszawa 1968.
  5. Konstańczak, Historiozoficzne dylematy Zbigniewa Jordana. Biografia twórcza emigracyjnego filozofa, Wydawnictwo Scriptum, Kraków 2022.
  6. Kotarbiński, Główne kierunki i tendencje rozwoju filozofii w Polsce, [w:] tenże, Wybór pism, t. II, PWN, Warszawa 1958, s. 743–749.
  7. Kotarbiński, O problemach kultury moralnej w Polsce, „Biuletyn Informacyjny” 1960, nr 1(2), s. 1–11.
  8. Kotarbiński, W sprawie artykułu „Legenda o Kazimierzu Twardowskim, „Myśl Filozoficzna” 1952, nr 4(6), s. 356–358.
  9. Ładosz, Marksiści i „niemarksiści”, „Współczesność” 1967, nr 7, s. 4–5.
  10. Ossowska, Przemówienie na uroczystości jubileuszowej w Uniwersytecie Warszawskim dn. 5.04.1956, [w:] Maria Ossowska (1896–1974) w świetle nieznanych źródeł archiwalnych, Wyd. Uniwersytetu Zielonogórskiego, Zielona Góra 2011, s. 113–116.
  11. Wallis, prof. Tadeusz Kotarbiński, [w:] Materiały Archiwalne Mieczysława Wallisa, Archiwum Połączonych Bibliotek WFiS UW, IFiS PAN i PTF w Warszawie, Rps 14, t. 1–3.

Autor, prof. dr hab. Stefan Konstańczak, pracuje w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Zielonogórskiego.

Zakup subskrypcji - 30.00 zł na 365 dni
Sprawdź
SubskrybujZapoznałem się i akceptuję Politykę prywatnościZapoznałem się i akceptuję Regulamin świadczenia usługChcę korzystać z treści reshumana.pl natychmiast
Oświadczam, że rezygnuję z prawa do odstąpienia od umowy świadczenia usług dotyczących treści cyfrowych na odległość i zaczynam natychmiast korzystać z serwisu reshumana.pl, przyjmując do wiadomości, że złożenie niniejszego oświadczenia oznacza utratę prawa do odstąpienia od umowy świadczenia usług dotyczących treści cyfrowych na odległość.

Wyraź zgodę

Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.