logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński

Medytacje wokół książki Henry’ego Kissingera Świat przywrócony. Metternich, Castlereagh i zagadnienie pokoju 1812–1822

Andrzej ŻOR | 21 lutego 2023
Okładka książki

Publikacja jest dysertacją doktorską autora, napisaną w 1954 roku, a opublikowaną w wydaniu książkowym trzy lata później. Teraz, po 65 latach, przyszedł czas na jej pierwsze polskie wydanie. Tekst poprzedzają rozważania tłumacza i wydawcy Jana Sadkiewicza, podkreślające, za Schopenhauerem, rolę historii jako nauczycielki życia. Dzięki niej można „rozumieć teraźniejszość i może nawet wyciągać wnioski na przyszłość”. Tyle tylko, że szukanie analogii nie odbywa się wprost. Bodaj najlepiej opisał to Andrzej Leder: „Kondycja istoty istniejącej w czasie zakłada zdolność napotykania w chwili teraźniejszej tych konsekwencji przeszłych aktów, które nadchodzą z przyszłości”1. Czynnikiem, za pomocą którego te procesy się odbywają, czynnikiem pośredniczącym jest „świadomość kulturalna” – pojęcie wprowadzone do obiegu intelektualnego przez Stanisława Brzozowskiego w początkach dwudziestego już wieku – a to, najogólniej mówiąc zbiór idei, poglądów, wierzeń, wyobrażeń, mitów itd. decydujących o postawach i zachowaniach danej zbiorowości. To ona jest filtrem, przez który przechodzi historia i jej współczesne rozumienie, by sprostać temu, co publicyści określają jako przyszłe wyzwanie. Takim wyzwaniem jest z pewnością zagadnienie trwałości pokoju światowego, bo właściwie temu zagadnieniu poświęcona jest książka Kissingera, napisana rok po „remisowej” wojnie koreańskiej i tuż przed rozpoczęciem traumatycznej dla Amerykanów (nie tylko naukowców i dyplomatów) wojny wietnamskiej. A dziś, gdy mija rok od agresji Rosji na Ukrainę, jest ono podwójnie aktualne.

Ustanowieniu trwałego pokoju w dziewiętnastowiecznej Europie (ale Europa to wówczas świat) służył kongres wiedeński (1814–15) i cykl organizowanych po nim konferencji na temat porządku światowego. Kongres nie zapisał się dobrze w pamięci Polaków. Klęska Napoleona, z którym wiązali bezzasadnie swoje nadzieje, skierowała ich uwagę w stronę Rosji i cara Aleksandra I, który składał tchnące otuchą obietnice. Gdy Aleksander i jego następca Mikołaj I zmienili przychylny wektor swoich koncepcji, Polacy sięgnęli po złudny oręż powstań narodowych i szukali wsparcia dla nich wśród europejskich polityków. Kissinger kończy swoje rozważania w roku 1822, grubo przed wybuchem powstania listopadowego, kiedy jeszcze nie wygasły w umysłach nadzieje, że Aleksander w swojej łaskawości odbuduje znaczącą część Rzeczpospolitej Obojga Narodów, ale kilka lat później, kiedy margrabia Wielopolski, jako wysłannik powstańczego rządu narodowego próbował namówić Brytyjczyków do poparcia polskich dążeń niepodległościowych, usłyszał od Palmerstona (ministra spraw zagranicznych), że to Polacy pogwałcili traktat wiedeński i porządek europejski, i niczego (pieniędzy ani wsparcia dyplomatycznego) nie dostaną. Przebieg kongresu jest wcześniejszym, lecz równie smutnym potwierdzeniem tej konstatacji. Polska nie brała udziału w wiedeńskich obradach (to jasne), była natomiast przedmiotem sporu, tyle tylko, że nie jako podmiot wydarzeń, lecz jako materia do podziału według klucza proporcji: Rosja nie mogła dostać za dużo, bo zakłócałoby to europejską równowagę. Polskę należy podzielić tak, by równowagi nie naruszyć, więc Prusy i Austria musiały dostać swoje. Do niedawna największe – poza Rosją – państwo Europy stało się towarem handlowym, i ten smutny wniosek powinniśmy wyciągnąć z lekcji historii, a nie łudzić się powtarzaniem, że i tak powstania budziły polskiego ducha, bo wnioski dla przyszłości z takiego rozumowania mogą być tylko błędne. Adam Jerzy Czartoryski uczestniczył wprawdzie w kongresie, ale żadnej roli nie odegrał, zajął się więc (odrodzenie uczuć) namawianiem żony Aleksandra, Elżbiety, by się z carem rozwiodła i związała z nim. Dobre piętnaście lat wcześniej mieli oni romans, którego owocem była córka, zmarła dostatecznie wcześnie, by nie zakłócić harmonii rodziny cesarskiej, a zresztą Aleksander przymykał na romanse żony (nie było ich zresztą wiele) oko, zajęty swoimi licznymi miłostkami. Ponieważ Elżbieta nie dała się namówić na zamianę tronu w Petersburgu na świątynię Sybilli w Puławach, ich romans przeszedł ostatecznie do historii.

Obrady wiedeńskie, nazywane „tańczącym kongresem”: były pełne erotycznych ekscesów. Simon Sebag Montefiore tak go opisał. „[..] Kongres był bodaj najbardziej rozpasaną imprezą międzynarodową w historii. Wzięło w nim udział dwóch cesarzy, pięciu królów, 209 panujących książąt, około 20 000 oficjeli od marszałków i ministrów do urzędników i szpiegów, a także chyba wszyscy szalbierze, oszuści, naciągaczki i prostytutki z Europy, w sumie jakieś sto tysięcy ludzi. Bawili się na niezliczonych balach i bankietach, targowali się, szantażowali, cudzołożyli i prowadzili pertraktacje, aby nadać nowy kształt kontynentowi, który miał za sobą ponad dwadzieścia lat ciągłych wojen”2. Rej wodzili Aleksander i Metternich, a ich alkowy nazywane były „obozem rosyjskim” i „obozem austriackim”. Metternich (w Polsce postrzegany jako konserwatywny asceta) przywiózł ze sobą Wilhelminę Żagańską, która „swoją rozwiązłością doprowadzała Metternicha do rozpaczy. Grzeszy siedem razy dziennie […] i kocha się tak często, jak inni jadają”3. Aleksander miał liczniejszy fraucymer, przywiózł nie tylko żonę i swoją stałą kochankę Marię Naryszkinę (notabene córkę polskiego arystokraty Antoniego Czetwertyńskiego – targowiczanina powieszonego w 1794 roku podczas rozruchów warszawskich), ale także księżnę Zinaidę Wołkońską i Katię Bagration – siostrzenicę i byłą kochankę Potiomkina oraz wdowę po bohaterze bitwy pod Borodino. Katia („Biała Kicia”, jak ją nazywano) uwiodła Metternicha – miała z nim córkę. A Aleksander zakrzątnął się wokół Wilhelminy. Podobno w anonimowym liście zaproponował Metternichowi „100 000 funtów i odzyskanie względów Wilhelminy w zamian za Polskę”4. To jednak anegdota, choć dla Polaków smutna. Kongres był ich pełen, ale dość póki co, bo można by tak nieskończenie.

Aleksander był nastawiony na podbój – i erotyczny, i polityczny. Jego kontrpartnerzy – Metternich, Castlereagh i Talleyrand – debatowali jednak na temat trwałości pokoju. Możliwe do osiągnięcia efekty wiązali z manipulacjami dyplomatycznymi. Mistrzowskim posunięciem było dopuszczenie Francji do spuścizny po Napoleonie. Udział pięciu partnerów (Anglia, Rosja, Austria, Prusy i Francja) czynił podział ziem i stref wpływów mniej kontrowersyjnym. To jednak rozwiązanie doraźne, trzeba natomiast zapewnić trwałość przygotowanemu porządkowi. Jedną z przyjętych metod było organizowanie częstych spotkań uczestników wiedeńskiej ugody, a więc stworzenie forum do dyskutowania i uzgadniania wspólnego (na tyle, na ile się da) stanowiska, by zapobiec niespodziewanemu wybuchowi działań wojennych. Można doszukiwać się w tym początków wspólnej Europy i – być może – Kissinger miał to na myśli, przywołując doświadczenie wiedeńskiego kongresu i następujących po nim spotkań – kongresów w Akwizgranie, Cieplicach, Karlsbadzie, Opawie, Lublanie. Tam (i już wtedy) pojawiła się idea jedności Europy i wspólnego europejskiego rządu. Duże znaczenie dla realizacji idei wspólnoty miała postawa Wielkiej Brytanii i jej dążenie do uczestnictwa w tej wspólnocie. Dopóki żył Castlereagh, udawało się to zapewnić. Miał on jednak przeciwników we własnym rządzie. Większość brytyjskich polityków uważała, że Kanał La Manche stanowi wystarczającą gwarancję bezpieczeństwa, oddzielając Brytanię od kontynentu. Interes Brytanii leży w zapewnieniu przewagi na morzu, jeśli ta nie jest zagrożona, Wyspa nie ma żadnego interesu, by mieszać się do spraw kontynentu i narażać na konflikty, które nic jej nie obchodzą. Eksponentem tego stanowiska był następca Castlereagha na fotelu ministra spraw zagranicznych – George Canning. Pojedynkowali się nawet na pistolety i zamieniali rolami, ale w kongresie wiedeńskim uczestniczył Castlereagh i jego udział w stworzeniu porządku europejskiego był bezsporny. W początkach lat 20. zaczął jednak zdradzać objawy paranoi, choroba rozwijała się i w sierpniu 1822 roku Castlereagh poderżnął sobie gardło brzytwą5; zmarł w wieku 53 lat, a więc stosunkowo młodo, jak na brytyjskiego polityka. Spór wśród wpływowych postaci brytyjskiej sceny o kształt polityki brytyjskiej toczy się – jak widać – nieprzerwanie już około 200 lat i znów – jak po śmierci Castlereagha – doszły do głosu siły antyintegracyjne; dysputa ta nie ma końca i zapewne przyniesie kolejny obrót wydarzeń.

Na ogół wśród historyków dominuje przekonanie o trwałości ustaleń kongresu wiedeńskiego i kongresów „pochodnych” – na sto lat – tak uważano. Taki optymizm nie wydaje się do końca uzasadniony. Nie da się wejść do tej samej rzeki. Rewolucja francuska (jej krwawe apogeum przypadło na 1793 rok) i panowanie Napoleona przyniosły konsekwencje, których nie dało się – i dobrze – zmazać w wyniku restauracji Burbonów. W czerwcu 1814 roku Ludwik XVIII ogłosił swoją kartę konstytucyjną. Wprawdzie suwerenem pozostawał król, a nie naród, ale karta była stosunkowo liberalna, gwarantowała wolność indywidualną, wolność prasy, religii, nienaruszalność własności. Parlament był dwuizbowy, czynne prawo wyborcze przysługiwało 100 000 Francuzów. Tak jak Aleksander nie stosował represji wobec Polaków, którzy opowiedzieli się za Napoleonem, tak Ludwik nie dokonał rozliczeń z kadrą urzędników i wojskowych. Wprawdzie „100 dni Napoleona” spowodowało zaostrzenie kursu (wtedy też rozpoczęto procesy i karano wyrokami śmierci byłych stronników Napoleona, m.in. marszałka Neya, do głosu doszła też reakcja katolicka), ale w sumie kraj wyszedł obronną ręką z rewolucyjnego i napoleońskiego zamętu. W 1823 roku Francja zainicjowała interwencję wojskową w Hiszpanii, co świadczyłoby o odzyskaniu realnego miejsca w „koncercie mocarstw”.6 Pędu ku demokracji nie dało się jednak zatrzymać; w 1848 roku wybuchła Wiosna Ludów i wtedy Metternich zakończył swoją karierę, żył wprawdzie jeszcze ponad 10 lat, ale żadnej roli na europejskiej niwie już nie odegrał. Z zapewnieniem trwałego pokoju też było różnie. W 1866 roku Prusy wygrały wojnę z Austrią, w 1870 z Francją, i trwały pokój na kontynencie okazał się fikcją. Jego gwarancją było bowiem doprowadzenie – w wyniku zabiegów dyplomatycznych – do sytuacji, w której żaden z narodów nie czułby się upokorzony. Kissinger pisał tak: […] Rozstrzygnięcie międzynarodowe, które jest akceptowane, a nie narzucone, zawsze będzie się wydawało każdej z jego stron w pewnym stopniu krzywdzące. Paradoksalnie to powszechność tego niezadowolenia jest warunkiem stabilności, ponieważ jeżeli którekolwiek mocarstwo byłoby w pełni usatysfakcjonowane, wszystkie pozostałe musiałyby być całkowicie nieusatysfakcjonowane, co prowokowałoby sytuację rewolucyjną. [….]. Stabilność porządku nie jest wyrazem braku niezaspokojonych roszczeń, ale braku pretensji o takiej skali, by zadośćuczynienia szukano raczej w wywróceniu układu niż poprzez korekty w jego ramach. […]. Porządek, którego strukturę jedno z mocarstw uważa za opresyjną, jest rewolucyjny”7 (podkreślenia autora). W roku 1871 upokorzona została Francja i jej chęć odwetu stała się jedną z przyczyn wybuchu I wojny światowej (o innych powodach nie piszę, bo zabrakłoby tu miejsca). W roku 1918 upokorzone zostały Niemcy (i Włochy) i sytuacja się powtórzyła ze zwielokrotnionymi konsekwencjami (ofiary I wojny to plus minus 12 milionów ludzi, II wojny to ponad 60 milionów).

Kiedy próbujemy zatem nadać historii znamiona „nauczycielki życia”, musimy uświadomić sobie, co oznacza istnienie sytuacji upokorzenia i brak jej akceptacji, a przynajmniej zrozumienia. Dlatego wspominałem na początku tych wywodów Brzozowskiego i jego kategorię „świadomości kulturalnej” (może dziś lepiej byłoby nazwać ją „świadomością kulturową”), że to właśnie w zbiorowej świadomości narodów jest ono długo przechowywane, z arcygroźnymi następstwami. Postawienie Rosji w stan upokorzenia jest bez wątpienia zaistnieniem takiej sytuacji. Wojnę łatwo wywołać, trudno ją jednak zakończyć i choć Rosja jest odpowiedzialna za jej wywołanie, to konsekwencje jej upokorzenia, a to zdaje się być dziś celem demokratycznego świata, mają o wiele poważniejsze skutki. Tym, którzy są dumni, że prezydent Biden raczył po raz drugi przyjechać do Polski w ciągu jednego roku i że zdobył się na heroiczny gest odwiedzenia Ukrainy wypada zwrócić uwagę, że nie zarysował on w Warszawie choćby szkieletu propozycji wyjścia z sytuacji, w którą wpędziła ją Rosja, ale którą Zachód przyjął, nie doprowadzając (może nie było sposobu, by Rosję powstrzymać?) do negocjacji na wzór kongresu wiedeńskiego. Może zabrakło polityków na miarę Metternicha, Talleyranda i Castlereagha? A Rosja to jedna szósta kuli ziemskiej (dziś może trochę mniej, ale mnie tak uczono) i ponad 140 milionów ludzi. To nie jej upokorzenie poprzez zwycięstwo Ukrainy i NATO (eksponowane, niestety, w propagandzie), lecz znalezienie klucza, według którego wszyscy uczestnicy dramatu muszą się trochę posunąć, by stworzyć przestrzeń dla trwałego pokoju (choćby na tyle lat, które dzieliły kongres wiedeński od wybuchu światowego konfliktu), powinno być celem współczesnej polityki.

Zbytnia wiara w sprawczą moc historii ma jednak pewną wadę. Świat kunsztownej dyplomacji początków XIX stulecia należy do przeszłości. Każdy z europejskich narodów tamtej epoki miał swoje racje i swoją „kulturową świadomość”, ale mieściły się one w ramach świadomości europejskiej. Inne, występujące w odległych centrach różnych kultur, nie były znane, nie wpływały zresztą na losy świata w globalnym wymiarze. Dziś takich ośrodków generowania swoich stanowisk, racji kulturowych, a zatem i politycznych jest znacznie więcej. Tym trudniej, bo trzeba rozmawiać z wieloma partnerami i starać się rozumieć ich odmienne sposoby pojmowania świata i odmienne języki ich argumentacji, w miejsce przekonania o własnej nieomylności i doskonałości. I tyle wynika z moich medytacji nad doktorską dysertacją – zdaje się stuletniego już – Henry’ego Kissingera. Jego zdumiewająca żywotność budzi podziw – w grudniu 2022 roku zaproponował negocjacje na temat pokoju na Ukrainie, ale potem zmienił zdanie. Materia nie jest łatwa, jak widać.

Przypisy

1 A. Leder, Był kiedyś postmodernizm, Wydawnictwo IFiS PAN, Warszawa 2018, s. 63.

2 S.S. Montefiore, Romanowowie, Bellona, Warszawa 2020–2022, s. 364.

3ibidem.

4Montefiore, op. cit. s. 367.

5 Wikipedia, hasło Robert Stewart (wicehrabia Castlereagh).

6 Por. A. Hall, Francja i wielcy Francuzi, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2007, ss. 611–620.

7 H. Kissinger s. 210.

 

Esej ukazał się w numerze 2/2023 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2023 r.

TAGI

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE ARTYKUŁY

  • ZAPRASZAMY TEŻ DO PISANIA!

    Napisz własny krótki komentarz, tekst na stronę internetową lub dłuższy artykuł
    Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.