logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński
Kala KAAL: Polska Moja

Polska poranna

śnieżna

cicha

mglana

zapomniana

 

Pagórkowata

szara

zielona

lecz przykurzała

 

Polska zimowa

zaspana ranem

wieczorem mroczna

w południe zadbana

popołudniowa

kawowa

ciastkarniana

 

Polska herbaciana

pani korzenna

różowa

migdałowa

o smaku miodu

 

Panna czerwona

biała

bezbronna

butna

nieśmiała

onieśmielana?

 

Polska ta moja

w strojach

w pejzażu

milcząca

Panna Melancholia.

Modlitwa Arcykapłana

 

Daj mi Panie łaskę wiary.

Zabierz, proszę, inne dary:

Zdrowie, purpurę, pałace.

Jeszcze Ci za to dopłacę.

 

Miałem niegdyś ufność w Tobie.

Zmartwywstałem na Twym grobie.

Tyś mi wskazał życia drogę,

Suplikantem być przed Bogiem.

 

Wstyd mi teraz jest przed sobą.

Nie wiem jaką kroczę drogą.

Klepię słowa jak pacierze,

Ale ja już w nic nie wierzę.

 

Stoję pusty przed ołtarzem.

Perlustruję w tłumie twarze.

Łowię szepty na spowiedzi.

Uciec chcę od tej gawiedzi.

 

Daj mi Panie łaskę wiary

Uśmierz rozpacz, co bez miary.

(Mińsk/Londyn, kwiecień/maj 2013)

 

Kto zburzył mury Jeruzalem

 

Plac zabaw miałem na kirkucie.

Macewy, jak wieże, pełne tajemnych znaków.

Groby Azteków, Sarmatów czy Daków?

 

Przedszkole było w starej synagodze.

Za sanacji, bandy wyrostków, dla checy,

Rozmodlonym Żydom rzucały koty na plecy.

 

Do szkoły jeździłem kolejką podmiejską.

Mijałem bocznicę, z której w czas zagłady,

Do Treblinki wyruszały zaplombowane składy.

 

Matka moja panicznie bała się wspomnienia,

Jak stoi w cieniu klonu, wsparta o sztachety,

A na ulicy Niemcy tłuką dziecięce szkielety.

 

Chodziłem po ich śladach, oglądałem domy.

W szumie sosen otwockich nasłuchując głosów.

W rysach mijanych ludzi, ich szukałem losów.

 

Dwa odrębne światy, a jakby palimpsest.

Z tej może przyczyny, w rocznicę marcowego ruchu,

Na Starówce, zomowiec skopał mnie po brzuchu.

 

Nazwisko moje trafić miało między sprawiedliwych.

Kto bez winy, niech pierwszy ciśnie grudą błota.

I tak Jahwe osądzi gdzie zło, a gdzie cnota.

 

Kiedy gmina tułaczy, gości ojczyzny mojej,

Zapełni szczelnie dolinę Jozafata,

Bez lęku spojrzę w oczy mego brata.

 

Bo dla kogo Polin,

Jest tylko cmentarzem,

Ten sam się jawi pamięci grabarzem.

(Warszawa 2018)

 

 

Danse macabre

 

Śmierć krąży nad Europą.

Powabna, pełna fantazji.

Tu planuje panteon.

Tam szereg krwawych łaźni.

 

Tyle ją czeka pracy.

Wstrząsają ekstazy dreszcze.

Tu widzi ogród z kości.

Tam tunel do nicości.

 

W tym ogromnym projekcie

Każdy znajdzie swą rolę.

Jeden będzie zabijał.

Drugi nadstawi głowę.

 

Śmierć krąży nad Europą.

Powabna, pełna fantazji.

(Warszawa, 24.01.2023 r.)

 

 

Szczepan Twardoch, Null, Wyd. Marginesy, Warszawa 2024, 276 stron.

Szczepan Twardoch pracuje bez wytchnienia, zaskakując swoich wielbicieli kolejnymi publikacjami. Ledwie uporałem się z Powiedzmy, że Piontek, a już ukazała się nowa, poświęcona tym razem toczącej się w Ukrainie wojnie o przetrwanie niepodległego państwa. I ulokowała się z pewnością na górnej półce w dorobku Autora. Nie ośmielam się klasyfikować poszczególnych pozycji w twórczości Twardocha, ale tę ostatnią, pod tytułem Null plasowałbym wysoko, obok Króla i Morfiny. Autor osobiście zaangażował się w pomoc dla walczących, jeżdżąc tam i z powrotem z dostawami sprzętu i zaopatrzenia, może nawet angażując się bezpośrednio w walki, i poznał w ten sposób realia tego konfliktu. Jej lektura pozwoli zrozumieć, czym ta wojna różni się od poprzednich. Wykorzystanie nowoczesnej techniki sprawia, że naprzeciw siebie nie stają dwie duże armie, jak na przykład pod Borodino lub Lenino, zwycięstwo zaś zależy nie tyle od liczby żołnierzy, ich fizycznej siły i osobistego męstwa, jak to miało miejsce do niedawna, ile od opanowania cybertechniki oraz znajomości sztuki manipulacji technicznej i logistycznej. Bohater książki, noszący ksywę Koń, polski inteligent, pochodzący z wielonarodowej rodziny (matka Niemka, ojciec – Ukrainiec, a może dokładniej Łemko, który walczył w przeszłości w bandach UPA) o wykształceniu raczej humanistycznym i filozofującym zacięciu, wraz z innymi desperatami zostaje skierowany na przyczółek po prawej (opanowanej przez Rosjan) stronie Dniepru. Siedzą w betonowym schronie, mając do dyspozycji dostępne instrumenty nowoczesnej techniki militarnej i sterują na polecenie dowództwa lub z własnego rozpoznania poczynaniami taktycznymi. Ich przeciwnikami nie są żołnierze przeciwnika, ci pojawiają się sporadycznie, lecz wysłany przez nich sprzęt. Wojna dronów. Wróg bezosobowy. A wojna bezsensowna. Jeśli wierzyć platformie X (bo moja wiara w prawdziwość informacji dostarczanych przez elektroniczne media jest mocno ograniczona): na stronie https://c.com/BowesChay/status/189933855264386?t=wKNDMcagFuUTXwTwl5nbzQ&s=08 10 marca znajduję informację: „Rosyjska obrona powietrzna zniszczyła 337 ukraińskich dronów w największym ataku w tym roku. Każdy z tych dronów kosztował podatników z USA i UE przynajmniej 100 000 USD każdy. Rezultatem ich użycia jest 5 zabitych cywilów i utwardzenie stanowiska rosyjskiej opinii publicznej wobec dyktatury w Kijowie”. W tym lakonicznym cytacie z przebiegu codziennych zmagań widać bodaj najmocniej absurdalność tej wojny. I moralne obciążenie dla jej sprawców. A nazywam walczących bohaterów książki desperatami, bo lokalizacja przyczółku (o nazwie Null) nie daje szans na przetrwanie. Trochę przypomina to sytuację ukraińskich żołnierzy w obwodzie kurskim, którzy zaatakowawszy tereny Rosji (co zostało okrzyknięte przez Ukraińców jako taktyczny sukces) znaleźli się w sytuacji dramatycznej. Ich determinacja nie poddaje się racjonalnym kryteriom oceny. Ale jest jedyną szansą na przeciwstawienie się agresji i zachowanie niepodległego bytu nowo utworzonego państwa. Twardoch nie nadużywa komunałów, wielkich słów o patriotyzmie, obronie ojczyzny, które tak dobrze znamy choćby z klasycznej polskiej literatury. Co więcej, niemal każdy z bohaterów tej powieści jest człowiekiem przetrąconym przez życie (brak mi dobrego określenia), będącym na marginesie, odbiegającym od normy zwykłego obywatela. Większość szuka w wojnie ujścia dla przeżywanych dramatów osobistych, od borykania się z samym sobą. W schronie i jego okolicach przewija się cała galeria postaci, podobnych do siebie z racji wspólnego losu, ale też różnych, jeśli chodzi o motywację, przekonania, postawy moralne, codzienne zachowania, zdolność do wyjścia poza własne ograniczenia. Każdy ma charakterystyczne przezwisko na ogół o wojowniczym posmaku: a to Szakal, Szabla, Małpa, Leopard, Wareg, Aryjec. „Galeria postaci innych niż szare…”[1]. Oni nie pytają o racje, o uzasadnienia polityczne czy moralne, po prostu wypełniają swoją powinność tak, jak ją rozumieją, walcząc ze złem i absurdem. Po drugiej stronie tego równania znaleźli się ci, którzy się zadekowali – wyjechali na Zachód, pozyskali zwolnienia lekarskie, czasem sowicie je opłacając, jak to bywa w skorumpowanym kraju, lub znaleźli bardziej wymyślny sposób na uniknięcie udziału w wojnie. Oni nie są alternatywą, gdyż żadną alternatywą być nie mogą. Gdy znajdziemy się między brakiem nadziei a pogardą dla samego siebie, literackim wyjściem jest tylko wierność samemu sobie. To postawa dobrze znana polskiej literaturze, zwłaszcza powstałej bezpośrednio po II wojnie światowej, która toczyła się w innej scenerii i na innych zasadach, ale dylematy moralne nie różnią się zbytnio, mimo że posługujemy się dziś dronami, a nie bagnetem i pepeszą. Pozostając przy wątkach literackich i środkach wyrazu: Twardoch reaktywuje też męskiego bohatera, na co zwracają uwagę dość liczni recenzenci (mimo że powieść ukazała się dopiero miesiąc temu), chciałoby się powiedzieć – w hemingwayowskim stylu. Tę męskość w zamierzeniu autora miał wzmacniać też ostry język, pełen wulgaryzmów. Jeszcze nie górują one ilościowo nad literacką polszczyzną, ale ich częstotliwość jest ponadstandardowa, co akurat uważam za wadę tej książki. Chciałoby się zaprezentować próbkę, lecz redakcyjne zasady nie pozwalają. W tej męskiej atmosferze znajduje też dość wyjątkowe miejsce ukraińska partnerka Konia – Zuja, o dramatycznym bagażu osobistych doświadczeń, będąca dla niego bodaj jedynym źródłem nadziei. Zuja, która stara się prezentować zasady, także w mocno pogmatwanym politycznie świecie, w którym obracają się postacie tej książki. Zuja, która – mimo wszystko – „[…] wierzyła w jakiś porządek świata, w ład, w którym stając po stronie dobra – a przecież wierzycie w to, że stoicie po stronie dobra – należy to dobro szanować również na poziomie symboli”. Dlatego sprzeciwia się szewronom pogańsko-faszystowskim, tym z nazistowskim orłem, „z tryzubem zamiast swastyki w łapach”[2]. Autor nie unika tych kontrowersyjnych wątków, Legion jest międzynarodowy, sam bohater legitymuje się skomplikowanym rodowodem, lecz znajduje wyjście z tej gmatwaniny w słowach Zui o „niezgodzie na niegodziwość”.

Trzeba koniecznie przeczytać. Powieść Twardocha jest z pewnością wydarzeniem literackim i mam nadzieję, że tak zostanie odnotowana przez wiernych jego talentowi Czytelników.

 

[1] Szczepan Twardoch, Null, Wyd. Marginesy, Warszawa 2024, s. 94.

 

[2] s. 255

 

Jagoda Opalińska, Twarzą w twarz z aktorem, Wydawnictwo Canonia 2024.

Jak oceniać książkę o teatrze, napisaną przez ekspertkę, wyrafinowaną znawczynię przedmiotu, która publicystyce i krzewieniu wiedzy o teatrze oddaje całe zawodowe życie?

Jagoda Opalińska, o której tu mowa, nie uznaje feminatywów, więc zapewne już to pierwsze moje zdanie wzbudzi jej sprzeciw. Wydawca bowiem przedstawia ją w rodzaju męskim – teatrolog, filolog, wykładowca akademicki, krytyk. Ale też w rodzaju żeńskim – jako autorkę wielu publikacji m.in. monografii Jerzego Szaniawskiego, studiów o Norwidzie, portretu Romana Kłosowskiego. Na autorkę Jagoda Opalińska się godzi.

Jak bez obaw recenzować rzecz, która rozpoczyna się od wiwisekcji recenzji, ściślej od dokładnego określenia zalet i wad – recenzji teatralnej. A chodzi, trzeba to od razu powiedzieć, o „wiwisekcję pośmiertną”, albowiem – jak uważa autorka – „recenzja teatralna jest dzisiaj prawie nieobecna w krwiobiegu społecznym i artystycznym”. Zastąpiły ją „materiały reklamowe, plotkarskie newsy, które traktują aktora jak towar, a inscenizację jak opakowanie”. „Ton nadaje korporecenzja”. To słowo autorka wypowiada z nieukrywanym obrzydzeniem i zaraz dodaje: „Proponowany w tej książce wybór, notabene ograniczony do kilku sezonów, niesie ze sobą znamiona działań krytyka desperata. Po cóż bowiem publikować recenzje, skoro korporecenzencki przemysł rozrasta się wzdłuż i wszerz. Powiem szczerze. Właśnie dlatego”. Zatem przyjrzyjmy się temu desperackiemu zabiegowi. Czy uda się autorce wyjść zwycięsko z tego zobowiązania?

Ona, Recenzja, w tekście Jagody Opalińskiej ulega personifikacji i występuje pod wielką literą. Zaczyna się więc od wysokiego C. W zgrabnie zainscenizowanej introdukcji Jej Wysokość Recenzja – w tekście opatrzonym nagłówkiem: „Tytułem wstępu” – ma głos i od razu status gwiazdy.

Najpierw u Boya, który „obudził w Niej kobietę”, potem u Karola Irzykowskiego, który „zadbał o intelekt”, Antoni Słonimski zaś „obsypał dowcipami”. W międzywojniu ową Gwiazdę otaczał wianuszek wielbicieli złożony z największych literackich znakomitości. „Wojenną traumę przeżyła honorowo, milcząc zgodnie z regułą konspiracji”. Po wojnie, mocno zraniona „przez stalinowski tajfun”, miała „lepsze i gorsze sezony”, a teraz „nie wiadomo, gdzie przebywa”.

Jak przystało na poszukiwanie zagubionej, Jagoda Opalińska śle za nią list gończy, dokładnie charakteryzując ten „szczególny rodzaj krytycznej wypowiedzi na linii scena-widownia”, obarczonej „warunkiem bezpośredniości” i wypowiadanej „na gorąco, twarzą w twarz z aktorem”. Zapewne stąd tytuł książki: Twarzą w twarz z aktorem. Aktor (z łac. āctor, od agere „działać”) – by odwołać się do definicji – „osoba odgrywająca za pomocą szczególnego zachowania, technik cielesnych i głosowych rolę w serialu, w teatrze i w filmie. Od zwykłego człowieka odróżnia go […] świadomość gry. Wobec widza istnieje na sposób dwoisty jako odtwarzana postać, w którą się tymczasowo wciela, i zarazem jako żywy człowiek, posiadający własną rzeczywistą tożsamość i biografię” (Wikipedia). Owa dwoistość oraz wzajemne przepływy: odtwarzana postać i żywy człowiek fascynują recenzentkę najbardziej.

Mamy tu do czynienia głównie z recenzjami (w tym teatru telewizji i słuchowisk radiowych), które Jagoda Opalińska nazywa „żywymi recenzjami”, czyli opiniami wyrażonymi świeżo po obejrzanym spektaklu i z tego waloru w tym zbiorze tekstów – w większości publikowanych już w „Yoricku”, internetowym magazynie Klubu Krytyki Teatralnej SDRP/ polskiej sekcji AICT – nie chce rezygnować. Dlatego w gęstej warstwie zdań i piętrowych figur retorycznych pojawiają się takie wrzutki, jak: „Brawo! Bis!”, „Perfekcyjna robota. Brawo!”, „Krótko mówiąc: arcydzieło”. Ten zabieg sprawia, że czujemy się widzami, współprzeżywającymi spektakl razem z autorką, ulegamy rytmowi jej natychmiastowej reakcji.

Razem z recenzjami otrzymujemy od Jagody Opalińskiej, niejako w pakiecie, jeszcze coś więcej: eseje, szkice i wspomnienia.

Całość publikacji została podzielona jak klasyczny dramat teatralny. Ma swój wstęp i prolog, rozgrywa się w trzech aktach, by sfinalizować się w epilogu. A potem jeszcze „Posłowie” Andrzeja Mastalerza i na sam koniec tekst z „Autorskim przypisem”. To swoista kropka nad „i” lub obrończa mowa końcowa przed wysokim sądem (czytelnikiem) w razie, gdyby do tegoż sądu wpłynął (mocą innego krytyka teatralnego) akt oskarżenia. I tu następuje wyjaśnienie, dlaczego książka nie ukazała się nakładem uczelni kształcącej aktorów i reżyserów (do którego to procesu edukacji Jagoda Opalińska przez wiele lat przykładała rękę) oraz sugestię, że tym samym rzecz uzyskała status „wykluczonych recenzji” (obrona przez atak?!).

„Teatr jest sztuką ulotną – pisze w „Posłowiu” Andrzej Mastalerz – Spektakle, aktorskie kreacje, żyją dopóty, dopóki żyją w naszej pamięci. […] Sama pamięć […] to jednak za mało. Istnieje potrzeba słowa, krytycznego opisu zdarzenia […] rzetelnej recenzji opartej na wiedzy, odpowiedzialności i empatii. Z taką właśnie pozycją mamy tu do czynienia”. I dalej: „Autorka w swoich recenzjach jest krytyczna i rzeczowa. Pełna czułości i ciepła. Bywa ironiczna i surowa (na szczęście nieczęsto). […] Ważne są intencje, a w tym przypadku są one oczywiste: miłość do teatru i jego twórców”. Z tym wszystkim zgoda.

Niełatwa to jednak lektura. Na pewno nie do połknięcia na raz. Postrzegać ją należy jako kompendium wiedzy o wzajemnych zależnościach na styku: literatura – teatr – widz. Zależności to skomplikowane, wymagające grzebania w historii i didaskaliach, do czego da się namówić tylko przygotowanego czytelnika, równie zafascynowanego teatrem i znającego się na materii, jak autorka. Bez tego świat aktora przedstawiony na przykład w recenzji pt. Romana Kłosowskiego przymierze z Krappem będzie jedynie zlepkiem efektownie spreparowanych zdań, charakteryzujących wielkie role „Ich Dwóch” – Tadeusza Łomnickiego i Zbigniewa Zapasiewicza w Ostatniej taśmie Krappa Becketta i na tym tle – analiza roli Krappa Romana Kłosowskiego, która była „gorzką zgodą na odchodzenie”. Wszystko to w związku z jubileuszem 60-lecia pracy artystycznej aktora w gorzowskim Teatrze im. Juliusza Osterwy. Nic tu o samej sztuce i jego autorze, recenzentka zakłada, że czytelnik wie, co trzeba. Drobiazgowo natomiast opisuje pół- i ćwierćtony aktorskiej gry: „Gest tłumaczy pauzę, słowo uzasadnia grymas. Półuśmiech, trzepnięcie palców, lekki skłon tułowia wstrzymują gniew, bunt”. Zbliżenie na twarz i ciało aktora, a potem przeskok „kamery” na aktorkę Annę Łaniewską, która w tymże spektaklu „pięknie wydobywa plan tragigroteski”, a na finał jeszcze trochę o „pulsującej przestrzeni scenograficznej” oraz puenta: „Metafora okrąża poezję. Nadzieja ujarzmia absurd. Głos ma Beckett”. Czytelnik w labiryncie takiej opowieści może się poczuć zagubiony.

Jadwiga Opalińska lubi rozpracować materię przedstawienia i rozłożyć ją na części pierwsze także po to, by przyłożyć recenzenckim batem: „Mogło być niemądrze, a wyszło strasznie”, „śmich zamiast śmiechu”, „poza granicami sensu” (Co pan na to, Mistrzu Gajos?). Nie toleruje „myślowego bezładu” oraz „infantylnej formy”. Bywa, że pastwi się też nad kolegami po piórze, nie godząc się na ich „krytykancie lamenty”, udowadniając, że nie mają racji, ale nie traci na takie przypadki zbyt wiele miejsca, konkludując jedynie: „No, cóż, pisać każdy może” (Jak ten czas boli). Tym mocniej eksponuje to, nad czym warto się zatrzymać i wtedy nie szczędzi pochwał: „Piękny, mądry teatr. […] Teatr, dla którego naprawdę warto być widzem”. W podtekście kryje przesłanie – róbmy i oglądajmy dobry teatr, nie majstrujmy przy tekście autora, nie ulegajmy „amokowi rzyg-awangardy” (Ludzie, cuda w teatralnej budzie). I nadaje sobie tytuł przewodniczki po tym, co obejrzeć warto, a czego nie. „Trzeba wiedzieć i wyczuwać, oglądać i słyszeć” – postuluje. – Łączyć „erudycyjny przypis z żartobliwą puentą”.

Kilka recenzji w tym zbiorze to perełki, które spełniają wymogi definicji gatunku, a wywód jest jasny od początku do końca (choćby Ingmara Bergmana sztuka precyzji, Nie graj, tylko istniej, Miasto w smudze czasu). Czytelnik dowiaduje się z nich, o co w spektaklu chodziło, kim był autor dzieła i co miał na myśli, a co z tym zrobili reżyser i pozostali twórcy, a przede wszystkim aktorzy. I jak te teksty się czyta, to chce się natychmiast pójść do teatru lub – jeśli spektakl już zdjęty z afisza – żałuje się niewykorzystanej teatralnej okazji.

Większe pole do interpretacyjnych manewrów autorka stwarza sobie i czytelnikom w szkicach, które nie tylko rozmiarem wychodzą poza ramy recenzji, ale skupiają się na opowieści o artyście jako człowieku – z jego biografią i ścieżką dochodzenia do warsztatowej doskonałości w zawodzie – opowieści, w której elementy świata scenicznego są ledwie tłem. Ten rodzaj wypowiedzi rezerwuje dla największych (nie tylko aktorów), przetykając ją niczym ciasto bakaliami – anegdotą oraz migawkami ze spotkań prywatnych, nacechowanych emocjonalnie, niekiedy lirycznie (Zbigniew Zapasiewicz, Ryszard Peryt, Krzysztof Orzechowski, Andrzej Strzelecki, Magda Teresa Wójcik i Jerzy Wójcik).

Jagoda Opalińska. Teatralna przewodniczka, powiedzieć by – sawantka, odnosząc się do anachronizmów, których sama używa często i z premedytacją. Sawantka, czyli erudytka znająca wartość swojej wiedzy. Czy ów erudycyjny popis spotka się z aplauzem odbiorcy? To jako się rzekło, zależy od poziomu erudycji tegoż. Oraz od jego wrażliwości na ekwilibrystyczne popisy słowne recenzentki. Warto to sprawdzić i sięgnąć po tę książkę. Jedno jest pewne – lektura zbioru Twarzą w twarz z aktorem otworzy przed czytelnikiem-widzem okno nie tylko na naszą teatralną rzeczywistość, ale także – i tu z przyjemnością przywołam staroświeckie słowo – na konterfekt (portret) krytyka teatralnego.

 

Historyk w świecie polityki. Bronisław Geremek, reżyseria Jadwiga Nowakowska, TVP Polonia, emisja 13.03.2025 roku, godz. 22.50 i 14.03.2025 roku, godz. 14.00.

Pamięci profesora Bronisława Geremka można i należy hołdować na wiele sposobów i aż dziw bierze, że nie mamy dotąd na polskim rynku wydawniczym ani jednej jego wyczerpującej biografii, a jedynie parę książek, w których przewija się pierwszoplanowo jako doskonały rozmówca i świadek epoki. Niestety, na półkach wydawniczych nie wypatrzy się skończonego, pomnikowego dzieła, mimo zasług profesora Geremka, powikłanych losów osobistych i już długiego czasu od tragicznej śmierci. Jest to duży brak dla polskiej biografistyki, mimo prężnie działającej Fundacji jego imienia i szerokiego międzynarodowego uznania, no a przede wszystkim, znakomitych dzieł historycznych, wręcz podręcznikowych dla całej europejskiej i światowej historiografii, jak i politycznych. To zaskakujące, że człowiek, który przecież ukształtował Polskę taką, jaką ona dziś jest, nie ma choćby jednej biografii politycznej, mimo że usilnie wyrywał PRL z więzów realnego socjalizmu, a jednocześnie kreślił wizje nowej wolnej Polski na przyszłość, z uczestnictwem w NATO i UE na czele.

Tym cenniejszą inicjatywę przejawiła TVP Polonia, aby wyjść jakoś temu naprzeciw i pokazać film, oparty zarówno o materiały dokumentalne (interesujące gadające głowy), jak i opowieść rodzinną, która wprowadza nas trochę w życie prywatne Profesora, jego dzieci i wnucząt. Jadwiga Nowakowska, autorka filmu, jak mówiła w kinie Kultura, przygotowała swoje dzieło w dwóch wersjach, skróconej i pełniejszej; dla publiczności zgromadzonej tłumnie na początku marca br. w warszawskim kinie Kultura wyemitowano chyba tę najpełniejszą. To w sumie ogromny bonus dla żyjącego i aktywnego kręgu Profesora, do którego należy także obecny minister spraw zagranicznych. Co może istotne, od razu na początku filmu pada, że zarówno biurko, jak i układ mebli w obecnym gabinecie Radosława Sikorskiego „jest takie samo jak za Geremka”, co oczywiście ma także walor… długiego trwania, i zostało przez tak wspaniałą publiczność odpowiednio odczytane. A na sali kina Kultura prócz obecnego ministra było obecnych wielu ludzi pełniących wysokie funkcje publiczne i ministerialne, z różnych opcji i stronnictw, co sam profesor Geremek zapewne przyjąłby z zadowoleniem.

Filmową opowieść Jadwiga Nowakowska postanowiła oprzeć na tym, co w oczach różnych ludzi było w osobie Profesora ważne i nie była to wyłącznie polityka, ale również żeglarstwo, budowa skromnego domku na wsi, czy jego słynne wymykanie się ochronie podczas służby ministerialnej. Wreszcie pewna uroczystość rodzinna, która pięknie przewija się w filmie, tworząc mu zarówno klamrę jak i poniekąd nowy rozdział. Jedyne, czego zabrakło, a co zdaniem redaktora Adama Michnika mogłoby dopełnić obrazu całości, to wypowiedź jakiejś osoby z obozu krytyków i zaciekłych przeciwników linii politycznej Profesora. Być może, trudno o tym teraz wyrokować, ale w sumie poznajemy profesora Geremka ze wszystkich prawie stron, choć był „człowiekiem nad wyraz tajemniczym”. Nigdy nie wypowiadał się o czasach wojennych, stanowiło to swoiste tabu, a przecież będąc we Wschowie dzieckiem przyjętym z warszawskiego getta, jakże ważną odgrywał rolę przez całe swoje życie, przecząc nienawiści i aktywnym nacjonalistycznym demonom. I to może jest rys, który najbardziej warto zapamiętać, na co w filmie zwrócił uwagę prezydent Lech Wałęsa. Profesor Geremek zrezygnował z misji tworzenia rządu, mimo że: „był to najlepszy człowiek, jakiego wtedy mieliśmy” – i jest to piękne świadectwo historycznego przywódcy Solidarności, choć różnie z tym w tamtych gorących czasach w Solidarności bywało. Jeśli gdzieś politycznie profesor Geremek miał przełomowe znaczenie, to na pewno wtedy, kiedy zasiadał w gronie doradców Solidarności i na łamach „Konfrontacji” w 1987 roku zaproponował ówczesnej władzy „pakt antykryzysowy”, a pod koniec lat 90. sfinalizował przystąpienie Polski do NATO. A jednocześnie film obfituje w anegdoty, których dostarczała codzienna praca profesora oraz obrazki z domowych pieleszy, jak choćby wysiłki w budowie domku na wsi, naukę żeglowania (najpierw na jednostce nabierającej niebezpiecznie wody…), czy kolekcji fajek, których miłośnikiem pozostał przez całe życie. I może jeszcze jeden wtręt: był profesor Geremek zaciekle zwalczany przez PRL, i dane mi było poznać ludzi, którzy na dość niskim wykonawczym szczeblu montowali przeciwko niemu oskarżenia o bycie amerykańskim szpiegiem. Oboje, on i ona już nie żyją, a mnie się po czasie przyznali, że materiały, które jako funkcjonariusze komunistycznego MSW preparowali i obserwacje Geremka, które czynili, były jedną wielką mistyfikacją, kłamstwem i prowokacją. „Podłością po prostu”. A że nie wiedzieli po czasie, jak się do tego przyznać i zrzucić z siebie ten ciężar winy to trochę u mnie jako dziennikarza zasięgali porad w tej materii. I choć był to dla mnie tylko niewielki epizod z czasu już przeszłego dokonanego, to uzmysławia jedynie skalę świństw, jakich nie szczędzono wówczas docentowi Geremkowi. Może warto to powiedzieć na pohybel jakże ochoczych dzisiejszych lustratorów poniewczasie.

To dobrze, że ten film znalazł się na antenie TVP Polonia, przezeń w dodatku wyprodukowany, a także w annałach telewizyjnej biblioteki audiowizualnej, bo na tym polega misja telewizji publicznej, aby pokazywać ludzi, którym Polska bardzo wiele zawdzięcza.

 

Polityka przełomu wieków. Rozmowy o Polsce i świecie, wyd. Amicus Europae, Warszawa 2024.

Książkę w wersji elektronicznej można bezpłatnie pobrać pod adresem https://fae.pl/wp-content/uploads/2025/01/Polityka-przelomu-wiekow-m.pdf

Większość okazjonalnych wydawnictw ma tę niedobrą właściwość, że nie dość, że ich nikt prawie nie czyta, że nie są szczególnie zajmującą lekturą, to jeszcze tracą aktualność, zanim trafią przed oczy czytelników. Książkę Polityka przełomu wieków. Rozmowy o Polsce i świecie wydała Fundacja A. Kwaśniewskiego „Amicus Europae” z okazji, jak można się domyślić, siedemdziesiątych urodzin byłego prezydenta (wydawnictwo zostało po raz pierwszy zaprezentowane na konferencji „Na karuzeli zmian. Scenariusze na XXI wiek dla Polski i Europy” 15 listopada ub.r.). Zapis rozmów z dwudziestoma dwoma politykami polskimi i z zagranicy, opatrzony komentarzami czy objaśnieniami Aleksandra Kwaśniewskiego jest lekturą absolutnie fascynującą!

O atrakcyjności wydawnictwa i jego miejscami unikatowej wartości poznawczej przesądza kilka czynników.

Po pierwsze – dobór rozmówców. Są wśród nich byli prezydenci (obok Kwaśniewskiego także V. Adamkus, G.W. Bush, W. Juszczenko, H. Kehler, B. Komorowski, L. Kuczma), szefowie rządów (M. Belka, T. Blair, W. Cimoszewicz, A. Gusenbauer, R. Prodi, J. Tymoszenko), ministrowie (A. Balazs, A.D. Rotfeld, J. Hausner, J. Kwieciński, J. Steinhoff), wybitni prawnicy (E. Łętowska), dyplomaci (S. Ciosek), sekretarz generalny NATO J. Solana, generał M. Bieniek, politycy prawicy (S. Niesiołowski czy J. Steinhoff) i lewicowi. Wszyscy oni mieli ogromny wpływ na transformację ustrojową lat 90. w Polsce oraz na akces Polski do struktur NATO i Unii Europejskiej. Oczywiście można mieć pytania o nieobecność wśród rozmówców takich polityków jak prezydent L. Wałęsa, premierzy J. Buzek i L. Miller czy prof. L. Balcerowicz, uważany za autora koncepcji przekształceń gospodarczych, lecz każdy wybór (podyktowany objętością i charakterem wydawnictwa) jest decyzją uznaniową, która ma prawo budzić różne odczucia czytelników.

Po drugie, szeroki przekrój tematów, o których mówili zaproszeni do rozmowy – od prawnych, gospodarczych i społecznych aspektów działań prowadzonych przez poszczególne rządy, podejmując wysiłek przekształcenia scentralizowanego, niedemokratycznego państwa PRL w demokrację rynkową do mało znanych nawet dzisiaj szczegółów uwarunkowań międzynarodowych, w których decyzje te były podejmowane i do ówczesnego postrzegania Polski na arenie światowej.

Po trzecie wreszcie, oryginalny, pogłębiony charakter wypowiedzi polityków, co, uważam, jest w ogromnej mierze zasługą osób, które ich wypytywały. Pytania politykom zadawali bowiem nie tylko dziennikarze (i to ci najznakomitsi, jak przykładowo Jan Ordyński czy Michał Sutowski), lecz także byli najbliżsi współpracownicy prezydenta Kwaśniewskiego, wśród nich eksminister w Kancelarii Prezydenta R. Smoleń czy prezydencki speechwriter J. Kluczkowski. Jacek Kluczkowski jest zresztą także redaktorem całego wydawnictwa. To nie są zdawkowe wywiady prowadzone przez takich dziennikarzy, co to rankiem relacjonują mecz drugiej ligi, a po południu opisują sercowe perypetie aktorki czwartego planu, zwanej, nie wiedzieć, dlaczego, gwiazdą. To poważne, niebanalne rozmowy ludzi, którzy współtworzyli najnowszą historię Polski i Europy. Interlokutorzy polityków znają politykę równie dobrze, jak ich rozmówcy, w detalach znają historię przełomu tysiącleci i wiedzą, o co i jak rozpytywać byłych prezydentów i premierów.

W efekcie otrzymaliśmy unikatowy zbiór trzydziestu rozmów (niektórzy dawni politycy wypowiadają się nie jeden raz), które nazwałbym świadectwem epoki, bardzo wiele tłumaczącym z dzisiejszej rzeczywistości. Gdy profesor Łętowska, pierwszy Rzecznik Praw Obywatelskich, opowiada, jak kształtowały się prawne instytucje demokratycznej III Rzeczypospolitej, w czym tkwi ich siła, a gdzie są słabości, to jednocześnie objaśnia przyczyny kryzysu praworządności, do którego doprowadziły Polskę rządy Prawa i Sprawiedliwości. Przywódcy Ukrainy opisują początki niepodległego państwa ukraińskiego, a jednocześnie – przerzucając mosty od lat dziewięćdziesiątych do współczesności – tłumaczą źródła dzisiejszego dramatu Ukraińców, którzy stali się ofiarami agresji Rosji. Są wreszcie historie, brzmiące wręcz sensacyjnie, gdy, przykładowo, Włodzimierz Cimoszewicz bez ogródek stwierdza, że za próbą (skuteczną zresztą) wyeliminowania go z wyborów prezydenckich w 2005 roku stali najbliżsi współpracownicy Donalda Tuska i że uczyniono to z myślą o ułatwieniu Tuskowi wygranej.

Polityce wschodniej, jej uwarunkowaniom, założeniom i celom poświęcono w zbiorze rozmów wiele miejsca, co wynika zarówno ze znaczenia, jak i aktualności wyzwania, jakim dla całej Europy jest rosyjska napaść na Ukrainę, jak też wskazuje, jak ważnym problemem dla Polski w okresie transformacji i dochodzenia do członkostwa w NATO i UE był wymiar wschodni naszej polityki zagranicznej.

Wydawnictwo Fundacji „Amicus Europae” jest nie tylko unikatowym świadectwem historii, lecz ważnym głosem w debacie nad współczesnością polityczną, gdyż wiele dzisiejszych problemów naszego kraju wyrasta wprost ze zjawisk i zdarzeń, które miały miejsce w latach dziewięćdziesiątych.

 

W 1958 roku, po wyjściu z sali kinowej, wzburzony Marek Hłasko powiedział: ,,Ford zrobił film na temat, że ludzie nie mają się gdzie rżnąć. Co oczywiście nie jest prawdą, rżnąć się można wszędzie. Z filmu wyszło wielkie gówno”.

Co do sedna sprawy zgadzam się z panem Markiem, możliwości lokalowe nigdy nikogo nie ograniczały, wszystko zależy jedynie od kreatywności. Urodziłem się w tym czasie i myślę, że moi rodzice musieli być bardzo kreatywnymi ludźmi. W sprawie filmu nie mogę się wypowiedzieć, gdyż go nigdy nie widziałem. Zresztą niewielu ludzi ten film widziało, ustanowił on dziwaczny rekord. Zbanowany przez ówczesną cenzurę przeleżał na półkach całe 25 lat, a potem już prawie nikogo, z wyjątkiem studentów filmówki, nie interesował.

Jeśli ludyczna bezpośredniość recenzji, jaką Hłasko obdarował film Aleksandra Forda kogoś razi, powinien wiedzieć, że dotyczy ona ekranizacji opowiadania Ósmy dzień tygodnia, którego autorem był sam Hłasko. Może taka reakcja była wynikiem urazu, gdyż gdy cztery lata wcześniej pojawiło się wspomniane opowiadanie, krytyka prasowa wprawdzie nie była aż tak bezceremonialna, ale przesadnie przychylna autorowi też nie była.

Hłasko opisuje parę zakochanych ludzi, którzy w powojennej Warszawie nie mogą sobie znaleźć miejsca, dosłownie i w przenośni. Opowiadanie obrosło legendą, według której zakochana para miała symbolizować całe pokolenie szukające swojego miejsca w szarej, powojennej rzeczywistości. Być może to był jeden z powodów umiar­kowanego entuzjazmu krytyków. Autorowi zarzucano tendencyjne odejście od lukrowanej stylistyki socrealizmu tamtych lat, stylistyki jakiej naród łaknął wtedy jak glista dżdżu, więc zdaniem krytyków, ten bohaterski naród, po latach zaborów i wojen oczekiwałby od młodych twórców mniej defetyzmu i czarnowidztwa, a więcej optymizmu. Jednym słowem, takie wejście na rynek dupy nie urywa i dokładnie tutaj jest pies pogrzebany. Obaj panowie bezpowrotnie zmarnowali fantastyczny tytuł, bo książka musi mieć dobry tytuł, bez tego poszło się bujać już wiele arcydzieł literatury i filmu. Nie sposób wymienić jakich, gdyż właśnie ze względu na nieciekawy tytuł, nikt ich nie zna. Logiczne. Nie twierdzę też, że opowiadanie Hłaski było złe, tytuł miało pierwsza klasa, bardzo by mi pasował, ale obaj zmarnowali, no zmarnowali.

Muszę zatem pogodzić się z faktem, że Hłasko był szybszy i nie pozostaje mi nic innego jak zadowolić się kolejnym dniem tygodnia. Taka jest brutalna rzeczywistość i teraz muszę jedynie jakoś nagiąć fakty i udowodnić, że mój tytuł jest przemyślanym zabiegiem intelek­tualnym, który symbolizuje coś tam szalenie ważnego dla ludzkości i historii naszego narodu. W Polsce nie da się napisać książki o niczym i dać jej pierwszy lepszy tytuł, który nie ma znaczenia symbolicznego wpisującego się w nasz historyczny etos i narodowy patos. Albo odwrotnie. Znawcy literatury nie wybaczyliby mi takiego postępowania, a fakt, że ktoś tam czytając moje dzieło, być może uśmieje się jak norka, nie jest żadnym argumentem. Wręcz przeciwnie, więc należy coś mądrego wykombinować, by nie wylądować tam gdzie Hłasko.

Na przykład, że urodzony w 1958 roku autor „dziewiątego dnia”, wpisuje się w tradycję narodową poszukiwania swojego miejsca na ziemi, więc jest to naturalna kontynuacja dramatu, paralela łącząca kolejne powojenne pokolenia Polaków. Patataj, patataj… pod okienko.

No i mamy, ale to była oficjalna wersja, gdyż nieoficjalnie jest niestety o wiele banalniej, by nie powiedzieć, że prozaicznie. Powiem wam jak było naprawdę, ale od tego momentu literacka fikcja obowiązuje także czytelnika, a więc…

Berlin, 66 lat później…

Któregoś kwietniowego dnia przyszła z lotniska na moje konto bankowe ostatnia pensja, przyszła wraz z zaległymi nadgodzinami za ostatnie ćwierćwiecze. Firma wysłała też oficjalne pismo (bla bla bla) od nieutulonego w smutku szefostwa, nazywanego na wyrost menedżmentem. Ludzie z działu Human Resources, których w życiu nie widziałem na oczy, rozpływają się w nim, jakim to ja byłem wzorem pracownika, filarem i opoką, że gdyby nie moje zaangażowanie, dużo mniej świata zostałoby uratowane przez ostatnie 25 lat i że życzą mi sukcesów na ostatniej prostej, nim definitywnie odwalę kitę na emeryturze. Przysłali też srebrną odznakę bohatera dnia powszedniego, imieniem Johna McClane. Zastanawiam się, kiedy dostaje się złotą, post mortem? Gdy człowiek przez nadgorliwość lub nieuwagę wyloguje się jeszcze na posterunku? Wiem, że przez ostatnie dwadzieścia lat, kilku kolesi było uprzejmych narobić firmie kłopotu i wykorkować na służbie, nie wiem, czy dostali złotą, ale świeć panie nad duszami tych anonimowych bohaterów.

Odznakę niedbale wrzuciłem do szuflady robiącej u mnie za izbę pamięci. Wylądowała obok brązowej. Moja babcia Berta tę kolekcję nikomu niepotrzebnych rzeczy, z którymi nie wiadomo co zrobić, nazywała Kramszufladą. Było tam wszystko: śrubki, świeczki, uszczelki, sznurek, nożyczki i maść na szczury. Ostatnią, uczciwie zarobioną kasą pochwaliłem się natomiast Yoli. Zdziwiła się, moją żonę ostatnio dziwią jedynie dobre wiadomości, złe stały się taką normą, że cytując jej słowa, nic ją już nie dziwi. Fakt, że moja wiadomość w sam raz nie pochodzi z telewizora, dodawał jej niezbędnej wiarygodności.

– Wyłącz telewizor Monamour – zaproponowałem optymistycznie – ogarnij ciśnienie krwi, dostaliśmy trochę kasy, jedziemy kupić rośliny na balkon, a jeśli się uwiniemy, to kto wie, czy nie skończymy na shoppingu, zakończonym eleganckim obiadem na mieście.

Długo nie musiałem Yoli namawiać. Przed wyjściem zadzwoniłem jeszcze do córuś, która też ma bardzo słoneczny balkon, więc może ma jakieś ekstra życzenie. Córuś to ta, która zrobiła okładkę tej książki, bardzo kreatywna osoba. W sensie dizajnerskim kreatywna, a nie w sensie tego całego Hłaski, ma własne mieszkanie. Powiedziała, że i owszem, bo właśnie rząd zalegalizował zioło, więc ma aktualnie jakiś plan i gdyby w ogrodnictwie mieli sadzonki konopi indyjskich, to ona poprosi o trzy, bo władze pozwalają na dwie. Pojechaliśmy.

Na Mohriner Allee z kiedyś pięciu ogrodnictw pozostało tylko jedno. Nie wiem, dlaczego splajtowały te wszystkie geszefty z botaniką. Może to sprawa koniunktury, bo aktualnie bardziej opłacalny jest handel bronią niż miłością bliźniego, może jeszcze nie wiedzą też nic o konopiach?

– Ty Bodzio, jaki dzisiaj mamy dzień tygodnia? – Zapytała Yola, w samochodzie.

– Pojęcia nie mam, chyba dziewiąty? – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, gdyż to był dziewiąty dzień mojej emerytury. Kiedyś szukając swojego miejsca na ziemi, wiedziałem. Wystarczyło spojrzeć na plan pracy, robiony przez jakichś anonimowych dysponentów, którym nikt nie wyjaśnił, co to jest empatia.

Dziewiąty dzień emerytury, a przecież jeszcze niedawno, młody i pełen energii przyjechałem do tego obcego miasta, wyobrażając sobie wiele pięknych rzeczy, ale nie to, że pierwsze co mi się przytrafi to…

operacja „Matrioszka”

W 1988 roku, jeszcze Berlin Zachodni miał status wolnego miasta. Nie wiem, dlaczego od najmłodszych lat miałem ambiwalentne podejście do zjawisk opisywanych patetycznymi przymiotnikami. Pojawiając się tutaj po trzydziestu latach przebywania w PRL, szczególnie wszystko, co było opatrzone przymiotnikiem „wolne”, było dla mnie z jednej strony fascynujące, ale z drugiej bardzo podejrzane. Nie wiem skąd u mnie pojawiło się takie uprzedzenie.

By tutaj legalnie pozostać… no proszę, a nie mówiłem, zaczyna się? Należy spełnić jakieś warunki, aby legalnie zostać w WOLNYM mieście. Zatem, by tutaj zostać, pojechałem na Policję dla obcokrajowców po prawo pobytu i doginania na kapitalistów, którymi straszono mnie jeszcze w szkole. Policjanci byli nad wyraz uprzejmi, natychmiast skierowali mnie do aliantów, jak wtedy w miarę dobrowolnie nazywano wojska okupacyjne trzech mocarstw, które tu stacjonowały jak najbardziej pokojowo. Baza logistyczna tych mocarstw znajdowała się wtedy w obozie dla przesiedleńców w dzielnicy Marienfelde. Tłumaczyłem naiwnie, że przyjechałem do świeżo poślubionej żony, a nie w celach szpiegowskich, więc po cholerę angażować zaraz mocarstwa w moje prywatne sprawy. Machnęli tylko ręką, że takie interwiu to niby tylko formalność. No jasne, w każdym mieście tak robią.

Na Marienfelde nie wszyscy chcieli się ze mną spotkać. Anglicy przyklepali sprawę od ręki, czym mnie bardzo rozczarowali, gdyż chciałem ich przy okazji zapytać o kilka spraw ze wspólnej przeszłości. Myślę jednak, że MI6 dostarczyło im informacji, że jestem czasami bardzo upierdliwym typem, więc przyklepali, by martwić się później. Reszta aliantów postanowiła przygotować się do lekcji, więc wyznaczyli mi terminy za dwa tygodnie. Pojawiłem się punktualnie.

Na pierwszy ogień wzięli mnie w obroty Amerykanie. Szczerze mówiąc, w pierwszym momencie miałem spore obiekcie, czy z przejęcia czegoś nie pomyliłem i z tych nerwów być może omyłkowo trafiłem do nieodpowiedniego „alianta”. Za biurkiem siedziała dosyć sporych gabarytów rumiana kobieta i źle jej z oczu patrzyło, więc dla spokoju duszy sprawdziłem, czy na ścianie nie zwisa wiecznie żywy Lenin. Na szczęście nie zwisał. Nie spodziewałem się oczywiście Pameli Anderson, ale ta kobieta była bardziej niż niepokojąca.

– Sidaj na kreśle – Pani zwróciła się do mnie w wersji języka polskiego, którą odziedziczyła prawdopodobnie po babci pochodzącej dawno temu z kresów. Jakich dokładnie, ciężko powiedzieć, musiałem się sporo domyślać.

Wykombinowałem sobie jednak, że to jakiś wyszukany test na inteligencję nim mnie zechcą przekręcić na amerykańskiego agenta. Ze sposobu mówienia i tonu doszedłem do wniosku, że wspomniana babcia tej pani, zbyt dobrej opinii o nas Polakach nie miała i to jest u nich rodzinne. Pani Groźna rzuciła mi przez biurko kartkę.

– Wipełnije jeju! – zażądała, waląc paluchem w blat biurka.

Na kartce było jakieś 15 pytań z możliwością odpowiedzi „Tak” lub „Niet”. Pytali w sumie o oczywiste rzeczy. Czy wiem gdzie w Szczecinie są obiekty wojskowe, jednostki wojskowe, czy wiem jak można przystosować statki handlowe do działań wojennych, czy wiem jak wygląda struktura wojskowa w polskiej flocie na wypadek światowej ustawki, czy znam procedury na wypadek ataku bronią ABC i inne pytania krajoznawczo-turystyczne.

Z dumą na wszystkie odpowiedziałem, że „jeju” wiem, w końcu kilka dobrych lat byłem oficerem marynarki. Było to zatem zgodne z prawdą, a ja nie będę okłamywał alianta tylko z tego powodu, że ma strasznie nieprzyjemnego babsztyla za headhuntera. Z miną prymusa oddałem kartkę.

Groźna rzuciła na nią okiem, na jej licu pojawiło się coś, co przy sporej dozie dobrej woli można było wziąć za uśmiech. Spojrzała na mnie z niesmakiem i nie odrywając oczu, nacisnęła jakiś przycisk na telefonie i zapytała podstępnie…

– A jakije janzyki zna, a? – świdrowała mnie wzrokiem.

– Angielski i rosyjski. – Niemiecki znałem jeszcze bardzo spontanicznie, a nie bardzo wiedziałem, czy dodać, że ją też rozumiem, ale powtórzyć bym już nie potrafił. Raczej nie wyglądała na skarbnicę poczucia humoru.

– A ispanski musi zna, eee…? – aż ty mendo pomyślałem patrząc jej w złośliwe ślepka.

– A musi zna, tyle że ze słyszenia.

– W Morsku uczyliszczu miał lspanski, to ma znać… – nie mam pojęcia czy tym zdaniem żądała bym znał hiszpański, czy myślała, że mnie przechytrzy i ze strachu nagle sobie przypomnę. Pojęcia nie mam.

– Miał hiszpański i bardzo trunkowego wykładowcę, który uczył nas w knajpach i niewiele z tego pamiętam. – Taki wypasiony wywiad jak CIA powinien wiedzieć, że Pedro pasjami lubił imprezować i w tej sprawie był bardzo konsekwentny. Potrafię zatem zamówić po hiszpańsku każdy możliwy alkohol, ale na tym kończy się moja wiedza.

W tym momencie do pokoju wszedł taki smutny facet i usiadł na krześle za moimi plecami. Lata później w przedszkolu mojej córki, dzieci dzieliły rodziców na jedno, dwu lub trzy-taboretowych. To zależało ile tych dziecięcych taboretów taki rodzic z powodu Body-mass-index zajmuje na przedszkolnych imprezach.

Podczas gdy Groźna była czterotaboretowa, facet był definitywnie jednotaboretowy. Miał też ten charakterystyczny wyraz twarzy posiadacza nadkwasoty i wrzodów żołądka. Myślę, że tego dnia cierpiał też na ból zęba albo hemoroidy.

Na wszelki wypadek spojrzałem w tył, by się zorientować, czy ma pod marynarką jakiegoś gnata, ale wykluczyłem taką możliwość. Był przez naturę zbyt oszczędnie zaprojektowany by unieść na przykład takiego Desert Eagle 5.0. Wykluczone, to cudeńko, bez amunicji waży prawie dwa kilo, a tego gościa odrzut rzuciłby o ścianę przy oddaniu strzału z odpustowego korkowca. Przyjemność sprawiła mi myśl, co by się działo, gdyby Cherlawy musiał strzelać z Makarowa. W „Morsku uczyliszczu” szkolili mnie w strzelaniu z Makarowa, więc wiem, czym to pachnie. Tego im oczywiście nie powiedziałem, bo nie pytali. Gdyby zapytali, powiedziałbym, że owszem strzelałem i to bardzo celnie, niebezpiecznie celnie, celniej niż inni, co celnie strzelali. Ale nie zapytali. Szkoda.

Cherlawy skinął głową do Groźnej i mało mu nie odpadła. Groźna uniosła w górę kartkę i zaproponowała w formie rozkazu…

– Niech mówi.

– Co mam mówić?

– Co wi, napisał tutaj, że dużo wi.

– Bo wiem, naprawdę. Głupi nie jestem.

– To niech mówi.

– A dlaczego mam wam to mówić? – zapytałem, gdyż w tym momencie wkurwianie Groźnej zaczynało mi nagle sprawiać przyjemność.

– Bo chce zostać w Berlinu, wito mówi.

– Chcę, zgadza się, to jest podobno wolne miasto i wy tutaj tego pilnujecie by takim pozostało, co ma jedno do drugiego? – wyłożyłem Groźnej ich własną doktrynę polityczną.

– To ni powi? – Groźna była już czerwona jak burak.

– Nie powie! – szedłem w zaparte.

Cherlawy wstał, coś w nim niepokojąco zaskrzypiało, podszedł do Groźnej i coś jej wyszeptał do ucha. Ta przywaliła pieczątkę na bumadze aż Brama Brandenburska się zatrzęsła. Babsztyl mocno powstrzymywał się, by nie wrzasnąć Paszoł won, ale wskazała tylko drzwi. Wyszedłem. Super, Amerykanie odfajkowani.

Na korytarzu siedziało kilka spanikowanych ziomalek czekających na przesłuchanie.

– Panie, o co pytają? – dopadła mnie ta bardziej nerwowa i młodsza.

– Nic poważnego, o systemy obronne floty bałtyckiej, rakiety balistyczne, wyposażenie taktyczne statków, doktryny strategiczne i takie tam pierdoły.

– Jezu Aniela, skąd my mamy to wiedzieć? – przejęła się starsza i obie kobiety wpadły w panikę.

– Pani się nie martwi, powie Pani, że sołtys trzyma coś podejrzanego w stodole pod kartoflami, a w powiecie jest zajebiszczych rozmiarów silos, to wystarczy. – Uspokoiły się trochę, ale tylko trochę.

W tych sprawach miałem już doświadczenie, gdyż kilka dobrych lat wcześniej moja Yola podczas takiego wywiadu z wypiekami na twarzy powiadomiła alianta, że w Szczecinie przy Małopolskiej jest bunkier. Aliant podniecił się i zapytał o dokładny adres i co Yola o tym bunkrze wie i skąd ona to wie. Yola wzruszyła ramionami i zgodnie z faktami powiedziała, że jeden badylarz trzyma tam kartofle i kiszoną kapustę, a wie, bo zna tego badylarza z widzenia, nazwiska nie pamięta, ale mówią na niego Rychu. Dla CIA to pryszcz ustalić jego personalia. Yola też wyleciała z interwiu, widocznie to u nas tradycja rodzinna.

Poszedłem do Francuzów. Fucha w CIA poszła się bujać, to może załapię się przynajmniej na legię cudzoziemską. U Francuzów przyjął mnie potomek emigrantów chyba z kieleckiego, tyle że oni emigrowali gdzieś pod koniec dziewiętnastego wieku to i język był trochę jakby pokryty patyną. Ponieważ po Groźnej nic nie było mnie w stanie zaskoczyć, wszedłem na interwju całkiem wyluzowany. Za biurkiem siedział następny gigant w garniturze od starszego brata. Co oni mają z tą anoreksją? Wypytywał mnie o statki, a to, na jakich pływałem, a czy były duże, czy były nowe, czy stare, ładne czy brzydkie, kompletne pierdoły. Widać było, że nie ma żadnego planu. Jak mu się już wyczerpał temat, siedział za tym biurkiem wyraźnie sfrustrowany i już myślałem, że zasnął, bo jakieś pięć minut nic nie mówił tylko gapił się w biurko. Okazało się, że nygus obmyślał taktykę przez zaskoczenie. Nagle obudził się i piskliwym głosem wrzasnął:

– Naźwiska!

– Jakie nazwiska? – przestraszyłem się.

– Naźwiska pytam, co wiesz.

– Ok, niech się zastanowię… mam, Holoubek, Gajos, Pieczka, Olbrychski, Braunek…

– Co to za naźwiska? – arogancko przerwał, choć mógłbym jeszcze kilkoma rzucić.

– Aktorów.

– Jakich aktorów? – wybałuszył oczy.

– Polskich, francuskich nie znam aż tylu.

– Ja chcem naźwiska statków – uparł się przy statkach.

– One nie mają nazwisk.

– Mają jakieś naźwiska!

– Nie mają.

– Mają.

– Nie.

– Raus!!!

Nie muszę chyba dodawać, że fucha w legii też poszła się bujać. Szkoda bo ja właśnie szukałem roboty, ale alianci definitywnie mnie zniechęcili do zostania szpiegiem. Pieczątki jednak przybili i mogłem wrócić na Ausländerpolizei po prawo pobytu i pracy. A skoro na skutek patriotycznych pryncypiów nie zwerbowano mnie do obcego wywiadu, a moje papiery były wciąż w urzędowym obiegu, roboty musiałem szukać w innym miejscu, na przykład…

u dziadka Achima

Pracę załatwił mi znajomy Yoli, nie pamiętam, chyba absolwent filozofii na jakimś uniwerku. Dziadek Achim wręczył mi dziesięciokilogramowy młot i poinformował, że pan inżynier będzie burzył kominy, co oczywiście wymaga wiedzy uniwersyteckiej i precyzji. Firma dziadka Achima zajmowała się burzeniem nieruchomości, które zdaniem dekadenckich Berlińczyków szpeciły ich miasto. Dżisys, oni chyba nigdy nie byli w Zabrzu, Bytomiu albo w Świętochłowicach.

Pracowałem oczywiście na czarno. Takie były wtedy dziwne czasy, że gdy zawitałem do Berlina, dziewczynki w ludowych strojach nie witały mnie na dworcu kwiatami, a urząd zatrudnienia pieniędzmi na drobne wydatki. Nie było jeszcze takiej opcji. Angela Merkel pracowała wtedy jeszcze w Centralnym Instytucie Chemii Fizycznej Akademii Nauk NRD, a w czasie wolnym była sekretarzem FDJ, czyli NRD-owskiego ZMS-u, a ówczesne władze nic nie wiedziały o tym, że ich przyszła pani kanclerz w ogóle istnieje, a ja nieprawdopodobnie wzbogacę im kulturę. Byli więc po niemiecku pragmatyczni. Zapytali, czy przyjechałem tu z powodu własnego widzimisię, czy może jestem uciekinierem politycznym i proszę o azyl, no i jakie mam wykształcenie.

No cóż, socjalizm nie powodował u mnie napadów ekstazy, ale nigdzie niestety przez płot nie skakałem. Jednego zgarnięcia do żłobka, jak bywalcy nazywali wtedy izbę wytrzeźwień, nawet liberalni Niemcy nie podciągnęli pod polityczne prześladowania. Po próżnicy heroicznie ich przekonywałem, że podczas milicyjnej łapanki, konkretnie zgarnięcia mnie spod latarni przy przystanku autobusowym linii 32, śpiewałem bardzo wywrotowe pieśni.

Niemcy uznali to jednak za całkiem zabawne zdarzenie, zakończone wprawdzie spuszczeniem mi przez milicję tradycyjnych bęcków, ale dalekie od pobytu na Kołymie. Pogratulowali mi bycia magistrem-inżynierem, głosu i pogody ducha, a skoro sam wpadłem na pomysł przyjazdu, to oni nie będą mi stali na przeszkodzie bym również sam sobie znalazł jakąś robotę, gdyż nie chcą mi ubliżać przyznaniem socjalu.

Twierdzili, że podobno branie pieniędzy, których się nie zarobiło działa bardzo demotywująco na tak ambitne osobniki jak ja i łatwo wpaść w depresję takowe biorąc. Ich naukowcy udowodnili, że taka depresja może utrzymywać się u ambitnych emigrantów przez następne dwadzieścia lat i oni takie smutne przypadki znają z doświadczenia. Z tego powodu chcą sobie podarować deprymujące wyrzuty sumienia, życzą mi miłego dnia… i następny proszę. Ciężko uwierzyć, ale tacy wtedy byli. Jakież było moje zdziwienie 27 lat później, gdy w reakcji na sugestię wspomnianej wcześniej aktywistki FDJ, która w międzyczasie, odnajdując zawód marzeń zmieniła definitywnie światopogląd i pracodawcę, ci sami naukowcy zrewidowali powyższą teorię, zastępując wręcz odwrotną, tym razem słuszną. I to cenię w nauce, że potrafi rewidować własne teorie i hipotezy.

Tak zmotywowany przez Arbeitsamt pierwszy komin zwaliłem za Warszawę, a Dziadek Achim w przerwie obiadowej zafundował mi za to podwójną porcję Curry-wurszta z frytkami i piwem, bo jak powiedział, widzi u mnie sporą motywację zawodową. To był uczciwy człowiek, płacił sto marek na dzień i jeszcze fundował obiady. Na początku wzruszyła mnie taka dbałość o pracownika. Prawda jednak była jak zawsze odarta z patosu. Dziadek był zdania, że mniej kosztuje go posiłek dla pracowników, niż nieroby, które jak porozłażą się na przerwę obiadową, to wrócą dopiero po dwóch godzinach. Ale mnie poklepywał po plecach, mówiąc, że jestem dobrym chłopakiem, tylko imię mam do dupy, więc powinienem je zmienić, jeśli poważnie myślę o karierze w tym kraju nieograniczonych możliwości i pomarańczy o każdej porze roku. Wtedy nie było to tak oczywiste, te pomarańcze. Szczególnie w Polsce nie było.

Bo według Dziadka, jeśli chcę zrobić karierę zawodową, muszę zmienić imię na łatwiejsze do wymówienia przez Niemca. Nikt nie będzie sobie łamał języka, by mnie opierdolić, co podobno jest ulubionym sposobem poprawiania sobie samopoczucia u tutejszych szefów. Twierdził, że Niemcy i Turcy za sprawą osiągnięć demokracji stali się ostatnio strasznie bezczelni i z byle czym latają zaraz po sądach, więc taki świeży Polak doskonale nadaje się do poprawiania sobie humoru. Jeśli zatem zmienię sobie imię na łatwiejsze, mam szanse na sukces, oraz błyskawiczną karierę zawodową w dowolnej branży. Jednym słowem świat stał przede mną otworem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że świat zawsze stoi otworem, tylko pytanie którym.

– Rozumiesz Whlodzhiiermesch? – powiedział Dziadek.

– Rozumiem.

Dziesięć lat później, z różnych powodów postanowiłem zakończyć moją karierę morską. Kroiła się praca na lotnisku. Na rozmowę kwalifikacyjną stawiłem się pachnący i elegancko ubrany, a pani personalna pięknie uśmiechnęła się, gdy wchodziłem do jej gabinetu.

– Guten Tag, Herr… Whlorzmi… – jej uśmiech nagle zniknął.

– Dzień dobry, na drugie mam Jan. Proszę mówić do mnie Jan. – Uśmiech powrócił na jej profesjonalne oblicze. Dziadek miał rację, pracę dostałem bez problemów, zostałem asystentem do spraw bezpieczeństwa lotów. Wtedy job na lotnisku uważałem za całkiem dobry pomysł, niestety jeszcze nie wiedziałem, co mnie czeka. Po dwudziestu latach na morzu, praca w „normalnej” niemieckiej firmie niosła pewne psychologiczne trudności. Nie wiedziałem jeszcze, że w korporacjach obowiązuje…

dyktatura fraktali

Niejaki Benoît Mandelbrot, wrzód na tyłku naukowego establishmentu, miał rację ze swoimi fraktalami. Wszystko w naszym uniwersum ma wymiar fraktalny, czyli każde zjawisko tworzy struktury samopodobne, gdyż natura dąży do minimalizacji informacyjnej. Na przykład taka firma, na której czele stoi szef charakteryzujący się patologiczną alergią na wiedzę fachową, przyklepaną ascetycznym wykształceniem, jako zastępcę dobiera sobie podobnego użytkownika protezy mózgu i taka struktura fraktalna leci w dół, tworząc w nieskończoność podobny geometrycznie układ braku kompetencji. Ten fenomen spowodował, że nagle znalazłem się w sytuacji, którą jeszcze miesiąc wcześniej uważałbym za kompletnie surrealistyczną. Życie jednak uważało inaczej.

Pracowałem w firmie Civas, co było zgrabnym akronimem od „Civil Aviation”. Dostaliśmy informację z centrali, że na lotnisku we Frankfurcie coś się strasznie posypało i mamy na wczoraj przysłać minimum dziesięciu, w miarę kumatych ludzi, by ratowali sytuację. Pojechaliśmy wystrojeni w służbowe garnitury i w trzy wynajęte Mercedesy. A niech Frankfurt wie, że Berlin stać na pełny wypas.

Na miejscu okazało się, że jakiś lokalny fraktal kierowany spontaniczną bezmyślnością, z niewiadomych przyczyn zabukował obsługę targów artykułów szkolnych i papierniczych, a konkretnie pełną obsługę Parkhausu na sześć tysięcy samochodów. Zrobił to, nie mając personelu, ale to nie wszystko. Dzwoniąc do Berlina po odsiecz, nie był uprzejmy nas o tym poinformować, że nie chodzi o pracę na lotnisku, że do tego zadania wystarczy dziesięciu śmiałków, którym machanie ręką przez cały dzień nie sprawia fizycznych problemów i nie urąga intelektualnie. Ale to jeszcze nie był problem. Był styczeń, a my pozbawieni powyższych informacji, przyjechaliśmy w firmowych garniturach, a to nie jest optymalna garderoba w takich okolicznościach przyrody.

Firma na kolanach, w osobie jakiegoś lokalnego kamikaze, prosiła nas byśmy zostali i pomogli, że załatwią nam ciepłe ubrania, że oni wiedzą, że tego kretyna fraktala to tylko żywcem zakopać, że podrzucą nam go wieczorem do hotelu i możemy z nim do rana robić, co chcemy, ale zostańcie kochani Berlińczycy, bo będziemy płacili jakieś tam kary umowne. W sumie skoro już tutaj byliśmy, rzuciliśmy okiem na ten bałagan i drugiego dnia, całkowicie zmieniając logistykę obsługi, udało nam się zaparkować te sześć tysięcy samochodów w półtorej godziny. Nawet szef nieruchomości przyjechał osobiście zobaczyć, gdyż nie chciał wierzyć, że coś takiego udało się przyjezdnym arogantom ze stolicy.

Po tak spektakularnym sukcesie oddelegowano mnie do obsługi Parkdecku numer 4, w sąsiednim Parkhauzie, który był zarezerwowany dla wystawców. Nareszcie coś się dzieje – pomyślałem, niestety błędnie, gdyż nikt mnie nie uprzedził, że tam dowodzi pewien gość, którego wszyscy się chyba boją. Nikt nie wie, skąd się tam wziął, ile ma lat i czy jest niebezpieczny. Legendarnym szefem Parkdecku numer cztery był niejaki Herr Kotzurek, osoba bardzo tajemnicza, małomówna i oddana swej pracy całkowicie. Ciężko powiedzieć ile lat miał Herr Kotzurek, ale oczywistym było, że zjadł zęby na obsłudze parkingu, ten fakt był widoczny gołym okiem.

Herr Kotzurek miał deprymującą w sensie ambiente pakamerę, w niej biurko i plan parkdecku sprokurowany własnoręcznie na kartce A4 z zeszytu w kratkę. Na biurku ustawił tekturowy szyld z napisem „Herr Kotzurek-dek manażer”, a w rogu pod ścianą zabytkowy grzejnik olejowy z czasów Bismarka. Grzejnik spowodował, że nie dostałem natychmiast załamania nerwowego. Nie chodzi tu o piękno zabytku klasy zerowej, ale był przecież styczeń. Okna w pakamerze wprawdzie menażer nie posiadał, ale rekompensowała to jego córka, czyli Fräulein Kotzurek, która co i rusz wybiegała z pakamery i zdawała ojcu relację z wydarzeń w ich mikrokosmosie.

Dzięki Fräulein Kotzurek właściciel obiektu mógł prawdopodobnie zaoszczędzić majątek na kamerach przemysłowych i całym elektronicznym kramie, o którym miał swoje zdanie. Zresztą Herr Kotzurek o wszystkim miał swoje zdanie i nie zamierzał go zmieniać. Zwisało mi to nacią odosyć sporym statku, więc niebezpieczeństwa były moim dniem powszednim. Niestety młoda Kotzurkowa zrewidowała u mnie bezpowrotnie definicję żywiołu. Nie chciałbym nikogo obrazić, więc postaram się delikatnie dobierać słowa.

Fräulein Kotzurek miała tak na oko jakieś 25 lat, inteligencję uwypukloną bez wielkiej fanfaronady, raczej skromnie, który to rys osobowości rekompensowała gigantycznymi gabarytami w każdym znaczeniu tego słowa i sporym zainteresowaniem przedstawicielami płci przeciwnej, sposobem na obcierkę. Uzębienie odziedziczyła po ojcu, wprawdzie nie było aż tak spektakularne i wstrząsające, ale wrażenie robiło. Moje pojawienie się w jej uniwersum skwitowała soczystym oblizaniem warg i ważeniem wielkimi jak liście rabarbaru dłońmi jeszcze większych piersi, co Herr Kotzurek skwitował krótko – Greta, spokój!

„Szef” przedstawił mi zadania, moje obowiązki i konsekwencje dla naszej planety w wypadku odstępstwa od precyzyjnego planu jego autorstwa. Z punktu widzenia Herr Kotzurka, takie odstępstwo byłoby katastrofalne, gdyż Herr Kotzurek nie miał wprawdzie pojęcia o istnieniu naszego ziomala Mandelbrota, ale intuicyjnie wiedział, że drobne zaburzenie, tak delikatne jak muśnięcie skrzydłem motyla, może wywrócić cały układ, zamieniając całokształt w trudny do przewidzenia dla świata chaos.

Muszę szczerze przyznać, że szef nie był zauroczony moim podejściem do wyznaczonych obowiązków. Szczególnie bolała go moja odmowa otwierania drzwi wystawcom, którą argumentowałem faktem, że to są targi artykułów papierniczych, a nie światowy konwent inwalidów, a chiński producent temperówek to nie Paris Hilton. Moje bezczelne postawienie się szefowi wszechświata numer cztery, czyli wprowadzenie w laminarny przepływ wydarzeń nieoczekiwanej turbulencji, poskutkowało nadprodukcją hormonów u Fräulein Kotzurek, co znowu obfitowało w wielokrotne próby rozmaślaczenia mnie ciałem o jakąś ciężarówkę.

W całej historii nowożytnej Kotzurkowi jeszcze nikt się nie postawił, co przyznam może wprowadzić na emocjonalną orbitę każdą feromonami zdefiniowaną kobietę. Herr Kotzurek widząc słabość jego córki do mnie, którą to słabość latorośl w wolnych chwilach manifestowała wiele mówiącymi, ale niepokojącymi ruchami języka, ud i dłoni, zmienił trochę politykę personalną. Delikatnie sugerował, że nie będzie stał na drodze naszemu szczęściu i jeśli ta idylla ma mieć happy end, mam szansę odziedziczyć po nim ich wszechświat, czyli Parkdeck numer cztery. Oczywiście muszę spełnić pewne warunki, czyli zmienić moje podejście do obowiązków. Jak to filozoficznie ujął – Z takim podejściem do pracy to ty chłopcze nie zrobisz w tym zawodzie kariery – i miał rację. W tym zawodzie faktycznie kariery nie zrobiłem, gdyż byłem zajęty rozwiązywaniem szekspirowskiego dylematu „Co ja tu kurwa robię?”. Zmieniłem natomiast podejście do rzeczywistości, czyli do faktu, że nie jesteśmy panami naszego życia. Definitywnie nie jesteśmy.

A nie jesteśmy, gdyż czasami przez banalny splot okoliczności, a częściej przez czyjąś pomyłkę, spowodowaną kompletnym brakiem kompetencji, nagle otwierają się przed człowiekiem nowe horyzonty, pojawiają nowe, kuszące możliwości zawodowe, niosące ze sobą realną szansę niespodziewanej kariery i osobistego szczęścia. Należy jedynie skorzystać z szansy, jaką oferuje nam los poruszający się po mętnych wodach wszechobecnego chaosu lub uciekać gdzie pieprz rośnie. Ja uciekłem – to jest o wiele prostsze.

Niestety, ucieczka nie uchroniła mnie przed przeziębieniem, co chyba nikogo nie dziwi. Wtedy jeszcze łapałem przeziębienia. Moja zjawiskowa lekarka twierdziła, że jest to wynikiem lat pracy na morzu. Podobno mój system immunologiczny odzwyczaił się od wirusów i lekceważąc realia przeszedł w stan uśpienia, więc łapię co się da i gdzie się da. Nie chcąc więc wyjść na rozmamłanego hipochondryka, do lekarki wybierałem się przeważnie w stanie, który uważałem za prawie agonalny, a w takim stanie przeważnie wszystko denerwuje, szczególnie ludzie. Bo nie wiem czy wiecie, ale ludzie pielęgnują w sobie denerwujące…

natręctwa

Siedziałem właśnie w poczekalni u mojej zjawiskowej lekarki domowej, czekając na swoją kolej. Jeśli faceta coś boli na tyle, by wybrać się w daleką drogę do lekarki, to jest to przeważnie bardzo poważna sprawa. Cierpienie maluje się na jego twarzy i lepiej u cierpiącego nie sprawdzać granic jego empatii. U mnie w każdym razie lepiej było wtedy tego nie robić. Ale jak już wiecie, człowiek nie jest panem swojego losu, znaczy nie zawsze nim jest.

No i przyszła, elegancka dama w wieku circa cholera wie, ale to tylko moje przypuszczenie. Jak świat szeroki, tego typu kobiety nigdy nie miały dwudziestu, trzydziestu czy czterdziestu lat, zawsze miały wiek trudny do zdefiniowania, nawet dla policyjnych fachowców od profilowania były i są zagadką. To jedna z tych, które zawsze ubierają się stosownie do tego nieokreślonego wieku. Najważniejsze, aby nie było zbyt wyzywająco, bo mąż (zapewne Wolfgang) tego nie lubi. Porządne kobiety nie ubierają się wyzywająco, a ona (zapewne Rosemarie) jest porządną kobietą, z gatunku tych, które mają całe mnóstwo porad dla ludzi, do których protekcjonalnie zwracają się per „młody człowieku”. Ten zwrot jest nieodzowny by ustalić miejsce w łańcuchu skarmiania i przekazać przypadkowej ofierze całą mądrość życiową wszystkich pokoleń porządnych kobiet w nieokreślonym wieku.

Rosemarie włosy miała gładko zaczesane do tyłu, w mysi ogon spięty gustowną broszką, którą Wolfgang kupił jej zapewne w 1986 roku podczas urlopu w okolicach Salzburga. Patrzę i podziwiam, wszystko w gatunku „gute, deutsche Qualitat”, o kroju ponadczasowym charakteryzującym się tym, że toto nigdy dobrze nie leżało, zawsze wyglądało jak wysokiej jakości worek kartofli, ciesząc wzrok optymistyczną paletą barw listopadowego poranka. I właśnie dlatego Wolfgangowi się podoba, bo Wolfgang ma wyrobiony gust i słabość do subtelnych kolorów. Buty wiele mówią o kobiecie i Rosemarie wie, że buty powinny być wygodne i praktyczne, a praktyczne to one są, bo buro-szare z ożywiającym dizajn czarnym paskiem, więc można je założyć do wszystkiego.

Istnieją ludzie, którzy wchodząc do dowolnego pomieszczenia, natychmiast zabierają wszystkim tlen. Rosemarie do nich należała, a być może była nawet mistrzem zakonu, do którego należą wszystkie wampiry emocjonalne świata. Usiadła, absorbując sobą uwagę wszystkich pacjentów, a instynkt mi podpowiadał, że zaraz się zacznie. Tego typu ludzie, gdy znajdą się w domenie publicznej, muszą, ale to muszą cały czas zaznaczać swoją tam obecność. Rosemarie miała beżowy plecaczek, który wprawdzie idealnie komponuje się z resztą garderoby, ale wygląda, jakby miał za moment eksplodować. Położyła go na kolanach, co w razie eksplozji powiększało średnicę rażenia odłamkami. I w tym momencie Rosemarie przypomniała sobie, że gdy idzie się do lekarza, należy mieć świeży oddech, a na świeży oddech najlepsze są miętowe pastylki „Vivil”, ale te są przezornie schowane na dnie plecaka.

Dama krytycznie spojrzała po towarzystwie, umieściła plecaczek na stoliku obok i zaczęła wypakowywać jego zawartość. Na początek wyniki badań od doktora Schwarzkopfa, zapakowane w plastikową folię. Folia efektownie szeleści, zagłuszając kaszel szarego na twarzy gościa po prawej, patrząc od Rosemarie. Wprawdzie Rosemarie spojrzała na niego karcącym wzrokiem, ale szarak nie zrozumiał nonwerbalnej aluzji i nadal kaszle. Ludzie czasami nie potrafią się zachowywać w miejscach publicznych. Potem na stoliku lądują po kolei: parasolka, portmonetka (nim wylądowała, Rosemarie sprawdziła czy nie wyglądamy na złodziei albo nie daj boże obcokrajowców), kosmetyczka, kalendarz, komórka… o i są Vivilki. Rosemarie wsadziła pastylkę do ust i pakuje dobytek w odwrotnej kolejności – porządek musi być. Wielki finał tworzy niepokojąco szeleszcząca folia z wynikami od doktora Schwarzkopfa. W końcu plecak ląduje na kolanach, Rosemarie ssie Vivilka, a Pan Szary zrozumiał i przestał kaszleć.

Włodek Kostorz (ur. w 1958 r.) jest absolwentem Wyższej Szkoły Morskiej w Szczecinie. 20 1at spędził na morzu jako oficer marynarki handlowej, na polskich, holenderskich, angielskich i niemieckich statkach. Następne 25 lat pracował na berlińskich lotniskach jako asystent do spraw bezpieczeństwa lotów, gdzie dopasowywał się do lądowej rzeczywistości. Powieść Dziewiąty dzień tygodnia jest jego debiutem. Książka właśnie ukazała się drukiem, inicjując nową serię zaprzyjaźnionego Wydawnictwa STAPIS – „Biblioteka Boomera”. Fragment, wraz z elementami graficznymi, przedrukowujemy za zgodą Wydawcy.

Fragment ukazał sie w numerze 3/2025 „Res Humana”, maj-czerwiec 2025 r.

Taki właśnie tytuł nosi wydana przez Państwowy Instytut Wydawniczy w ubiegłym roku autobiograficzna książka prof. Barbary Szackiej (1930–2025). Jej konsultantką była amerykańska poetka, badaczka kultury Europy Środkowo-Wschodniej i współpracowniczka Ellen Hinsey.
Z wydaniem książki związany był wieczór autorski, który odbył się 8 listopada 2024 roku w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Wszyscy, z którymi miałem okazję bezpośrednio rozmawiać o tej imprezie, wyrażali się z uznaniem nie tylko o merytorycznej wartości książki, lecz także o swadzie, z jaką jej autorka (niemłoda już przecież kobieta) zabierała głos w dyskusji i odpowiadała na rozliczne pytania słuchaczy.
Niestety z powodów zdrowotnych nie mogłem być na tym wieczorze autorskim, a żałowałem tego z wielu powodów. Należę bowiem do grona absolwentów socjologii (ukończyłem ją w 1973 r.), którzy studiowali na „Karowej”. Uczęszczałem także (w przypadku dwóch przed-miotów) na prowadzone przez Barbarę Szacką wykłady, a szczególne znaczenie miał dla mojej samowiedzy badawczej i późniejszych zainteresowań przedmiot nazywany Metodą historyczno-porównawczą, szeroko traktujący o związkach socjologii z naukami historycznymi.
Dodać też należy, iż później w latach 1983–1999 byłem współpracownikiem prof. Jerzego Szackiego (męża B. Szackiej) i kierownika Zakładu Historii Myśli Społecznej.

***

Książka, o której mowa, okazała się być niestety ostatnią w jej dorobku naukowym, bowiem profesor B. Szacka zmarła kilka miesięcy po wspomnianym wieczorze autorskim. Dokładnie 17 stycznia 2025 roku.
Zajmijmy się zatem zawartością jej książki, co pozwoli uchwycić pełniej jej intelektualny rozwój i formy obecności w życiu naukowym, w tym m.in. powszechne w środowisku socjologicznym pozytywne sądy o wkładzie do tej dyscypliny (dotyczy to zwłaszcza badań pamięci zbiorowej, historii idei, podstaw teoretycznych socjologii) i osiągnięć dydaktycznych.
W rozdziale I książki dowiadujemy się niemało o dzieciństwie autorki i latach szkolnych spędzonych głównie w Kaliszu, o całym okresie poprzedzającym studia w Uniwersytecie Warszawskim, w tym także o traumatycznych wydarzeniach związanych ze śmiercią ojca w wyniku morderstwa katyńskiego (początek 1940 r.). Do spraw tych wraca autorka wielokrotnie później. Dochodzi ona do wniosku i czytelnicy – jak sądzę – podzielają ten pogląd, że było to doświadczenie tyleż traumatyczne, co formatywne w jej życiu, dystansujące ją wobec systemu komunistycznego. Następne rozdziały II–IV w szerokim kontekście politycznym przed-stawiają klimat studiów w okresie stalinizacji nauki, prób likwidacji studiów socjologicznych w tzw. bloku wschodnim i polskiej specyfiki w tych dziedzinach. Autorka czyni to, zachowując chronologię wydarzeń.
Profesor Szacka swoje studia socjologiczne odbyła po II wojnie świtowej w latach 1948–1952, następnie zaś rozpoczęła pracę dydaktyczną i naukową w katedrze Historii Myśli Socjologicznej (katedra ta wchodziła w skład ówczesnego Wydziału Humanistycznego UW. Wydział ten w toku historii wielokroć zmieniał swą strukturę, nazwy jednostek mu podległych) , kierowanej przez profesor Ninę Assordobraj, gdzie zdobywała kolejne stopnie i tytuły nauko-we. W 1962 r. obroniła ona pracę doktorską z dziedziny historii idei pt. Teoria społeczna i społeczna utopia. Analiza poglądów Stanisława Staszica. W 1975 r. uzyskała – na podstawie dorobku i pracy Przyszłość w świadomości współczesnej inteligencji polskiej – stopień doktora habilitowanego, a w 1990 r. otrzymała tytuł profesora. W roku 2000 przeszła na emeryturę, co nie oznaczało końca aktywności zawodowej, bowiem wykładała dalej, m.in. w SWPS (2003–2010).
Z ostatniego okresu jej aktywności zawodowej pochodzi ważna w jej dorobku książka, wielokrotnie wznawiana Wprowadzenie do socjologii (I wyd. 2003), która zasługuje na uwagę ze względu na teoretyczną wartość, zdolność autorki do syntetycznego spojrzenia na różne problemy, jak też zastosowania pracy w celach dydaktycznych.
Można powiedzieć, iż doniosłą, inspirującą rolę w rozwoju naukowym prof. Szackiej odegrała prof. Nina Assordobraj-Kula, kierunkując jej zainteresowania badawcze pamięcią zbiorową, świadomością historyczną itp.
Ale wspomnieć też trzeba, iż przez kierowaną przez nią katedrę przewinęło się niemało uczonych, którzy zaistnieli mocno w różnych dziedzinach nauk humanistycznych. Tytułem przykładu wymienię w tym miejscu B. Baczkę, L. Kołakowskiego, T. Krońskiego, J. Legowicza, K. Pomiana i epizodycznie raczej S. Nowaka, który w tym czasie wgłębiał się w idee polskich arian. Nietrudno zauważyć, iż wielu współpracowników prof. Assordobraj-Kuli tworzyło nieco później krąg badawczy nazywany Warszawską Szkołą Historyków Idei, dość powszechnie oceniany jako jedno z ważniejszych zjawisk w polskiej humanistyce po II wojnie światowej.

***

Wspomnienia Barbary Szackiej zostały doprowadzone do 1989 r., a więc do przełomu ustrojowego w państwach socjalizmu państwowego. Niektórzy z moich rozmówców wyrażali niezadowolenie ze swoistej wstrzemięźliwości autorki wspomnień. Warto jednak w tym miejscu przypomnieć, iż obejmują one bez mała 6 dekad jej życia. Reasumując powyższe spostrzeżenia i informacje, zauważę, iż książka posiada niemało zalet i jej lektura wzbogaciłaby samo-wiedzę wielu socjologów i humanistów w ogóle. Dla mnie, człowieka, który zajmował się socjologią wiedzy, ważne jest kontekstowe spojrzenie na naukę, w tym przypadku polską socjologię. Okazuje się być ona wszechstronnie uwarunkowana społecznie. Dlatego badacz polskiej kultury, historyk nauki powinien potraktować tę książkę jako lekturę obowiązkową.
Barbara Szacka – wiemy o tym dobrze – posiadała wyrazisty światopogląd i sympatie polityczne. Potrafiła jednak powstrzymać się od kategorycznych ocen wielu ludzi. Niełatwo też zdobyć się na zniuansowaną ocenę socjalizmu w wersji PRL czy też ówczesnego marksizmu, a autorka osiąga to z dobrym skutkiem (rozdziały II–V).
To kolejna zaleta książki, którą można traktować jako wartościowe źródło dla badań historii socjologii w Polsce opowiedziane z prywatnej perspektywy.
I jeszcze jedno – książka powstawała w podeszłym wieku autorki. Można więc powiedzieć – wbrew stereotypom – że starość wiązać się może ze spełnieniem i życiowym sukcesem.

* Barbara Szacka, Życie i pamięć w trudnych czasach, PIW, Warszawa 2024 rok, 496 stron.

… czyli opowieść o tym, jak wielka historia i propaganda przeplatały się z losem zwykłych ludzi

Znają Państwo ten rodzaj radości, kiedy bierze się nową książkę do ręki, ogląda okładkę, chłonie zapach druku i przeczuwa obietnicę przeżycia przygody, ukrytej na jej kartkach? Kiedy rozpakowywałam TĘ książkę, miałam wrażenie, że oto właśnie posiadłam skarb wykopany z ziemi. Bo tak wygląda jej okładka, lekko przybrudzona na krawędziach, jakby się właśnie otrzepywała z ziemi, niczym drzewo wyciągnięte z gruntu razem z korzeniami, a owe korzenie nieprzypadkowo układają się w kształt granic tzw. Ziem Odzyskanych. O nich jest ta historia, od razu powiem – bardzo mi bliska, jako że moja rodzina jest jej cząsteczką, maleńką jak grudka ziemi i jak grudka ziemi w bucie uwierającą. I choć opuściłam na stałe miejsca, w których spędziłam dzieciństwo, młodość oraz kawałek dorosłości, każde moje poszukiwanie własnej tożsamości i przynależności każe mi tu wracać. Nie mnie jednej.

Otwieram i – jak miło! Do książki autorka dołączyła kartkę z podziękowaniem (że po tę książkę sięgnęliśmy), dedykacją i odręcznym autografem. Autorka, Karolina Ćwiek-Rogalska, dziewczyna o fuksjowych włosach, uśmiecha się do mnie na rewersie okładki i już wiem, że to będzie nowatorskie, świeże spojrzenie na sprawę przedstawicielki młodej generacji. Kulturoznawczyni, antropolożka i bohemistka, tak się przedstawia. Pochodzi z Wałcza, dawnego niemieckiego Deutsch Krone, wnuczka osadników, nie dziwi zatem, że „rozpracowuje” swoje korzenie – swoje i milionów tzw. repatriantów oraz ich rodzin. Przesiedlonych skądinąd i zaczynających nowe życie na nieznanym. „Nowe początki są ekscytujące” – tak zaczyna się rozdział 1, z podrozdziałem: „Tadeusz Skoczeń nie wie, dokąd przyjechał”. Już widzę, że i dalej będzie ekscytująco, a to dalej składać się będzie z obrazków, strzępów relacji, porwanych życiorysów, zapisanych fragmentarycznie przez bohaterów opowieści. Autorka podchodzi do nich z naukowym pietyzmem i kobiecą finezją, bada szkiełkiem i okiem, ale też sercem. Ziemie, historie odzyskiwań i utraty – czyż nie piękny i wszystko mówiący tytuł?

***

„To jest chyba najlepsza książka, jaką czytałem w tym roku”. Zaufałam tej opinii i zgadzam się z nią całkowicie. Wyraził ją Krzysztof Urbanowicz, koszalinian z urodzenia, artysta, którego pozazawodową pasją są dzieje Koszalina i Pomorza Zachodniego (udokumentowaną w dziesiątkach artykułów i kilku książkach, m.in. Koszalin. Historie mało znane, Koszalin. Opowieści z przeszłości), autor popularnego bloga Stary Koszalin. Miłośnicy. Jak mało kto ma on legitymację do komentowania wszystkiego, co dotyczy jego miejsca zamieszkania. A to także, jak już wspomniałam, locus amoenus i locus horridus mojego dzieciństwa, mojej młodości. I pomyśleć, że gdyby nie rekomendacja Krzysztofa Urbanowicza, pewnie po ten tytuł bym nie sięgnęła.

Ziemie, historie odzyskiwań i utraty Karoliny Ćwiek-Rogalskiej, wydane pod koniec minionego roku nakładem Wydawnictwa RN (Radio Naukowe). Ponad 400 stron opowieści o regionie znanym pod nazwą „Ziemie Odzyskane” (po 1989 r. pisaną w cudzysłowie). Chodzi o dawne tereny niemieckie, które po II wojnie światowej decyzją zwycięskich mocarstw zostały podarowane Polsce – od Olsztyna przez Elbląg, Wałcz, Białogard, Koszalin, Kołobrzeg po Szczecin – i dziś stanowią jej integralną część, ale… Pod tym ale kryją się wciąż niezagojone blizny, utajone spory, przemilczenia i niedomówienia, gordyjskie węzły przekłamań historii i polityki, przykryte – jak ściany tutejszych przedwojennych budynków – nowym tynkiem tożsamości własnej zamieszkałych tu przybyszy. Repatrianci zza Buga (2,5 mln mieszkańców polskich „Ziem Utraconych” i osób powracających z ZSRR), przesiedleńcy z Wielkopolski i Polski centralnej (2,9 mln), rzuceni na nieznane urzędowym lub wojskowym nakazem. Pionierzy, osadnicy, a wśród nich też szabrownicy opuszczonych dóbr poniemieckich. „To tutaj miliony ludzi zmuszonych przez okoliczności i skuszonych okolicznościami zaczną nowe życie wśród pozostałości życia innych” – pisze autorka i nie kryje, że w tym tyglu ludzkich życiorysów i dawnych małych ojczyzn „historia «Ziem Odzyskanych» bywa historią przypuszczeń, gdybań i domniemań. Może i trochę zmyślań”. Zmyślań opartych na plotkach i przekazach ustnych, z natury swej obarczonych przeinaczeniem, powielanym w różnych wersjach. Autorka sprawiedliwie waży racje – oddaje głos nie tylko przybyszom, którzy w zamian za obiecany dobrobyt i spokój, na miejscu zastali chaos i biedę (jak mogli czuć się u siebie pośród ruin z czerwonej cegły i muru pruskiego oraz wszechobecnych napisów w niemieckim gotyku?); wysłuchuje także głosu drugiej strony – Niemców, dla których tu był ich Heimat. Wysiedlani masowo ze swojej ojczyzny etapami, w 1945 i 1946 roku, „obdarci, głodni i niechciani” uchodźcy (od ok. 400 do 700 tys. Niemek i Niemców) staną się uciążliwym „elementem krajobrazu powojennych Niemiec”. Ich potomkowie wciąż odwiedzają swoje dawne domy, fotografują się na ich tle albo w miejscach, które po nich zostały. Resentymenty wiecznie żywe.

I jeszcze pozostała tzw. ludność rodzima. Często prześladowana za bycie nie dość polską. A do tego ok. 140–160 tys. Żydów, którzy podjęli decyzję o emigracji z powojennej Polski. I cały powojenny ruch związany z wysiedlaniem Białorusinów (36 tys.) oraz Ukraińców (ponad 480 tys.) do ZSRR plus akcja „Wisła” obejmująca Ukraińców z Rzeszowszczyzny (ok. 140 tys. osób) przepchniętych na „Ziemie Odzyskane” w 1947 r. Między nimi a starą falą osadników rodzą się konflikty, które polaryzują społeczeństwo, podobnie jak szaber i niszczenie „niczyjego” poniemieckiego mienia, o które obwiniani są ci z Centrali. Echo owych konfliktów pobrzmiewa jeszcze i dziś.

Poznajemy losy bohaterów, a właściwie fragmenty ich losów, bo cała powojenna historia tych terenów wciąż jest – jak to możliwe? – znana fragmentarycznie. Poznajemy dzień powszedni Państwowych Urzędów Repatriacyjnych, prowadzących bezprecedensową akcję organizowania zasiedleń opuszczonych wsi, miast i miasteczek, poczynając od zabezpieczenia prowiantu, na przydzielaniu majątku (gospodarstw, mieszkań, inwentarza) skończywszy. Szaber i niszczenie niczyjego poniemieckiego mienia, śladów niemieckiej historii i kultury (cmentarze, pomniki), zagospodarowywanie i trudności wynikające ze stalinowskiego systemu, kiedy cegły z rozbiórki wywożono na odbudowę Warszawy, a płoty w zniszczonych poniemieckich gospodarstwach zbijano z ram obrazów wyciąganych ze zrujnowanych junkierskich pałaców – na ile wynikało to z prymitywizmu repatriantów, jak twierdzi wielu, na ile z powszechnego braku wszystkiego? Stajemy się też świadkami gorączki poszukiwania skarbów. I nie chodzi tu o poniemieckie nieskonfiskowane, przypadkowe znaleziska w rodzaju konserw mięsnych czy serwisów z porcelany. Chodzi o zakodowaną wiarę, że Niemiec powróci, a jeśli tak, to po coś o wiele bardziej cennego. Powołuje się nawet komisje do spraw wydobycia skarbu. Skarb może być wszędzie. Choć najczęściej skarbu nie ma. Ale opowieści o nim potrafią przetrwać pokolenia.

Karolina Ćwiek-Rogalska opisuje fenomen tych terenów – tu znów powołam się na ocenę Krzysztofa Urbanowicza – jak nie zrobił tego nikt dotąd, prowadząc czytelnika do współczesności od czasów jeszcze przedwojennych, gdy późniejsze „Ziemie Odzyskane” były „Ziemiami Postulowanymi” przez garstkę poznańskich naukowców reprezentujących tzw. myśl zachodnią. „Wedle niej – wyjaśnia we wstępie autorka – dzisiejsze regiony północnej i zachodniej Polski były w istocie «od zawsze» polskie, a jeśli nie polskie, to przynajmniej słowiańskie. Dopiero na tej słowiańskiej warstwie ulokowała się – za pomocą rozboju i przemocy – późniejsza «warstwa» niemiecka. Można się jej zatem pozbyć tak, by tę skrywaną w głębi pierwotną polskość czy też słowiańskość wydobyć. Tylko takie rozwiązanie miałoby być sprawiedliwe. Zaskakująco często argument ten do dzisiaj jest wysuwany w debatach o «Ziemiach Odzyskanych»” („Na «Ziemiach Odzyskanych» zegarki przestawiono na czas średniowieczny, w centrum ustawiając mit piastowski”).

Podróżujemy w czasie i przestrzeni głównie po terenach Pomorza Zachodniego (w dzisiejszym, a nie historycznym rozumieniu terminu). Karolina Ćwiek-Rogalska uwodzi nas z jednej strony umiejętnym doborem formalnych i nieformalnych informacji, czerpiąc ze źródeł archiwalnych, pamiętników oraz własnych podróży m.in. po cmentarzach i miejscach pamięci, z drugiej strony – pięknym językiem narracji. A przy okazji, zwraca też uwagę na język jako, często mylący, wyróżnik tożsamości ludzi zasiedlających te tereny, jak się rzekło, przybyszów z różnych stron świata. Zestawia rzeczy ważne z punktu widzenia wielkiej historii z rzeczami pozornie nieistotnymi, jak choćby… z kapeluszami i chustami. Jakim wyróżnikiem mógł być kapelusz na głowie osadnika – klasy wyższej, jakim chusta na głowie osadniczki – klasy niższej? A cylinder, który nosi duch Niemca, nawiedzający co noc osadniczkę spod koszalińskiego Iwięcina? Czy to oznacza, że ten Niemiec wróci po swoje? Dla mieszkańców pogranicza, tu wszystko jest pograniczem, nic nie jest oczywiste i nawet proste klasyfikacje w nowej, dziwnej rzeczywistości zawodzą. Czy sąsiad, ktoś – „nie wiadomo kto” (nazywanym tak przez pamiętnikarkę Marię), świetnie mówiący po polsku, to Niemiec, bo ma niemieckie nazwisko, ale oprócz nazwiska „nie ma w sobie nic z Niemca”, to dobry człowiek? Czy „trochę diabeł, trochę człowiek”?

Bo to – jak poetycko ujmuje sama autorka –„książka o korzeniach – zapuszczanych i odciętych, o tożsamości i duchach przeszłości, które nigdy do końca nie znikają.” I jeśli na koniec wyznaje, że pisząc historię o „Ziemiach Odzyskanych”, miała nadzieję stworzyć także „przewodnik po patrzeniu i dostrzeganiu”, to ten cel osiągnęła. W ślad za nią czytelnik zadaje sobie pytania: „Gdzie mieszkamy i co widzimy? Dlaczego właśnie w ten sposób widzimy – i kto nas nauczył, by tak patrzeć? Czy są sposoby, dzięki którym możemy to widzenie wyczulić i wyostrzyć?”. Tak, są. Należy do nich z pewnością lektura tej książki. Świetnie przygotowanej edytorsko, od przysłowiowej deski do deski, obficie ilustrowanej zdjęciami, pocztówkami, fragmentami gazet, wyklejkami z map, z imponującą i pieczołowicie zebraną bibliografią.

Dla porządku dodam, że Wydawnictwo RN (Radio Naukowe) wypuściło na rynek także audiobook czytany przez Agatę Kuleszę, aktorkę i szczeciniankę, wnuczkę osadników na „Ziemiach Odzyskanych”.

* Karolina Ćwiek-Rogalska, Ziemie. Historie odzyskiwania i utraty, Wydawnictwo RN, Warszawa 2024, 432 strony.

Są teksty, które publikowane pojedynczo w prasie fachowej raczej słabo zapadają w pamięć, dopiero zespolone w formę książkową tworzą zgrabną i interesującą całość, np. jako zbiorowy portret danego zjawiska. Tak stało się w przypadku zbioru Reportaże o prywatnych księgozbiorach Mirosławy Łomnickiej, autorki znanej m.in. z aktywności publicystycznej na łamach „Magazynu Literackiego Książki”.

Przedmiotem uwagi są tu prywatne księgozbiory, ale w formule znacznie rozszerzonej; to opowieść także, a może nawet przede wszystkim, o osobach kolekcjonerów, miejscami bardzo frapująca i zaskakująca. Galeria postaci niezwykłych, często, choć nie zawsze, spoza głównego nurtu pop i wysokiej kultury, ale pierwszorzędnych polskich inteligentów. Czasy współczesne generalnie cechuje zbytnia ciekawość – w wersji kultury popularnej sprowadzająca się często do zwykłego plotkarstwa, w wersji kultury wyższej – do ambitniejszego dociekania źródeł pasji, profesji czy hobby. Tu mamy trochę tego i tego, co zbiorowi Łomnickiej wychodzi raczej na dobre, bo anegdot i barwnych opowieści tu nie brakuje, ale reportaże pisane są na serio. Cechuje je chęć odkrywania nowych kontynentów, choć na ziemi rodzimej.

Osoby, z jakimi mamy do czynienia na prawie 400 stronach zbioru, nie są z jednego klucza personalnego, znajdziemy tu postaci z rysem ziemiańskim, szlacheckim, jak i artystyczne dusze, dziennikarzy, podróżników, artystów, architektów, lekarzy i matematyków, antykwariuszy i ludzi książki, uczonych, pisarzy, poetów czy bibliotekarzy-nonkonformistów – właściwie cały przekrój czytającej polskiej inteligencji. Ale można tego doświadczyć dopiero wtedy, kiedy zatopimy się w lekturę, i jest to kapitalna wycieczka, bo każda opowieść pochodzi z trochę innej bajki, ale dotyczy w sumie tego samego. Atrakcję tę, choć być może z początku niezamierzoną, warto finalnie docenić, bo to tak jakby w parę dni odwiedzić kilkudziesięciu nietuzinkowych ludzi i odbyć z nimi interesującą rozmowę w zaciszu ich domowych zbiorów. Łomnicka nas co prawda w tym niejako wyręcza, ale robi to ze znajomością warsztatu i rzeczy. Przynętą nie zawsze są wielkie nazwiska, bardziej ludzie znani w dość wąskim kręgu, ale za to szalenie ciekawi, wiedzeni pasją, znajomością książek czy rozległością zainteresowań, daleko nieraz odstających od zwykłego bibliofilstwa.

Tak więc piórem Łomnickiej dostarczono nam nie tylko zbiorowy portret prywatnych wielotysięcznych, jak i mniejszych księgozbiorów, ale także frapujący opis ich posiadaczy oraz motywacji, które za tym pięknym kolekcjonerstwem stoją. Od koligacji rodowych i rodzinnych, poprzez pasje profesjonalne (np. pediatry, matematyka, dziennikarza sportowego, literata, podróżnika i geografa…), na hobbystycznych kończąc. Ktoś by zapytał, a gdzie tu miejsce na szlachetny snobizm? Znajdujemy i takie motywacje, doskonale jest przecież być spadkobiercą wielkiego rodzinnego księgozbioru i mieć poczucie własności dzieł wycenianych nieraz na setki tysięcy, a może nawet miliony złotych; rzecz w tym, jaki pożytek zeń się na co dzień czyni? I Łomnicka nieraz solidnie dociska swoich rozmówców, dowiadujemy się, że często wielotysięczne księgozbiory wędrują wraz z kolejnymi pokoleniami rodzin polskich inteligentów, inne są dzielone na biblioteki przyjaciół czy znajomych, kolejne zapisywane bibliotekom publicznym, inne parcelowane po śmierci bibliofila. Nie ma jednak systemu, który ratowałby tak zespolone (nieraz przez wieki…) kolekcje, chyba że uznamy za takową działalność antykwariuszy, którzy po śmierci właściciela likwidują i wyprzedają jego zbiory.

Pada w książce parę bardzo poważnych i wartych natychmiastowego rozważenia pomysłów, jak zagospodarować najwartościowsze zbiory, ale z opisu wynika, że było to na razie wołanie na puszczy, jak choćby w sprawie pomysłu powołania Biblioteki Prezydenckiej. Kto wie, czy nie zacząć wymuszać na obecnych nadętych do granic ludzkiej wytrzymałości kandydatach jakichś pomysłów w tej jakże ważkiej sprawie? Wszak przynajmniej dwóch kandydatów – dr Trzaskowski i dr Nawrocki – szczyci się oczytaniem, kolejny w stawce kandydat marszałek Hołownia spłodził już bodaj kilkadziesiąt książek, a kandydatka Biejat jest nawet zawodową tłumaczką!

A może księgozbiory powinny dawać radość ludziom z jakichś powodów pokrzywdzonym czy dotkniętym przez los, chorym, wyrzuconym na poniewierkę na ulicę, zamkniętym w DPS-ach, szpitalach, domach dziecka, a nawet więzieniach? Są to rzeczy tylko na pozór nieważne, a jakoś tak dziwnie się składa, że akurat wypączkowały w paru głowach na kanwie tej właśnie lektury.

Zbiór Mirosławy Łomnickiej jawi się więc ważnym głosem w dyskusji o stylu i poziomie czytelnictwa w Polsce, które okresowo nawet spędza sen z powiek naszym rządzącym – od prawa do lewa. Jedyną receptą na te okresowe wzmożenia okazuje się być niestety Para Prezydencka, recytująca w ładnych wnętrzach Słowackiego bądź Norwida; tylko co to ma wspólnego z propagowaniem nawyku sięgania po słowo drukowane, czytania ze zrozumieniem i skrupulatnego na miarę posiadanych możliwości budowania domowych księgozbiorów?

O ile poziom ok. jednej książki przeczytanej w ciągu roku przez statystycznego Polaka może budzić prawdziwą grozę, o tyle jednak książka Łomnickiej jakoś nad tym specjalnie nie ubolewa, ale pokazuje lepszą stronę mocy, oddziałując siłą dobrego przykładu. Skrupulatnie i udanie portretuje różnorodnych ludzi czytających i powiększających swoje zbiory domowe, choć poszczególne portrety pisane były w latach 2019–2021, więc obrazują czas już zdecydowanie przeszły dokonany, jak w przypadku zmarłego w 2023 roku red. Marka Gaszyńskiego. Łomnicka czyni to jednak chytrze na tyle, że raczej motywuje do zbieractwa, aniżeli zniechęca np. ceną nabywanych książek, co bywa utrapieniem bieżących debat o stanie czytelnictwa w Polsce. Choć pisane jej ręką biogramy są ściśle okołowarszawskie, to przydałoby się może w następnym kroku przenieść do domowych księgozbiorów Łodzi, Krakowa, Lublina, Wrocławia czy Poznania. To by dopiero była frajda, jeśli pomyśli się np. o wielkiej powojennej wędrówce ludów, wraz ze swoimi księgozbiorami! Kto wie, może temat na początek podejmą miejscowe gazety, opisując domowe zbiory, jako przykład godny naśladowania w czasach zbiorowej konsumpcji na pokaz? Bibliofilstwo jest przecież pasją ogólnopolską i warto je pokazywać i mocno propagować, niechby nawet na antenach słabo notowanych programów telewizyjnych ośrodków regionalnych TVP, których jest bodaj kilkanaście. Byłoby to na pewno odnotowane jako realizacja misji telewizji publicznej, ale chodzi przecież też o to, aby procederowi bibliofilskiemu nadać rys poświęcenia się dla wyższych celów i idei. A niechby nawet mądrej lokaty kapitału, np. 10 procent obowiązkowego odpisu na książkę z comiesięcznego 800 plus. Bo tak naprawdę nie jest ważne, od czego się zaczynało, a nie zawsze od bibliotek odziedziczonych po dziadkach czy rodzicach. Czy też jakim wyuczonym zawodem in spe bibliofil się parał, u Łomnickiej znajdziemy ich kilkanaście, bądź też jakim pomieszczeniem na danym etapie życia dysponował. Książki mogą pomieścić się dosłownie wszędzie i jest to bardzo wzruszające, w jak dziwnych miejscach w mieszkaniach Polaków były i są przechowywane. Bywa już co prawda, że wielkie własne księgozbiory mają swoje oddzielne pomieszczenia, a nawet salony, jak np. na Saskiej Kępie w Warszawie, ale nadal równie często zajmują kuchnie, przedpokoje, trafiają nawet do miejsc bardziej intymnych, w tym do współczesnych świątyń dumania. Zajmując ściany od podłóg po sufit, od klitek w starym budownictwie począwszy, poprzez modne lofty czy podmiejskie stare wille, na rezydencjach niektórych współczesnych polskich burżua skończywszy.

Co warte podkreślenia, w opowieściach Łomnickiej o zbiorach jest miejsce i na książki wielkiej wagi dla kultury narodowej, i na komiksy, znane serie wydawnicze, fantastykę, książki jednego autora, dzieła o kulturze i sztuce, o sporcie, jazzie i muzyce popularnej, matematyce, leczeniu, Bogu i religii, jak i na książki najbardziej popularne, których wartość sprowadza się do przysłowiowego przeczytania w pociągu i pozostawienia kolejnym podróżnym. Autorka i bibliofile nawet nie czynią z tego powodu żadnych wyrzutów czy pretensji, namawiając jedynie do selekcji księgozbiorów i przekazywania dzieł wydalanych w dalszy obieg, co dla wielu wywiadowanych przez Mirosławę Łomnicką kolekcjonerów jest najgorszą stroną bibliofilstwa. Rozstać się na zawsze ze zbieranymi przez lata seriami jest bardzo ciężko, w moim przypadku dotyczyło to np. prasy wędkarskiej, której zbyt pokaźny zbiór (kilkadziesiąt roczników!) wypraszał mnie już z mojej biblioteki i został z bólem serca w ub. roku wywieziony na skup makulatury. A co dopiero kiedy mamy do czynienia z książkami odziedziczonymi po dalekich nieraz przodkach, np. z dziełami epoki bierutowskiej czy też nawet przedwojennymi wykwitami rodzimego antysemityzmu, ksenofobii i nacjonalizmu?

Bywa więc, że zbiory takie przetrzymuje się jako swoiste świadectwo starych czasów, przyczynek do współczesnych dyskusji i debat, które warto mieć na półkach i doceniać jako asumpt do krytycznych przemyśleń. Zbierane książki czy czasopisma budują bowiem przestrzeń, w której człowiekowi lepiej się krytycznie myśli, pełniej rozumuje, bardziej wchodzi w relacje z innymi ludźmi. Doceniając zbiór reportaży Łomnickiej, niech najlepszą dlań rekomendacją będzie to, że krąg także jej znajomych i przyjaciół od chwili ukazania się tomu dyskutuje o niczym innym jak o przeczytanych ostatnio książkach. Tak było i tym razem, kiedy noworocznie spotkaliśmy się w starym studenckim gronie i chwaliliśmy zarówno podjęcie przez Łomnicką tematu, jak i finalne wykonanie.

Zbiór można czytać przy tym zarówno od deski do deski, jak i selekcjonując i dozując sobie dzienną lekturę aż 32 opowieści. Układ zbioru jest nienachalny i to jest być może jeszcze jedna korzyść, jaką się z obcowania z tą cenną lekturą odnosi.

*Mirosława Łomnicka, Reportaże o prywatnych księgozbiorach. Domowe biblioteki, redakcja Ewa Tenderenda-Ożóg, wydawnictwo Biblioteka Słów, Warszawa 2024, 395 stron.

Słyszy się w ostatnich latach, ba, już od dziesięcioleci nawet, iż nas jako czytelników w większości pociągają bardziej niż utwory fabularne książki dokumentalne, w tym zwłaszcza wspomnienia i autobiografie. Tak jakbyśmy powoli tracili zaufanie do tradycyjnych form narracji i fikcji literackiej, szukali gwarancji prawdy i życiowego autentyzmu przede wszystkim w literaturze non fiction… Coś w tym oczywiście jest, na co wskazują pobieżne nawet wyniki obserwacji rynku wydawniczego i czytelniczego zarówno w Polsce, jak i na świecie zresztą…

Toteż tym, którzy przychylają się do tej opinii, polecam tę obszerną autobiograficzną księgę wspomnień Karola Czejarka, urodzonego w roku 1939, pochodzącego ze śląskiej mieszanej rodziny polsko-niemieckiej, uprawiającego wiele zawodów, a więc człowieka o długim doświadczeniu życiowym i zawodowym, co już samo w sobie zapowiada i gwarantuje niebanalną lekturę.

Zacznijmy zatem od prezentacji sylwetki autora, zaczerpniętej z jego oficjalnego curriculum vitae, publikowanego na internetowej stronie czasopisma „Przegląd Dziennikarski”, które Karol Czejarek współredaguje jako zastępca redaktora naczelnego, publicysta, recenzent literacki, dociekliwy autor wywiadów z wybitnymi ludźmi kultury i sztuki, pisarzami, plastykami, twórcami teatralnymi i filmowymi. Z wykształcenia filolog germański; doktor nauk humanistycznych, tłumacz z języka niemieckiego; członek Związku Literatów Polskich; profesor nadzwyczajny b. Akademii Humanistycznej im. A. Gieysztora w Pułtusku, wieloletni adiunkt – kierownik Zakładu Kulturoznawstwa w Instytucie Lingwistyki Stosowanej Uniwersytetu Warszawskiego; nauczyciel języka niemieckiego w szkołach średnich; przedstawiciel stowarzyszenia „Ost-west-forum Gut Goedelitz” w Warszawie. Inicjator i redaktor (wspólnie m.in. z Tomaszem Pszczółkowskim), biografii polsko-niemieckich pt. Historia pamięcią pisana, Polska między Niemcami a Rosją. Redaktor Dzieł zebranych Hansa Hellmuta Kirsta. Autor książek: Nazizm, wojna i III Rzesza w powieściach Hansa Hellmuta Kirsta, monografii o Annie Seghers, antologii niemieckich pisarzy wojennych pt. Sonata wiosenna, gramatyki niemieckiej Dla ciebie (wspólnie z Joanną Słocińską) oraz spolszczenia (z synem Hubertem) Collins German Grammar i Collins Verb Tables (przy współudziale Ewy Piotrkiewicz-Karmowskiej). Współautor publikacji Polen – Land und Leute oraz albumów Polska i Szczecin. Członek Komitetu Naukowego Międzynarodowej Konferencji nt. Praw człowieka w Sejmie RP. Przełożył z niemieckiego m.in. utwory Georga Heyma, Guentera Kunerta, Hansa Hellmuta Kirsta, Hansa Walldorfa, Christy Grasmeyer, Heinera Muellera. Wykładał m.in. historię literatury niemieckiej, prowadził ćwiczenia ze sztuki tłumaczenia i znajomości praktycznej niemieckiego. Przed rokiem 1990 – m.in. kierownik księgarni, sekretarz Szczecińskiego Towarzystwa Kultury, dyrektor Wydziału Kultury PWRN w Szczecinie; dyrektor Centralnego Ośrodka Metodyki Upowszechniania Kultury, Departamentu Plastyki w Ministerstwie Kultury i Sztuki, Wydziału Kultury Urzędu m.st. Warszawy, dyrektor Departamentu Książki MKiS. Rok 2024 przyniósł wydanie przekładu Hansa-Gerda Warmanna Panie Abrahamson, Pańska synagoga płonie oraz omawianej tu Autobiografii. Moja droga przez życie, która jest bardzo ciekawą, miejscami wręcz fascynującą swym autentycznym dramatyzmem, opowieścią o trudnym dojrzewaniu w czasie przecież pod każdym względem niebywale i po wielokroć złożonym, nie tylko w niepowtarzalnym wymiarze indywidualnym…

Zważmy bowiem ponownie, że wszystko to zaczęło się w… Berlinie 11 sierpnia 1939 r., na niecały miesiąc dosłownie przed wybuchem II wojny światowej! I na dodatek w rodzinie pochodzącej z polsko-niemieckiego pogranicza, kiedy to istotnie, jak wiadomo, określenie tożsamości narodowej było nie tylko kwestią wyborów własnych, nie bez wpływu – w warunkach nadzwyczaj złożonych, jak to na każdym pograniczu najczęściej bywa, z udziałem ogromnie, siłą rzeczy, pogmatwanych i nadzwyczaj trudnych, konfliktogennych „okoliczności towarzyszących” – historycznych, politycznych, społecznych, kulturowych.

Zatem „… moja autobiografia” – pisze i mocno to podkreśla sam autor już na jej początku w rozdziale pierwszym – „Moja droga do polskości – będzie przede wszystkim o tym, jak ja urodzony w BERLINIE – z matki Niemki i z ojca – DUMNEGO ŚLĄZAKA z Zabrza (którego ojciec i dziadkowie brali udział w Powstaniach Śląskich) – stałem się POLAKIEM [podkreśl. Karol Czejarek]… będzie też o tym, jak na Pomorzu Zachodnim po roku 1945 powstawały nowe polskie tradycje, a Szczecin i jego powiaty zaczęły się liczyć na mapie powojennego rozwoju polskiej kultury. Także Polska – jako kraj i państwo, mimo iż wtedy była ludowa – znów liczyła się w kulturze i sztuce (a nie tylko w rozwijającej się gospodarce morskiej) w Europie i na świecie”.

I to jest zaledwie czubek góry lodowej, początek tej autobiografii składającej się z czterdziestu kilku rozdziałów, z którą warto się bliżej zapoznać. Bo to naprawdę nie żadna tam, panie dziejku, fikcja literacka, ale rasowy, konkretny i rzetelny dokument – autentyczny przypis do pogmatwanych, z nieobliczalnych i kapryśnych wyroków współczesnej historii, losów ludzkich oraz wpisany w nie siłą rzeczy niejako naturalnie i integralnie komentarz do pierwszych i ostatnich dziesięcioleci powojennych realiów polityczno-społecznych dziejów odradzającego się „z popiołów i gruzów” państwa. Jak i wyłaniający się stąd wielobarwny obraz trudów i problemów codziennego życia; w tym nie zawsze przecież sielankowych późniejszych losów osobistych, perypetii życiowych autora, jego ambicji, zamierzeń i zainteresowań kulturalno-literackich (acz przecież nie tylko, bo i sportowych także, które wspomina teraz z łezką w oku, acz z wielką sympatią i rewerencją! Jak i odchodzący coraz bardziej w przeszłość obraz – w tle zawsze niemal tutaj obecnych – kolejnych etapów dziejów polsko-niemieckiego pogranicza i sąsiedztwa.

* Karol Czejarek Autobiografia. Moja droga przez życie, Świętokrzyskie Towarzystwo Regionalne, Zagnańsk 2025, 414 stron.

Z Wojciechem Szewko, umiejętnie łączącym role naukowca, polityka i komentatora wydarzeń międzynarodowych, zetknąłem się przelotnie ponad 30 lat temu (szmat czasu) w latach 1993–
–1994 w Komitecie Ekonomicznym Rady Ministrów. Był wówczas jeszcze studentem, ale miał już zadatki na badacza znanego i cenionego. Słucham czasami jego podcastów i lubię nieco kpiarski ton, jaki pobrzmiewa w tle jego poważnych wypowiedzi na bardzo istotne tematy. Dotyczące przed wszystkim, choć nie tylko, Bliskiego Wschodu. Kiedy ukazała się jego książka Księga dżihadu, postanowiłem poświęcić czas nie tylko na jej przeczytanie, ale także podzielenie się uwagami na ten temat z PT Czytelnikami naszego popularnego dwumiesięcznika. Bo i temat ważny i analizy Autora odbiegają od standardowej narracji obecnej w mediach, które na ogół powielają stereotypowe oceny. A ta publikacja różni się nie tylko w ocenach, zawiera także sporo informacji na temat cywilizacji islamu. Bez zrozumienia jej specyfiki trudno pokusić się o jakąkolwiek wartościującą analizę. Grzechem europocentryzmu (a polonocentryzmu w szczególności) jest bowiem tzw. mirror thinking – postrzeganie innych przez pryzmat naszego własnego systemu wartości. Szewko przed popełnieniem tego błędu mocno przestrzega. Próby implantacji demokracji zachodniej do krajów muzułmańskich (m.in. Irak, Libia, Egipt) przyniosły odwrotne skutki od zamierzonych.

We wstępie Autor wymienia trzy przesłanki towarzyszące powstaniu książki. Po pierwsze, by uświadomić, że – w rozumieniu wyznawców islamu, Polska jest częścią Zachodu, „dar al-kufr, ziem niewiernych, ziem sojuszników „wielkiego szatana”, „wroga islamu” – Stanów Zjednoczonych [s. 11]. A wszystko – i to przesłanka druga – co dzieje się w krajach Zachodu, prędzej czy później dotrze także do Polski w postaci fali uchodźców, zamachów terrorystycznych albo wpływu czynników ekonomicznych, choćby cen ropy. Po trzecie, by uświadomić sobie, że religia odgrywa w życiu społeczności muzułmańskich o wiele większą rolę, niż w naszej rodzimej cywilizacji. Islam jest dla muzułmanów podstawowym wyznacznikiem ich tożsamości. „Islam (…) nie tylko determinuje całe życie muzułmanina jako jednostki, ale również muzułmanów jako społeczności, ogółu” [s. 31]. Co więcej – czynnik religijny może stanowić skuteczną przesłankę integracji wewnętrznej świata islamu, a także zewnętrznej ekspansji politycznej. „Islam to religia i polityka w jednym, to wiara i państwo połączone w jeden system. To boskie i cesarskie okazuje się tym samym” [s. 59].

Choć religia wydaje się silną przesłanką integrującą, jest także przyczyną wewnętrznego rozłamu. Nie ma jednego islamu – to tytuł jednego z kolejnych rozdziałów książki. Podobny rozłam przeżywał świat chrześcijański i chrześcijaństwo wciąż jest podzielone. Z drugiej strony coraz mocniej postępuje laicyzacja europejskiego społeczeństwa. Tu się mocno różnimy, rozdzielenie kościoła i państwa, sfery wyznania osobistego od prawa powszechnego, jest jednym z fundamentów cywilizacji zachodniej.

Najpierw o pryncypiach: islam jest religią skrajnie monoteistyczną. Bóg (Allah) jest jeden, nie ma żadnych wcieleń, partnerów ani potomnych. Każde naruszenie tej zasady jest najcięższym, najsurowiej karanym grzechem (szirk). Mahomet, jak Jezus i Mojżesz, Abraham, a nawet Noe jest tylko prorokiem. Boskich cech nie mają też aniołowie. Wśród religii Księgi (Koran, Tora i Ewangelia) Koran stanowi objawienie najwyższe i góruje nad innym księgami, a Mahomet jest najwyższym prorokiem. „Obrażenie Proroka to śmierć”, a kult Proroka jest nawet silniejszy niż kult Allaha [s. 44], nic dziwnego, że karykatury Mahometa we francuskim czasopiśmie „Charlie Hebdo” stały się powodem aktów terrorystycznych, w wyniku których śmierć poniosło 12 osób. Muzułmanie wierzą w Dzień Sądu: nagrody dla wiernych i kary dla przeciwników islamu. Wyznają pięć praw wiary: nie ma Boga prócz Allaha, Mahomet jest jego prorokiem; muzułmanin musi modlić się pięć razy dziennie z twarzą zwróconą w kierunku Mekki, oddawać część swoich dochodów biednym, powstrzymywać się od jedzenia i picia w miesiącu postu (Ramadan) od wschodu do zachodu słońca; raz w życiu odbyć pielgrzymkę do Mekki (hadżdż) lub przynajmniej podjąć taką próbę [s. 51]. Każdy, kto narusza Koran lub pisma mu towarzyszące (hadisy) popełnia grzech. Jest siedem grzechów głównych: bałwochwalstwo (szirk), oddawanie czci innym bogom niż Allah; praktykowanie magii, zabójstwo zabronione przez Allaha (nie każde), lichwa, przejęcie majątku sierot, ucieczka z pola bitwy oraz pomówienie (bezzasadne) kobiety o cudzołóstwo [s. 52]. Islamskie prawo karne jest prawem zgodnym z prawem religijnym (szariat). „Powrót do «czystego» islamu to powrót do bycia prawdziwym muzułmaninem i droga do zbawienia duszy. (…) kluczowe jest stworzenie opartego na szariacie (…) państwa muzułmańskiego, w którym religia, moralność i prawo państwowe są nierozerwalnie związane” [s. 58].

Przestępstwa (czyli grzechy) dzielą się na kilka kategorii: te przeciw Bogu (hudud); przeciw drugiemu człowiekowi (quisas) – w obu przypadkach kary są określone w Koranie lub hadisach; one tworzą tzw. sunnę. Trzecia kategoria to wykroczenia (tazir). Z tymi jest największy kłopot, bo są pozostawione do oceny władcy lub sędziego. Interpretacja polega na dokonywaniu wykładni prawa uznawanej przez całą społeczność muzułmańską (idźma) oraz na korzystaniu z analogii do sytuacji już wcześniej rozstrzygniętej (kijas).

Do grzechów hudud (najcięższych) obok szirk zalicza się niezgodny z prawem stosunek seksualny (zina), a w niektórych szkołach szariatu także apostazję, bunt przeciwko władzy oraz homoseksualizm. „Nikt, nawet państwo nie ma prawa ułaskawić muzułmanina dopuszczającego się występku przeciw Bogu” [s. 53]. Utożsamienie prawa publicznego z religijnym (szariat), nie mówiąc o postanowieniach szczegółowych to kolejny czynnik odróżniający cywilizację islamu od cywilizacji zachodniej. Według islamskich radykałów tych sprzeczności nie da się pogodzić. No, chyba nie.

Obok sprzeczności doktrynalnych istotne znaczenie mają także różnice społeczne; ubóstwo krajów Południa sprawia, że Europę czekać może „inwazja Południa” – ostrzegał niedawno w TV filozof Andrzej Leder. Mimo prób ograniczenia napływu imigrantów, proces ten raczej się nasila niż maleje.

Jak powiedziano wyżej, nie ma jednego islamu. Wojciech Szewko wymienia trzy przedmioty wewnętrznego sporu. Teologiczno-polityczny to spór między sunnitami (znacznie liczniejszymi, sunnici to ponad 80–85% wszystkich muzułmanów) a szyitami. Mahomet nie miał męskiego potomka, sunnici uważają więc za jego następców osoby wyznaczone przez społeczność muzułmańską – najstarszych i najgodniejszych spośród plemiennych wodzów. Szyici z kolei twierdzą, że następcą powinien zostać ktoś z rodziny Proroka, a więc potomkowie Alego – męża Fatimy. Do tego sporu Autor zalicza różnice między interpretującymi Koran dosłownie, a tymi, którzy poddają go interpretacji. Drugi spór dotyczy tego, do kogo ma należeć władza: do emira czy teologów? Pierwszy casus to Arabia Saudyjska, drugi – to Iran. Wreszcie trzeci spór, i wokół niego koncentrują się rozważania Szewki, to spór islamu z zachodnią demokracją w kwestii fundamentów prawa. W demokracji zachodniej to lud (suweren) poprzez swoich przedstawicieli stanowi prawo (wytwór człowieka), w islamie prawo to twór Allaha. „Każdy, kto próbuje je tworzyć, uzurpuje sobie boskie sprawstwo lub też Boga przedrzeźnia – jest zatem albo bałwochwalcą (…) albo prześmiewcą, więc bluźniercą” [s. 34]. Grzechem najsurowiej karanym.

Świat podzielono na trzy części: pierwsza, gdzie obowiązuje szariat to dar al-islam, do drugiej – dar al-sul należą kraje nieislamskie, które zawarły rozejm z rządami muzułmańskimi, trzecia dar al-kufr jest ziemią niewiernych. By lepiej zrozumieć problem, warto zestawić przeciwności. W Europie religia nie wpływa (lub wpływa w niewielkim stopniu) na politykę i prawo. Inaczej dzieje się w świecie opisywanym przez Autora. „Podział na sunnitów i prześladowanych szyitów, rozmaite wewnętrzne szkoły koraniczne, radykalne i reformatorskie ruchy – wszystko to powoduje, że państwa te ze sobą albo współpracują, albo rywalizują. Dzisiaj islam nie jest już tylko religią, ale sposobem sprawowania władzy. Polityką” [s. 59].

Ten obszerny wywód, choć nie tak obszerny jak ten zawarty w książce, jest wprowadzeniem do zrozumienia idei dżihadu, która od dłuższego czasu wpływa na współczesną politykę, dezorganizuje społeczne i prywatne życie obywateli i potęguje stan napięcia w i tak napiętym świecie.

Wydaje mi się, że najlepszym odpowiednikiem słowa „dżihad” byłaby krucjata. Szewko woli określenia takie, jak „święta wojna” lub „wojna z niewiernymi”. Dyskusja na temat tej wojny nie zaczęła się w XX wieku. Jej korzenie sięgają czasów sprzed 14 stuleci. „Krucjatę” wolałbym dlatego, że – jak twierdzi sam Autor – nie ogranicza się ona do działań militarnych. „Dżihad (…) ma zatem dwa wymiary: indywidualny i społeczny, prowadzony jest z woli Boga i w imię Boga; realizuje się na wszystkich płaszczyznach: moralnej, militarnej, politycznej, społecznej, ekonomicznej” [s. 64]. „Krucjata” kojarzy się jednak z wyprawami krzyżowymi, które mocno tkwią w świadomości muzułmanów jako największe zagrożenie dla islamu. W Europie jej mieszkańcy utożsamiają dżihad z terroryzmem, aktami bestialstwa z przesłanek religijnych. Szewko widzi w nim także życiową drogę prowadzącą do wewnętrznego doskonalenia jednostki i wspólnoty, w której żyje. Dżihad wobec samego siebie. Muzułmanin ma nauczyć się islamu, wcielić jego zasady w życie, nauczać jego zasad innych oraz znosić prześladowania z powodu głoszenia wiary. Zwraca się przeciw szatanowi i nakazuje podążanie drogą prostą, a taką jest droga czystego islamu. To już wkroczenie na agresywną ścieżkę. Trzecia odmiana to dżihad przeciw opresji i innowacji, przeciw tzw. bidah, innowacjom, dodawaniu czegokolwiek do Koranu. Dopiero czwarta odmiana kieruje się wyraźnie przeciw kafirom (niewiernym) i hipokrytom [s. 69–70]. A tę walkę można prowadzić w sercu (sic!), perswazją (językiem), wspieraniem finansowym i – ostatecznie – poprzez osobiste fizyczne zaangażowanie. Jeśli muzułmanin zginie w tej walce, stanie się męczennikiem nagrodzonym rajem i 72 hurysami. Czwarta militarna odmiana ma miejsce (a nawet musi mieć) w kilku różnych sytuacjach: gdy muzułmanin przebywa już na terenie objętym dżihadem (tym, na którym toczy się wojna), gdy nadciąga wróg (dżihad ma miejsce automatycznie[1]), na wezwanie władcy (choć są różnice poglądów na temat uprawionego do wezwania) oraz wtedy, gdy nie może zostać zastąpiony przez kogokolwiek innego w walce z niewiernymi. Osama bin Laden pisał: „Wzywam ogólnie muzułmanów, a w szczególności naród iracki [to lata wojny USA z Irakiem AŻ], aby nie wspierali amerykańskich sił krzyżowców i ich sojuszników. Ci, którzy współpracują ze Stanami Zjednoczonymi lub ich satelitami, niezależnie od nazwisk i tytułów, są niewiernymi, podobnie jak ci, którzy wspierają pogańskie partie, takie jak Arabska Partia Socjalistyczna (Baas), demokratyczne partie kurdyjskie i im podobne”. I dalej „(…) dżihad musi trwać do czasu ustanowienia rządu islamskiego, który rządzi się religią Boga” [s. 73–74]. Dżihad więc to nie tylko walka z wrogiem zewnętrznym, to także walka z tymi muzułmanami, którzy sprzeniewierzyli się zasadom i interesom uznanym przez innych za obowiązujące. Ci, którzy dopuścili się takfir, stali się kafirami. To teza ryzykowna, pozwala bowiem na wykluczenie części wyznawców islamu, co prowadzi do osłabienia ich pozycji. Do sporu doktrynalnego (główne sunnici vs. szyici) i sporu o uprawnienia władcy i zakresu integracji wewnętrznej (przywrócenia państwa panislamskiego – kalifatu) dochodzi trzecia płaszczyzna sporu wewnętrznego wokół metod i środków realizacji celów społeczności islamskiej. A to już sprawa wyboru. O tym zadecyduje program i przywódcy poszczególnych ugrupowań ekstremistycznych i terrorystycznych, jakie po 2000 roku zaczęły nadawać ton działaniom tej społeczności. Te najbardziej znane to ISIS (Państwo Islamskie), Boko Haram, talibowie i Al-Kaida. Wszystkie one skupiały po kilkadziesiąt tysięcy bojowników każdy i obejmowały terytoria Iraku, Syrii, Nigerii, Pakistanu, Afganistanu i okolicznych państw. Szewko nie omawia szczegółowo ich poglądów, podobieństw i różnic. Uważa, że wszystkie „bazują na myśli wahabitów, która ma kluczowy wpływ na dzisiejsze stosunki międzynarodowe” [s. 129]. Sekta wahabitów powstała w XVIII wieku na terenie Arabii Saudyjskiej. Jej główny teoretyk Al-Wahhab „wykluczył z islamskiego prawa wszystko poza Koranem i hadisami. A za bidah (innowację) uznał każde zachowanie odbiegające od tradycji Mahometa (…) tym samym dał Saudom teologiczne usprawiedliwienie zbrojnego dżihadu wobec innych muzułmanów: nie tylko szyitów (…). Każdy kto wykracza poza praktykę Koranu i hadisów, automatycznie dokonuje aktu apostazji, a więc zasługuje na śmierć” [s. 129–130]. Z myśli wahabitów wywodzą się także inne, skrajne ruchy islamskie, opisywane w kolejnych częściach książki. To m.in. ruch deobandi, bardziej radykalny od wahabitów. Dużo miejsca Autor poświęca też omówieniu głównego konfliktu wewnętrznego w świecie islamu, między sunnitami a szyitami. Wydaje się, że niezrozumienie religijnych aspektów tego konfliktu stało się przyczyną porażki interwencji USA i ich sojuszników w Iraku, Libii czy Afganistanie.

Jesteśmy mniej więcej w połowie książki. Jej druga część została poświęcona omówieniu działalności ruchów polityczno-religijnych w świecie islamskim prowadzonych przy wykorzystaniu terroryzmu. Prezentacja ich ewolucji, powiązań i sprzeczności wykraczałaby poza ramy kilkustronicowej recenzji. Ograniczyć muszę się zatem do stereotypowej zachęty: wszystkim, których interesuje świat islamu lub obawiają się zagrożenia terrorystycznego, polecam tę książkę. Konflikt cywilizacyjny, w którym uczestniczyć będą z jednej strony państwa lub ugrupowania islamskie, a z drugiej cywilizacja zachodnia, jest realny. Jeden z przywódców Państwa Islamskiego tak zdefiniował cel walki: „Wrogowie Boga są świadomi, że ta wojna jest punktem zwrotnym w świecie, że jest wyborem pomiędzy absolutną kontrolą niewiernego Zachodu, jego kultury i sposobu życia, a nadchodzącym renesansem, jeśli Bóg pozwoli” [s. 153]. A chwilę później wezwał: „Bądźcie zdecydowani, klękajcie przed Bogiem, naostrzcie miecze i spalcie ziemię pod nogami najeźdźców. Niech posmakują gorzkiej porażki, wrzućcie ich do piekła” [s. 154]. Wyciągając wnioski z lektury książki, można przewidywać dwa możliwe kierunki tej walki: jeden to rosnąca integracja państw i ugrupowań islamskich aż do możliwego stworzenia centrum islamu (kalifatu), a czynnikiem tej integracji będzie religia; drugi – to ataki na niewiernych na ich terytorium. Oba wykorzystywano w przeszłości, choć z miernym powodzeniem. Niewielką rolę odgrywają dziś ISIS i Al-Kaida, jeszcze mniejszą Boko Haram, na placu boju pozostali talibowie w Afganistanie i częściowo w Pakistanie. Po udanym ataku na World Trade Center nie ponowiono podobnego ataku w tej skali. Choć terroryzm islamski jest poważnym zagrożeniem, to świat islamu (a to 1,6 mld ludzi) nie stanowi na tyle zwartej struktury, by rywalizować o mocarstwową pozycję z USA, Chinami czy Rosją. Wewnętrzne czynniki dezintegracyjne okazały się silniejsze niż przesłanki skłaniające do połączenia sił (m.in. z powodu rywalizacji między sunnitami a szyitami)[2]. A nam w interpretacji przeszkadza niejednoznaczne, dwojakie widzenie islamu: jako świata, który broni się przed ekspansją kolonializmu (ofiary) i szuka poprawy losu dla swoich wyznawców oraz świata ofensywnego, atakującego, eksponenta dżihadu. Dyskusje, jakie toczą się dziś wokół politycznych i moralnych aspektów stosunku do imigrantów wydają się tego dowodem. Co przyniesie przyszłość? Pozostaje zachęcić do poznawania kolejnych podcastów Szewki na ten temat, bo ma coś interesującego do powiedzenia.

[1] W takiej sytuacji każda próba zewnętrznej interwencji wywołuje skutek odwrotny od zamierzonego, jeśli nie w krótkiej, to w długoletniej perspektywie. Dotyczy to także, a może przede wszystkim, konfliktu izraelsko-palestyńskiego.

[2] Przypomina to sytuację w Unii Europejskiej, gdzie interesy poszczególnych państw (czasem irracjonalne) przeważają nad argumentami integrującymi.

* Wojciech Szewko, Księga dżihadu, Altbuch, Warszawa 2024, 352 strony.

Nasz rysownik, Jan Stępień, uwielbia koty.

Także dlatego, że są im obce wszystkie przywary człowieka.

 

 

Prace opublikowane w numerze 2/2025 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2025 r.

W sztuce teatralnej Quo vadis, Polsko [z której pochodzi poniższy fragment i nad którą Autor wciąż pracuje – przyp. red.] przywołane momenty z naszych dziejów, w toku dialogu fantastycznych postaci, stanowią pretekst do spojrzenia z lotu ptaka na wielowiekowe losy całych generacji. To punkt wyjściowy, pewnego rodzaju zachęta do krytycznej dyskusji nad przebiegiem, sensem i powtarzalnością pewnych istotnych wątków w naszych dziejach. Ważne będą wnioski widzów na przyszłość, wynikające z tej niebanalnej lekcji historii. Dodatkową prowokacją intelektualną będzie ukazanie, za pomocą chwytu fantasy, alternatywnych rozwiązań w newralgicznych dla kraju sytuacjach. Umożliwia to ponadczasowy, nadprzyrodzony status dwu nadrealnych postaci spierających się o Polskę w przeszłości, ale tym samym i w przyszłości.

Mam nadzieję, że sztuka moja uprzytomni widzom, jakie znaczenie może mieć powtarzalność naszych niewłaściwych zachowań, złych wyborów, tak ważnych dla przyszłej historii naszego narodu, szczególnie w sytuacji niezależnych od nas uwarunkowań geopolitycznych.
Ujmując rzecz w maksymalnym skrócie: przy zastosowaniu konwencjonalnego chwytu dramaturgicznego typu fiction faktograficzny materiał historyczny zostanie poddany analizie (obróbce) historiozoficznej w sporze między postaciami kreującymi przebieg fabularny. Przebieg i wynik tego sporu będzie rzutować na rozstrzygnięcia w aktualnej, współczesnej konfrontacji politycznej. Ten ambitny zamiar skierowany jest do widzów równie intelektualnie ambitnych. Świadomie nie proponujemy tu, tak dziś gorliwie poszukiwanych przez niektóre sceny, produktów artystycznych podporządkowanych wymogom typowej komercji. Fantastyczne przenikanie nadrzędnych Kreatorów/ Narratorów (Angela i Kruka) do rzeczywistego, choć odtwarzanego świata dziania się historii w pewien sposób może uatrakcyjniać dramaturgicznie przebieg fabularny i równoważyć bardziej statyczne, historyczno-eseistyczne wątki sztuki.

Grzegorz WALCZAK

 

W wyższych sferach teatrum świata rozprawiają ze sobą dwa tajemnicze byty, narodzone przed wiekami z wydrążonego pnia na Saskiej Kępie: Angel dobry duch Warszawy w postaci ludzkiej, prawdziwy patriota, i jego antagonista, inteligentny sceptyk, złośliwy Kruk (który też się uważa za Polaka). Prowadzą dość intensywny dyskurs nad istotnymi momentami w historii Polski i politycznymi następstwami decyzji podejmowanych przez historyczne postaci. Tło ich dyskursu stanowi historyczny moment z XVI wieku – narada króla Zygmunta Starego z prymasem Janem Łaskim w obecności królowej Bony Sforzy.

Akt I: Jednak rację miała Bona

Pierwsze spotkanie Angela z Krukiem

Angel: O, mój mądry kruk, czasem przemądrzały. Dawno cię nie widziałem.

Kruk: Mogę ci przysiąść na ramieniu?

Angel: Ależ proszę, nie krępuj się. (po chwili). Skoro znów mnie nawiedzasz, znaczy, że coś nam grozi? Milczysz?

(Kruk nie odpowiada)

Angel: Zgroza?

Kruk: Bo cię znam. Głuchyś na argumenty. I po co bym miał na próżno dziobem trzaskać?

Angel: Znów zaczynasz. A ty, choć uczony, uparty jak kozieł.

(poważnieje) Zgroza?

Kruk: Pewnie, że zgroza. Coraz trudniej jest się porozumieć.

Angel: Tylko taka? Komu to tak trudno?

Kruk: No, naszym rodakom.

Angel: Dobrze, że jesteś. Pospolitym ludziom nawet nie przychodzi do głowy, jakie moce nimi rządzą, a my… razem sięgniemy po tajny szyfr do przyszłych wydarzeń…

Kruk: Gadasz.

Angel: … a znaleźć go można… w przeszłości. Dobrze wiesz, że niewykrycie tego szyfru na czas… Bo kiedy nas przyszłość zaskoczy…

Kruk: Naiwny fantasta. Zawsze nas zaskakuje. W każdej kropli historii ukrywa się jakaś tajemnica, której przed czasem nie da się rozwikłać, tak jak koniecznego toku wydarzeń nie da się uniknąć.

Angel: Koniecznego?

Kruk: To prawda, wiele jest możliwych ścieżek naszych przyszłych losów, ale to tylko drobne strumyczki, które i tak spłyną do głównego nurtu.

Angel: A przypadki?

Kruk: Ależ, to tylko odpryski gwiazd. Liczą się całe gwiazdozbiory, ich wielkie wodospady, potoki i rzeki, które żłobią z pozoru trwały grunt.

Angel: … Gdybyśmy umieli wykorzystać doświadczenia naszych przodków…

Kruk: Nowe pokolenia zachowują się tak, jakby ich historia niczego nie nauczyła. Muszą, jak ich poprzednicy, wywrócić się na podobnej skórce banana, przeżyć tę samą skłonność do słów pięknych, wzniosłych i wielce romantycznych, odkryć dawno odkryte, by w końcu wyprzeć się siebie, zdradę swoich idei nazywając dojrzałością i na starość całkiem o tym zapomnieć.

Angel: Nie wierzysz w postęp historii, diabelski kruku?

Kruk: Mon amie, powinieneś się uwolnić od historii, która wciąga jak bagno.

Angel: „Nie wierzysz, jakie wspaniałości kryje historia? Nie czujesz obecności tych ludzi, których czyny i myśli zdają się nadal wisieć tu w powietrzu?”

Kruk: Lawrance Durrell – Monsieur, albo książę ciemności, pierwszy tom Kwintetu awiniońskiego – tym chcesz mnie zaskoczyć?

Angel: Tak, oczytany kruku. I ja – jak Durrell – uważam, że to, co tak głęboko i tragicznie przeżyte, nie ulatnia się gdzieś bezpowrotnie. Bo weź choćby nasz warszawski dystrykt i to całe jego podłoże. Gleba polska… Nie uśmiechaj się tak kpiąco.

Kruk: Zapewne wywiedziesz z tego głębie polskiego mistycyzmu, mesjanizmu i czort wie, czego jeszcze.

Angel: Myślisz, że to wszystko to…

Kruk: Poezja.

Angel: Pod domami i pod nawierzchnią warszawskich ulic ciągną się całe pokłady ziemi usłanej ofiarami naszych krwawych powstań. To też tylko poezja?

Kruk: Chcesz nimi straszyć nowe pokolenia?

Angel: W tych ofiarach jest wieczny żar, którym można rozpalić…

Kruk: Tak, tak…oczywiście.

Angel: …, kiedy przyjdzie czas. A ty, ty kruku, wyczuwasz najlepiej, kiedy ten czas nadchodzi, czas groźny.

Kruk: Jednak jestem ci potrzebny.

Angel: Mimo wszystko jesteś polskim krukiem.

Kruk: A ty pewnie wiernym bocianem. To wyjątkowo polski ptak. Z jego widokiem bardziej się oswoiliśmy niż z widokiem orła.

Angel: Z tego samegośmy gniazda na Saskiej Kępie, z tej samej dziury wydrążonej w pniu na łące za Wałem Miedzeszyńskim.

Kruk: Obaj umazaniśmy polskością. Taplamy się wciąż w tym samym bajorze patetycznego patriotyzmu. Bardzo nam z tym do twarzy, rzyg, rzyg! – jak powiadał Gombrowicz, nim znikł.

Angel: Możesz sobie kpić, ale ta nasza łąka – taki niby nic nieznaczący skrawek ziemi wzdłuż koryta Wisły – wiele widziała. Niesamowity, energetyczny lej tam powstał, który jak Trójkąt Bermudzki, może zassać wszystko i każdego. Wieść gminna niesie…

Kruk: …a wieść gminna to taka plotka natchniona oddechem naszych rozległych pól, kominem wędzarni, zapachem obornika i dobrą nadzieją tych zaspanych, którzy ciągle wierzą, że i dziś wzejdzie słońce… i że trzeba czekać na znak.

Angel: Co, przyjedzie na białym koniu i na rogu zagra, i lud z sobą porwie?

Kruk: Lud patrzy, gdzie dziś biją świnie, żeby kaszanką się sycić, a bo to zagrycha dobra pod samogon.

Angel: A ta twoja wielkomiejska inteligencja, zapatrzona w siebie i w swoje przywileje, jak kiedyś sobiepańska szlachta, łatwo da się uwieść.

Kruk: Uwieść? Jej nie wystarczy kilka pięknych słów naród i ojczyzna.

Angel: No pewnie, to słowa staromodne. Dla niej na przykład miłość zwyczajna, bez pieprzyku perwersji lub domieszki homo, wydaje się zbyt prosta, a nawet banalna.

Kruk: A kto wzniecał nasze powstania… Listopadowe, Styczniowe? – nie inteligencja szlachecka, nie kadeci, tylko gmin prosty?

Angel: W Insurekcji go nie było?!

Kruk: U Chmielnickiego było go niemało, tylko, że przeciw nam.

Angel: Ukraina, to odrębny problem.

Kruk: Ciągle się odnawia w relacjach naszych, jak rana, co ledwie przyschnie, ale gdy ją z lekka zawadzisz, to znowu coś z niej wycieka.

Angel: No, teraz to już całkiem świeża rana, ale nie myśmy jej powodem.

Kruk: Nie my, ale niektórzy z nas przyjaźnią się z takimi, którzy na Kreml na podwieczorek jeżdżą i z łotrem się bratają.

Angel: Co ty powiesz?

Kruk: I jak patrzą na to nasi sojusznicy?

(Kruk mimo woli aż trzaska dziobem)

Angel: Chyba ostatnio w dyplomacji służyłeś.

Kruk: Tobie by się to też przydało. Podobno chcesz być Europejczykiem. Traktaty nawet podpisałeś.

Angel: Raczej cyrografy.

Kruk: Bez nich, gdyby do czego doszło, miałbyś tylko bociany, bo helikoptery już gdzieś odleciały.

Angel (kpiarsko): No, ale gawrony wciąż trwają na posterunku.

Kruk: Dajmy spokój. Prawdziwej i znacznie mocniejszej armii trzeba nam było znacznie wcześniej, podobnie jak reform. Konstytucja 3 Maja srodze była spóźniona. Za łatwo zdmuchnęli nam Rzeczpospolitą.

Angel: Dobra, skoro przestałeś się wygłupiać, zastanówmy się. Poszukajmy tych chwil decydujących o losach naszych. Gdzieśmy pobłądzili?

Kruk: Pytasz, jak można byłoby inaczej? I co nas zgubiło?

Angel: Wiele wojennych ścieżek krzyżowało się na tej naszej ziemi, ale główna linia frontu od wieków była wciąż ta sama, zawsze ta sama – Wschód : Zachód.

Kruk: Zawsze?

Angel: Daj spokój Szwedom. A to i z Turkami się trochę Sobieski pozabawiał. Wiem, wiem, ale nie było wyboru. Ktoś musiał…

Kruk: Przyleciał na husarskich skrzydłach, ale czy musiał, nie jestem pewny. Nie to miałem na myśli, pytając, czy zawsze, tylko to (niepewnie) że… może teraz… ten Zachód…

Angel: Co, może teraz…? Byłoby inaczej? I to podobno ja jestem naiwny.

Kruk: No, Europa teraz… inna.

Angel: Teraz inna? …A jaka była dla nas w czas rozbiorów albo kiedy zaczynała się druga światowa, a w Jałcie, a w Teheranie i dlaczego dzisiaj w następnym Monachium, Paryżu lub Warszawie miałoby być inaczej?

Kruk: Dzisiaj w Monachium? …Inni szatani byli tam czynni.

Angel: Zostaw Kornela Ujejskiego i te swe maturalne mądrości. Wiem do czego zmierzasz, ale tym razem nie dam się wciągnąć w twoje prowokacje. Sam wiesz, jak sytuacja jest patowa. Na wyjątkowe draństwo może jest potrzebna wyjątkowa metoda. Jeszcze poczekajmy.

Kruk: Ty wierzysz, że ten Wuj Sam z blond czupryną przechytrzy Iwana? Przecież to przedszkole. Szkoda gadać. Walkower już we wstępnej licytacji.

Angel: Dobra, nie kracz, lepiej…

Kruk: Pochylmy się nad dziuplą czasu, tu, gdzie nasz pień. Spójrzmy, jeszcze raz.

Angel: Proszę cię uprzejmie. Może ci odpowiada 1 i 17 września? To jak historyczny wzorzec w Sevres tego naszego z sąsiadami przeklętego losu.

(Z dala słychać pieśń Chłopcy popielaci–leitmotiv z obsesyjną muzyką Zygmunta Koniecznego, powracający jak uporczywy sen)

Angel: Spójrz na nich. Z ilu bitew wracają!

Kruk (smętnie): Idą tak przez wieki.

Chłopcy popielaci: (śpiew – zespół męski)

Szliśmy, chłopcy popielaci,

trochę jakby pochyleni,

a byliśmy nie z ołowiu,

lecz z tej podeptanej ziemi.

I przypięła nam wojenka

ciężkie skrzydła dla zwycięstwa,

a zbyt młode nasze twarze

zarastały nam bandaże.

Wierzby nam się rozszumiały.

Kto z nas nie zna płaczu wierzb?

Piersi Polską nam wezbrały,

kiedyś rozstrzelaną gdzieś…

Szliśmy, chłopcy popielaci

od łez czarnych, od popiołu,

a byliśmy jacy tacy,

lecz zmieniono nas w sokoły.

I przypięła nam wojenka

kilka gwiazdek dla zwycięstwa,

gdy trafiła w serce szczere,

zabliźniło się orderem.

Wierzby nam się rozszumiały…

Kruk: Tyle razy już to oglądałem. Etos męczeństwa – wieczna chwała porażki.

Angel: Ale nie poddaństwa.

(śpiew) (cd. Szliśmy, chłopcy popielaci)

Szliśmy, chłopcy popielaci.

Może kolor to niechrobry,

może bohaterów szaty

ludzką barwą strach ozdobił.

Teraz każdy z nas za sobą

wlecze cień, co sypie próchno,

staje nad zapadłym grobem

z kromką chleba za pazuchą.

Lecz najbardziej bolą rany,

których nie ma, jak tych wierzb,

co się Polską rozszumiały,

kiedyś rozstrzelaną gdzieś.

(Angel i Kruk pochylają się nad studnią przeszłości i wsłuchują się w odległe głosy)

Bona: …Przecież chyba nie na darmo budowaliśmy nasz sojusz polsko-francusko-turecki, i naszą przyjaźń z Portą.

(Współcześni Angel i Kruk, sami niewidzialni, przyglądają się parze królewskiej i prymasowi Łaskiemu i komentują ich rozmowę)

Angel: A jakże, niebawem, bo w tysiąc pięćset trzydziestym trzecim, podpiszecie pokój wieczysty z Turcją muzułmańską.

Kruk: Ba, gdybyż on mógł być wieczysty. Byłbym z tego rad, bo Turcy zawsze lubili się przejechać po naszych przyszłych gnębicielach.

Angel: Jeździli i po nas. A cóż to zapomniałeś, od kogo poległ hetman Żółkiewski pod Cecorą? I dalej by po nas jeździli, gdyby ich Sobieski nie przejechał skutecznie husarią swoją pod Wiedniem…

(Ponownie wsłuchują się w głosy szesnastowiecznych postaci)

Zygmunt: To prawda, budowaliśmy sojusz, no ale nie wiem, czy jest ktoś taki, komu można ufać.

Kruk (bezczelnie wplątuje się dialog postaci historycznych): Na pewno nowy prezydent Stanów Zjednoczonych.

Angel: Przestań!

Łaski[1]: A ja to, Miłościwy Panie, znów muszę powtórzyć, że Turcy to tylko chwilowo niebezpieczni sąsiedzi, a Niemcy – odwieczny wróg Polaków.

Angel: Widzisz, Kruku, nie ja to wymyśliłem. A przecież Łaski nie znał Bismarcka ani Hitlera, ani historii rozbiorów Polski.

Kruk: Nie wiedział też nasz Jan Sobieski, jakich chrześcijan wybawia, ratując pod Wiedniem Habsburgów i przeklętą Austrię. Cóż z tego, że bohater?

Angel: Trochę się chyba rozpędziłeś. Przecież nie tylko o chrześcijaństwo, ale chodziło tu o całą Europę, która u ciebie w takiej cenie.

Kruk: Patrzaj chłodno. Co nam przyszło z tej pięknej odsieczy Wiednia, co nam z tego przyszło w ostatecznym rozrachunku?! Nie nas by wtedy Turcy zmietli, tylko wrogów naszych. No, może by Kamieniec Podolski i Ukrainę urwali. Ale znacznie ważniejsze, że urwaliby łeb Habsburgom, a my, jak sam Sobieski słusznie planował, łatwiej byśmy wtedy wsadzili do dziadka do orzechów łby odradzającej się prusko-niemieckiej hydry. Chcesz, by przed Wiedniem zatrzymać taśmę historii, bym ci pokazał alternatywną ścieżkę? Naprawdę, chcesz ją zobaczyć?

Angel: Daj spokój.

Kruk: Nie chcesz. Za bardzo pokochałeś ten piękny obraz, to zwycięstwo nasze, wzniesione ku niebu husarskie skrzydła i tę uroczą na filmach galopadę, gorzej, bo i tę prawdziwą, powtarzaną przez wieki szarżę, i pod Grunwaldem, i pod Samosierrą, i tę ostatnią kawalerzystów na niemieckie czołgi w polu, i tę w kanałach w gównie.

Angel: Aleś się podniecił.

Kruk: A co ty myślisz, że tylko ty patriota?

Angel: Przecież wiem, że jakbyś stąd daleko nie odleciał, zawsze wrócisz na tę naszą łąkę.

Kruk: Dlatego żałuję, że nie odzyskał Prus Książęcych Zygmunt III Waza i oddał Niemcom. Wyparlibyśmy z ziem naszych Brandenburgię i mocno ją osłabili. Pomyśl tylko, Prusy Wschodnie byłyby nasze, a Austria 65 lat później pobita przez Turków pod Wiedniem, gdyby się Sobieski nie wtrącił – leżałby na łopatkach! Wtedy i Rus by nam nie podskoczył.

Angel: Aleś się podniecił.

Kruk: „Turcy to tylko niebezpieczni sąsiedzi, a Niemcy…odwieczny wróg Polaków…”.

Angel: Tyś to powiedział.

Kruk: Prymas Łaski Zygmuntowi Staremu i królowej Bonie, nie słyszałeś? Nie mógł się domyślić, że w przyszłości to właśnie Turcja nigdy nie zaakceptuje rozbiorów Polski, a ci, których Sobieski przed tą Turcją bronił, kiedyś wraz z Rosją wezmą nas w jasyr. I potrwa to 123 lata.

Angel: I dzisiaj by nas chcieli.

Kruk: No, chyba tylko Rosjanie.

Angel: Oj, nie miej złudzeń. Nasz zachodni sąsiad, gdyby była szansa zawsze by nas chętnie na odwieczerz spożył.

Kruk: Jeśli tak, tym bardziej musi być skrępowany Unią Europejską. Ten unijny kaganiec niewidoczny, mentalny, dobrym jest dla nas bezpiecznikiem.

Angel: Bo ja wiem, czy taki delikatny, mentalny może wystarczyć? Za Zygmunta Starego takie delikatne symbole, jak sam dowodziłeś, na nic się zdały.

Kruk: To fakt, bo cóż z tego, że Albrechcik wujkowi Zygmuntowi się pokłonił, lennikiem jego się ogłosił, odebrał z rąk króla proporzec z herbem Prus Książęcych jako symbol wiecznego poddaństwa? To się tylko na symbolach skończyło.

Angel: Chytry był Mistrz Zakonu Krzyżackiego, cwaniak lepszy. Zaraz skwapliwie na luteranizm przeszedł, by sobie bardziej swobodnie poczynać.

Kruk: A trzeba było wtedy radykalnie po tym Zakonie posprzątać. Tak i Bona mężowi radziła. Posłuchajmy mądrej białogłowy.

Bona: A ja ci to nieraz do ucha szeptałam, żebyś nigdy nie ufał Habsburgom i Hohenzollernom, bo od nich idzie największe zagrożenie Korony, i to nie tylko na twej, panie, głowie, ale i tej Korony, co się Polską nazywa. Nie u tych drapieżników szukaj ty sojuszu, a we Francji, co może mieć interes z tobą, nigdy przeciw tobie. Za daleko jest, by po twoje ziemie przyszła, a o Alzację albo Lotaryngię – czemu nie? – może się ze swym sąsiadem powadzić. Nie daj się oszukiwać twoim zaufanym. Ja bym im nie wierzyła. Knują z Albrechtem Hohenzollernem. Za puste gesty oddasz krzyżackiemu bratankowi należne ci ziemie.

Kruk: Rację miała Bona, ale pewnie nie na długo byśmy mieli spokój. Rzeka wielkiej historii zawsze wraca do swego głównego koryta. I trudno się takiemu krajowi jak nasz na dłużej w wolności ostać bez mocnych sojuszy. A już najgorzej bywa, kiedy samotni zostajemy między dwoma rekinami, co krew poczuły i wspólnie się na nas zasadzają. Prześledź takie chwile w historii naszej, a pojmiesz, drogi patrioto, w czym jest nasza nadzieja na bezpieczeństwo. Teraz i jeden ranny tygrys nam, samotnym, mógłby zagrozić. A że i nawet w najlepszych związkach różne się za nie ceny płaci, to prawda. Dopóki są one dobrowolne, wolę je jednak stukrotnie bardziej niż te, które ktoś obcy narzuci mi siłą. Przypomnij sobie nie tak odległą historię Polski. Bądź nie tylko szlachetny, ale i mądry, bo czasem wydaje mi się, żeś całkiem zgłupiał. Miło się gawędziło. Muszę lecieć.

(Rozpościera skrzydła, zrywa się z ramienia Angela i znika za horyzontem)

* * *

Drugie spotkanie Angela z Krukiem

Angel: Jak to się stało, że tak nam Polskę rozdarli na strzępy wiecznie głodni sąsiedzi nasi?

Kruk: Różnie można sięgać – daleko i głęboko albo i płycej, ale chyba już ci Rycerze się nam przysłużyli.

Angel: Myślisz o Krzyżakach?

Kruk: Byli to pokorni słudzy Pana. Zbyt słodko brzmiące nazwy zawsze są mi podejrzane. Zakon Szpitala Najświętszej Panny Marii…, pobożność aż dymi z tego ich nazwania.

Angel: Najpierw wybili rdzennych Prusów.

Kruk: A kiedy na początku czternastego wieku na polskich Pomorzan napadli Brandenburczycy, nasi krzyżowi przyjaciele wyrżnęli margrabiów…

Angel: …pazernych margrabiów…

Kruk: …a chwilę potem zdradziecko rzeź sprawili Gdańszczanom. Tak to czasem wygląda sojusznicza przyjaźń.

Angel: Czasem?

Kruk (z wyrzutem w głosie): A cóż wtedy robił Łokietek?

Angel: Pognał był z wyprawą na Ruś Halicką. Jagiełło pod Grunwaldem też ścierwa nie dobił.

Kruk: W końcu gość zaproszony pożarł nasze Prusy Książęce, bo po wygaśnięciu prawowitych przodków książąt pruskich z linii Albrechta w 1618 r., wbrew podpisanym traktatom, ten fajtłapa, Zygmunt III Waza, oddał Prusy w łapy brandenburskie. Nie trzymałbym go na cokole.

Angel: Więcej było tych królewskich winowajców. I Stefan Batory w 1576 przegapił szansę, kiedy mu pod opiekę się garnęły i hołd składały stany pruskie.

Kruk: Przehandlował Prusy Książęce u Brandenburczyka za 200 tys. zł, bo się szykował na wojnę z Moskwą.

Angel: …I Jan Kazimierz w traktatach w 1657 zrzekł się ostatecznie naszego lenna na rzecz wrogów naszych.

Kruk: Tego bym tak nie ganił. Miał w kraju potop szwedzki. Zrzekł się naszych starych ziem, w zamian za zerwanie sojuszu Brandenburgii ze Szwecją. Gorzej, że i Sobieski na czas nie odpalił, a dobrze kombinował.

Angel: Tak się rodziła potęga niemieckich Prus, które w końcu z Habsburgami i Świętą Rusią, miłującą pokój i Polaków, głównie na talerzu, pięknie nas mogły poćwiartować, skonsumować i się oblizać ze smakiem.

Kruk: Zatem jasno ustaliliśmy naszą geopolitykę.

Angel: No, to teraz się zabierz, mądralo, do lepszej strategii i powiedz, jak można było odwrócić te przyszłe nieszczęścia?

Kruk: Konrad Mazowiecki nie był jedyny. Izabella Kastylijska i Ferdynand Aragoński też dali się złapać w podobną pułapkę, na świątobliwą pomoc Zakonu Kalatrawensów w Kastylii. Ale się w końcu wywinęli z objęć tej świątobliwej ośmiornicy.

Angel: Wiem, wzorem Hiszpanów chciał pójść i nasz polityczny szachista – prymas Jan Łaski. Usiłował namówić Zygmunta Starego… A co tam rozprawiać! Lepiej to sobie podsłuchajmy.

(Angel rozpoczyna swoją tajemną, magiczną ceremonię. Wykonuje gesty, jakby coś rozsiewał lub posypywał świat minionej historii)

Kruk: O, widzę, że już rozsiewasz swoją magię. Zamek Krakowski, a w nim kukiełki w teatrum Historii: król Zygmunt Stary, królowa Bona Sforza i prymas Polski – Jan Łaski – w komplecie. Tuszę, że to jeszcze sprzed hołdu pruskiego w 1525 roku.

Angel: Ciii…!

(Zmienia się sfera akustyczna)

Zygmunt I: Bono, a cóżeś to dziś uwarzyła na obiad?

Bona: Pytaj kucharczyka.

Zygmunt: Wszak ty władasz nie tylko alkową, ale kredensem i jadalnią… I niechby się już na tym skończyło.

Bona: Znajduję dziś Króla Jegomości w dobrym humorze.

Zygmunt: (z lekka żartobliwie wykorzystując brzmienie nazwiska prymasa Polski, zwraca się do niego): Łaski, łaski się wielmoży dopraszam, a to zaradź mi, Prymasie kochany i poradź, co z tym przeklętym Zakonem uczynić by nam należało. Wiem, wiem… no ale jak się nim zbyt gorliwie zajmę, to papież, a szczególnie cesarz się na mnie rozedrą, że chrześcijanin ze mnie plugawy. A sam, legacie, dobrze wiesz, że taki Zakon, to czyrak na dupie Polski.

Łaski: Wasza Królewska Mość!… Królowa!

Bona: Dobrze prawi.

Angel: Oj, dobrze, dobrze.

Zygmunt (przedrzeźniając Łaskiego): Wasza królewska mość!… Wasza królewska mość! …No, tak, tak – wybić do nogi, szast, prast… i po chorobie. Ale jak, żeby to w prawie osadzone było?… jak? – pytam, żeby wyszło na to, że to ja pokrzywdzony?

Łaski: A toż mało krzywdy od tych złoczyńców, Królu, odebrałeś?… A ten ich Mistrz cały, Albrecht – Branderburczyk po ojcu i Jagiellon po Twej siostrze, panie – jakże od nas daleko odskoczył.

Kruk: O, żebyś ty wiedział, prymasie, odnowicielu Świętej Inkwizycji w Rzeczypospolitej, jakże twój bratanek odskoczy od ciebie!… Poczekaj jeszcze kilkanaście lat, to się przekonasz.

Angel: Myślisz o tym teologu protestanckim, co miał takie samo imię i nazwisko, jak jego stryj – Jan Łaski. Będzie się on za parę latek naprzykrzał synalkowi Starego – Zygmuntowi Augustowi, chcąc go namówić do schizmy kalwińskiej. Zgaduję, że teraz niebożątko, nasz malutki Zygmuncik, słodko śpi zabawą zmorzony.

Kruk (uznaniem): A, tak, wiem, wiem – bratanek prymasa, zwany Johannes a Lasco! – a to ci gość! – toż najwybitniejszy polski działacz reformacji, znany w całej Europie, przyjaciel Erazma z Rotterdamu. Wiem, wiem – stawał na głowie, żeby cały ruch protestancki zebrać do kupy: kalwinów, braci czeskich z luteranami, i w końcu stworzyć jeden polski kościół ewangelicki. Nie było to takie głupie.

Angel: Tak, ptaszku, uważasz?

Kruk: Słał w tej sprawie listy do króla, w swoich ostatnich latach życia jeździł nawet do Wilna, gdzie go monarcha dwukrotnie przyjął. Ale to już było za późno. Zygmunt August niby na innowierców otwarty, w końcu wykonał woltę i było po staremu.

Angel: „Nie było to takie głupie…?” Króliki ci się chyba w głowie zalęgły. Doceniasz tego przechrztę, a pamiętasz jego wyprawy do Anglii… jeszcze w czterdziestym ósmym na zaproszenie arcybiskupa Canterbury Tomasza Cranmera?…

Kruk: Cóż w tym złego, że chciał dopomóc w reformie Kościoła anglikańskiego?

Angel: Myślisz, że tylko po to? No to ci przypomnę. Przybywał wtedy, ten wichrzyciel podstępny, z jeszcze jedną misją, a wiesz od kogo?… Od naszego, a niech go kule biją, księcia Albrechta Hohenzollerna… mistrza krzyżackiego. Tak, tak… od naszego uroczego Albrechta, by zawiązać protestancką koalicję przeciw Karolowi V.

Kruk: I to by nas miało martwić? Przecież Karol to Habsburg, cesarz, no, chyba nie twój.

Angel: Powinni go tak samo spalić na stosie, jak arcybiskupa Canterbury, kiedy w Anglii zabrakło protestanckiego króla.

Kruk: Cesarza skopcić?

Angel: Co się wygłupiasz?! Toż mówię, że tego odszczepieńca protestanckiego – Jana Łaskiego Młodszego, bratanka naszego prawowiernego prymasa.

Kruk: A cóż to takiego, skopcić cesarza czy króla?… Maria Tudor, krwawa Maria, ta katolicka pobożnisia, ledwo na tron wstąpiła po panującej tylko dziewięć dni siedemnastoletniej królowej Joannie Grey, zaraz jej głowę urżnęła. Jak widzisz ani  nadmierna pobożność, ani katolicyzm nie zapewniają niewinności w czynach. Ale widzę, że masz z tym problem, słodki Torquemado. Chętnie pewnie czasem i ty byś na wolnym ogniu sobie poprzypiekał i obcążkami się posłużył.

Angel: Ciebie to nawet na pełnym ogniu. – „Torquemada”! Pięknie. Ubliżaj mi, proszę.

Kruk: Wiesz, że go zwali bestią Boga? W samym jego nazwisku znajdziesz człon… quemada, co po hiszpańsku znaczy palić. Nomen omen. Och, ilu niewinnych na stos, łobuz, wysłał.

Angel: Znakomicie, dalej się popisuj.

Kruk: Janowi Młodszemu udało się stosu uniknąć.

Angel: Bo w Polsce zawsze była tolerancja religijna.

Kruk: No, niby nie była to Hiszpania, chociaż czasem jakiegoś Żyda się przysmoliło albo parę czarownic przytopiło.

Angel: Pomyśl, w połowie szesnastego wieku mógł sobie taki arcykacerz spokojne w listach do króla pisać o „podstępnych faryzeuszach z Watykanu” i mu włos z głowy nie spadł.

Kruk: No i bardzo słusznie. Szkoda tylko, że Zygmunt August go nie posłuchał, choć ucha nadstawiał. A nie był przecież taki gorliwy w kwestii wyznania, jak jego ojczulek Zygmunt Stary.

Angel: Oj, nie był, nie był. Spozierał nawet z zazdrością na Anglika.

Kruk: Dziwisz się? Henryk VIII lepiej to sobie urządził. Nie dość, że król, to jeszcze został głową Kościoła anglikańskiego i sam sobie udzielał rozwodów. I to nie raz, bo tak, jak i Zygmunt August, nie gardził świeżą niewiastką.

Angel: Zygmunt August musiał jakoś sobie załatwić problem dynastyczny…

Kruk: …, czyli powić męskiego potomka. Henryk VIII w poszukiwaniu swego następcy z prawego łoża oraz z prawdziwej miłości, zmuszony był, biedny, rozstać się z Katarzyną Aragońską, potem zaraz z papieżem, który mu nie chciał dać rozwodu. Rozstał się więc z wiarą katolicką, by dla Anny Boleyn samemu zostać głową Kościoła i się z nią szybko ożenić…

Angel: Co, ze swoją głową?

Kruk: Nie dworuj sobie ze mnie Angelu! – …, aby niedługo potem ściąć jej głowę, a potem jeszcze jednej z sześciu żon, co mu nie całkiem wygodziły.

Angel: No to przy nim nasz Zygmunt August, choć babiarz, można powiedzieć, że niewiniątko.

Kruk: Papież i dla naszego też nie musiałby być zbyt wyrozumiały. Będąc więc w kłopocie, Zygmunt się zastanawiał, a Johannes a Lasco pisał do niego listy, nalegał, żeby się nasz król ogłosił głową Kościoła Polskiego. A kiedy po 17 latach ucieczki przed prześladowaniami Kościoła katolickiego…

Angel: A kto go tu prześladował?!

Kruk: …, kiedy już wrócił z organizowania życia religijnego w Anglii, bo go Tudorka wypędziła, dobrze, że nie spaliła, jeździł jeszcze za królem i kusił:

Głos Jana Łaskiego Młodszego (do króla): (zamiast samego głosu, można by go puścić z ekranu albo z telewizora)

Powołasz Kościół Narodowy, zostaniesz jego głową, będziesz mógł się rozwodzić, ile razy zechcesz…

Kruk: Ale to już był 1557 rok i król już nie był tak jurny, jak we wczesnej młodości. Po śmierci Barbary Radziwiłłówny, którą chyba szczerze miłował, kobiety już mu tak nie smakowały. Co ta starość z człowiekiem wyprawia!

Angel: „Będziesz mógł się rozwodzić, ile razy zechcesz…”. No, pięknie. A szlachta protestancka bezczelnie domagała się na sejmie w Piotrkowie niezależnego od Watykanu Kościoła Narodowego. Wszystko przez tych Anglików.

Kruk: Przepuścił okazję, nie skorzystał. Może dlatego, że w tym samym roku gromadził 50-tysięczną armię, by ostatecznie popędzić kota Zakonowi Kawalerów Mieczowych. Tak jak Krzyżacy, zakon ten, związany przecież z Polską, przeciw Polsce z Iwanem Groźnym się zmawiał. No to Zygmunt wkroczył. Car odebrał to jako cassus belli i tak się zaczęła wojna o Inflanty.

Angel: Więc co się dziwisz, że nie mógł się wtedy awanturować z papieżem i swój Kościół zakładać. Sam mnie pouczałeś, że nie należy otwierać zbyt wielu frontów naraz.

Kruk: Katarzyna Habsburzanka nie była piękna jak Baśka Radziwiłłówna, ale właśnie była żoną naszego Augusta. Henryk VIII pewnie by ją o głowę skrócił. Szkoda.

Angel: Czego szkoda, barbarzyńco?

Kruk: Nie, nie… nie mówię o Katarzynie, tyko o tym, że szkoda, że nie został głową polskiego Kościoła.

Jan Łaski Młodszy (z ekranu znowu nawołuje): Powołasz, królu, Kościół Narodowy, a będzie to wydarzenie na miarę chrztu Polski przez Mieszka, zapomnisz o niepotrzebnej ci podległości watykańskiemu poborcy świętopietrza.

Angel:
I tak to, na całe szczęście, skończyło się u nas szybko, bez schizmy.

Jan Łaski Młodszy: Szlachta, chcąc być z tobą, panie, w dobrej komitywie…

Kruk: Dziś to się układem nazywa.

Jan Łaski Młodszy: … masowo będzie przechodzić na rodzimą wiarę. A nadal będzie to szczery katolicyzm, tyle że nieodłącznie związany z Polską. Ale pójdźmy dalej – Litwa oczywiście dołączy do twojego Kościoła, bo czym jest ona bez Korony?…

Kruk: Wiadomo, że bez nas to ją Iwan zje.

Jan Łaski Młodszy: I tak być musi, by pod twoją opieką Litwa nasza pozostawała, pod opieką Wielkiego Księcia, i Króla, i głowy wspólnego Kościoła obojga narodów.

Angel: Amen. Wystarczy, bo już mnie znudził.

(„wygasza” go)

Kruk: Weź to jeszcze pod uwagę, zacny i opiekuńczy duchu Warszawy, że żadne antypolskie nacjonalizmy litewskie, które niestety pojawiły się w XIX na XX wiek, w nowej sytuacji nie miałyby szansy. A może nowa wiara rozszerzyłaby się pięknie na Ruś.

Angel: Niepohamowany optymizm tryska z twojego dzioba.

Kruk: Nie tylko z mojego. Czytuję Kurier Historyczny, a w nim Historie Alternatywne Krystiana Skąpskiego. Zaryzykuję jeszcze takie stwierdzenie, że gdyby powstał Kościół Narodowy, niepotrzebna byłaby już unia brzeska.

Angel: W głowie mi się kręci od twoich hipotez.

Kruk: A co najważniejsze, powstanie Polskiego Kościoła Narodowego spowodowałoby intelektualny rozwój Polski. Nasi wierni nie byliby już skazani na jałowe przyjmowanie nakazów Rzymu. Zaczęliby myśleć.

Angel: Co ty masz przeciw Rzymowi?

Kruk: Nie zawsze potępiał agresora, który chciał naszej wolności zagrozić, nie zawsze też sądy Świętej Inkwizycji bywały tak sprawiedliwe, by Chrystus nie musiał się wzdrygnąć.

Angel: A toś armaty wytoczył.

Kruk: Wytaczali je nieraz mądrzejsi ode mnie, chociażby Frycz Modrzewski, a i Słowacki w Rzymie widział zgubę Polski.

Angel: Chyba jego Kordian w malignie.

Kruk: To ci na koniec zacytuję list, jaki wysmarował nasz kalwiński Jan Łaski do senatu, list, którego dzisiaj już bym nikomu pisać nie radził.

Angel: Cytuj, jeżeli go sam nie napisałeś.

Kruk: Mam tu na myśli papieża rzymskiego, który wraz ze swą wygoloną zgrają domaga się pod pozorem posługi apostolskiej najwyższej władzy nad wszystkimi królestwami i zawsze nie inaczej sadowi swe purpurowe, rogate małpy, jak tylko na wszelkich najwyższych stanowiskach. Autentyk.

Angel: Powiedz mi, potworze, czy ty w nic nie wierzysz, tylko w siebie? A może masz na drugie imię Mefistofeles?

Kruk: No to się odciąłeś, aniołku, za to, że cię ochrzciłem Torquemadą. Lepiej wróćmy na dwór Zygmunta Starego i Bony, do czasu, kiedy ich mały Zygmuś był jeszcze pacholęciem i nie odczuwał dylematów wiary ani zbyt zburzonej krwi, co żąda męskiego spełnienia. Czas to był wielkiej wagi. Zbliżał się rok 1525. Za rogiem czaił się wąż podstępny, który już zamierzał zrzucić swoją świątobliwą skórę okraszoną czarnym krzyżem, by się przepoczwarzyć w pięknego księcia Prus, Prus – jednej z trzech głów przyszłego smoka, co pożre naszą Polskę.

 

[1] Jan Łaski herbu Korab – arcybiskup gnieźnieński i prymas Polski w latach 1510–1531, kanclerz wielki koronny od 1503, sekretarz królewski od 1501 r.

 

 

 

Nowe prace naszego rysownika

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zdarzyła mi się kiedyś taka rzecz:

Przygodny rozmówca, dowiedziawszy się, że z zawodu jestem tłumaczką, postanowił mi opowiedzieć, na czym ten zawód polega: „To bardzo łatwe – stwierdził. – Po prostu bierze się tekst w jakimś obcym języku i przepisuje się go po polsku”.

Nie wdawałam się w dyskusję, ale od tej pory często towarzyszy mi myśl dotycząca różnego postrzegania najważniejszych, najbardziej charakterystycznych cech naszego zawodu.

Myślę o pracy tłumacza literackiego i ogólniej – tłumacza tekstów.

Jego praca jest pracą samotnika. Biurko z dwoma tekstami – oryginalnym i tłumaczonym, – komputer, rzadziej maszyna do pisania, bardzo rzadko pióro czy ołówek. Gdzieś na podorędziu jakieś słowniki czy leksykony. Telefon często wyłączony lub przyciszony, podobnie korespondencyjne programy komputerowe.

W tym obrazie nie ma miejsca – albo jest go bardzo mało – dla kontaktów międzyludzkich, a więc dla przyjaciół, a tym bardziej dla wrogów.

To nie znaczy, że one nie istnieją. Tu jednak mówiąc o przyjaciołach tłumacza mam na myśli nie tyle konkretne osoby z jego otoczenia, ile pewne zjawiska towarzyszące jego pracy.

To samo dotyczy zresztą wrogów.

A jakim światem jest świat spokrewnionych języków? Użyłam tu potocznego, jak się teraz mówi – kolokwialnego określenia; nauka mówi raczej o językach pokrewnych i opisuje je jako wywodzące się z tego samego źródła. Dla języków słowiańskich jest nim język prasłowiański, język wspólnoty językowej, której istnienie trwało aż do VII wieku naszej ery.

Istnienia pokrewieństwa pomiędzy językami słowiańskimi nie trzeba nikomu udowadniać. Uderza ono na przykład nas – nosicieli języka polskiego, będącego językiem zachodniosłowiańskim – podczas nawet krótkiego kontaktu z południowosłowiańskim bułgarskim. Takie wyrazy jak хляб, дърво, мъгла, нетърпение, червен, добър ден, довиждане same wpadają do ucha i aż krzyczą, żeby ich użyć. Z kolei we wschodniosłowiańskim rosyjskim zwracają uwagę takie z miejsca rozumiane wyrazy i zwroty jak спокойной ночи, хлеб, холод, дерево, отец… i wiele innych. Nie wspomnę już o zachodniosłowiańskim czeskim czy o naszych najbliższych – również językowo – sąsiadach: słowackim czy białoruskim.

Nic dziwnego, że dla tłumacza-slawisty bliskość między językami, w których się specjalizuje, stanowi – zwłaszcza na progu jego filologicznych zajęć – miłą okoliczność, szeroko otwierającą drzwi do nowego języka, który, choć nieznany, jest w dużym stopniu zrozumiały. Tymczasem w dalszej praktyce paradoksalnie właśnie to bliskie pokrewieństwo powoduje problemy, czasem trudno dostrzegalne lub w ogóle niedostrzegalne i umykające uwadze tłumacza.

Często dzieje się tak, że postrzeganie językowej bliskości jako uniwersalnego międzyjęzykowego klucza prowadzi do błędnego utożsamiania znaczeń, ról składniowych i morfologicznych, niuansów treściowych i stylistycznych, słowem zjawisk, których najpopularniejsza nazwa brzmi: „fałszywi przyjaciele tłumacza”.

Warto wspomnieć, że terminu „fałszywi przyjaciele tłumacza” po raz pierwszy użył na gruncie polskim w połowie lat 80. Zygmunt Grosbart, odnotowując jednocześnie jego nieprecyzyjność i brak zwięzłości i zestawiając z innymi proponowanymi rozwiązaniami terminologicznymi (m.in. homonimy międzyjęzykowe, heteronimy, falsi-ekwiwalenty, homoetymy, złudne odpowiedniki). Stwierdził też, że aczkolwiek zjawisko homonimii międzyjęzykowej zostało dostrzeżone już dawno, to „studia nad poruszanym problemem wkraczają dopiero na grunt ściśle naukowy”. Uwzględniając czas powstania jego pracy możemy skonstatować, że niedawno upłynęło trzydziestolecie rozpoczęcia tych studiów. W tym okresie pojawiły się nowe propozycje terminologiczne (na przykład aproksymaty leksykalne). Chodzi tu – żeby się uciec do uczonych definicji – o jednostki leksykalne lub frazeologiczne czy nawet składniowe formalnie podobne lub zbieżne, lecz znaczeniowo w różnych językach zróżnicowane. Inna definicja, dotycząca tego samego zjawiska, mówi o tym, że homonimy międzyjęzykowe wyrażają związek dwóch jednostek językowych o ekwiwalentnej formie (o prawie identycznym lub podobnym brzmieniu) i nieekwiwalentnej treści.

Pamiętamy z lektury Popiołów плохие брюки, z powodu których dorożkarz obraził się na Polkę przekonaną, że брюки nie może znaczyć nic innego niż ‘bruki’. Inne polsko-rosyjskie aproksymaty leksykalne to na przykład:

Сливки – bynajmniej nie ‘śliwki’, tylko ‘śmietanka’

Стул – nie ‘stół’, tylko ‘krzesło’

Навязывать– to nie ‘nawiązywać’, tylko ‘narzucać’

i wreszcie:

Доказывать – czyli ‘udowadniać’, a nie ‘dokazywać’!

Tego samego typu nieśmiertelną polsko-bułgarską parą będzie nasza poczciwa bułka i bułgarska булка, czyli dziewczyna lub młoda kobieta z welonem (було), osłonięta tym welonem, czyli забулена – jednym słowem panna młoda. Ach, ileż żarcików, dowcipów i skeczy natchnionych tą koincydencją rozbrzmiewało w czasach turystycznego boomu na bułgarskich plażach!

I chociaż oba te języki – polski i bułgarski – są jakby dwoma biegunami czy też dwoma najbardziej od siebie oddalonymi domostwami tej słowiańskiej rodziny, to podobnych przykładów translatorskich chochlików znaleźć w nich można bardzo, bardzo dużo. Nie trzeba zresztą szukać: same wybiegają przed szereg, polecają swoje usługi jako najlepsi przyjaciele tłumacza. Nie wierzmy im: może i są przyjaciółmi, ale fałszywymi!

Łatwo się o tym przekonać:

груб to nie gruby, tylko ‘prostacki’, ‘ordynarny’

никна to nie znikać, tylko wprost przeciwnie: ‘pojawiać się’

година to dużo więcej niż godzina, a mianowicie ‘rok’

чувам nie znaczy czuwam, tylko ‘słyszę’

i cały zestaw warzyw, w którym:

тиква to nie tykwa, tylko ‘dynia’

диня to nie dynia, tylko ‘arbuz’

i dodajmy dla porządku, że polska tykwa to po bułgarsku кратуна…

Bywa, że powierzchowne podobieństwo języków obraca się przeciwko najlepszemu nawet tłumaczowi. Taka sytuacja zdarza się podczas tłumaczeń ustnych, gdy ktoś spośród uczestników spotkania, bystro śledzący pracę tłumacza, występuje z „korektą” jego „pomyłek”:

– Bułgarski kolega powiedział „na prawo” (направо), a pan przetłumaczył „prosto”! (podczas gdy направо znaczy właśnie ‘prosto’, a chcąc powiedzieć po bułgarsku „na prawo” powiemy надясно!).

– Мowa była o pensjach (пенсия), a nie o emeryturach! (ale emerytura to po bułgarsku пенсия).

– Tu chodziło o sześćset (шейсет) milionów, a nie sześćdziesiąt! (zgadza się: 60, bo gdyby w grę wchodziło sześć setek, to należałoby powiedzieć шестстотин).

Ten „poprawiacz” mógł być pełen najlepszej woli, ale trudno go nazwać przyjacielem!

Szczególne wymagania stawia przed tłumaczem przekład idiomów, utartych zwrotów i frazeologizmów. Ponownie cytując biegłych w temacie uczonych przypomnę, że frazeologizm jest taką konstrukcją językową, „której [całościowego] znaczenia nie da się wyprowadzić ze znaczeń i reguł łączenia składających się na nią wyrazów” (np. rzut oka nie polega bynajmniej na rzucaniu czymkolwiek, a już najmniej okiem).

Przekład frazeologizmów bywa dla fałszywych przyjaciół tłumacza rajem (zwłaszcza przy braku redaktorów i korekty), dla niego samego natomiast stanowi i radość, i wyzwanie. Przy tłumaczeniu utartego zwrotu, jakim jest frazeologizm, jego treść i charakterystyka stylistyczna musi być najczęściej przekazana kosztem rezygnacji z tożsamości poszczególnych składników. Z moich obserwacji wynika, że jednakowych pod względem budowy, słownictwa i znaczenia zwrotów frazeologicznych w języku polskim i bułgarskim praktycznie nie ma; dwujęzyczny tzw. słownik frazeologiczny podaje wyłącznie sens poszczególnych zwrotów bez propozycji odpowiednika w drugim języku. Ja sama znam tylko jeden taki „zwierciadlany” frazeologizm, który w obydwu językach ma identyczny skład leksykalny, jego znaczenie jest jednak całkowicie odwrotne: podczas gdy polskie biję się w piersi oznacza przyznanie się do winy i skruchę, bułgаrskie бия се в гърдите opisuje chełpliwe zachowanie samochwały.

Podobną budowę, co frazeologizmy, mają przysłowia. Tu także sięgnięcie do dosłownego tłumaczenia bywa ryzykowne; zadaniem tłumacza jest poszukiwanie odpowiedników według znaczenia i nacechowania stylistycznego; dosłowne tłumaczenie odziera oryginalny tekst z sensu, stanowi zatem istotny błąd, na przykład:

да зарежа питомнто та да хукна да гоня дивото – gdzie dosłowne tłumaczenie brzmi: zostawić dobytek i rzucić się w pogoń za zwierzyną; znacznie odpowiedniejsze byłoby tutaj różniące się dosłownie pojętą treścią, ale bliskie znaczeniowo polskie powiedzenie lepszy wróbel w ręku niż gołąb na sęku.

Inny przykład zaczerpnęłam z mojej własnej pracy nad tłumaczeniem. Zdanie: На сватбата аз шафер му бях и оттогава повече не го видях początkowo przetłumaczyłam jako: Na jego weselu tańcowałem i potem go już nie widziałem. To bliskie dosłowności tłumaczenie wynikło z faktu, że ani słowniki, ani konsultacje nie potwierdziły mi, by to zgrabnie zbudowane zdanie było frazeologizmem (powiedzonkiem). I dopiero redagując swój przekład zwróciłam uwagę, że narrator dowiaduje się o ożenku przyjaciela dużo po tym, jak stracił go z oczu – więc jednak dosłowne tłumaczenie nie może wchodzić w grę, co oznacza, że mamy do czynienia z przenośnią lub jakimś mniej znanym (czy doraźnie stworzonym przez autora) powiedzonkiem. Potwierdzili mi to nosiciele języka i w ostatecznym wyniku powstał nowy odpowiednik cytowanego zdania: Był dla mnie jak brat, potem poszedł w świat.

Jak na początku wspomniałam, bliskość języków często stanowi dla tłumacza w większym stopniu utrudnienie niż ułatwienie i pomoc. Dzieje się tak, ponieważ jej przydatność w ogólnej orientacji językowej dotyczy bardzo cienkiej, powierzchownej warstwy języka. Tymczasem akurat tutaj profesjonalny tłumacz żadnej pomocy nie powinien potrzebować. Praktyka wskazuje jednak, że właśnie ta powierzchowna warstwa kryje w sobie niemało pułapek i niebezpieczeństw. O niektórych była już mowa – to te powodowane przez tak zwanych fałszywych przyjaciół tłumacza.

A co z wiernymi wrogami? Określam tak grupę problemów, niejednorodną i wyodrębnioną ad hoc dla czysto pragmatyczno-praktycznych potrzeb rozważań właśnie nad praktyką przekładu i jej wynikami.

Dlaczego „wierni wrogowie tłumacza”? Wierni – bo nieodłączni i niezmordowani. Wrogowie – bo mimo że w odróżnieniu od fałszywych przyjaciół nie maskują się, tylko wprost przeciwnie, działają jawnie i otwarcie, to w rzeczywistości są nie mniej od nich szkodliwi i podstępni.

Ogólnie znanym czynnikiem, komplikującym nieraz już samo zrozumienie tekstu – nie mówiąc o jego prawidłowym przetłumaczeniu – jest system gramatyczny języka bułgarskiego, radykalnie różniący się od systemu istniejącego w języku polskim i innych językach słowiańskich.

Tu dygresja: stulecia sąsiadowania na Półwyspie Bałkańskim języków różnego pochodzenia spowodowały wykształcenie się w nich pod działaniem wzajemnych wpływów wiele wspólnych cech, co doprowadziło do powstania tzw. Bałkańskiej Ligi Językowej. To poza bułgarskim m.in. takie języki jak rumuński, turecki, nowogrecki czy albański.

Bułgarski i macedoński to jedyne języki słowiańskie, w których istnieją rodzajniki. Nie ma za to w nich przypadków, a ich rolę spełniają wyrażenia przyimkowe, czyli połączenia przyimków z rzeczownikiem. Doprowadziło to do wzrostu znaczenia i roli przyimków – stąd konieczność rozróżniania takich zwrotów jak np. поет на сянка ‘poeta w cieniu’, gdzie przyimek bułgarski oddany jest przez przyimek polski, i поет на сянката ‘poeta cienia’, gdzie ten sam przyimek służy wyłącznie wprowadzeniu stosunku deklinacyjnego, co uwidacznia się też w użyciu rodzajnika.

Inne charakterystyczne dla bułgarszczyzny cechy gramatyczne to istnienie podwojonego dopełnienia, służące podkreślaniu dopełniacza (w żadnym razie nie może go więc zastąpić zwykłe powtórzenie); rozbudowany system koniugacyjny i istnienie w nim form wyrażających (w każdej kategorii czasowej) imperceptywność, czyli niepewność odnoszącą się do prawdopodobieństwa opisywanego faktu; wreszcie szczególnie mocno trzymająca się w przekładach obfitość w neutralnych pod względem stylistycznym tekstach form zaimkowych.

Tu ponownie pozwolę sobie przytoczyć przykład z pierwszej i końcowej redakcji mojego własnego tłumaczenia:

Oryginał: …баща му го качваше на раменете си, купуваше му балони, пуканки и семки, завързваха около вратовете си шаловете на любимия отбор и се запътваха към стадиона

Zamiast: …jego ojciec sadzał go sobie na ramionach, kupował mu baloniki, kukurydzę i pestki, zawiązywali sobie na szyjach szaliki ulubionej drużyny i udawali się na stadion (pierwsza redakcja)

Znacznie lepiej jest: …ojciec sadzał go sobie na ramionach, kupował mu baloniki, kukurydzę i pestki i zawiązawszy na szyjach szaliki ulubionej drużyny, szli na stadion (ostateczna redakcja).

Różnica w gramatycznym systemie języków stanowi zjawisko obiektywne, wpływające na konkretne strategie i decyzje tłumacza. Nie mniej ważny dla jakości tłumaczeń jest także czynnik subiektywny, związany z twórczą postawą tłumacza i jego stosunkiem do tłumaczonego tekstu. Mam tu na myśli spotykany nie tak rzadko brak skrupulatności, niezbędnej podejrzliwości i nieufności w stosunku do powierzchownych wrażeń i pierwszych nieprzemyślanych pomysłów, a także przejawy nieuwagi, niedbałości, wreszcie zmęczenia. One również – a może przede wszystkim – powinny być zaliczone do „wiernych wrogów tłumacza”.

I na koniec parę słów o wiernych wrogach tłumacza typu – jeśli tak można powiedzieć – pozajęzykowego. Chodzi o pozajęzykowe kompetencje tłumacza, czyli niezmiernie ważne dla wyników jego pracy wiedzę i rozeznanie w historii, tradycjach, życiu codziennym i zwyczajach danej społeczności.

Posłużę się dwoma przykładami, również związanymi z bułgarsko-polskimi tłumaczeniami.

Pierwszy dotyczy wzajemnej odpowiedniości czasowników homonimicznych i pochodzi z dziedziny kulinarnej. Chodzi mi o dwie pary czasowników: варя / warzyć i готвя / gotować. Ponieważ polskie warzyć, wyraźnie nacechowane stylistycznie, coraz bardziej przesuwa się do grupy „wyrazów rzadkich”, odpowiednikiem obydwu wymienionych bułgarskich czasowników staje się niemal wyłącznie gotować. Tak się jednak dzieje, że różnice w użyciu tych czasowników (wynikające m.in. z technologii stosowanych w gospodarstwie domowym) prowadzą do powstania w tekstach tłumaczonych przekłamań i zafałszowań.

Przykładem może być казан за варене на компоти, czyli wielki kocioł do pasteryzowania przetworów (słoików z kompotem), a w żadnym razie – jak nieraz chcą tłumacze – gar do gotowania kompotu. Czasownik варя wchodzi też w skład nazw potraw, które nie sposób „tłumaczyć” dosłownie: телешко варено to mięsna zupa, rodzaj rosołu, a nie gotowana cielęcina.

I jeszcze przykład błędnego tłumaczenia związany z jednym z symboli bułgarskiej historii. Tu „zawiniło” podwójne znaczenie rzeczownika топче, mogącego być zdrobnieniem dwóch odmiennych wyrazów: топ ‘armata’ i топка ‘kulka’. Tam, gdzie w oryginale mowa o słynnej armatce z pnia drzewa czereśni – broni bułgarskich XIX-wiecznych bojowników o niepodległość – w tłumaczeniu w wyniku tej podwójności znalazła się pusta znaczeniowo i emocjonalnie czereśniowa kula.

Trudno o lepszą ilustrację znaczenia czynników pozajęzykowych i kompetencji tłumacza w zakresie historii, kultury i bytu narodu, którego literaturę tłumaczy…

* * *

Przedstawiłam Państwu kilka myśli, które przyszły mi do głowy zarówno podczas pracy nad własnymi tłumaczeniami z języków słowiańskich, jak i w trakcie czytania innych, już opublikowanych przekładów. Czasem jakiś fragment tłumaczenia na tyle mnie zainteresował, że wymusił sięgnięcie do oryginału.

I właśnie na podstawie tych myśli i notatek powstał zaprezentowany tekst.

Nexus to połączenie szczelinowe, rodzaj połączenia międzykomórkowego, który składa się z kanału hydrofilowego oraz wąskiej szczeliny międzykomórkowej o szerokości 2–4 nm. Kanał zbudowany jest z sześciu białek, zwanych koneksynami, i tworzy to połączenie szczelinowe między dwoma komórkami, umożliwiające przekazywanie informacji za pomocą prądu jonowego. Ta trudna definicja (spisana przeze mnie z Wikipedii) posłużyła izraelskiemu historykowi Yuwalowi Noahowi Harari’emu jako tytuł książki Nexus. Krótka historia informacji. Od epoki kamienia do sztucznej inteligencji. Harari to stosunkowo młody profesor Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, ma dopiero 48 lat. Zasłynął jako historyk po publikacji trzyczęściowego dzieła, popularnego także w Polsce, na które składają się książki: Sapiens. Od zwierząt do bogów. Krótka historia ludzkości, wydana przez Wydawnictwo Naukowe PWN w Warszawie w 2014 roku (dodruk 2017), Homo deus. Krótka historia jutra, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018 oraz 21 lekcji na XXI wiek, także Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018. Nexus powstał sześć lat później.

Sam Harari definiuje siebie jako specjalistę w dziedzinie historii średniowiecza i historii wojskowości, choć wymienione i znane także w Polsce książki wskazują raczej na historię, nie tylko średniowiecza, i na popularyzację nauki. Są lekturą pasjonującą, a wbrew sugestiom autora z podtytułów: krótka historia ludzkości, krótka historia jutra, krótka historia informacji są lekturą na długie, zimowe wieczory, wymagającą powolnego i starannego czytania. Liczą średnio ponad 500 stron każda. Zawierają bogaty materiał faktograficzny i zaskakujące czasem konkluzje. Autor operuje tym samym schematem opowieści. W przypadku trzech wcześniej wydanych pozycji Sapiens mówi o przeszłości, Homo deus o czasie teraźniejszym i wnioskach na przyszłość, 21 lekcji dotyczy perspektywy i ma charakter prognostyczny. W jednotomowym Nexusie pierwsza część książki dotyczy czasu historycznego, druga wskazania, w jakim miejscu się znajdujemy, a trzecia to przewidywania, jak dalej potoczy się historia. Nic dziwnego, że w tej ostatniej części dominuje „sztuczna inteligencja”, a jej popularność i zastosowania to kwestia dosłownie ostatnich lat. Na dobrą sprawę AI zawładnęła umysłami współczesnych, choć nie bardzo wiemy, co z nią zrobić.

Autor sam informuje, o czym są poszczególne części jego książki. I tak: pierwsza to historyczny przegląd rozwoju ludzkich sieci informacyjnych. „Nie próbuje kreślić, stulecie po stuleciu, pełnego obrazu takich technologii informacyjnych, jak pismo, prasa drukarska i radio. Zamiast tego […] zgłębia zasadnicze dylematy, przed którymi stawali ludzie […], gdy usiłowali tworzyć sieci informacyjne, i bada, jak różne odpowiedzi na te dylematy kształtowały biegunowo odmienne społeczeństwa” [s. 28]. To, co uważano za konflikty ideologiczne i polityczne było zderzeniem przeciwstawnych sieci informacyjnych. Mitologia i biurokracja były pojęciami charakteryzującymi ten etap człowieczego rozwoju; każde z nich ciągnęło w swoją stronę, a nowe instytucje (jak wolne sądy czy niecenzurowana prasa) oraz idee pełniły funkcję mechanizmów samonaprawczych. „Słabe mechanizmy samonaprawcze niekiedy prowadzą do historycznych katastrof, takich jak polowania na czarownice […], podczas gdy silne mechanizmy samonaprawy nieraz rozsadzają sieć od wewnątrz” [s. 29]. Część historyczna pozwala zrozumieć występujące dziś zjawiska oraz przewidywać przyszłość. „Historia [bowiem] nie jest badaniem przeszłości – to nauka o zmianie” [s. 30]. W części drugiej autor analizuje tworzoną obecnie nową sieć informacyjną – aż do sztucznej inteligencji. Jest to przejście od organicznych (opartych na węglu) sieci informacyjnych do nieorganicznych (krzemowych). „Chipy krzemowe mogą powoływać do istnienia szpiegów, którzy nigdy nie śpią, finansistów, którzy nigdy nie zapominają, i despotów, którzy nigdy nie umierają” [s. 31]. Co będzie dalej? To pytanie dominuje w części trzeciej. Jak demokracja i totalitaryzm (a demokracja i dyktatura są – według autora – nie tyle przeciwstawnymi systemami politycznymi i etycznymi, ile przeciwstawnymi typami sieci informacyjnych) poradzą sobie z siecią nieorganiczną i jak ta sieć może wpłynąć na globalną równowagę sił między oboma typami społeczeństw. Nie trzeba nikogo przekonywać, że to pytania aktualne.

Książka jest grubaśna, a autor opisał w niej tyle faktów, zdarzeń i interpretacji, że omówienie wszystkich nie byłoby możliwe. Wybrałem jedynie kilka fragmentów, które wydawały mi się warte zacytowania i podkreślenia. Zacznę od specyfiki rządów autorytarnych: „Najczęstszą metodą stosowaną przez polityków twardej ręki do podkopywania demokracji jest atakowanie kolejnych mechanizmów samokorekty, nierzadko zaczynając od sądów i mediów. Typowy polityk z takimi skłonnościami albo pozbawia sądy ich prerogatyw, albo umieszcza w nich swoich stronników i stara się zlikwidować wszystkie niezależne media, jednocześnie budując własną machinę propagandową” [s. 174–5]. Czy to Szanownym Czytelnikom czegoś nie przypomina? Bo: „Kiedy sądy nie są już w stanie ograniczać władzę rządu środkami legalnymi, a media posłusznie kolportują stanowisko rządu, wszystkie inne instytucje lub osoby, które śmią się przeciwstawić rządowi, mogą paść ofiarą kampanii oszczerstw i szykan i zostać uznane za zdrajców, przestępców lub agentów zagranicy. Instytucje akademickie, samorządy, organizacje pozarządowe i przedsiębiorstwa prywatne są albo demontowane, albo poddawane kontroli rządu. Na tym etapie rząd może także swobodnie fałszować wybory, na przykład wtrącając do więzienia liderów opozycji […], manipulując okręgami wyborczymi lub pozbawiając wyborców prawa głosu” [s. 175]. To przecież kropka w kropkę charakterystyka rządów PiS w latach 2005–2007, a zwłaszcza w latach 2015–2023. Procesu tego nie udało się im dokończyć wskutek dość zdecydowanego sprzeciwu społecznego i własnej nieudolności. Pełni frustracji z powodu porażki zrobią wiele, by zrealizować ten plan tak szybko, jak się da. Każda autokracja ma bowiem jeden tylko cel: zdobycie i sprawowanie władzy. Wszelkie deklaracje ideowe, przedsięwzięcia polityczne czy zestawy obietnic są tylko środkami pośrednimi dla uzyskania tego celu. Kaczyński dziś gotów byłby zaakceptować liberalizację aborcji, choć kilka lat wcześniej to on zainspirował zaostrzenie przepisów w tej kwestii.

Bodaj najgroźniejszym wrogiem demokracji stał się populizm. Może dlatego, że z pozoru wydaje się arcydemokratyczny. Wszystko ma się dziać z woli ludu. „Lud” to hipostaza, by dokonywać interpretacji w jego imieniu, potrzeba interpretatora, a więc autokraty uprawnionego do interpretacji. Harari nie odkrywa tu niczego nowego, ale przypomnieć warto.

Mnie zafascynowała jednak ukryta na uboczu teza. Zacytuję: „Demokracja i dyktatura nie są biegunowymi przeciwieństwami, ale raczej pewnym kontinuum” [s. 188]. A zafascynowała dlatego, że jakiś czas temu sam wdałem się w podobne rozważania. Bez wątpienia socjalizm i kapitalizm są dwoma skrajnie odmiennymi systemami ustrojowymi, ale żaden z nich nie występuje w „czystej” postaci. Socjalizm to własność państwowa i centralne planowanie; dla odmiany kapitalizm to rynek i własność prywatna. Nie ma jednak kraju, w którym byłoby 100 procent własności państwa, albo – dla odmiany – całkowita likwidacja interwencjonizmu państwa. Gdyby więc próbować określenia obowiązującego ustroju należałoby wyznaczyć linię owego kontinuum np. od 1 do 10. Wówczas decyduje miejsce na tej linii. Harari opisuje rzecz podobnie: „Aby stwierdzić, czy danej sieci jest bliżej do demokratycznego, czy dyktatorskiego krańca kontinuum, musimy zrozumieć sposób przepływu informacji w sieci oraz ustalić, co kształtuje dyskusję polityczną. Kiedy jedna osoba narzuca wszystkie decyzje i nawet jej najbliżsi doradcy boją się wyrazić odmienne zdanie, nie dochodzi do żadnej rozmowy. Taka sieć sytuuje się na skrajnym dyktatorskim krańcu spektrum” [s. 188–189]. Wtedy w istocie problem polega na właściwym dobraniu owych par przeciwieństw: socjalizm i kapitalizm; autokracja i demokracja; fundamentalizm i liberalizm. Wtedy przeciwieństwem konserwatyzmu byłby progresywizm, a nie np. liberalizm czy demokracja, bo te pojęcia przynależą do innych par. Analiza przepływów na linii kontinuum pokazywałaby tendencję, kierunek, w jakim zmierza dane społeczeństwo. Wtedy zwolenników kapitalistycznych rozwiązań w gospodarce powinna zaniepokoić zmiana nazwy „Ministerstwa Przekształceń Własnościowych” w „Ministerstwo Aktywów Państwowych”, o czym kiedyś już pisałem w „Res Humana”, bo jest ona wyrazem przesunięcia na linii kontinuum.

Harari jest historykiem, przykładów historycznych u niego jest całe mnóstwo. Znajdziemy tam i epokę kamienia łupanego, i cesarstwo chińskie, i reformację w Europie, i faszyzm na zmianę z komunizmem. Kilka z podawanych przez niego faktów zadziwia, mimo że są nam od dawna znane. Wiemy, na przykład, że porażki ZSRR w początkach wojny ojczyźnianej były skutkiem dyktatorskich rządów Stalina, ale żeby aż tak. Znów zacytuję: „Pierwszego dnia inwazji [Niemiec na ZSRR] Armia Czerwona dysponowała na froncie europejskim 15 tysiącami czołgów, 15 tysiącami samolotów bojowych i 37 tysiącami dział, walcząc z 3300 niemieckimi czołgami, 2250 samolotami bojowymi i 7146 działami. Mimo to nastąpiła jedna z największych katastrof militarnych w historii – w ciągu miesiąca siły rosyjskie straciły 11700 czołgów (78%), 10 tysięcy samolotów bojowych (67%) i 19 tysięcy dział artyleryjskich (51%). Stalin utracił także wszystkie terytoria, które podbił w latach 1939–1940, oraz znaczną część centrum Związku Radzieckiego”. Przekonanie o sile dyktatury okazało się błędne, o czym warto pamiętać także dziś.

Tyle na 250 stronach książki w rozdziałach poświęconych „sieci ludzkiej”. Drugą połowę autor poświęcił rozważaniom na temat sieci nieorganicznej, tej, która działa non-stop i może funkcjonować samodzielnie, bez decydującego udziału człowieka, choć to ludzie stworzyli tę sieć. Jakby na przekór opiniom Stanisława Lema, który twierdził, że to człowiek będzie ostatecznie decydował o działaniu sztucznej inteligencji. „[…] to nie ludzie wybierali, co chcą zobaczyć – algorytmy wybierały za nich” [s. 266]. „To jest znamienna cecha sztucznej inteligencji – zdolność maszyny do samodzielnego uczenia się i działania” [s. 267]. „[…] algorytmy zyskały już zdolność do samodzielnego generowania fake newsów i teorii spiskowych” [s. 267]. „[…] wielu czytelników może nie zgodzić się z argumentem, że algorytmy podejmują autonomiczne decyzje, kategorycznie twierdząc, że wszystkie działania algorytmów były rezultatem kodu napisanego przez inżynierów oprogramowania oraz modeli biznesowych przyjętych przez kadrę kierowniczą. W tej książce nie zgadzamy się z takim stawianiem sprawy. Żołnierze, jak wszyscy ludzie, są kształtowani przez kod genetyczny mieszczący się w ich DNA i wykonują polecenia wydawane przez dowództwo, a mimo to mogą podejmować niezależne decyzje. Istotne jest, aby zrozumieć, że tak samo jest z algorytmami sztucznej inteligencji. Potrafią samodzielnie uczyć się rzeczy, których nie zaprogramował żaden ludzki inżynier, i tak samo mogą też podejmować decyzje, jakich nie przewidział żaden pracownik szczebla kierowniczego. Oto istota rewolucji sztucznej inteligencji” [s. 267–8]. Na tym właściwie mógłbym skończyć. Wypowiadanie się przez człowieka z epoki konia i wozu drabiniastego na temat konsekwencji współżycia algorytmów z organizmami żywymi (organicznymi) zakrawa na nadużycie. Powyższe cytaty mogę więc jedynie uzupełnić stwierdzeniem, że z dalszych wywodów autora wyniosłem wrażenie, że zastosowania sztucznej inteligencji już dziś wykraczają poza naszą zdolność pojmowania i przewidywania. I tyle.

 

Książkę tę chciałbym polecić szczególnej uwadze tych wszystkich naszych rodaków (a i innym obywatelom całej wspólnoty europejsko-atlantyckiej kultury także by nie zaszkodziła!) którzy dzisiaj korzystają często (czasami jakże niestety bezrefleksyjnie) z rozwiniętych tak niebywale możliwości łatwo dostępnych (jak dla kogo? – dodajmy, gwoli prawdy) turystycznych możliwości podróżowania tanimi liniami lotniczymi po krainach śródziemnomorskich byłych kultur antycznych. Od Aten, Riwiery Olimpijskiej czy Krety po dalsze miejsca, mocno niegdyś związane z dawną helleńską czy rzymską kulturą. Od Gruzji (Kolchida) po jej krańce zachodnie – Sycylię, Maltę, Neapol (gr. neopolis – nowe miasto), Marsylię (starogrecka Massalia), Barcelonę, Malagę, Gibraltar czy też dzisiejszą północną Afrykę (z Marokiem na czele).

Autor, profesor Marek Węcowski, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego, znawca dziejów starożytnych kultur i państw, gdzie powstawały, kwitły i upadały, już w samym tytule swej książki, a i zaraz potem w słowie wstępnym, tak wykłada jej genezę i idee, które skłoniły go do pisania o starożytności greckiej i rzymskiej z punktu widzenia naszej teraźniejszości. Czyli tej obecnej naszej rzeczywistości społeczno-politycznej i kulturowej, „jaka spadła na nas niespodziewanie po światowym kryzysie gospodarczym, który uderzył w byt milionów ludzi, przyszło testujące nasze człowieczeństwo i zdolność do współczucia doświadczenie kolejnych fal tragicznych migracji z Bliskiego Wschodu i Afryki. Po serii wydarzeń politycznych, które mocno zachwiały wiarą w trwałość demokracji jako systemu władzy, sposobu życia ludzi od Europy Środkowej po Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone, nastąpiła pandemia koronowirusa, zabierając miliony istnień, przecinając nierozerwalne, jak nam się wcześniej zdawało, globalne związki naszego świata. Gdy zaczęliśmy się powoli otrząsać z tych klęsk, stanęliśmy na krawędzi kolejnej wojny światowej i zostaliśmy świadkami próby zniszczenia całego państwa oraz planowej eksterminacji jego społeczeństwa – i to w Ukrainie, na rubieżach Unii Europejskiej. Udziałem Europy stało się raz jeszcze doświadczenie zbrodniczego imperializmu, śmierci, cierpienia i milionowych migracji ofiar napaści, ale także heroicznego oporu w obronie wolności oraz masowej, bezinteresownej pomocy potrzebującym. Gdyby kilkanaście, a nawet kilka lat temu ktoś tak opisał najbliższą przyszłość naszego świata, zostałby zapewne wyśmiany… Kiedy piszę te słowa, jest wiosna 2023 roku. Nie wiemy, dokąd to wszystko zmierza i jak się zakończy… W tej książce znajdą się ślady dawnego sposobu myślenia, sprzed katastrof naszych dni, z czasu utraconej już dziś pewności własnego bytu i miejsca w świecie, ale też z epoki masowej swobodnej turystyki i w miarę bezpiecznego życia. Z epoki, kiedy wakacyjne wycieczki mogły niekiedy czasami prowadzić nas śladami Greków i Rzymian”.

I jest tutaj Marek Węcowski najlepszym interpretatorem swej książki. Tak, na plan pierwszy wybija mocno to, że chodzi mu o pokazanie przeszłości antycznej Grecji, głównych linii rozwojowych jej myśli filozoficznej, egzystencjalnej, elementów stymulujących postęp wiedzy i znajomości świata przyrody. Problemów, dramatów i dylematów cywilizacyjnego, społecznego i kulturowego rozwoju wraz z immanentnie w niej zawartymi przyczynami przyszłego upadku. Problemów, które my – ludzie cywilizacji epok późniejszych – w większości przypadków odziedziczyliśmy w spadku po niej, z całym dobrodziejstwem inwentarza. I z którymi borykaliśmy się, i nadal borykamy, z rozmaitymi skutkami – tak jak oni, nasi poprzednicy niegdyś przed paroma tysiącami lat.

Tak, jest tutaj Węcowski, by tak rzec, prezentystą pełną gębą, czyli patrzącym na przeszłość z naszego teraźniejszego punktu widzenia, jak zresztą większość piszących o przeszłości publicystów historycznych, jak i również wielu zawodowych historyków z odpowiednimi tytułami naukowymi. Z wyjątkiem może tylko rzadkiego już dzisiaj gatunku „mężów uczonych”, czyli tzw. historyków „czystych”, tzn. tych zajmujących się czasami minionymi, faktami czy wydarzeniami z przeszłości, mniej lub bardziej incydentalnymi. Bez łatwego moralizowania czy prób pouczania swoich współczesnych, a przede wszystkim w celach czysto poznawczo-dokumentacyjnych. Stających się potem bardzo często dla badaczy czy myślicieli materiałem wyjściowym dla innych historyków uczonych budowania późniejszych analiz i konstrukcji, szerszych syntez, uogólnień historiozoficznych… Już na ogół bez owych prób bezpośrednich wycieczek w inne, bliskie nam czasy: kierujące naszą uwagę w przeszłość czy nawet i przyszłość. Nie ma nic oczywiście a priori złego czy dobrego w jednym czy drugim (czy tysięcznym pośrednim) stanowisku czy konkretnym przypadku. Wszystko zależy od tego, jakie cele i zadania stawia przed sobą zarówno ów „mąż uczony”, jak i ci wszyscy późniejsi prezentyści nawiązujący do z jego badań, dorobku i ustaleń!

Marek Węcowski i cała zawartość jego książki Tu jest Grecja. Antyk na nasze czasy – a zwłaszcza jej rozdziały, takie jak: Swoi, obcy i bestie albo co o znaczyło być Grekiem, Helleńska lekcja prywaty i patriotyzmu, Tułaczy los. Deportacje, uchodźczy i wygnańcy w starożytnej Grecji, Zniszczysz wielkie państwo. Grecy, Ukraina, Zachód czy zamykający ją esej Wojna, imperializm, demokracja. Lekcja historii klasycznej – potwierdzają w całej pełni, że owa wielka LEKCJA historii klasycznej zadana nam wszystkim, czyli ludziom naszych czasów, zarówno tym ze Wschodu, jak i z Zachodu, przez przywoływane tu tak złożone dzieje europejskich ludów i cywilizacji, których jako wedle Cypriana Norwida „późni wnukowie” jesteśmy, chcąc nie chcąc, spadkobiercami, jak i niesione przez nie dramatyczne pytania i zadania do odrobienia, dzięki ich pełniejszemu poznaniu, będą, powinny być, dla nas nieco może łatwiejsze.

 

Między Tokio a Mukdenem

Abe spędził dzieciństwo w dawnej stolicy Mandżurów, czyli w Mukdenie. Mieszkał w dzielnicy japońskiej, ale często wędrował do chińskiego starego miasta, podziwiając budynki dawnego zamku, w którym rezydowali władcy Mandżurii w czasach przed zmianą stolicy na Pekin.

1924

Abe Kōbō urodził się 7 marca 1924 roku jako najstarszy syn lekarza Abe Senkichiego (ur. 1898) i matki Yorimi (ur. 1899). Nadano mu imię Kimifusa, zapisane ideogramami , które można przeczytać również jako Kōbō. To sino-japońskie brzmienie imienia Kōbō pisarz uczynił pseudonimem literackim, zapisywanym tymi samymi ideogramami, co Kimifusa. Podobno debiutujący poeta i powieściopisarz Kimifusa wolał to sino-japońskie, „twarde” i mocne brzmienie swego imienia. Nie miał szczególnego przywiązania do nazw i rzeczy czysto japońskich, ponieważ od pierwszych lat życia wychowywał się poza Japonią. Z czasem dowiedział się, że urodził się w miasteczku Takinogawa, później włączonym do metropolii tokijskiej (obecnie to dzielnica o nazwie Kita). W łonie matki przeżył trzęsienie ziemi, które miało miejsce 1 września 1923 roku. Uratował się dzięki temu, że rodzice mieszkali wtedy na wyżynnej, północnej części równiny Musashi.

Ojciec Senkichi

Ojciec przyszłego pisarza, Senkichi (te same ideogramy wymawiano też jako Asakichi lub Asayoshi), pochodzący ze wsi Higashi Takasu na Hokkaido, skończył szkołę średnią w Asahikawie, a studia odbył w Mukdenie na Mandżurskim Uniwersytecie Medycznym. Po studiach został na nim zatrudniony na stanowisku wykładowcy. Za rozprawę o witaminach otrzymał stopień doktora. Był też esperantystą. W czasie jego służbowego pobytu w Państwowym Instytucie Dietetyki w Tokio urodził mu się syn Kimifusa.

Matka Yorimi

Yorimi, matka Kimifusy urodziła się w 1899 roku we wsi Higashi Takasu na Hokkkaido w rodzinie przesiedleńców z Sikoku. Jej matka Abe Take była córką naczelnika wioski (shōya) z okolic Takamatsu na wyspie Sikoku. Była już mężatką, kiedy zdecydowała się porzucić męża wybranego jej przez rodziców i uciec na Hokkaido razem z kochanym samurajem Kurokawą Shōzaburō i jego rodziną. Stało się to tuż przed wybuchem wojny japońsko-chińskiej. Wówczas razem z nowym mężem, który przyjął jej nazwisko Abe, zamieszkała we wsi Higashi Takasu. Zajmowała się uprawą roli, przydzielonej samurajowi w ramach programu kolonizacji wyspy Hokkaido. Jej mąż jako lepiej wykształcony były samuraj przyczynił się do rozwoju edukacji w regionie, m.in. założył we wsi szkołę podstawową[1].

W tej samej miejscowości – i już w stosunkowo dobrych warunkach – urodziła się Yorimi, której rodzina zapewniła dziewczynce możliwość nauki w szkole. Yorimi skończyła żeńskie liceum w Asahikawie, a następnie studiowała literaturę japońską w Tokijskiej Żeńskiej Szkole Pedagogicznej (późniejszy Uniwersytet Ochanomizu). Studiów jednak nie skończyła, ponieważ wydalono ją z uczelni za wywieszenie plakatu o pewnym odczycie lewicowej organizacji. Yorimi interesowała się socjalizmem. Należała do pierwszego w Japonii socjalistycznego związku kobiet, tzn. do Sekirankai (Stowarzyszenie Czerwonej Fali). Interesowała się też literaturą proletariacką. Napisała nawet powieść Sufuinkusu wa warau (Sfinks się śmieje, 1924)[2].

Zapowiadała się na interesującą pisarkę. Jednak wychowywanie czwórki dzieci (jednego syna, tzn. Harumitsu, oddała swym rodzicom – rodzinie Imura w Asahikawie). W 1923 roku wyszła za Senkichiego, który studiował wtedy dietetykę, a po studiach pracował jako wykładowca na Mandżurskim Uniwersytecie Medycznym, jak również w szpitalu uczelnianym w Mukdenie (jap. Hōten, chin. Shenyang).

1925

W następnym roku po przyjściu na świat Kimifusy rodzice wraz z synem udali się do Mandżurii. Odtąd mieszkali w mieście Mukden, gdzie ojciec Senkichi pracował na tamtejszym uniwersytecie medycznym.

Kimifusa miał osiem miesięcy, gdy z rodzicami zamieszkał (jak się okazało – na 16 lat) w Mandżurii, w murowanym, parterowym domu, a po przeprowadzce – w domu piętrowym w dzielnicy japońskiej. Tam skończył szkołę podstawową. Wspomnieć należy, że przez jeden rok uczył się razem z młodszym bratem Harumitsu na Hokkaido, mieszkając z matką u jej rodziców, gdy ojciec przez rok przebywał za granicą (Niemcy, Węgry) na stażu naukowym. Wówczas Senkichi zdawał egzamin na studia zagraniczne w języku esperanto[3].

Powtórzmy więc, że Abe Kimifusa przyszedł na świat siedem miesięcy po wielkim trzęsieniu ziemi w Kantō, które spowodowało śmierć ponad stu tysięcy mieszkańców i niemal całkowicie zniszczyło stolicę państwa. Na szczęście ocalała miejscowość Takinogawa, w której Abe Senkichi i Yorimi tymczasowo mieszkali. Dlatego pierworodny syn został zameldowany pod adresem rodziców matki na Hokkaido w okręgu Ishikari w miejscowości Takasu, należącej dziś do miasta Asahikawa. Mieszkali tam dziadkowie, którzy pod koniec XIX wieku przybyli na Hokkaido jako „kolonizatorzy ugorów” z Takamatsu na wyspie Sikoku.

Później Abe napisał:

„Miejsce zameldowania, miejsce narodzin i wychowania – wszystkie trzy różniły się, i dlatego z biegiem czasu coraz trudniej mi było odnieść się do przeszłości. Pewnie taka historia oddala mnie od sposobu relacji przedstawianych w powieściach autobiograficznych”[4].

Niewątpliwie, dzięki temu pytania o tożsamość towarzyszyły życiu wielu bohaterów jego powieści i dramatów.

1931–1939

Kimifusa w 1931 roku rozpoczął naukę w szkole podstawowej Chiyoda Shōgakkō w Mukdenie, a w 1935 roku skończył naukę w Drugiej Szkole Średniej. W tym czasie pasjonował się twórczością Edgara Allana Poe, łapaniem owadów, ćwiczeniami walki kendō, bieganiem długodystansowym. Jednocześnie poza szkołą m.in. lubił zwiedzać stare miasto w Mukdenie wbrew zakazom. Dzięki temu chłonął obyczaje chińskie i mandżurskie, przyzwyczajał się do życia i zabaw na bezkresnej, niemal pustynnej równinie w pobliżu miasta. Tylko w japońskich podręcznikach oglądał góry i rzeki blisko domów Japończyków[5].

Z czasem dostrzegał również inne traktowanie Chińczyków niż Japończyków, mimo głoszonej przez władze równości ras (gozoku kyōwa). Można więc uznać, że Japonię zaczął poznawać dopiero wówczas, gdy rozpoczął naukę w liceum Seijō Kōtōgakkō w Tokio.

Lata 1940–1943. Liceum w Tokio. Zainteresowanie filozofią

Abe Kimifusa skończył czteroletnią szkołę średnią i przyjechał do Tokio. Zapisał się do liceum w dzielnicy Shinjuku na specjalizację nauk ścisłych. Początkowo trudno było mu przystosować się do nowych warunków, więc nadal dużo czytał, m.in. powieści Fiodora Dostojewskiego w tłumaczeniu Yonekawy Masao (1891–1965). Zimą przerwał naukę z powodu choroby płuc. Pojechał do domu w Mukdenie. Gdy wyzdrowiał, wrócił do liceum w Tokio w pamiętnym roku 1941, gdy japońskie lotnictwo zbombardowało Pearl Harbor na Hawajach. Niechętnie słuchał oficjalnych wiadomości, wolał czytać powieści. Wśród kolegów miał późniejszego znawcę teatru kabuki Kawatake Toshio, i innego – Akazukę Tōru[6].

Nauczycielem języka niemieckiego był wówczas filozof i krytyk literacki Abe Rokurō (1904–1957), brat Abe Jirō, autora niezwykle cenionego przez młodzież „Dziennika Santarō”. To dzięki nauczycielowi Abe zainteresował się filozofią Nietzschego. Czytał też teksty Heideggera i Jaspersa, zanurzał się w fenomenologii Husserla. Należy też wspomnieć, że po wojnie, gdy Abe Kimifusa napisał swą pierwszą powieść, zwrócił się o ocenę właśnie do Abe Rokurō, którego traktował jako swego mistrza. I to dzięki niemu poznał wpływowego pisarza Haniyę Yutakę (1910–1997), który pozytywnie ocenił powieść Owarishi michi no shirube ni (Przy znaku na końcu drogi) i pomógł ją opublikować.

Lata 1943–1945. Studia medyczne w Tokio

We wrześniu 1943 roku Abe ukończył naukę w liceum, a w październiku wstąpił na wydział medyczny Cesarskiego Uniwersytetu Tokijskiego. Źle znosił opresyjną atmosferę czasu wojny, opuszczał zajęcia. Uspokojenia szukał w poezji Rainera Marii Rilkego, która miała decydujący wpływ na jego debiut poetycki. Z zajęć uczelnianych zdecydowanie nie lubił anatomii. Na pewno nie marzył o powołaniu lekarskim. Na te studia poszedł głównie pod naciskiem ojca, ale może raczej dlatego, by uniknąć służby wojskowej.

W 1944 roku Amerykanie rozpoczęli bombardowania Tokio, a w grudniu Kimifusa (imienia Kōbō zaczął używać później jako pseudonimu) zdecydował o powrocie do domu, który wciąż znajdował się w Mandżurii. Pod pretekstem choroby, posługując się (podobno) sfałszowanym zaświadczeniem, udało mu się wrócić do domu w Mukdenie okrężną drogą przez Koreę.

W Mukdenie zaczął pełnić rolę asystenta w gabinecie ojca, który w tym czasie zajmował się leczeniem pacjentów (przedtem pracował na wydziale medycznym uniwersytetu). Tutaj, w dwudziestym pierwszym roku życia, dotarł jednak do Abe „czerwony papier”, czyli powołanie do wojska, na front. Zrozumiał, że był to wyrok śmierci. Jednak nim zgłosił się na miejsce zbiórki, skończyła się wojna.

Zatem w Mukdenie Kimifusa przeżył zakończenie wojny, ale równocześnie – śmierć ojca, który lecząc pacjentów zaraził się tyfusem podczas panującej tam epidemii.

Kimifusa stracił również mieszkanie (1946 rok), które zostało zajęte przez żołnierzy radzieckich. Włóczył się po mieście, szukając środków do życia, m.in. razem z młodszym bratem Harumitsu[7] wytwarzał i próbował sprzedawać wodę sodową. W tym czasie w mieście Shinkyō, tzn. w stolicy Mandżukuo (1932–1945, obecnie Changchun), gdzie pomagał podczas szczepień na stacji kwarantanny (ken’ekisho), zmarł jego kolega Kanayama, z którym odbył ostatnią podróż do Mandżurii. Ale wtedy jeszcze o śmierci kolegi nie wiedział.

Ewakuacja do kraju. Życie w głodującym Tokio

Pod koniec roku 1946 Kimifusa wsiadł na statek ewakuacyjny razem z dziewięcioletnią siostrą oraz bratem[8] i opuścił Mandżurię, która była krajem jego dzieciństwa i młodości. Tam też kształtowała się jego wyobraźnia o świecie.

Z powodu epidemii cholery statek zatrzymano na redzie na czas kwarantanny, z dala od portu w Sasebo. Dopiero po 10 dniach skierowano statek na Hokkaido. Przeżycia tego okresu stały się tłem późniejszej powieści pt. Kemonotachi kokyō o mezasu (Zwierzęta podążają do domu, 1957).

W styczniu 1947 roku Kimifusa dotarł do domu rodziców matki Yorimi, tzn. do rodziny Imura mieszkającej we wsi Higashi Takasu (wsi założonej dopiero w 1892 roku przez przodków rodziny, a obecnie dzielnicy miasta Asahikawa).

Kimifusa sprawdził listownie, że nie został jeszcze skreślony z listy studentów, więc zostawił matkę i rodzeństwo na Hokkaido, a sam pojechał do Tokio, żeby kontynuować naukę na wydziale medycznym Uniwersytetu Tokijskiego.

W stolicy nie miał mieszkania. Nie miał też dość pieniędzy, więc raczej głodował. Studia medyczne skończył dzięki życzliwości promotora, obiecując mu, że nie będzie pracował jako lekarz. I tak też się stało.

Yamada Machiko

W marcu 1948 roku Kimifusa poślubił studentkę uczelni artystycznej, Yamadę Machiko. Spotkał ją w kawiarni muzycznej w Nakano. Dla niego była piękna jak Audrey Hepburn[9].

Szybko zdecydowali, że mogą zamieszkać razem jeszcze przed ślubem u niej, bo będzie bardziej ekonomicznie – relacjonuje Abe Neri. Po ślubie mieszkali w barakach w centrum zbombardowanego Tokio. Brali udział w organizacji grup literackich i artystycznych, jak np. Yoru no Kai (Stowarzyszenie Nocy) czy Nihon Bungaku Gakkō (Japońska Szkoła Literacka). Wówczas Kimifusa dał się poznać jako zdecydowany pacyfista, krytyczny wobec wojennej przeszłości Japonii.

Machiko z domu Yamada po ślubie przyjęła nazwisko Abe i imię Machi, traktowane jako jej pseudonim artystyczny. Malowała obrazy, opracowywała scenografię teatralną. Ilustrowała również książki męża. Przyczyniła się też do poszerzenia kręgu jego znajomych wśród artystów powojennej Japonii. Machi również pomogła leczyć rany w duszy Kimifusy, spowodowane doświadczeniami okresu wojny i śmiercią ojca w Mandżurii. Po dwu latach małżeństwa odwiedzili rodziców Machi, mieszkających na Kiusiu, którzy w końcu zaakceptowali związek córki z bezimiennym poetą[10].

Żeby zarobić na życie, Abe sprzedawał warzywa i węgiel drzewny (tadon). Razem przedstawiali na ulicy scenki (kamishibai) w stylu teatru obrazkowego: on opowiadał, a ona pokazywała namalowane przez siebie obrazki, głównie dzieciom. Jednak wciąż cierpieli głód[11]. Z tej przyczyny Machi zachorowała na gruźlicę.

Debiut poety i powieściopisarza: Mumei shishū, Owarishi michi no shirube ni, Dendrocacalia

W tym najtrudniejszym okresie Kimifusa nadal pisał wiersze, w których krytycy dostrzegli później wpływ poezji Rilkego, chociaż na wrażliwość młodego poety oddziaływały przede wszystkim doświadczenia mandżurskie. „Wydał” je, a właściwie skopiował na powielaczu, spiął w broszurę i nadał tytuł: Mumei shishū (Zbiór wierszy bezimiennych). Tytuł zbiorku odczytywano również jako Mumyō shishū i tłumaczono jako Wiersze nieznanego poety. Swój tomik wierszy autor próbował sprzedawać wśród znajomych za 50 jenów, ale nic nie zarobił – pisze Abe Neri.

W tym też czasie pisał również powieść pt. Owarishi michi no shirube ni (Przy znaku na końcu drogi), którą dał do przeczytania swemu profesorowi z liceum Abe Rokurō. Dzięki niemu poznał pisarza Haniyę Yutakę, który zdecydował o druku powieści.

W styczniu 1948 roku Abe wstąpił do Yoru no Kai (Stowarzyszenie Nocy), którego współzałożycielami byli artysta Okamoto Tarō (1911–1996) oraz krytycy: Hanada Kiyoteru (1909–1974) i Sasaki Kiichi (1914–1993), którzy wywarli wpływ na rozwój artystyczny młodego Abe, podobnie jak pisarze Haniya Yutaka i Noma Hiroshi. Pod wpływem Hanady Kimifusa/Kōbō zainteresował się surrealizmem. Warto wspomnieć, że członkowie tej grupy dwa razy w miesiącu spotykali się w kawiarni Monami w Higashi Nakano, by dyskutować na temat awangardy w sztuce powojennej.

W lutym 1948 roku w piśmie „Kosei” („Persona”/„Indywiduum”/„Osobowość”) Abe opublikował pierwszą część, a we wrześniu – całą powieść pt. Owarishi michi no shirube ni (Przy znaku na końcu drogi, 1948) jako tom w serii Apuregeeru shinjin sōsakusen (Wybór utworów powojennych młodych pisarzy) wydawnictwa Shinzenbisha (Wydawnictwo Prawda, Dobro, Piękno). W eseju Bokushin no fue (Flet Fauna, styczeń 1949) Abe pożegnał się z poezją, a trzy miesiące później opublikował pierwsze surrealistyczne opowiadanie pt. Dendorokakaria (Dendrocacalia) w czasopiśmie „Hyōgen” („Ekspresja”), a następnie – esej na temat surrealizmu, wyjaśniając różnicę między tym nurtem a realizmem.

W marcu 1948 roku Abe skończył studia, rezygnując z podejmowania praktyki lekarskiej. Latem dołączył do grupy wydającej czasopismo „Kindai Bungaku” („Literatura Współczesna”), na którego łamach ogłaszał eseje.

Przy znaku na końcu drogi

Pierwsza wersja debiutu powieściowego pisarza obecnie jest już niedostępna, może z wyjątkiem egzemplarza znajdującego się w Bibliotece Parlamentarnej (bez prawa kopiowania), ponieważ po 17 latach autor dokonał znacznych zmian w oryginalnej wersji. Zmienił zwłaszcza jej dość skomplikowany styl rozważań filozoficznych. I tylko w tej nowej postaci powieść ta jest wznawiana.

Owarishi michi no shirube ni jest opowieścią o utracie ojczyzny (kokyō). Składa się z prologu i dwu notatników. Jej bohaterem („Ja”) jest młody Japończyk, który dziesięć lat wcześniej, uciekając przed powołaniem do wojska, porzucił kochaną dziewczynę, opuścił strony rodzinne i ukrył się w Mandżurii. Porzucił więc rodzinę. Został człowiekiem bez ojczyzny, to znaczy bez miejsca, w którym są bliscy i do którego mógłby zawsze wracać. Przez pewien czas zajmował się produkowaniem wody sodowej, a w końcu został zamieszany w sprawę związaną z jakimś tajnym materiałem i zamknięty w osadzie bandytów. Niczego przy sobie nie miał, oprócz dwóch notesów pamiętnika, którym zainteresowali się członkowie gangu, przekonani o tym, że w tym pamiętniku znajduje się tajemnica poszukiwanego przedmiotu. To sprawiło, że opowieść ma pewne cechy opowiadania sensacyjnego, ale nasyconego rozmyślaniami nad trudnym do zaakceptowania istnieniem człowieka, mimo że ważną w nim rolę odgrywają miłość, przyjaźń i nienawiść. Jego bohatera schwytano i uwięziono w mandżurskiej wiosce, w której spędził wiele smętnych dni. Osłabiony chorobą szukał ratunku w opium.

Motto tej powieści – „Podróż rozpoczęta w miejscu jej zakończenia nie ma końca” – może wyrażać główną cechę twórczości Abe Kōbō.

Abe przewiduje katastrofę klimatyczną

Oprócz Kobiety z wydm w Polsce wydano również Czwartą epokę (1995) i Schadzkę (1995), w których autor z wielkim niepokojem pisał o zagrożeniach dla cywilizacji człowieka.

Czwarta epoka (Dai yon kanpyōki, 1959) jest eksperymentalną i awangardową powieścią gatunku science fiction. Składa się z pięciu części. Rozpoczyna się krótkim Preludium, którego kontynuacją są dwa najdłuższe rozdziały, tzn. Karta programowa nr 1 i Karta programowa nr 2, po których następują Interludium i Odbitka światłodrukowa. Fabułę powieści autor opatrzył Postscriptum, w którym podzielił się własną oceną przyszłości, twierdząc, że powieść kończy się śmiercią poczucia ciągłości.

Bohaterem tej powieści jest dr Katsumi, programista, który stworzył maszynę prognostyczną, czyli doskonały superkomputer w czasie, gdy jeszcze tej nazwy maszyny liczącej nie używano. Za pomocą maszyny – wraz z zespołem – podejmuje próby prognozowania w różnych dziedzinach.

W tym czasie w ZSRR maszyna licząca Moskwa 1 zaczęła ogłaszać dość zaawansowane prognozy rozwoju różnych dziedzin. Prognozy, które stawały się coraz bardziej polityczne, np. przewidując ostateczne zwycięstwo komunizmu i upadek kapitalizmu. To sprowokowało również Japończyków do zajmowania się prognozowaniem poważniejszych dziedzin życia w Japonii. Doktor Katsumi wraz z zespołem zgromadził niezbędne w tym celu odpowiednie materiały. Ale kiedy już zdecydowano uroczyście ogłosić rozpoczęcie pracy maszyny prognostycznej Katsumiego, pojawiły się problemy, a mianowicie żaden z przygotowanych projektów nie uzyskał zatwierdzenia przez tajemniczą wyższą instancję.

Wówczas dr Katsumi zdecydował rozpocząć przewidywanie przyszłości przypadkowo wybranego mężczyzny. Ale również w tym projekcie pojawiły się przeszkody. Obserwowany przez Katsumiego i jego asystenta Tanomogiego mężczyzna został zamordowany. Zdecydowano więc ustalić jego mordercę, zwłaszcza że policja już wiedziała, że był śledzony przez dwie osoby. Gdy rozpoczęto badanie fal mózgowych denata, zadzwonił telefon od mężczyzny, który ostrzegł Katsumiego, że nie wolno mu zajmować się tą sprawą. Pozostała rozmowa z kobietą, która była świadkiem morderstwa, ale kiedy już mieli się z nią spotkać, podobno popełniła samobójstwo.

W tym czasie do Katsumiego dotarła wiadomość o skupowaniu trzytygodniowych płodów ludzkich. Wówczas przypomniał sobie przypadek swej żony, która została zmuszona do usunięcia ciąży pozamacicznej. Została wezwana do szpitala, w którym się leczyła, ale zawieziono ją do miejsca, którego nie pamiętała – może dlatego, że wypiła jakieś lekarstwo. Wtedy otrzymała 7 tysięcy jenów i myślała, że to mąż zapłacił za operację, a jej wydano tylko resztę.

A kiedy Katsumi zadzwonił do ginekologa żony, ten się zdziwił, ponieważ nie wzywał jej do szpitala. Tego dnia Katsumi pojechał do swego instytutu (wcześniej koło domu ktoś go śledził), gdzie zastał Wadę Katsuko i zdziwił się, ponieważ nie miała ona kluczy do instytutu. Wytłumaczyła swą obecność, mówiąc, że tutaj umówiła się z Tanomogim, który jednak nie przyszedł.

Katsumiego ogarnął niepokój, zaczął przeczuwać bowiem, że dzieje się coś, czego jeszcze nie rozumiał. Wtedy Wada wyznała, że chciałaby poznać swą przyszłość. Ale Katsumi nie poparł jej zamiaru, a ona przed wyjściem powiedziała, że pewnie dlatego, iż nie ma on odwagi wprowadzenia do maszyny pytań o własną przyszłość.

Kiedy do instytutu przyszedł wreszcie Tanomogi, maszyna zaczęła rejestrować ich rozmowę. Wtedy Katsumi pomyślał, że to może jego asystent jest podejrzanym przestępcą. Sprawdzając błąd w rejestrze maszyny, usłyszał z głośnika następujące słowa:

„Każdy, kto posiadałby informacje o kupowaniu i sprzedawaniu ludzkich embrionów, przewidziałby, że sprawa wyjdzie na jaw podczas analizy ciała zmarłego”.

– Ależ to głos z telefonu! – krzyknąłem i niechcący chwyciłem Tanomogiego za ramię.

– Przecież to pański głos.

– Tak, rzeczywiście. Gdy wyposażaliśmy maszynę w głos, posłużyliśmy się po prostu moim nagraniem.

W ten sposób czytelnik poznaje zdolności superkomputera, jak również istnienie jakiejś organizacji, która zajmuje się skupowaniem ludzkich embrionów. Tanomogi wspomniał, że gdy odwiedzał swojego brata Yamamoto, zwiedził również tajne laboratorium. To, z którego pochodzi zdjęcie psa, nauczonego żyć w wodzie jak ryba.

– Czy chcesz przez to powiedzieć, że handel embrionami jest prowadzony w celu wyhodowania wodnych ludzi?

W toku rozmowy okazało się, że Tanomogi uzyskał od swego brata (a właściwie szwagra, którego nazywał bratem) pozwolenie dla Katsumiego na zwiedzenia wspomnianego laboratorium. Wcześniej wyjaśnił, że pewni ludzie zajmujący się hodowaniem zwierząt wodnych obawiają się maszyny prognostycznej. Z pewnym wahaniem Katsumi zdecydowal się pojechać do laboratorium, ukrytego gdzieś w Zatoce Tokijskiej na ziemi wydartej morzu.

I tak rozpoczyna się Karta programowa nr 2, a w niej bohater poznaje tajemnice inżynierii genetycznej, dzięki której powstają nie tylko szczury i krowy żyjące w wodzie, lecz także ludzie, a wśród nich zapewne syn Katsumiego.

W następnym rozdziale pt. Interludium Yamamoto komentuje na obrazie telewizyjnym życie w świecie dojrzewających akwanów, czyli ludzi wodnej generacji.

A gdy ostatni obraz zniknął z monitora, nikt z oglądających nawet się nie poruszył. Cisza się przedłużała, szybko narastał strach. W tym czasie narrator powieści, tzn. Katsumi, rozmyślał:

„Dziwne, że tak bardzo przytłoczyło mnie to, co zobaczyłem na ekranie, i chociaż buntowałem się wewnętrznie, obudziło się we mnie zainteresowanie.

Pomyślałem, że już dłużej nie wytrzymam. Lecz myśl nie jest równoznaczna z działaniem. Oczywiście, nie chodzi o to, że nie zdawałem sobie sprawy z własnej sytuacji. Ta martwa cisza nie pozwalała mi oderwać się poprzez natężenie uczuć, pewną szansę dawało mi raczej złagodzenie napięcia. […]

Nagle w lewym boku poczułem ból, jakby mnie ktoś ukłuł igłą. To nie była igła, lecz prawa ręka Tanomogiego. Nie zauważyłem, kiedy stanął obok mnie, pochylił się i cicho powiedział:

Profesorze, to prognoza przyszłości… To blue print prawdziwej przyszłości… Wyobrażam sobie, jak bardzo chciałem ją poznać”.

Po pewnym czasie z anteny wystawionej nad powierzchnię morza popłynęło w świat następujące oświadczenie:

„Ostatecznie doszliśmy do końca Czwartej Epoki Międzylodowcowej i wstąpiliśmy w nową erę geologiczną¸ musimy jednak uniknąć nieprzemyślanego działania i paniki.

Rząd, działając w ścisłej tajemnicy, stworzył człowieka żyjącego w wodzie. Rozwijał też podwodne kolonie, aby odtąd móc utrzymać międzynarodowe stosunki na korzystnych warunkach. Dziś istnieje już osiem podmorskich miast zamieszkanych przez ponad trzysta tysięcy akwanów.

Akwani są szczęśliwi i posłuszni, przyrzekli też nieść wszelką pomoc w związku z katastrofą. Wkrótce dotrą do was środki ratunkowe, prawie wszystkie będą wysyłane z dna morza.

Japonia zgłosiła prawa do obszarów morskich określonych w odrębnym piśmie.

Na zakończenie oświadczamy, że w stosunku do matek mających dzieci akwanów przewiduje się specjalną dostawę środków zaopatrzenia. Proszę czekać na odrębne ogłoszenie, które wkrótce nastąpi”.

Publikacja Dai yon kanpyōki (1959, najpierw w odcinkach w miesięczniku „Sekai”), stanowiła punkt zwrotny w historii japońskiej SF. A dziś jest nawet bardziej aktualna w związku z faktycznie topniejącymi na biegunach lodowcami, co zagraża zatopieniem wielu lądów. Czwarta epoka wyprzedziła o ponad dekadę Zatonięcie Japonii (1973) Komatsu Sakyō, tzn. realistycznego opisu wielkiej katastrofy – gigantycznego trzęsienia ziemi, w którego rezultacie uległ zatopieniu cały Archipelag Japoński.

Sukces Kobiety z wydm w Japonii i na świecie

Powieść Kobieta z wydm (Suna no ona, Shinchōsha, Tokio 1962) wydał w Polsce Państwowy Instytut Wydawniczy w 1968 roku, następnie wznowił ją dwukrotnie, a w bieżącym roku wydał po raz czwarty. Należy też wspomnieć, że publikowały ją także dwa inne wydawnictwa, a mianowicie Wilga i Znak.

Kobieta z wydm jest opowieścią o mężczyźnie, który przyjechał nad morze w celu poszukiwania rzadkich gatunków owadów żyjących na wydmach. Miał zamiar wrócić do domu, ale spóźnił się na autobus, więc musiał przenocować na wsi. Zaproponowano mu nocleg w chacie znajdującej się w jamie, w której mieszka samotna kobieta. Następnego ranka okazało się, że został w niej uwięziony i musiał pomagać kobiecie w wykopywaniu piasku grożącego całkowitym zasypaniem domu. Początkowo mężczyzna próbował wydostać się z tego więzienia. Pewnego razu udało mu się nawet uciec, ale trafił na ruchome piaski. Został wówczas uratowany przez chłopów i ponownie zamknięty w piaskowej jamie.

Nasypując piasek do baniek wyciąganych na zewnątrz, stopniowo przyzwyczaił się do życia w uwięzieniu i pomagania kobiecie w jej równie beznadziejnym losie. Pewnego razu, kiedy zabrano kobietę (była w zagrożonej ciąży) do szpitala i zostawiono mu drabinkę, mógł uciec. Jednak czując odpowiedzialność za los kobiety, odkłada decyzję na później, zwłaszcza że wynalazł sposób wydobywania wody spod piasku.

„Po cóż ma się tak spieszyć z ucieczką? Trzymał teraz w ręku bilet powrotny, na którym nie był wypisany ani kierunek, ani czas odjazdu – wszystko zależało od jego woli. Poza tym serce jego rozpierało pragnienie, by powiedzieć komuś o swoim odkryciu. I skoro już miał o tym mówić, to na pewno nie znajdzie wdzięczniejszych słuchaczy niż mieszkańcy tej wioski. Jeśli nie dziś, to jutro powie komuś o wszystkim.

A o tym, jak stąd uciec, może równie dobrze pomyśleć kiedy indziej”.

Jednak opowieść o mężczyźnie nazywającym się Niki Junpei, urodzonym 7 marca 1924 roku (podobnie jak autor powieści), kończy się wyrokiem sądu o jego zaginięciu.

W przedstawionym krótko schemacie fabularnym powieści kryją się wartości docenione przez krytyków zarówno japońskich, jak i zagranicznych. A to dzięki publikacji przekładów, m.in. E. Dale’a Saundersa na angielski pt. The Woman in the Dunes (1964) oraz filmowi Teshigahary Hiroshiego (główne role: Okada Eiji i Kishida Kyōko), wyróżnionym na Festiwalu Filmowym w Cannes (1964). Dzięki temu Abe Kōbō stał się pisarzem o renomie światowej.

W Polsce również krytycy docenili zalety powieści: jej drapieżność, styl sensacyjnego napięcia, a zwłaszcza bogactwo i głębię socjologicznej i filozoficznej refleksji autora. W wielce trafnym odczytaniu i ocenie powieści recenzentka pisała m.in.: „Odczytywać powieść można w bardzo różnorodny sposób. Można twierdzić, że wolność według autora jest umiejętnością przystosowania się do warunków, rezygnacja, oportunizm. Ale można też odczytać jako znalezienie celu w życiu, własnej drogi, możliwości samodzielnego tworzenia. A może wreszcie niewolą jest li tylko świadomość bezradności, brak owej drabiny, która umożliwia wyjście z piaszczystego dołu” (Z. Kwiecińska, „Trybuna Ludu”, 3 grudnia 1968).

Mikkai (Schadzka). Życie w społeczeństwie na podsłuchu

Na początku powieści Schadzka autor umieścił motto: Yowamono e no ai ni wa, itsumo satsui ga komerareteiru. „W miłości do słabych zawsze kryją się mordercze intencje”.

A na pudełku książki dodał: Jigoku e no annaisho o kaitemita. Betsu ni tokushu na sōbi wa hitsuyō to shinai. Tada ireguchi dake wa magirawashii no de yoku shiji ni shitagatte hoshii. „Spróbowałem napisać przewodnik do piekła. Zresztą nie potrzebujecie specjalnego ekwipunku. Jednak tylko wejście jest mylące, powinniście więc postępować zgodnie ze wskazówkami”.

Schadzka jest opowieścią o Mężczyźnie (Boku – Ja), który poszukiwał swej żony, zabranej do szpitala przez karetkę pogotowia ratunkowego, której nikt nie zamawiał. Kiedy już mąż zdecydował się rozpocząć poszukiwania, udał się do największego szpitala. I wtedy rozpoczęła się jego wędrówka po świecie, w którym podsłuchiwano go i śledzono. Stopniowo zaczął rozumieć, że znalazł się w labiryncie bez wyjścia. Przed wejściem do szpitala musiał kupić odpowiednie ubranie. Nie wiedział, że było w nim urządzenie podsłuchowe, pozwalające śledzić jego ruchy. W końcu spotkał wicedyrektora – impotenta, który leczył się na chorobę psychiczną, słuchając taśm z nagraniami pornograficznymi, uzyskanymi z podsłuchów ponad dwustu urządzeń rozmieszczonych w całym szpitalu. Jeśli brakowało kandydatów do schadzek, posługiwano się uprowadzaniem. Wynajęto nawet specjalną firmę zajmującą się tym procederem. Każda osoba, przyjęta i wprowadzana do szpitala, wraz ze szpitalnym ubraniem otrzymywała nadajnik.

Mężczyzna – kierowany z miejsca do miejsca, w którym mogłaby znajdować się jego żona – spotykał różnych dziwnych ludzi, jak np. wspomnianego wicedyrektora z dosztukowaną dolną częścią ciała, jego sekretarkę – dziewczynkę o rozpuszczających się kościach. W końcu dotarł do miejsca, w którym odbywało się przyjęcie z okazji przypadającego na następny dzień święta szpitala. Uczestniczyli w nim lekarze, pielęgniarki i pacjenci, którzy zamierzali wziąć udział lub tylko oglądać konkurs na najdłuższy orgazm. W „jutrzejszej gazecie” (na razie jest „dzisiaj”), przeczytał, że w tym konkursie weźmie udział Kobieta w Masce, którą zobaczył na przyjęciu (i wydało mu się, że jest to jego żona) oraz wicedyrektor zwany Koniem.

Powieść kończy się fiaskiem poszukiwań żony:

„W końcu wyczerpały się baterie w latarce. Zwróciłem się w stronę aparatu podsłuchowego i zacząłem jęczeć, nie zwracając uwagi na wstyd i reputację. To do Konia wołałem. Przyznałem się, że byłem chory i skarżyłem się tak głośno, jak tylko mogłem, obiecując, że odtąd będę już wzorowym pacjentem.

Już nie widziałem zegarka, nie wiedziałem też, ile dni upłynęło. Żywność skończyła się, podobnie jak woda pitna. Mimo to, gdy byłem zmęczony, wyjmowałem baterie i obejmowałem dziewczynę. Ona już prawie nie reagowała. W każdym razie baterie w aparacie podsłuchowym też się wyczerpią, a wtedy będę mógł pieścić dziewczynę bez skrępowania, nie obawiając się nikogo.

Gryzłem kołderkę zrobioną z matki dziewczyny (matka cierpiała na dziwną chorobę, w której zamiast włosów wyrastały jej długie nici), zlizywałem krople wody z betonowej ściany, uczepiłem się mocno tej schadzki dla jednej osoby, za którą nikt już nie mógł mnie potępiać. I nawet jeślibym bardzo chciał zanegować ten fakt, to jednak nic nie mogłem poradzić: już wyprzedziła mnie jutrzejsza gazeta, a ja w przeszłości zwanej jutrem po wielokroć, bezwzględnie, wciąż umierałem.

Obejmując w czułej schadzce tylko jedną…”.

Schadzkę można nazwać opowieścią alegoryczną o chorej cywilizacji. Nigdy przedtem w historii świata młodzież nie miała tylu okazji do realizacji swych miłosnych i seksualnych pragnień jak dzisiaj – pisał Mishima Yukio we wstępie do Hagakure (Ukryty w liściach). Ale w ich sercach czai się dziś coś, co należałoby nazwać mechanizmem unicestwienia miłości.

Wszystkie cytowane w tekście fragmenty powieści w przekładzie M. Melanowicza.

 

[1] Abe Neri, Abe Kōbō den, Shinchōsha, Tokio 2011, s. 15.

[2]² Powieść Yorimi została wznowiona w 2012 roku przez wydawnictwo Kōdansha. Na temat tej powieści pisze jej wnuczka Neri w: Abe Kōbō den, op. cit., s. 18, 26.

[3]³ Tani Shinsuke, Abe Kōbō retorikku jiten, Shinchōsha, Tokio 1994, s. 358; Abe Neri, Abe Kōbō den, op. cit., s.18, 27; album Abe Kōbō, Shinchōsha, Tokio 1994, s. 7.

[4] Tani Shinsuke, Abe Kōbō retorikku…, op. cit., s. 358.

[5]Ibidem, s. 359–360.

[6] Akazuka Tōru – zob. album Abe Kōbō, s. 14; Abe Neri, Abe Kōbō den, op. cit., s. 58. Czy to ten sam o imieniu Sanae, który studiował romanistykę, a później został pisarzem i redaktorem, z którym Abe spotykał się niemal codziennie do końca studiów? Słuchał z nim muzyki klasycznej z płyt, często IX Symfonii Beethovena? Abe Neri, Abe Kōbō den, op. cit., s. 60.

[7]⁷ Imura Harumitsu (1927–2014), po wojnie lekarz w Asahikawie.

[8]⁸ Neri nic nie pisze o matce. Prawdopodobnie wtedy już mieszkała ona na Hokkaido. Zob. Abe Neri, Abe Kōbō den, op. cit., s. 57.

[9]⁹  Abe Neri, Abe Kōbō den, op. cit., s. 84.

[10]Ibidem, s. 60.

[11]Ibid., s. 89–90.

Profesor Mikołaj Melanowicz jest znawcą kultury Japonii, autorem trzytomowej monografii Literatura japońska, książek i licznych przekładów współczesnych pisarzy.

Esej ukazał się w dwóch częściach w numerach 1/2025  i 2/2025 „Res Humana”.

Znakomitej Joanny Kuciel-Frydryszak nikomu przedstawiać nie trzeba, to autorka niezwykle płodna, popularna i nagradzana. Po głośnych Służących i Chłopkach, sprzedanych w setkach tysięcy egzemplarzy, powróciła z biografią Antoniego Słonimskiego (Heretyk na ambonie), której pierwsze wydanie ukazało się w 2012 roku i było wówczas wydarzeniem. Tym razem jednak otrzymaliśmy dzieło już prawie kompletne, choć w znacznej części bazujące na pierwowzorze, o niemal podręcznikowym charakterze. Być może wpływ na to miała działalność dydaktyczna Autorki jako wykładowczyni w jednej z wrocławskich uczelni, co miało tylko pozytywne skutki. Widać to również w didaskaliach: przypisach i starannym kalendarium. Rzecz więc jest warta nie tylko półki przeciętnego polskiego inteligenta, ale bibliotek szkolnych, publicznych, a może nawet uczelnianych.

W ogóle z biografiami jest ten szkopuł, że autorzy często wpadają w sidła zastawione uprzednio przez swego bohatera, aby pogłębiać jego legendę, chronić pamięć po śmierci, podtrzymywać mit. Tak dzieje się zazwyczaj przy okazji wydawania współczesnych żywotów świętych, biografii papieży, kardynałów i biskupów, zmarłych gwałtownie prezydentów, generałów przegranych powstań czy żołnierzy wyklętych. Lektura takich arcydzieł przyprawia często o mdłości, ale bywa też przypadłością à rebours, lukrując bohaterów, którzy się temu za życia gorąco przeciwstawiali.

Czy Joanna Kuciel-Frydryszak popada w ten nieznośny ton? Na pewno stara się go unikać, posługując się przede wszystkim warsztatem dziennikarza i historyka, w mniejszym zakresie uczonego polonisty. To może powodować miejscami nieznaczne rozczarowanie, ale przecież mamy do czynienia z książką popularyzatorską, jak znalazł na otwierający się w 2025 rok Antoniego Słonimskiego – z założenia mający przecież przybliżyć jego życie i postać. Mamy więc dwie okoliczności, składające się na zainteresowanie bohaterem; a trzecią, poniekąd moją osobistą, jest stojący na półce z podręczną lekturą mocno zaczytany egzemplarz Alfabetu wspomnień. Słonimski bowiem doskonale zawczasu opisał swoje życie, snując kapitalną opowieść o czasach głównie przedwojennych oraz wojennych. Siadając do lektury Heretyka, automatycznie miałem wspomnienia Słonimskiego przed oczami, podobnie jak jego felietony czy wiersze, wydane jeszcze w latach 90. czy już dwutysięcznych. No, a także epizodzik z mojego trójkowego radiowego żywota, kiedy to doskonały redaktor Wojciech Zimiński z dumą przyniósł do radia przedwojenny tomik poezji, podpisany ręką pana Antoniego. Dla nas, współautorów magazynu „Zgryz” Jacka Janczarskiego i Macieja Zembatego, rzecz absolutnie kultową.

Tymczasem lektura biografii Kuciel-Frydryszak na tym osobistym poniekąd tle nie rozczarowuje, czyniąc z dostępnego i całkiem obfitego zasobu relacji, wspomnień, notatek i ocen swoiste podsumowanie, okraszone bardzo solidnym warsztatem, traktującym także o historycznym tle dziejących się wydarzeń. Był bowiem Słonimski ich świadomym akuszerem w dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy współtworzył Pikadora i Skamandra, pisał w „Wiadomościach Literackich”, walczył z ciemnogrodem, faszyzmem i miejscową endecką reakcją. Ale przede wszystkim inspirował piórem, będąc kontynuatorem tradycji kronikarskiej Bolesława Prusa. Bywał często gnojony słowem przez miejscowych faszystów (dziś nazwalibyśmy to hejtem…), nawet policzkowany przez tchórza i późniejszego hitlerowskiego konfidenta, wyzywany na pojedynki, szargany przez sądy. Radził sobie z tym jednak doskonale, przecinając znakomitym piórem felietonisty ropień nienawiści i wzrastającego antysemityzmu. Otrzymywał za tę działalność wówczas zasłużone laury i uznanie, choć np. jako recenzent życia teatralnego Warszawy znany był z okrucieństwa (szczególnie dla szmiry i tandety). Sam zresztą pisał wspaniałe rzeczy na scenę, na czele z Rodziną, genialnie swego czasu wystawioną przez Edwarda Dziewońskiego. Ale popularność przysporzyły mu też tomiki poezji, prozy, wydania felietonów czy Pracowita Pszczółka, pisana z Julianem Tuwimem, absolutnie prekursorska względem słowotwórstwa naszych czasów. Kto wie, czy nagroda na młodzieżowe słowo roku nie powinna właśnie nosić miana „Pracowitej Pszczółki” – wszak Tuwim ze Słonimskim byli tu absolutnymi mistrzami i wzorami do naśladowania. „Kto zje grzybka zdrów jak rybka” – piękne, prawda?

Autorka biografii stanęła przed trudnym zadaniem objaśnienia wyborów ideowych swojego bohatera, w tym tych najtrudniejszych i budzących największe kontrowersje, związanych z zaangażowaniem się Słonimskiego w Polskę Ludową. O ile przedwojenny nawiązywał, jako obywatel i gentleman, do Towarzystwa Fabiańskiego i dorobku G. B. Shawa (snobując się nań trochę…), a na gruncie polskim sympatyzował z lewicą legionową i piłsudczykowską (choć walczył piórem z Berezą Kartuską…), to jego powrót z emigracji wojennej do „Polski takiej, jaką ona była”, musiał być okupiony zerwaniem z dotychczasowym stanowiskiem i pozycją. Kuciel-Frydryszak porusza ten temat odważnie, bazując na dokumentach i relacjach (których spis polecam), mimo że mogłaby narzucić sobie autocenzurę. Był to okres ożywionej działalności organizacyjnej Słonimskiego w środowisku pisarskim, bardzo złych wystąpień i ataków, z publicznym opluciem Czesława Miłosza włącznie. Wydobyciem się zaś z tego mroku stała się jego krytyczna wobec rzeczywistości PRL-u działalność po 1956 roku, właściwie do końca życia. Naznaczona rysem opozycyjnym, kartą obywatelskiego oporu i niezgody (List 34), podsłuchów, prześladowań, stolika w PIW-ie i U Marca (współczesnej Antycznej przy Placu Trzech Krzyży) i wzrastającego autorytetu Słonimskiego, jako sumienia tamtych czasów. Książka z tym okresem radzi sobie zresztą zaskakująco dobrze, pisząc prawdę o Liście 34 i kontrliście (tzw. volksliście) i np. o pewnych poszukiwaniach przez Słonimskiego kompromisu z władzą. Książka nie ma więc białych plam, prowadzi nas detalicznie przez życie pana Antoniego, zarówno zawodowe, pisarskie, jak i towarzyskie, czy po części uczuciowe. Opisując otrząsanie się ze złudzeń, nie czyni ze Słonimskiego bohatera spiżowego, bo był to proces bardzo skomplikowany, gdzie służebną rolę miały do odegrania także osobiste niechęci (np. do Jarosława Iwaszkiewicza). Piękne jest także przypomnienie przez autorkę procesu pojednania ze środowiskiem emigracyjnym, dokonane w jedynym wierszu rozliczeniowym z ciemnym okresem życia Słonimskiego. Wykluczony w PRL-u epoki Gomułki z oficjalnego życia, Słonimski chciał być „Polakiem maniakalnym”, dlatego pytał w 1968 roku, dlaczego jego ojczyzną ma być Egipt? I tu może jedna tylko uwaga redakcyjna – cytowany na stronie 331 biografii „wierszyk okolicznościowy” dokonał przeinaczenia, może nieznacznego, ale dla obznajomionych z twórczością pana Antoniego widocznego. Powinno być, „niosąc tyfus, wszy i lues”, słowo „blues” jest tu zdecydowanie nie na miejscu. A posiłkuję się tu także Antonim Marianowiczem, który wiersz przytacza prawidłowo.

Mają więc wyznawcy poglądów i postawy Antoniego Słonimskiego lekturę, którą warto przestudiować, a nawet przedyskutować. Nie chcę zapeszać, ale fabiańska postawa ideowa ma obecnie swoje wielkie dni, szczególnie w młodym inteligenckim pokoleniu, a dzieło i życie Słonimskiego było z nią zupełnie zgodne. Dlatego warte jest uwagi i może należy je uwzględnić w swoich osobistych rozważaniach i wyborach, a lektura biografii pióra Joanny Kuciel-Frydryszak świetnie w tym pomoże.

 

*  *  *

Niniejszą recenzją wchodzimy w 2025 – rok Antoniego Słonimskiego.

W tym roku obchodzimy 130. rocznicę urodzin pisarza i poety, co Sejm uczcił stosowną uchwałą rocznicową, wskazującą na jego wielkie zasługi dla kultury polskiej. Za uchwałą głosowało 425 posłów, 4 było przeciw, 14 wstrzymało się od głosu, co jest rezultatem nader krzepiącym, zważywszy na zasługi Patrona w tępieniu ciemnogrodu, totalitaryzmu, faszyzmu, nacjonalizmu i antysemityzmu.

To, że Słonimski, w swej postawie inspirowanej racjonalizmem, socjalizmem i kulturą angielską, może być dziś uznawany za patrona nowej Polski i Polaków, jest jego największym zwycięstwem. Uznając to za doniosłe wydarzenie, redakcja „Res Humana” włączy się w obchody tej rocznicy, przede wszystkim poprzez publikację tekstów na swoich łamach. Gdyby rok 2025 miał przyczynić się do upowszechnienia dzieła patrona, to byłoby to już naprawdę niemało.

 

Tata urodził się w przedwojennej Łodzi. Był jedynym synem i najmłodszym bratem swoich trzech sióstr. Jego ojciec posiadał udziały w kilku łódzkich fabrykach (à la Ziemia Obiecana), uprawiał swoje własne przedsiębiorstwo, miał konto w banku, pieniądze, wartościowe papiery. Jeździł po mieście bryczką, czasami podwożony był do domu limuzyną jednego z wielu kuzynów i w kieszeni pod klapą garnituru, skrojonego oczywiście na miarę, nosił zazwyczaj schowane dla dzieci cukierki w bajkowo szeleszczących sukienkach ich kolorowych papierków, które roześmiany rozdawał chętnie podbiegającym do niego szybkim, ale nieśmiałym truchtem małym sąsiadom. W tamtych czasach sprawy finansowe omawiało się raczej z udziałowcami i mężczyznami, a nie z własną rodziną, na przykład z żoną.

Jak tata miał 3 latka, jego tata przewrócił się na ulicy, gdyż zasłabł, i natychmiast zmarł. Wtedy nie robiono jeszcze bypassów, nie wszczepiano stentów, nie stosowano techniki poszerzania zwężonych zastawek przy chorobach serca. W roku 1941 zostawił zatem trzydziestoletnią wdowę z czworgiem małych dzieci w samym sercu wojny – Generalnym Gubernatorstwie, okupowanym najpierw przez pięć lat przez faszystów, a potem przez około pięćdziesiąt kolejnych przez pilnych robotników reżimu stalinizmu oraz ochoczych budowniczych realnego socjalizmu.

Podczas wojny babcia nie miała innego wyjścia i musiała kłamać, np. okupantom, że nie ma żadnych zapasów – ani kartofli, ani jajek, nie posiada kur i oczywiście nie uprawia pól, mimo że je uprawiała i kury miała, a te na dodatek utrzymywały całą jej bliższą i dalszą rodzinę przy życiu, a przynajmniej chroniły przed głodem, schowane na czas kontroli w sianku w sieni pod podłogą. W Łodzi stacjonowała podczas okupacji żandarmeria. To tu znajdowała się niemiecka baza spożywcza i odzieżowa, i wszystko trzeba było oddawać walczącym o zwycięstwo hitlerowskiej III Rzeszy Niemieckiej żołnierzom.

Z rodzinnych opowiadań wynika, że kury same wchodziły pod deski w sieni, jak otwierano im klapę i podobno nigdy nie gdakały podczas okazjonalnych dyskusji babci z żandarmami.

Emocjonalnie wstrząsającą, ale i ulubioną historią wnuków jest jednak chyba ta o pewnej wizycie Niemców podczas pacierza. Rodzina modli się do obrazka Maryjnego, mały powtarzając pilnie litanię za siostrami „O Malyjo, O Malyjo Jedyna, Malyjo Ukochana – chloń nas”, kiedy otwierają się drzwi i stają w nich dwaj panowie w mundurach. Babcia czuje, że to koniec, kiedy skończą się modlić i wstaną z kolan to Niemcy zabiorą dzieci, wezmą do obozu, wywiozą na roboty… Bez tchu w piersiach, modli się zatem w myślach o uratowanie, głośno odmawiając wszystkie znane sobie pacierze, litanie, przykazania, recytując katechizm od góry do dołu, aż w pewnym momencie zapada jednak ostateczna cisza. Dzieci przestają oddychać, nikt się nie rusza ze zdenerwowania, a wtedy odzywa się jeden z mundurowych i mówi: pani sąsiadki jest kolej na posprzątanie ulicy.

Nawet zatem okupacja pełna jest zdarzeń zupełnie komicznych, jednocześnie groźnych i groteskowych, a i Niemcy zamieszkujący wtedy tereny wokół miasta, dopiero co polskich ziemian, dzielą taki sam, wojenny los z Łodzianami, dzieląc się często prowiantem, pozwalając pracującym w ich domostwach dzieciom dożywić się, przymykając na drobne braki w zapasach a to jedno, a to drugie oko.

Młodsze córki w rodzinie taty pracowały podczas wojny przy taśmie w łódzkich fabrykach, szyjąc Niemcom mundury, koszule, buty, przyszywając do ich płaszczy guziki, ale najstarsza pracowała u Bauera, czyli w gospodarstwie własnego sąsiada, prowadzonym przez sąsiada, tyle że jeden był przed wojną Polakiem i został wywłaszczony, a drugi, jako polski Niemiec, został na tym samym gospodarstwie osadzony i mimo że nie na swoim polu to jako jego legalny tymczasowo Gospodarz, wyrzucony zresztą stamtąd za chwilę przez kolejnych, Rosjan.

Co jakiś czas przychodziły do domu pisemne wezwania, że a to ta, a to tamta dziewczynka ma się stawić na badania. Najładniejsze Niemcy wysyłali do pracy do Niemiec. Ich losy znamy.

Babcia znowu kłamała, zawsze wysyłała na kontrole akurat córkę najmłodszą – zgarbioną, wychudzoną, oczywiście wciąż bez wydatnych piersi i niezadowoleni z krzepy dziecka Niemcy kazali zgłosić się ponownie za rok.

Trzeba było mieć zatem podczas wojny nie tylko stalowe nerwy, ale i zachować w wielu codziennych sytuacjach iście żelazny spokój, ale w taki sposób niejedna mama uratowała przed zsyłką na roboty przymusowe do faszystowskich wtedy Niemiec wszystkie swoje dzieci.

* * *

Po wojnie zniknęły przedwojenne fabryki, spłonęły, zginęły i straciły wartość dokumenty i tzw. wartościowe papiery, pewnie nie żyli też łódzcy wspólnicy przedwojennych interesów dziadka. Babcia nie miała nic oprócz swoich dzieci, mieszkała odtąd w Polsce Socjalistycznej w uchowanym z włości domku, a raczej w chacie w sadzie, resztę zabrała jej władza ludowa, jak to się mówiło na budowanie systemu, w naszym wypadku kilka hektarów w centrum Łodzi, które władze przeznaczyły akurat na ulice. Znowu przychodzili panowie w mundurach i ponownie podsuwali dokument, z którego jasno wynikało, że babcia bardzo chce budować Socjalizm i oczywiście zgadza się na upaństwowienie jedynego, co posiada, jako uboga, ale dobra szczodrym sercem wdowa.

W dokumentach do dzisiaj zresztą (czarno na białym) stoi, że babcia, co prawda z własnej woli, oddaje działki na mienie państwowe, ale i państwo nie jest bez serca, ponieważ jej za te tereny (dzisiaj luksusowe) słono płaci i to nie jedynie w postaci łez wylanych za mieniem, akuratnie upaństwowionym. Jakoś nikt nie odważa się wtedy na taką dobroduszną wielkomyślność wobec własnej własności NIE zgodzić, czyli sprzeciwić czasowej wspólnocie ziemi, na której dzisiaj stoi już nie Socjalizm, lecz liczne warsztaty i dostatnie budynki drobnej przedsiębiorczości, kolejnej i kolejnej Łodzi – tej po Ziemi Obiecanej, tej po gruntownym planie dotyczącym gruntów Socjalizmu i tej po dziadkach. My natomiast, obecni spadkobiercy ziemi, pola, gruntów i sadów, jako dumni już kapitalistyczni właściciele, przedzieramy się do kilku drzewek, uratowanych od ścięcia zdziczałych czereśni i krzaczastych jabłonek, jak za zaborów, tj. pełną pyłu zapiaszczoną ścieżyną, bo drogi i to żadnej do dzisiaj dalej ani tam, ani tam, gdzie miała być – nie ma.

Upaństwowienie oraz uwłaszczenie miało jednak dla naszej rodziny paradoksalnie i swoje dobre strony. Jak tata dorósł i pragnął studiować, a to było w latach 50., czyli wciąż za czasów wujaszka Stalina, to już ani on, ani nikt nie musiał nawet kłamać, np. o tym, że właściwie to jest ziemianinem.

Po studiach tata się żeni i, o ironio losu, dostaje z pracy talon na mieszkanie, akurat na łódzkiej Retkini. Z lotu zatem ptaka oraz z pewną (konieczną) historyczną rezerwą, patrzy odtąd do dzisiaj jak zechce, z okna swojego teraz wykupionego od mieszkaniowej spółdzielni mieszkania na dopiero co własne, ale upaństwowione za Socjalizmu mienie, oddalone od balkonu o dosłowny rzut kamieniem.

Jego mama, babcia (niemy, lecz główny bohater tego opowiadania), nie miała materialnie w życiu nic. Sama wyżywiła, uchowała i wychowała na tzw. porządnych ludzi czworo przedwojennych dzieci, kilkoro powojennych wnucząt i doczekując się prawnuków, do końca życia skromnie żyjąc, pysznie gotując, ciągle piorąc i sprzątając, i bez wydechu organizując egzystencję bliskich, dorabiając, ale przecież nie dla siebie, lecz dla sporej rodziny i umierając w jednoizbowym mieszkanku, dosłownie  dzień przed nową epoką, teraz nie tyle galopującej inflacji, biedy i trosk, co galopującego, a przynajmniej właśnie rozpędzającego się do galopu kapitalizmu (w jego spolszczonej wersji).

Za to wnuczka babci, nie tylko otrzymuje na 18-tkę własny paszport, coś, co w stalinowskiej Polsce powojennej było marzeniem (jedynie właśnie) ściętej głowy, nie tylko rozpoczyna jako pierwsza (pierwszy rocznik) studia o gospodarce „rynkowej” (a nie „planowej” jak dotąd) i nie tylko z tytułem magistra bankowości i finansów oraz z dyplomem z prawa wyjeżdża (legalnie, nie emigrując) za granicę, ale swobodnie porusza się i porozumiewa na Zachodzie, komunikuje z tym Zachodem w jego licznych zagranicznych językach i pomieszkuje to tu, to tam, już od 30 lat, ciesząc się pewnie kompletnie nieświadomie wszystkim tym, czego jej łódzka rodzina dotychczas nie widziała (i nie zobaczy) za swego życia, na żadne z oczu.

Ta wnuczka ma jednak pewne refleksje związane z własną egzystencją i tymi chętnie się z Państwem podzieli, bez oczywiście żadnych pretensji do uniwersalizmu jej partykularnych uwag i wspomnień.

1.

Po pierwsze, na Zachodzie przypada na każdego (ekonomicznie zamożnego) dużo metrów kwadratowych. Człowiek bywa jednak na tej powierzchni zazwyczaj sam, nikt nigdy spontanicznie do nikogo nie wpada, nikt do nikogo nie dzwoni w żadnej zwykłej sprawie i nawet do sklepu po bułki tuż za rogiem wypada jechać (samemu oczywiście) tak ogromnym, jak i pustym (w ludzi) samochodem.

Z zakupów ładuje się sterylnie zapakowane produkty z marketu do niczym nie pachnącej i czystej jak łazienka kuchni, następnie do monstrualnej lodówki, np. ważne jeszcze 3 lata pieczywo, bez smaku szynkę w plastiku czy sery w wielu kolorach oraz bez koloru, bez smaku i bez jakiegokolwiek zapachu – ogórki i pomidory, mięso i jajka, masło, a nawet wodę. Zachodnia kuchnia musi być koniecznie nowoczesna, czyli droga, najlepiej za jakieś kilkanaście tysięcy euro, ponieważ to z jakiś powodów wizytówka domu.

Ta lśniąca nieobecnością właścicieli kuchnia, jak i ściany takiego domu, biją zatem rzeczywistym chłodem luksusu oraz uderzającą echem pustką. Przynajmniej w Niemczech (landach geograficznie zachodnich) drogie meble, w tym duża, nowoczesna i wszystko jedno, czy pusta, czy pełna lodówka, to powód do dumy. Nikt jednak nigdy niczego nie gotuje, a zatem lśniące meble i produkty, rzeczy i towar są cenne jedynie ceną, a nie domowym smakiem, przyrządzonego na przykład rodzinnie, czyli wspólnie, posiłku. Kuchenny blat, po niegotowaniu, zdobi jedynie kolejna stal i metal tj. czasami smutnie na blacie stojąca puszka albo nie jedna, lecz w towarzystwie kilku kolejnych puszek (z piwem).

Łza kręci się zatem w oku wytrawnego w piciu i wprawionego w życiu Słowianina, jak dla odmiany przypomina sobie imprezy, np. w socjalistycznym bloku na łódzkiej Retkini. Na każde imieniny, ale i z różnych innych okazji, do mieszkania o powierzchni co najwyżej 40 m2 przychodzi ok. 40 osób, a od sąsiadów ciągle się dostawia pożyczone na chwilę krzesła i taborety oraz długie, aż po balkon – ławy, ławki i stoły. Wszystkie uginają się, jak w rymach Juliana Tuwima, wiemy pod czym – przez siebie tj. domowników ugotowanym, przyrządzonym i serwowanym, pysznym i uwodzącym (tuszę i duszę) pachnącym jedzeniem, jakby smak i wybór mięs czy sałatek był zupełnie niesprzężony albo w absurdalny i nieposłuszny sposób odwrotnie proporcjonalny do zalecanej z góry przez PZPR diety socjalistycznego reżimu i nie miał też oddolnie nic wspólnego z realem rzeczywistości kartkowej lat 80. XX w., modelowanej i boleśnie reglamentującej polskie życia, wewnątrz socjalistycznej i chudej gospodarki planowej.

Też ani po zakupy, ani na zakupy nigdy nie idzie nikt sam. Sąsiadki i sąsiedzi biegają po okolicznym Społem jak muchy, wszędzie krzyki i przestrzenie pełne tłoku oraz siatki pełne produktów opakowanych w papier gazety, ale tylko wtedy, jak władze rzucą coś do sklepu.

Dla dziecka nawet socjalizm za kartek żywieniowych jest w pewnym sensie dostatnim, gdyż rodzinnym i wesołym, publicznie liczy się oczywiście tzw. kolektyw, ale ten wykładany jest prywatnie jako bliska społeczność i ciepła wspólnota, człowiek nie jest pozostawiony na pożarcie systemowi samotnie, sam sobie, i o ile to walka – toczy się okopowo, system swoje, a człowiek swoje, bez gniewu, bez zazdrości, gdyż po równo – każdy po prostu nic nie ma.

Nie wychylając się poza profesjonalne ekspertyzy współczesnych o ówczesnych psychologach, za czasów realnego socjalizmu wewnątrz takich zawodów, jak np. pielęgniarki środowiskowej, pedagoga społecznego, medycznego personelu w zakładach pracy i szkołach, żaden z nich nie przypomina sobie chyba tylu depresji i tak różnorodnych zaburzeń nerwowych, zatrważających środowisko ciągle na nowo odstępstw od tzw. normy (psychicznej) ucznia, kolegi, dziecka, przyjaciela, jak w postnowoczesnym i nowoczesnym Teraz. Oczywiście po tym, jak Polska powojenna upora się z zaniedbaniem fizycznym i emocjonalnym osób, które przeżyły wojnę, ale kompulsywnie objęte są stratą i biedą.

Dzieci traktowane są w socjalizmie chyba bardziej poważnie, nie tylko surowo. Ojcowska dyscyplina jest dyscypliną, ale po lekcjach znajdzie i czas na spacery wokół bloku, jazdę na rowerze po osiedlu czy na fikołki na trzepaku. Dzieci bawią się wciąż z dziećmi – a nie z nianiami, baby-sitterami oraz mamami, ukrywającymi, jak obecnie widzimy, siwiznę pod blond pasemkami. Żwawe (do ostatniej kropli krwi) babcie gotują (i to bez dodatku „babciowego”) dla całej rodziny obiady, odbierają (z pączkiem w siatce) wnuki ze szkoły i pozwalają (jak ojciec nie) zamknąć na chwilkę drzwi na klamkę w pokoju. Dziadek uczy wnuki naprawiać różne rzeczy, strugać zabawki z patyków i potrafi zaprzyjaźnić się tak z wnukiem, jak i z synem, wnuczkami i córkami, dzieląc się swoim czasem i doświadczeniami oraz podzielając wspólne przeżycia i związane z tym przygody.

Różnica wobec dzisiejszych czasów wydaje się ogromna, współczesne dzieci cierpią na samotność, już od urodzenia, taką samą, jak pozostawieni sobie aż do śmierci ludzie starsi. Nikt się taką towarzyską biedą z sobą nie dzieli, nikt nigdzie z nikim nie spotyka, chyba że w aptece, u lekarza w przychodni albo płacąc na poczcie świadczenia. Pod blokiem już nie pachnie rosołem ani kotletem (mielonym, schabowym, gołąbkiem, zrazem), a postnowocześni kuzyni, prawnuki ich przedwojennych pierwowzorów, zamawiają za tysiące złotych (miesięcznie) tylko dla siebie samych dietę tzw. pudełkową, mnożąc przy wejściu do (pustego w życie) apartamentu na kredyt puste pudła i pojemniki po niczym niesmakującym, ale za to zupełnie niekalorycznym jedzeniu.

Nikt nie biega wokół bloku z przyjaciółmi, odprowadzając jedno drugie w nieskończoność, każdy profesjonalnie ubiera drogi strój, aby uprawiać tzw. jogging albo bicycle cicle (jazda na rowerze). I nie własne serce wymierza rytm (słynna zadyszka), ale iWatch, licząc wydajność oraz przemierzone (samotnie), dzienne kroki. Prawie każdego męczy wieloraka (trudna i koniecznie w długoletnim leczeniu) psychoza, człowiek nosi w sobie podobno wielopokoleniowe traumy i wszyscy chodzą na kosztowne terapie, zamiast iść na spacer albo na śledzika do baru. Kelnerami i barmanami są zresztą w barach, tj. pubach, niestety własne wnuki, jak im zatem po jednym głębszym opowiadać perypetie z babcią, kiedy ta była piękna i młoda…

A urlopy?

Teraz są przede wszystkim drogie i nieekologiczne (mimo nakazu ekoharmonii z samym sobą), nie wypada jednak za ciężko zarobioną premię za liczne nadgodziny, gdzieś (daleko, daleko) nie lecieć, gdzieś nie być, nie wypostować postów i selfies, a własna działka i swojska balkonia jakoś wciąż nie wracają do mody.

Kiedyś tata wsiadał do pociągu na pierwszej stacji przez okno, gdyż pociąg natychmiast był pełen, ale tata za to chudy i bardzo wysportowany. Mama stała na peronie i pilnie wypatrywała, przez które okno wsiada jej mąż, aby mu podać do wagonu dziecko, najczęściej wślizgując pociechę lufcikiem. Potem tą samą drogą szły walizki, aż do zapełnienia przedziału, tak wagon za wagonem i pociąg ruszał nad morze. Z Łodzi na Hel jechało pół Polski, każdy miał ze sobą kanapki domowe z inaczej przyprawioną kiełbasą. Do dzisiaj rozpala nozdrza wspomnienie zapachu upieczonego kurczaka w czosnku i ziołach, jajek ugotowanych na twardo albo smaku kiszonego ogórka z ogromnej beczki i wszyscy wiemy czego jeszcze, nawet jak wódka akurat nie posiada własnego zapachu. Jak dziś słychać ciągłe nawoływania, śpiewy już od Kutna i rozmowy, siadało się przedziałami jak rodziny, mimo że na peronie jeszcze nikt nikogo nie znał. Do dzisiaj z kilkoma takimi podróżnymi rodzice są blisko zaprzyjaźnieni, już przed Toruniem wymieniało się przecież adresy i telefony, a przyjaźnie były trwałe, przeżywając nawet socjalizm.

Mama ma z Juraty kilkanaście uzbieranych wspólnie bursztynów, ich kolie kosztowałyby w sklepach aktualnych jubilerów tysiące złotych. Pan z kwater je czyścił i nakładał na sznurek. Rankami długo spacerowaliśmy po plaży, szukając kamieni i muszelek, patyków i oszlifowanych wodą kolorowych szkiełek, powietrze rozdmuchiwała wszechobecna rześkość przestrzeni, gardła drażnił lekki smak soli i nęcąco kusił intensywny zapach wędzonej w kominie rybaków ryby, wtedy jeszcze nie z odrzutów importu (perki) z Chin albo zamrożonych z poprzedniego sezonu i niesprzedanych resztek z cystern Finlandii albo Norwegii, a to z nich obecnie wędzone są dla (niczego nieświadomych) turystów nad dzisiejszym „polskiem” Bałtykiem podobno prawdziwe ryby.

Stare dobre czasy to też pary spacerujące bez celu, ale i bez pośpiechu, po nieskończenie długiej plaży, głośne rodziny i ich śmiech, co raz rozlegający się zza kolorowych parawanów, dzieci budujące z ojcami zamki z piasku albo dziewczynki i chłopcy pilnie zbierający skarby szukane w kolejnych, rytmicznie do nich nadpływających, ciepłych falach. Bałtyk za to był raczej rześki, przyjemnym chłodem mocząc rozgrzane słońcem stopy. Popołudniami obowiązkowa była dla dzieci drzemka przy wydmach, a przy okazji widok ich mam, wytrwale dziergających kolejne sweterki na drutach albo taty, który pali papierosy „sporty” lub czyta gazety.

Na zachodnich i południowych plażach Europy każdy spaceruje (uprawiając coś) sam, oczywiste wydaje się piękno cudownego krajobrazu i turysta nie słyszy albo nie lubi skrzeku mew, kłócących się o ogryzek z banana albo mango. Rzadko kogo szczerze cieszy otulający ciało żar powietrza, przynoszonego w prezencie z lekko go chłodzącym dotykiem przewiewającego obok jakby niedbale wiatru i właściciel ciała pewnie w ogóle nic nie czuje, ponieważ właśnie jest tuż, tuż przed podjęciem decyzji o rozstaniu lub rozwodzie albo tuż po, zastanawiając się, co by tu zrobić teraz z własnym życiem, życiem tak samo samotnym jak całe to dostatnie w samotność życie na Zachodzie.

Polska socjalistyczna dzieciństwa wielu z nas może nie była zamożna, ale na pewno nie była biedna. Bogata w swoich ludzi, w ich wolę życia, zuchwałą odwagę, swobodę przeżyć, wspólnotowość i wspólny, bo dzielony między siebie dystans do rzeczywistości (raczej obcy ludziom na Zachodzie), gdzie każdy człowiek zdolny był i skłonny zorganizować wszystko, zmontować coś z niczego i śmiać się zupełnie bez jakiegokolwiek powodu, wnosząc do codzienności dźwięki radości, jak stałe brzmienie (folkloru) pięknej, bo znajomej i bliskiej wielu muzyki. Dzieliło się tym, co się miało, a miało się czas i przyjaciół, i pogodę, ducha pogodę. Tego raczej nikt nie doświadczy na bogatym tylko w rzeczy Zachodzie, w przedmioty nazywane już dlatego „dobrem” czy „dobrami”, ponieważ służą stałej konsumpcji, a ta ciągłej produkcji, przepełnionej niepotrzebnym tak naprawdę nikomu towarem, szybko z niezdrowego plastiku.

Poza tym, to na tym podobno ubogim Wschodzie dzieci jeździły jednak co roku na wakacje, natomiast na tzw. bogatym Zachodzie też ferie szkolne sprawiają ich bardzo zapracowanym rodzicom kolejny kłopot. Dlatego też coraz bardziej otyłe maluchy coraz dłużej siedzą same (chrupiąc dla towarzystwa i otuchy chipsy i przygrzewając sobie co raz coś gotowego z pobliskiego sklepu) przed ogromnym telewizorem i kilkoma pilotami w dłoniach, ale bez żadnej bratniej duszy.

Raz w roku, każdej socjalistycznej rodzinie przysługiwał talon na urlop, obowiązkowo. Liczne zakłady pracy posiadały w uroczych zakątkach Polski własne domki letniskowe, dzielone w sprawiedliwych tj. równych czasowo turnusach – z kolegami i koleżankami z pracy. Jeździło się zazwyczaj raz nad jeziora, a raz nad morze. Dzieci szkolne mogły jechać zimą na tydzień podczas ferii w góry. Ojcowie, a nie kosztowni instruktorzy, uczyli jeździć na nartach, a było to w czasach, kiedy przyczepiało się narty na paski skórzane, rzemienie zapinane na 3–4 dziurki do własnych butów. Kto nie pamięta aż wydającej się błękitną w blasku słońca bieli śniegu albo pochowanych w puszystych czapach kwater, do których się szło i szło, jak mały ludzki krasnoludek? Wtedy jeszcze zimą w Polsce padał śnieg, przynajmniej przez 3 miesiące w roku było naprawdę mroźno, ale podczas marszu, dzieciom zazwyczaj pięknie świeciło dla otuchy podczas ich marszu słońce. Zaspy śnieżne potrafiły być wyższe od dorosłych, a na dworzec podjeżdżało się często konno, kuligiem zorganizowanym przez gospodarza – za darmo.

Latem modne były przecież nie tylko wyjazdy nad węgierski Balaton, ale też nad pobliski zalew, np. rowerem, Flamingiem albo Wigrami, w których hamulce były w nogach, o czym niejeden Polak dowiedział się dopiero po latach, np. jak wygrzmocił się niezwykle ładnym i bardzo drogim, ale zbyt lekkim aluminiowym rowerem, w którym niestety hamulce są w rękach i to podobno kierowcy. Siniaki przyszło ukrywać przez kilka miesięcy, bo jak człowiek musiał, to nie wiedział, czym zahamować. W Polsce natomiast prędkość jazdy składakiem była przyjemnie mniejsza, po drodze można się było zatrzymać, gdzie i kiedy kto zechciał, aby pozbierać przydrożne sezonowe owoce, jabłka czy morwy, a te rosły na prawdziwych drzewach (a nie w pudełkach w sklepach, dojrzewając wewnątrz tirów) i smakowały różnie, to znaczy w trzech kolorach. Ich soczysty smak pozostaje jedyny i niezapomniany po dzisiaj, a morwy najsłodsze były te białe. Ani u celu, ani celem takiej spokojnej wycieczki po okolicy nie był też żaden training, medytacja, terapia, nutracja mięśni, ich lifting, rytm, czas, puls, przebieg, kondycja ani nic podobnego, lecz raczej przyjemność zwykłej kąpieli w wodzie – rzece, jeziorze, zalewie. Można było też na legitymację szkolną albo kartę rowerową wypożyczyć kajak i opalać się raz po jednej, a raz po drugiej stronie zbiornika wodnego, podczas czego na drugim brzegu nikt niczego nikomu nie kradł, bo się prosiło pierwszego nowo poznanego człowieka (czyli już znajomego) o popilnowanie. W przerwie albo po kąpieli, ekipa przegryzała te uzbierane po drodze papierówki, jeżyny i maliny, a te były prosto z krzewów, bogata oferta w zależności od sezonu i to wtedy nie była żadna kradzież. Jabłka, gruszki, śliwki, porzeczki zbierało się zresztą jako dziecko samemu, nikt owoców nastolatkom nie kroił ani nowalijek specjalnie nie mył, a co przy drodze nie rosło (a zatem i się nie jadło) latem, to rosło (i się jadło) jesienią, jak grzyby, kartofle albo kasztany, z których potem lepiło się ludki w szkole i to już była wtedy sztuka. Wszystko, co urosło, było z grubsza dla wszystkich, a z plonów wiosny i lata każdą jesienią robiło się wspólnie liczne zapasy na zimę, np. powidła, słoiki z dżemem, nalewki, marmolady.

Postnowoczesne dzieci, te pełne smaku metalu aparatów skomplikowanej ortodoncji w ustach (noszonych latami), zamiast smaku mleka prosto od krowy (tak ciepłego, tak z kożuchem), do którego wnuczek musiał zresztą ustawiać się w konkurencji z kotem babci, nie mają pewnie pojęcia o czym tu wspominamy, nie odróżniają poziomki od truskawki, agrestu od porzeczek, a smaku porzeczek i agrestu od smaku, koloru czy wyglądu rabarbaru.

Niestety dzieci tzw. postmodernizmu nie mają ze swojego dzieciństwa innych pierwszych wspomnień niż zapach klimatyzacji albo nowego auta od środka (w którym, jak koty, wymiotują). Dopiero dziadek uczy wnuki jazdy autem po polu i co z tego, że to maluch, a babcia uczy rozróżniać przysłowiowe jajko od kury i konsekwencji wynikających z pomylenia wyrazu „jajeczniczka” z „naleśniczkiem” oraz oczywiście natychmiast utula, jak nie to, co dziecko sobie życzyło, pojawiło się na stole na śniadanie (u dzieci zagranicznych); albo uczy nie mówić np. na udko, że to ryba (ze względu na kształt obu) i nazywać polskie pączki pączkiem, a nie zamerykanizowanym donut (ale nie tym na plaży).

Natomiast niejedno polskie dziecko socjalizmu wspomina ten czas z przekonaniem i wciąż obecnym, emocjonalnym rozrzewnieniem. Po pierwsze, w wakacje bawiliśmy się sami, nikt nas z dorosłych zbytnio nie pilnował, nie organizował nam (pedagogicznie, psychologicznie oraz dydaktycznie) zabaw. Po drugie, czasami ktoś podwiózł nas, na przykład swoim traktorem nad wodę, nie uczyliśmy się zatem pływać na płatnej pływalni, wieczorami, umęczeni szkołą, lecz latem z kolegami. Nie na siłowni uczyliśmy się dbać o mięśnie, lecz będąc w ciągłym młodzieńczym biegu (w ruchu), ani dopiero na treningach i zajęciach dodatkowych grać w piłkę. Po trzecie, sami niejako budowaliśmy Socjalizm, ponieważ budowaliśmy jego struktury rodzinne, współtworzyliśmy silne w więzi grupy socjalne i współuczestniczyliśmy z dorosłymi towarzysko, życie odbywało się już z konieczności (lokalowych) wspólnie, a zatem w kolektywie i jego wspólnotowości (jako wartość, a nie przymus), daleko od zmory obecnych obrazów – wykluczeń, mobbingu i usilnych prób izolacji jednostek z grupy, z powodu zazdrości czy poczucia nienawiści dla inności (wyróżniania czymś) u drugiego kolegi.

Poza tym w podobno tak marnych latach 70. i 80. nikt nam nigdy nie powiedział, że praca dla własnej społeczności, jej dobrego samopoczucia i własnego poczucia spełnienia to już wyzysk (np. harcerki czy harcerza), że praca dzieci jest nielegalna, a więc wbrew wielu obecnym dyrektywom o prawach dziecka i zaleceniom dotyczącym ich praw (tak do wynagrodzenia, jak i do odszkodowania) ochoczo braliśmy się za takie prace przymusowe, chętnie coś robiąc, np. pomagając, nosząc rzeczy, organizując sobie przestrzeń i czas według swojej kreacji i wyobraźni, podczas gdy obecna 2-metrowa młodzież nie wynosi z osobiście zabrudzonego mieszkania (ze względu na zakaz zatrudniania nieletnich) nawet śmieci.

Może i tak dzisiaj brzmią przepisy, ustawy, konwencje i dyrektywy, ale dla nas kiedyś udział w życiu grupy to była przede wszystkim super zabawa, z radością i z zapałem uczestniczyliśmy w ideowych i fizycznych budowlach i budowach, bez obawy o ewentualne wynagrodzenie (chyba że za upór), a w nagrodę to ktoś nas najwyżej gdzieś zechciał podwieźć albo postawił Familijne albo kupił balonówki (te z kaczorem Donaldem robiły balony).

Ostatecznie to, co pamiętamy z dzieciństwa to My, a w wielu przypadkach takim pierwszym, w sensie bazowym i najważniejszym wspomnieniem byłoby pewnie takie, że nikt nigdy, przenigdy, nie czuł się sam (nawet jak chciał), gdyż zawsze byliśmy i wszystko robiliśmy razem.

2.

Opowiadać o Socjalizmie i o Wschodzie można pewnie bez końca, ale tutaj wśród Nas, ludzi ze Wschodu. W opowieści o Wschodzie na Zachodzie – rzadko kto z nas uczestniczy. Nie ma nas. Jesteśmy w jej narracji zazwyczaj niestety najczęściej nieobecni.

Każdy z Zachodu jak mantrę powtarza zdanie, że Zachód i nierozerwalnie związany z nim kapitalizm, nawet kapitalizm najgorszy jest, czy byłby, lepszy niż socjalizm, socjalizm nawet najlepszy. Skąd to wiedzą – trzeba by zapytać i zapytać, czy byli już kiedyś na Wschodzie, gdziekolwiek. Pewnie odpowiedzą, że nie byli, ale wiedzą, a wiedzą, ponieważ mają przecież telewizor i internet, i telewizje prywatne, np. Netflix.

Też o czasach zmierzchłych, dawnych, czyli takich około 30 lat temu, o końcowym okresie socjalizmu każdy z Zachodu wie i wie, jak to było – za i zamiast człowieka ze Wschodu, pamięta przecież Berlin i upadek muru…

To, że mur w Berlinie runął dopiero jakiś rok po zmianach w Polsce, że poprzedził ten upadek tzw. Okrągły Stół i że to jego obrady, a szczególnie wynik tych obrad tak istotnie wpłynął na kształt przemian bloku ściany wschodniej, czyli ich bezkrwawy przebieg i to prawie w całej Europie zza żelaznej kurtyny, tego nikt nie pamięta, a nie pamięta, gdyż nie może, a to dlatego, że nic o tym nie wie. Nikt go nigdy nie poinformował.

A Zachód leniwie karmi się pustymi sloganami, tłustymi reklamami i chudymi półprawdami o niczym, z których nic dla nikogo nigdy nie wynika. Wiedza Zachodu o ówczesnym Wschodzie ogranicza się (o ile) do weekendowej Hop on, Hop off wycieczki do Berlina w ramach City Hopping (modnym skakaniu po miastach Europy) oraz kupieniu sobie kubka albo kawałka muru, tego między wschodem a zachodem systemu (ale nie słonecznego). Każdy turysta kupuje zresztą chętniej kubek „I love Berlin”, niż „IK bin ein Berliner”, gdyż Kennedy był tam jeszcze dawniej niż nawet najczarniejszy w scenariuszu socjalizm, a wtedy nie było nie tylko internetu, ale i doniesień z Berlina ze Wschodu, a to dlatego, iż i wtedy Berlin leżał na wschodzie, w samym sercu projektu komunistyczno-socjalistycznego.

Przypomnijmy zatem współczesnym Zachodnioeuropejczykom, tj. tym, którzy wszystko o nas i to lepiej wiedzą, ale których tutaj z nami dzisiaj i jak to zwykle (jak ich potrzeba) nie ma, że i ten zachodni i ten wschodni Berlin, leżą oba po wschodniej stronie Europy, czyli nie na Zachodzie.

Poza tym i zachód, i południe Europy, też mają swoje problemy, o czym jakoś nikt tam nie wspomina, a nie wspomina, nie przypomina i nigdy głośno nie narzeka, ponieważ kapitalistyczną modą w zachodnich stronach Europy jest karne milczenie o wszystkim, co nie świeci jasnym ogniem miary ekonomicznego sukcesu.

W Hiszpanii akurat wtedy, jak w Berlinie przemawiał Kennedy, szalał reżim Franco, a jego pomysł na kraj zbudowany był na bojówkach żandarmerii, ręka w rękę z katolickim Kościołem, które to instytucje uprawiały politykę zamordzia absolutnego. Idea przewodnia była taka, że czego człowiek nie wyskamlał w komisariacie milicji, to wyszepcze podczas spowiedzi. Ksiądz usłużnie donosił na wiernych, jak i gwardia cywilna na ziomków oraz sąsiadów i ostatecznie każdy Hiszpan, który chciał nie tyle żyć, co przeżyć, siedział przez 40 lat cicho, pamiętny pewnie nieporozumień bratnich sprzed Franco (tych umożliwiających mu dojście do władzy), kiedy to brat patriotycznie wydawał brata podczas wojny domowej, a o wielu niewyjaśnionych śmierciach, a tym bardziej miejscach egzekucji i rozstrzeliwań, do dzisiaj nikt nic nie mówi. Nikt nie ma w Hiszpanii odwagi mówić też o tym, że jakoś i jak właściwie Franco doszedł do władzy i że walcząc przeciw braciom i sąsiadom, a każdemu temu, co politycznie i obyczajowo nie był jego zdania, zamykał usta na zawsze, w razie czego po cichu takiego mordując. Społeczeństwo zgodnie albo karnie wybrało tabuizację, przemilczenie, problemu, godząc się na traumę, czyli nieleczoną ranę u ponad 40 milionów osób.

Wiadomo też dzisiaj na pewno, że w Hiszpanii za czasów Franco nie tylko dozwolone było skuteczne wyciszanie ludzi o innej niż oficjalna opinii, ale na masową skalę znikali nie tylko wrogowie systemu, lecz i noworodki, dzieci. Wczesny feminizm polegał długo na tym, że zakonnice trzymały sztamę z młodymi niezamężnymi kobietami i pomagały im na siostrzany sposób tak, że po porodzie nie widziały już swych, urodzonych w bólach dzieci. Te, według umowy politycznej tj. katolickiej (tu odwołanie nawiązuje się samo), oddawane były przez Kościół, ale bez wiedzy matek, do adopcji kobietom bezdzietnym, lecz zamężnym. Ciężarna gdzieś przecież musiała urodzić, a matce wkrótce się oznajmiało, że (takie raz chciane, a raz niechciane) potomstwo, niestety, podczas porodu umarło. Dzieci tych kobiet nigdy się nie dowiedziały, kto jest właściwie (prawdziwie) ich biologiczną mamą. Po co rozgrzebywać przeszłość.

Taka byłaby etyka czy filozofia Hiszpana. Kolejny raz zatem Hiszpanie albo milczą, albo tuszują sprawy, wybierając współcześnie dyskrecję (albo obojętność) wobec cierpienia, już przecież nie z niewiedzy albo strachu, lecz kierując się zwykłym pragmatyzmem (ekonomiką biznesu na życiu), ponieważ dzisiaj to akurat oni są kołem napędzającym rodzicielstwo, stając się światowym centrum promocji zapłodnień in vitro.

Innym przykładem tabu jest zachodnia bieda.

Podczas gdy polskie dzieci, z przerwą nawet na ciepłe mleko, biegły do socjalistycznych podstawówek, po których do dzisiaj szczycimy się tęgimi głowami – logików, matematyków, prawników, filmowców, literatów czy filozofów, w Austrii na przykład typowa koleżanka w typowym dla socjalistycznego dzieciństwa wieku klepała biedę przez całe swoje życie, tak samo jak jej rodzeństwo, jej rodzice oraz jej dziadkowie, a ich dom, w którym często zamieszkiwali jedną izbę nawet w 5–9 osób pełen był grzyba. Nie, nie tego z lasu, lecz w mieszkaniu, z powodu wilgoci, a ta z powodu niedogrzewania, to zaś z powodu braku pieniędzy na opał. Nikogo nie stać zresztą po dziś na remont tego domu, rodzice zatyrali się na śmierć pracując dzień i noc na zmiany (na zmiany nocne) o tzw. lepsze jutro za grosze. Oboje już przed 60-tką umarli. Ich piątka nierozpieszczanych ani emocjonalnie, ani finansowo dzieci raczej nie porusza tematu ani swojego ubóstwa, ani problemu wykluczenia społecznego z powodu biedy, sytuacyjnej przemocy w zestresowanej życiem na takim Zachodzie rodzinie, licznych zdrad małżonki przez małżonka, nielojalności kolejnych pracodawców, sprzedawczykostwa najbliższych sąsiadów i pozostałych detali, typowych dla systemu, w którym posłusznie i po cichu (jednak zapomnieni przez świat zachodniego luksusu), z krzywicą kręgosłupa tak społecznego, jak i uczuciowego dorastali. Innymi słowy, nikt na Zachodzie nawet nie piśnie wobec takich realiów dzieciństwa o własnych korzeniach. O biedzie elegancko się milczy na całym świecie.

A korzenie ubóstwa wielu powojennych rodzin z tzw. Zachodu Europy są bardzo interesujące, ponieważ akurat to Austria i Niemcy (RFN) stają się w magiczny sposób (po właśnie przez siebie sprowokowanej strasznej dla całego świata wojnie) terenem cudu, cudu ekonomicznego – Wirtschaftswunder. Akurat kraj wypłaszający życia faszystowskim cepem (śmierci), jako jedyny dostaje pomoc od Amerykanów, pod słynną nazwą Planu Marshalla, ale pieniądze, jak się wkrótce okazuje, płyną jednak nie do każdego domu i nie na jedzenie dla wszystkich dzieci.

Europejski zachodni Zachód to zatem też bieda, ukryta tak samo jak jego istota – społeczeństwo klasowe. Jego klasa robotnicza może tylko powiedzieć o sobie tyle, że jest z Zachodu, tyra bowiem masowo na kilku bogaczy jak w kamieniołomach. Może sobie najwyżej pogadać, że na Zachodzie to się żyje lepiej. To oczywiście pewnie pociecha dla mówiącego robotnika, ale tylko wtedy, o ile w takim życiu liczą się nie pusty talerz, lecz już puste słowa.

3.

W tym czasie za Odrą kwitnie polski socjalizm. Może dlatego, że jest realny, a nie urojony, tak samo jak na wyrost ukute przekonanie o tym, że w fabryce po drugiej stronie rzeki (na zasadzie orzeł czy reszka tej samej monety) pracuje się na ten sam chleb i żyje, aby umrzeć – dużo, dużo, dużo lepiej.

Piękne Polki to natomiast Paryżanki Północy. Dziewczyny chodzą ubrane jak z francuskich żurnali, noszą garsonki, buty, fryzury i płaszcze o nienagannym fasonie, kroju i w gustownie dobranych kolorach, wygodne obcasy. Po pracy chodzi się na potańcówki (dzisiaj nazywane after work party). Panie podglądają w żurnalach szablony Burdy u fryzjerki i same sobie wszystko szyją. Jak któraś w pogierkowskich latach kryzysu lat 80. nie może znaleźć odpowiedniej tkaniny, to ostatecznie kreatywnie przerabia firanki na sukienki. Modne są też polskie, nieśmiertelne koronki, w razie czego wycięte z babcinego obrusu na skąpe bluzeczki (dla wnuczek), a z zasłonek jak trzeba to da się uszyć nawet garnitur albo spodnie. Każdy Polak ma plan B, w razie czego.

Niezwykle potrzebne jest tu wspomnienie polskiego matriarchatu. Podobno ze względu na ciągłe zrywy niepodległościowe, w domach przejmują stery kobiety – matki, żony, siostry, podczas gdy ojcowie i bracia giną jak muchy na wiecznych wojnach. Ta, niekoniecznie feministyczna u źródła, tradycja (powstała raczej z tragedii historycznego losu) utrwala model rodziny kierowanej przez kobietę, traktowanej przez Socjalizm jak zwykły, zdrowy człowiek. Warto przeciwstawić modną, młodą Polkę, pracującą na pełen etat jako finansista albo lekarz, z dwójką małych dzieci (zadbanych w publicznych przedszkolach i szkołach), tym kobietom na Zachodzie, którym zgodę na ewentualną zarobkową pracę musi jeszcze w latach 60. podpisać mąż (ale nie podpisze, gdyż się na zawodową aktywność swojej Pani Domu oczywiście nie zgadza, a w tym domu ta pracuje i tak, i to za darmo). Przypomnijmy, że w Szwajcarii do lat 70. kobieta nie posiada praw wyborczych, a w Hiszpanii młodym dziewczynom za czasów reżimu Franco wkłada się na głowę burki, zamiast je posłać po przysłowiowy rozum do szkoły (do pewnie – i to jak! – mądrej głowy).

Nowoczesne społeczeństwo inwestowałoby już z rozsądku, gdyż kierowane motywem własnej efektywności, a zatem prostej ekonomiczności, w każdego współuczestniczącego w nim i współkształtującego zbiorowość człowieka i nawet jak to zabrzmi absurdalnie, to akurat na Zachodzie płeć kobieca, skandalicznie długo, nie spełnia według wielu mężczyzn kryteriów czynnika (pracy) ludzkiego. Dopiero w latach 2000 (dwutysięcznych!), czyli długo po upadku modelu bloku Wschodniego, Zachód jakby zaczyna uczyć się od Wschodu, że (i jak) można się sprawnie i po ludzku dogadać i podzielić tak obowiązkami, jak i przyjemnością płynącą z babskich dotąd zajęć – jak, przykładowo, gotowanie, wychowywanie, roczny urlop albo chociaż okolicznościowy spacer czy wyjście gdzieś prywatnie z własnym synem.

Tymczasem jedynie w krajach skandynawskich urlop związany z byciem rodzicem jest od lat obowiązkowo rozdzielany po równo, pomiędzy oboje odpowiedzialnych za własne potomstwo dorosłych. Ojcowie wylatują zatem z kręgów polarnych, z jeszcze strasznie zapłakanym niemowlakiem (na zrozpaczonych rękach), powiedzmy w styczniu, ale wracają z takich cudownych wakacji (np. w Hiszpanii) po kilku miesiącach, zaprzyjaźnieni odtąd z własnym dzieckiem na wieki. Kobieta natomiast, wbrew krążącym nie wiadomo dlaczego stereotypom (rozpowszechnianym przez wiadomo kogo), często i chętnie, ponownie rzuca się w wir pracy i cykl bycia zawodowcem i profesjonalistą, też poza domem, spełniając własne pasje zawodowe, oddając się swoim zainteresowaniom oraz aby po prostu trochę odstresować się po (rocznej) ciąży oraz ostatnio coraz bardziej skomplikowanym (z wielu względów) jej przebiegu czy porodzie.

Wskaźniki, ankiety i badania (o ile przeprowadzone przez kobiety, a to nowość) jasno i natychmiast wykazują, że żadna kobieta, wbrew niepoważnym dowcipom o jedynie jej instynkcie macierzyńskim (i radosnych poświęceniach z jej strony) wcale chętnie nie znosi ani mdłości porannych, ani podwyższonego ciążą cukru czy ciśnienia (zagrażającego jej życiu i zdrowiu), ani koniecznych dla dziecka prawie rocznych ograniczeń we własnym życiu (o żadnych przyjemnych luksusach ciała i ducha nawet nie marząc).

Może dlatego w Korei Południowej kobiety prosto z porodówek lądują w kilkutygodniowym SPA (a nie same ze wszystkim, same w domu), aby po stresie nagłego stania się matką porządnie się zregenerować i odpocząć. Ten kraj ma na tyle niską rozrodczość, że jego polityczny trzon zrozumiał jak ważne jest lansowanie wśród kobiet samej ich woli stania się matką oraz docenił, że to po pierwsze fizyczne i psychiczne ryzyko (ciężka praca), po drugie to droga pełna wyrzeczeń i dlatego po trzecie – trzeba, należy i warto traktować osoby w ciąży poważnie, a nie przedmiotowo, podmiotowo i kluczowo, gdyż ta funkcja (rozrodcza) jest najcenniejsza dla całego społeczeństwa i warto kobiety za ich wkład w życie rozpieszczać i wynagradzać. Tu ciśnie się komentarz finansistki, że dla budżetu takiego kraju, niezwykle szczęśliwie, liczy się akurat kobiecy czas zainwestowany we własną społeczność, a właśnie czas to przecież na Zachodzie pieniądz. Tak oto, to kobieta jest najdroższym spoiwem świata, życia i każdej, też ludzkiej, kultury, a kto o tym (niechlujnie, niedbale, boleśnie, arogancko i narcystycznie) zapomina, ten po prostu wyginie.

4.

Trudno teraz uczynić elegancki zwrot ku ścisłej treści eseju, ale może uda się tak, że właśnie epoka Socjalizmu urodziła Polsce wielu wybitnych synów. To polscy jazzmani i królowe mikrofonu zawojowali świat jedynie swoją muzyką, wyrazem nie wartości monety, lecz szczególnej wrażliwości ich autorów. Słynne jest polskie kino tzw. moralnego niepokoju – krytyczne społecznie (Andrzeja Wajdy, Krzysztofa Kieślowskiego), tak jak i polski rysunek czy plakat. To polskie aktorki i polscy aktorzy wystawiani i niezwykle cenieni są na scenach światowych (np. znany jako m.in. francuski Robespierre, Andrzej Seweryn). To twarze Polaków (jak Daniela Olbrychskiego w Trylogii, reż. Jerzego Hoffmana, czy Jerzego Zelnika w Faraonie, reż. Jerzego Kawalerowicza) znają ekrany wszystkich kin, łącznie z nominacjami do wielu prestiżowych nagród w Berlinie, Cannes czy ukoronowane statuetką Oscara.

Wymieńmy niektóre nazwiska, tylko z lat 1942–1989 – Leopold Stokowski, Bronisław Kaper, Zbigniew Rybczyński, Jerzy Antczak, Andrzej Wajda, Roman Polański, Jerzy Kawalerowicz, Jerzy Hoffman, Jerzy Antczak, Agnieszka Holland. Kontynuują ich pracę Allan Starski, Janusz Kamiński, Ewa Braun, Sławomir Idziak, Sławomir Fabicki, Paweł Edelman, Tomasz Bagiński, Andrzej Celiński, Hanna Polak i Anna Biedrzycka-Sheppard oraz (symbolicznie) ich dzieci, w wyjątkowych obrazach i retrospekcjach z Idy, Zimnej wojny, Chłopów albo w przerażającym zwierciadle, unijnie wykładanej równości i sprawiedliwości w Zielonej granicy. Po dziś to też polscy styliści, architekci i matematycy zbierają nagrody i laury oraz międzynarodowe uznanie. Słynne są polskie szkoły logiki i prawa.

Grzmi zatem u nas na Wschodzie nie system, lecz człowiek, wyrażający się dziełem i słowem, tak w fizyce, jak i w literaturze – w poezji, dramacie, teatrze i komedii.

Wzruszające są eseje Ryszarda Kapuścińskiego, który opisuje walkę ludzi o nowy ład w Afryce, walkę zawsze przegraną z pieniędzmi i koncernami nabitymi kapitałem. Niezapomniane, bo wnikające do sedna sensu bycia człowiekiem, są filmy Krzysztofa Kieślowskiego. Tylko z dzieciństwa przeżytego w podobno biednym Socjalizmie mamy bogactwo tylu polskich noblistów, jak Wisława Szymborska (ur. w 1923, Nobel 1996), Lech Wałęsa (ur. w 1943, Nobel 1983), Czesław Miłosz (ur. w 1911, Nobel 1980), Olga Tokarczuk (ur. w 1962, Nobel 1918). W socjalistycznym przecież z gruntu pozytywizmie tworzą Maria Skłodowska (1867–1934, Nobel 1903, i 1911), Henryk Sienkiewicz (1846–1925, Nobel 1905), Stefan Żeromski (1864–1925, 4 razy nominowany do Nagrody Nobla, w 1921, 1922, 1923, 1924) czy Władysław Reymont (1867–1925, Nobel 1924 za Chłopów), może Państwo wiedzą, że przegrał z nim w nominacjach noblowskich Tomasz Mann (1929, Buddenbrookowie).

Przypomnijmy, że o włos od Nobla znaleźli się obok Żeromskiego Eliza Orzeszkowa (1905), Maria Dąbrowska (1939, nominowana 5 razy, w 1957 roku przegrywając z Albertem Camus, też w latach 1957, 1958, 1965), Tadeusz Zieliński, Szalom Asz (1946 i 1947), Leopold Staff (w 1950 r. przegrywając z Bertrandem Russellem), Jan Parandowski (1957, 1959), Jarosław Iwaszkiewicz (5 razy nominowany w latach 1957, 1963, 1965, 1966, 1969), Witold Gombrowicz (4 razy nominowany, przegrał z Samuelem Beckettem), Jerzy Andrzejewski (2 razy nominowany, w 1968 i w 1969), Kazimierz Wierzyński, Zbigniew Herbert, Tadeusz Różewicz (nominowany w roku 1968 i 1973, przegrał z Isaackiem Singerem), Sławomir Mrożek (1972).

A lekarze? Kto dokonał próby transplantacji serca w Łodzi, w 1969 roku (pierwsza światowa transplantacja w roku 1967 w RPA), a potem w podkatowickim Zabrzu), jak nie Polacy (Zbigniew Religa, Jan Moll, Antoni Dziatkowiak, Kazimierz Rybiński)?

* * *

W ostatecznym rozrachunku nie wszystko okazuje się jednak wyłączną zasługą, tego tak bardzo sprawnie kalkulującego Zachodu, niezwykle precyzyjnie wyceniającego tak samego człowieka, jak i jego cenę mierzoną wyłącznie sukcesem, a ten obliczany siłą wpływów i grubością portfela jego właściciela.

Poza powyższym, nie wszyscy przecież badacze, naukowcy, politycy, literaci, dziennikarze, lekarze, inżynierowie, architekci, artyści, muzycy, sportowcy zamieszkujący dzisiejsze Niemcy, Francję, Wielką Brytanię czy obie Ameryki są z tamtejszych korzeni. Granice polityczne przesuwają się i są przesuwane jakby magiczną i tragiczną ręką, igrającego ze światem losu, ale nigdy nie są linią markującą talent człowieka i jego pasje, pracę i zaangażowanie. Autorzy książki Nasi Nobliści (Maria Pilch, Przemysław Pilch, MUZA SA, Warszawa 2020) wskazują przykładowo na aż 56 laureatów polskiego pochodzenia, osoby niestety praktycznie anonimowe, ale na pewno ze wszystkich ziem i kultur.

Unijna, a zatem zachodnioeuropejska dyscyplina (wojskowej Unii Zachodniej z 1948 roku i układów paryskich z 1954 roku, rozwiązanej decyzją państw członkowskich w 2009 traktatem lizbońskim), tak pragmatycznie kalkulująca, człowieka sprawdza rachunkiem, ale niestety strat w ludziach, jak w Hiszpanii, w Walencji, którą dopiero co zalał iście biblijny Potop. Na budowę zbiornika retencyjnego trzeba by przeznaczyć 14 mln euro i to nie swoich środków (co oczywiste), lecz z Brukseli. Miasto wybrało chytrze i wydało 17 milionów na – karnawał (Fallas). Przyczynić to się miało do reklamy Walencji w Europie i świecie, jako miejsca wesołego, nowoczesnego, a nawet zielonego, ponieważ kolejnym projektem unijnym miała być (planowana) nagroda dla najbardziej ekologicznego miasta w Unii.

Tymczasem w 20 minut po wylaniu suchego przez lata koryta rzeki po ulicach pływały wodą opuchnięte zwłoki setek osób. Te osoby – mamy, dzieci, ojcowie, pracownicy wielu sklepów, warsztatów, salonów sprzedaży, stacji benzynowych, przewoźnicy, dostawcy, kierowcy tirów, motorniczy metra czy autobusów, przedsiębiorcy, biznesmeni, handlowcy, uczniowie, nauczyciele, przedszkolanki, spacerujący emeryci oraz turyści, jak co dzień wracali właśnie z pracy do domu, ze szkoły, z zakupów. Wielu umarło, tak jak stało, siedziało i jechało swoimi autami, ponieważ w ułamku sekund porwała i zalała ich żółta masa błota, przepędzonego przez miasto z ogromną prędkością i siłą tsunami, jednak mokrego i wściekłego też nieokiełznanym wiatrem huraganu, toczonego z drzew, ich gałęzi, korzeni i glonów, które złośliwie i bez sensu, bez namysłu i bez litości zabierały ze sobą wszystko i wszystkich napotkanych po drodze. Ludzie i przedmioty zsuwali się jak zabawki w nicość śmierci, z wachlowanego nieodpowiedzialnie przez szalone dziecko (fatum) dywanu, bawiącego się katastrofą i wykrzywionego w strasznym śmiechu Jokera, aż nastała cisza, cisza grozy, a woda tak jak naszła miasto, tak zniknęła, nie wiadomo za co, po co ani dlaczego.

Odtąd panuje w mieście milczenie.

Nikt nie poczuwa się do odpowiedzialności, nikt jednak nie poinformował mieszkańców o zbliżającym się w meteorologicznym rytmie wiatru i wody końcu świata. Żyjemy jednak nie w ciemnościach Egiptu epoki faraonów, lecz w XXI wieku, pod niebem pełnym satelitów (w Walencji od miesięcy uszkodzonych, o czym podobno nikt nie wiedział, aby zechcieć to zmienić). A przecież już Fenicjanie, Babilończycy i Grecy potrafili przewidzieć i wyjaśnić dynamikę wielu fenomenów zawsze nieobliczalnej przyrody. Nadciągający nad miasto huragan nie był zatem i tym razem czystą katastrofą w sensie działania sił wyższych, np. zemstą niebios w ucieleśnieniu Zeusa czy Hery, lecz zjawiskiem oczywiście przewidywalnym, znanym zresztą i samym Walencjańczykom od zarania ich dziejów (cyklicznych tu powodzi, które pochłonęły już wiele istnień ludzkich możliwych do uratowania, przy odrobinie chociaż dobrej woli współpracy – inżyniera, architekta i przepychającego akurat projekt tamy, mądrego polityka).

I w tym roku nadciągający cyklon był (byłby) widoczny (nawet jeśli nieunikniony) na zdjęciach satelitarnych, i tym razem brawurowo zignorowanych przez lokalnych polityków. W całym mieście, jeszcze o godzinie 17:00, odbywały się w wielu szkołach zajęcia (bez elektryczności, bez telekomunikacji i bez zezwolenia na zabranie dzieci do domów), sprzedawcy w sklepach, dalej musieli nakłaniać swoje i zaraz żywiołu ofiary do dokonania kolejnych, już listopadowych, zakupów i mało który przedsiębiorca odważnie, lecz samowolnie, zdecydował się jednak wysłać swoich pracowników natychmiast do domu.

Tak piękna Walencja, krok po kroku zsuwała się w bliską przepaść nieszczęścia, mimo że pewna Pani Minister z Madrytu już o 8:00 rano tego dnia zdecydowanie odwołała swoją podróż służbową w stronę nawałnicy, ponieważ zawczasu otrzymała informacje z licznych serwisów (i wcale nie z secret service jego majestatu króla) o nadciągającej na teren tuż obok  katastrofie.

Nie jest też dzisiaj żadną tajemnicą, że prezydent całej Prowincji, spędził tego dnia ponad 3 kluczowe godziny na prywatnym lunchu z pewnie miłą Panią Dziennikarz i tak poświęcił się akurat tej sprawie, że przez kilka godzin nie odbierał od nikogo ze służb ratowniczych żadnych telefonów.

Miasto poniosła zatem w ciągu 20 minut twarda ściana mętnej wody, kosztującej życia noworodków, maleństw, małych dziewczynek, nastolatek, ich mam, babć, rodzin i ich rodzin, tak samo jak mętna jest postprawda w postrzeczywistości postnowoczesności oraz niedorzeczne i post mortum tłumaczenie i niestety już post factum usprawiedliwianie niepotrzebnej śmierci tylu nią zaskoczonych, najbardziej przypadkowo losem wytypowanych ku niej osób. Publicznym mediom zezwolono na informację o tylko 200 (około dwustu) zmarłych, ponieważ tylko tyle zeskładowano w hali Targów zwłok, znalezionych często dopiero podczas okrutnie bolesnych kolejnych dni po wichurze przez absolutnie przypadkowych ludzi. I żadna służba (ani wojskowa, ani policji, ani strażaków, tu zawodowych urządników państwowych) nie otrzymała tego dnia żadnego zezwolenia na humanitarną pomoc podczas i po katastrofie, nawet jak dosłownie na obrzeżach miasta, w sąsiedniej wsi, stacjonuje od dekad ogromna jednostka NATO.

Mowa jest o mediach publicznych, ale i przekaz prywatny uprzejmie milczy o ofiarach, finansowany i sponsorowany, finansujący i sponsorujący tak politykę, jak i biznes, tak prywatny, jak państwowy, a zatem niezainteresowany interesem na już Zmarłych.

Rachunek dusz i euro musi się nawet w takiej unii, unii życia z żywiołem, jak bilans aktywu i pasywu – czynnika środowiskowego, ekonomicznego, a dopiero w nim czynnika elementu ludzkiego, do gorzkiego końca takiego świata i rzeczywistości, w której przyszło nam żyć – zgadzać.

Teraz Walencja czeka na wycenę strat, spowodowanych przez nawałnicę też ludzkiej bezmyślności, a nie tylko przewidywalnego jednak żywiołu przyrody. Już Tales z Miletu potrafił bowiem zaobserwować nachodzące (jako wtedy nieludzkie plagi) zjawiska, np. na podstawie zachowania zwierząt przewidzieć wybuch wulkanu czy trzęsienie Ziemi (wiek VII p.n.e.), sugerując też ludziom natychmiastowe opuszczenie ich siedlisk. Również wezyrowie faraonów szybko pojęli działanie zjawisk powtarzających się rytmicznie (choć rzadko) zaćmień ciał na niebie i wykorzystywali je sprawnie politycznie dla wzmocnienia pozycji swego zwierzchnika, wtedy – Słońca.

Do 14 milionów euro niezainwestowanych w zbiorniki retencyjne, konieczne na lokalnych terenach zalewowych rzek spływających przez Walencję co roku (każdego roku) jesienią z wyżynnych okolic niemal całej Hiszpanii; do kosztu ludzkich osiedli, uparcie albo perfidnie budowanych na wysokości plus minus zero metra nad poziomem morza Sródziemnego (Walencja leży na poziomie zera m n.p.m.) trzeba zatem teraz odważnie dodać kolejne trzy zera, co daje jakieś 14 tysięcy milionów euro. To już są chyba miliardy, ale tak jak i autor, też Hiszpan wcale nie musi ich liczyć (umieć policzyć), ponieważ za straty zapłaci i tak Unia, czyli na przykład Szwed i Polak.

W Walencji nikt nie podejmuje jedynie słusznej decyzji, aby móc na czas uratować ludzi (przed śmiercią), ponieważ każdy ogląda się na każdego, na drugiego, na innego, na kolejnego, byle nie traktować jako odpowiedzialnego – samego siebie. Przepisy prawne potwierdzają tak absurdalne luki w braku politycznej oraz karnej odpowiedzialności człowieka za własne czyny oraz za bezczynność zarządzających ludźmi ludzi, czyli polityków. Dopiero po nieodwracalnym w straty czasie zaczyna się zupełnie bezsensowne rozliczanie, podczas gdy matek, ojców, ich dzieci i zupełnie przypadkowych osób, ofiar tego przewidzialnego przecież kataklizmu, nikt już nie uratuje, ponieważ i tak już nie żyją.

Trzeba zatem te rozmyślania o wschodzie i zachodzie, północy i południu Europy tak podsumować, że nikt z obecnie politykujących nie wchodzi i nie miesza się do jej polityki z poczucia porządności i odpowiedzialności, w trosce o życie sąsiada, ale pewnie po to, aby zrobić samemu dobry interes. I Europa z jej unią (interesów) to teraz taki dobry interes.

Dlatego tyle politykujących osób wydaje się w Unii i Brukseli tym interesem zainteresowanych?

Ale unia narodów, unia kontynentu, Unia Europejska to przecież pytanie o człowieka!

Jakiej Europy pragnęliśmy, my, jej udziałowcy, projektanci, marzyciele i wykonawcy? Czy takiej, w jakiej (podzieleni na podkomisje, departamenty, branże i sektory) żyjemy?

Czy zatem system faktycznie się zmienił, czy może jednak człowiek nie zmienia się. Jest, jaki jest od milionów lat i sobie we wszystkich warunkach (jakoś) radzi, a radzi, bo musi, a musi, jak chce przeżyć. Tyle że dzisiaj radzi sobie nieco lepiej albo po prostu inaczej niż wczoraj. I taka konkluzja odpowiadałaby na pytanie, jakie dopiero co zadaliśmy (koledze, o prawo rzymskie). I dlaczego nie zaczął opowieści o człowieku, np. od starogreckiego polis.

Być może to wszystko jedno, jakie obowiązuje prawo w systemie – czy rzymskie czy Unii Europejskiej. Z gruntu jesteśmy istnieniami społecznymi i zwierzętami terytorialnymi, czyli nigdzie nie jesteśmy sami (ani w transcendencji, ani przestrzeni), lecz w grupie i z grupą – a zatem to z nią i w niej układamy się (bo musimy). O swoje walczymy, sobie wyrywamy po kawałku, każdy coś dla siebie, ponieważ też żyjemy, a zatem jemy, pijemy, śpimy – organizujemy. Też prawo rzymskie, jest niczym innym, jak organizacją pewnego układu, jakiegoś porządku – systemu, a system to już system i JEGO prawa, jego prawo, w sensie prawny przepis (obowiązujący w systemie – każdego).

A zatem to pewnie wszystko jedno, jakie to Imperium, jaki system, czy Cesarstwo Rzymskie, czy system PRL-u, układ paryski, lizboński czy Brukseli. Najważniejsze jest to, że i odpowiedzialność nie jest konkretnie kogoś (czyjaś), lecz też lewituje w tym systemie, w takim udającym prawość porządku (układzie) rzeczy i zawsze (wygodnie dla żołnierzy wykonujących jedynie polecenia) pozostaje (bezkarnie) rozmyta. Jeżeli każdy uważa, że robi to, co musi, a musi, gdyż należy do zawsze (jakiegoś) systemu, układu, porządku, GRUPY, kolektywu, ustroju, to obojętne jest, jaki to system – czy neoliberalizm, socjalizm, czy komunizm albo kapitalizm.

Natomiast w Grecji i jej polis wartością jest sam człowiek i autonomia tego człowieka oraz związana z nim odpowiedzialność, wkrótce po kantowsku wykładana jako zawsze osobista świadomość konsekwencji swoich postaw i czynów. U Immanuela Kanta – człowieka wzmacnia i umacnia społeczna (ludzka, człowiecza) świadomość tego, że to on sam współuczestniczy i współodpowiada za świat, w jakim żyje. To MOJA własna wolna wola (nigdy dowolna samowola) świadomie wyrażona jest zgodą na świat, w jakim żyję – współuczestnicząc. To jest zatem też moja własna (świadoma i autonomiczna) decyzja, jakim jestem człowiekiem w, poza i bez systemu.

Zawsze należy zatem, jak się wydaje, zacząć przemianę świata od samego siebie.

Walencja, grudzień 2024

Maria Anna JANA urodziła się w 1972 roku w Łodzi, studiowała prawo i finanse na UŁ, filozofię w Lucernie i Walencji oraz uzyskała dyplom MBA w Berlinie. Mówi o sobie „humanizujący prawnik”, „lewicująca ekonomistka”; od 1997 w podróży po świecie.

Opowiadanie ukazało się w numerze 1/2025 „Res Humana”, styczeń-luty 20215 r.

 

Ismail Kadare zajmuje we współczesnej literaturze albańskiej miejsce unikatowe, nieporównywalne z nikim innym, zarówno jeśli chodzi o jej rozpoznawalność w świecie, jak i też wkład w rozwój języka i doskonalenie formy powieści” – uważa Marek Jeziorski, tłumacz i znawca Albanii.

Rozgłos przyniosła Ismailowi Kadaremu już jego pierwsza powieść Generał martwej armii, opublikowana w 1963 roku. Przełożona na pięćdziesiąt języków, dwukrotnie przeniesiona na ekran (po raz pierwszy w 1983 r. przez włoskiego reżysera Luciano Tovoliego z Marcello Mastroiannim w roli generała Ariosto) zwróciła uwagę krytyków na pisarza, którego głos przyjęto jako uniwersalny sprzeciw wobec totalitaryzmów. W Polsce powieść ukazała się w 1984 roku w tłumaczeniu z języka francuskiego, gdyż tak się ułożyły losy Kadarego i jego dzieł, że to Francja i język francuski stały się dla nich bramą do światowej rozpoznawalności. Pierwsze pięć powieści Kadarego czytelnicy w Polsce mieli możliwość poznać właśnie z wtórnych tłumaczeń, z języka francuskiego.

W 2024 roku, tuż po śmierci autora, oficyna „Sedno” wydała Most o trzech przęsłach, powieść Kadarego z 1978 roku, w bezpośrednim z albańskiego tłumaczeniu Marka Jeziorskiego. To już drugi owoc współpracy Wydawnictwa Akademickiego „Sedno” z M. Jeziorskim. Rok wcześniej nakładem „Sedna” ukazała się Kronika w kamieniu, w ocenie wielu krytyków, najlepsza powieść Kadarego, najpełniej oddająca unikatowość i profuzję jego twórczości.

Kronika w kamieniu to kronika Gjirokastër, rodzinnego miasta Ismaila Kadarego, w czasach drugiej wojny światowej. „To było dziwne miasto, które sprawiało wrażenie, jakby nieoczekiwanie pojawiło się w dolinie pewnej zimowej nocy niczym prehistoryczna istota i wdrapując się z ogromnym wysiłkiem, przywarło do zbocza góry” opisuje I. Kadare.

Miasto z kamienia, zrośnięte ze skalną ostrogą, na której trwa od wieków, z niezmienną wytrwałością znosząc surowe zimy, trzęsienia ziemi, nawałnice i kolejne fale okupujących je najeźdźców. Jak Rzym, rozłożona na siedmiu wzgórzach, na zboczu surowej góry, Gjirokastra jest ucieleśnieniem górskiego piękna w swoim nietkniętym stanie. Czas odcisnął swoje piętno na ruinach, niemniej miasto pozostaje prawie nienaruszone. Kamienie domów łączą się z brukiem dróg i dachami z łupków, a nad tą scenerią dominuje wielka forteca i ołowiane niebo. Domy przypominają fortece. Dwukondygnacyjne, wysokie, z piwnicami, które mogą pomieścić w razie niebezpieczeństwa nawet sto osób, połączone labiryntami zaułków i tajnych przejść, tworzą nieodgadniony magiczny świat. Nieobjęta przestrzeń tajemnic i literatury.

Opowieść Kadarego, chociaż obfituje w detale architektoniczne i obyczajowe, jest naturalnie nieporównanie czymś bardziej złożonym i bardziej uniwersalnym niż swoisty przewodnik po miejscu i historii.

Poznajemy je oczami dziecka, obdarzonego szczególną wrażliwością i wyobraźnią. Któż inny niż dziecko mógłby przejmować się losem kropel deszczu, uwięzionych w cysternie, od której to sceny rozpoczyna autor swoją opowieść? Fantasmagoryczna, a jednocześnie poetycka, wizja dziecka ożywia miasto, wyświetla emocje prostych, pełnych namiętności ludzi. Personifikacja miasta u Kadarego jest zabiegiem celowym. Bo to Gjirokastra, chociaż jej nazwa nie pada na kartach powieści, jest właściwym bohaterem powieści. Miasto niby kamienny pancerz chroni kruche ciała jego mieszkańców przed przemocą i surowym, okrutnym losem.

Wzruszająca naiwność dziecka-narratora (alter ego autora), które głęboko przeżywa zetknięcie z podglądanym światem dorosłym, a jednocześnie – przez nieświadomość grozy czasów – traktuje wojnę, naloty, śmierć jak rodzaj zabawy, pozwala Kadaremu snuć poetycką, oniryczną opowieść o swoim mieście-wszechświecie, tak jak wspomina się dzieciństwo lub sen, i równolegle, bez zbędnego patosu i chęci wywołania współczucia u czytelnika, ukazywać bezlitosną prawdę o Albanii czasów wojny.

Most o trzech przęsłach, krótka powieść z 1978 roku, przenosi nas do XIV wieku i do starej albańskiej legendy o budowniczych mostu, którzy – by przezwyciężyć klątwę – popełniają morderstwo i w jednym z przęseł zamurowują człowieka. Kilka dziesięcioleci później najeźdźcy otomańscy przechodzą przez most i podbijają Albanię, która pozostanie pod jarzmem Turków przez ponad cztery stulecia. Powieść-baśń, z wieloma odczytaniami, łączy w sobie refleksję nad zmaganiami zwolenników tradycji i postępu z odniesieniami do czasów Kadaremu współczesnych, gdyż rzecz traktuje też o władzy absolutnej, jej nadużyciach, o korupcji i manipulacji ludźmi. A wszystko to w przedziwnej atmosferze przesądów, lęków i paranoi.

Osobne słowo należy poświęcić tłumaczowi. Piękno i zalety przekładu na polski docenił i podkreślił wydawca, wybijając nazwisko translatora na okładce książek. Marek Jeziorski jest nie tylko znawcą języka albańskiego i autorem pierwszego, historycznego słownika polsko-albańskiego. Jeziorski, zawodowy dyplomata i były ambasador Polski w Albanii, jest również wybitnym ekspertem od spraw albańskich, także albańskiej kultury i tradycji. Trudność przekładu prozy Ismaila Kadarego polega zaś nie tylko na bogactwie języka pisarza i jego nieprzeciętnej inwencji słowotwórczej. Opowieści o Gjirokastrze i średniowiecznej Albanii wymagają detalicznej znajomości realiów i kontekstu kulturowego, którym to wyzwaniom może podołać jedynie najwyższej klasy ekspert od albańskości.

Opowiadanie można pobrać na czytnik e-booków (w formacie .epub) tutaj

Wróćmy jeszcze do początku tego styczniowego piątku przed wolną sobotą. Dla Śledczej ten dzień zaczął się o wiele wcześniej niż samo spotkanie w prokuraturze.
Obudziła się w tym swoim ciasnym pokoiku hotelu pracowniczego i od razu spojrzała w stronę łóżeczka, stojącego pod oknem. Na dworze było jeszcze zupełnie ciemno. Noc albo bardzo wczesny zimowy poranek był bezksiężycowy. Zresztą szczelny całun chmur skutecznie skrywał również i wszelkie, mogące dać nieco światła, gwiazdy.
Wstała z tego swojego, skrzypiącego sprężynami, metalowego łóżka. Zrobiła półtora kroku i pochyliła się nad śpiącym synkiem. Od świąt znowu kaszlał, gorączkował. Teraz przynajmniej miał spokojny, niczym nie zakłócony oddech. Przewrócił się z jednego boku na drugi.
„Samotna wilczyca”, jak przezywali tę niewysoką blondynkę koledzy z komendy wojewódzkiej milicji, podniosła głowę, popatrzyła przez wąskie okno. Zupełnie blisko świeciły się wzdłuż torów kolejowych stacyjne latarnie. Szły podwójnym szpalerem od samego dworca, pod nowym wiaduktem, aż do końca zabudowań Zielonej Góry. Do bliskiej ściany zdziczałego parku, przechodzącego dalej w regularny las.
Na zewnątrz załoskotał przejeżdżający pociąg. Śledcza z niepokojem zerknęła na dziecko, ale hałas go nie obudził. Porucznik uśmiechnęła się, pomyślała, że mały już tak się do tego przyzwyczaił, że nie obudzi go żaden skład, ani towarowy, ani pospieszny, czy to byłby sapiący parowóz dalekobieżny, czy spalinowe „Gagarin” albo „Rumun”.
Uśmiechnęła się i jeszcze szybciej zasępiła. Po awansie i przejściu do wojewódzkiej należało się jej, jako oficerowi, samodzielne mieszkanie z przydziału komendy. Bez męża nie mogła liczyć na M3, samotnym dawano najmniejszy metraż M1, ale ona przecież miała jeszcze dziecko. Jako samotnie wychowująca matka liczyła może na jakieś małe, choćby najmniejsze, ale M2. Liczyła, liczyła i jak na razie… wyglądało na to, że się przeliczyła. Mały zdążył się już przyzwyczaić do hałasu tych pociągów. Zacisnęła usta w dziób, niepocieszona zaklęła w duchu. Oczywiście, pierwszeństwo mają funkcjonariusze z pełnymi rodzinami, ale gdzie jest napisane w regulaminie służby, że kobieta musi na siłę brać sobie męża? Dlaczego przez takie stereotypy jej synek musi przyzwyczajać się do tego hałasu za oknem zamiast wygodnie dosypiać ranki gdzieś w wygodnym mieszkaniu w bloku, na nowym osiedlu? Czy oni są gorsi od tych żonatych i mężatych, często zupełnie na siłę?
Wprawdzie ktoś jej dosrał, niby tak niewinnie, od niechcenia, że jak to, awans na wyższy stopień, że jak to, przejście z miejskiej do wojewódzkiej? Przecież oficer milicji powinien swoim życiem dawać całemu społeczeństwu dobry przykład. A ona co, panna z dzieckiem, co sobie obywatele pomyślą? Zastępca wojewódzkiego, który sam stał za tym, aby ją ściągnąć właśnie z komendy miejskiej, niby to oficjalnie uzasadniał, to przejście, tym, że im jest wyżej, to tym dalej do obywatela, że tu nie wystawia się tak na świecznik, że tu liczą się już wyłącznie jej umiejętności dochodzeniowe. Potem ją przepraszał za tę tyradę w papierach, z przymrużeniem oka wytłumaczył, że tak było trzeba, ale żeby nie brała tego do siebie.
Nie wzięła, skoro szef tak kazał. Ale dalej jej mały musiał zasypiać coraz bardziej przyzwyczajając się do łoskotu przejeżdżających pociągów. Nie miała co ukrywać, przynajmniej przed samą sobą, że brała ją przez to jasna cholera!
Przestała rozmyślać. Wróciła do łóżka, wzięła ze stołu stojącego na środku pokoju budzik. Spojrzała na godzinę. Dochodziła dopiero piąta. Do otwarcia przedszkola było dobre półtorej godziny. A przecież nigdy nie prowadzała małego już na szóstą trzydzieści. Zawsze robiła to przed ósmą.
Spojrzała, już tak bardziej przelotnie, tak aby się tylko upewnić, na śpiącego chłopca i skierowała się do drzwi pokoju, wiodących na korytarz.
Przeszła cichutko na jego koniec, do wspólnej kuchni. Nie musiała tak się starać, współlokatorki z sąsiednich pokoi, szwaczki z „Polskiej Wełny”, operatorki z „Dekory”, pracownice fizyczne magazynów Lubuskiej Wytwórni Win, zaczynały pracę na szóstą bądź na siódmą. Hotel robotniczy już nie spał.
Przez kuchnię przemknęła się szybciutko, jak tylko to było możliwe. Chciała jedynie zaparzyć sobie herbatę i pozostać niezauważona.
Współtowarzyszki hotelowego życia, mniej lub bardziej wykwalifikowane robotnice, patrzyły na nią, funkcjonariuszkę, ba, oficera milicji bardzo koso. Niechętnie. Traktowały ją rzeczywiście tak, jak by tego sobie życzyła, jak powietrze. Niestety, takie morowe powietrze…
Czy dawały jej to odczuć ? To bardziej Śledcza nie dawała im okazji do jakiegokolwiek traktowania się nawzajem. Owszem, chyba doszło tam na samym początku do jednej, czy drugiej scysji, ktoś syknął za ple-cami „uważaj, mentownia” czy „milicyjna suka”, ale gdzież nie ma takich zdarzeń w tłumie kobiet, wchodzących sobie co rusz w drogę, przy najbardziej codziennych obowiązkach w kuchni, łazience, pralni? „Samotna wilczyca” wyciągnęła jednak bardzo ostateczne wnioski z takiego jednego czy drugiego, bynajmniej nie reprezentatywnego zdarzenia i zbudowała na tym teorię, co do jej życia tutaj, w tym hotelu robot-niczym. Pośród kobiet, prostych robotnic, nierzadko wyciągniętych niemal siłą – czy to wyrokiem sądu, warunkami zawieszenia wyroku, czy przez „życzliwe” zalecenia ferajny – z ich dotychczasowych środowisk lumpenproletariackich i kryminogennych. Kto by zgłębił życiorys obywatelki porucznik, może by nawet zrozumiał tę jej porywczość w ocenianiu sąsiadek zza ściany z dykty…
Tak, czy siak, Śledcza pospiesznie wróciła do siebie z kubkiem gorącej herbaty w ręku. Postawiła naczynie na stole, obok tykającego głośno wielkiego, okrągłego budzika. Mimowolnie spojrzała na pozostałą część blatu i wtedy ogarnęło ją na chwilę przerażenie.
Tak, za brak męża nikt oficjalnie nie mógł jej ani zdegradować, ani usunąć ze stanowiska, ale za to już tak.
Obok herbaty i zegarka leżały stosy akt, w sumie kilka skoroszytów z jednego pustego segregatora, których nie wolno jej było przecież wynosić poza biuro. Gdyby tylko ktoś to zobaczył poza komendą i doniósł gdzie trzeba…
Starła kroplę potu z czoła. Nie roześmiała się, pokonawszy stres, tylko zacisnęła szczęki i pokiwała sobie głową. Na szczęście nikt nie zagląda do jej pokoju, więc i nie doniesie. Jakież to jednak szczęście, że nikt jej nie odwiedza, że nie ma żadnych, takich znajomych a kobiety zza ściany odstrasza niczym strach na wróble żarłoczne ptaszyska…
Usiadła za stołem. W jedną rękę wzięła kubek, w drugą – jeden z kilku skoroszytów. Najpierw upiła łyk herbaty, a potem otworzyła tekturowe okładki. Napis na nich brzmiał: „Truda Rose. Bruzenwaldau / Zielona Góra, park. Zeznania.”
Czytając swoje własne zapiski, ochłonęła od spraw typowo życiowych. Przestały ją na chwilę obchodzić te hałasujące pociągi, ciągle chorujący synek, wrogo nastawione sąsiadki i czyhający na jej stanowisko koledzy z komendy. Wyizolowała w swoich myślach te sytuacje, związane z pozyskaniem zeznań rudowłosej Niemki, tak, że nie było nic przed, ani nic po. Zanurzyła się po kres w tym, co tu i teraz. W tym skrawku jej własnej pracy operacyjnej.
„Data dzienna, numer ewidencyjny.
Przesłuchanie w terenie w charakterze świadka.
Świadek: Truda Rose.
Zamieszkała: bez stałego zameldowania.
Zatrudniona: bez stałego zatrudnienia.
Cel przesłuchania: przesłuchanie w terenie przebywania świadka (aby jej nie spłoszyć) na okoliczność znajomości z osobnikiem o przezwisku „Duch”.
Wstępne rozpoznanie: osobnik „Duch” o podejrzanej przeszłości, być może antypolskiej, w dziwny sposób piastuje stanowiska w strukturach państwa. Podejrzenie działalności wywrotowej lub szpiegowskiej.
Powiązanie świadka: prawdopodobnie wspólnie pracowali, była jego podwładną, łączyły ich jakieś tajemnice z okresu okupacji lub zaraz po.
Ustalono (streszczenie):
Świadek – pochodzenie niemieckie, dawne powiązania z Werhwolfem. Niezidentyfikowane, bez odpowiedzialności karnej.
W okresie powojennym powiązania z osobnikiem „Duch” poprzez jego działania w UPA i ucieczkę na Ziemie Zachodnie.
W latach sześćdziesiątych podwładna w sektorze leśnictwa. Współpraca zakończyła się poważnym wypadkiem wysoko postawionych w aparacie towarzyszy. Świadek obarczona współodpowiedzialnością, straciła stanowisko. Osobnik „Duch” pozostał. Więcej nie miał z nią kontaktu, świadek tylko słyszała plotki, że „Ducha” nie pociągnięto, a wręcz awansował…”.
Śledcza oderwała wzrok od swoich zapisków, popatrzyła w górę, przez okno, na biegnące w dal, w świat, tory. Zupełnie niewidoczne w tych ciemnościach. Ich ślad w przestrzeni wyznaczało tylko światło latarń… Zamyśliła się. Wróciło wspomnienie tego dnia w parku…
Było dosyć mroźno, na pewno poniżej zera, bo z rana był wszędzie szron. Pora bez śniegu, ale bez wątpienia zimowa. Dzielnicowy zadzwonił do niej, do wojewódzkiej, jako pierwszy, aby się przypomnieć, zaraz po ósmej.
– Poruczniku, tu… – przedstawił się. – Jeżeli plany nie zmieniły się, to po czternastej jesteśmy umówieni przy winiarni.
– Zima za oknem. One tam będą w taki ziąb?
– A gdzie niby miały by być? To ich rewir.
– No przecież kobiety stamtąd nie chodzą chyba w futrach? A bez tego, zamarzłyby tam…
– Obywatel porucznik chyba nie zna tego środowiska…
– Że ja niby nie znam tych ludzi…?
– No tak, oni sobie radzą. Co mają innego do roboty?
Spotkali się w portierni wytwórni win. Właśnie kończyła się zmiana dla fizycznych. Opatuleni mężczyźni wychodzili z pracy przez bramę od strony ulicy Moniuszki. Sierżant i Śledcza podążyli za częścią z nich, tą samą drogą, którą wiosną przemierzał Chrenowicz z Redaktorem.
– Rano śpią gdzieś po melinach. Przed południem wychodzą, grzeją się po sklepach, w miejscach publicznych, takich jak dworzec. Kto ma fuchę, to ją odbębni. Pożebrzą, coś tam gdzie ukradną. No i po południu zbierają się na swoich rewirach. W dobry dzień trafia się na takich właśnie frajerów z fabryki, robotników, którzy przyjdą po robocie, popić z meliną na ławce, w parku. Zamiast od razu iść do domu, do urągliwej kobity i wrzeszczących bachorów. W słaby dzień piją sami do siebie, skoczą sobie do gardła, po-szarpią się – tłumaczył koleżance z komendy wojewódzkiej dzielnicowy specyfikę marginesu z parku, pro-wadząc kobietę do zaniedbanego zagajnika w trójkącie dwóch ulic i torów kolejowych.
Teraz, późną jesienią, gdy liście opadły, zrobiło się mniej mroczno, niż Olek przyszedł tu pierwszy raz. Raczej było szaro i smętnie, ale dało się już popatrzeć z zewnątrz, na wskroś.
– A jaki dzisiaj mają dzień?
– Nie wiem. Zobaczymy…
Rudą Trudę w żółtawym półkożuszku i z nieodłączną parasolką zobaczyli poprzez nagie konary z daleka. Zawsze wyróżniała się. Żywa, kolorowa plama na tle zlewających się w nic nie mówiące tło popieli waciaków, zniszczonych palt, brudnych portek.
Teraz jednak kobieta była sama.
– Macie co? – zadziornie rzuciła stróżowi prawa na dzień dobry – Jak nie macie, to nic tu po tobie, sierżancie.
– Spokój mi. To jest pani oficer z wojewódzkiej. Chce z tobą pogadać.
– Jak aż z wojewódzkiej, to musi mieć coś poważnego – trzeźwo zauważyła rudowłosa – A jak coś po-ważnego, to jej zależy, czyli musi konkretnie postawić. Bez tego ani rusz…!
– Nie zarzekaj się tak. Jak nie chcesz tutaj, radiowóz powiezie cię na Partyzantów. Chcesz tego?
Truda wstrząsnęła ramionami.
– A gdzież tam!
„Samotna wilczyca” podeszła do niej z kobiecej strony. Odprawiła dzielnicowego, zagadała jak to między babami. Truda, nie mając nic innego do roboty (w sensie, że tego dnia nie kręcił się wokół nikt, kogo mogłaby naciągnąć na jakieś „procenty”), zgodziła się pogadać.
Śledcza pamiętała z tego początku tylko tyle, że na wstępie nieco pokluczyła po różnych, mało znaczących tematach. Nie chciała jej spłoszyć przedwcześnie, odwrotnie, chciała wejść z nią w głęboki kontakt, zdobyć jej zaufanie, a zarazem zaciekawić ją, stworzyć (odnaleźć?) wspólne tematy, problemy, jakiś jednolity dla nich obu, dla tak pozornie różniących się kobiet, obszar emocji i przeżyć. Dopiero, gdy uznała, że jej się to udało, zaczęła pytać o to, po co tu przyszła:
– Słyszałaś o „czerwonej piwnicy”?
– A powinnam?
– Z Bruzenwaldau w Fraystadt Kreis do Sprottau było blisko. Do tego ta kolej, która to łączyła…
– Wtedy to już nie było Bruzenwaldau, ani Sprottau, ani Kreis…
– A zatem słyszałaś?
– Być może, coś niecoś doszło, to sąsiedni powiat.
– Wiesz, że nie wszyscy wtedy zostali zabici? Uratowała się mała dziewczynka, niemowlę.
– Mówiło się, że oni zaszlachtowali całą rodzinę. Dokładnie i konkretnie. Tak, aby nikt nie mógł po-wiedzieć…
– Czego nie mieli zdradzić?
– O tym się nie mówiło…
– Czego sprawcy się bali, jakiej prawdy?
– Skąd niby ja mam wiedzieć?!
– Pomagałaś „Wilkołakom”. A do Lasu Broniszowskiego przybył człowiek z rozkazem. On był przedtem w UPA, w SS Galizien…
Gdy Truda zrozumiała, że ta drobna, młodziutka blondyneczka nie jest taką pierwszą naiwną, na jaką wyglądała, że wie bardzo dużo, o wiele więcej niż można się było spodziewać po kimś przyprowadzonym do parku przez dzielnicowego, spoważniała. Zniknął jej lekceważący ton i postawa pijaczki, której nie zależy na niczym poza kolejną flaszką. Jakby na powrót pojawiła się dawna kierowniczka świetlicy, restauratorka z zacnej, niemieckiej rodziny sprzed lat.
Spojrzała badawczo na panią porucznik. W jej oczach było pytanie, którego jednak głośno nie wypowiedziała. Ale „wilczyca” nie chciała się bawić w żaden psychologiczny pojedynek na takie spojrzenia i milczenia.
– Jak się nazywał naprawdę Reinhard?
– Nie wiem… – z ociąganiem odrzekła ruda, wyraźnie nadal sondując, co wie jej rozmówczyni.
– Przynajmniej jakich innych nazwisk używał? No, zaraz po wojnie, w Szprotawie, wcześniej, jeszcze za Bugiem.
Truda roześmiała się.
– Nic z tego – niewyraźnie wycedziła odwracając twarz ku ziemi.
Śledcza chwyciła ją za rękę, którą mocno potrząsnęła.
– Przecież wziął cię potem ze sobą. Pracowaliście razem! – krzyknęła jej w twarz, a drugą ręką z powrotem odwróciła całą siłą ku sobie. Ale wywołała tym tylko diaboliczny grymas. Ruda zacięła się w sobie.
– To opowiedz o tej wspólnej pracy. Co robiłaś jak przestałaś być kierowniczką świetlicy i gdzie spotka-łaś Reinharda? Od tego się nie wywiniesz – zagroziła. – Gadaj prawdę albo przez całą zimę zapewnię ci, że będziesz się wygrzewać w Krzywańcu. Tam lubią takie Niemry, co to były z „Wilkołakami” i takie tanie kurwy, dające za zlewki. Zeszmacone Niemry są tam w cenie, posmakujesz tego głęboko i dobrze o tym wiesz…!
Truda spojrzała na nią z lekceważeniem, ale w jej oczach czaił się strach. Przemogła się:
– Dla Broniszowa i Kożuchowa nastały złe czasy. Powiat przeniesiono do Nowej Soli, gminę zlikwidowano. Praca w świetlicy była niepewna, a goście, miejscowe chłopy, stawali się coraz bardziej prostaccy. Pociągnęłam do miasta. Ktoś mnie zarekomendował do roboty w kasynie milicyjnym. I jakiś czas byłam szefową zmiany „Pod Pałkami”.
– Ktoś? Kto to był?
Truda spojrzała na nią i nagle zamilkła. W jednej chwili odeszła ją chęć do tak już rozkręcających się zwierzeń.
Śledcza była jednak bardzo nieustępliwa.
– Przecież doskonale wiesz, kto to był. Czy on wtedy nazywał się Troszczenko? Stefan Troszczenko?
Ruda pokiwała przecząco głową.
A porucznik drążyła dalej:
– A może używał swojego prawdziwego nazwiska: Stefan Łach?
Była dama podniosła oczy i spojrzała prosto na krótką blond czuprynkę swej rozmówczyni.
– Tak, ja wiem, ale i ty wiesz. To był Reinhard. Niedługo potem zabrał mnie ze sobą do Żar. Po tym, jak go niemal nie dopadli w Broniszowie, w 1958, gdy przyjechał do tej awarii w cegielni, znowu gdzieś zniknął. Wiedziałam, że to on, przez swoich znajomych, pomógł mi w tej Zielonej Górze, ale przez dwa albo trzy lata go nie widziałam. Jakoś tak na początku lat sześćdziesiątych przyjechał do mnie, usiadł „Pod Pałkami” przy stoliku, jak zwyczajny gość. W czasie między obiadem a wieczorem, gdy kelnerki nie obsługiwały sali, sama podchodziłam do nielicznych o tej godzinie klientów. I wtedy złapał mnie za rękę, omal mi nie wytrącił na podłogę tacki. Powiedział, że mnie zabiera do takiej dyrekcji lasów państwowych, do Żar. On tam się załapał jako jeden z kierowników, czy jakiś wicedyrektor. Byliśmy blisko, potem po tym wypadku na polowaniu w Jarogniewicach znowu mi pomógł. Ukręcił łeb sprawie i szybko mnie przeniósł z powrotem „Pod Pałki”, tak że udało mi się wywinąć. Chociaż ze mnie też chcieli zrobić kozła ofiarnego. Ale mimo tego wszystkiego nie poznałam jego nazwiska z lat tuż po wojnie…
Śledcza oparła nogę o pozostałości ławki. Spuściła głowę.
– Lucyna Miska, niby ta córka, co to miała dać mordercy kosza, nie była tak naprawdę mu niechętna. Niedługo przed morderstwem w „czerwonej piwnicy” urodziła mu córeczkę. W dzień tragedii dziewczynka, niemowlę była u sąsiadki. Miała gorączkę, rozchorowała się… Na cały dzień, gdy wszyscy od Misków byli poza domem, młodsi w szkole a rodzice pracowali w polu, to ta sąsiadka się nią opiekowała… Lucyna miała odebrać niemowlę, jak tylko wróci z miasta, gdzie poszła szukać jakiegoś lekarstwa. I już nie odebrała, nie zdążyła…
– Miała szczęście, mała.
– Szczęście? Co ty w ogóle gadasz!
– A ty po co mi to teraz opowiadasz? Tyle lat minęło, nikt nie przeżył, nikt nie pamięta… Masz coś z tym wspólnego?
– Tak, mam. To ja byłam tą dziewczynką. Ja przeżyłam! I chcę pamiętać! Ale nie wiem, co? – wykrzyczała Ewa.
– Nie powiem, że mi ciebie szkoda – zaczęła ruda nieco wyniośle, z nieukrywanym lekceważeniem. – Zresztą, popatrz kim teraz jestem, jak ja tu żyję. Nic ci po współczuciu kogoś takiego…
– Nie chcę, abyś się roztkliwiała. Dwa lata temu odnalazł mnie niejaki Jan Lizak. Przedstawił się mi jako siostrzeniec mojej zabitej babki, matki Lucyny.
– Znalazł cię? Po co? – w tonie głosu Trudy dało się wyczuć strach, podejrzenie wobec nowego, nie-pewnego tak charakterystyczne dla osobowości bezdomnych i meneli. A może Niemka tylko chciała, aby Śledcza tak to odebrała, a naprawdę bała się czegoś zupełnie innego? Czyżby podejrzewała, że nagle po latach dopada ją widmo niewykonanego rozkazu, że oto pojawił się ktoś, kto zna lub odkrył dawne tajemnice? Jej tajemnice, tajemnice, których miała dopilnować, to, czego doglądali chłopcy z „Werhwolfu”, to, po co przyjechał wtedy, na początku, Reinhard?
– To on mi opowiedział całą tę historię.
– Nie, nie znałam wcześniej Reinharda – szybko, bardzo szybko zaprzeczyła ruda, tak aby mieć to już za sobą, odpędzić widma. Tak jakby to mogło cokolwiek zmienić, przywrócić jej spokój. I choć, tak naprawdę, nie mogło, dalej tłumaczyła się tej Polce, która jednak, na szczęście, jak się okazuje, nie wiedziała wszystkiego, a przyszła do niej z zupełnie inną, osobistą sprawą – Gdzieś w 1947 lub na początku czterdziestego ósmego dołączył do „Werhwolf”, do oddziału ukrywającego się w Dolnej Puszczy, co szła od Bolesławca, aż po Szprotawę, a który na chwilę przeszedł też przez Las Broniszowski. Słyszałam, że przybył z Rusi albo z Czech, zza Karpat. Miał jakieś rozkazy dla SS-manów z lasu. Musiałam mu pomóc ukryć się, a potem na-wiązać kontakt. Pracowałam potem dla niego w tych Żarach, ale już tych spraw wtedy nie było. Po wypad-ku na polowaniu pod Jarogniewicami uratował mnie, bo przez Polaków, przez partię i przez milicję, byłam spisana na straty. Ale nie znam jego pochodzenia, nazwiska, nie wiem co robił?
– Co było w tych Jarogniewicach?
– W Żarach, w tej dyrekcji lasów organizowałam ogniska, grochówki, spotkania dla wojskowych i partyjnych. A najważniejsze były polowania. W 1965 było duże strzelanie w okolicy Jarogniewic. Jakiś wysoko postawiony wojskowy wziął ze sobą syna. To nie był dorosły mężczyzna, taki dorastający chłopaczek. I zdarzył się wypadek z udziałem sekretarza z województwa. Ucierpiał ten syn tego wojskowego, a zamieszany był sekretarz. Chłopak został inwalidą, nie to, żeby był niesprawny, ale coś mu się stało z głową. Pomieszało mu się w głowie. I aby wybronić sekretarza, zwalono winę na kilku ludzi z obsługi. Poszły wyroki, były więzienia. Wszystko, aby ten wojskowy myślał, że to nie z winy sekretarza. Oficer by go zabił, a do tego milicja. No wiesz, sekretarz, to sekretarz, nie jest od tego, aby go ciągała milicja.
– Reinhard był w to zamieszany?
– Nie, chyba nie… Ja nic o tym nie wiem. Mnie tylko ratował, bo ja miałam być wśród tych niesłusznie oskarżonych. Ostatecznie służbowo byłam za wszystko odpowiedzialna. Miałam dopilnować porządku i bezpieczeństwa…
– A czemu nie pracujesz dalej „Pod Pałkami”?
– Wtedy, gdy Reinhard mnie wywiózł z tego polowania, to nawet awansowałam w kasynie. Z sali prze-nieśli mnie do biura. Wyrzucili mnie na początku 1971. Mówiono, że to po tym jak ekipa Gierka wymiotła ludzi Moczara.
Zamilkły obie. Śledcza zastanawiała się, czy ma jeszcze o co pytać i nawet już chciała odejść, gdy Truda energicznie złapała ją za rękaw i mocno ciągnąc ku sobie, zatrzymała.
– Czekaj! Przypomniałam sobie! – krzyknęła niespodziewanie z wielką energią. – Reinhard miał coś z tym Moczarem. Jeszcze w Żarach, w tej dyrekcji, ludzie gadali po kątach, że on skumał się już po wojnie z tym Moczarem i że tamten wspierał naszego. Reinhard podobno wygadał się, że w okresie wojny, tak samo jak Moczar był w partyzantce, gdzieś na waszych Kresach. I że tak jak Moczar był Białorusinem, on jest z pochodzenia Ukraińcem, czyli dla Polaków obaj są tak samo ludźmi drugiej kategorii. I że to ich łączy, niczym braci, których tępi macocha… Wspólne losy partyzanckie i wspólne, rusińskie pochodzenie, miały ich tak połączyć, pobratać…
Blondynka popatrzyła na rudą, nic nie mówiąc. Na jej twarzy odmalowało się głębokie zamyślenie.
– Ty – szturchnęła ją znowu Truda. – To by znaczyło, że Reinhard to nie ten od „czerwonej piwnicy”. Ludzie gadali, że tamten był w SS – Galizien i w policji, a nie w partyzantce.
– Pomyśl kobieto! Przecież sama mówiłaś, że Reinhard był w UPA, że przyjechał z rozkazami do „Wilkołaków”. Taka była ta jego „partyzantka”. Oszukał Moczara, tak i wielu innych. Jak wszystkich.
Widząc, że porucznik Ewa odchodzi, ruda Truda, dawna dama, jeszcze raz złapała ją za rękaw.
– I co ty, naprawdę nie masz żadnych „procentów”? Ty tak na serio nie przyniosłaś mi nic do wypicia?
„Samotna wilczyca” odłożyła pierwszy skoroszyt. Wzięła kubek. Wypiła sporo herbaty. Spojrzała, czy mały śpi? Spał.
Drugi skoroszyt był zatytułowany „Rozmowy z kresowiakami ze wsi Łężyca”.
„Wilczyca” nie uśmiechnęła się na to wspomnienie, ale w jej oku pojawił się jakiś błysk. W tamten wto-rek, tuż przed końcem pracy, wpadła na korytarzu komendy na swojego szefa, zastępcę wojewódzkiego. Niosła całe naręcza akt. I przystanęła na dłuższą chwilę w hallu przy sztucznej palmie. Zamyśliła się. Gdy usłyszała tuż za sobą kroki, energicznie odwróciła się, a segregatory, napotkawszy nagle opór barczystego zastępcy, uniosły się i straciły kontakt z jej rękoma. Gdyby mężczyzna nie wykazał się refleksem i ich nie złapał, cała sterta niechybnie z hukiem rozsypałaby się po podłodze.
– Poruczniku Ewa! Co z wami?!
Rozejrzała się z bezmyślnym wyrazem twarzy po korytarzu. Zamiast odpowiedzieć cokolwiek sensowne-go, zacisnęła usta w ryjek. Kto ją znał, wiedział, że tak właśnie reagowała na stres.
– Jakiś kłopot? Ejże, chyba nie ze sprawą, którą prowadzicie? Coś w domu…
Szef aż tak wierzył w jej umiejętności i szczęście, że tylko coś takiego przyszło mu do głowy. Aż poczuła się głupio. W takiej sytuacji robić z siebie idiotkę, to ci dopiero!
Nie wiedziała dlaczego, ale wygadała mu się wtedy ze wszystkim. Odpowiedział jej, że łatwo nie będzie. Ale już w środę przywołał ją przez sekretarkę.
– Rozmawiałem w waszej sprawie. Nieoficjalnie – zastrzegł się. – Do tych ludzi normalnie się nie dotrze. Boją się. Nawet między sobą nie rozmawiają o tym, nie przyznają się do tego, co kto robił, skąd są i dlaczego akurat tutaj? W ciągu kilku dni będziemy mieli konkretny kontakt.
Nie pytała przez kogo, ani w jaki sposób. Do tego kilka dni skurczyło się do parudziesięciu godzin. Już w piątek przyszedł do niej sam. Bez pośrednictwa sekretarki. Wywołał ją na korytarz i zeszli na dół. Przed komendą poprowadził ją na skwer, między krzewy.
– Dziś jest piątek. Pojutrze, nie, w poniedziałek, z samego rana. W Łężycy – objaśniał krótkimi zdania-mi.
– Ktoś mnie wprowadzi, czy mam sama…?
– To jest kontakt, który wyprosiłem od szefa SB. Tylko oni mają jakiekolwiek rozeznanie. To niezwykle delikatne tematy… Pułkownik pomógł mi prywatnie, wyłącznie na moją osobistą prośbę… Zaraz o wszystkim zapomnicie, poruczniku…
– Ale…
– Ale nie pułkownik zajmuje się sam tym zagadnieniem. Pojedziecie na wieś z majorem Makarewiczem. On jest obeznany w kwestii kresowiaków.
– Słyszałam, że rozpracowywał jehowych i homoseksualistów…
– Jest specem od Kresów i dawnych UPOwców. To zresztą to samo.
– Bez różnicy…?
– Bez. Nie zawiedźcie mnie. Robię to tylko dla was. Jak to spartolicie bekniemy oboje… Rozumiemy się?
– Tak jest!
Ewa sięgnęła w końcu po skoroszyt z nazwą wsi „Łężyca”. Otworzyła na chybił trafił. Odczytała zapiski. Zrobiła ryjek. Przewróciła kilka kartek. Zwęziła oczy do wąskich szparek. Nie, to jeszcze nie to. Kilka kar-tek… To?
Tak, tego szukała.
Mały zakwilił w łóżeczku. Nałożył się na to stukot osobowego w kierunku Nowej Soli.
Wstała od stołu. Stanęła nad chłopcem. Spojrzała. Wszystko było w porządku, poprawiła tylko kołderkę. Podniosła wzrok, popatrzyła przez okno, gdzieś w dal. A na jej twarzy, bogatą mimiką odbiła się ta opisana w aktach rozmowa.
Spotkali się praktycznie już za wsią, na skraju lasu na północ od zabudowań. Z utwardzonej drogi idącej na Wysokie, kolejną miejscowość, leżącą na wysokiej nadodrzańskiej skarpie, skręcili w piaszczystą, polną dróżkę w lewo. Wiodła ona najpierw brzegiem lasu, a następnie skręcała z powrotem w stronę wsi, środkiem rozległych pól. Jak okiem sięgnąć, wszędzie wokół horyzont zamykał wysoki, sosnowy las.
Ewa z Makarewiczem zostawili samochód zaraz na początku tej polnej drogi. Pieszo zagłębili się trochę między drzewa, przeszli kawałek lasem, aż wyszli na powrót na pola. Trafili na chłopa idącego za koniem. W rękach trzymał lejce i podrygujące uchwyty od brony. Koszyki na grzyby, jakie mieli ze sobą tłumaczyły każdemu postronnemu obserwatorowi, skąd się tu wzięli i co robią.
Rolnik, ten od brony i konia na widok wychodzącej z lasu pary przystanął, odłożył lejce i wyprostował się. Przykładając rozpostartą dłoń do oczu spojrzał pod słońce. Poznał majora.
Odszedł dwa kroki od brony, poklepał konia po grzbiecie. Wyjął paczkę „sportów” i zapalił papierosa. Byli tak właśnie umówieni z oficerem. Wszystko działo się zgodnie z ustalonym wcześniej planem, zatem nie było powodu do niepokoju.
Z pustej ciekawości zastanowił się tylko, co to za dziewczyna idzie jeszcze na spotkanie ich dwóch? Ni-gdy by nie śmiał o nic takiego pytać obcego, tym bardziej, gdy takiemu obcemu towarzyszył sam major. A jednak, ten jeden, jedyny raz postąpił inaczej, przemógł się:
– A pani, to kto?
Ewa żachnęła się.
– Mówiłem wam – osadził go Makarewicz – Ma kilka pytań. Powiedzcie jej wszystko, jak u księdza na spowiedzi.
– Jak u księdza?
– Tak… Nie – poprawił się major – Jej powiedzcie nawet to, czego ksiądz by od was nie usłyszał…

„Źródło operacyjne, dane utajnione.
Środowisko kresowiaków. Gniłowody, województwo tarnopolskie. Wiadomość sprawdzona – nie po-wiązani z UPA, Polacy, ofiary band. Mają wielki ból po stracie najbliższych i nienawiść do faszystowskich, ukraińskich sprawców. Rozmowa jednak trudna, kryją się ze swoimi przeżyciami. Nic na zewnątrz. Boją się ujawnić” – Ewa już wróciła do stołu. Przeczytała fragment notatek.
Podniosła głowę. Siedziała chwilę wyprostowana i zamknęła skoroszyt. Zamyśliła się nad swoimi zapiskami. Powoli przypominała sobie, jak to było wtedy, na skraju lasu…
– Na co to wam? – w pewnej chwili zapytał ją tamten chłop.
– Wy tu jesteście takim naczelnikiem tych wszystkich… Wszystkich, którzy przeżyli… Znacie wielu ludzi. Wiecie, kto, gdzie… – tak, dokładnie tak mu wówczas odpowiedziała.
– Naczelnikiem? – żachnął się. – U nas nie ma nijakich takich… Każdy sobie…
– Nie opowiadajcie! Wiemy to i owo.
Chłop spuścił głowę.
– Wiecie, a pytacie… – wymamrotał niewyraźnie.
– Stefan Troszczenko. Albo Stefan Łach – twardo powtórzyła Ewa. Była nieustępliwa. Zdecydowana, co zauważył pytany.
– A na co wam to? Wyście za młodzi, panienko, aby… To zapewne nie są wasze sprawy…
– Stefan Łach, służył w ukraińskiej policji pomocniczej, był w pułku SS Galizien, a potem w UPA – wyliczała, początkowo beznamiętnie, ale emocje powoli brały w niej górę.
– Pewnie, wielu tych zbirów było w SS a potem u Bandery…
– Po wojnie nazywał się Troszczenko. W Szprotawie zamordował całą moją rodzinę. Ja jedyna cudem się uratowałam, miałam wtedy kilka tygodni…
– Szukasz go? Spytaj bliskich… Tych, u których się chowałaś … Starzy wiedzą takie rzeczy…
– Słyszysz, człowieku? Całą moją rodzinę wymordowali, już tutaj. Wychowałam się w domu dziecka.
Spojrzał w końcu na nią.
– Sierota? Jak wiele innych. Miałaś szczęście…
– Szczęście? Miałam szczęście…?
– A skąd niby ten banderowiec był? Znaczy się, skąd tu przyjechał?
– Z Kładna, spod Lwowa.
– Droga panienko, to będzie ze trzysta kilometrów od Gniłowodów. Skąd mnie go znać…?
– Nie słyszeliście w czterdziesty szóstym o „czerwonej piwnicy”, o rzezi w Szprotawie?
– Takich rzeczy było tu wiele… Lepiej nie pamiętać, nie słyszeć. Poza tym, Szprotawa daleko.
– Prawdopodobnie przywiózł rozkazy od UPA dla bandytów grasujących na pograniczu powiatu zielonogórskiego… Przecież wszyscy kresowiacy mieli jakieś kontakty, znali ich.
– Ale panienko, tak ty ze mną i nie gadaj. Kresowiacy, to kresowiacy, a banderowcy to zupełnie inna inszość… – oburzył się chłop.
Makarewicz właśnie do nich wrócił. I od razu uspokoił chłopa. Tak, że tamten jeszcze spytał:
– Po co ci go znaleźć? I czemu go szukasz pośród nas?
– Prawdopodobnie był moim ojcem. Ludzie mówili, że wymordował całą rodzinę, bo moja matka, jak się dowiedziała kim był, chciała go porzucić… Bał się, że powie na milicji…
– Była u nas obca sotnia, chyba przyszła ode Lwowa. Pewnikiem była od zachodu. Łach mógł tam być, nie powiem, że nie…
– On potem woził rozkazy do band. Być może dawane przez UB. A takie rozkazy pod Zieloną Górą przywiózł kiedyś taki Reinhard. On jeszcze potem był dyrektorem. Chyba przezywali go „Duch” – recytowała pełna nadziei kobieta.
– Panienko… To strach tak sięgać starych czasów, gdy poplątały się z tym, co i teraz. Daj ty pokój.
– Popytacie wśród swoich? – twardo rzucił Makarewicz, nie bardzo dając tamtemu wybór.
– Popytam, panie majorze.
– Na pewno? – z nadzieją rzuciła ku niemu Ewa.
– Jak mus, to mus – osadził ją zimno – A jakże, nie powinienem, ale popytam.

Jakieś dwa tygodnie po tym spotkaniu, podpułkownik zaprosił porucznik do siebie. Gdy weszła do jego gabinetu, pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, to była sterta segregatorów na blacie stolika przeznaczonego dla gości. Bez słów było jasne, że nie są to papiery dotyczące jakiejkolwiek z aktualnie prowadzonych przez ich wydział spraw. Czuło się, że są to akta tylko podrzucone tu w jakimś zupełnie innym celu. Obce temu urzędowi, tej atmosferze. Dodatek.
Zastępca wojewódzkiego wyszedł zza biurka. Podszedł do stolika, wskazał nań ręką.
– To wszystko, co udało mi się odnaleźć i wypożyczyć w sprawie „czerwonej piwnicy”.
Gestem nakazał jej usiąść w obitym zamszem fotelu.
– Wielu ludzi przy tym pracowało. Niełatwo było to wszystko poskładać do kupy – zaczął protekcjonalnym tonem – Doceń to moja droga. Masz te akta, powiedzmy, na dwa tygodnie. Nic z nich nie może zginąć. Nic z tych zapisków nie powinno też wyjść poza twoje biuro. To nie są rzeczy do ogólnej wiadomości. Nie zawiedźcie poruczniku ludzi, którzy nam zaufali – zakończył niemal patetycznie.
Ewa zastosowała się do tych wytycznych. Porobiła sobie odpisy, a oryginały na czas wróciły do miejsc ich przechowywania. Teraz przekartkowała te notatki, świadoma tego, że to jest pożegnanie ze sprawą. Przy-najmniej na jakiś czas. Tego ranka miała odłożyć historie „czerwonej piwnicy” do chwili, gdy jakimś cudem wypłyną nowe okoliczności lub wszystko w kraju się zmieni. I tylko ona sama, Ewa z bidula, matka samotnie wychowująca chorowitego synka, w pełni dyspozycyjny wobec władz porucznik aparatu, miała pozostać taka sama. Obiecała sobie, że ona nigdy się nie zmieni. I przenigdy nie zapomni. A być może ta pamięć doprowadzi ją jeszcze kiedyś, w przyszłości, do prawdy. Nie zastanawiała się, tak jak ten kresowiak ocalony z rzezi wołyńskiej, po co? Co z nią zrobi, jak tylko ją już odkryje? Bo i cóż mogłaby zrobić z tą prawdą, o ile ona, w ogóle, przede wszystkim, istnieje? Czy w tym świecie faktycznie istnieje jakaś prawda? O tym i o wszystkim innym? A szczególnie, właśnie, o tym…

„Zeznanie Kurowej, sąsiadki zamordowanych:
– …Kurowa, zamieszkała Szprotawa, ulica Wolności… dla ofiar obca, ot – sąsiadka. Przyjechałam na Ziemie Zachodnie z krakowskiego.
– Tak, prawdopodobnie jako pierwsza odkryłam tę zbrodnię. A co Wysocki? Ach, ten Wysocki, Władzio… No tak, on też był pierwszy.
– Kto najpierwszy? A kto to może wiedzieć, panie…!
– Tak, w tę sobotę rodzice wysłali mnie do Misków, to znaczy do zamordowanych, by pożyczyć po sąsiedzku pasty do butów. Zaraz niedziela była przecież…
– Jak weszłam do ich odejścia, to nie było tam słychać żadnych odgłosów, żadnego życia. Drzwi od do-mu były zaryglowane. Podeszłam wtedy od tyłu i zajrzałam przez zamknięte okno. I wtedy zobaczyłam, że na łóżku nie ma pościeli, a na podłodze leży pokrwawiona siekiera.
– Aha, i jeszcze na okiennym progu też były ślady krwi.
– Co wtedy zrobiłam? A zaalarmowałam rodziców.
– I co było dalej? Ci weszli siłą do domu i w piwnicy zobaczyli to wszystko…”
Drugie przesłuchanie Kurowej poszło w kierunku ogólnych okoliczności, co się mówi w mieście, jak żyli Miskowie.
„– …A nie wie pan, że ten bandyta, zbir… Tak, ten podejrzany o to morderstwo, no ten, który teraz siedzi, to ludzie mówią, że w chwili, gdy go zabierali, aresztowali znaczy się, to miał przy sobie aż pięć różnych papierów? I każdy na inne nazwisko! Teraz, to on chodzi za tego Tyryszczenko, ale kto to naprawdę jest? Zresztą sami przecież wiecie…
– A i to jeszcze. Do tej najstarszej od Misków, to chodził nie tylko ten ubek, no, morderca, ale i taki je-den leśniczy…”
„Raport Kowalczyka Czesława, porucznika MO, z oględzin miejsca przestępstwa. Notatka odręczna.
Zostałem wezwany na miejsce zbrodni…
…kiedy wszedłem do piwnicy Misków, krew wlała mi się do butów.
…zwłoki małżeństwa Misków nieopodal wejścia, na podłodze, ułożone obok siebie. Ojciec i matka, skrępowane ręce i nogi. Korpusy podziurawione nożem. Sińce, krwiaki, naskórek pod paznokciami, zapewne sprawcy. Stoczyli przed śmiercią walkę z napastnikiem.
…w głębi piwnicy ciała czwórki dzieci, rzucone na jedną stertę. Najstarsza córka liczne rany kłute…
Skala zwyrodnienia poraża. Przeżyłem okrucieństwa wojny, ale to tutaj…”.
„Teczka opatrzona tylko nazwiskiem: Jan Lizak i datą roczną: 1974.
Prokuratura Powiatowa w Żaganiu do Jana Lizaka, siostrzeńca zamordowanej Anny Miska, lat 45, znak Ko 483/74:
…materiały dotyczące wymordowania w roku 1946 w Szprotawie rodziny Misków przesłane zostały do Prokuratury Powiatowej w Nowej Soli…
Prokuratura Powiatowa w Nowej Soli do Jana Lizaka, znak So. 225/4 –L/74:
…materiały sprawy wydarzeń, które miały miejsce w Szprotawie w lipcu 1946 r. przekazane zostały przez byłą Prokuraturę Sądu Okręgowego w Nowej Soli dnia 1.VII.1946 r. za Ds. 629/46 do Wojskowej Prokuratury Rejonowej we Wrocławiu według właściwości.
Prokuratura Śląskiego Okręgu Wojskowego w odpowiedzi Janowi Lizakowi (nr Og – 721/74):
…sprawa była prowadzona przez byłą Prokuraturę Rejonową we Wrocławiu i w czasie likwidacji tej prokuratury akta o rozbój i nielegalne posiadane broni zostały przekazane do Prokuratury Wojewódzkiej
Prokuratura Wojewódzka we Wrocławiu (pismo znak IV.Sk. 13/74/L)
…sprawdzono w różnych rejestrach i skorowidzach, w tym również Prokuratury Wojskowej we Wrocławiu, lecz nie uzyskano żadnych danych o poruszanej sprawie…
Prokuratura Powiatowa w Nowej Soli, Jan Lizak, dn. 4.XI.1974
…w związku z Pana pismem z dnia 4.XI.1974 informuję, że według ustaleń Komendy Powiatowej MO w Szprotawie wydarzenia, o których pisze Obywatel miały miejsce w maju lub czerwcu 1946 r., a nie w lipcu. Podejrzanym o zabójstwo był Troszczenko Stefan / działający w czasie okupacji pod nazwiskiem Stefan Łoch. Tutejsza Prokuratura Powiatowa nie jest w posiadaniu akt, gdyż jak uprzednio informowano przekazane zostały według właściwości Wojskowej Prokuraturze Rejonowej we Wrocławiu…
notatka służbowa z dn. 5 czerwca 1974 r., sporządzona przez zastępcę komendanta, kapitana…
…w tym dniu, na posterunku MO w Szprotawie pojawił się ob. Lizak Jan, urodzony (…), zamieszkały (…).
…dla przedmiotu sprawy / ofiary krewny w stopniu (…).
…jednoznacznie zaznaczyłem, że niektóre aspekty tej sprawy stanowią nadal tajemnicę (…). Zasugerowałem obywatelowi, aby przestał nachodzić organy w tej sprawie, gdyż dalsze (…) spowoduje (…).
…o powyższym zajściu poinformowałem (…) ze Służby Bezpieczeństwa w(…) oraz (…) we Wrocławiu…”

Sama Ewa nie potrafiłaby powiedzieć, co tak naprawdę spowodowało, że wytrwała w tym swoim postanowieniu nie wracania do „tej sprawy” tak krótko. Co ją podkusiło, aby wziąć te akta do domu i przeglądać po raz kolejny właśnie przed odprawą wyznaczoną przez Prokurator dla zakończenia postępowania przeciwko Chrenowiczowi? Dlaczego Śledcza zadała w pewnej chwili w tym nowym gabinecie takie pytanie:
– Czemu Redaktor mu nie odpowiedział?
– Kiedy miał to zrobić? I po co? – zaoponowała Prokurator.
– Pamiętacie ten fragment o spacerze przez park, gdy spotkali Trudę? Podejrzany zapytał Demianiuka, dlaczego Truda tak skończyła… Nie powiedział mu… – próbowała jej tłumaczyć Śledcza. Bez skutku.
– A co miał mu powiedzieć?
– O Reinhardzie. O tym, co zrobił.
– Po co to podejrzanemu?
– Bo ten człowiek pojawił się znowu w życiu młodego SOKisty.
– Co masz na myśli? – niespodziewanie włączyła się do ich dialogu Psycholog.
– No, to… Mówią, że „Duch”, to Reinhard…
– To tylko plotki! – krzyknęła Prokurator.
– Nie, nie tylko. Ja odnalazłam Trudę i rozmawiałam z nią… – niepewnie wykrztusiła Śledcza.
– To oskarżenie o tym wie?! – żywo odkryła Psycholog – Widzę, że nie zaskoczyło to obywatelki Pro-kurator…
Porucznik z jakąś zupełnie nieprzystającą do sytuacji nadzieją utkwiła wzrok w twarzy ich gospodyni. Natarczywie, z dziwnym, a niewypowiedzianym głośno żądaniem. I znów się przeliczyła. Znów życie z niej zakpiło.
Prokurator pochyliła się nad stołem. Zbliżyła twarz do twarzy Psycholog, blisko, bardzo blisko. Z szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami, ze ściśniętymi szczękami, dobitnym i zimnym tonem przygwoździła ją:
– Z akt sprawy Chrenowicza wynika, że „Duch” porusza się czarną wołgą. Czy przypiszemy mu zatem również porwania tych wszystkich dzieci? Tym się teraz będziemy zajmować?
Psycholog delikatnie roześmiała się. Ale Śledczą zatkało. Chwilę siedziała zaskoczona, nie wiedząc, co powiedzieć, aż w końcu ostro zaoponowała:
– Ależ to tylko legenda miejska! Proszę nie mieszać opowieści z magla z faktami! Z tak poważnymi, mającymi wszelkie symptomy prawdopodobieństwa zarzutami!
A więc falstart. Minimalny, czy raczej o kilka godzin? Zrozumiała, że to jeszcze nie teraz, nie tutaj. Powinna się wycofać, jeszcze zaczekać. Na co?

Opowiadanie można pobrać na czytnik e-booków (w formacie .epub) tutaj

Mieczysław J. Bonisławski, ur. w 1966 r. w Krośnie Odrzańskim i na stałe przypisany do Zielonej Góry i regionu, poprzez opowiadania komentuje współczesny świat w skali mikro, poruszając się na pograniczu realizmu magicznego i fantastyki naukowej (kilka wyróżnień). W 2022 roku wydał opowieść o życiu zielonogórskich kolejarzy i o tym, co z niego wynikło A my zostajemy w Zielonej Górze. Założyciel grupy literackiej „Syndykat Staromiejski”. Z zamiłowania: krajoznawca i regionalista. Autor przewodników turystycznych.

Opowiadanie, a właściwie fragment planowanej na rok 2025 powieści Zderzenie na przejeździe, miejskiego thrillera psychologicznego, ukazało się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.

Pierwsza w historii literatury koreańskiej Nagroda Nobla w 2024 r. dla Han Kang w Republice Korei przyjęta została z entuzjazmem wszystkich czytelników, niezależnie od ich poglądów czy postaw politycznych, mimo nieprzejednanej, wręcz kontrowersyjnej postawy sprzeciwu laureatki wobec przemocy politycznej, rodzinnej i obyczajowej, postawy wyrażonej przez bohaterki jej najważniejszych powieści, to znaczy Wegetarianki, Nadchodzi chłopiec i Nie mówię żegnaj, przełożonych i opublikowanych również w Polsce.

Nie ma wątpliwości, że komitet proponujący kandydata do Nagrody Nobla brał pod uwagę nie tylko urodę stylu poetyckiego dzieł Han Kang, lecz także odwagę podejmowania trudnych, nawet kontrowersyjnych wydarzeń i tematów z historii i życia współczesnego w Korei. W XXI wieku koreańscy pisarze wywalczyli większą swobodę w próbach odkrywania prawdy historycznej. Ale i tak sięganie do najciemniejszych zdarzeń w historii Korei wymagało niemałej odwagi i talentu. Chodzi tu przede wszystkim o powstanie stłumione w Kwangju oraz o masakrę – wymordowanie niewinnych ludzi w 1948 roku na wyspie Czedżu. Han Kang przywróciła pamięć o dziesiątkach tysięcy niewinnych ofiar w sposób genialny, posługując się poetycką wyobraźnią, przede wszystkim umiejętnością rozbudzenia w czytelniku niepokoju i nabrzmiewania lęku wraz z poczuciem zagrożenia ze strony przyrody – blokującej przyjazd do celu na czas na wyspie Czedżu, której nazwa kojarzy się z wielką tragedią w przeszłości.

Hang Kang jest utalentowaną córką pisarza Han Seung-wona, która debiutowała jako poetka. Komponowała również piosenki. Karierę powieściopisarki rozpoczęła w 1995 roku, publikując opowiadania i powieści, wyróżniane prestiżowymi nagrodami. Pisarka od urodzenia w 1970 roku mieszkała w mieście Kwangju [kwanzu/Gwangju], stolicy prowincji Południowej Jeolla, znajdującej się na południowym cyplu Półwyspu Koreańskiego, a dziesięć lat później z rodzicami zamieszkała w okolicy Seulu. Studiowała literaturę koreańską na Uniwersytecie Yonsei. Wówczas fascynowała ją poezja Yi Sanga. I kto wie, może to zainspirowało ją do napisania Wegetarianki (2007), pierwszej jej powieści przełożonej na język angielski i wyróżnionej Nagrodą Bookera (2016).

Wegetarianka

Bohaterką Wegetarianki (Kwiaty Orientu, 2014), przełożonej na polski przez Justynę Najbar-Miller i autorkę Koreańskiej etyki językowej, Choi Jeong In, jest Yong-hye, która na początku prowadzi z mężem spokojne i normalne rodzinne życie. Ale coś z nią zaczęło się dziać, czego mąż nie rozumiał. Po prostu nie mogła spać. Okazało się, że przeżywała koszmary. Prześladowała ją krew. Pewnego dnia wyrzuciła do śmieci mięso z lodówki, a na kolację podała tylko sałatę. Śniły się jej krwawe sceny. Ostatecznie postanowiła w ogóle nie spożywać mięsa. Wybrała życie roślinne, szokując rodzinę i znajomych, którzy starali się ją przekonać, że mięso jest potrzebne dla zdrowego życia. Jej bunt stał się ekstremalny, skandaliczny i doprowadził ją do psychicznej destrukcji. Opis jej zachowania irytuje czytelnika niemal do końca powieści. Współżycie z osobą pogrążoną w zaburzeniach anoreksji unieszczęśliwia rodzinę. Jej przemiana kończy się próbą samobójczą i zamknięciem w szpitalu psychiatrycznym, które prowadzą do kolejnych wydarzeń. Sugerują one, że jej „choroba” może być interpretowana jako alegoria nietolerancji wobec ludzi łamiących normy, zwłaszcza ład rodzinny, szczególnie ceniony w Korei.

Nadchodzi chłopiec – powstanie w Kwangju

Równie wstrząsającą powieścią Han Kang jest Nadchodzi chłopiec (2014), przerażająco smutna opowieść o masakrze dokonanej na mieszkańcach jej rodzinnego miasta przez policję i żołnierzy na rozkaz generała Chun Doo-hwana, który dokonał zamachu stanu w grudniu 1979 roku i został prezydentem Korei Południowej. Pół roku później, w czasie stanu wojennego, w obronie praw demokratycznych wystąpili studenci Uniwersytetu Chonnam, a przeciw bezbronnym demonstrantom skierowano uzbrojone oddziały policji i wojska. W rezultacie wybuchło powstanie, a nawet doszło do wyparcia oddziału wojskowego i przejęcia władzy w mieście przez jego obywateli. Jednak po kilku dniach do walki z częściowo uzbrojonymi mieszkańcami skierowano oddziały pancerne, które dokonały masakry. Wówczas zginęło ponad 600 osób (ofiar pewnie było znacznie więcej niż podała strona rządowa). Działo się to w dniach 18–27 maja 1980 roku. Wojsko okrutnie rozprawiło się z powstańcami: bito, gwałcono i rozstrzeliwano bez sądu nawet przypadkowe osoby. Symbolem ich okrucieństwa jest zastrzelenie chłopca, który się poddał i szedł z podniesionymi rękami.

Za prezydentury Chun Doo-hwana bunt uznano za rebelię wywołaną przez komunistów, których przywódcą był jakoby Kim Dae-jun. Skazano go na karę śmierci, ale wyrok zamieniono na więzienie wskutek międzynarodowych protestów (m.in. papież Jan Paweł II zwracał się o łaskę).

Przebywając w Japonii w 1973 roku śledziłem informacje o porwaniu Kima Dae-juna z hotelu w Tokio przez agentów koreańskich. Po zmianie oceny tych wydarzeń, Kim Dae-jun, jako przedstawiciel opozycji, został wybrany prezydentem Republiki Korei (1998–2003). Otrzymał też Nagrodę Nobla za obronę praw człowieka.

Ale wróćmy do powieści Han Kang. Nadchodzi chłopiec rozpoczyna się w spokojnej, melancholijnej tonacji. Pierwszy narrator, chłopiec Tong-ho, uczeń gimnazjum, znajduje się w tymczasowej kostnicy, spogląda na miłorzęby rosnące przed urzędem prowincji. Pilnuje rozkładających się ciał osób zabitych w masakrze.

– „Zanosi się na deszcz – mruczysz” – opowiada narrator wszechwiedzący, który wie, że chłopiec poszukuje wśród zmarłych zwłok przyjaciela, z którym stracił kontakt w czasie zamieszek. Podobnie jak on, wielu innych, krążących wokół niego również poszukuje bliskich. W tym czasie ze szpitala Czerwonego Krzyża przywożą kolejnych zmarłych.

„Kobieta pierwsza zaczyna śpiewać hymn narodowy. Jej głos ginie wkrótce w tłumie kilku tysięcy głosów piętrzących się niczym wieża o wysokości kilku tysięcy metrów. Ty również nisko nucisz tę melodię, która wznosi się powoli i dostojnie, aby gwałtownie zjechać w dół” (s. 6, wszystkie cytaty w tłumaczeniu Justyny Najbar-Miller).

Chłopiec pilnuje porządku w spisie zmarłych poddanych ceremonii żałobnej. Pomaga również w przenoszeniu martwych, pokaleczonych ciał, więc nie ma czasu na powrót do domu. Razem z tym milczącym bohaterem oglądamy skutki okrucieństwa władzy wobec niewinnych dziewcząt i chłopców. I myślimy, że nawet demokracja może zamienić się w bezmyślną i okrutną dyktaturę.

W drugim rozdziale („Czarne tchnienie”) opowiada o sobie zastrzelony Dhong-dae, poszukiwany kolega pierwszego bohatera Tong-ho. Jego dusza – jeszcze zagnieżdżona w ciele przyciśniętym przez zwłoki mężczyzny – już wie, że jego siostra również zginęła, ale nie widzi jej ciała w pobliżu. Kiedy żołnierze polewają stos ciał benzyną, dusza zaczyna oddzielać się od ciała. W tej samej chwili dociera do jej świadomości, że zginął również Tong-ho, który powinien był bezpiecznie wrócić do domu, zanim wojsko znów zajęło miasto w czasie godziny policyjnej.

W trzecim rozdziale („Siedem policzków”) wiele lat później (w 2010 r.) matka chłopca Tong-ho, redaktorka, nie chce zdradzić miejsca pobytu autora zakazanej książki, dramatu, którego większość tekstu cenzura wykreśliła, więc śledczy grozi jej („Chcesz, żeby ślad po tobie zaginął?”) i wymierza jej za każdym razem cios w to samo miejsce na policzku.

Wraz z rozwojem narracji świadkowie tragicznych wydarzeń są coraz starsi, ale wspomnieniami wciąż wracają do jednego miejsca, jednego wieczoru, który mógł być zwyczajny jak każdy inny z poprzednich tygodni i miesięcy. Jednak wszystko się zmieniło wskutek masakry bezbronnych cywili, których protest często kończy się również śmiercią najbliższych.

W czwartym rozdziale („Krwią i żelazem”) czytam o latach spędzonych w więzieniach i o brutalnych przesłuchaniach. A w piątym („Źrenica nocy”) towarzyszę próbom Yuna zorganizowania wywiadu z uczestniczką demonstracji w czasach przemocy.

[Yun] „wydawał się skonsternowany, z opanowaniem mówił jednak dalej. Próbował się jeszcze raz skontaktować z dziesięcioma powstańcami z armii obywateli, ale się okazało, że dwóch odebrało sobie życie, zatem pozostało ośmiu. Spośród nich jedynie siedmiu zgodziło się na dalsze wywiady, a ich zapis Yun zamierzał opublikować w aneksie do planowanej książki, której pierwszy rozdział miał odpowiadać treści rozprawy opracowanej dziesięć lat wcześniej” (s. 182).

Kobieta, Im Son-ju, do której zwracał się Yun z prośbą o nagranie wspomnień, przypomina sobie dni, kiedy upadł szczyt przemocy uosobiony przez wojskowego prezydenta Paka, zabitego w październiku. Ale bohaterka tego rozdziału przeczuwa, że może być jeszcze gorzej. „Skoro upadł symbol państwa opartego na przemocy, to czy zdesperowane robotnice, które w ramach protestu zrzucają ubrania, mogą czuć się bezpiecznie? Czy nie będzie już można tratować leżących na ziemi kobiet tak, że pękają im jelita? Gazety donosiły, że młody generał Chon Tu-hwan [Chun Doo-hwan, później prezydent] zaufany człowiek prezydenta, wjechał do Seulu wozem opancerzonym i wkrótce potem objął stanowisko szefa centralnej Agencji Wywiadowczej. Czułaś, jak przechodzą cię dreszcze. Stanie się co niedobrego” (s. 206).

„Kto by pomyślał, że panna Im tak lubi czytać gazety? – zażartował sobie krojczy w średnim wieku” (s. 207).

„Nazywali cię odtąd po prostu komunistyczną suką. Wyszło bowiem na jaw, że w przeszłości pracowałaś w fabryce i prowadziłaś działalność związkową. Codziennie kładli cię na stole w sali przesłuchań, żeby potwierdzić swój scenariusz. Próbowali dowieść, że jesteś szpiegiem, który od czterech lat ukrywa się w prowincjonalnym mieście w zakładzie krawieckim dla kobiet. Brudna komunistyczna suko! Możesz sobie krzyczeć, nikt ci nie przyjdzie na ratunek” (s. 222).

Bohaterka przeżyła. Po wyjściu z więzienia zamieszkała u brata, ale nie mogła „znieść nalotów, które policja robiła dwa razy w tygodniu” (s. 224).

Bohaterowie przez dziesięciolecia żyją w traumie. W „Tam gdzie kwitną kwiaty” (rozdz. 6) matka wspomina syna, którego już nie zobaczy, bo pogrzebała go własnymi rękoma (s. 236).

Dziwnie się czuję trzydzieści lat później, w rocznicę śmierci twojej czy twojego ojca, gdy widzę jak twój średni brat stoi przy grobie i zagryza wargi. To przecież nie jego wina, że umarłeś. Czemu więc pierwszy wśród kolegów się przygarbił, czemu tak wcześnie posiwiał? Ciężko mi na sercu, gdy pomyślę, że ciągle jeszcze pragnie zemsty” (s. 238). A przecież Tong-ho obiecał, że wróci o szóstej, gdy zamkną budynek, i zje z nimi kolację. Nie przyszedł. Matka poszła z synem go szukać, ale powstańcy z armii obywateli ich nie wpuścili. A po latach, gdy ciała zabitych przeniesiono na nowy cmentarz, symboliczne nagrobki postawiono też zaginionym. Ale matka nie znalazła tam dwójki swoich dzieci.

Narracja zbudowana jest z losów sześciu uczestników powstania, a łączy ją postać chłopca Tong-ho. Jej kompozycja jest na tyle misterna, że czytelnik musi czytać w dużym skupieniu, żeby w toku lektury pojąć, kto i o kim mówi od pierwszej strony. W powieści nie ma patetycznych opisów ani zdecydowanie jednoznacznych ocen zachowań ludzi, ofiar i katów, którymi okazali się zwykli ludzie. Ale już od dawna wiemy, że w określonym systemie ludzie potrafią zachowywać się jak zbrodniarze. Do czego więc są zdolni zwykli ludzie, którym dano karabiny do rąk, dobrze ilustruje powieść Han Kang.

Autorka precyzyjnie wyjaśnia mechanizm zbrodni totalitarnych systemów. Zło i dobro, naturę człowieka, ukazuje w losach uczestników wydarzeń i ich rodzin w toku przedstawiania kameralnych dramatów. Ostrzega przed niebezpieczeństwem polityków przejmujących absolutną władzę nad społeczeństwem. Czyni to w melancholijnej ciszy subtelnych opisów przypadkowych sytuacji i zdarzeń.

W epilogu pt. „Ogniki płonące w śniegu” Han Kang wyznaje, że miała dziewięć lat, gdy dowiedziała się o wydarzeniach w Kwangju. Mieszkając na wzgórzu w Suyu-ri w Seulu, zaszywała się w głębi domu i czytała książki, a podczas różnych prac domowych przysłuchiwała się rozmowom starszych. Jej rodzina utrzymywała się ze skromnej pensji nauczyciela gimnazjum, a następnie jego pisania. Wspomina, jak w 1980 roku nocą wtargnęli dwaj mężczyźni i czegoś w domu szukali. A następnie, kiedy rodzina się spotykała, starsi rozmawiali ze sobą tak cicho, żeby dzieci nie słyszały. Mówili również o tym, że pewnie podsłuchują rozmowy telefoniczne, a ciotki szeptały, że komuś „poharatano piersi”.

Już jako pisarka wspomina wizytę w Kwangju, gdzie zobaczyła po raz pierwszy zdjęcie zastrzelonego chłopca. I tak rozpoczęła przygotowania do pisania powieści o ofiarach powstania w Kwangju. Obejrzała i przeczytała tak dużo materiałów, że zaczęły ją prześladować koszmary nocne.

Powieść zamyka scena na nowym cmentarzu ofiar powstania. Han zatrzymuje się przed grobem Tong-ho i zapala na nim świeczki.

„Otworzyłam torbę. Po kolei ustawiłam na grobie świeczki i przykucnęłam, żeby je zapalić. Nie odmówiłam modlitwy. Nie przymknęłam oczu, by uczcić jego pamięć chwilą ciszy. Ogień palił się wolno. Pomarańczowe płomienie bezgłośnie się kołysały, stopniowo wchłaniając wosk. Nagle poczułam, jak bardzo zmarzła mi kostka. Moja stopa wciąż tkwiła w zaspie przed grobem Tong-ho, a śnieg wniknął do buta i zmoczył skarpetkę. W milczeniu spoglądałam na krawędzie płomieni, które trzepotały niczym półprzeźroczyste skrzydła” (s. 285).

Na początku powieści „zanosi się na deszcz – mruczysz”. Teraz wiemy, że mruczy Tong-ho, jest jeszcze żywy. Wzywają go do domu. Ale on zostaje w tej tymczasowej kostnicy, żeby znaleźć kolegę. I dopiero teraz z „Epilogu” dowiadujemy się, jak jego los się wypełnił w ciągu kilku dni majowych. „Tong-ho miał dużo szczęścia, bo zabił go pierwszy strzał” – wspomniał jego brat, starając się o tym przekonać autorkę powieści.

Nie mówię żegnaj – powieść o życiu w traumie po masakrze na Czedżu

Na wyspie Czedżu w Korei Południowej w kwietniu 1948 roku – to znaczy niemal w przeddzień utworzenia Republiki Korei – wybuchło powstanie mieszkańców, którzy przeciwstawili się zgodzie USA i ZSRR na podział Korei – dotąd okupowanej przez Japonię – na północną i południową. Na tej wulkanicznej i bajecznej wyspie walki trwały do maja 1949 roku. W ciągu roku zginęło około 30 tysięcy mieszkańców pacyfikowanych przez policję i wojsko. W tym też czasie spaleniu uległo prawie 40 tysięcy domów. Nic dziwnego, że w publikacjach stwierdza się, że była to masakra lub ludobójstwo na Czedżu. Do tak tragicznego wydarzenia w historii Korei przyczyniły się karygodne błędy policji i nowego rządu. Później winę władz Republiki potwierdził prezydent i komendant policji.

W niezwykle wzruszającej powieści Nie mówię żegnaj Han Kang nie opowiada historii tego powstania, a mimo to niemal od pierwszych zdań opowieści czuje się jakiś dziwny lęk w oczekiwaniu na pierwszy sygnał zagrożenia życia bohaterki. Niepokój budzą pozornie zwykłe zdarzenia, zwykłe przemiany w przyrodzie. Ale i niepokoją czarne, drewniane słupy na plaży, stojące obok kurhanów nagrobnych. Na przykład wtedy jeszcze anonimową narratorkę zaskoczy woda w butach. Po chwili zrozumie, że to przypływ wypłukujący kości z grobów. Jeszcze nie wiemy, kim jest osoba chodząca po plaży zimą, gdy pada śnieg, niewątpliwie niecodzienne zjawisko na tej subtropikalnej wyspie.

Ale z następnego obrazu czytelnik zrozumie, że było to wspomnienie sprzed czterech lat. A teraz, późną wiosną, kiedy skończyła się ta walka, narratorka zamieszkała na przedmieściach Seulu. Stała się osobą samotną, ponieważ utraciła wszystkich bliskich w tej walce. W 2012 roku zaczęła czytać zgromadzone materiały do planowanej książki, a więc czytelnik dowiaduje się, że narratorka jest pisarką przeżywającą kryzys. Pisze list pożegnalny, chociaż nie ma do kogo listu wysłać. Cierpi na bezsenność i brak apetytu.

Gdy minęło upalne lato, otrzymała w telefonie wiadomość od drugiej bohaterki tej powieści, to znaczy od In-son, koleżanki z czasów pracy w redakcji pewnego czasopisma, mieszkającej na wyspie Czedżu. Kiedyś odwiedzała ją na tej wyspie, której nazwa nie jest obojętna dla czytelnika, nie tylko zaciekawia, ale pobudza już wzrastające napięcie emocjonalne czytelnika, zwłaszcza że wiadomość była zaskakująca: In-son prosiła, by Kyong-ha (po raz pierwszy pojawia się imię narratorki) pilnie przyszła do niej i wzięła ze sobą dowód osobisty. Kyong-ha już wiedziała, że ta reporterka filmowa ostatnio interesowała się stolarką, w ten sposób zarabiała na życie, ale oprócz mebli obciosywała bale drewniane i malowała je na czarno. Narratorka nie mogła od niej się dowiedzieć, co się stało. Domyśliła się, że In-son jest w Seulu i na pewno w szpitalu. Kyong-ha nie wraca więc do domu, tylko zamawia taksówkę i jedzie do szpitala, gdzie znajduje In-son, którą samolotem przewieziono do szpitala w Seulu. Okazało się, że In-son miała wypadek w stolarni, a mianowicie obcięła sobie dwa palce. Na Czedżu nie potrafili przyszyć, więc wysłano ją do stolicy wraz z opiekunką, kobietą, której syn rozwożący bagaże odkrył ranną w stolarni. Owa opiekunka przywiozła ze sobą odpowiednie igły i nakłuwała w miejscu szwów, by krew nie zasychała, bo to miało ułatwić połączenie palców z ręką.

Cierpiąca In-son zapragnęła ratować zostawioną bez wody papużkę i w tym celu wezwała pisarkę Kyong-ha. Poprosiła ją, by poleciała na Czedżu do jej domu. Kyong-ha poleciała ostatnim samolotem, gdyż nastał czas wielkiej śnieżycy. Jednak z lotniska nie mogła dojechać na czas do domu In-son, ponieważ na drugą stronę góry Hallasan nie jeździły autobusy. Gdy z wielkim trudem i opóźnieniem dotarła do domu In-son, papużka już nie żyła.

I tak w sześciu rozdziałach części pierwszej powieści wspomniane wydarzenia wzbogacane są wspomnieniami, snami, dzięki którym czytelnik poznaje cztery kobiety: na pewno dwie bohaterki, tzn. pisarkę w roli narratorki i autorkę filmowych reportaży poświęcającą teraz większość czasu upamiętnieniu ofiar masakry na Czedżu. Poza nimi swą rolę odgrywają jeszcze dwie kobiety, tzn. matka, zwana też babcią, ponieważ pełniła obie funkcje, gdy całą jej rodzinę wymordowano. Najskromniejszą rolę autorka powieści powierzyła przedstawicielce tradycji leczniczej wyspy Czedżu, tzn. opiekunce.

Druga część powieści, tzn. „Noc”, zawiera rozdział pt. „Nie mówię żegnaj”, w którym następuje wyjawienie projektu, nad którym obie bohaterki pracowały, chociaż wykonawczynią była In-son, która odniosła rany przygotowując pomniki z drzew okorowanych i pomalowanych na czarną barwę, jakie we śnie widziała narratorka na początku powieści. Gdy narratorka znów odwiedziła In-son na Czedżu, obie stały się bardziej szczere w rozmowach. Po prostu zostały przyjaciółkami. Gdy In-son zapytała, jak nazwałaby ich projekt, narratorka Kyong-ha bez wahania odpowiedziała: „Nie mówię żegnaj”. I od tego momentu In-son pokazuje archiwum zgromadzone w jej domu przez matkę i wynik własnych odkryć na temat ofiar jej rodziny i ich domów. Pamięć o nich nie pozwala jej zrezygnować z rozpoczętego projektu.

W części trzeciej pt. „Ogniki”, „gdy zrobiło się cieplej, Kyong-ha położyła dłoń na zdjęciu kości – to znaczy na wizerunku ludzi, którzy nie mają oczu ani języków” (s. 353).

Po chwili In-son zachęciła Kyong-ha, by wyszły posadzić drzewo. Wychodzą z domu ze świeczkami w kubkach po kawie, wychodzą na zewnątrz posesji, idą przez las posadzić drzewo. I tak rozpoczyna się wspólne działanie przyjaciółek, pięknie opisane na zakończenie powieści o kruchości ciała ludzkiego i innych stworzeń, jak również o potępieniu wszelkiej przemocy człowieka nad światem, który może być tak piękny jak puszysty śnieg o zmierzchu i może budzić nadzieję dla obu przyjaciółek. Wtedy In-son położyła się na śniegu i zaczęła opowiadać o swej matce, która po stracie rodziny zachorowała, traciła pamięć przed śmiercią. A życie In-son stało się cierpieniem. Po śmierci matki rozpoczęła poszukiwanie szczątek zamordowanych. Jej opowieść jest zapewne już odwagą, ma śmiałość mówić prawdę o poznanych faktach masakry na Czedżu. Jej opowieść jest zapewne wyrazem poglądów i potępienia USA i ZSRR za decyzje, które spowodowały wybuch powstania, w którym strzelano również do dzieci.

Biała elegia – poetycka powieść pisana również w Polsce

W posłowiu Białej elegii, opublikowanej w Korei w 2016 roku, autorka wyjaśnia, jak wyjazd z Korei do Polski stał się możliwy. Wspomina, że z polską tłumaczką jej książek, Justyną Najbar-Miller, spotkała się w Seulu latem w 2013 roku. Wyjaśniła Justynie kilka kwestii związanych z tłumaczeniem jednej z wcześniejszych jej powieści, a następnie Justyna „z poważnym wyrazem twarzy zadała mi pytanie: czy przyjechałaby pani w przyszłym roku do Warszawy, gdybym tam panią zaprosiła? Nie zastanawiałam się długo i potwierdziłam” (s. 132). Do Warszawy przyjechała w sierpniu 2014 roku z trzynastoletnim synem, a od października rozpoczęła zajęcia w Zakładzie Koreanistyki na Wydziale Orientalistycznym Uniwersytetu Warszawskiego.

Profesor Mikołaj Melanowicz jest znawcą kultury Japonii, autorem trzytomowej monografii Literatura japońska, książek i licznych przekładów współczesnych pisarzy.

Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.

zaczynają opowieść o człowieku
od jego pierwszego oddechu wymieszanego z krzykiem
od mazi i krwi jako pieczęci
na spisanej historii kobiet pochodzących z tej samej linii komórek

linieją pierwotną mocą przesuwania świata przez kanał rodny
tunel jasnego światła rozrywa ciepłe ciało
stwarza nowe zakamarki i czeluście
horyzonty lub klatki dla nowego istnienia

epitafia kiełkują w krtani
rodzą i oblekają w całuny milczenia


widok ciała
jego nieżywość i obcość zmieniła perspektywę
mojego postrzegania

zmieniła trajektorie mojego myślenia
jakby trumna stała się czółnem
a ja śledziłam jej podróż
kiedy odpływała w kierunku wiecznego horyzontu
do
nieboskłonu w pryzmacie barokowych obrazów
czasu i przestrzeni w której mieszkały wspomnienia mojego dzieciństwa

i ta cisza
która wpisywała się w pastelowe kolory
poświaty czającej się dookoła
usprawiedliwiała swoją nieoczywistością
to co typowe stało się
anachronizmem

gdy nic więcej nie mogło się już wydarzyć


mam wrażenie że chodzę po gruzach
godzin
dni
wyrazów twarzy
wspomnienia stały się nieistotne
światło zgasło automatycznie
dla oszczędności energii wyłączają się ludzkie synapsy
na próżno szukać przyczyny tego co się wydarzyło
nie ma logicznej odpowiedzi
wolna wola człowiecza miesza się
z fatum zależnym od słów
wyssanych z genów przodków
ich lęków
z przemieszczanych walizek

biletem do tego spektaklu
jest moja cisza


 

może to nie dziś stanie się najważniejszy dzień
a dziś wydarzyło się
to co przeznaczył mi los na kiedyś
może nie warto było zatrzymać myśli na wszystkim o czym do tej pory czytałam
a jedynym błogosławieństwem świata dla mnie był dotyk

matczyny dotyk nowo narodzonego istnienia
zwierzęce wylizywanie krwi i potu
chronologia przodków dopełniła się
przez historię usychania mojej odciętej pępowiny
w kontekście twojego umierania
według chronologii numerów pesel i mitochondrialnego DNA


długo przed zakończeniem aktu
przed finalnym akordem
zanim to się stało – był we mnie niepokój

wietrzyłam jak zwierzę to co miało się wydarzyć
czułam obecność czających się zmarłych
widziałaś ich pytałaś o nich

obraz kurczącej się ciebie
z dnia na dzień mniejszej

ten obraz został we mnie
stawał się obsesją w środku nocy
zasiedlił oczodoły i niepokoił
drażniąc jeszcze i jeszcze
powodował wątpienie w prawidłową ocenę zdarzeń
stał się przyczyną mojego lekarskiego milczenia

bezradność w obliczu uspokajania myślą

kiedy umarłaś nic się nie zmieniło
czuję tę samą pustkę i samotność
i zmieniło się wszystko
bez radykalnego momentu wyznaczającego cezurę
przemijania i niemożności


może istniejemy równocześnie po obu stronach powietrza

patrzysz na mnie
może moja materialna zwierzęcość i twoja niewidzialność
istnieje w tej samej przestrzeni
splecione w pamięci genów które trwają bez zbędnych kartotek
synchronizacji systemów
pozwoleń

ty już wiesz czy istnieje
pozaczasowa i bezterminowa miłość


PYTANIA BADAWCZE
czy energia z pierwszego krzyku dziecka przybyłego z zakrzywienia czasoprzestrzeni staje się gwiazdą. satelitą. sonatą. parą wodną opadającą na kafle podłogi łatwej do utrzymania w stanie sterylnej czystości. czy ginie. cud pierwszego krzyku umiera od środków dezynfekcyjnych. zamienia w nicość. w strach o to co będzie później. jutro. za miesiąc za rok. bilet do przyszłości zamyka się w książeczce szczepień jako gwarancji niesprecyzowanej zdrowotności
krew. pot. ból. nienawiść. miłość. układają się w dłoniach. wiążą palce pierścieniami by zatrzymać i zataić ich histeryczny taniec. odcisk. ich czystość i brud. kruchość linii papilarnych nawinięta na opuszki palców w celu autoryzacji. niezbędnej do nauki czułości swojej skóry. lub obcej
jak przez kamień ukazać umiłowanie wolności. rzeźbiąc w nim Niobe lub Nike. lub zwykłe kamienne balu-strady. lub kraty ogrodzeń
jak zatrzymać wspomnienie o człowieku inaczej niż w portrecie zdeponowanym w cyklonie czasu
czy żarłoczna czeluść nieskończoności ma jakiekolwiek znaczenie dla zwykłego pojedynczego istnienia. nieskończoność ubrana w kości szkieletów na barokowych obrazach. krągłe ciała wymieszane z resztkami gnijących szczątków. oczy wywrócone do nieba do granicy kiczu i sztuki. czas człowieczy w loterii rozliczeń których bilans nie ulega podsumowaniu
co pochodzi od Boga. gdzie On mieszka. kogo upoważnił do wglądu w dokumentację na jego temat. a może nie istnieje w sensie zwierzęcego istnienia. jest tworem. botem. Pandorą. czymś stworzonym by nadać sens kolejnym dniom. chociażby przez gorycz wyczekiwania na sygnał ze zbioru biblijnych proroctw
odwieczny dialog ze śmiercią. czy możliwe jest nieistnienie tego dialogu


Treny pochodzą z tomiku Teatr cieni (wyd. Adam Marszałek, Toruń 2023), będącym wyrażeniem smutku i rozpaczy, wyrazem samotności w obliczu śmierci Matki. To swego rodzaju pomnik napisany przez wyrażenie emocji. Epitafium człowieka przez opis pustki. Emocjonalnej i uczuciowej.
Wiersz mam wrażenie że chodzę po gruzach… w wersji przeredagowanej przez Autorkę.
Wiersz Pytania badawcze nie był dotąd publikowany.

Renata Elżbieta Paliga jest także autorką tomików Osłuchiwania (2014) i Kamienica (2019). Jako lekarka i naukowiec wydała także monografie: Krwiodawstwo i krwiolecznictwo w medycynie polskiej XIX i XX wieku (1831–1951) (2014), Od powietrza, ognia, głodu, wojny… Historyczne aspekty zarządzania epidemiami (2020) oraz Epidemie w dziejach Rzeczypospolitej. Dżuma, cholera, tyfus (2022).

OLBRZYM Z CURAÇAO

Karteczka przekazana chyłkiem do redaktora naczelnego

Zawierała zgryźliwą uwagę, iż w naszej dzielnicy

Są ludzie znacznie bardziej interesujący od…

 

Chodziło o młodego mężczyznę z Curaçao

Który przed sześciu laty tutaj przybył

Dla operacji w Curaçao niemożliwej

 

I pozostał

 

Mój wywiad ukazał się jednak

Dzięki zdecydowanej postawie

Redaktora naczelnego o skórze białej

I ufarbowanych na czerwono włosach

 

Niemniej coś zachowałam dla siebie…

To, że Łagodny Olbrzym

Wyznał cicho:

„Czuję się tutaj nieszczęśliwy”


OD KIEDY TELEFONY STANIAŁY…

Od kiedy telefony staniały

Częściej poruszane są sprawy miłosne

Cóż, nie układają się tak, jak byśmy chcieli

 

Czy on już powiedział…?

Nie, nie powiedział

Ale może wkrótce powie

 

A jeśli… nie powie nigdy?

 

Nawet pomyśleć nie wolno, że mógłby

 

Czy polskie kobiety są bardziej romantyczne

Niż kobiety inne?

Nie wiem, ale przypuszczam


 

 

 

SERGIUSZ SIĘ POMYLIŁ

Sergiusz się pomylił

Zakładając, że zamówienia klientów

Na portrety ludzi, psów, domów, drzew, wszystko jedno

Pozwolą mu znośnie żyć w kraju, w którym został już

(wstrętne słowo) N A T U R A L I Z O W A N Y

 

Zwlekał z domowymi opłatami aż sprowadził

Kary za zwłokę, a po nich jeszcze większe kary

Czy w Leningradzie kary były niewysokie?

 

Może kar w ogóle nie było?

Albo udawało się je przeczekać?

 

Sergiusz wsiadał na rower

 

Jeździł od instytucji do instytucji

Liczył na umorzenie kar

Ale nie następowało

Jego wylękniona twarz stawała się

Przezroczysta


 

 

POŁĄCZENIE FIOLETU Z PURPURĄ

Za górą szarych plastikowych worków

Dostrzegam parę ud, jasnobrązowych

Młoda kobieta wstrzykuje narkotyk

 

Twarz skryta jest pod kaskadą włosów

Ich kolor… ? Połączenie fioletu z purpurą?

Między workami czekającymi na przejazd śmieciarki

Płonące włosy, szczupłe uda


Wiersze/miniatury oraz rysunki ukazały się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.

Coś musiało być na rzeczy, skoro podczas tego dwuletniego pobytu w Monachium przeprowadzał się czterokrotnie. Marzenia o Paryżu przesłaniały mu miły, twórczy i, gdyby nie choroba siostry, beztroski pobyt nad Izarą. Pisał do Kloci, że gdyby on zachorował, nie miałby szans na życie nie tylko w Monachium, ale i w Warszawie, nie dodawał, że przestałby jej pomagać; nie myślał, sam rozżalony, że takimi słowami uraża Klocię. Że niby on nie może sobie pozwolić na chorowanie. A ona – z dziećmi na utrzymaniu – zdecydowała się na rezygnację z pracy dorywczej: z adresowania kopert z listami dużej firmy. Wciąż nie rozumiał, co znaczy słabość niepozwalająca na jakiś dodatkowy ruch ręką, na wysiłek oczu. Podczas pobytów w Warszawie uchylał się od wizyt w mieszkaniu siostry. Gdy już musiał podpisać jakiś dokument, usiadł na kwadrans do herbaty, ale na dzieci siostry i nieboszczyka Kuczborskiego nie zwracał uwagi. Nie dotknął żadnego z nich, nie pogłaskał, choć się zbliżały, wpatrzone w tego wuja, który nigdy – może nawet do snu – nie zdejmuje cylindra.
– To dziełko Stasia – Klocia wyciągnęła zza szafy zgrabnie narysowanego konika.
– Ładne – orzekł. I dodał: – Jak na dziewięciolatka.
Odłożył kartkę w odległości bezpiecznej od szklanki z herbatą.
– Staś rysuje i rysuje – mówiła dalej Klocia. – Jak sądzisz, Olesiu, czy on potem mógłby się kształcić na artystę malarza?
– Ale skąd! – odkrzyknął wzburzony. – Żywot artysty, zwłaszcza tu, w kraju, to męczarnia. Już mówiłem: lepiej być koniem wyścigowym w Polsce niż malarzem. Stasia najlepiej oddać do terminu: szewc, kra-wiec, kuśnierz – to są zawody!
– Ale ty przecież jakoś…
– Że co? Że sobie daję radę? To przecież dopiero od niedawna. A jestem już pod czterdziestkę. Wielu rzeczy musiałem się wyrzec, żeby dojść – odpukać – do jakiego takiego stanu. Wiodę cygańskie życie, nie mam domu, nie założyłem rodziny, wciąż byle pismak może mnie obrazić w prasie, muszę nieustannie pracować, nie lubię siebie i nie lubię ludzi!
Nie chciał wracać ani do wspomnień tamtych rozmów, ani tam na Widok, gdzie w mniej niż skromnych warunkach egzystowali ostatni jego krewni. Klocia kaszle jakoś tak z głębi siebie, z płuc, których ma coraz mniej i żadne węgrzyny do obiadu nic na to nie poradzą. Stach Witkiewicz już na walizkach; ze względu na jego zaawansowaną gruźlicę on, żona i pięcioletni Staś, mądrala, nazywany w domu Kaluniem, wyjeżdżają z Warszawy do Zakopanego na stałe.
Po jaką cholerę wysyłał ten list do Kloci? O zdrowiu. Zmieniał mieszkanie z Dachauerstrasse 32 na Amalienstrasse 49, teraz znowuż tu, wszystko ze względu na zdrowie, tu wydawało mu się, że wilgoć zżera ścianę za szafą, tam znów, że okna tylko na północ, brak odrobiny słońca, a dopiero tu, na Adalbertstrasse 27, w dobrze opalanych pomieszczeniach mieszkania z pracownią nagły ostry ból wysztywnił mu lewe ramię. Zaczęło się coś złego. Przywołał choróbsko. – Dobrze, że nie jestem mańkutem – warknął i ogarnął go strach.
Malował właśnie kolejną wersję Święta Trąbek. Tym razem zdecydowany nokturn. Od miesięcy rozżalony na Korwin-Milewskiego, „swojego dobroczyńcę”, nie utrzymuje z nim kontaktu od momentu, kiedy mecenas, okazując niestosowną zdaniem Aleksandra wylewność, nie dość, że nie wysłał dużych Trąbek na wystawę do Paryża, choć to autorowi obiecał, to jeszcze domagał się jakichś rozświetlonych kompozycji. Na przekór mu malował Plac Wittelsbachów w Monachium w nocy oraz na przemian Plac Maksymiliana Józefa w Monachium w nocy, bo to przecież była autentyczna kontynuacja, wnikanie w czeluście głębokich warstw indygo i capput mortum, rozświetlanie ich jasnotęczowym pastoso lśniących latarń.
Położył się na kanapie. Pomyślał, że trzeba będzie zeskrobać z parkietu ślady farby, bo paleta, która mu wypadła z lewej dłoni, spadła, oczywiście – trzeba mieć pecha – farbami na dół. I wtedy powalił go następny atak bólu. Nazajutrz, po nocy cierpień, otrzymał telegram: „Przyjeżdżam do pana w sobotę. Ignacy Hr. Korwin-Milewski”.
Ból mniejszy. Zapomnijmy o nim. Ha, ha! Zwalisty ziemianin w długim sukiennym surducie jakoś się zmieścił w jednej otwartej kwaterze drzwi i krokiem marynarskim ruszył do obrazów ustawionych dlań do oglądania. Początkowo prawie nie zwracając uwagi na Aleksandra, po wydłużonym kwadransie, kiedy obejrzał wszystkie szczegóły i dla sprawdzenia całości zrobił kilka odejść, zapytał:
– To te trzy nokturny przeznaczył pan, znaczy się, na Münchener Jahresausstellung von Kunstwerken aller Nationen w Glaspalast?
– Tak. I jeszcze Babę.
– Jaką babę?
– Staruszkę czuwającą przy zwłokach.
– A, to ten obrazek, zapłacony przez Modrzejewską, którego Modrzejewska nigdy nie dostała. Znaczy się, znalazł go pan wreszcie?
– Odnalazł się teraz, w składzie celnym… kiedy już zdążyłem namalować drugą wersję!
Wyciągnął zza sztalug dwa nieoprawione blejtramy. Obrazy o tym samym motywie. Mniejszy, poziomy, wetknął do rąk Milewskiego, drugi, większy i w pionie, trzymał w rękach. – Ten także miał być w poziomie, ale pozmieniałem w trakcie roboty; nabiłem na mniejszy obraz, na wszelki wypadek zawinąłem z tyłu pod-malowane płótno, gdyby miał jeszcze zmienić decyzję…
– Eee, pan to za dużo tnie. Jeszcze nie widziałem takiego malarza. Krawca, owszem! – Zaśmiał się, mały spiczasty nosek zadarł mu się jeszcze bardziej w górę, rozbłysła łysa głowa, grubas pogłaskał sobie miłośnie brodę do pasa. – Dobrze, jest pan oryginalny, ale muszę zasmucić: podoba mi się ta starsza Baba. W tej, którą pan teraz zrekonstruował, tfu, namalował, jest rezygnacja i wyciszenie. W tym, co ja trzymam w rękach – dramat, niepokój i tajemniczość.
– Mogę się pocieszyć, że oba płótna ja malowałem. Wtedy byłem żarliwy, teraz usiłuję być sprytny. Ja się nie nadaję do handlu. A i tak nie wierzyłem w ten obraz, który pan trzyma w ręku. To Stach Witkiewicz odkrył go w stertach starych kostiumów w mojej pracowni warszawskiej, w tym złym okresie, kiedy ciąłem W altanie. Jeszcześmy się ze Stachem lepiej nie znali, już byłem w biedzie, on wziął obraz, ten właśnie, Babę, tak, tak, dała za niego całe dwieście rubli srebrem. Odebrałem obraz, chciałem odczyścić, domalować oświetlony całun pokrywający zwłoki nieboszczyka, oczywiście nie zdążyłem, właścicielka, kochana piękność, wyjechała, a ja zostałem z Babą czuwającą przy zwłokach. No więc jedna wersja jest jej, bo ona się już pomału wybiera przez ocean, a pańska druga. Wybieraj, panie hrabio!
– Nie po to tu jestem. Na razie mam po uszy pańskich bawarskich nokturnów!
– Panie, co pan?
– Czas opuścić Monachium. Oto pieniądze, panie Aleksandrze. I oto czek. Jak niczego innego, pragnę otrzymać za to kilka motywów z Paryża, najlepiej malowanych w plenerze, pańskiego, ma się rozumieć, pędzla. Co będzie piękniejsze, niż sobie wymarzyłem, za to zapłacę dodatkowo, i jeśli żyć będziemy, nie przestanę u pana zamawiać nowych obrazów. Mam coś ciekawego na myśli.
– Nie wierzę. Już myślałem, że pan taki sam zły jak cała reszta.
– Co się stało? Pan roztrzęsiony!
– Siostra ciężko chora w Warszawie. Młoda wdowa z dwójką małych dzieci. W ostatnich miesiącach – jak pan doskonale wie – i mnie było ciężko, a wziąłem na siebie obowiązek opieki nad nieszczęsnymi. Nie miałem wyjścia, napisałem list do Wrotnowskiego, wiceprezesa Zachęty, starca, który powinien znać życie, z prośbą o pożyczkę na konto dwóch wystawionych tam obrazów. Jestem członkiem Zachęty i taki zwyczaj dla członków jest praktykowany. Patrz pan, hrabio, co mi odpisał na firmowym papierze: „Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie daje pożyczkę tylko na te obrazy, które mogą być uznane za kwalifikujące się do zakupu Towarzystwa”!
– Zginie pan wśród chamów z platynowymi spinkami u mankietów i z posranymi myślami. Ze mną pan nie zginie, Aleksandrze. Ciągnie się za mną zła opinia, ale jakąż opinię może mieć człowiek, który raz po raz zmienia swoje poddaństwo? Gdybym nie był kawalerem maltańskim, te dranie rozgniotłyby mnie na pro-szek. Jak pan wie, oprócz rozumu i instynktu samozachowawczego mam ponadto stałą ochronę. Zanim ruszymy w miasto, proszę, oto zwitek banknotów stumarkowych, niech pan je dobrze schowa i tak, żeby pamiętać, gdzie się wsadziło. To w całości na koszta opieki nad pańską siostrą. Żadnych ruletek, żadnych lafirynd z tej puli. A teraz hrabiemu Milewskiemu się nie odmawia – idziemy się zapomnieć: szampan, dziewczynki, do upadłego! W Bawarii po polsku. Zawsze pana kochałem za malarstwo! Nauczy pan paryżan, jak się maluje. Ach, jaki jestem ciekaw!

We wrześniu na wszelki wypadek zostawił większą część rzeczy w bocznym pokoju monachijskiej pracowni, miał bowiem przekonanie, że po trzech, czterech miesiącach wróci ze szkicami malarskimi z Paryża i dopiero tu będzie kończył większe pejzaże dla Milewskiego. Po drodze zatrzymał się w hotelu w Berlinie, wędrował po mieście, upatrzył sobie kilka motywów malarskich – te miałby dla siebie, nie dla Milewskiego – coś się tam jednak wydarzyło, co kazało mu wylać żal w liście do Prospera Dziekońskiego: „sukiny syny mieszkańcy są tacy, że nie mogłem nad parę dni tam zostać; zdawało mi się, że się rozchoruję zostawszy się”.
Czuł wyraźnie odpływ energii. Za łatwo poszło z pieniędzmi? Nie, bóle ramienia nie dają spać. Bóle każą się martwić. Ależ to nie wypada. W wymarzonym Paryżu?
Był tam, w wynajętej pracowni przy rue Aumont-Thiéville 4, z nieodwołalnym postanowieniem niedotykania kwestii tematu w malarstwie. Teraz tylko pejzaże, gry świetlne, forma kształtowana przez słońce, deszcz, gwałtowne zmiany aury. A noc? Noc, przede wszystkim noc. Nie mógł sobie darować podjęcia w Monachium tematu lekko mu rzuconego przez Milewskiego. Temat to polska wieś i Anioł Pański. Aleksander na polskiej wsi nie był, nie zaznał jej, był człowiekiem miejskim. A hrabia chciał mieć w swoich zbiorach polskiego Milleta. Monumentalne płótno (223 × 168 cm) to było dla Gierymskiego wyzwanie. Malując klasyczną kompozycję, dokładał starań podczas doboru modelek, a potem skonstruował specjalne oświetlenie – reflektory odbijające złoto i srebro pomalowanych papierów i tektur, które rzucały specjalne, choć może nieco cyrkowe, światło na twarze i postaci wieśniaczek pracujących na polu.
Chyba jednak dobrze, że namalował taki obraz. Kiedy jeszcze w Monachium pracował nad tym wyższym od niego prawie o pół metra płótnem, odwiedził go rodak, pisarz i krytyk Cezary Jellenta, tak jak on, człowiek miasta, ale tak przesycony kulturą i sztuką, że w sielskim temacie nie widział śladu fałszu. Podkreśli niebawem:
„Owóż niewątpliwie Gierymski nie ma obecnie w całej Europie bliźniaków, stoi sam jeden”.
Zachwycony monachijskimi nokturnami Aleksandra, wspominając sukcesy jego obrazów w Glasspalast, złoty medal drugiej klasy i zakup obrazu przez księcia regenta bawarskiego Luitpolda do Nowej Pinakoteki, powtarzając w nieco zmienionej formie kalambur Witkiewicza, że to medal nie jest honorem dla Gierymskiego, lecz Gierymski jest honorem dla medalu („są tacy […], co twierdzą […], że większy zaszczyt przyniósł nasz artysta wystawie, niż ona jemu”), Jellenta pisze, wspominając spotkanie z artystą w atelier monachijskim przed wyjazdem malarza do Paryża: „W pobliżu okna, na niewielkiej estradzie, pod niebem z błękitnego muślinu i śród wielkich płacht srebrnego papieru imitującego światło, siedziała w stroju polskiej wieśniaczki niemłoda już modelka. Mogłem, nie chcąc przerywać artyście roboty, napaść wzrok do syta dużym, zwyczajnie opartym o ścianę obrazem, który był właśnie «na warsztacie». Motyw najzupełniej swojski: dwie kobiety wracają z sianożęcia w porze zachodu słońca i dzwonu sygnaturki, wzywającej na Anioł Pański. Treść zatem przypominająca i Bretona, i Milleta. Gierymski jest w wyborze tematu nader drażliwy i skrupulatny, i jeśli zgodził się w obecnym wypadku na posądzenie o brak inwencji, to jedynie pod przymusem… siły wyższej, jaka bywa nieraz w chudym życiu wielkiego malarza – obstalunek”.
Jellenta, który odnalazł w tym obrazie „wielką poezję i znakomity nastrój”, był potem – o czym wspomniał gdzie indziej – świadkiem zdarzeń, których szczegóły do dziś pozostają tajemnicą. Nie ostało się jedno z dwóch, jak się okazuje, ogromnych płócien: artystę trapiła kompozycja – kobiety były od siebie zbyt oddalone, artysta twierdził, że poza kobiety z grabiami jest nienaturalna. „Przyszedł Wacław Szymanowski [malarz i rzeźbiarz, później twórca słynnego pomnika Chopina w Łazienkach] i zauważył, że nie tworzą – grupy. I oto wielki doktryner naturalności najpierw zbliżyć próbował starą do młodej, potem młodą do starej, tak długo, aż zniecierpliwiony – no i pewnie przeróbki takie dawały się we znaki płótnu – w ciągu jednego dnia podmalował drugie, na którym kobiety nie tylko że właziły prawie jedna na drugą, ale jeszcze połączone zostały fortelem kompozycyjnym – gęstym i dużym krzakiem czy też stogiem, ciemniejącym w dali”. Zdecydowanie bardziej „powietrzny”, własny, doskonalszy kompozycyjnie i kolorystycznie złotawy, szlachetny, choć z pozoru o muzealnym tonie, jest szkic malarski Anioła Pańskiego, namalowany przez Aleksandra na deszczułce.
Za dużo myśli dotyczących okresu, który powinien być zamknięty. Tutaj także nie bardzo. Długi dwu-piętrowy budynek z lokalami przeznaczonymi na pracownie. Oszklone ściany na północ. Nic, tylko malować. Ale malować wśród masy innych malujących? Jak to? Im bliżej zimy w dodatku, tym zimniej. Centralne ogrzewanie, ale radiatory chłodne. Skąpią na opale. Za bardzo tym się na razie nie przejmował. Dzięki Paderewskiemu, który zawsze gdzieś się znajdował w pobliżu, poznał jednego z najbogatszych ludzi epoki, Bruna Abdank-Abakanowicza, wybitnego naukowca, elektrotechnika, wynalazcę, współwłaściciela i dyrektora fabryk na całym świecie. No i ten pan był koneserem sztuki. Zapraszany do jego podparyskiej posiadłości, willi w Saint-Maur-des-Fossés, nie zawsze chciał albo nie musiał wyjeżdżać na noc do Paryża. Wobec tego na piętrze jakimś cudem wygospodarowano dlań dwa pokoje, żeby mógł sobie spokojnie pracować, gdy znuży go towarzystwo często tu bywających Henryka Sienkiewicza, Władysława Mickiewicza, syna Adama, wreszcie Anny Bilińskiej, zaprzyjaźnionej z panem domu. Dwie młodziutkie córki Abakanowicza otrzymały od ojca zadanie pilnowania spokoju na piętrze, bo pan Gierymski, który miał wiele bolesnych przeżyć, bardzo go potrzebuje.

– Czy ty też tak miewasz? Podchodzę do płótna i muszę się odsunąć, bo parzy!
– Może malujesz nie to, co chcesz? A może parzy na zasadzie kontrastu. Może twoja pracownia jest za zimna?
– Ach, te twoje natychmiastowe riposty, Ludwisiu! Nie pozwalasz się użalić człowiekowi… – zarechotał Aleksander, patrząc wymownie na Ludwika de Laveaux, który wreszcie, po półrocznym plenerze, wrócił nad Sekwanę z Bretanii, z wioski Crehen, gdzie malował siedem pejzaży na raz, następnie Dinan, gdzie narysował prawie wszystkich mieszkańców i przygotował obrazy na paryski Salon. Wrócił z Dinan do Paryża pieszo, w grudniu, z odpoczynkiem w Rennes. Trzysta sześćdziesiąt kilometrów! W Paryżu żyje już od dwóch lat. Ojciec, tam w ich majątku koło Jędrzejowa, jest nieugięty, obrażony Paryżem syna, jego pobyt uważając za wygłup; mamroczący, że nie wchodzi się powtórnie do tej samej rzeki, nie reagował, gdy plenipotent rodziny zwlekał ze spłatą pieniędzy, które się Ludwikowi należały ze spadku po matce, Stefanii z Borkowskich, toteż Ludwik żyje w ubóstwie ze sprzedaży krajobrazów, malowanych seryjnie, sprzedawanych handlarzom po dwadzieścia franków, niedawno korzystał z zaproszeń znajomych do Londynu i Oksfordu, ciągle w ruchu, zafascynowany malarstwem hiszpańskim, oglądanym dzień w dzień w Luwrze Velasquezem i Riberą, nie odpuścił i odbył pieszo wędrówkę przez Pireneje do Hiszpanii – aż do Grenady. Powracał z tej i podobnych wypraw z kilogramami szkiców. Teraz półleżał na kanapce w tej zimnej i bez wyrazu pracowni Aleksandra.
– Trzeba cię przywrócić cywilizacji, Ludwisiu. Zbierz się w sobie, ogarnij się, ja ci dam na fryzjera i żebyś sobie wypożyczył schludne ciemne ubranie, proszę bardzo, pojutrze ruszamy do przestronnej, ciepłej willi Bruna Abdank-Abakanowicza – na całe święta.

Zaraz po Nowym Roku przeprowadził się z lekko rozrysowanym, właściwie wciąż niezaczętym obrazem do bardziej ludzkiej, mniej przypominającej fabrykę obrazów, za to wreszcie ciepłej pracowni na Montparnasse przy rue Boissonade 15. Zanim ją oswoił, coraz częściej i coraz dłużej bywał w willi Abakanowiczów, pół godziny jazdy kolejką vincejską przez lasek aż do stacji, skąd do willi Abakanowicza było dziesięć minut drogi. Wybitny matematyk, wynalazca i przemysłowiec, a dwa lata młodszy od artysty, miał doskonale wyrobiony gust artystyczny. Gierymski wiedział, że Abakanowicz ma „dość sprytu artystycznego”, aby w jego pozaczynanych obrazach wskazać na fragmenty lub nawet na charakter kompozycji, kwalifikując je jako nieautentyczne lub mimo woli wyrobione na efekt.
Abdank-Abakanowicz kupuje i płaci. Korwin-Milewski kupuje i płaci. Trudno mu się pracuje, bo bóle nerwów go męczą, Wie też, że bez pieniędzy nie ma mowy o dobrej robocie. „Bez zrobienia zaraz kopii mniejszej nie wyjdę na swoje”. Gdy namalowane światła są dobre, nieco grubsze niż reszta powierzchni płótna w pierwszej próbie Opery paryskiej w nocy, wtedy obraz wydaje się, a może jest za ciemny. Nie wyjdziesz stąd, nie rozsiądziesz się w restauracji. 15 marca, dowiadując się od osób trzech o kłopotach ciężko już chorej Kloci, wysyła jej pospiesznie z miesięcznym wyprzedzeniem czterysta pięćdziesiąt franków. Tłumaczy: „Nie zmieniłem się względem ciebie w uczuciach, tylko jestem biedny i ciągle niespokojny o siebie, a właściwie o moją Sztukę. Więcej jak to, co przyrzekłem wyjeżdżając, dawać nie mogę, a i to może być trudno…”.
Ostatecznie nie powróci do Monachium i będzie się trudził nad częścią architektoniczną Opery pary-skiej w nocy w nowej, wygodniejszej pracowni na lewym brzegu rzeki, na Montparnasse. Jak zwykle od lat nazywa u siebie katzenmajerem stan wywołany następstwami trudności związanych z ustawieniem kompozycji obrazu i z innymi szczegółami dotyczącymi koloru i formy. Trudności to jego specjalność, szczęście, że nie będzie to męczeństwo na własny rachunek. Kwestię finansową wziął na siebie Milewski: weźmie obraz na bardzo dobrych warunkach. „Jeżeli nie sprzedam go na wystawie za większe pieniądze, on bierze obraz za tyle, żebym mógł inny tej wielkości robić”. Z Monachium dostał wiadomość, że jedna z księżniczek bawarskich będzie kopiować jego nokturn Plac Wittelsbachów w Nowej Pinakotece. I tu Gierymski żałuje, że nie jest na miejscu… bo mógłby w obrazie jeszcze parę rzeczy poprawić! Perfekcjonista niczego sobie nie daruje. Dostał list od Witkiewicza z Zakopanego i – jako człowiek miasta – ubolewa: „biedak, nawet w zimie musi tam siedzieć”. Po kłopotach z cenzurą Witkiewicz wydał książkę Sztuka i krytyka u nas. „Dobrze, że Ci książkę puścili” – pisze do autora Aleksander i jeszcze nie wie, że przygotowuje on następną książkę, właśnie o nim – „potrzebna była (bardzo w niej pięknie wyglądam) […] Napisz, czy idzie”.

„Mówię, żem przyjechał przygotować obraz; chciałem go skończyć w Monachium, ale gdzie tam, za trudny, ach, co ja męki przeszedłem… Milevius bierze go, ale jak nie zrobię kopii, lepszej spodziewam się, zdechł pies”. Operę paryską w nocy namalował w 1891 w kilku wersjach, każda po ponad metr siedemdziesiąt wysokości. On sam z pierwszej wersji nie był zadowolony, dlatego natychmiast przystąpił do malowania drugiej, która po ukończeniu zdała mu się wprawdzie lepsza i świeższa, a jednak „dobrze podława, chociaż powtórzona”. Gierymski był za blisko. Za blisko tego pejzażu, za blisko paryskiej nocy, za blisko wyobrażeniu tego, co chciał przenieść na płótno. Po trzydziestu latach od tych ceregieli Franciszek Klein będzie mógł spokojnie w Krakowie napisać: „Całość jest prawdziwym arcydziełem malarskim. Nastrój nocy, tempo ruchu ulicznego wśród mroku, blask latarni są tu oddane z nieprawdopodobną maestrią. A przy tym na koloryt tego obrazu składa się całe mnóstwo tonów ciemnych, półtonów, niuansów, odcieni, refleksów, świateł, blasków – które wszystkie razem stapiają się na cudowną harmonię nocnego nastroju ulicy Paryża”.
Maluje jednocześnie Luwr w nocy, z motywem bramy, także w kilku wersjach, z których ostatnia zahaczy o rok 1892 (pierwszy Luwr ukaże przed konserwatorami historię twórczego mozołu, liczne laserunki nakładane farbami jasnoniebieską, ugrową i zielonkawą, spękane fragmenty asfaltu, wreszcie zmianę decyzji kompozycyjnej podczas malowania obrazu: doszyty z lewej strony sześciocentymetrowy pas płótna długości 123 cm, a także dwie przymocowane do dłuższych brzegów blejtramu drewniane listwy). Oświetlenie elektryczne kolumn z lewej i cieplejszy blask latarni z prawej wprowadzają widza w scenę rozgrywającą się tro-chę jak w teatrze. Na pierwszym planie wystrojona i z nieodzowną torbą kobieta, która bez obaw spaceruje po nocach, dalej, po lewej, para męsko-damska, w świetle bramy jeszcze kilka osób, czyli elementów wytyczających perspektywę, zupełnie w oddali jeszcze światła latarń z potrójnymi kloszami.
Co pisał o mękach twórczych i przemianach, które w ciągu kilku miesięcy zaszły w jego malarstwie między tworzeniem nokturnów Opery a Luwru, zwierzając się Stanisławowi Witkiewiczowi? „Oto już jestem o wiele moderniejszy! Ta moderność polega, a co bardzo ważne, na zdecydowanym kolorze, położonym prawie od razu, bez przemęczania płótna ciągłymi laserunkami i malowania świeżymi farbami, bez pastwienia się nad obrazem dla wydobycia siły i plastyki. Cóż za plastyka jest w nocy przy lampach? Żadna. Przedmioty dalsze, silniej oświetlone, występują bliżej”.
Co robił? Walczył o doskonałość, mimo protestów mdłego ciała. Z innego listu do Witkiewicza z grudnia 1891: „Przygotowałem mój jeden Louvre, niezły, i wróciłem do mojej starej Opery przed przewerniksowaniem, i widzę, że dobrze podława, chociaż powtórzona. Jak ja mogłem taki motyw chcieć zrobić? Co chcesz, byłem chory”.
Znowu to samo: „Dziś kości nie bolą mnie, przynajmniej mniej niż zwykle, przyznaję więc spokojnie, żem lichy obraz zrobił. Ostatni lepszy i niech mnie diabli wezmą, jeśli następne nie będą ciągle lepsze”.
A więc jednak nie należy, w hołdzie dla impresjonistów, zaniedbywać mądrych zasad malarstwa, nabytych podczas studiów w Akademii! Impresjoniści nie wyszli poza podstawy kształcenia artystycznego w jakichś podrzędnych pracowniach albo przyglądając się robocie nieco bardziej doświadczonych kolegów. W tej drugiej wersji Opery, z której autor tak był niekontent, zaszalał: najpierw pokratkowaną kalką przeniósł z pierwszej wersji kompozycję ze szczegółami na nowe płótno, a potem już nie stosował akademickiej podmalówki, walił pastą niemal prosto z tuby, zrezygnował z laserunków. Zupełnie jakby zaczynał od nowa. Rezultaty? Cóż. Jest mistrzem, więc dał sobie radę. Pewien niesmak jednak pozostał. Nad Luwrem już nie eksperymentował.

Ilekroć upatrzył sobie motyw i usiadł ze szkicownikiem na krzesełku plenerowym nad Sekwaną, tylekroć żądni malowniczości malarze, coraz liczniejsi w Paryżu, albo przysiadali się nieopodal, starając się tyleż bezczelnie, ile bezradnie ukraść motyw, niekiedy nazajutrz już od rana zajmowali miejsce Aleksandra. Śmiał się zadziwiony taką powszechnością małości.
Do młodego przyjaciela, malarza i krytyka Władysława Wankiego, nie zawahał się jednak napisać, sprawa bowiem była zbyt ważna, ponieważ przymierzał się do namalowania słynnego potem Wieczoru nad Sekwaną: „W tym mam zabawę, że właściwie nie ten motyw robię, co mam pod mostem, tylko inny na moście. Ale kolor pod mostem studiuję, żeby mi ludzie za bardzo nie przeszkadzali. Tę plagę nie można puszczać do atelier, zupełnie jak kieszonkowi złodzieje”.
Odtąd przychodził nad Sekwanę późnym popołudniem, kiedy malarzy-podpatrywaczy wygonił chłód, głód i potrzeba zapicia powstającego knota. Owczy pęd artystycznego plebsu.
Namalował kilkanaście widoków Paryża, płócien niewielkich formatów, w tym Pont Neuf w Paryżu na desce, syntetycznie potraktowany, pyszny pejzaż, fragment rzeczywistości oglądany niemal z powierzchni rzeki, a na pewno z samego brzegu Sekwany, na kamienne filary i przęsła szesnastowiecznego, najstarszego spośród zachowanych mostów w Paryżu. Trochę mniejszych krajobrazów na tekturze, praczki (tę tematykę podjął inaczej Ludwik de Laveaux), praczki więc są u Gierymskiego punkcikami w nadrzecznym pejzażu, u de Laveaux te pracujące kobiety dominują nad błękitami nieba i wód. Przygotował malowniczości, tak jak sobie tego życzył Korwin-Milewski, oryginalne kadry z Sekwany z widokiem na katedrę Nôtre Dame, wresz-cie Scena uliczna w Paryżu z przewróconym koniem dorożkarskim, malowana alla prima, w większości szpachlą, na kawałku deski wyjętej z podłogi, niegruntowanej; kolor starego drewna, na którym artysta bezpośrednio malował, jest dominantą kolorystyczną obrazu i współgra z błękitną kurtką robotnika, różowawą czerwienią dachu, czernią dorożek i ciepłobrunatnym umaszczeniem konia. I niespodzianka – Aleksander Gierymski wreszcie namalował konia! On, który koni dotychczas nie malował. I to od razu dobrze, w skomplikowanym ruchu.
W październiku rozpoczął pracę nad Autoportretem z paletą. Jesień to nie jest dobra pora do malowania w pracowni; tylko kilka godzin dobrego, rozproszonego światła. Ale autoportret, z postacią naturalnej wielkości, ujętą do kolan, artysta będzie malował wyłącznie w świetle elektrycznym.
Zamówienie Ignacego Korwin-Milewskiego nie określało rodzaju oświetlenia. Obraz miał mieć wymiary 185 × 135 cm, przedstawiać artystę en face, w pozycji stojącej, z paletą i pędzlami w rękach. Korwin-Milewski, sam malarz, wykształcony, choć nie praktykujący, tak wyobraził sobie ponad dwudziestu najwybitniejszych polskich malarzy w swojej zaplanowanej galerii (tylko Matejko wyłamał się z zasad zamawiającego i na Autoportrecie, jednym z najlepszych spośród namalowanych w Europie w XIX wieku, nie pozwolił sobie na tak uporczywe stanie; usiadł w ulubionym, wysłużonym, starodawnym renesansowym fotelu).
„Gęba sobacza, ale oczy mam dobre” – powiedział kiedyś, teraz malował tę swoją neurastenię, która od-bierała go powszedniości, rzucała w świdrujące bóle, biła po palcach, których nikt w życiu nie pogłaskał. Elektryczne światło, padające z góry, z mocnej nagiej żarówki, wydobywały, oprócz życia i duszy, jak potem pisano, także upiorne fioletowawe cienie. Można się bać. Tak czy inaczej, obraz powstały w okresie paryskim, dwa lata później zaprezentowany na Wystawie Powszechnej we Lwowie, został przez wielu krytyków okrzyknięty najlepszym portretem ekspozycji.
Ale po to Gierymski jechał do Paryża, żeby pozostawić raz na zawsze w powszechnej historii sztuki je-den z najoryginalniejszych krajobrazów. Duże olejne płótno Wieczór nad Sekwaną. To dzieło wybitne jest jednocześnie śmiałą syntezą w połączeniu architektury ze smugą światła na przymglonym niebie, znakomicie równoważącą kompozycję pejzażu przedstawiającego widok na Sekwanę, Pont Carrousel i Fasadę Wielkiej Galerii Luwru, ujęty najwyraźniej z lewego brzegu na wysokości Pont des Arts. Przedmioty – barki, ludzie, zabudowania, most – pozostają w realnym kształcie i malowane są gęstą, tłustą farbą, partie wody natomiast, choć i one będą w rezultacie realistyczne, zostały utworzone z tysięcy pauz i dywizów, grudek farb bez dodatkowego spoiwa: żółtych, jasnobrązowych, pomarańczowych, jasnofioletowych, szarobłękitnych. Niebo jednoczy oba sposoby malowania, seledynowa smuga światła jest zdecydowanie wypolerowanym impasto. I ten intensywny fiolet, zrodzony z kraplaków nałożonych finezyjnym laserunkiem na wyschniętą biel – po lewej, pod pierwszym na obrazie przęsłem! Kilkanaście zachowanych studiów i szkiców malarskich poprzedziło mistrzowską kompozycję.
Napisze o niej wnikliwy krytyk, historyk sztuki Juliusz Starzyński, że ten więcej niż pejzaż jest jednym z „najszczęśliwszych przypadków w twórczości Gierymskiego osiągnięcia harmonii doskonałej pomiędzy zamiarem a wykonaniem, harmonii wskazującej na to, że połączenie efektów obserwowanych bezpośrednio w naturze z uogólnieniem właściwym metodzie pamięciowej – jest jednak możliwe bez uszczerbku dla jednolitości obrazu”.

Kraków. Pod koniec pierwszego tygodnia kwietnia 1894 nadeszła z Paryża wieść o śmierci Ludwika de Laveaux. Malarz przeżył dwadzieścia pięć lat. Mieli się niebawem zjechać tu, w pokoju z pracowienką wy-najmowanym przy Karmelickiej, blisko Parku Krakowskiego, w nowej dzielnicy, gdzie było przewiewniej i dużo zieleni. Stąd bliżej niż skądkolwiek w mieście do Bronowic, bajecznie kolorowej baśni z gościnną pracownią, smakowitą kuchnią i piwniczką Włodzimierza Tetmajera, znajomego z Monachium (studiował wspólnie z de Laveaux, a jego mięsiste, mocne kolorystycznie i oryginalne malarstwo zostanie dla późnych wnuków odkryte dopiero po stu dwudziestu pięciu latach). W Bronowicach miał Ludwik de Laveaux narzeczoną, Marysię Mikołajczykównę, jedną z trzech pięknych, powabnych i niehałaśliwych gospodarskich córek. Druga siostra to żona Tetmajera, trzecia zostanie żoną Lucjana Rydla, a wszystkie zaludnią niebawem Wesele Wyspiańskiego – wraz z mężami, a Marysia z Widmem Ludwika. De Laveaux nie był jakimś wyjątkowym gruźlikiem, ale nikt nie przypuszczał, że tak szybko zejdzie z tego świata. Uważał Aleksandra Gierymskiego za swego mistrza, lecz nie jest powiedziane, czy to nie dzięki Ludwikowi, który był malarzem nocy, Aleksander rozbudował kolorystycznie swoje nokturny. Na pewno zaś zainteresował swego mentora egzotyką podkrakowskich Bronowic. Pojechał z nim do Krakowa, szybko go oswoił z Bronowicami, po czym wrócił do Paryża, gdzie miał poważne malarskie zamiary, cóż z tego, skoro – pozbawiony należnych mu pieniędzy – sypiał w nieopalanych norach, w ciągu dnia sprzedawał swoje pejzaże za jakieś śmiesznie niskie honoraria, a w noce, kiedy zimno było nie do wytrzymania, przebywał w ciepłym w miarę komisariacie policji, gdzie rysował twarze zbójów, surgentów czyli samozwańczych adwokatów, nie wiadomo, czy w ogóle jadał. W Paryżu, gdy Gierymski tam jeszcze był, de Laveaux chodził na obiady z przyjacielem Ferdynandem Hoesickiem, literatem, późniejszym wydawcą – a potem spędzali czas na długich Polaków rozmowach w kawiarni przy Avenue de l’Opéra, gdzie wieczorami zawsze przesiadywał, jak u siebie, Gierymski.
De Laveaux, ze szlacheckiej rodziny (matka świętej pamięci z Borkowskich) nie protestował, gdy mu stawiano obiad w dobrej restauracji lub koniak w kawiarni, ale nie pozwalał, żeby wtrącać się w jego nędzę. Raz tylko zwierzył się Aleksandrowi, że nie mógł umyć twarzy i rąk, bo mu w jego mansardzie woda w misce zamarzła na kość. Kaszlał sucho i mniej więcej było wiadomo, do czego to doprowadzi. Ludwik nie chciał słyszeć o tego rodzaju pomocy. Czy wierzył w swoją siłę (z natury krzepki), czy odwrotnie – szedł przed siebie ramię w ramię ze śmiercią, przestał malować tak przesycone powietrzem pejzaże, jak Widok na wieżę Eiffla („Jakże jesteśmy do siebie podobni!” – krzyknął Gierymski, gdy zobaczył to niewielkie arcydzieło) i rzucił na płótno zarys oszalałej Lady Makbet albo innej, podobnej jej pani, w krwawym świetle, a po ukończeniu podpisał Przestrach.
Zawracamy. Pierwsze, co Aleksander zrobił w czasie swojego pobytu w Krakowie, to była heroiczna dlań, wziąwszy pod uwagę postawę „cygana”, próba obrony twórczości Ludwika de Laveaux i Stanisława Radziejowskiego. W mieście, w którym, jak się wydawało, będą go nosić na rękach, pierwszym niepowodzeniem było doprowadzenie do jego kandydatury do dorocznej nagrody im. Probusa Barczewskiego, fundowanej przez Polską Akademię Umiejętności, a w ostateczności przyznanie tego prestiżowego i finansowo intratnego wyróżnienia Piotrowi Stachiewiczowi. O innych przykrościach za chwilę. W lutym 1894, trzy miesiące po śmierci Matejki, zaproszony przez kandydata na nowego dyrektora Szkoły Sztuk Pięknych w Krakowie, Henryka Rodakowskiego, Gierymski, którego przyszły rektor zamierzał obsadzić w charakterze kierownika wydziału malarstwa, już się wczuwał w tę rolę (kto mógł przypuszczać, że rześki starzec umrze podczas pisania mowy inauguracyjnej) i mógł sobie pozwolić na list do Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Krakowie, w których podważał werdykt Sądu Komisji Rozpoznawczej TPSP.
„Obrazy usunięte przez Komisję – pisał – moim zdaniem mogłyby figurować na każdej większej wystawie zachodniej Europy, wykonane przez artystów z dużym talentem i odpowiednią wiedzą artystyczną; specjalnie co do obrazu p. de Laveaux z wiedzą tu przez bardzo mało osób mogącą być zrozumiałą”. Gierymski proponuje obrazy poddać, jak to się dzieje gdzie indziej (czytaj: na Zachodzie), do rozpoznania Komisji ponownie. Kończy szlachetnym zapewnieniem, „że jedynie życzliwość dla ludzi talentu była powodem napisania tego listu”. W odpowiedzi otrzymał odpowiedź, że „jeżeli komu, to jemu Dyrekcja pragnęłaby zadośćuczynić…”, ale Statut nie pozwala jej odwoływać uchwał Komisji Artystycznej.
Policzek? W każdym razie objaw lekceważenia, kpina. Już wiosną to samo Towarzystwo Przyjaciół Sztuk Pięknych w Krakowie nominowało Gierymskiego na członka Komitetu Dyrekcji Towarzystwa. Nominowany odpisał: „mam honor odpowiedzieć, że nie jestem w możności jej przyjęć ze względu na mój niestały pobyt w Krakowie”.
Dwa miesiące później, wiosną, na list wiążącego z nim w Krakowie duże nadzieje rektora-elekta Henryka Rodakowskiego z prośbą o zaszczyt wzięcia udział Gierymskiego w organizacji Wystawy Sztuki Polskiej i Wystawy Sztuki Współczesnej na Powszechnej Wystawie Krajowej we Lwowie, odpowiedział, że do Lwowa nie pojedzie, ponieważ miał silny ból zębów, a teraz „fluksję, która mnie zrobiła niepodobnym do ludzi. A zresztą: „Pisałem do p. [Władysława] Łozińskiego, tłumacząc mu się, że nie jestem w możności rzucić moje-go obrazu dla czynności, w której ktokolwiek inny zastąpić mnie może”.
Historyk Łoziński nie zrozumie. Malarz Rodakowski – tak. Gierymski malował wtedy w gościnnej pracowni Tetmajera w Bronowicach przejmującą, z obecną między płótnem a widzem pustką śmierci, Trumnę chłopską. Zgodził modelkę (żebraczkę Maroninę) i modela (chłopa z Bronowic), od stolarza wypożyczył reklamową trumienkę polichromowaną ultramaryną, farbką do bielizny rozjaśnioną zincweissem. W mieszkanku krakowskim natomiast stał malowany od półrocza, nasłoneczniony, stworzony z gruzełków tajemniczych kolorów przepuszczonych przez powietrzne filtry Chłopiec niosący snop.
Te dwa obrazy (pierwotny tytuł ostatniego to Chłopiec w słońcu) wystawił w lipcu na dorocznej wystawie w Glaspalast. Trumnę chłopską kupił Korwin-Milewski. W tamtych dniach pierwszy obraz Aleksandra Gierymskiego wszedł do polskich zbiorów publicznych. To był – i jest – duży Wieczór nad Sekwaną, zakupiony od artysty dla powstającego Muzeum Narodowego w Krakowie z inicjatywy Henryka Rodakowskiego, wówczas przewodniczącego Komitetu Muzeum.

Fragment powieści Zazdrosny talent. Bracia Gierymscy został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”. Książka ukaże się w roku 2025 nakładem wydawnictwa LIRA.

Marek Sołtysik (ur. 1950), prozaik, poeta, artysta grafik i malarz mieszkający w Krakowie; autor zbiorów wierszy (m.in. Małe wiersze wieczorne, 1986), cenionych przez czytelników i krytyków literackich opowiadań i powieści psychologicznych (m.in. Domiar złego – 1977, Ulica Maska – 1980, Moloch – 1986, Debora – 1991, oraz beletryzowanych biograficznych opowieści Kartki z życia Michała Choromańskiego – 1989, a ostatnimi czasy m.in. Klan Kossaków i Klan Matejków.

Buty

– Pan to tylko z tym psem chodzi i chodzi – zagadnął go któregoś dnia znajomy.

– Przepraszam, przeszkadza to panu? – spytał nieprzyjemnym tonem.

– No, nie, ale przecież pan ma żonę, sławną żonę – mitygował się.

– Właśnie, jak sławna, to nie tylko moja – uśmiechnął się.

– Jak to nie pana?! – zdziwił się niepomiernie.

– Moja i nie moja. Bardziej publiczna – odparł, patrząc na swojego psa, który zaczął bezceremonialnie obwąchiwać buty znajomego.

– Przestań obgryzać moje buty! – ten zirytował się na psa. – Aha, niech pan pozdrowi żonę – zakończył rozmowę i poszedł w swoją stronę.

– Mówiłem ci tyle razy, żebyś przestał obgryzać buty! – zwrócił się do psa, który patrzył na niego uważnie i machał ogonem, jakby chciał powiedzieć, że może sobie gadać do woli, a on i tak się nie zmieni.

 

Ludzie i myszy

Zwlekał dość długo z remontem drewutni, w której przechowywał drewno i węgiel. Wreszcie się przemógł i któregoś słonecznego popołudnia przystąpił do dzieła. Uzbrojony w ręczną piłę i siekierkę zaczął rozbierać jedną ze ścian drewutni. Gdy odbił ostatnią spróchniałą deskę, ujrzał niecodzienny widok, który go przejął. Oto spod deski wybiegła szara mysz trzymająca w pyszczku małą, różową myszkę.

Wracając do domu, postanowił, że już nigdy nie założy pułapki na myszy.

 

Sąsiadka

Siedział w kawiarni i rozmyślał o sąsiadce, która miała dziś pogrzeb. Nie znosił pogrzebów. Nie znosił śmierci. Wciąż zabierała mu tych, którzy byli mu bliscy.

Nie uczestniczył w pogrzebach, bo uważał je za smutny spektakl potrzebny tylko i wyłącznie żyjącym. Zmarły nie ma z tym obrzędem już nic wspólnego. Z tego powodu naraził się swojej licznej rodzinie, w której pogrzeby nie należały do rzadkości. Ale nie dbał o opinię swojej rodziny i otoczenia.

Siedział w kawiarni, pijąc campari i rozmyślał o sąsiadce. Była młoda, a jednak musiała umrzeć. Gdyby była sędziwa, też nie umiałby się pogodzić z kresem jej życia.

– Czy coś się stało, panie Adamie? Ma pan taką smutną twarz – spytała go znajoma kelnerka.

– Nie, właściwie nic, pani Halinko – odpowiedział z ulgą, bo zdał sobie sprawę, że przecież on jeszcze żyje i to jest właściwie najważniejsze.

Korzystając z ostatnich promieni słońca, wybrałem się na warszawską Pragę, do ulubionego „Antykwariatu Grochowskiego”. Do tego miejsca mam stosunek sentymentalny. Antykwariat mieści się bowiem w budynku żeńskiego akademika przy ul. Kickiego 12, a ten stoi naprzeciw miejsca mojego studenckiego bytowania (studenci płci męskiej okupowali budynek vis-à-vis przy  Kickiego 9), w latach tak zamierzchłych, że hej! Serce bije mocniej, obrazy przeszłości wracają, nabierają na przemian raz barw wesołych, raz smutnych, gdy wspominam,  jak pisał Ryszard Ulicki w Kolorowych jarmarkach,  „co zrobiłem z własnej woli, a co przeciw sobie”. Wypisanych na kartce tytułów nie dostałem, bo przed antykwariatem rozgardiasz, jakiego nigdy tam nie było. Pojemność tego domu książki okazała się zbyt mała, by pomieścić wciąż przybywające pozycje, których posiadacze szybko się wyzbywają. Właściciele antykwariatu rozpoczęli totalną wyprzedaż. Jako stypendysta ZUS nie mam nic przeciwko wyprzedażom dóbr wszelkich, książek zwłaszcza, ale przechadzając się od straganu do straganu zauważyłem, że wszystkie wyceniono poniżej granicy przyzwoitości: każdy tytuł za 1 zł. W nadziei, że wzbogacę własny księgozbiór jakąś nie lada okazją, rzuciłem się, by szukać co cenniejszych znalezisk, ale posmutniałem lekko i euforia zaczęła przeradzać się w melancholię. Znalazłem tam i Sienkiewicza, i mniej znane od Chłopów i Ziemi obiecanej powieści Reymonta (dwóch noblistów bądź co bądź), i Kosidowskiego Królestwo złotych łez, nawet Grzegorza Kołodki Program dla Polski przycupnął na eksponowanym miejscu. Zobaczyłem Michała Bobrzyńskiego Dzieje Polski w zarysie, pozycję dla historyków fundamentalną, za którą sporo nachodziłem się przed laty, a zapłaciłem kilkadziesiąt razy więcej. A obok – Ostrowskiego Jak hartowała się stal, powieść, której nikt dziś nie czyta, ale to przecież cenne znalezisko, właśnie dlatego, że wypadła z obiegu. Stosy słowników i encyklopedii, których wyliczać nie będę, innych tytułów też, książek mrowie, oglądających też sporo.

Skąd zatem melancholia? Ano, uświadomiłem sobie, że stanąłem wobec symbolu upadku książki, a nawet pisma jako środka transferu myśli i kreacji twórczej. Jakiś historyk, prozaik, lingwista czy ekonomista spędził miesiące i lata na jej napisanie. Redaktorzy, recenzenci, drukarze, korektorzy, reklamodawcy poświęcali całkiem dużo czasu, by książka dotarła do czytelniczych rąk. Krytycy łamali sobie głowy, jaką ocenę wystawić, studentom lektury obowiązkowe spędzały sen z powiek, bibliofile głaskali grzbiety białych kruków, przyjaciele sprawiali imieninową radość książkowymi prezentami. Ileż dziewcząt z naprzeciwka można było zauroczyć, ofiarując tomik romantyzującej poezji? Ale cóż to za prezent, za który ofiarodawca zapłacił złotówkę? Jeśli wartość dzieła mierzy się najprostszą ze wszystkich miar, ceną wyrażaną  w pieniądzu, to te osiągnięcia myśli i pracy ludzkiej znalazły się poniżej granicy jakiejkolwiek wartości. Podejrzewam zresztą (choć nie wiem na pewno), że tę symboliczną wycenę wprowadzono tylko po to, by uniknąć kłopotów podatkowych. Zatem bez wartości.

Chciałem grubego słowa użyć, ale redakcja nie pozwala. Bo, ….., jeśli rolka lichego papieru klozetowego kosztuje dwa pięćdziesiąt lub nawet trzy złote, to owo ze złotówką porównanie za wytwory myśli i pracy wielu ludzi, wpędziło mnie w bezgraniczną melancholię. „Drożej sram niźli jadam, złe to obyczaje” – pisał Kochanowski. A ja upić się nawet z desperacji nie mogę, bo starzejące się jelita nie pozwalają. Pora umierać.

              

Szczepan Twardoch, Powiedzmy, że Piontek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024, 252 strony.

Erwin Piontek, siedemdziesięciokilkuletni emerytowany szishajer, czyli górnik strzałowy pierwszej klasy z KWK Knurów i kibic Ruchu Chorzów, zwiedziony przygodami Leonida Teligi i jego jachtu Opty, postanawia opłynąć świat. Nie żeby od razu pływać po morzach i oceanach, co to, to nie! Piontek za marne pieniądze kupuje w lokalnej przystani mocno zdezelowaną łódkę o nazwie Venus i rusza na …Zalew Rybnicki. Teliga w swojej podróży dookoła świata przepłynął 13 260 mil, to ponad 23 860 km więcej, niż pół równika. By mu dorównać, Piontek musi wielokrotnie opłynąć Zalew, nie wychylając nosa poza miejscowe opłotki. Zostawia rodzinę, naraża się na gniew żony, marnotrawi pieniądze, którymi miał wspomóc syna. Imperatyw!

Żeglarstwo podąża za nim od dziecka, ojcowski pasek nie wybił mu całkiem z głowy tych niestosownych marzeń. Pływa po Zalewie z pewnymi przygodami, dziennikarze wietrzą sensację, ale na krótko. Cóż ciekawego może być (poza samą ideą) w pływaniu w kółko?

Twardoch mówi pas w okolicach osiemdziesiątej strony. Pogrąża zmarzniętego Erwina w letargu, a sam przenosi akcję na południe Afryki. Erwin Piontek mógł urodzić się wcześniej albo później, zostać wychowany przez kogoś podobnego do Paulka Piontka (ojca bohatera), a może zupełnie odmiennego. Gdyby urodził się taki sam, zupełnie taki sam, ale został inaczej wychowany, czy byłby takim samym człowiekiem? Czy byłby tym samym człowiekiem?’’.

To stary spór: geny czy wychowanie? Przez kolejne 80 stron ten drugi Erwin, osobnik z innego czasu i innego miejsca, ale przecież taki sam człowiek, przeżywa swoje skomplikowane przygody na południu Afryki. „Teraz jest rok 1905, wiosna, teraz znajduje się również na terenie Deutsch-Suedwestafrika, czyli Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej”. Tam mieszają się rasy, plemiona, szczepy, kolory skóry, wierzenia, tradycje, języki. «Nie jesteś kimś innym. Jesteś tylko w innej sytuacji»” – mówi naszemu bohaterowi autor. W tej mieszaninie wszystkiego ze wszystkim trudno odnaleźć jakieś racje, jakieś uzasadnienia. „Herero i Damara tak naprawdę są pojęciami bez desygnatu, jak rasa ludzka, Bóg albo prawa człowieka. Herero, których wedle literatury rabował Hendrik Witboi i jego ojciec Moses Witboi, wcale nie wiedzieli, że są jakimiś Herero. Uważali, że są po prostu ludźmi. Sprawa ta jest raczej skomplikowana”.

O inne „fantomy” autor nie pyta, ale można sobie dopowiedzieć jeszcze kilka. Po co jednak to robić, skoro wystarczy, że jego tożsamość i tak określana jest przez wspólne miano: „człowiek”. I wojnę światową przeżył Piontek w szeregach niemieckiej formacji Schutztruppen, a potem w obozie jenieckim pod zarządem południowoafrykańskim.

Nie sposób opisać kolejne przygody bohatera, a ich skrót musiałby wprowadzić jeszcze większy zamęt.

Piontek kończy swoje afrykańskie przygody w 1928 r., wypełniając przyrzeczenie, które dał przed laty Hendrikowi Witboiowi. Zabija więc jego wroga, mordercę jego bliskich – komisarza Rzeszy Curta von Francois, mieszkającego teraz nieopodal Berlina.

A powieść po raz kolejny przenosi Erwina Piontka w jego następne wcielenie – do Pałacu Prezydenckiego w Warszawie. Jest rok 2031, to dalej niż czas teraźniejszy.

W roku 2028 (w czasie uznawanym obecnie przez nas za czas rzeczywisty nastąpi to dopiero za cztery lata) miała miejsce kolejna transformacja ustrojowa, a właściwie powrót do nieco zmienionej dawnej realności ustrojowej, przypominającej (wydawałoby się – pogrzebany na zawsze) socjalizm. Wspólnotę euroatlantycką szlag trafił, co nie wydaje się całkiem nieprawdopodobne[1]. Teraz już sam Piontek opowiada następne fragmenty własnej historii.

Jest oto doktorem socjologii. Doktorat zrobił w 2007 r. na Uniwersytecie Śląskim. Nie kontynuował jednak kariery naukowej, „bo wyżyć się z tego nie dało. Dostałem natomiast pracę w salonie samochodowym, po paru latach awansowałem i zawodowo zajmowałem się flotową sprzedażą samochodów marki Opel, co nie uczyniło mnie bogaczem, ale pozwoliło utrzymać rodzinę i żyć na przyzwoitym poziomie”. Ludowym Państwem Polskim (to nowa/stara nazwa tego państwa) rządzi Naczelnik Państwa – profesor Zenon Wilk. A Erwin Piontek w swoim nowym wcieleniu jest uderzająco podobny do Naczelnika LPP.

Miałem chrapkę na dalszy ciąg opowieści o losach Erwina, zmuszonego do odgrywania roli swego oficjalnego sobowtóra przed nieznającej prawdy opinią publiczną i gawiedzią dziennikarską… Ale autor/narrator wdał się w wielowątkowe refleksje na temat masochizmu Naczelnika Państwa, zamachu stanu, a wreszcie w dywagacje o nieograniczonych możliwościach kreacji autorskich. Pamiętajmy przy tym, że narrator to nie Twardoch – stają nawet w opozycji wobec siebie, co zostaje podparte Heideggerem i Bhagawadgitą. Od Heideggera autor zaczerpnął zdanie: „Świat nie może istnieć przez człowieka, ale nie może też istnieć tak, jak jest, i takim, jaki jest, bez człowieka”.

W tym zamęcie pojęciowym przepadł całkowicie Erwin Piontek – entuzjasta żeglarstwa morskiego, Erwin Piontek – kolonizator Czarnej Afryki i Erwin Piontek – sprzedawca Opli i sobowtór Naczelnika Państwa z czasów LPP. A odegranie przez niego tej ostatniej roli wydawało mi się arcysmakowite. Szkoda. Żal także przerwanego wątku o górniku przodowym, kibicu Ruchu i mężu Mariki. Bo Marika, jak to Ślązaczka, mogła wziąć srogi odwet na niesfornym małżonku, którego tak niestosowne figle (jak pływanie po Zalewie) się trzymają. Wybiłaby mu wtedy z głowy metamorfozy i Bhagawadgitę, i Heideggera nawet.

Przeszkadzały mi także sceny sugerujące masochizm Prezydenta, sorry, Naczelnika Państwa, bo wydały mi się sztucznie doczepione, ni przypiął, ni przyłatał.

Każda recenzja musi zakończyć się konkluzją. Sam autor zakończył książkę sentencją: „Jesteście jednym i tym samym człowiekiem, Erwin. Wasze geny, ciała i mózgi są takie same, a to, co w was różne, to powierzchowne piętno naszych czasów, w których się wychowaliście, chociaż wszyscy na dodatek jesteście z Pilichowic, takiej zupełnie nieważnej miejscowości na Górnym Śląsku”.

Przyznajmy, że Piontek nie jest arcydziełem na miarę Króla czy Morfiny. Najbardziej przypomina poprzednią powieść autora – Chołod, z interpretacją której sam nie potrafiłem się uporać. Twardoch to jednak pisarz wybitny i bubla spod pióra nie wypuści. I choć zakałapućkaliśmy się – on w pisaniu i ja potem w czytaniu – to książkę wszystkim polecam. Szczególnie, że sporo dialogów (zwłaszcza w umownej części pierwszej) napisał w języku śląskim, dopiero co odstawionym do kąta przez veto Naczelnika…(o, przepraszam! Prezydenta Rzeczpospolitej), więc te apetyczne fragmenty polecam szczególnie.

[1] Wyczyny duetu Biden – Trump, kandydatów rywalizujących o przywództwo nie tylko w Stanach Zjednoczonych, lecz w całym zachodnim świecie, wskazują, że koniec hegemonii tej wspólnoty wydaje się całkiem realny.

Recenzja została opublikowana w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.

J. D. Vance, Elegia dla bidoków, Marginesy, Warszawa 2018, 304 strony.

Nie sięgnąłbym po tę pozycję, gdyby jej autor nie został republikańskim kandydatem na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Jakoś ominęła mnie fala zachwytów nad tą książką wtedy, gdy ukazywała się drukiem (2016 rok, polskie wydanie – luty 2018). Może dlatego, że nie przepadam za autobiografiami ani też za opowieściami o typowo amerykańskich karierach od pucybuta do milionera.

Teraz zainteresowało mnie w szczególności, jak to się mogło stać, że człowiek, który twardo określał siebie jako „ktoś, kto nigdy nie poprze Trumpa” (a ‘Never Trump’ guy), zastanawiał się, czy ekscentryczny miliarder jest „cynicznym d…pkiem w rodzaju Nixona”, czy też „Hitlerem Ameryki” i na łamach szacownego „The Atlantic” pisał, że „Trump jest kulturową heroiną”, a jego obietnice – „igłą w kolektywnej żyle Ameryki” – w końcu stał się na tyle żarliwym wyznawcą poprzedniego prezydenta USA, że ten wskazał go na swojego zastępcę. I – pamiętajmy – potencjalnego następcę.

Na to pytanie w książce nie znalazłem odpowiedzi. Nie mogła ona oczywiście paść wprost, bo jej autor w czasie pracy nad nią prezentował właśnie ów nieposkromiony krytycyzm wobec enfant terrible amerykańskiej polityki. Chodziło mi raczej o poszperanie w głowie J. D. Vance’a, przekonanie się, czy to może on jest absolutnym cynikiem, czy też Trump uwiódł go z jakiegoś innego powodu.

Jak i wielu innych bidoków. Elegancko przełożył to tłumacz; pewnie bardziej precyzyjne byłoby na przykład użycie rzeczownika buraków. Sam Vance cytuje to określenie (hillbillies) z autoironią, pewnym ciepłem i nawet odrobiną dumy. Osiem lat temu jeszcze nie wiedzieliśmy, że biali, niewykształceni, bezrobotni lub imający się dorywczych, słabo płatnych prac, biedni i ulegający szybkiej dalszej pauperyzacji mieszkańcy amerykańskiej prowincji są nie tylko warstwą poszkodowaną w globalnych procesach ekonomicznych, ale i zarzewiem kłopotów jednej z najstarszych demokracji. Wystarczyło ich wezwać do marszu na Kapitol, narzucić narrację o skradzionych wyborach.

A wcześniej omamić wizją przekształcenia pasa rdzy ponownie w pas stali. Obiecać odtworzenie przemysłu, powrót miejsc pracy w wielkich fabrykach. W swojej historii Vance kreśli obraz społeczności właściwie zdegenerowanej, z wszechobecną przemocą, alkoholizmem, narkotykami, rozpadającymi się więziami rodzinnymi. Jego dziadkom udało się jednak nie tylko przedostać z biednego Kentucky do trochę bogatszego Ohio, znaleźć niezłą i stabilną pracę w hucie, kupić dom z czterema sypialniami, samochód – słowem awansować do (niższej) klasy średniej. Był to przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych; jeśli się to porówna z sytuacją w zniszczonej wojną Europie, zwłaszcza Wschodniej, to można nawet odczuć coś na kształt lekkiej zazdrości.

Przyzwyczajeń jednak łatwo się nie zmieni. Awantury domowe, wyzwiska i przekleństwa, libacje, nieustanne zmiany partnerów matki, ciągłe przeprowadzki i ucieczki, kompletny brak zainteresowania nauką dzieci w szkole – wszystko to nieustannie towarzyszyło młodemu chłopakowi w pierwszych kilkunastu latach życia. Sam też nie stronił od prawa pięści i eksperymentował z narkotykami. Uczył się marnie i nie widział perspektyw. Uratowali go dziadkowie (którym powieść zadedykował; podczas kolejnych zwrotów w życiu przyjął ich nazwisko oraz imię dziadka, jako drugie), starsza siostra i – jak twierdzi – głęboka religijność ojca, z którym nawiązał kontakt po latach, uciekając na jakiś czas od matki. Kluczową decyzją było jednak odłożenie studiów (pod wpływem babci zabrał się w końcu do nauki i skończył liceum) i zaciągnięcie się do wojska. To armia nauczyła go radzenia sobie z takimi sytuacjami życiowymi, jak porównanie ofert kredytowych czy korzystanie z dostępnych systemów wsparcia. Okazało się m.in., że dzięki służbie i pochodzeniu (oraz specjalnemu uczelnianemu stypendium) studia na prestiżowym Yale były dla niego tańsze niż na uniwersytecie stanowym. Stąd już otwarta droga do dobrych staży, obiecującej kariery prawniczej i w firmach z Doliny Krzemowej, napisania bestsellera, miejsca w Senacie i wiceprezydenckiej kandydatury.

Zaczynałem czytać tę powieść z dużą nieufnością. Potykałem się na jej początkowej chropowatości, z czasem zaczynała jednak wciągać. To naprawdę nieźle napisana książka! Chwilami lekkością i humorem przypominała mi Sen o okapi Mariany Leky. Czasami autor uderza w poważniejsze tony, dokonując krótkich analiz socjologicznych opisywanej przez niego społeczności. Wspomnienia nacechowane sympatią i współczuciem mieszają się z troską i propozycjami rozwiązań. Propozycjami, dodajmy, z katalogu raczej Demokratów (których od zawsze jawnie popierała politycznie świadoma część jego rodziny z babcią na czele) niż partii, do której Vance ostatecznie przystąpił.

To subiektywny zapis faktów i obserwacji, co autor zaznacza od razu na wstępie. Redaktorka „The New Yorkera” Jessica Winter w specjalnym eseju (The Story That Hillbilly Elegy Doesn’t Tell, 16.08.2024) cytuje prawniczkę zajmującą się sprawdzaniem faktów Donnę Morel, która ustaliła nieścisłości rzucające być może nieco inne światło na niektóre poruszane przez Vance’a sprawy. Nie podważają one jednak wiarygodności wywodu.

Nie wiem tylko, skąd ta elegia w tytule. Zwiastuje wymarcie całej tej warstwy, której dzieło jest poświęcone? Jej awans? Raczej zanosi się na proces odwrotny. Jeśli ktoś miałby zniknąć, to może autor – z polityki. Bo jest uważany za młodsze, lepsze i przez to bardziej niebezpieczne wcielenie jego obecnego protektora. Za Trumpa 2.0.

Recenzja została opublikowana w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.

Joanna Turakiewicz-Pietras, Ciocia Mati i tajemniczy mnich, ilustracje Małgorzata Uglik, Wydawnictwo Novelka, Zielona Góra 2021, 160 stron.

Szkoły już rozbrzmiewają uczniowskim gwarem i dzwonkami wzywającymi na lekcje, dzieci i młodzież powróciły z wakacji do swoich szkolnych i domowych obowiązków, a mnie przeraziła coroczna powakacyjna statystyka wypadkowości i śmiertelności – jakby to groźnie w kontekście dziatwy szkolnej nie brzmiało.

Rokroczne statystyki utonięć są naprawdę przerażające, latem niemal każdego dnia co najmniej jedna osoba traci życie pod wodą, a bywają przecież czarne soboty i niedziele. Tylko w czerwcu i lipcu br. utonęło 135 osób, a od początku 2024 r. liczba utonięć sięgnęła 259 ofiar. W roku 2023 w polskich wodach utonęło 450 osób, w tym 204 osoby podczas wakacji. W bieżącym niestety idziemy na rekord. Ciągle czyta się i ogląda, że woda kogoś pochłonęła. I nie jest to tylko wina nieumiejętności pływania, ale przede wszystkim – brawury i lekceważenia siły żywiołu. Klasyczny przykład takiego żywiołu stanowią morskie prądy wsteczne, które zabrały niejednego plażowicza. Na nic słowa przestrogi, szkolenia i ratownicy WOPR. Plażując, bohater i tak wie lepiej i wskakuje do morza bez przygotowania. Nie wspominając o górach – niedawno okazało się, że próbowanie wody z potoków górskich powaliło kilkudziesięciu turystów.

Ostatnio wpadła mi do rąk lektura, której walorów nie można w powyższym kontekście przecenić, skierowana do dzieci młodszych i starszych, a traktująca generalnie o tym, jak wychodzić z opresji albo do nich nie dopuszczać. Wyszła spod pióra Joanny Turakiewicz-Pietras, autorki z zielonogórskiej, przed którą, jako mamą trójki dzieci, stanęło (jak się domyślam) rodzicielskie zadanie uchronienia swej dziatwy od przeróżnych niebezpieczeństw. Co przecież swoją drogą każdy rodzic stara się wdrażać we własnym zakresie i najlepiej jak potrafi, choć wskazówek i pomocy nie ma zbyt wiele. Partnerami całego tego (ze wszech miar potrzebnego) przedsięwzięcia okazały się: Komenda Miejska Policji w Zielonej Górze, WOPR województwa zachodniopomorskiego, Grupa Karkonoska GOPR oraz Centrum BHP i PPOŻ Sela – a więc instytucje wyspecjalizowane, co w tym przypadku ma duże znaczenie.

Warty przy tym odnotowania jest również fakt, że tematem bezpieczeństwa dzieci zajmuje się także na serio nasz system edukacyjny. Nawet już w przedszkolu – z wizytami policjantów i ratowników na czele.

O ile jednak dziatwa przedszkolna jest z codziennego i wakacyjnego bhp szkolona całkiem skutecznie, to im dalej przemierza ona kolejne szczeble polskiego systemu, tym bardziej wiedza i nawyki wietrzeją. Osobliwie zaś wietrzeją na progu dorosłości, co wie każdy rodzic, zmagający się z trudami wchodzenia swoich dzieci w nastoletniość.

Wiadomo, że z biegiem lat trzeba wzmacniać ostrzeżenia. Tylko jak robić to inteligentnie i na miarę naszych czasów? Drętwa mowa rodzica bywa tu coraz bardziej nieskuteczna, a w pewnym wieku dziecka staje się wręcz asumptem do działań wprost przeciwnych. Pozostaje więc przekaz popkulturowy: lektura, filmy (PRL miał w tej mierze swoje niezaprzeczalne sukcesy…), gry wideo, a nawet rap. Tu posłużę się przykładem, jak działa tzw. odpowiedzialny polski rodzic. Będąc nad Morzem Bałtyckim obserwowałem i nie mogłem zrozumieć rodziców, oddających się na plaży oddziaływaniu różnych płynnych elementów baśniowych, którzy później z niepohamowaną pewnością kontroli sytuacji wchodzili do wody wraz ze swą rozhukaną dziatwą, licząc na litość żywiołu. Takich przykładów klasycznej głupoty po dawce alkoholu mieliśmy na tegorocznych plażach setki, a nawet tysiące. Ile z nich zakończyło się tragicznie?

Wróćmy jednak do lektury książki Joanny Turakiewicz-Pietras. Jest to rzadki przykład literatury napisanej z pozycji dziecka, które przeżywa różne życiowe sytuacje: te niegroźne, z pozoru niegroźne, bardzo groźne, jak i takie niemal z horroru (dla małoletnich).

Publikacja składa się z kilkunastu opowiadań przygodowych, w których sprytnie ukryty jest także przekaz dydaktyczny. Generalnie chodzi o to, aby radzić sobie w każdej sytuacji, a z opresji wychodzić samodzielnie. Autorka ubarwia to wszystko zabawnymi dialogami, wziętymi chyba z własnej rodzicielskiej praktyki, co dodaje waloru autentyczności. Opisanych sytuacji mamy tu dziesiątki: od obijania się o meble po prądy wsteczne na morzu, od zaginięcia w tłumie po zgubne skutki nudy czy kontaktu z osą w oranżadzie. Zamki, plaże, morze i góry, pociąg, rower, samochód, zmienna prognoza pogody… naprawdę dziesiątki sytuacji! Może tylko ich nagromadzenie w poszczególnych opowiadaniach domagałoby się rozśrodkowania, ale nie jest to chyba grzech śmiertelny jak na tego typu lekturę. Jest w niej zawarty także watek sensacyjny, a nawet elementy grozy (choć na dziecięcą miarę) i czarnego humoru. Wszystko to czyta się kapitalnie! Nie ma sensu spojlerowanie treści, powiem tylko, że zawarte jest w książce to, co znam z lektur czy filmów swojego dzieciństwa, gdzie dydaktyka była obowiązkowa, a pióro Adama Bahdaja genialnie ją maskowało. Czyli połączenie przygody (tu: podróży z jednego krańca Polski na drugi), zdolności polegania na najbliższych dorosłych, obserwowania i oceny otoczenia, radzenia sobie we wszystkich sytuacjach, a także rys dziecięcego bohaterstwa i spolegliwego opiekuństwa, które przecież zazwyczaj objawiają się w życiu codziennym. Byłoby dobrze, gdyby ten sposób przekazania treści przerodził się w coś większego, a bardziej dostosowanego do naszych czasów, np. w grę wideo. Autorka rozumie przy tym potrzebę identyfikacji młodego czytelnika z treścią (np. przez wpisywanie własnych imion czytelników w odpowiednie miejsca w tekście), co czyni lekturę jeszcze bardziej interesującą dla starszych dzieci. Pytanie tylko, czy to propozycja na obecne, tiktokowe czasy?

Paru dzieciakom w moim otoczeniu książka się podobała, ale… „fajniej byłoby mieć taką grę”. No cóż, może pójść tym tropem?

Recenzja została opublikowana w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.

John Williams, Stoner, przeł. Maciej Stroiński, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2023, ss. 352.

Żyj w ukryciu

Epikur

Powieść Stoner opublikowana została w 1965 r., ale nie był to sukces wydawniczy. Książka wyszła w nakładzie dwóch tysięcy egzemplarzy i nie została zauważona. Jej autor, John Williams (1922-1994), to pisarz, poeta, eseista, redaktor, a także nauczyciel akademicki. Zmagał się z alkoholizmem, był nałogowym palaczem, zmarł na niewydolność oddechową. Za życia nie zaznał sławy pisarza popularnego. Oprócz Stonera opublikował m.in.: Nothing but the Night (1948), Butcher’s Crossing (1960) oraz August (1972), za którą otrzymał bardzo ważną amerykańską nagrodę literacką – National Book Award. Williams opublikował także dwa tomy wierszy: The Broken Landscape (1949) i The Necessary Lie (1965). Stonera przetłumaczono na język polski w 2007 r. w Państwowym Instytucie Wydawniczym, jednak dużego rozgłosu książka u nas nie miała.

Williams urodził się w rodzinie wiejskiej w północnym Teksasie w miejscowości Clarksville. Brał udział w II wojnie światowej służąc w Wojskowym Korpusie Lotniczym w Azji. Zasługi wojenne umożliwiły mu podjęcie studiów anglistycznych w Uniwersytecie w Denver. Doktoryzował się w Uniwersytecie Missourskim w 1954 r. z literatury angielskiej. Pracował jako nauczyciel akademicki w Uniwersytecie w Denver do emerytury (1985), wykładał sztukę kreatywnego pisania.

W 1965 r. wydanie w nakładzie dwutysięcznym Stonera w oficynie Viking nie było sukcesem. Wszystko zmieniło się w 2005 roku, gdy dwutygodnik „The New York Review of Books” umieścił Stonera na liście klasyki. Jednak dopiero francuski przekład znanej pisarki Anny Gavaldy z 2011 r. stał się początkiem lawiny popularności książki Williamsa. Najpierw stała się modna w Europie. Niedługo potem moda ogarnęła Stany Zjednoczone i tam krytycy literaccy, ale też znani pisarze, ogłosili ją bestsellerem. W Polsce pierwsze wydanie wyszło pod tytułem: Profesor Stoner, w przekładzie Pawła Cichawy, w Wydawnictwie Sonia Draga, w Katowicach w 2014 roku. Ale dopiero wydanie z 2023 roku, w innym przekładzie, zaczęło funkcjonować znacznie bardziej widocznej w przestrzeni publicznej. Opowieść o tym, jak doszło do odkrycia tej powieści ze szczegółami i niezwykle interesująco opisuje w posłowiu Skromna książka do polskiego drugiego wydania jej tłumacz, Maciej Stroiński. Habent sua fata libelli!

Postać głównego bohatera, jego żony i wielu innych drugoplanowych postaci oraz ich perypetie nie są do końca fikcją literacką. Ustalenia Stroińskiego wykazały, że Stoner to postać wzorowana na postaci poety, anglisty i filologa klasycznego Jamesa Vincenta Cunninghama, pracującego w Instytucie Anglistyki Uniwersytetu Missouri. Tłumacz wskazuje też na istotne podobieństwa nie tylko życia, ale też twórczości, obydwu pisarzy. Williams będąc doktorantem napisał pracę poświęconą esejowi Cunninghama o poezji, cenił jego pisarstwo. Stoner zatem to też sam Williams.

William Stoner – jak czytamy w powieści – „urodził się w 1891 roku w małym gospodarstwie rolnym pośrodku stanu Missouri, opodal miasteczka Boonville, jakieś sześćdziesiąt kilometrów od miasta Columbia, siedziby uczelni” (s. 8). W domu Stonerów mówiło się niewiele, w pobliżu nie było sąsiadów, William nie miał rodzeństwa. Ciężka praca wypełniała życie całej trójki. Stoner nie myślał o innej przyszłości, żył w przekonaniu, że będzie pracował na roli. Ojciec postanowił wysłać go na nowo otwarte studia rolnicze do Columbii, które trwać miały cztery lata. Liczył na to, że syn posiądzie nowoczesną wiedzę umożliwiającą lepszą, wydajniejszą, a zarazem lżejszą, uprawę ziemi. Zamysł był taki, że William zamieszka na czas studiów u kuzyna matki, mieszkającego opodal Columbii, w zamian za pomoc przy gospodarstwie, co zmniejszy koszty wyjazdu na studia. Ten dosyć szczegółowy opis pokazuje życie Stonera jako niezaplanowane przez siebie, ale też nieprzypadkowe. Jego wybory nie wynikały z marzeń, ale z postawy godzenia się z losem popartej umiejętnością podejmowania i wykorzystania tego, co ów los przynosi. Można przywołać tu starożytną zasadę życia zgodnego z naturą, czyli tym, co nieuniknione. Co ciekawe, w przypadku Stonera łączył on postawę stoicką z epikurejską. Miał bowiem w sobie stoicką zdolność przyjmowania z pokorą tego, co los przyniesie, a jednocześnie hołdował zasadzie małych radości, życia w ukryciu, nie sięgania po laury, zaszczyty, zazwyczaj okupione cierpieniem i niepewnością losu. Starał się żyć niepostrzeżenie, ale czerpać prostą radość z samego faktu życia. Nie miał wielkich ambicji, był zwyczajnym człowiekiem, chciał po prostu przeżyć życie tak, by go nie żałować.

Na trzecim semestrze rolnictwa, oprócz wykładów z gleboznawstwa, Stoner miał także wykład z historii literatury angielskiej, prowadzony przez Archera Sloane’a (którego postać także ma realne wzorce – mistrza Cunninghama, filologa Yvora Wintersa, oraz mentora i wydawcę Williamsa Alana Swallowa; zob. Stroiński, s. 340). To był punkt zwrotny w jego biografii. Zamiast życia rolnika wybrał karierę akademicką, wybrał nie ziemię, tylko literaturę. Po licencjacie i magisterium, zaczął studia doktoranckie. Kiedy 6 kwietnia 1917 r. Kongres Stanów Zjednoczonych wypowiedział wojnę Cesarstwu Niemieckiemu, Stoner – inaczej niż jego dwaj przyjaciele-doktoranci – nie zaciągnął się do armii. Został na uniwersytecie. Dalsze życie Stonera wygląda z pozoru zwyczajnie: zakochuje się, żeni, na świat przychodzi jego córka i zaznaje trudów, ale też radości rodzicielstwa, pracuje jako wykładowca, lubi swoją pracę, wykonuje ją sumiennie. Małżeństwo okazuje się męczarnią, rodzicielstwo bardziej trudem niż przyjemnością, w pracy jest niedoceniany i napiętnowany przez kolegę, z którym wszedł w konflikt broniąc standardów naukowości, jakie uznawał. Na nieszczęście tenże kolega stał się jego przełożonym, a zarazem prześladowcą. Stoner, a jakże, ma romans z doktorantką, który musi jednak przerwać, by zachować rodzinę i pracę, w końcu umiera na nowotwór.

W powieści znajdziemy wiele ciekawych wątków: romans z doktorantką, Katherine Driscoll, wrogo-koleżeńskie relacje z kolegą, a potem przełożonym, Hollisem Lomaksem. Interesujące są też, przynajmniej dla ludzi pracujących w zawodzie nauczyciela akademickiego, opisy zawodowych relacji dotyczących możliwości awansu albo jego blokowania. Odkrycie: wydaje się czasem, że realia życia akademickiego lat sześćdziesiątych na prowincjonalnym uniwersytecie w Stanach Zjednoczonych to niejednokrotnie nasze współczesne realia. Powieść ma swój rytm, nie jest on szybki, ale harmonijny, nastrojowy. Jest w niej atmosfera spokoju, refleksji. Czytelnik współmyśli ze Stonerem, ma czas na przymierzenie się do jego ról.

Powieść jest zapisem życia, od narodzin do śmierci, jednego człowieka, życia przeciętnego, banalnego. A jednak ulegamy czarowi Stonera. Kim zatem jest tytułowy bohater? Najprościej mówiąc, był zwyczajnym, przeciętnym człowiekiem, jednym z wielu, kimś z kim każdy może się utożsamić. Stoner to Everyman, nieomal bohater moralitetu. Tym, co do niego przyciąga, jest jego autentyzm, niekłamana, autentyczna zwyczajność. To człowiek egzystencjalnie szczery, autentyczny. Jego życiu przewodziły dwie modernistyczne idee: autentyczności i samospełnienia. Powieść napisana jest w duchu wczesnego modernizmu, bliższego pisarstwu Gustava Flauberta niż Jamesa Joyca. Stąd, może nieoczekiwanie, wiele analogii pomiędzy Stonerem a Panią Bovary, o których pisze Stroiński (s. 347). Wydaje mi się jednak, że Stoner – gdyby nie zmarł przedwcześnie – zbliżał się do przemiany Stefana Dedalusa, który zadeklarował: „Nie będę służył rzeczy, w którą przestanę wierzyć, bez względu na to, czy będzie nazywała się domem, ojczyzną czy Kościołem […] Nie obawiam się samotności, przykrości doznanej za cudze przewiny ani porzucenia wszystkiego, co mi wypadnie porzucić” (J. Joyce, Portret artysty z czasów młodości, przeł. Z. Allan, PIW, Warszawa 1957). Stonerowi zabrakło odwagi i czasu. To największe przywary zwyczajnego życia.

Afirmacja zwyczajnego życia to fundamentalna idea nowoczesności. Życie Stonera to pochwała zwyczajnego życia, tym samym jest on na wskroś nowoczesnym, współczesnym człowiekiem. Analizie zwyczajnego życia kanadyjski filozof Charles Taylor poświęcił cały rozdział swojej fundamentalnej rozprawy Źródła podmiotowości. Narodziny tożsamości nowoczesnej (PWN, 2001), pokazując jak istotny to moment dla kształtowania się epoki nowoczesności i tożsamości nowoczesnej. Pisał: „Kiedy samo życie nabiera zbyt dużego znaczenia, staje się zagrożeniem dla dobrego życia” (s. 393). Co charakteryzuje zwyczajne życie? Sfera zwyczajnego życia to kulturowa i społeczna sfera wytwarzania i odtwarzania życia jako takiego, w jego kulturowych i społecznych formach, a to oznacza uprzywilejowanie pracy i więzi społecznych, czyli głównie życia rodziny. Zwyczajne życie z perspektywy jednostkowej to po prostu praca i rodzina, a bycie podmiotem z perspektywy zwyczajnego życia to bycie podmiotem pracy i podmiotem w rodzinie (ma się swoje miejsce) – i takie jest życie Stonera. A raczej takie być miało.

Polskie powodzenie powieści to być może reakcja na historyczną przemianę, słabo zauważalną przez wszystkich. W końcu i nas, poszarpanych przez historię, odciętych od świata żelazną kurtyną, wystawionych na paradoksy powojennych dziesięcioleci, objęło zwyczajne życie. Stoner dla polskiego czytelnika to w gruncie rzeczy opis smaku tego życia.

Recenzja została opublikowana w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.

 

W swoim życiu Marek Chaczyk narysował więcej kobiet niż mężczyzn. Fascynują go, są dla niego zagadką.



Za Janem Szczepańskim, wybitnym socjologiem i myślicielem, autorem m.in. niezwykle ważnej książki Sprawy ludzkie wprowadziłam tutaj te rozróżnienia, które w potocznym użyciu nie występują. Dlatego do dość powszechnie używanych form na temat samotności wprowadzę uściślenie. Uczony bowiem napisał: „Odróżniamy osamotnienie i samotność, jako dwa różne stany i postacie ludzkiego bytowania, choć są one bardzo często utożsamiane, a przejawy i skutki osamotnienia są bardzo często przypisywane – mylnie – samotności. Określając najogólniej różnice między tymi dwoma stanami egzystencji ludzkiej, powiedziałbym, że osamotnienie jest brakiem kontaktu z innymi ludźmi oraz ze sobą samym, samotność natomiast jest wyłącznym obcowaniem ze sobą samym, jest koncentracją uwagi wyłącznie na sprawach swojego wewnętrznego świata”.

Od tej precyzyjnej definicji przejdźmy na grunt doświadczeń i indywidualnych przeżyć związanych ze wspomnianymi stanami egzystencji ludzkiej, które dla jednych są stanami przykrymi, dla innych – szczęśliwymi.

W okresie młodości mamy naturalną potrzebę bycia z innymi i wśród innych. Uczymy się od tych „innych”, czasem ich naśladujemy, akceptujemy lub nie, czyjeś poglądy, bądź staramy się dowieść swoich racji. Nawiązujemy kontakty towarzyskie, przyjaźnie, które wydają się nam niezbędne, działamy w różnych zespołach, organizacjach. Ale po pewnym czasie kurczy się grono znajomych, przyjaciół, dostrzegamy, że coraz bardziej jesteśmy osamotnieni, że wszystkie wcześniejsze kontakty tak naprawdę niewiele nam dały. Rodzi się przeczucie lęku przed taką sytuacją. Stąd pytanie: jak można sobie radzić z osamotnieniem i samotnością.

Mogłoby się wydawać, że odpowiedź jest banalnie prosta: starać się nie być samemu. Tymczasem wiadomo, że powstają np. takie sytuacje jak „samotność we dwoje” (choć poprawnie powinno się mówić o „osamotnieniu we dwoje”). Mają one miejsce, kiedy bliskie sobie dotąd osoby, przeważnie mąż i żona, tak bardzo oddaliły się od siebie, że nie mogą już znaleźć wspólnego języka, sformułować wspólnego celu, który by ich połączył na dalszą drogę życia.

Mówi się też, zwłaszcza współcześnie, o „samotności w tłumie”, mając na myśli stan zupełnej obojętności jednego człowieka wobec drugiego, niemożliwość budowania jakichś ludzkich więzi.

Kiedy mówimy o samotności z wyboru, to nie traktujemy tego stanu jako przykrego, niepożądanego. Wręcz odwrotnie. Z radością taki stan akceptujemy sami, bo go wybraliśmy. Dotyczy to jednak stosunkowo niewielkiej liczby ludzi. Kiedyś, w dawnych wiekach żyli pustelnicy, całe życie poświęcający Bogu i z nim zjednoczeni, nieodczuwający swego stanu jako przykrego. Wręcz przeciwnie. Są ludzie czasowo i świadomie izolujący się od otoczenia dla jakiś wyższych celów: napisania książki, dokonania odkrycia naukowego, zrobienia projektu budowli itp. Praca ta wymaga skupienia i wyłączenia się z normalnego życia rodzinnego, towarzyskiego, społecznego. Posłużę się tu przykładem jednego z największych myślicieli czasów odległych, bo z połowy XVI w., francuza Michela de Montaigne’a, któremu polski pisarz Józef Hen poświęcił książkę Ja, Michał z Montaigne.
Po burzliwym i bogatym życiu w czasach młodości, w wieku, który nazwalibyśmy dziś średnim, zamknął się w wieży swego zamku i oddał medytacjom, których rezultatem stały się trzy tomy Prób nazywane później „monografią duszy ludzkiej”. Tadeusz Boy Żeleński, któremu zawdzięczamy przekład tego dzieła na język polski, napisał we wstępie do Prób, że Montaigne „Oszczędza się w teraźniejszości, aby swoje skupienie, zgęszczone «ja» przekazać całemu ciągowi wieków i pokoleń”. To była samotność z wyboru, którą opisał. Do tego opisu nieco dalej odwołamy się jeszcze.

Jest osamotnienie wynikające ze ślepego, tragicznego losu. Dopada nas choroba, śmierć najbliższych, zostajemy nagle sami. Powiedział ktoś, że „samotność jest miarą ludzkich możliwości”. Wyraża się w tym przekonanie, że jeśli potrafię poradzić sobie z taką samotnością, to dowiodę pewnego heroizmu cechującego ludzi dzielnych. Tę maksymę słyszałam z ust pewnej matki, która wychowała cztery córki, ale nie potrafiła nawiązać z nimi głębszej więzi duchowej i czuła się z tego powodu bardzo nieszczęśliwa. Mówiła o tym z wielkim żalem do losu, ale nie do siebie.

Jest bardzo dużo kobiet opuszczonych przez mężów i odwrotnie. Wskutek rozwodu lub śmierci jednego z małżonków stali się osamotnieni. Mam znajomą, której zmarł mąż, będący zarazem jej troskliwym opiekunem. Wokół niej zrobiła się straszliwa pustka. Poczuła się osamotniona i odczuwała to jako największe nieszczęście, z którym początkowo nie potrafiła sobie poradzić, nie potrafiła nawiązać kontaktu z innymi ludźmi i całkowicie zamknęła się w czterech ścianach, przeżywając swój stan jako przykry. Jest to osamotnienie wynikające z nieumiejętności znalezienia się w nowej sytuacji po stracie najbliższej osoby.

Istnieją setki sposobów radzenia sobie z przykrym uczuciem osamotnienia. Wszystkie one jednak wymagają osobistej aktywności, poszukiwania takich form kontaktu z innymi, które dla naszego stanu ducha w tym okresie byłyby najbardziej potrzebne. Znam panie z niedużego miasta, które po aborcji piersi z powodu raka czuły się w swym nieszczęściu osamotnione. Mając mężów, rodzinę, mimo wszystko w tej konkretnej sprawie potrzebowały kontaktu z takimi, jak one, osobami, dotkniętymi podobnym nieszczęściem. Założyły klub „Amazonek”, jakich wiele jest w Polsce i zaczęły się spotykać, dzielić radości i smutki w nowej dla nich sytuacji. Poczuły się psychicznie znacznie lepiej.

Bywają osoby, które w takiej czy podobnej sytuacji losowej izolują się, pogrążają się w swoim nieszczęściu. I dopiero nacisk przyjaciół, zaproponowanie uczestnictwa w ciekawych zebraniach, namówienie do aktywności w miarę istniejących jeszcze sił fizycznych, pozwoliło im wyrwać się ze stanu, w jakim się same pogrążyły.

Wyjściem ze stanu osamotnienia może być poświęcenie swego czasu dzieciom, wnukom czy innym osobom, które potrzebują naszej pomocy. Wymaga to dużego wysiłku, dokonania wyboru takiego celu, który będzie źródłem także naszego własnego zadowolenia.

Stan samotności nie grozi i nie dokucza tym, którzy posiadają bogate życie wewnętrzne. Wspomniany wyżej Montaigne cały jeden rozdział Prób poświęcił pochwale samotności. Pisał on: „Dobrze jest posiadać żonę, dzieci, dostatek, a zwłaszcza zdrowie, kto może; ale nie przywiązywać się do nich do tego stopnia, aby nasze szczęście miało od tego zależeć. Trzeba sobie zachować jakiś zakamarek, wyłącznie nasz, zupełnie wolny, w którym byśmy pomieścili prawdziwą swobodę i uczynili zeń najmilszą naszą samotnię i ustroń. Tam trzeba się chronić na rozmowy z sobą samym, częste i stałe, i tak poufne, aby żadne zbliżenia ani wpływy nie miały do nich przystępu; tam można sobie gwarzyć i śmiać się swobodnie, jak gdyby się nie miało żon ani dzieci, ani dobytku, ani dworu i służby; i kiedy trafunkiem przygodzi się stracić wszystko, aby – powiadam – nie było nam dziwne obejść się bez tego. Dusza nasza z natury zwinna jest i podatna; może sobie obstać za towarzystwo, ma w sobie środki i zaczepki, i obrony; umie i przyjąć, i dać. Nie obawiajmy się zardzewieć w tym towarzystwie z gnuśnej bezczynności”.

Montaigne dodawał do tego łaciński werset, który miał wzmocnić jego myśli: „Tylko w samotności będziesz w towarzystwie”.

Jan Szczepański, do którego rozważań odwołałam się na wstępie rozmowy podkreślał, że samotności „[…] boją się zwłaszcza ludzie współcześni, wychowani w cywilizacji technicznej, która ich świat wewnętrzny zabija hałasem motoryzacji, wrzawą tranzystorów, nieprzerwanymi programami telewizyjnymi, szumem stadionów, masowych rozrywek, organizowanej turystyki – byle nie pozwolić człowiekowi zostać samemu chociaż przez chwilę z sobą samym. Dlatego ten lęk przed zostaniem ze sobą samym chociaż przez chwilę, bez rytmu muzyki, bez echa jakiejkolwiek wrzawy jest charakterystyczną cechą współczesności. Cisza i milczenie wywołują natychmiastowe poczucie pustki, nudy, niepokoju. Bo większość współczesnych nie ma samym sobie nic do powiedzenia”.

Niezależnie od tego, co powiedzieliśmy dotąd o korzystnych skutkach samotności z wyboru i dotkliwie przeważnie odczuwanym uczuciu osamotnienia, w każdej z tych sytuacji, jak pokazuje doświadczenie, potrzebujemy przyjaciela bądź grona przyjaciół. Starożytny filozof Demokryt twierdził nawet, że „kto nie ma ani jednego serdecznego przyjaciela, ten nie godzien jest żyć”.

Aby odpowiedzieć na pytanie, co daje nam przyjaźń, odwołajmy się do mądrej książeczki Stefana Kaczmarka Rozważania o życiu ludzkim. Pisał on:

„Owocem przyjaźni jest ulga i wyładowanie pełni swego serca, jaką dają i wywołują wszelkiego rodzaju uczucia. Otworzyć nam serce potrafi tylko prawdziwy przyjaciel, któremu możemy powierzyć swój smutek, radość, obawy, nadzieje, podejrzenia, plany i wszystko, co leży nam na sercu. […] Każdy z nas pragnie mieć przynajmniej jednego człowieka, z którym mógłby przeżywać nastroje i uczucia, przed którym nie musimy mieć się ciągle na baczności. […] Musimy mieć przywilej mówienia czasami o rzeczach błahych bez obawy, że narazimy się na śmieszność, szyderstwo, że usłyszymy naganę”.

Bardzo często można spotkać się ze stwierdzeniem: „Przyjaźń to element składowy ludzkiego szczęścia”. Oczywiście dotyczy to przyjaźni prawdziwej, czyli przede wszystkim bezinteresownej, opartej na bezwzględnym zaufaniu, gotowości wzajemnej pomocy, zwłaszcza w trudnych chwilach. To bardzo trudne, zwłaszcza dzisiaj, kiedy tak dużą rolę odgrywa pieniądz, zazdrość i zawiść. Ale w dawnych czasach również te elementy odgrywały znaczną rolę, a przecież spotkać można było ludzi, którzy mieli szczęście cieszyć się przyjaźnią drugiego człowieka czy grona przyjaciół. Przykłady można by mnożyć.

Niełatwo znaleźć dobrego, prawdziwego przyjaciela. Gdy się go znajdzie, uzyska się z pewnością poczucie większego bezpieczeństwa, a nawet szczęścia. Ale też strzec się trzeba przed złymi „przyjaciółmi”. Chronić nas przed tym może ostrożność, z jaką trzeba podchodzić przy nawiązywaniu przyjaźni. Nie powinniśmy obdarzać tym uczuciem tych, którzy na to nie zasługują.

Pozwyższy esej, przypomniany w numerze 5/2024 „Res Humana” jest rozdziałem książki pt. O życiu i przemijaniu. Z perspektywy doświadczeń współczesnych (wyd. Res Humana, Warszawa 2017). Autorka – Eleonora Syzdek, dziennikarka, historyk dziejów najnowszych, pracownik naukowy PAN – zawsze była blisko środowiska naszego periodyku. Oprócz wspomnianej książki, wielokrotnie publikowała swoje przemyślenia na łamach dwumiesięcznika. Opuściła nas  w pierwszych dniach lipca 2024 roku, przeżywszy 91 pięknych i mądrych lat. 

Oto, co napisaliśmy o Niej w notce do jej książki:

„Pozostaje legendą wierności swoim zasadom, odwagą formułowanych myśli, aktywnością budząc szacunek; pozostała taką pamięcią w Instytucie Słowianoznawstwa PAN, uzyskując tam stopień doktora nauk historycznych i studiując filozofię na Uniwersytecie Warszawskim; a wcześniej i później pracując w redakcjach czasopism społeczno-kulturalnych i działając w wielu ruchach społecznych oraz politycznych. I pozostała taką wszędzie tam, gdzie skierowało ją Jej wewnętrzne powołanie. Nieprzerwanie: przez pół wieku do dziś.

Napisała w tym czasie wiele książek. Ta najnowsza dopisuje do Jej dorobku tyleż odmienny, co ważny rozdział. I coś jeszcze: samą LEGENDĘ wzbogaca rozległym wymiarem ujmującego humanistycznego ciepła”.

 

Tytuł nieco zwodniczy. Tym razem nie będę się jednak rozwodzić na dobrze znany Polakom temat Improwizacji z II sceny III aktu Dziadów Adama Mickiewicza. Rzecz bowiem dotyczy muzyki, muzyki jazzowej. Jak wiadomo, dobry jazz nie może się obyć bez improwizacji. Jazz w wykonaniu Adama Makowicza to wielka improwizacja, która przenika grane przez niego utwory własne i innych znanych kompozytorów.

  1. Międzynarodowy Festiwal Plenerowy Jazz na Starówce rozpoczął się niezwykle udanym, inauguracyjnym koncertem fortepianowym Adama Makowicza – tak by należało rozpocząć tę moją relację. Ledwo zdążyłem wrócić z wielkiego świata, z hiszpańskiej i francuskiej krainy Basków, gdy wielki świat dogonił mnie w Warszawie, i to jak wielki!

Iwona i Krzysztof Wojciechowscy – twórcy i nieustająco aktywni organizatorzy tej jazzowej imprezy, która już na stałe wpasowała się w pejzaż naszego Starego Miasta, są nie tylko wielce sprawni w prowadzeniu tego muzycznego festiwalu, ale odznaczają się niezwykłą umiejętnością w dobieraniu i pozyskiwaniu światowych gwiazd jazzowego świata. Nie będę wymieniał nazwisk artystów, którzy się przez 30 lat przewinęli przez letnią scenę muzyczną na naszej Starówce, bo chyba znacznie łatwiej byłoby wymienić tych, którzy nie wystąpili na festiwalu. Od pewnego czasu tradycją jest, że tak jak i w ten piątek, dzień przed pierwszą lipcową sobotą, zbieramy się w koncertowej Sali Lutosławskiego w gmachu Polskiego Radia na Woronicza, by wysłuchać najwspanialszych, większych lub mniejszych zespołów jazzowych. W lipcowe soboty w ramach Festiwalu grają one regularnie na Rynku Starego Miasta. Wyraziłem się nieściśle, bo w ten piątek żaden zespół ani żadna orkiestra nie zagrały. Kiedyś, w moich czasach szczeniackich, uważałem, że w sali (czy to operowej, czy w filharmonii) musi przywalić, zagrzmieć, huknąć potężna orkiestra, by był prawdziwy koncert, żadni tam kameraliści. A tu tymczasem scena prawie pusta – jeden fortepian. Co może jeden fortepian? Zaraz wyjdzie jeden pianista, a nas – jak nigdy dotąd – masa człeczych fanów. Koncert nie mógł się zacząć o czasie, bo choć już dawno wszystkie miejsca w niemałej przecież sali zostały zajęte, tłum wciąż szturmował. A przecież nie miała to być Adele ani Madonna, ani Taylor Swift, nie miała tu meczu rozegrać Iga Świątek ani Carlos Alcaraz. Sala Lutosławskiego nie jest też stadionem, na którym można sfaulować Lewandowskiego albo gdzie pięknie zapłacze po nieudanym karnym słynny Portugalczyk. Po co więc tu idą, po co się tu pchają? I żeby była wielka orkiestra, która przygrzmoci, łupnie, aż żyrandole pospadają… Może to nie ta sala?

Wszyscy już odkaszlnęli, nastała cisza, tylko Krzysio Wojciechowski przed pierwszym rzędem schylony przebiega. Czyżby mu się żona gdzieś zagubiła? A bez Iwony nic się nie uda, nawet nie może się zacząć. Ależ nie – są już razem na scenie, kłaniają się, coś żwawo zapowiadają, są wzruszeni, napięci, choć to ukrywają, i artystycznie podnieceni. Oni naprawdę przeżywają to, co robią. Prawdziwi ludzie oddani misji! Dziwne, że muszę używać patosu, by opowiedzieć o tych normalnych, życzliwych ludziach, którzy kiedyś pokochali jazz. Tyle mają do zapowiedzenia, tyle do opowiedzenia… a co tu gadać? Wystarczy przecież powiedzieć: Adam Makowicz.

Pewnie miało się stawić wielu tuzów, wiele smyczków, skrzypaczki, bębniarze, kilka fagotów, może ze Stanów albo z Izraela, może z Bogoty albo z Palermo, albo… a skąd bym miał wiedzieć? A tu nikogo. Pustki. Nawet artystycznie zwichrzone, lwie fryzury dyrektorstwa Wojciechowskich ze sceny zniknęły. I nic, zupełnie nic. Tylko spokojnym, niespiesznym krokiem przemierza scenę jakaś drobna chudzina, gramoli się na stołku przy wielkim, czarnym fortepianie. Mówią, że to maestro. Jak on sam da sobie radę z takim opasłym instrumentem? Coś powiedział, coś brzdąknął. Aha, to już się zaczął koncert.

No tak, proszę Państwa, początkowo spokojnie, z grzeczną aprobatą przysłuchiwałem się jakimś amerykańskim standardom. No, owszem, gra zgrabnie. Ale to wciąż tylko jeden fortepian. I wydawało się, że ten sympatyczny, skromny pan z bardzo szczerym, łagodnym uśmiechem, niby poważny, bo z wyraźną siwizną, gra sobie z zadowoleniem, widać, że lubi sobie grać. Zagra nam pewnie coś jeszcze, ukłoni się i pójdzie. Ale nie – ten pan stopniowo zamienia się w Pana. Z wielką swobodą po jakimś wstępie, po prezentacji podstawowego motywu zaczyna plątać wątki, źle się wyraziłem, zaczyna je zaplatać. Rozpuścił palce po klawiaturze, trzymając rytm jak dobry woźnica lejce i coraz to pogania gniade swego zaprzęgu, a nawraca, a tych paluchów chyba mu przybyło, co on nimi wyprawia! Gra już nie jeden fortepian, ale chyba pięć.

Makowicz, no tak, tak… coś słyszałem. Mówili, że niezły. Ale tam niezły! On się nagle przemienił w bestię, chociaż wcale tego łagodnego uśmiechu na sympatycznej twarzy nie zgasił. Cóż, może nie uwierzycie. Im dłużej grał, rozpędzał się coraz bardziej. Nawet gdy zwalniał, to tylko po to, by jedną ręką przytrzymać melodię kompozytora, a drugą wypuścić ten swobodny galop. Przebiegi, falujące nawracające przebiegi po klawiszach, po naszych uszach, po naszych duszach, zwłaszcza tych, którzy je mają. Zobaczyłem (pewnie mi nie uwierzycie), jak maestro zaczął rosnąć, niby tytułowy Wiatrodmuch w mojej bajce dla dzieci, co się im potem śnił po nocach. Zaczął się wydłużać, a rosnąc, niewiadomym sposobem podnosił rozśpiewany fortepian. Fortepian się robił malutki, kurczył się przy pianiście, więc Pan Adam już z zupełną łatwością unosił posłuszny mu instrument. Wyraźnie widziałem, jak on, pan swego fortepianu i ten czarny wieloryb dźwięków, zaczęli lewitować. Ze środka fortepianu, pewnie mi nie uwierzycie, zaczął wyłazić drugi fortepian, a z tego drugiego trzeci – jak ruska baba w babie. Jeden grał w drugim, a ten drugi już swymi dźwiękami nakładał się na granie obu pozostałych. Fantasmagorie. Wcale nie piłem. Przyjechałem z żoną swoim samochodem. (Tej nocy nawet dobrze spałem, więc na koncercie nie potrzebowałem usnąć. To nie był sen). Ale kiedy się Mistrz rozpanoszył na scenie, poczułem, że mnie wozi, pięknie mnie wozi. Starałem się zapanować nad moimi nogami, żeby mi nie przebierały, nie przytupywały do rytmu, żeby mi nigdzie nie polazły za tym wszechogarniającym miarowym pulsowaniem, żeby mi szyja głową tak w takt nie kiwała. Grały te fortepiany, ale nie tylko fortepianem, wszystkimi instrumentami i głosami ludzkimi, i kosami na polu, i lasami na wietrze, wszystkie jednak w tym samym Makowiczowym rytmie. Już nie wierzyłem, że te różne utwory, te amerykańskie, afrykańskie, angielskie, czy polskie, ludzkie czy anielskie są jedynie kompozytorów, którzy się pod nimi podpisali. Zacząłem rozumieć, co to jest improwizacja jazzowa. Najpierw skromnie maestro odtworzył sobie kawałek jakiegoś gościa, kawałek znaczy numer, ale potem mu pokazał język, potem na dłuższą chwilę całkiem uciekł, by dalej sobie hasać, po swojemu, po Adamowemu. I to mnie właśnie tak migotliwie woziło, jakby świetliste sanie, co po chmurkach fruwają i świecą tymi wymyślonymi przez wirtuoza barwami dźwięków. Ale to nie było tylko tak sobie ad hoc zmyślone. Może zresztą ad hoc, tyle że przebiegle, z jakąś ukrytą dyscypliną. Właśnie – w tym jest cały sekret, w tym jest ta cała magia wirtuozerii improwizatora. Improwizacja w jazzie to nie to, co ślina komuś na język przyniesie. Połączenie w czasie, w rytmie, w uderzeniach serca tej niby pełnej swobody, z tą niemożliwą, upartą do granic możliwości dyscypliną, dyscypliną czasu, przebiegu, paraleli dźwięków, ich umiejętnie zgranych ze sobą oryginalnych zestrojów, ale płynnie, niemechanicznie, niesztucznie, niby jak w zegarku, a nie jak w zegarku. To wszystko można było odnaleźć na twarzy artysty. W pewnej chwili zaprosił nas też do swoich osobistych spacerów jazzujących. Usłyszeliśmy wyborny Satynowy las, po którym zawsze byłbym gotów przechadzać się i zbierać rydze i prawdziwki muzyki pana Adama.

Kiedy zjechał już z tych wysokości, kiedy wielopalczasty, długopalczasty, wielofortepianowy, wielodźwiękowy powrócił do nas, tam, gdzie cały czas siedział, choć lewitował, znów zobaczyliśmy tego zwyczajnego, poczciwego człowieka, skromnego, bez żadnej wyuczonej lub wysublimowanej pozy.

Już wiedziałem, co to jest prawdziwy koncert. I też już wiedziałem, że nieważne, ilu muzyków wchodzi na scenę i zasiada przy swoich instrumentach, tylko, co oni z tymi instrumentami zrobią i co potrafią zrobić z nami. Stałem jak wszyscy i biłem brawo jak opętany.

Ten krótki utwór literacki (relacja? recenzja?)  ukazał się także w numerze 5/2026 „Res Humana”, we wrześniu 2024 r.

Wydawnictwo STAPIS opublikowało nową pozycję w swojej serii „Bez bogów”: Philip Kitcher, Życie po wierze. Pochwała świeckiego humanizmu (tłum. Andrzej Dominiczak), Katowice 2024, 208 stron. Czytamy ją razem z wcześniejszą książką Katherine Ozment Dusza bez Boga. W poszukiwaniu sensu, celu i wspólnoty w świeckim życiu (tłum. Piotr W. Cholewa).

Jednoznaczne tytuły i idące krok dalej podtytuły mówią jasno, z jaką literaturą mamy do czynienia.

Obie książki dotyczą przemian religijnych społeczeństwa amerykańskiego i potrzeby dialogu między wierzącymi a tymi, którzy od wiary odchodzą. Autorem pierwszej jest filozof, drugiej – dziennikarka, która chce zgłębić problemy świeckiego wychowania własnych dzieci w religijnym otoczeniu. Korzyścią z lektury jest zetknięcie się z kręgiem kulturowym, w którym dialog na ten temat może przyjąć formę rozmowy. Refleksją zaś to, że my w tym kręgu nie tkwimy.

Dwoje autorów chce wykazać, że świecki świat nie jest czymś, czego należy się obawiać. Nie jest światem, przed którym ostrzega Dostojewski i nad którym lituje się Tołstoj. To ważna misja tam, gdzie przyznanie się do ateizmu jeszcze niedawno wymagało szczególnej determinacji, gdyż ateista zajmował najniższe miejsce na drabinie zaufania społecznego, zapewne z powodu apriorycznie przypisywanej mu aspołeczności.

Kitcher szuka sposobu porozumienia z tymi, którzy twierdzą, że jego świeckie życie jest płytkie. Rozumie pokusę zakończenia rozmowy przez świeckiego humanistę, gdy ten słyszy, że płycizna jego światopoglądu czyni go głuchym na muzykę wieczności. On sam jednak zamierza oprzeć się tej pokusie, wierząc w możliwość dialogu (s. 174). Kwestia temperamentu: dla mnie to sytuacja adialogiczna (chociaż po lekturze rodzi się wątpliwość, czy to wyłącznie kwestia temperamentu, czy być może faktu, że jestem stąd). Swoją postawę Kitcher określa jako „miękki ateizm” (s. 49); to znaczy, że mimo niewiarygodności doktryn religijnych nie należy traktować ich, jak to ujmuje dominująca narracja ateistyczna, jako „wysoce toksycznego odpadu, który należy zakopać tak głęboko, tak szybko i tak dokładnie, jak to tylko możliwe” (s. 17). Taka postawa może przynieść owoce, jeżeli miękki ateista ma za interlokutora przedstawiciela wyrafinowanej religii, szukającego oparcia dla wartości w transcendencji, a nie w dogmacie.

Mnie rozważania Kitchera czytało się trudno, ale może spełni się nadzieja Stanisława Obirka, autora wstępu do omawianej książki, że sięgną po nią osoby wierzące, zmuszone „porzucić błędne przekonanie, że etyka i moralność mają jakikolwiek związek z religią czy Bogiem” (s. 10). Obirek wskazuje na powinowactwo koncepcji Kitchera z pojęciem świeckiej etyki Tadeusza Kotarbińskiego i relacjonuje, że Karol Wojtyła był jej przeciwny, stojąc na stanowisku teonomicznego podporządkowania człowieka bogu, odmawiającym jednostce autonomii moralnej. Pisze też, że jego jezuicki nauczyciel Sergio Bastianel omawiając stanowiska Kotarbińskiego i Wojtyły stanął po stronie filozofa. Gdy Karol Wojtyła został papieżem, jego pogląd stał się dla katolików obowiązujący. Zapewne ta niemożność dialogu i brak miejsca dla wyrafinowanej religijności sprawiły, że Obirek zrzekł się kapłaństwa (dzięki czemu może swobodnie dialogować z Kitcherem).

O ile w Polsce jest on absolutnym wyjątkiem, to w Stanach Zjednoczonych poglądy Jana Pawła II zniechęciły wielu wiernych do Kościoła katolickiego. Nie ma tam zbyt wiele przestrzeni dla religijnego fundamentalizmu. To już obserwacja Katherin Ozment. Dla niej impulsem do sięgnięcia po pióro było pytanie synka „kim jesteśmy?”, zadane przy okazji trwającej za oknem prawosławnej procesji, która – siłą nieprzynależności – była uroczystością innych. Zapytał więc: „Kim jesteśmy My?” Odpowiedziała machinalnie none, nikim, i natychmiast zrozumiała problem.

W formularzach amerykańskich badań socjologicznych zawsze umieszczano pytanie o wyznawaną religię. Kto nie widział tam siebie, odpowiadał: „nie jestem żadnym z powyższych; niczym nie jestem”. None: none of the above. Ozment postanowiła zsynchronizować tę narzuconą i własną tożsamość. Wiadomość, że należy do znaczącej kategorii społecznej przyjęła z ulgą – dlatego że procesy, które tę grupę wykreowały, są świeżej daty. Dotarła do osoby szczególnie kompetentnej, do Roberta Putnama, i to on naszkicował genezę jej społecznej tożsamości. Mówił tak: należysz do pokolenia, które osiągało dojrzałość na przełomie lat 70. i 80. i które przyniosło pierwszą falę masowych odejść od religii. W sensie historycznym był to wręcz niewiarygodny przyrost, większy niż wszelkie dotychczasowe zmiany religijności, ze względu na jego tempo. Trudno przecenić historyczne znaczenie tego fenomenu, to ogromne przesunięcie kulturowe. Do lat dziewięćdziesiątych odsetek „nonów” wynosił około 7 procent, później zaczął gwałtownie rosnąć. Ok. 2015 roku trzecia część dorosłych w wieku poniżej 30 lat nie wyznawała żadnej religii. Świecka Ameryka prawie na pewno będzie rozrastać się wykładniczo. O ile w Europie sekularyzacja trwała przez 150 lat w tempie 1 procent na 10 lat, to teraz Amerykanie porzucają religię w tempie 1 procent rocznie. Ten spadek wyznawców spowodowany był wstrząsami społecznymi w latach 60., kiedy odrzucenie religii stało się elementem powszechnego ruchu kulturowego wyzwolenia szerzącego się niezależnie od rasy, płci i seksualności (s. 32). Trzydzieści pięć procent małżeństw zawartych w pierwszej dekadzie obecnego stulecia to związki międzywyznaniowe, w porównaniu do 20 proc. w latach 60. zeszłego wieku. To do tej grupy należy autorka (jak i sam Robert Putnam).

Przytaczam statystyki  z myślą o tych, którzy po tę książkę nie sięgną. Ci, którzy sięgną, będą zaproszeni przez Ozment na „dziedziniec pogan”: król Herod przebudowując w dwudziestym roku naszej ery Świątynię w Jerozolimie kazał wyznaczyć oddzielny dziedziniec, gdzie Żydzi i nie-Żydzi mogliby gromadzić się z szacunkiem oraz zrozumieniem. Bo w kwestii religii – można usłyszeć na „dziedzińcu pogan” – mniej chodzi o to, czym jest bóg, niż o to, kim jesteśmy w relacjach między sobą nawzajem.

Esej ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.

Niemiecka literatura jest przebogata, ciekawa i bardzo wszechstronna. Poza krótkim okresem Kulturkampfu w czasach Bismarcka, nigdy też nie była antypolska.

Jej początki w formie pisanej w języku niemieckim – jeszcze nie w dzisiejszym Hochdeutsch, lecz w języku starogermańskim – sięgają VIII wieku i są związane z procesem chrystianizacji licznych w tamtym czasie plemion germańskich, przede wszystkim Alemanów, Burgundów, Turyngów, Bawarów i Sasów. W literaturze niemieckiej okres ten nosi nazwę Orbis Christianus. Związany jest przede wszystkim ze świecką kulturą dworską i rycerską, zdecydowanie mniej – z kościelną. Ten trend trwa do roku około 1400. Do najstarszych zabytków literatury tego okresu zalicza się dzisiaj przede wszystkim tzw. glosy, będące mozolnymi przekładami słowników łacińskich. To przy ich wykorzystaniu powstała w połowie IX wieku pisana w języku staro-wysoko-niemieckim pieśń O Hildebrandzie. W innym utworze, w Kronice cesarskiej (Kaiserchronik), został ukazany – w tamtych, tak odległych, średniowiecznych czasach – tworzący się nowy ład światowy w Europie. Znaczącym zabytkiem ówczesnej literatury jest pierwsza „literacka” historia biblijna – epos Zbawiciel (Heliand, z r. ok. 830) napisana – uwaga! – podobno na polecenie Henryka Pobożnego dla pokrzepienia serc wieśniaków. Jest ona przepełniona germańskimi, znów świeckimi, realiami i wyobrażeniami. Licznie powstające w tamtym czasie opowieści opisywały też powstanie i koniec świata, jak np. w Pieśni Wessobruńskiej (Wessobrunner Lied), czy w wierszu Muspilli (zachowanym z r. ok. 875).

Piśmiennictwo niemieckie rozwijało się w swych początkach przede wszystkim dzięki inicjatywie władców świeckich. Szczególnie w państwie Karolingów było tworzone przez świeckich, jak ich osobiście nazywam, pisarzy-dokumentalistów. Już mniej więcej od XI wieku spotykamy interesujące świeckie poematy satyryczne, a w pierwszych powieściach poetyckich z tego okresu zachowały się m.in. liczne barwne i realistyczne opisy dworów książęcych, jak np. popularne wówczas zabawy i polowania czy wojny między poszczególnymi władcami, księstwami itp. Utwory te stanowią pierwsze krytyczne oceny świata feudalnego.

Wspominam o tych zabytkach, gdyż jak na tamte czasy cieszyły się dużą poczytnością. Dziś można je przeczytać także po polsku, dzięki przekładom dokonanym przez prof. Andrzeja Lama, znakomitego tłumacza, który przełożył niemal całą kolekcję „światowej” niemieckiej poezji klasycznej, to znaczy dzieł należących do korzeni nie tylko niemieckiej, ale i światowej literatury[1]. Dodam: literatury postępowej – głęboko humanistycznej, walczącej już w tamtych odległych czasach o równość społeczną. Dość wymienić (z tego okresu) takie perełki niemieckojęzycznej literatury, jak Pieśń o Nibelungach, Pieśni Wolframa von Eschenbacha czy powstały nieco później Okręt błaznów Sebastiana Branta. W tym szeregu należy wymienić także Angelusa Silesiusa (twórcy polskiego pochodzenia i jego Pieśni pasterskie oraz Opisanie czterech spraw ostatecznych. I oczywiście poezje Johanna Wolfganga Goethego, utwory Schillera, Hölderlina, Eichendorffa (w tym jego wspaniałą powieść poetycką pt. Z życia nicponia). Do plejady niemieckich autorów-humanistów zalicza się także Waltera von der Vogelweide, z jego Minnesangiem – liryką miłosną, opiewającą uczucia ludzi prostych – i wierszami skierowanymi przeciwko ówczesnym politycznym intrygom.

* * *

Przeskoczę kolejne epoki, czyli renesans i reformację – wspomnę tylko o wyróżniającej się w tym okresie literaturze jarmarcznej i tzw. powieściach szelmowskich (obnażających niesprawiedliwości społeczne) – i zatrzymam się nieco dłużej na następującym po nich niemieckim oświeceniu, by podkreślić jego polityczny oraz filozoficzny, kulturowy i literacki kontekst. Był on wyraźny w utworach Georga Lichtenberga – mistrza ciętej pointy, którego podziwiał m.in. Goethe, twierdząc, że: „tam, gdzie Lichtenberg żartuje, ukryty jest poważny problem”. Schopenhauer i Nietzsche zaliczali jego aforyzmy do „najlepszych pozycji prozy niemieckiej”. Wychwalali go też: Hebbel, August Wilhelm Schlegel, a mój niezapomniany profesor z okresu moich studiów Jan Chodera twierdził, że jego pisma były autentycznym krzykiem w walce o prawa człowieka. Są bowiem arcydziełami metafory i ironii, w których ten pisarz kwestionował niemal wszystkie wtedy utarte i wyświechtane poglądy, a zwłaszcza religijne dogmaty. Krótko mówiąc, jak nikt inny przed nim krytykował tępy obskurantyzm i szowinizm.

Oceniając literaturę minionych epok nie można pominąć w nich również takiego pisarza, jak Gotthold Ephraim Lessing – niewątpliwie najwybitniejszego w dziejach przedstawiciela dramatu i teatru (nie tylko oświecenia, ale w ogóle w historii literatury niemieckiej).

Nie można też w tej ocenie pominąć epoki zwanej epoką burzy i naporu. Z takimi wydarzeniami literackimi jak Cierpienia młodego Wertera Goethego czy dramat Zbójcy równie młodego Schillera. A zaraz po tych szlagierach w niemieckiej i światowej literaturze następuje u naszego zachodniego sąsiada przewspaniała epoka zwana „klasyką weimarską”, z Faustem jako mitem kultury europejskiej, który stał się później symbolem przeciwstawienia złu w postaci faszyzmu i nazizmu. Przy okazji przypomnę, że w XX stuleciu powstało wiele utworów nawiązujących do tego dzieła Goethego, m.in. Tomasza Manna Doktor Faustus, Klausa Manna Mefisto i Michaiła Bułhakowa Mistrz i Małgorzata.

Dla mnie osobiście wielkość Goethego, ale i pozostałych autorów, polega nie tyle na ukazaniu człowieka-geniusza, ile na ukazaniu człowieka zmagającego się nieustannie ze wszechświatem, próbującego nad nim zapanować. Faust jest parodią ich idei. Goethe podniósł legendę o człowieku, który istniał naprawdę, do rangi wielkiego poematu filozoficznego i intelektualnego. Oddał w nim wszystkie realia współczesnego mu niemieckiego życia – nawet gwar zabaw ludowych i studenckich swawoli, bratając je ze światem myśli i idei. Humanistyczny sens Fausta – zdaniem piszącego te słowa – wiąże się z odwiecznym marzeniem człowieka o wolnym ludzie i wolnej ziemi. Z ideą, że wszyscy ludzie tworzą ludzkość, którą łączy nieśmiertelna natura, bo wciąż na nowo się odtwarza i kształtuje. Człowiek jest istotą – mówi nam Goethe – która przez całe swoje życie trwa w nadziei i w przekonaniu, że będziemy żyć wiecznie, nawet po śmierci. Literatura niemiecka jest od wieków pełna takich ogólnoludzkich wartości humanistycznych.

Po nim następuje w Niemczech wspaniała epoka, naszpikowana postępowymi ideami, zwana Junges Deutschland (Młode Niemcy), niemająca porównania z żadną inną na świecie. Marks i Engels ogłaszają swoje pisma polityczne, a dominującymi gatunkami literackimi, obok tradycyjnej powieści, wierszy i dramatu, stają się: felieton, odezwy i ulotki. To był czas, w którym we Francji odbywa się rewolucja lipcowa, w Polsce – powstanie listopadowe, rozpoczyna się rewolta tkaczy śląskich. W roku 1848 wybucha Wiosna Ludów. W Niemczech do głosu dochodzą niemal zupełnie nieznani (oprócz Eduarda Mörike) autorzy jak np. Christian Dietrich Grabbe, Karl Gutzkow i Heinrich Laube. A na firmamencie literackim pojawia się Heinrich Heine – nazywany „błaznem szczęścia”!

Ale Heine był też mistrzem subtelnej erotyki. Osiem ostatnich lat życia spędził sparaliżowany w łóżku, pisząc jednak i wtedy swoje dalsze ciekawe utwory, z których wiele ukazało się dopiero po jego śmieci. Podkreślę w tym miejscu, że poetycką wirtuozerię Heinego doceniło w Polsce wielu znakomitych tłumaczy, m.in. Adam Asnyk, Maria Konopnicka, Kazimierz Tetmajer, Artur Maria Swinarski, Stanisław Jerzy Lec i Mieczysław Jastrun. Do jego miłośników należeli też Henryk Sienkiewicz i Eliza Orzeszkowa, która w roku 1873 napisała: „był to demokrata aż do szpiku kości, daleko więcej od Byrona, namiętnie kochający naturę i ludzi, choć ci ostatni często wywoływali w nim śmiech gorzki i szyderczy”.

Po Heinem, w II połowie XIX wieku, mamy w Niemczech epokę realizmu, a w polityce niemieckiej zaczyna się tzw. Realpolityk, Kulturkampf, wojna prusko-francuska. Na firmamencie niemieckiej literatury pojawiają się Theodor Fontane, Theodor Storm i Joseph von Eichendorf; także niemieckojęzyczni Szwajcarzy: Gottfried Keller i Conrad Ferdinand Meyer. Wszyscy ci pisarze są – tak to oceniam – fenomenalni, tworząc literaturę od politycznej do popularnej. Taka literatura powstaje w Niemczech do dzisiaj: bo któż z nas nie czytał w swojej młodości powieści pochodzących z tego okresu, jak chociażby Karola Maya?

* * *

Postacią z tamtych lat, której nie wolno pominąć jest też niewątpliwie Gerhart Hauptmann, który w Republice Weimarskiej stylizował się na Goethego i rywalizował z Tomaszem Mannem. Bezsprzecznie należy on do czołowych postaci niemieckiego (światowego) naturalizmu. Dość przypomnieć jego nowelę Dróżnik Thiel, dramaty (np. Przed wschodem słońca) – a przede wszystkim Tkaczy (Die Weber), opisujących powstanie tkaczy śląskich w 1844 roku, w którym brał udział dziadek pisarza.

Po naturalizmie mamy epokę symbolizmu, z Rainerem Marią Rilkem na czele i ekspresjonizmu – obfitującą w Niemczech bogactwem zjawisk awangardowych oraz takimi znakomitymi pisarzami, jak Else Lasker Schüler, Georg Heym i Gottfried Benn. Tuż po niej następuje w Niemczech era Tomasza Manna, na czele z jego znakomitymi powieściami Buddenbrokowie i Czarodziejska Góra. W tym samym czasie tworzą: Henryk Mann, Franz Kafka, a zaraz po nich Alfred Kerr, Egon Erwin Kisch, Robert Musil, Stefan Zweig, Lion Feuchtwanger, Alfred Döblin i Herman Hesse, i… naprawdę jeszcze wielu, wielu innych. A niemal równolegle do nich powstaje przebogata niemiecka literatura emigracyjna. Po spektakularnym w dziejach kultury europejskiej spaleniu książek 250 autorów (nie tylko żydowskich!), wielu znakomitych pisarzy ucieka z Niemiec hitlerowskich, wielu trafia do obozów koncentracyjnych, jeszcze więcej zostaje objętych zakazem publikacji, a jeszcze inni udają się na tzw. wewnętrzną emigrację, odmawiając współpracy z hitlerowskimi wydawnictwami.

W tym okresie pojawiają się w Niemczech kolejne indywidualności pisarskie najwyższej miary – jak Bertold Brecht, przede wszystkim ze swoją Matką Courage, Klaus Mann. Po kapitulacji Niemiec w 1945 r. na szczególną uwagę zasługują m.in.: Wolfgang Borchert, jako przedstawiciel powojennego nurtu literackiego zwanego Trümmerliteratur („literatura zgliszcz”), a także literacka Grupa 47, utworzona przez Hansa Wernera Richtera, w skład której wchodzili też Alfred Andersch, Heinrich Böll i inni.

Mniej więcej od roku 1958 pojawia się „gwiazdorstwo” Güntera Grassa i Hansa Magnusa Enzensbergera oraz Ingeborg Bachmann. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku „rodzi” ono jakby drugą fazę niemieckiej literatury powojennej, z takimi znaczącymi pisarzami, jak: Martin Walser, Siegfried Lenz czy dramaturgiem Rolfem Hochhutem.

Z jeszcze późniejszych powojennych znaczących zjawisk literackich występuje u naszego zachodniego sąsiada zauważalna m.in. Grupa Dortmundzka 61 (zwana też Grupą „socjalnego realizmu”), z Günterem Wallrafem na czele. Podjęła ona udaną próbę stworzenia w Niemczech nowoczesnej literatury robotniczej, albo inaczej: literaturę zajmującą się problemami społeczeństwa industrialnego. Jest to literatura obejmująca szeroko zagadnienia m.in. prostytucji, alkoholizmu, gastarbeiterów i im podobne.

Niemal w tym samym czasie pojawia się w Niemczech interesująca twórczość autobiograficzna z wyższej półki (w porównaniu z Grupą Dortmundzką 61), z Elliasem Canettim i Barbarą Frischmut na czele.

Dalsze triumfy w tym czasie odnosi też twórczość Heinricha Bölla, który w Polsce cieszył się dużym uznaniem (szczególnie jego powieści: Gdzie byłeś, Adamie?, I nie poskarżył się ani jednym słowem oraz Zwierzenia klowna).

W tym kontekście jeszcze parę zdań należy dodać o Günterze Grassie, politycznym moraliście, w 2006 r. uhonorowanym Nagrodą Nobla. Dla mnie osobiście – to jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy charyzmatycznych, nie tylko niemieckojęzycznych. Jego matka była Kaszubką, ojciec – Niemcem. Przyznanie się pisarza do wstąpienia do Hitlerjugend, a potem Waffen SS w roku 1944, wywołało ogromną burzę – nie tylko w Polsce, ale i w Niemczech. Wyszedł z niej jednak obronną ręką. W każdym razie nie tylko jego Blaszany bębenek i nowela Kot i mysz pozostaną w literaturze światowej na zawsze; z jego twórczości do przeczytania szczególnie polecam również znakomitą powieść Przy obieraniu cebuli. Dodając do tego jego uganianie się za własną sławą, angażowanie w politykę, walkę wyborczą o własne sukcesy, powiem tak: bez Grassa nudna byłaby niemiecka literatura powojenna!

Liczą się w niej jeszcze takie nazwiska (choć niektórzy uważają, że to literatura szwajcarska), jak Max Frisch, zwłaszcza z powieścią Powiedzmy, Gantenbeim, i Friedrich Dürrenmatt, w szczególności z dramatami: Wizyta starszej pani i Fizycy; a z literatury austriackiej: Josef Roth, Robert Musil, Herann Broch, Peter Handke, Elfriede Jelinek, Heimito Doderer.

Na zakończenie jeszcze kilka zdań o literaturze NRD, która „kierowana przez państwo” próbowała generować nową niemiecką tożsamość. Oceniając ją, należy uczciwie podkreślić, że mimo wszystko ma do odnotowania sporo utworów (i pisarzy), którzy nie ulegli „produkcyjności wszechwładnemu w tym państwie socrealizmowi” i partyjnym wytycznym. Należą do nich: Erich Arendt, Bruno Apitz, Bodo Uhse, Christa Wolf, Günter Kunert, Stefan Heym oraz Günter de Bruyn, jak np. Hermann Kant i Heiner Müller.

* * *

Podsumowując niniejsze rozważania o literaturze niemieckiej, pragnę zaakcentować, że jest ona (z małymi wyjątkami) mocno zakorzeniona w realiach społecznych i kulturowych. To literatura nastawiona na odbiorcę. Będąca wyrazem czegoś i reakcją na coś, a nie tylko romantyczną fikcją. Literatura od swych początków na wskroś świecka – skierowana na liberalizację i emancypację wobec wcześniejszego klerykalnego monopolu. Jej dominantą jest dążenie do nieustannego reformowania społeczeństwa, w kierunku polepszania warunków życia ludzi na ziemi.

Tym trudniej jej zrozumieć zbrodnie i tragiczne w skutkach zniszczenie dokonane przez nazistów, ich odchylenie od wszelkich norm życia i wartości. Niemcy nadal czują wyraźny niedosyt co do rzetelnego i jednoznacznego rozliczenia tych tragicznych skutków, przede wszystkim z syndromem Holocaustu. Stąd też ta tematyka do dziś nie znika z literatury niemieckiej. Nadal wielu autorów próbuje się rozliczyć z tej przeszłości i ją potępić.

Żywa jest we współczesnej literaturze niemieckiej tematyka zjednoczenia. Widoczny jest także nurt literatury żydowskiej; zresztą nie od dzisiaj, lecz w nasilający się sposób co najmniej od czasów Heinego. Braku tolerancji religijnej żarliwie już w roku 1779 przeciwstawiał się Lessing w Natanie mędrcu.

Do moich – jako literaturoznawcy i tłumacza – ulubionych pisarzy należą przede wszystkim: Hans Hellmut Kirst, Anna Seghers, Georg Heym, oczywiście bracia Tomasz i Henryk Mann, Leonard Frank, Arnold Zweig oraz mniej znani w Polsce antynaziści: Carl Ossietzky i Kurt Tucholsky; ale też i antywojenny i antynazistowski, niezapomniany – a jednocześnie wielki – Erich Maria Remarque, z jego niesamowitą powieścią Na zachodzie bez zmian.

Anna Seghers wyemigrowała z Niemiec zaraz po dojściu Hitlera do władzy, za co została pozbawiona obywatelstwa, a jej matkę zamordowano w obozie koncentracyjnym na Majdanku. Jak mało kto z niemieckich pisarzy przeciwstawiła się nazizmowi niemal całą swoją twórczością i działalnością społeczno-polityczną, wierząc w inne Niemcy. Z emigracji w Meksyku wróciła w 1947 r. do Berlina, wtedy jeszcze do rosyjskiej strefy okupacyjnej. Zmarła w tym mieście w 1983 roku.

Napisała światowe bestsellery Ocalenie, Siódmy Krzyż i Tranzyt. Dokonała w nich analizy, jak doszło do takiego kryzysu człowieka, ludzi i społeczeństwa, że w latach trzydziestych XX wieku w społeczeństwie niemieckim mógł zaistnieć faszyzm – i to w jego najgorszym nacjonalistyczno-nazistowskim wydaniu. Jak doszło do wyobcowania społeczeństwa niemieckiego z wszelkich stosunków międzyludzkich, z wszelkiej świadomości i solidarności klasowej?

Jeszcze wyraźniej widać to w powieściach Hansa Hellmuta Kirsta
(1914–1989), takich jak: Noc długich noży, Noc generałów czy 08–15 w partii. Ukazuje w nich cały mechanizm zbrodni oraz teorię, na której naziści tworzyli – mającą trwać co najmniej tysiąc lat – wyimaginowaną przez nich III Rzeszę. To literackie interpretacje Mein Kampfu Adolfa Hitlera. Kirst wiedział o III Rzeszy dosłownie wszystko. To, co opisał – aby się nie powtórzyło! – w swoich powieściach wojennych i nazistowskich (a raczej antywojennych i antynazistowskich), jest lustrem tego, co naprawdę działo się w Niemczech w latach 1933–1945. Są to książki oparte na źródłowych, prawdziwych dokumentach. Mimo że zajmowałem się Kirstem ponad dwadzieścia lat (tłumacząc 10 jego powieści, a redagując ponad 30), nie udało mi się ustalić, skąd miał te dokumenty; zwłaszcza że po wojnie archiwa były raczej niedostępne. Dodam do tego z całą mocą, że wszystkie jego książki, a napisał ich ponad 50, są jednocześnie wybitnie literackie. Czyta się je jednym tchem.

* * *

Na zakończenie jeszcze kilka zdań o tym, co zrobić, aby zbliżyć nasze narody, po tym wszystkim, co stało się w latach II wojny światowej.

W tej materii dużo może zdziałać kultura. Potrzebne jest pilne spotkanie obydwu, Polski i Niemiec, rządów – i to na najwyższym szczeblu – i rozważenie z udziałem fachowców takich tematów, jak: • ukazanie roli Polski i Niemiec w Unii Europejskiej • porównanie kultur Polski i Niemiec, aby można było ukazać obu społeczeństwom, a szczególnie młodzieży istotne zbieżności i różnice • rozszerzenie nauki języka niemieckiego w Polsce i polskiego w Niemczech • ustalenie przyczyn, dlaczego kultura polska w Niemczech, a niemiecka w Polsce pozostaje na ogół nieznana.

Wreszcie, konieczny jest wspólny podręcznik historii, m.in. oceniający zbrodnie dokonane przez Niemców w Polsce w czasie II wojny światowej, oraz znalezienie lepszych sposobów włączenia młodzieży w kształtowanie się partnerskich polsko-niemieckich stosunków obecnie i w przyszłości.

Marzeniem piszącego te słowa od zawsze było, jest i aż do skutku pozostanie stworzenie listy i wydanie 100 książek w ciągu 5 lat (po 50 z każdej strony), po przeczytaniu których współczesny Niemiec i Niemka oraz współczesny Polak i Polka zrozumieją kulturę, historię i współczesny dorobek swego sąsiada!

 

[1] Oczywiście nie tylko prof. Lam przekładał na polski postępową, głęboko humanistyczną literaturę niemiecką. Zajmowali się tym także Leopold Staff, Joachim Lelewel, Robert Stiller czy Kazimierz Brodziński.

Karol Czejarek – autor książek, tłumacz m.in. H.H. Kirsta, członek Związku Literatów Polskich, b. prof. nadzw. Akademii Humanistycznej im. A. Gieysztora i kierownik Zakładu Kultury Stosowanej w Instytucie Lingwistyki Stosowanej UW

 

W trzechsetną rocznicę urodzin Immanuela Kanta (1724–1804) przypominamy esej członka redakcji „Res Humana” i naszego głównego krytyka literackiego, pierwotnie opublikowany na łamach e-Dwutygodnika Literacko-Artystycznego Pisarze.pl w 2014 roku. Odnosi się on głównie do powieści Józefa Wittlina Sól ziemi, korzeniami sięga jednak do myśli wielkiego filozofa z Królewca.

Poglądy i idee, ruchy społeczno-polityczne, określane mianem pacyfizmu, wyrażające pradawne marzenia ludzkości o pokoju, częstokroć radykalnie potępiające wszelkie wojny, bez różnicowania ich charakteru czy przyczyn, pojawiły się – na większą skalę – dopiero pod koniec XIX wieku. Jakby w przeczuciu tego, co ma dopiero nadejść – w przeddzień największej dotąd wojennej hekatomby, jaką stały się wydarzenia sprzed stu lat związane z historią Wielkiej Wojny, 1914–1918, nazwanej potem I wojną światową.

Wiadomo jednak, że idee pacyfistyczne wcale nie były wynalazkiem tych czasów i że „nie spadły z nieba” – jak pisał Antonio Gramsci. Głosili je już bowiem filozofowie, myśliciele społeczni i pisarze najdawniejszych epok historycznych; były one ważnymi elementami wielu doktryn społecznych oraz religijnych jak np. w buddyzmie, konfucjanizmie, chrześcijaństwie (wczesnym zwłaszcza, wracali do nich potem m.in. bracia polscy, arianie). Bywały tworzywem i kanwą wielu utworów literackich wszelkich rodzajów i gatunków wszystkich czasów, począwszy od starożytnych komediowych ujęć: Arystofanesa – Lizystrata, Plauta – Żołnierz samochwał aż po czasy współczesne z nieśmiertelnym Szwejkiem Jarosława Haszka na czele, Matką Courage Bertolda Brechta, Solą ziemi Józefa Wittlina czy Paragrafem 22 Josepha Hellera…

Nasilenie tendencji pacyfistycznych i powstawanie pierwszych organizacji pacyfistycznych obserwujemy właśnie w Europie już na początku XIX wieku, co wiązać można chyba zarówno z realiami i doświadczeniami ówczesnego życia milionów ludzi wciągniętych w orbitę wojen napoleońskich, jak i powstaniem inspirującego – zarówno praktyków społecznych, jak i teoretyków – kantowskiego dzieła poświęconego uzasadnieniu poglądu (idei), „projektu” mówiącego o realnej i praktycznej możliwości oraz wielkiej potrzebie dążenia do osiągnięcia przez ludzkość, racjonalnie uzasadnianej przez niego potrzeby „wiecznego pokoju”… Wydaje się, że wpływ owej kantowskiej myśli jest znacznie głębszy i poważniejszy, niż mogłoby to wynikać z prostych konstatacji o elitarności kantowskiej filozofii, niewielkich nakładach i zasięgu odbioru jego dzieł, rzeczywiście ogromnych barier i trudności ich rozumienia przez czytelników. Ale wpływ ten jest niezaprzeczalny. Tu wystarczyć musi tak naprawdę intuicyjne przekonanie (w bergsonowskim rozumieniu), chociaż oparte także na pewnych, może nawet i nielicznych, świadectwach o znaczącym wpływie tej idei kantowskiej na rzeczywistość społeczną i kulturową Europy.

Oto bowiem pewne poglądy, myśli, czy idee krążą w obiegu społecznym, żyją i oddziałują nawet wówczas, gdy funkcjonują w szerszym odbiorze tylko jako hasła, jako wręcz częstokroć anonimowe, „mityczne”, jak mówi Claude Levi-Strauss, mające jeden tylko sens, na który składają się wszystkie jego wersje – nie muszą być łączone z nazwiskiem konkretnego twórcy autora – znaki symbolizujące pewne istotne dla epoki i jej „ducha” rzeczywiste potrzeby ludzkie; najczęściej te ogólne, uniwersalne, o charakterze ponadczasowym, ponadnarodowym, ponadklasowym… Tutaj mamy do czynienia z tego typu zjawiskiem oddziaływania pewnej wielkiej idei, która „sama przez się”, bez potrzeby uzasadnień szczegółowych, staje się w określonych okolicznościach czasu i miejsca czymś w rodzaju „powszechnika” – idei ważnej i pożądanej. Dzieje się tak zazwyczaj wtedy, gdy owa idea (mit) trafia na podatny grunt, na społeczne i historyczne podglebie – zdolne tchnąć w nią życie, wyhodować i wydać owoce…

Czyż w czasie obejmujących ówczesną Europę wojen napoleońskich, a potem wydarzeń I wojny światowej, nie były one tym podglebiem, na którym – jak i potem po jeszcze okrutniejszych doświadczenia II wojny światowej – nie tylko mogły, ale i musiały wyrastać i zdobywać wielki odzew idee antywojenne, zwłaszcza iż wcześniej znalazły swego wybitnego teoretyka – formułowane i głoszone przez tak cenionego filozofa z Królewca jak Immanuel Kant? Czyż literatura piękna mogła pozostać obojętna na to sprzężenie: społecznej świadomości idei „wiecznego pokoju” oraz tragicznych i traumatycznych doświadczeń czasów wojennych przeżyć, jakie stały się udziałem milionów ludzi na całym świecie? Pytanie retoryczne. Oto znamienny przykład. Pisarz polski, Józef Wittlin, pisze wprost w jednym ze swoich esejów z lat 20. XX wieku Wojna, pokój i dusza poety (wydanie Zamość, 1925): „Niegdyś wielki Kant opracował już ścisły, prawniczy plan urządzenia świata na zasadzie wiecznego pokoju. Przekonywał, że zwycięstwo, odniesione na wojnie, nie jest dowodem tego, że słuszna sprawa wygrała. Jest co najwyżej świadectwem fizycznej przewagi i talentów strategicznych. Czas skończyć z uwielbieniem munduru. Ustanowiony został trybunał przy Lidze Narodów do rozstrzygnięcia sporów między poszczególnymi państwami. Może niedługo cały świat wróci do cywila i na całej kuli ziemskiej nie będzie już ani jednego żołnierza. Ale póki choć jedno państwo posiadać będzie składy amunicji, tak długo istnieje konieczność zbrojenia się wszystkich jego sąsiadów”.

I nie jest najważniejsze, czy pisarze europejscy – poddani przecież tym wszystkim wspólnym doświadczeniom historycznym, inspirowali się bardziej pokojowymi ideami powstającymi pod wpływem myślicieli i publicystów czy też bardziej traumatycznymi wydarzeniami zewnętrznymi. Literatura o charakterze pacyfistycznym stawała się faktem coraz bardziej znaczącym. Także w polskiej literaturze całego XX wieku – w prozie (np. trylogia Żółty krzyż Andrzeja Struga czy W polu Stanisława Rembeka), ale i w poezji (np. słynny wiersz Juliana Tuwima Do prostego człowieka czy poemat Tadeusza Różewicza Dezerterzy) czy dramaturgii (tenże Różewicz sztuka Do piachu) – staje się jednym z najważniejszych nurtów….

Pośród pisarzy, których warto przywrócić dzisiejszej świadomości kulturowo-literackiej znajduje się Józef Wittlin[1], przede wszystkim jego Sól ziemi. Ta powieść bliska była – w swej ogólnej wymowie pacyfistycznej – europejskiej literaturze lat 20. i 30. (m.in. głośne powieści: Jarosława Haszka, Henri Barbusse’a (Ogień) czy Ericha Marii Remarque’a (Na zachodzie bez zmian) oraz niektórym dziełom ekspresjonizmu niemieckiego (jak np. słynna powieść Alfreda Döblina Berlin Alexanderplatz, 1929, I wyd. pol. 1959, nietracąca po dziś dzień na popularności, a nawet adaptowana na sceny teatralne, ostatnio w 2017 r. przez warszawski Teatr Studio). Sam autor Soli ziemi, odnosząc się do tego rozległego i złożonego zjawiska wzajemnych wpływów literackich, jak i wielości postaw pisarskich wobec wojny, pisał w przywoływanym wyżej eseju, że były wówczas, czyli na początku XX wieku w Europie, dwie główne i znaczące kategorie literatów: uczestnicy wydarzeń wojennych i ci, którzy „uczestniczyli w charakterze uprzywilejowanych sprawozdawców”, ale wśród jednych i drugich widzi zarówno wrogów, jak i sympatyków wojny, choć jak dodaje „sympatycy… byli w większości”!

„Wszyscy mieli – pisał Wittlin – niewątpliwie swoje drobne sankcje i usprawiedliwienia swych wystąpień, toteż, wychodząc z idei pacyfistycznej, nie będziemy poddawali w wątpliwość szczerości Émila Verhaaerena, Maurice’a Maeterlincka, Maurice’a Barresa, Gerarda Hauptmanna, Ryszarda Dehmela, Tomasza Manna, Gabriela d’Annuzzia, Filippo Tommaso Marinettiego – jako zwolenników: Romaina Rollanda, Anatola France’a, G. H. Wellsa, Georga Bernarda Shawa, oraz żołnierzy: Henri Barbusse’a, Georga Duhamela, Leonarda Franka, Andrzeja Latzki i innych mniej wymownych. Oczywiście, że podczas wojny, poeci występujący przeciw niej, byli bardziej samotni niż panegiryczni jej piewcy. Ci ostatni przeważnie folgowali swym uczuciom patriotycznym, które w owych czasach domagały się wyrazu namiętnej nienawiści wroga. Tak pojmowanemu uczuciu miłości ojczyzny sumienny trybut spłacili Niemcy: Ryszard Dehmel i Gerard Hauptmann. Nie cofnęli się oni przed najbrutalniejszymi sposobami poetyckiego lżenia przeciwników…”.

Józef Wittlin jako gorący zwolennik rodzących się po I wojnie światowej tendencji pacyfistycznych – jako teoretyk i myśliciel czerpiący z doświadczeń historycznych ludzkości (wszak był tłumaczem wielkich „mitopeicznych”– jak nazywał je angielski poeta i krytyk Wystan Hugh Auden), eposów literackich starożytności – Gilgamesza i Odysei, gdzie sprawy wojny i pokoju zajmują przecież niebagatelne miejsce) – był zarazem wielkim sceptykiem w kwestii całkowitego rozwiązania tych od zawsze gnębiących człowieka problemów. Pisał wszak w cytowanym szkicu z wielkim przekąsem, niemal satyrycznym dystansem i bolesną, dla siebie i dla ówczesnych i dzisiejszych czytelników jego utworu ironią: „Cała nasza cywilizacja jest nam pomocna w tym, aby nas między sobą poróżnić. Bywały więc wojny między białymi a czarnymi, bywały wojny różnych wyznań, różnych narodów, języków i metod rządzenia. Żadna jednak z tych różnic nie jest tak mocna, iżby wytrzymywała krytykę choćby zdrowego rozsądku. Prawdopodobnie kiedyś, w przyszłości, kiedy wyczerpią się aktualne dziś motywy wojen narodowościowych, handlowych i rewolucji klasowych, świat przeżyje jeszcze wojny ludzi łysych z owłosionymi, blondynów z brunetami. Potem znów bruneci i blondyni zawrą przymierze, aby społem rzucić się na rudych. Chyba że spełnią się marzenia pacyfistów i ogólne rozbrojenie moralne oraz Stany Zjednoczone całego świata raz na zawsze zniosą wszelkie wojny. Wszystkie powody wojen są na ogół mniej lub więcej popularnym, przez dany okres cywilizacji gruntownie przygotowanym pozorem do wykonania czegoś, co się usuwa spod doświadczalnej kontroli naszej świadomości. Śmierć człowieka, zadana przez człowieka, będzie wieczną zagadką i tragicznym węzłem; którego najodważniejsza myśl nie rozplącze bez trudu”.

Więcej optymizmu, choć podszytego sceptycyzmem, odnaleźć można w powieści Sól ziemi. Pisana była jako pierwsza część zamierzonego obszerniejszego cyklu Powieść o cierpliwym piechurze (rękopis tomu 2, Zdrowa śmierć, zaginął w czasie wojny podczas jego pobytu w Portugalii, ocalał tylko fragment tomu 3 Dziura w niebie). Powieść powstawała od 1925 roku (Prolog), a ukończona i wydana została w 1935, czyli w okresie, jak pisze sam autor w postscriptum do utworu, „kiedy jeszcze wielu ludzi w Europie chciało wierzyć, że wojny na skalę światową, takie jak miniona, należą do przeszłości i nigdy się nie powtórzą”. Bohater Soli ziemi, Piotr Niewiadomski, w ciągu czterech pierwszych tygodni wojny przeżywa grozę rozpadu całego swojego małego huculskiego świata. Jego losy ukazuje pisarz w groteskowym świetle początku końca istnienia i – podobnie jak potem Andrzej Kuśniewicz w powieści Lekcja martwego języka (także film Janusza Majewskiego na niej oparty) czy Julian Stryjkowski w Austerii (film Jerzego Kawalerowicza) – rozpadu pewnej potężnej formacji politycznej i kulturowej, jaką była wielonarodowa monarchia austriacko-węgierska. Piotr Niewiadomski, syn Polaka i Ukrainki, prosty hucuł analfabeta, jest jak wielu ludzi w Europie ofiarą tych procesów i wojny: jak większość poddanych wypełnia tylko swój niechciany obowiązek, biernie poddaje się nakazom władz…

Taki jest punkt wyjścia utworu napisanego z myślą o uwydatnieniu całego bezsensu, okrucieństwa i potęgi wojny, którą pisarz zwalcza i wyśmiewa z gorliwością urodzonego pacyfisty. „Trudno dziś zrozumieć – pisał po latach – w imię czego żołnierze armii, w której służyłem, zwłaszcza żołnierze narodowości słowiańskich, zabijali i dawali się zabijać. Działał tu ów irracjonalny mechanizm, który starałem się pokazać w Soli ziemi. Myślę, że po trzydziestu pięciu latach mogę już obiektywnie o tym mówić. Wszystkie postaci tej książki, poza historycznymi, są całkowicie zmyślone, jakkolwiek w niektórych skupiły się charakterystyczne cechy osób, z jakimi zetknąłem się w czasie mej wojskowej służby. Piotr Niewiadomski jest produktem synkretyzmu, ludzi mniej lub więcej do niego podobnych spotykałem często w formacjach pospolitego ruszenia cesarsko-królewskiej armii (…). Drugą najważniejszą osobą jest feldfebel sztabowy Bachmatiuk. Utwór powstał w latach trzydziestych i był dla mnie prefiguracją owych fanatyków, którzy później, w imię przeróżnych ideologii, z czystym sumieniem niszczyli ciała i dusze milionów ludzi. Wagon kolejowy z VII rozdziału może być uważany za nasienie, z którego wyrosły i rozmnożyły się w latach II wojny światowej owe koszmarne, zaplombowane wagony, gdzie dusili się wiezieni na zagładę niewinni ludzie, nie żołnierze, lecz cywile: starcy, kobiety i dzieci”.

Utwór Wittlina złożony z dziesięciu rozdziałów sprozaizowanych „pieśni” jest bardzo skomplikowany znaczeniowo, wielowarstwowy formalnie, ma też wiele rozmaitych odniesień literackich (m.in. do dzieła Homera i Biblii), odwołań kulturowo-historycznych, traktowanych przez tego pisarza często z dystansem i ironią. Czyni to z Soli ziemi nowoczesny utwór o charakterze ponadczasowego, metaforycznego dramatu egzystencjalnego. Nowoczesny także w samych opisach psychologicznych głębi rozterek, perypetii życiowych, przeżyć tu i teraz bohatera, zderzanych z niemal dokumentalnie oddawanymi realiami nadciągającej wojennej Apokalipsy; realistycznymi i symbolicznymi zarazem. Ludwik Fredy, krytyk literacki z międzywojnia, ujął to w sposób zwięzły i trafny; dojrzał bowiem w prozie Józefa Wittlina, jako przewodnią jej ideę „pokonanie upiora wojny, przezwyciężenie rzeczywistości przez artyzm. Dzięki stylizacji literackiej osiągnął autor zamierzony cel: skompromitował znienawidzoną rzeczywistość wojenną przed trybunałem sztuki”.

Owe „przygody” życiowe huculskiego prostaczka Piotra Niewiadomskiego mają bowiem przez te literackie zabiegi swój głębszy wymiar symboliczny, bo chociaż horyzont jego świadomości, wiedzy o świecie i ludziach jest ograniczony do perspektywy właściwej jego pochodzeniu, jest tu reprezentantem tych, o których mówi tytuł utworu. Sól w tradycji europejskiej kultury jest tym symbolicznym minerałem, który chroni i przechowuje to, co dobre, odrzuca, co zepsute. To Piotr jest ową „solą ziemi”, gdyż przechowuje się dzięki takim jak on podstawowa zasada ludzkiej wspólnoty: wzajemność zobowiązań między ludźmi, a po katastrofie tylko na tym fundamencie – wedle Wittlina – da się odbudować ludzką cywilizację, bo jak wprost wyraża to w Małym komentarzu do Soli ziemi, potrzeba zwyczajnej i codziennej egzystencjalnej stabilności jest dla człowieka niezbywalną wartością. Bohater Soli ziemi, patrzący na wojnę ze swojego punku widzenia, bezwiednie ją przecież osądza, ironicznie demaskując kłamstwa języka wojny (ów wielki rozdźwięk między świętym słowem a niską rzeczą), demitologizuje jej kłamstwa tworzone na użytek „maluczkich”. W ten sposób autor stwarza literacką formę pojemną i zdolną dla wyrażenia własnego mitu: „Co do mnie – nie pogodzę się z żadną cywilizacją, opierającą swe istnienie na trupach (…) O nich to, o wnukach i prawnukach myślałem przede wszystkim, pisząc moją Powieść o cierpliwym piechurze (stąd jej legendarny miejscami styl)”.

Józef Wittlin, wyrafinowany intelektualista i poeta, odnalazł w swym huculskim prostaczku te pokłady mądrości, wiedzy i „prostego” szczęścia, dzięki którym świat, mimo iż poddany niedługo potem jeszcze większemu szaleństwu totalnej II wojny światowej, ostatecznie „nie wypadł z ram”. Ewa Wiegandt, autorka krytycznego wydania Soli ziemi w serii Biblioteki Narodowej, pisze, że twórczość Wittlina „zmierzała do poznania przez sztukę. Wszelkie ucieczki poza literaturę były jej z gruntu obce. Dzięki temu jego powieść o wojnie znaczy daleko więcej, niż to zapowiada temat. Sugeruje, poprzez użycie analizowanych tutaj środków artystycznych, sensy o zasięgu uniwersalnym”.

Powieść zrobiła prawdziwą międzynarodową karierę, była od razu tłumaczona na kilkanaście języków: niemiecki (z przedmową Józefa Rotha, autora słynnego Marszu Radetzkiego), duński, czeski, rosyjski, angielski (dwukrotnie), francuski, włoski, szwedzki i węgierski, chorwacki, hebrajski, hiszpański, a na przełomie lat 60. i 70. ponownie w Niemczech i Austrii, a autor został wybrany członkiem korespondentem Niemieckiej Akademii Poezji i Języków w Darmstadcie.

[1] Józef Wittlin (1896–1976), studiował w Wiedniu. Debiutował na łamach „Wici” w 1912 roku. Związany z ekspresjonistami ze „Zdroju”, potem skamandrytami. 1935 – nagroda Pen-Clubu za przekład Odysei, 1936 – nagroda „Wiadomości Literackich” za Sól ziemi, 1937 – złoty Wawrzyn PAL. W czasie II wojny z Francji przez Portugalię trafił do USA; dał przejmującą analizę statusu pisarza emigracyjnego, Blaski i nędze wygnania. Przekłady m.in. Gilgamesza, prozy J. Rotha, poezji R. M. Rilkego), wspomnienia: Mój Lwów, Nowy Jork, 1946, Orfeusz w piekle XX wieku 1963.

Na łamach „Res Humana” esej ukazał się w numerze 4/2024 , lipiec-sierpień 2024 r.

Nowa książka profesora Jana Szmyda imponuje rozległą wiedzą autora i odwagą w podejmowaniu trudnych problemów współczesnego świata. Wpisuje się swą tematyką w nurt rozważań futurologicznych, uprawianych przed ponad półwieczem w ramach nurtu zainicjowanego przez Bertranda de Jouvenela (1903–1987) i reprezentowanych w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku przez zasłużone francuskie wydawnictwo Les Futuribles. Tych związków intelektualnych autor, jak się zdaje, nie docenia, a przynajmniej nie znajdują one odzwierciedlenia w omawianej tu pracy.

Jest ona jednak dowodem wielkiej erudycji autora, który obszernie omawia poglądy szerokiego kręgu czołowych intelektualistów zajmujących się analizą współczesności i prognozowaniem przyszłości współczesnego świata, takich jak Zygmunt Bauman, Noam Chomsky, Michel Houellebecq, Leszek Kołakowski, Konrad Lorenz, Artur Perez-Reverte i wielu innych. Oczytanie autora jest imponujące. On sam nazywa swą książkę „kompendium wiedzy” (s. 11) i w tej roli sprawdza się ona znakomicie. Profesor Szmyd przedstawia poglądy referowanych autorów rzetelnie i kompetentnie, dając czytelnikowi wgląd w najbardziej popularne koncepcje futurologiczne we współczesnej nauce i myśli społecznej. W stosunku do omawianych stanowisk występuje bardziej jako rzetelny sprawozdawca niż jako krytyczny komentator. Takie podejście, choć ma swe zalety, zawiera w sobie pułapkę, której autor nie uniknął. Wśród bezkrytycznie omawianych przez niego uczonych znajduje się austriacki noblista Konrad Lorenz, którego wkład do biologii jest bezsporny, ale który spotkał się z uzasadnioną krytyką (a nawet pozbawieniem niektórych tytułów honorowych) z uwagi na przynależność do NSDAP i głoszenie bliskich hitleryzmowi poglądów o „wrodzonym” instynkcie agresji. Autor albo o tym nie wie, albo z jakiegoś niezrozumiałego względu zdecydował się sprawy te pominąć.

Omawiani w publikacji Szmyda uczeni są na ogół pesymistycznie nastawieni w prognozach dotyczących przyszłości świata. Taki punkt widzenia ma tę zaletę, że chroni przed naiwnym optymizmem, ale może także prowadzić do bezradnego pesymizmu. Autor stara się uniknąć obu tych skrajności. Przedstawiając najważniejsze wizje przyszłości, próbuje nakreślić realistyczną odpowiedź na wyzwania, jakie stawia nasza epoka. Ta warstwa książki jest najciekawsza, ale też najbardziej sporna.

Pierwszą z kontrowersyjnych tez jest rozważanie autora na temat „powszechnego kryzysu” współczesnej cywilizacji, obejmującego – jego zdaniem – niemal wszystkie sfery życia. Teza ta jest nieprecyzyjna, gdyż nie wiadomo, co autor rozumie pod pojęciem kryzysu. Jeśli ma na myśli fakt, że w wielu dziedzinach życia dokonują się głębokie zmiany, to niewątpliwie ma rację, ale można powątpiewać, czy jest to wyjątkowa cecha naszych czasów. Może jednak idzie tu o to – jak autor pisze – że ów kryzys „utrudnia, a niekiedy wręcz uniemożliwia pełny i harmonijny rozwój podmiotowości człowieka” (s. 287). Czyżby pod tym względem świat obecny był mniej przyjazny owemu rozwojowi niż czasy minione?

Autor krytykuje tendencję do nadania oświacie kierunku zbytnio praktycznego, a nawet dostrzega jednostronną tendencję do likwidowania na uniwersytetach wydziałów humanistycznych. Skąd taka opinia? Na których uniwersytetach? Może to prawda, że rozwój studiów praktycznych prowadzi do relatywnego (procentowego) zmniejszania udziału studiów humanistycznych w kształceniu uniwersyteckim, ale od tego do „likwidowania” jest bardzo daleko.

Niektóre postulaty autora grzeszą naiwnością. Sygnalizuje on – nie bez racji – zagrożenie przeludnieniem, ale jego postulat „znacznego ograniczenia szybko narastającego przeludnienia” (s. 291) wydaje się mało realistyczny. Kto i jak miałby ten postulat zrealizować? Czy autor zdaje sobie sprawę z tego, że we współczesnym świecie problem przeludnienia występuje wyłącznie w biednych krajach globalnego „Południa”? W tych krajach jego postulatu nie da się przecież zrealizować bez głębokiej przemiany ekonomicznej i kulturowej. Natomiast kraje rozwinięte notują raczej spadek urodzeń niż ich niehamowany wzrost. Rodzi to niebezpieczną tendencję, na którą proponowana polityka jest złą odpowiedzią, gdyż jej wcielanie w życie najprawdopodobniej jedynie pogłębiłoby obecną niekorzystną dysproporcję demograficzną między Południem i Północą.

Niezrozumiałe są dla mnie także dywagacje końcowe autora na temat „istoty postludzkiej”, „ery postludzkiej” czy „śmierci człowieka” (s. 294). Profesor Szmyd zbytnio uległ tu fascynacji literackimi konstrukcjami niektórych krytyków współczesnej cywilizacji.

Mimo tych niedociągnięć jest to ważna i ciekawa publikacja, stanowiąca dobre wprowadzenie do rzeczowej dyskusji na temat współczesnego świata.

 

Sprawca tej recenzji – Rafał Skąpski – trwale zapisał się w historii polskiej kultury najnowszej doby. Podsekretarz stanu w Ministerstwie Kultury (2001–2004), członek i sekretarz Narodowej Rady Kultury (1983–1989), dyrektor Państwowego Instytutu Wydawniczego – jednego z najlepszych polskich wydawnictw (2005–2015), członek zarządu Polskiego Radia (1998–2001), prezes Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek (od 2005), szef prywatnych instytucji wydawniczych, członek władz ZAiKS, by wyliczyć tylko najważniejsze z pełnionych przez niego funkcji (w każdej z nich pozostawił wartościowy dorobek i dobre wspomnienia), a ponadto – autor wielu opracowań i artykułów publicystycznych i słuchowisk radiowych, działacz społeczny.

Między wieloma różnymi funkcjami społecznymi wypada podkreślić jego rolę w Towarzystwie Opieki nad Starymi Powązkami oraz w Klubie Przyjaciół Ziemi Sądeckiej. Związany z Sądecczyzną (mieszka w Jazowsku nad Dunajcem) poświęcił wiele czasu na przygotowanie i publikację pamiętników swojej Babki ze strony Ojca – Zofii z Odrowąż-Pieniążków Skąpskiej, które ukazały się w latach 2019, 2021, 2023 w „Czytelniku” pod wspólnym tytułem Dziwne jest serce kobiece, a których pierwszy tom został uznany za wydarzenie edytorskie roku. Przedsięwzięcie to przypominało średniowieczne prace benedyktynów. Zofia Skąpska pozostawiła bowiem w rękopisie 21 stukartkowych zeszytów, zapisanych trudnym do odczytania pismem. Rafał tego dokonał, co trwało w sumie kilka lat. Ale warto było! Zainteresowanie, jakie pamiętniki te wzbudziły, było jak najbardziej uzasadnione, bo to relacja w pełni autentyczna, zapisywana na bieżąco przez uczestniczkę opisywanych wydarzeń, są zatem cennym źródłem historycznym. One – z kolei – stały się inspiracją do odtworzenia rodowodu „po kądzieli”, a więc przywrócenia pamięci zbiorowej losów rodziny od strony matki – Janiny z Sągajłłów Skąpskiej w książce Panny z Genewy. Autor we wstępie napisał: „Tytuł mojej opowieści jest zapożyczeniem, ale jeśli pożyczać, to od najlepszych” (str. 7). Skojarzenia z Iwaszkiewiczowskimi Pannami z Wilka, a także z książką Moniki Śliwińskiej o Pannach z Wesela, czyli siostrach Mikołajczykównych (bohaterkach dramatu Wyspiańskiego) nasuwają się same.

Panny z Genewy to trzy przyjaciółki – studentki Uniwersytetu w Genewie: Natalia z Zylberblastów Zandowa, Klementyna z Jezierskich Sągajłłowa oraz (choć w książce występuje trochę na uboczu) Wanda z Oppmanów Tokarzewska. W Genewie studiowała też od roku 1895 Zofia z Wojtkiewiczów Garlicka, zaprzyjaźniona z Natalią Zandową, z którą podzieliła tragiczny, okupacyjny los. Uniwersytet początkowo z czterema, a za chwilę z pięcioma wydziałami: Nauk Przyrodniczych, Literatury i Historii, Prawa, Teologicznym i Medycznym był jednym z pierwszych w Europie, w którym mogły kształcić się kobiety. Proporcje odbiegały od modnego dziś parytetu, bo w 1875 roku wśród 123 studentów i 173 słuchaczy (assistants) studiowało zaledwie 25 dziewcząt.

Czy właśnie w Genewie i innych uczelniach szwajcarskich i francuskich należy dopatrywać się tak modnych dziś prapoczątków ruchów feministycznych i emancypacyjnych? Kiedy sięgniemy do Nocy i dni Marii Dąbrowskiej, znajdziemy tam postać Agnieszki Niechcicówny, której powieściowe losy wydają się zbliżone do biografii bohaterek książki. Społeczność wielonarodowa: 60 osób z Francji, 26 z Rosji (tu plasowali się Polacy), 14 z Niemiec. Ale już 10 lat później w grupie studentów znalazło się 10 studentek i 6 studentów o polskich nazwiskach. Pod koniec wieku przyjechały bohaterki książki i – mimo różnic pochodzenia, stanu, majątku – zaprzyjaźniły się. Zofia Wojtkiewiczowa (później Garlicka) to córka zesłańców syberyjskich, Wanda Oppman z Warszawy, z rodziny ewangelickiej, była stryjeczną siostrą pisarza Artura Oppmana, Natalia Zylberblast zaś (po mężu Zandowa) – córką wychowanka szkoły rabinów. Oczywiście najwięcej miejsca Autor poświęcił swojej Babce – Klementynie Jezierskiej, urodzonej w Połtawie, której dziadek zarządzał podobno dobrami (raczej jakąś częścią tych dóbr) Potockich na Ukrainie. Podjęła pracę w rozwijającym się ośrodku przemysłowym (rudy żelaza i węgla) w okolicach dzisiejszego, Krzywego Rogu i Ługańska (dziś teren walk ukraińsko-rosyjskich), a jej szefem był późniejszy dyrektor tej kopalni Wiktor hr. Sągajłło. Nietrudno domyślić się, jakie były dalsze losy tych dwojga.

„Kiedy dokładnie te trzy studentki – Wanda Oppman, Klementyna Jezierska i Natalia Zylberblast poznają się i zaprzyjaźnią, nie wiadomo. […] Pozornie wiele je różniło, Wanda i Natalia przybyły z Warszawy, Klementyna z odległej Ukrainy”. Jak przebiegały ich dalsze losy, czytelnicy dowiedzą się już po wnikliwym przestudiowaniu treści książki. Niełatwej w odbiorze, zawierającej masę informacji faktograficznych i splot powiązań rodzinnych, zawodowych i towarzyskich. Ich szczegółowe omówienie wymagałoby napisania kolejnej książki, a jej autor i tak nie miałby pewności, czy precyzyjnie i rzetelnie zrelacjonował wszystkie fakty i powiązania. Dość jedynie powiedzieć, że po studiach Zofia Garlicka (ginekolog i położnik) i Natalia Zandowa (neurolog) pracowały jako lekarki. Zandowa współpracowała ściśle z Januszem Korczakiem. Klementyna wiodła dostatnie życie jako żona dyrektora i członka Rady Nadzorczej Warszawskiego Towarzystwa Kopalń Węgla, którego udziałowcami byli także Leopold Jan Kronenberg (wnuk słynnego Leopolda – twórcy tego Towarzystwa) oraz Ludwik Natanson – potomek jednego z założycieli Towarzystwa. Wanda była prokurentem w Banku Handlowym i pracowała później w Muzeum Ziemi.

A potem przyszła wojna, która odmieniła życie naszych bohaterek. Dla większości z nich okazała się tragiczna. Zofia Garlicka i Natalia Zandowa zostały aresztowane w 1942 roku w warszawskim mieszkaniu, w którym ukrywali się zrzuceni lotnicy brytyjscy. Przejęli się chyba atmosferą i zasadami dawnego rycerstwa rodem z opowieści okrągłego stołu, panującymi na dworze średniowiecznego króla Artura. Aresztowani, nie tylko przyznali się do wszystkiego, lecz ujawnili konspiracyjne kryjówki tych, którzy im pomagali. Niestety, Niemcy z czasów okupacji nie przypominali w niczym szlachetnych rycerzy. Jeden z Anglików miał powiedzieć: że „oficer niemiecki dał mu słowo, że nie wykorzysta jego zeznań i że on, oficer angielski nie może kłamać” (s. 174–5). Jezus, Maria! Nic dziwnego, że rodziny ofiar nie chciały spotkać się z żadnym z Brytyjczyków po wojnie. Zofia Garlicka zmarła na tyfus w Auschwitz. W tym samym roku zmarła jej córka, aresztowana wraz z matką, a była żoną Stanisława Jankowskiego – „Agatona” – cichociemnego, autora popularnych po wojnie wspomnień Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie. Klementyna i Wanda Oppman żyły długo, Babka Autora zmarła w 1972, a Wanda w 1976 roku.

Marian Turski zamieścił krótką, ale bodaj najlepszą ocenę tej książki: „Proszę, wyguglujcie Państwo nazwisko Natalia Zand. Przekonacie się, jaki ogromny dorobek naukowy ma ta wybitna neurolog, która zginęła tragicznie w 1942 roku, wraz z przyjaciółką Zofią Garlicką, która udzieliła jej schronienia po „aryjskiej stronie”. Ale dlaczego Panny z Genewy? Ponieważ […] na przełomie wieków spotkały się i zaprzyjaźniły w Genewie. Wszystkie z Polski, ale przedtem wszystko je dzieliło: narodowość, wyznanie, pochodzenie społeczne. Klementyna była babcią Autora książki. Poznajemy go w kilku rolach: historyka, detektywa, nawet archeologa, który wydobywa strzępki wspomnień, dokumentów, zdjęć, zeznań, a także historyczne postaci, z którymi Panny z Genewy się zetknęły – m.in. Lenin, Ignacy Jan Paderewski, Janusz Korczak, Maria Dąbrowska, Stanisław „Agaton” Jankowski. Dodajmy jeszcze jeden plus: Rafał Skąpski ma świetne pióro. […] To się czyta!” (czwarta strona okładki).

Do tych znanych postaci dodałbym jeszcze kilka innych, epizodycznych, albo kojarzących się z innymi, ważnymi dla mnie. Ot, Jan Hołyński spokrewniony z Ksawerym Hołyńskim, przemysłowiec i działacz gospodarczy, który wespół z Witoldem Sągajłło zasiadł w Radzie Warszawskiego Towarzystwa Kopalń Węgla, a Ksawery ożenił się przecież z Emilią Bloch, córką Jana i Emilii z Kronenbergów, o których sporo pisałem (s. 122). O Leopoldzie Janie Kronenbergu wspominałem już wcześniej. Salomea Szliferstajn, językoznawczyni, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego, z którą miałem okazję zetknąć się w czasie swoich polonistycznych studiów, znana była ze swoich surowych wymagań. Z prof. Ireną Dobrzycką przyszło mi współpracować w zespołach programowych ds. studiów neofilologicznych. Z Kazimierzem Leskim nie udało mi się spotkać (zmarł w 2000 r.), a tylko on mógłby rzucić właściwe światło na historię Wandy Kronenberg (córki Leopolda Jana), której zła sława i tragiczny los zamykają historię tej wielkiej rodziny (s. 148). Szkoda. I tak dalej. Panny z Genewy są najlepszym dowodem, że ze wspólnego kłębka można bez końca wyciągać kolejne nitki i snuć opowieść nieskończenie. Biografistyka ma swoje uroki, nieprawdaż?

Andrzej ŻOR

Choć mieszkał dwie klatki dalej i znaliśmy się z widzenia, poznałem go dopiero w Bieszczadach. Zwykle przesiadywał na murku pod blokiem, na ławce w parku, w barze mlecznym „Kefirek”, czy to w otwieranym na ciepłe miesiące ogródku lokalu „Stokrotka”, zwanego szumnie restauracją.

„Stokrotka” składała się bowiem z trzech przybytków. W głównej, restauracyjnej, schodzili się przez cały rok głównie starzy – wtedy, dla mnie starzy – trunkowi mieszkańcy naszego osiedla, by przy schaboszczaku czy innych specjałach polskiej kuchni takich jak flaki, rosół, ogórkowa czy pyzach po warszawsku – specjalności lokalu – nie zawsze dobrze schłodzonej flaszce spędzić popołudnie i wieczór i prowadzić długie rozmowy. Z rzadka zaglądały tam osoby ustatkowane czy całe rodziny – te jadały wszak obiad w domu – częściej natomiast wchodzące w dorosłość pary, rozwodnicy i samotnicy płci obojga szukający drugiej połowy swojego szczęścia i przelotne niebieskie ptaki, których trasa przelotu zagnała właśnie tu. Mężczyźni mieli – zgodnie z wymaganiami epoki – wąsy i szare ubrania; kobiety były bardziej kolorowe, lecz już wtedy – dostrzegałem to mimo bardzo młodego wieku – na ich twarzach malował się smutek i rysy znamionujące nadmiar spożytych w swym krótkim życiu (wszak mieli nie więcej niż trzydzieści, może trzydzieści pięć lat) trunków.

Drugą częścią był bar na zapleczu, z krzesłami powiązanymi łańcuchem. Można tam było wypić piwo – po jakimś czasie, również z wymaganiami epoki – z sokiem, setkę wódki czy kieliszek alpagi, nalewanej do prawdziwego kieliszka, a zakąski ograniczały się do frytek. Tam chadzali amatorzy bardziej męskich przygód, bo przy meblach, zwanych nieco na wyrost stolikami, przy których w chwilach nadmiaru klienteli siadało się też na odwróconych skrzynkach od piwa czy wina, towarzystwo rżnęło w karty na pieniądze. Kwoty to były symboliczne, jak zawartość ich głów i portfeli. W mordę też można było dostać, o czym najpierw wiedziałem od starszych kolegów, a potem, we wczesnym liceum przekonałem się sam, gdy poszliśmy z Lesiem na słynne w okolicy wzmacniane kieliszkiem wódki piwo Królewskie. Bufetowa katowała swoich ochlapusów głośną muzyką z wchodzącej wówczas przebojem na rynek jednej z pierwszych komercyjnych stacji radiowych, a w kącie kilku dżentelmenów rżnęło w oko. W pewnym momencie jeden z nich powziął podejrzenia co do uczciwości pozostałych i wywiązało się mordobicie, nader zabawne, walczący nie byli bowiem mistrzami ringów i mat, a efektywność ich poczynań dość skutecznie niwelowała obecność – zapewne stałą – alkoholu w organizmie. Na ile byli nieporadni, niech świadczy fakt, że bufetowa – trzeba uczciwie przyznać, dość potężna – w obawie przed zdemolowaniem marnego wystroju lokalu wygoniła ich na zewnątrz, jednego ciągnąc za kołnierz, drugiego okładając miotłą, a trzeciego, najmniejszego, wypychając brzuchem i biustem, pomiędzy którymi granica była dość niewyraźna. „Tam się napierdalajta” – powiedziała i zamknęła z hukiem drzwi.

Trzecią część „Stokrotki” otwierano mniej więcej w maju, gdy robiło się wystarczająco ciepło. Była to zadaszona powierzchnia otoczona ogrodzeniem z kraty, wypełniona kilkoma dość sfatygowanymi stolikami i kilkunastoma równie nadgryzionymi zębem czasu krzesłami, pamiętającymi trzech pierwszych sekretarzy wstecz. Z okienka sprzedawano lody włoskie, rurki z bitą śmietaną, gofry i piwo; potem doszły jeszcze zapiekanki.

I tam właśnie najczęściej o ciepłych porach roku przesiadywał Tomeczek. Domorosły filozof, archetyp wagabundy; gdy tylko trochę podrosłem i zacząłem co nieco czytać, skojarzyłem, że trochę przypominał swoim żywotem Stachurę, tyle że zamiast życiopisania, uprawiał życioczytanie i amatorską filozofię.

Był raczej mikrej postury, nie udzielał się w podwórkowych meczach, ale – co rzadkość w tamtej okolicy – nie budził nienawiści w osiedlowych chuliganach; drwiono jedynie z niego i uważano za pospolitego głupka. Był sporo starszy ode mnie – wtedy siedem czy osiem lat to dużo; dziś, gdy się ma lat już nie kilka czy -naście a bliżej do -dziesiąt, to tyle, co nic. Siedział więc w „Stokrotce”, najczęściej popijając lemoniadę, jedząc gofra czy lody; piwa raczej nie tykał. Zawsze z książką, do której czasem zaglądał, czytał przez chwilę, a potem długie minuty wpatrywał się w przejeżdżające samochody, w przechodniów, w niebo, czy w kolejkę stojącą do okienka. Czasem nagle ożywał i zaczepiał pierwszego z brzegu przechodnia, pytając:

– A co pan o tym sądzi? Na początku było słowo, a na końcu frazes.

– Panie, goń się pan! Wariat! – słyszał w odpowiedzi.

Albo: – Chcesz w ryja zarobić?

Czy też: – Spierdalaj pan, dobrze radzę.

Rzecz jasna nie wszyscy mówili na pan, wszak był wtedy młody, inni po prostu przyspieszali kroku. Czasem któryś odważniejszy dzieciak rzucił w niego rurką z kremem, lecz on nic sobie z tego nie robił. Miałem już jedenaście, może dwanaście lat i stojąc w kolejce po gofra usłyszałem, jak pyta przechodzącego faceta w okularach, o którym wiadomo było, że jest nauczycielem, ale nie w tej szkole, do której ja chodziłem.

– Proszę pana, ja widzę pana myśli! Ex oriente lux, ex occidente luxus! I co pan mi na to powie?

– Panie, czyś pan wariat, czy prowokator? Schowaj pan tę książkę, przecież pan wiesz… – Tu zagadnięty przyłożył rękę do ucha i wskazał na dość dużą grupkę osób siedzących przy sąsiednich stolikach. – Aforysta się znalazł…

Nie znałem tego słowa. Czytałem co prawda dużo Bahdaja, Szklarskiego, Wernica, komiksów nie wspomnę, ale ten termin nie był mi znany. W domu nie nauczyli, polonistka też. Sprawdziłem. I od tamtej pory, gdy tylko widziałem Tomeczka, starałem się zajrzeć mu przez ramię, jaką książkę czyta. Przeważnie w tytule były to aforyzmy. Nigdy proza, wiersze, dramaty czy reportaż. Czasem na okładce napisane było „Złote myśli”, czy „Skrzydlate słowa”. Ale w gruncie rzeczy chodziło o to samo.

– Młody! – zagadnął mnie pewnego razu. A wiesz, kto to jest biograf?

– No… taki, co pisze biografie… Życie czyjeś opisuje w książce… Dokonania…

– Biograf jest to kłamca opowiadający słowa swego bohatera! – powiedział, patrząc na mnie świdrującym wzrokiem. Zacząłem się wtedy zastanawiać, czy to obłęd, czy przejaw geniuszu.

Różne o nim chodziły mity, niepotwierdzone słuchy i informacje. Pewne było to, że pochodzi z bogatego domu, w którym nie ułożyło się pożycie małżeńskie. Jedni mówili, że był owocem mezaliansu, czy też raczej jednej nocnej przygody bogacza z praczką, inni tonowali te doniesienia i twierdzili, że czołowego inżyniera kraju z salową ze szpitala „głupią jak furmana koń”, inni jeszcze, że jakiegoś ambasadora lub członka KC z woźną – pewne było tylko tyle, że nie musi się martwić – w przeciwieństwie do zdecydowanej większości z nas – o byt i dobra materialne. Legendy krążyły o mieszkaniu, w którym żył wraz z tymi rodzicami, ponoć już rozwiedzionymi. Cztery pokoje na trzy osoby, kto to słyszał, a jaki wystrój! Tak mówiono i snuto spekulacje na temat źródła tego bogactwa. Plotkowano też, że ten wielki metraż wyposażony we wszystko, co wtedy dostępne – telefon z napowietrzną linią, satelitę, magnetowid, zestaw hi-fi najwyższej klasy, boazeria z Pewexu, cuda-niewidy to ze spadku od wujka w Ameryce, albo z wygranej w Państwowym Totalizatorze Sportowym.

A on o sobie nic nie mówił, tylko czytał, przesiadując w „Stokrotce” albo na ławce w parku, ale to w letnie miesiące; gdzie się podziewał zimą, tego nie wiem. Może przesiadywał w jakimś lokalu, do którego nie mieliśmy wstępu ze względu na wiek i zasobność kieszeni? Na naszej klatce – a na klatkach spędzaliśmy wszak sporą część życia – nigdy go nie było.

Czasem znikał i nie widać go było długie tygodnie. Teraz już wiem, że włóczył się bez celu, gdyż to droga jest celem. Zwiedzał cały kraj, a zasobność rodziców pozwalała mu na to, by nie musieć się martwić o jedzenie czy nocleg. Pieniędzmi jednak nie szastał, o czym przekonałem się właśnie w Bieszczadach, gdy spotkałem go, gdy sam już byłem od niedawna dorosły.

Siedział niedaleko cerkwi w Komańczy, tej, która potem spłonęła. Ja z kolegami wyruszałem w stronę Cisnej – było nas trzech, studia przed nami, ostatnie chwile wakacji. Siedział, a w zasadzie leżał przy drodze, oparty o stary płot, obok niewielki plecak, w rękach książka. I to spojrzenie zadumane w niebo…

– Gdyby jakiś Bóg powiedział: „Wierzcie mi”, a nie „Wierzcie we mnie”! – co panowie na to? Bo panowie pewnie cerkiew idą zwiedzić…

– O, Lec! Uwielbiam Leca! – krzyknął Lesio na widok książki, trzymanej w ręce przez Tomaszka.

– Chodźcie, poczytamy, pomyślimy, podyskutujemy. Lec go! – rzucił dowcipem, czym zyskał w naszych oczach.

– Ja pana znam… z widzenia… – wybąkałem nieśmiało.

– Ja ciebie też znam z widzenia. Ja tylko sprawiam wrażenie wariata. To, że w opinii większości jestem nierobem, bo czytam książki i zagaduję ludzi, co czyni mnie pozornie idiotą, to mylne. A ty jesteś… – i tu wymienił moje imię, adres, którą szkołę kończyłem i z kim najwięcej przestawałem pod blokiem, a nawet jakie papierosy, kupowane w naszym blokowym kiosku, najczęściej paliłem w liceum. – Ja siedzę i obserwuję, to mój luksus. Nie muszę pracować, mogę sobie pozwolić na dar obserwacji i kontemplacji. Dziś tu, w Bieszczadach, jutro w ogródku naszej „Stokrotki”, pojutrze gdzieś na Wybrzeżu…

Wyjęliśmy z plecaków piwa. Jedno wypił, więcej nie chciał. Nie palił, a my jak smoki. Zaproponował nam natomiast wspólne czytanie Leca i znów powtórzył to swoje śmieszne „Lec go!”. Spędziliśmy tę noc rozbici tam, gdzie on – gdzieś za stodołą w Komańczy, analizując Myśli nieuczesane i filozofując nad nimi. Była to jedna z najlepszych uczt intelektualnych, jakie w życiu przeżyłem. A potem nazywaliśmy go Don Kichotem z Komańczy. Umysłowy arystokrata, pełen ideałów, pozornie z głową w chmurach, brakowało mu tylko chabety i giermka… Mieszanka geniuszu i wariactwa.

Mijały lata. Kończyłem studia, zaczynałem pracę, wyprowadziłem się z naszego osiedla, a nawet z kraju. Tomaszka widywałem więc coraz rzadziej. Z opowieści wiem, że przesiadywał nadal i w parku, i w „Stokrotce”, ale coraz częściej w pobliskim barze mlecznym. Być może umarła matka i nie miał kto w domu gotować – różnie mówiono. Jedno było niezmienne – książka z aforyzmami i pytanie często przypadkowych osób, co o tym sądzą – i cytowanie jakiegoś aforyzmu. Co bardziej oczytani – choć przyznajmy, tych nigdy nie jest za wielu – czasem wiedzieli, kogo Tomaszek cytuje. Najczęściej był to Lec, ale trafiali się i Świętochowski, i Asnyk, Elzenberg czy Tartakower.

Wiem, że jeździł dużo po Polsce, a może i za granice, kiedy je już otwarto. Widywano go to na Kaszubach, to na Suwalszczyźnie, to pod Babią Górą… Ja nie widziałem go wiele, wiele lat. Po powrocie do kraju zajrzałem na rodzinne osiedle, do którego w międzyczasie dociągnięto metro, choć trochę bez sensu – bo tam przecież jest tramwaj, którym w dwadzieścia minut można dojechać do centrum, podczas gdy mieszkańcy tych osiedli, gdzie jeszcze ćwierć wieku temu ganiały się żubry z rysiami, jak stali w korkach, tak stoją i będą stać po wsze czasy.

Wypytałem tego i owego, czy czasem widać Tomaszka, ale już mało kto go pamięta. Pokolenie naszych rodziców zaczęło wymierać, moi rówieśnicy w większości się wyprowadzili, a młodzież już go nie kojarzy. Ktoś mi jednak powiedział, że rodzice pomarli, on odziedziczył mieszkanie i resztę majątku, jednak dalej żyje jak żył, a nawet nieco dziwniej. Mieszkanie wynajął, a sam szwenda się to tu, to tam, jak wyraził się mój rozmówca…

A jak mieszka, dowiedziałem się, jak zwykle przypadkiem. Korzystając z chwili wolnego czasu, postanowiłem odwiedzić okolice swojego liceum. Podjechałem siedemnastką do Hali Marymonckiej (choć można metrem, co w czasach liceum było nie do pomyślenia) i ruszyłem przez park Kaskada. Nad stawem siedział nie kto inny jak Tomaszek. Karmił kaczki, miał przy sobie plecak turystyczny, na oko osiemdziesiąt litrów. Zawsze był szczupły, lecz teraz wysechł na wiór, twarz poorały mu zmarszczki, była ogorzała od słońca, lato było w pełni. Mocno się postarzał, ale uświadomiłem sobie, że musi być już przecież dobrze po pięćdziesiątce. Podszedłem. Zagadałem. Poznał.

– Pamięć mam jak słoń. I tamtą noc w Komańczy też pamiętam. W zasadzie pamiętam każdy dzień swojego życia, co bywa, przyznam, nieco kłopotliwe. No i sam się zajmuję finansami, o których wiem, że ty wiesz, że nie są małe.

– A gdzie teraz mieszkasz? Bo słyszałem, że…

– Wszędzie.

– Jak to wszędzie?

– Teraz mamy lato. To przecież nie będę wydawać na mieszkanie, prawda? Jeść dużo nie muszę, wykąpać się w samej Warszawie mam gdzie… Choćby tu – wskazał palcem na staw. Na kolanach trzymał książkę, na której dostrzegłem tylko nazwisko autora, a był nim Franz Kafka. Czyżby przerzucił się na prozę?

Moja mina musiała budzić zdziwienie, a on kontynuował:

– Wszędzie mieszkam. Dziś rano na przykład pływałem w stawach na Moczydle. Śniadanie zjadłem, potem przyjechałem tu. Na wieczór może pojadę do Kiełpina? Dawno tam nie byłem. A potem na noc do Kampinosu. Lubię ten las. Mam tam taką miejscówkę… A pojutrze jadę do Ustrzyk. Mam znajomka, pochodzimy trochę po okolicy, przejedziemy nad Solinę…

– A zimą?

– A różnie. Mam trochę znajomych w różnych miejscach Polski… Mam telefon, mam internet… – szybko uświadomiłem sobie, że mieszanina obłędu i wyrachowania weszła na nieco wyższy, nieznany mi dotąd poziom.

– A rodzina?

– Cóż, rodzice nie żyją, żony nie mam… Jak jestem w mieście i jest zimno, to jeżdżę tramwajami, słucham, co ludzie mówią… W zaufaniu ci powiem, że zamyślam, żeby coś napisać… Nawet zacząłem notatki… Tak po staremu, w zeszycie… – wyciągnął z kieszeni jakiś pomięty notatnik z bazgrołami – Telefony ładuję w kawiarniach…

Z kolan spadła mu książka. Doczytałem wreszcie tytuł. Aforyzmy z Zürau. Cóż, nie wiedziałem, że Kafka pisał też aforyzmy. Znałem tylko to, co większość. Proces, Zamek, jakieś opowiadania, z których najbardziej pamiętam Kolonię karną i Przemianę. O aforyzmach nie wiedziałem.

– Zimą w zasadzie mieszkam w tramwajach, autobusach i metrze. Oczywiście, gdy jestem w mieście. Pewnie zaraz zapytasz mnie, czy…

– Nie zamierzasz się ustatkować, osiąść gdzieś, prowadzić tak zwane normalne życie… – jakby czytał mi w myślach.

– A cóż to jest normalne życie? „Chcesz zagłuszyć głos serca? Zdobądź poklask tłumu”. Wiesz czyje to?

– Brzmi jak Lec…

– Bingo. Pracować nie muszę. Nic nie muszę. Wiele mogę. Nic mnie nie ogranicza. Wy wszyscy… – zawiesił głos. Nie ponaglałem.

– Dom, praca, dzieci, dom, praca, dzieci, życie jakoś zleci… – wyraźnie podniósł ton, nakręcał się. W jego oczach pojawił się obłęd, zapamiętany z naszej pierwszej rozmowy sprzed wielu, wielu lat. Tylko w bardziej zaawansowanym stadium. Wyraźnie wszedł na jakąś znaną tylko sobie orbitę.

– Tak zwane życie, o którym mówisz, jest dla mnie absurdalne jak czechosłowacka wieczorynka! Chcesz wiedzieć, ilu ludzi mnie próbowało już przekonać do tego? Nie wiesz. Nie wiesz, ilu znam ludzi. Oj, wielu znam! Wielu poznałem, jak się domyślasz, dzięki ojcu. Innych natomiast podczas rozmów! Wielu ciekawych rozmówców! Tylko w tym roku o to samo co ty pytało mnie już kilku dziennikarzy z mediów państwowych i prywatnych, muzyk rockowy i dwóch pisarzy, w tym jeden z sukcesami! Jeden były ambasador i dwóch obecnych, dyplomatów drobniejszego płazu nie liczę. Wysoko postawieni pracownicy Microsoftu, Komendy Głównej Policji i trochę niżej uplasowani podchujaszczy z wielu innych urzędów, w tym z Kancelarii Prezydenta! Urzędnicy z urzędów centralnych i samorządowych, jedna organistka, jedna pojebana psycholog po przejściach, którą należałoby zamknąć u czubków, a przynajmniej na odwyku! Kilku adwokatów i jeden prokurator, tłumaczy przysięgłych nie liczę. I dwóch wiolonczelistów z filharmonii! Mam wymieniać dalej?

– No nie, nie trzeba, przecież ja cię nie chcę do niczego przekonywać.

– Śmieszni jesteście w uprzęży, którą założyliście dla tego świata! – wykrzyknął, machając sfatygowanym egzemplarzem Kafkowskich aforyzmów.

Powoli się pożegnałem i wycofałem. Poszedłem w stronę szkoły, do której chodziłem w ubiegłym wieku. Na kładce nad trasą Armii Krajowej – której wtedy jeszcze nie było – spojrzałem w jedną i drugą stronę na niekończące się sznury stojących w korku samochodów, w których siedzieli ludzie w uprzęży tego świata. W rzeczy samej śmieszni jak ja sam. Nad Marymontem natura malowała na niebie przepiękne wzory, godne najlepszych mistrzów pędzla.

Sebastian Markiewicz, ur. w 1978 r. w Warszawie. Absolwent filologii rosyjskiej  na Uniwersytecie Warszawskim za czasów świetności tego kierunku, oraz studiów podyplomowych z zakresu tłumaczeń prawniczych i sądowych na tejże uczelni. Wieloletni pracownik administracji publicznej. W ramach tej pracy mieszkał w Taszkencie, Kijowie, Moskwie, a nawet w Lublinie. Obecnie mieszka w Astanie, gdzie jest współpracownikiem Polskiej Agencji Prasowej. Tłumacz przysięgły języka rosyjskiego. Autor dwóch tomów opowiadań Było. Nostalgicznie o czasach przełomu i Migawki warszawskie oraz powieści Nieudolni. Przetłumaczył też kilka książek. Ma żonę i dwoje dzieci.

Maria Wilczek-Krupa, Żuan Don. Biografia Jeremiego Przybory, Wydawnictwo Znak, Kraków 2023, 638 str.

 

Mija właśnie 20. rocznica śmierci Jeremiego Przybory i może to najwyższy czas, by kompleksowo spojrzeć na tę niezwykłą postać, kojarzoną nieodmiennie z Jerzym Wasowskim i Kabaretem Starszych Panów. Tego zadania podjęła się Maria Wilczek-Krupa, która podała życiorys swojego bohatera na grubo ponad 600 stronach świetnie udokumentowanej biografii, która obejmuje nie tyle wyżej wymienionego Pana B, ale także jego epokę, dzieło i ludzi, których na swej drodze spotkał.

To hufiec najlepszych polskich aktorów, muzyków, scenografów, twórców radiowych i telewizyjnych, złożony z Ireny Kwiatkowskiej, Kaliny Jędrusik, Barbary Kafftówny, Wiesławów Michnikowskiego i Gołasa, Edwarda Dziewoński, Mieczysława Czechowicza, Jerzego Wasowskiego, Jerzego Derfla, Xymeny Zaniewskiej czy Alicji Wirth… długo by wymieniać. Autorce biografii należy się przy tym dozgonna wdzięczność plemienia przyborian (jak to pięknie ujął Michał Rusinek) za to, że z detaliczną rzetelnością narysowała „Przyborę i jego czasy”, rozwiązując zagadki i tajemnice, którymi ta niezwykła postać była otoczona.

Choć pan Jeremi sam opisał swoje dzieje w pamiętnych Memuarach, które swego czasu były wielkim wydarzeniem literackim, to jednak nie pokazał wszystkich splotów okoliczności, w których przyszło mu tworzyć, kochać i żyć. Wilczek-Krupa to czyni, ale nie ulega modnemu dziś prezentyzmowi, a stara się wyjść naprzeciw czasom, które opisuje, co trzeba podkreślić i docenić. Szczególnie opisując Przyborę w pierwszej połowie lat 50. na antenie Polskiego Radia, jego ówczesne wybory ideowe i dokonania antenowe. A przy tym subtelnie i z wielkim wyczuciem autorka żegluje pośród różnych raf, które ten życiorys miał, czyniąc z tej biografii dzieło prawie skończone. Tam, gdzie to konieczne szuka drugiego dna wyborów Jeremiego Przybory, rozwiązuje zagadki jego bujnego życia zawodowego, towarzyskiego i uczuciowego, bardziej rozumiejąc swojego bohatera, niż go tłumacząc czy usprawiedliwiając. Maria Wilczek-Krupa rysuje prawdziwy obraz przyjaźni i zadurzeń Pana Jeremiego, przy okazji pysznie portretując Warszawę przełomu I i II połowy XX wieku. Zajęło jej to okrągłe 5 lat benedyktyńskiej pracy i doskonale to widać w książce, jak i jej przypisach, których drobiazgowe śledzenie pokazuje nie tylko ogrom zaangażowania, ale podkreślaną tu rzetelność warsztatu.

Książka może uchodzić niemal za encyklopedię, choć zapewne aż takich ambicji autorka nie przejawiała. Ale śmiało można to dzieło tak zakwalifikować – ja przynajmniej zrobiłem to na własny użytek. Co ważne, są też utwory pana Jeremiego, które czytane dziś mają jeszcze większy wdzięk i ukazują mistrzostwo, niż kiedy powstawały, co należy szczególnie dedykować Ministerstwu Edukacji Narodowej, debatującemu nad podstawą programową.

Geniusz Jeremiego Przybory, jako lirycysty i mistrza czarnego humoru, jest niekwestionowany, a mapa jego zaangażowań zawodowych obejmuje zarówno Polskie Radio, jak i Telewizję, niemal od zarania ich dziejów. Co warto podkreślić, oznaczało to wniesienie na fale eteru i na wizję pereł doskonale skrojonej rozrywki, która dla wielu pokoleń Polaków była, jest i będzie wzorem klasy, elegancji, liryzmu i humoru. Tym bardziej zaskakują cytowane przez Wilczek-Krupę recenzje z ówczesnej prasy, dąsające się na Kabaret Starszych Panów i jego kontynuacje, czy na film Upał, który wówczas miał się okazać klęską, a obecnie trafił do kanonu polskiej kinematografii. No cóż, w przypadku Przybory nawet rzecz nie do końca udana to, okazuje się po latach, niedościgłe wyżyny…

Inną cechą tej biografii jest rozwijanie wątków osobistych, a nawet intymnych – i tu wkraczamy w sfery, które sam pan Jeremi wolał taktownie pomijać. Czy to dobrze, że Maria Wilczek-Krupa aż tak mocno weszła w sprawy rodzinne czy uczuciowo-intymne? Na jej obronę na pewno warto przytoczyć zgodę żyjących, aby żadnych wątków skomplikowanych relacji rodzinno-osobistych nie pomijać i to też jest pierwszorzędna zaleta tej grubej książki i świadectwo klasy osób, które ją autoryzowały. Przecież nie wszystko układało się w życiu Jeremiego Przybory tak jak w bajce, a występujące kryzysy nieraz rzutowały np. na przyjaźń p. Jeremiego z p. Jerzym, która przecież trwała do grobowej deski. To udało się przedstawić na tyle zgodnie z prawdą i istniejącymi świadectwami, iż prawdopodobnie definitywnie załatwia niewątpliwy deficyt dotychczasowych biografii. Takich wątków jest zresztą więcej – choćby sprawa uczucia do Agnieszki Osieckiej czy katalog innych damskich podbojów i fascynacji Przybory.

Mamy tu przykład naprawdę świetnej biografistyki, której należą się laury od Czytelników, bo przecież życie i twórczość Przybory są opisane dość dobrze, no i żyją świadkowie wydarzeń oraz naprawdę wytrawni znawcy jego dzieła. Wilczek-Krupa daje im obficie głos, dopytując w naszym imieniu o szczegóły. To wszystko znajdziemy w tej niezwykle cennej biografii, świetnie opisującej etapy życia Jeremiego Przybory, z wątkiem wojennym włącznie. A trzeba wiedzieć, że podczas Powstania Warszawskiego pan Jeremi był głosem Polskiego Radia, nadającego na cały świat z walczącej Warszawy. Można by mu za to zapewne wystawić okazały pomnik, ale czy pan Jeremi by to ścierpiał? Był co prawda bohaterem, ale pełnym goryczy, szczególnie w ocenie zburzenia Warszawy i wybicia jej mieszkańców.

Przybora, zamiast pomnika, uzyskał coś znacznie cenniejszego – silne i rozrastające się plemię przyborian, swoich wiernych wyznawców, do których zaliczała się np. Wisława Szymborska, jak i tę biografię, zupełnie pozbawioną brązu, a przez to prawdziwą i wiarygodną. A dla mnie osobiście miarą wielkości pana Jeremiego jest wejście jego słów do codziennej polszczyzny (takich jak „tanie dranie”, „by żądz moc móc wzmóc”, „addio pomidory”) oraz stworzenie najpiękniejszego hymnu normalnej, lepszej Polski:

Dobranoc, dobranoc, mężczyzno

zbiegany za groszem jak mrówka,

dobranoc, niech sny ci się przyśnią

porosłe drzewami w złotówkach.

 

Złotówki, jak liście na wietrze,

czeredą unoszą się całą,

garściami pakujesz je w kieszeń,

a resztę taczkami w Pekao.

Aż prosisz, by rząd ulżył tobie

i w portfel zapuścił ci dren.

Dobranoc, dobranoc, mój chłopie,

już czas na sen.

 

Dobranoc, dobranoc, niewiasto,

skłoń główkę na miękką poduszkę,

dobranoc, nad wieś i nad miasto,

jak rączym rumakiem wzleć łóżkiem.

Niech rycerz cię na nim porywa,

co piękny i dobry jest wielce,

co zrobił zakupy, pozmywał

i dzieciom dopomógł zmóc lekcje.

A teraz tak objął cię ciasno

jak amant ekranów i scen.

Dobranoc, dobranoc, niewiasto,

już czas na sen.

 

Dobranoc, dobranoc, ojczyzno,

już księżyc na czarnej lśni tacy,

dobranoc i niech ci się przyśnią

pogodni, zamożni Polacy.

 

Że luźnym zdążają tramwajem,

wytworną konfekcją okryci,

i darzą uśmiechem się wzajem,

i wszyscy do czysta wymyci,

i wszyscy uczciwi od rana,

od morza po góry aż, hen.

Dobranoc, ojczyzno kochana,

już czas na sen.

 

 

Recenzja ukazała się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.

Rausz Haralda Jahnera nie jest bynajmniej książką antyalkoholową, a sam autor to znakomity niemiecki pisarz i dziennikarz, posiadający dar swobodnego pisania, a przy tym nieoczywistego kojarzenia faktów i zdarzeń. Dość powiedzieć, że od 2011 roku jest honorowym profesorem dziennikarstwa na Berlin University of the Arts, a polskiemu Czytelnikowi znany jest z innej ważnej książki – Czas wilka. Powojenne losy Niemców”(2021 rok).

Jest to autor podejmujący zagadnienia szerokie, panoramiczne, ale stosujący metodę od ogółu do szczegółu. Mamy więc losy zbiorowości, ale odnajdujemy je często poprzez indywidualne przypadki, opisywane w listach, relacjach, pamiętnikach, literaturze czy w prasie, i to przeróżnego autoramentu (np. magazyn „Die Dame”). A przy tym Rausz jest wyjątkowo rzetelnym obrazem historycznym, z takimi postaciami jak demokratyczni kanclerze Republiki: Ebert, Scheidemann, Stresemann czy Bruning, o marszałku Hindenburgu nie wspominając. Mamy tu więc politykę i obyczajowość potraktowaną z jednolitą sumiennością i powagą.

Książka dysponuje bardzo dobrze rozwiniętym warsztatem naukowym, którego opis jest usystematyzowany według jej rozdziałów i zawsze możemy się doń odwołać. Tak usystematyzowany warsztat pisarski powoduje, że opowieść jest nasycona indywidualnymi losami i przedstawiona tak, jak dziś po prostu uwielbiamy. Trochę plotkarsko i sensacyjnie, trochę historycznie i encyklopedycznie, ale przede wszystkim reportażowo – jakby sam autor był uczestnikiem wydarzeń. To czyni Haralda Jahnera zarówno encyklopedystą, jak i przewodnikiem po epoce. Prawie autorem haseł, jak i żywym opowiadaczem nieraz bardzo pikantnych szczegółów. Począwszy od wojny, która wywołana przez Kaisera pokaleczyła niemieckich mężczyzn (parę milionów ofiar i kalek, dodatkowo zaatakowanych grypą hiszpanką), po wzrastającą w obliczu tej hekatomby rolę kobiet, które weszły na rynek pracy i do życia pełną piersią, przełamując pruskie 3 K (Kirche, Küche, Kindern). Jahner analizuje zjawisko inflacji i zaniku funkcji tezauryzacyjnej papierowego pieniądza, by zaraz zabrać się do opisywania przełomowych koncepcji budownictwa socjalnego, nowoczesnej architektury (płaski dach) i wyposażenia mieszkań (Bauhaus), życia biurowego, transportu, tańca, nowych funkcji miast czy gimnastyki i kultu ciała…

Rausz jest taką właśnie mozaikową książką, niezwykle atrakcyjną w podawaniu szczegółów życia epoki weimarskiej, ale doskonale socjologicznie uogólniającą jej wielkie dokonania. Tym bardziej atrakcyjną i ożywczą w Polsce, gdzie utrwaliło się pokutujące jeszcze w najlepsze endekoidalne postrzeganie Republiki Weimarskiej, jako walczącej z polskością, spiskującej z bolszewikami w Rapallo i nieuchronnie zmierzającej do III Rzeszy. A kto wie, może dla naszych krajowych elit także jakoś zapładniającą cywilizacyjnie, by wyjść z opłotków uwielbianej przez nie Polski katolickiej i zaściankowo-szlacheckiej, jakże kontrastowo różnej od weimarskich Niemiec. Tymczasem Rausz jest na to zaczadzenie znakomitą odtrutką. Pokazuje powojenne (po I wojnie światowej) społeczeństwo niemieckie jako co prawda złamane klęską, rewolucją i kryzysem, ale nowocześnie jak na tamte czasy zorganizowane, podejmujące wysiłki w zakresie demokracji i gospodarki, a przede wszystkim wyzwolone ze sztywnych ram upadłego cesarstwa.

Jahner snuje swoją opowieść polityczną na tle przemian obyczajowych. I to jest bardzo ożywczy tok narracji, pokazujący Niemców tamtej epoki jako zdecydowanych na nowoczesność, przekonanych co do wartości republikańskich i demokratycznych. Niemki i Niemców oddanych różnym formom spędzania wolnego czasu (co było skutkiem wprowadzenia zasady „trzy razy osiem”: osiem godzin snu, osiem pracy i osiem czasu wolnego): od tańca, mody i nowoczesnego fryzjerstwa (fryzura „bob”), po kino, podryw (rozpowszechniony także wśród przedstawicieli własnej płci), wyjazdy na weekend, motoryzację, kolej i transport publiczny. Właściwie mamy u Jahnera detaliczny opis każdego aspektu życia ówczesnych obywateli Republiki: od skrócenia spódnic i sukienek kobiet oraz rezygnacji z gorsetów i ukazania kolan, przez meandry towarzysko-uczuciowego życia biurowego czy zbiorową gimnastykę i kult zdrowego ciała, po alkohol, narkotyki czy okładkową miłość „zakazaną”.

Autor na tym tle widzi Republikę jako pierwsze państwo oficjalnie luzujące zasady obyczajowe. Zarazem jest to frapujący wykład politologiczny, charakteryzujący elity Republiki, ich zamiary i dokonania, które dla wielu polskich sił politycznych byłyby dzisiaj jak znalazł, nie tylko progresywnie lewicowych, bo Republika była pod tym względem doskonale pluralistyczna, choć skończyła się ponurą nocą hitleryzmu. Oczywiście wyznawcy ścisłej analizy politologicznej mogliby przyczepić się do tak zaprezentowanej swobody narracyjnej i naukowej, ale jest to po prostu kwestia wyboru konwencji i akceptacji konkretnej metody. Na mojej półce niemieckiej Rausz sąsiaduje z Państwem stanu wyjątkowego Franciszka Ryszki czy Hitler: studium tyranii Allana Bullocka i krzywdy sobie nie czynią, bo Jahner dostrzega w Republice zaczątki zła, a nawet pokazuje demokratyczne procedury, które Hitlerowi utorowały drogę do wcielania go w życie…

Innymi słowy mamy opowieść wymykającą się konwencjom, lekko zawianą, ale przez to niezwykle barwną, wieloaspektową i sugestywną, dosłownie mogącą przyśnić się nocą (o ile ktoś miewa historyczne sny…). Lektura warta przeczytania, ale niespiesznie w swych 550 stronach; jej sens polega być może na tym, że warto zagłębić się w rozdział i zarazem przypisy, aby odnaleźć tam źródła do dalszych inspiracji i poszukiwań. Sprzyja też temu doskonałe tłumaczenie Moniki Kilis i najwyższej miary robota redaktorska całego zespołu Wydawnictwa Poznańskiego, któremu należą się słowa uznania.

Wydawnictwo Prószyński i S-ka zainicjowało akcję przypomnienia książek znanego amerykańskiego pisarza Johna Steinbecka. W jej ramach ukazał się Dziennik z podróży do Rosji w przekładzie Magdaleny Rychlik. Steinbeck napisał tę książkę bardzo dawno temu, w 1948 roku. Jak pisze jej wydawca: „Tuż po zapadnięciu żelaznej kurtyny, John Steinbeck, wówczas laureat nagrody Pulitzera, oraz znany fotograf wojenny Robert Capa podjęli śmiałą wyprawę do Związku Radzieckiego z zamiarem napisania reportażu dla gazety «New York Herald Tribune». Sławni podróżnicy mieli rzadką okazję odwiedzenia nie tylko Moskwy i Stalingradu, lecz także ukraińskich wsi oraz Gruzji”. Czas był dla tego przedsięwzięcia równie niekorzystny, jak obecnie. Stany Zjednoczone i Związek Radziecki po okresie wojennej kooperacji znalazły się po obu stronach osławionej „żelaznej kurtyny”. Obaj reportażyści postawili sobie za cel prezentację codziennego życia mieszkańców Kraju Rad, bez politycznych wtrętów i ocen. Gdyby decydowali się na takie oceny, z pewnością nie dostaliby zgody na przygotowanie reportażu, a zwłaszcza fotografii. Los zdjęć, których Capa zgromadził mnóstwo, nie był do końca pewny. Ich autor do ostatniego dnia drżał, czy otrzyma zezwolenie na wywiezienie ich za granicę. Ostatecznie zbiór ten prawie w całości został wyekspediowany i w znacznej mierze opublikowany. Dorobek kilkumiesięcznej pracy nie został więc zaprzepaszczony. Gdy książka ukazuje się dziś, tym, co frapuje najbardziej, jest porównanie tamtego opisu ze współczesną wiedzą na temat stosunków panujących w Rosji AD 2024. Dla mnie ta książka ma także aspekt sentymentalny. W latach 1965–1991 odbyłem wiele podróży do i po ZSRR. Miałem więc możliwość zapoznania się z wieloma przejawami specyfiki zachowań społecznych w warunkach mocno odbiegających od europejskiej, a nawet od rodzimej polskiej praktyki. Ogarnia mnie wzruszenie, gdy czytam taki choćby fragment: „[…] system księgowości to olbrzymia machina biurokratyczna. Kelner, który przyjmuje zamówienie, zapisuje je starannie w zeszycie, ale nie idzie z nim od razu do kuchni. Udaje się najpierw do księgowości, gdzie zamówienie jest zapisane po raz kolejny, a do kuchni zostaje przekazany specjalny kwit. W kuchni sporządza się kolejną notatkę wraz z wnioskiem o kolejne produkty. Kiedy transakcja zostaje wreszcie zaakceptowana, kelner dostaje kolejny kwitek z potwierdzeniem, ale to wcale nie znaczy, że może już serwować jedzenie. Idzie z kartką z powrotem do księgowości, która zaznacza w księgach, że zamówione produkty zostały zaakceptowane i wypisuje kolejny kwit dla kelnera, dopiero wtedy tenże idzie z nim do kuchni po odbiór dań i przynosi je do stolika. Po podaniu zamówienia sporządza kolejną notatkę, że złożone, zapisane, zaakceptowane i dostarczone zamówienie zostało wreszcie zrealizowane […]. Księgowanie tego wszystkiego zabiera wiele czasu […]. O wiele więcej niż samo przygotowanie potraw” (s. 32–33). Moje sentymentalne wzruszenie wywołane zostało natychmiastowym przypomnieniem sobie specyficznego sposobu wydawania śniadań w stołówce gostinicy „Mir” (hotelu RWPG). Zamawiający osobnik musiał bowiem udać się najpierw do gabloty, gdzie wystawione były wszystkie produkty śniadaniowe i zapamiętać ich ceny, a następnie udać się do kasy i wymienić te ceny (ceny, a nie nazwy dań!). Kromka chleba kosztowała 1 kopiejkę, gdy chciało się zjeść trzy, należało trzykrotnie wymienić tę cenę. Szkopuł w tym, że niektóre potrawy miały tę samą cenę, na przykład jajecznica kosztowała tyle, co kasza jaglana, której wierzch był ozdobiony wlaną do zagłębienia łyżką oleju rzepakowego (ulubionego tłuszczu mieszkańców Kraju Rad, którego zapach rozchodził się po klatkach schodowych wszystkich domów). Myliłby się jednak ten, kto uważałby ten system za obowiązujący w każdym przypadku. Przy zamawianiu obiadu (w innej zresztą sali) należało zabrać ze sobą ołówek. Nowicjusze biegali z prośbą o wypożyczenie. Tym razem przy kasie (opłacenie posiłku było zawsze czynnością pierwszą) wymieniało się nazwy dań, ale kasa drukowała ceny. Klient musiał teraz wpisać nazwy potraw zwykłym ołówkiem na otrzymanym paragonie, by otrzymać pożądane danie. Ołówek (koniecznie zwykły) był najbardziej poszukiwanym artykułem pierwszej potrzeby. Ale w restauracji dla VIP-ów (od wiceministra w górę) obsługa stosowała system ogólnoeuropejski. Nie wierzycie? Popytajcie stałych bywalców lub osób urzędujących w biurach RWPG w czasach słusznie minionych.

Równie frapujący jest opis łazienki. „Drzwi nie otwierały się do końca, ponieważ blokowała je wanna. Przy wejściu do środka trzeba było przycupnąć w kącie przy umywalce, dopiero po zamknięciu drzwi w tej pozycji człowiek odzyskiwał dostęp do całego pomieszczenia. Wanna chybotała się na nierównych nogach, każdy gwałtowny ruch podczas kąpieli sprawiał, że woda przelewała się ponad krawędź na podłogę. Była stara, prawdopodobnie pamiętała jeszcze czasy przed rewolucją […]” (s. 28–29). Ten opis przypomniał mi łazienkę w pomieszczeniu dla pracowników nauki jednej z polskich uczelni. Osobnik obdarzony nieco potężniejszą tuszą musiał używać sedesu wyłącznie przy otwartych drzwiach, nie mieścił się bowiem na zbyt małej przestrzeni. A to skłaniało do ogólniejszej refleksji na temat specyfiki socjalistycznego budownictwa i transferu technologii.

Dość już tych porównań i wspomnień. Z książki Steinbecka można wyciągnąć kilka pouczających wniosków. Im dalej od centrum, tym zachowania (nawet urzędnicze) stają się przyjemniejsze, a relacje z ludnością – przyjacielskie. Wszechobecnej biurokracji (choć nadal trzyma się mocno) sporo mniej. Im mniej, tym lepiej. Ze szczególną sympatią autor wspomina swoje wrażenia z Ukrainy, nie mówiąc o Gruzji. Opisując Ukrainę, podkreśla ogromny wysiłek społeczeństwa włożony w odbudowę kraju ze zniszczeń wojennych. Społeczeństwa, nie władz. I urodę Ukrainek. Gruzja, oszczędzona przez wojnę, jest jednym wielkim miejscem gastronomicznej uciechy. I znów ożyły wspomnienia. Potwierdzam, gościnność gruzińska nie miała równych sobie, a obfitość jadła (przepysznego zresztą) i wina (czaczy, czyli mocnego bimbru typu grappa piło się znacznie mniej). Szczególnie utkwił mi w pamięci jubileusz założyciela katedry hydrologii Uniwersytetu w Tbilisi, który dawno zmarł, a przez lata cała akademicka społeczność (na czele z rektorem) czciła jego pamięć. Jeśli każda katedra z podobnym pietyzmem obchodziła swoje rocznice, wątroba Magnificencji zasługiwała na najwyższe uznanie. Czy tak jest teraz, nie wiem, od wielu lat nie odwiedzałem bowiem państw dawnego Kraju Rad. Rekompensuję to sobie dość częstym odwiedzaniem gruzińskich restauracji w Warszawie. Ale to nie to samo.

Rozmarzyłem się, więc muszę kończyć. Zacytuję zakończenie książki, bo jest ono najlepszym jej podsumowaniem: „Zgodnie z naszymi wcześniejszymi przypuszczeniami, Rosjanie okazali się po prostu ludźmi i jak większość ludzi są bardzo mili. Ci, z którymi rozmawialiśmy, nienawidzą wojny, pragną tego samego co wszyscy – dobrego, wygodnego życia, bezpieczeństwa i pokoju. Ten dziennik nie usatysfakcjonuje ani ortodoksyjnej lewicy, ani lumpenprawicy. Jedni powiedzą, że jest antysowiecki, drudzy – że prosowiecki. Bez wątpienia jest powierzchowny, bo jakże mogłoby być inaczej? Nie mamy żadnych wniosków poza jednym. Rosjanie nie różnią się niczym od reszty populacji świata” (s. 247). I to by było na tyle.

Tytuł Wojna nowego wieku? Agresja Rosji przeciw Ukrainie 2022–2023 sugeruje opracowanie poświęcone analizie strategicznych i wojskowo-technicznych aspektów wojny rosyjsko-ukraińskiej. Zwłaszcza, że pracę Andrzej Małkiewicza i Piotra Szymańca opublikowano w serii Bitwy / Taktyka, jej objętość jest doprawdy solidna (ponad pięćset stron), a treść wzbogacona o mapy i szkice. Wszystko to zapowiada, że mamy do czynienia z analizą drobiazgową i pogłębioną.

W rzeczywistości książka dwóch naukowców ma charakter rozprawy politologicznej, dokumentującej. Opracowanie Małkiewicza i Szymańca jest pierwszą wydaną w Polsce publikacją książkową, która całościowo i w miarę szczegółowo opisuje nie tylko przebieg działań wojennych w pierwszym roku wojny rosyjsko-ukraińskiej. Zawiera także bardzo szeroką prezentację okoliczności politycznych sprzed 24 lutego 2022 roku (tj. przed napadem Rosji na Ukrainę) oraz uwarunkowań ekonomicznych, wojskowych i technicznych obu państw. Prezentuje też opis systemów politycznych Rosji i Ukrainy z przedstawieniem sylwetek czołowych aktorów scen politycznych włącznie. Natomiast opis sytuacji na froncie obejmuje chronologicznie okres od lutego 2022 roku do marca 2023 roku.

Główną zaletą opracowania jest właśnie kompleksowość tematyczna oraz bogata baza informacyjna. Dla czytelnika, który nie zajmuje się zawodowo stosunkami międzynarodowymi, nie śledzi szczególnie uważnie i dociekliwie wydarzeń na froncie rosyjsko-ukraińskim oraz nie zna politycznego podglebia konfliktu, książka może być bardzo cennym źródłem wiedzy o charakterze popularyzatorskim i informacyjnym.

To, co stanowi o zalecie opracowania, jest równocześnie jego największą wadą. Autorzy, powodowani ambitnym zamiarem opowiedzenia o wojnie Rosji przeciwko Ukrainie możliwie jak najdokładniej, zgromadzili bowiem ogromną ilość informacji. I zetknęli się z trudno rozwiązywalnym problemem agregacji wszystkich danych, usystematyzowania ich w kolejności znaczenia w jednolitej matrycy według precyzyjnie określonych kryteriów oraz z konsekwentnym użyciem spójnej metodologii i jednorodnych narzędzi badawczych. Rzeczywiście, nieprostym zadaniem jest – stosując tę samą metodologię – opisać jednakowo skomplikowaną grę geopolityczną, a także przemiany polityczne, ekonomiczne i społeczne w obu państwach, jak i dynamiczną sytuację wojenną.

Wydaje się, że koherencji metodologicznej posłużyłoby przynajmniej ujednolicenie terminologii oraz wprowadzenie bardziej rygorystycznej dyscypliny w zakresie stosowanych definicji. Stwierdzenie „wojna hybrydowa, czyli wojna asymetryczna” nie jest prawdziwe i wprowadza w błąd – są to dwa różne pojęcia na określenie dwóch różnych typów działań. We fragmentach próbujących zdefiniować charakter autorytarnych systemów politycznych na części obszaru byłego ZSRR Autorzy używają różnych określeń, zapominając o dobrze już ukorzenionym w nauce terminie „reżimy neopatrymonialne”. Takich luk i niespójności pojęciowych można znaleźć wiele. Autorzy często przywołują wydarzenia z najnowszej historii obszaru postsowieckiego. Jednakże charakterystyka i oceny niektórych z tych wydarzeń budzą niekiedy spore wątpliwości. Przykładowo, wojna między Armenią a Azerbejdżanem 1992–1994, w której armie obu państw bezpowrotnie straciły po ok. 25% liczebności swoich sił zbrojnych, a działania prowadzone były na szeroką skalę i z użyciem broni ciężkiej, została określona przez Autorów jako konflikt niskiej intensywności, co jest mocno mylące. Wydaje się także nie odpowiadać prawdzie charakterystyka wydarzeń w Kazachstanie w styczniu 2022 roku jako wystąpienia sił demokratycznych, zdławionego przez interwencję wojsk OUBZ. Podczas gdy w istocie mieliśmy tam do czynienia z zamachem stanu na tle spontanicznych protestów o charakterze ekonomicznym. Powyższe uwagi nie odnoszą się do głównego tematu opracowania. W moim przekonaniu, z wielu takich didaskaliów należałoby zrezygnować, co nie wpłynęłoby ujemnie na całość przekazu, zmniejszałoby natomiast ryzyko popełnienia błędów faktologicznych czy interpretacyjnych.

Cennym z kolei wzbogaceniem kontekstu historycznego i geopolitycznego, znakomicie pomagającym w zrozumieniu tła wydarzeń, byłoby umiejscowienie wojny rosyjsko-ukraińskiej w sekwencji konfliktów na obszarze byłego ZSRR, które stanowiły nieodłączny element formatowania przestrzeni posowieckiej. Takie ujęcie pozwoliłoby także wydobyć nie tylko różnice (kulturowe, ekonomiczne, polityczne i każde inne) między Ukrainą i Rosją, co Autorzy – kierując się zapewne aktualną poprawnością polityczną – akcentują, lecz także ogromne podobieństwa, objaśniające wiele z przyczyn wojny i jej przebiegu.

Opisując przyczyny i okoliczności wybuchu wojny rosyjsko-ukraińskiej 2022 roku, Autorzy nie wyjaśniają czytelnikowi, według jakich kryteriów je dobrali i uporządkowali ani jaką rolę odegrał każdy z powodów, dla których doszło do konfliktu zbrojnego na bezprecedensową skalę. Wydaje się, że z ogromną korzyścią dla opracowania byłoby, gdy Autorzy poświęcili więcej uwagi i miejsca, jeśli nie analizie, to chociażby wnikliwemu opisowi sytuacji geopolitycznej Rosji i Ukrainy, ich doktrynom politycznym oraz grze dyplomatycznej poprzedzającym bezpośrednio wybuch wojny. O ile należy przyklasnąć opinii Autorów, że celem Putina nie jest odbudowa Związku Sowieckiego (a więc państwa federacyjnego, wewnętrznie mocno zróżnicowanego, opierającego się na ideologii ponadnarodowej), lecz mocarstwa wzorowanego na imperium Romanowych (scentralizowanego, autorytarnego, nacjonalistycznego), o tyle brak wyczerpującego opisu interesów dzisiejszej Rosji, jakimi postrzega je Putin i rządząca na Kremlu elita, jest poważnym błędem. Możemy nie zgadzać się ze współczesną rosyjską interpretacją tych interesów, lecz musimy mieć je na uwadze, ponieważ to one stoją za konkretnymi działaniami Federacji Rosyjskiej.

Opis działań i sytuacji wojennej na froncie jest wybiórczy i fragmentaryczny z oczywistych powodów: wojna wciąż trwa i Autorzy mogli objąć swoją uwagą tylko pierwszy rok wojny od lutego 2022 do marca 2023. Po wtóre, bazowali na otwartych źródłach informacji, które w warunkach wojny mają charakter tyleż informacyjny, co manipulacyjny. Ponieważ większość danych pochodzi z mediów i stron internetowych, a przestrzeń wirtualna (zwłaszcza gdy dostawcy informacji są stronami konfliktu) rządzi się swoimi regułami, nie ma praktycznie możliwości weryfikacji wiarygodności przekazywanych komunikatów. Może dlatego Autorzy w ogóle zrezygnowali z próby oceny swoich źródeł.

Dla mnie największym niedostatkiem opracowania jest brak pogłębionej analizy zarówno przyczyn konfliktu, jak i wniosków, wypływających z przebiegu wojny, w tym postępowania aktorów sceny międzynarodowej. Książka Andrzeja Małkiewicza i Piotra Szymańca jest pracą obszerną i cenną, ale wyłącznie deskrypcyjną. Opisuje, wylicza, nazywa – ale nie objaśnia. Unika roztrząsania znanych nam już gorzkich prawd, niekorzystnych zjawisk, niepokojących tendencji. To bardziej kronika wojny niż wynik badań naukowych. Praca potrzebna, lecz niesatysfakcjonująca.

 

Mirosław Słowiński, Przeżyć tę jedną zimę. Listy żołnierza Wehrmachtu odkryte w ścianie domu kantora, Wyd. Setidava w Koninie; Stowarzyszenie Współpracy Polska-Wschód, Warszawa 2023, s. 103.

Wpadła mi w ręce niewielka książeczka Mirosława Słowińskiego Przeżyć tę jedną zimę. Listy żołnierza Wehrmachtu odkryte w ścianie kantora. Jej autora poznałem dobre czterdzieści lat temu. Miałem wtedy częste kontakty z Uniwersytetem im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, a Mirek – absolwent tego Uniwersytetu, a potem doktor nauk humanistycznych też „robił” w nauce i kulturze. Zasłynął potem jako producent wielu znanych filmów, jak Quo vadis Jerzego Kawalerowicza, Kto nigdy nie żył Andrzeja Seweryna, czy Syberiada polska Janusza Zaorskiego. Napisał kilka książek, z których rozgłos przyniósł mu Błazen – dzieje postaci i motywu (1990). Potem zajął się historią i literaturą regionalną, popularyzującą dzieje Zagórowa – wielkopolskiego miasta, z którego pochodzi. Tej tematyki dotyczy kilka jego książek, z których wymienię tylko Zagórów. Album miasta (2007). Choć nie widzieliśmy się około dwudziestu lat, od czasu do czasu wspólni znajomi dostarczają informacji o naszych poczynaniach.

Książka, o której piszę, powstała wskutek zrządzenia losu. Podczas remontu jednego z domów w Łazińsku (wsi położonej kilka kilometrów od Zagórowa), przeprowadzanego w 1995 roku, znaleziono plik listów i zbiór książek, sprytnie ukrytych pomiędzy ściankami działowymi tego domu. Wśród książek uwagę znalazców przyciągnęła z pewnością biografia Goebbelsa, Deutsche Geschichte im 19. Jahrhundert – znanego niemieckiego historyka-militarysty Heinricha von Treitschke oraz książki o tematyce religijnej. Korespondencja to listy od i do Brunona Mielke – żołnierza Wehrmachtu (dosłużył się rangi kaprala), wymieniane ze starszym bratem – Gustawem oraz ojcem i siostrami. Nietrudno było zidentyfikować proweniencję ich autorów i adresatów. Należeli do niemieckiej społeczności ewangelickiej, osiadłej w Zagórowie i okolicach od początków XVIII wieku. „W roku 1718 do wschodniej Wielkopolski, w okolice położonego na południowym stoku nadwarciańskiej doliny miasta Zagórów, przybywa ze Śląska czternaście niemieckich rodzin, którym dziedzic pobliskiego Trąbczyna wieczyście wydzierżawia leśne tereny i ugory, gdzie z czasem powstaje wieś o nazwie Łazińsk”[1]. Po Kongresie Wiedeńskim (1815) wieś znalazła się na terenie zaboru rosyjskiego, co natychmiast skojarzyło mi się z losami Ślimaka – bohatera Placówki Bolesława Prusa. W tamtych lub pobliskich stronach musiała toczyć się akcja tej powieści, choć z historią ewangelickiej mniejszości osiadłej w Łazińsku heroiczna obrona przez Ślimaka ojcowizny nie miała chyba nic wspólnego. Niemieccy osadnicy objęli wydzierżawione im tereny na tzw. prawie olęderskim. Wszyscy byli ewangelikami, „Ludźmi wolnymi, z własnym samorządem, kultem pracy i surowymi obyczajami”[2]. Na stosunkowo niewielkim terytorium żyły więc – w kilku odrębnych enklawach wyznawcy różnych religii – katolicy, ewangelicy i Żydzi, posługujący się trzema różnymi językami (polskim, niemieckim i jidysz). Wszystkie te społeczności egzystowały w hermetycznych „bańkach”, oddzielonych od siebie przez religię, język i obyczaje. Obok, ale bez większych sporów. Narastające nacjonalizmy, a potem dwa konflikty światowe wywróciły ten porządek. Rodzina Mielke mogła być tego przykładem. „[…] wysiłkiem całej społeczności Łazińska, której pracami od 1925 roku kierował kantor Gustaw Adolf Mielke, postawiono nowy budynek, mieszczący sale lekcyjne, kancelarię oraz mieszkanie kierownika szkoły i kantora w jednej osobie. Jednak zaangażowanie Gustawa Mielke nie dotyczyło tylko spraw edukacyjnych i obowiązków religijnych. Był nader aktywnym propagatorem niemieckich nacjonalizmów i nazistowskiej propagandy. Musiała ta aktywność – nawet jak na wielokulturowy region – wzbudzić istotne zastrzeżenia władz. Mielke bowiem został zmuszony do opuszczenia w 1936 roku Łazińska i osiedlenia się gdzieś w Galicji. Wrócił wraz z Wehrmachtem w 1939 roku. Przez całą wojnę mieściła się w tym sporym […] budynku szkoła, mocno okrojony w swych prawach kantorat i mieszkała rodzina Mielke”[3]. Wtedy skończyła się koegzystencja różnych społeczności. Ludność żydowską wymordowano. Polaków częściowo deportowano (wysiedleniem dotknięto m.in. moich dziadków, mieszkających przed wojną we Włocławku, których wysiedlono na Lubelszczyznę), pozostałych prześladowano. Gustaw Mielke pełnił nadal obowiązki kantora. Do wojska powołano natomiast jego młodszego brata – Brunona. Znalazł się na północy Finlandii, na relatywnie spokojnym odcinku frontu. Czy przeżył – nie wiadomo, ostatni jego list nosił datę 14 maja 1944 roku, a więc cały rok przed zakończeniem wojny.

Analiza listów pozwala na kilka ciekawych spostrzeżeń. Osadnictwo na prawie olęderskim nasuwa skojarzenia z zaliczanym do protestantyzmu i będącym jednym z nurtów anabaptyzmu wyznaniem menonickim. Zasłynęli w Polsce z zagospodarowania Żuław i tam w większości mieszkali, choć mniejsze enklawy znajdowały się także w innych, nawet dość odległych regionach. Nie wchodząc w szczegóły, zwrócę uwagę na kilka zasad obowiązujących wyznawców tego kościoła, jak: chrzest od 14 roku życia (osób już świadomie wierzących), całkowity zakaz noszenia i używania broni (sic!), zakaz składania przysiąg, zakaz sprawowania wysokich urzędów[4]. Mieszkańcy Łazińska nie byli menonitami, choć z listów Brunona Mielke wynika, że konflikt wartości religijnych i obowiązków obywatelskich (oczywisty w przypadku menonitów) był w jego rozważaniach również obecny. Niemiecki faszyzm zakładał prymat W odnalezionych po latach listach kaprala Wehrmachtu widać konflikt wartości religijnych i obowiązków obywatelskich. Bruno Mielke znalazł się na rozdrożu. Niemiecki faszyzm zakładał wiarę w prymat rasy germańskiej, ślepe podporządkowanie Fuehrerowi, uznanie państwa za drogowskaz moralny – choć oficjalnie nie zerwano z dogmatami Kościoła. sui generis religii państwowej: wiary w prymat rasy germańskiej, ślepego podporządkowania Fuehrerowi, obowiązków wobec państwa jako drogowskazu moralnego, choć oficjalnie nie zerwano z dogmatami Kościoła, a nawet szukano jego wsparcia dla prowadzonej polityki. Bruno znalazł się na rozdrożu: był wyraźnie rad z „nawrócenia” brata – Gustawa (zdeklarowanego faszysty), który wrócił do praktyk religijnych, sam poszukiwał głęboko wierzącej i praktykującej kandydatki na żonę (uroda nie jest tak ważna, jak religijność potencjalnej małżonki). Rozdźwięk między wartościami płynącymi z wyznawanej religii a ideologią „państwową” był silnie obecny wśród osób wymieniających korespondencję. Jedna z potencjalnych kandydatek na żonę Bruna pisze: „Wierzę we wszechmocnego Boga, który nie pozwoli na upadek Niemiec. Każdą wiarę, która skierowana jest przeciw mojej ukochanej ojczyźnie, odrzucam od siebie. Dlatego nie potrzebuję żadnego pośrednika, tych, którzy tak często widzą tylko swój mały „kościół” i nie postrzegają najwyższego dla Kościoła celu, jakim powinny być Niemcy. Nasz Fuehrer nie zamierzał nigdy rozdzielać Kościoła od państwa – wręcz przeciwnie”[5]. Dalej pisze: „[…] nie może być tak, że Kościół występuje przeciwko państwu”[6]. Ma nadzieję, że Bruno nie jest taki, wówczas nie byłoby szans na związek. Bruno zdaje się nie podzielać w pełni tych poglądów, w swoistym konflikcie wartości stawia raczej na religię. Z drugiej strony, w listach zdecydowanie podkreśla utożsamianie się z polityką Rzeszy i faszystowską ideologią. Zdumiewa nawet „wiernopoddańczy ton” tych listów. Nie ma żadnych wątpliwości co do słuszności polityki władz. „Przed dwoma tygodniami słuchaliśmy przemowy Fuehrera. Mówił, jak decydujące czasy przeżywa nasz naród i ojczyzna. W ten szczególny wiosenny dzień, kiedy szczęśliwie przeżyliśmy zimę i niezliczone niebezpieczeństwa, powinniśmy być uradowani, że Bóg przez naszego Fuehrera zachowuje nas przed grożącym złem i jak wzmacnia to nas, żołnierzy. Że my nie na darmo ponosimy ofiary, nie na darmo cierpimy i umieramy”[7]. Wydaje się, że te zdania są szczere, że nie są pisane ze względu na cenzurę wojskową. Wierzy w zwycięstwo Niemiec, bo słuszne racje są po ich stronie. Dopiero po klęsce stalingradzkiej pojawiają się wątpliwości. Co z nami będzie, gdy Armia Czerwona dojdzie do Łazińska? W sprawach bytowych Bruno wydaje się zadowolony: „Jedzenie też jest dobre. Codziennie jest mięso […] Jest też więcej chleba (750 gr na dzień). W niedzielę jest nawet 1/3 tabliczki czekolady i 1/5 l sznapsa”[8]. Sporo w tych listach o sprawach rodzinnych, ale to zupełnie naturalne.

Korespondencja ustaje w maju 1944 roku. Wtedy Armia Czerwona i Wojsko Polskie wkraczają już na ziemie polskie. Za dwa miesiące opublikowany będzie manifest PKWN. Niestety, nie otrzymamy już komentarza do tych wydarzeń, a być może byłaby to najbardziej interesująca część rodzinnej historii. Czy i jak zmieniły się poglądy Bruna w obliczu nadchodzącej klęski, tego się nie dowiemy. Ale i tak odkryta i opracowana korespondencja stanowi ważny przyczynek do poznania świadomości wąskiej grupy etnicznej i religijnej żyjącej na terenach Wielkopolski. To zasługa autora – Mirosława Słowińskiego: obok licznie cytowanych fragmentów listów większą część książki stanowią jego refleksje i komentarze, z listami w tle, z listami jako pretekst do szerszego omówienia poruszanych zagadnień. A cała historia – ciekawa, bo inna od rozpowszechnionego w Polsce obrazu wojny oraz postaw i zachowań ludzkich.

[1] Mirosław Słowiński, Przeżyć tę jedną zimę. Listy żołnierza Wehrmachtu odkryte w ścianie domu kantora, Wyd. Setidava. Konin 2023, s. 7.

[2] ibidem

[3] Mirosław Słowiński, op. cit. s. 20.

[4] Wikipedia. Menonici.

[5] Mirosław Słowiński, op. cit. s. 41.

[6] Mirosław Słowiński op. cit. s. 42.

[7] Mirosław Słowiński op. cit. s. 68.

[8] Op. cit. s. 43.

Recenzja ukazała się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

Agnieszka Holland należy z pewnością do najbardziej znanych polskich reżyserów filmowych i nieprzypadkowo jej nazwisko pojawia się tuż obok Andrzeja Wajdy, Krzysztofa Zanussiego, Krzysztofa Kieślowskiego, Feliksa Falka w wielu opracowaniach (np. Tadeusza Lubelskiego, Jerzego Płażewskiego) poświęconych historii filmu w Polsce po II wojnie światowej i jego aktualiom. Także w kontekście wydarzeń politycznych, bo polityka obok filmu stanowi drugą jej pasję. Albo inaczej – te dwie dziedziny w jej życiu niekiedy dramatycznie się przeplatają.

Nie dziwi zatem, iż ukazało się już niemało opracowań o jej twórczości w różnych językach – nie tylko w polskim – wywiadów, felietonów, recenzji. I nie dążąc do kompletności z polskich autorów wymienię Mariolę Jankun-Dopartową, Marię Kornatowską, Katarzynę Mąkę-Molatyńską, zbiorową pracę Holland. Przewodnik krytyki politycznej (2013). Jednak, ze względu na jej ewolucję, wielość kontekstów jej aktywności, różne sprawy wymagają dalszych studiów. Dlatego z radością należy przywitać książkę Karoliny Pasternak Holland. Biografia od nowa, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak w 2022 r. Tym samym, mimo wielu jej zalet, o których piszę poniżej – książka ta nie może obejmować historii powstawania filmu Zielona granica, jego percepcji. Choćby dlatego, że powstał nieco później i był uwikłany w kontekst kampanii wyborczej do polskiego parlamentu w 2023 r.

Książka K. Pasternak ma niewątpliwe zalety, które nazwałbym „reporterskimi”, do których należą: żywość języka, znajomość tematu, zdolność wykorzystania istniejących – niemałych już przecież – materiałów, a także zdobycia nowych. W tego typu biografiach, w których pisze się o życiu prywatnym jakiejś osoby, pierwszorzędne znaczenie ma zdobycie zaufania tej, która jest bohaterką książki (ew. bohaterem) realizowanego studium. Jestem przekonany, że Autorce to się udało. Mogę powiedzieć, że dzięki tej książce rozumiem Zieloną granicę, przynajmniej nieco głębiej, niż gdybym jej nie czytał. Opinię tę potwierdzają osoby, z którymi rozmawiałem na temat filmów Holland.

W szczególności ważna dla mnie była – prowizoryczna przynajmniej – odpowiedź na pytanie, jakie doświadczenia formowały jej osobowość, rozwój talentu i późniejszą twórczość.

Biografia Pasternak poświadcza tezę, iż Agnieszka Holland wcześnie zdobywa „empiryczną” wiedzę o opresyjnej, niedemokratycznej naturze komunizmu. Działają tutaj doświadczenia rodzinne i późniejsze studia w Czechosłowackiej Akademii Filmowej (FAMU). Jej ojciec Henryk Holland pochodził z rodziny żydowskiej i od młodości związany był z ruchem komunistycznym. Po II wojnie uczestniczył w stalinowskiej przebudowie polskiej nauki. Do historii przeszły jego polemiki z poglądami Władysława Tatarkiewicza i Ludwika Krzywickiego. W okresie październikowym Holland ewoluuje w stronę powstającej podówczas opozycji demokratycznej, rozczarowanej rządami Władysława Gomułki i szybko staje się przedmiotem zainteresowań Służby Bezpieczeństwa. Efektem „wizyt” pracowników tej instytucji w roku 1961 była śmierć Hollanda podczas rewizji. Dzisiaj nie wiadomo, w jakich dokładnie okolicznościach to nastąpiło. Czy wyskoczył przez okno, czy ktoś mu „pomógł”? W każdym razie jego córka była przekonana o współudziale SB w śmierci ojca.

Bardzo ważnym okresem w życiu Agnieszki był wieloletni pobyt w Czechosłowacji i studia w praskiej FAMU od 1966 r. Był to okres wielkiego ożywienia kultury i politycznej liberalizacji w tym kraju, nazywany Praską Wiosną. Można go pod tym względem nazwać odpowiednikiem Polskiego Października. Holland poznała tam wybitnych czeskich reżyserów, pisarzy, ludzi polityki, w tym m.in. Miloša Formana, Věrę Chytilovą, Jiří Menzela. Należał też do nich Milan Kundera, którego głośną książkę Nieznośna lekkość bytu tłumaczyła po kilku latach na polski. Dodać też należy, iż w 1967 r. Agnieszka wychodzi za mąż za Słowaka Laco Adamika. Dla nas najważniejsze jest to, że po stłumieniu przez Układ Warszawski ruchów politycznych składających się na Praską Wiosnę Holland traci złudzenie co do komunizmu i aktywizuje się politycznie. Można więc powiedzieć, że „narodziła” się w Pradze. Tam uformowały się jej poglądy i rozwinęły talenty, których wyrazem była jej późniejsza aktywność reżyserska.

Doświadczeniem formatywnym, o ogromnym znaczeniu dla niej stała się też niebawem współpraca z polskim środowiskiem filmowym. Jej talenty zostały szybko dostrzeżone przez czołowych reżyserów – K. Kieślowskiego, A. Wajdę, K. Zanussiego. Dostrzegają ją też rządzący i choćby z powodu ocen politycznych, jakimi obdarzano ojca, czyniono jej wiele przeszkód w realizacji planów. Mimo wszystko Holland stała się szybko czołową reżyserką, scenarzystką i współtwórczynią tzw. kina moralnego niepokoju. Nie jest to określenie precyzyjne i jednoznaczne. Z pewnością nie oznacza jednak szkoły filmowej, lecz raczej nurt, tendencję w polskiej kinematografii, której szczyt przypada na drugą połowę lat siedemdziesiątych i trwa do stanu wojennego (koniec 1981). Najogólniej polegała ona na krytyce rzeczywistości polskiego, realnego socjalizmu i jego niszczącego wpływu na moralność.

Z kolei w latach 1981–1988 A. Holland przebywała na emigracji, głównie we Francji, Szwecji, USA (zwłaszcza Hollywood). Lata te (oraz następujące po nich) nazwać można o tyle formatywnymi, że udało się jej zdobyć i ugruntować wysoką pozycję w sztuce filmowej nie tylko w Polsce, lecz również na arenie międzynarodowej.

W tym czasie dorobek Holland ogromnie się wzbogacił, a z wielu filmów, które budowały jej pozycję w dziedzinie sztuki (może nieco subiektywnie!) wymienię dwa: Zabić księdza (1988) – był to film o zamordowaniu księdza Jerzego Popiełuszki oraz Europa, Europa (1990).

Z wielu prestiżowych wyróżnień i nagród A. Holland wymienię Złoty Glob, trzy nominacje do Oscara, różne nagrody w Cannes, Wenecji, Gdyni. Od 2020 r. jest ona przewodniczącą Europejskiej Akademii Filmowej. To bardzo prestiżowa funkcja.

*

W wywiadzie przeprowadzonym przez Paulinę Reiter dla „Wysokich Obcasów” (23.12.2023 r.) A. Holland z właściwym sobie poczuciem humoru twierdzi, iż pomysł nakręcenia Zielonej granicy krystalizował się nie tylko pod wpływem traumatycznych informacji o migrantach z Bliskiego Wschodu i Azji Środkowej docierających nad granicę polsko-białoruską i utworzenia w Polsce strefy obowiązywania stanu wyjątkowego, lecz także wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego. Stwierdził on mianowicie w jednej z wypowiedzi, że USA przegrały wojnę w Wietnamie, bo dopuściły na obszar wojny dziennikarzy i różne media, co w końcowym efekcie okazało się propagandową klęską. Jarosław Kaczyński i w tym momencie także okazał się nad wyraz inspirujący, A. Holland podziela zaś jego wiarę w siłę obrazu, którą posiadają pewne media zdolne przekazać indywidualny przypadek i uogólnić go. Ma on w sobie siłę dokumentu uniwersalizującego doświadczenie, zdolność wychodzenia poza „tu” i „teraz”.

Film ten daje obraz dehumanizacji człowieka w pewnych sytuacjach, w działaniu instytucji scentralizowanych, zmilitaryzowanych. Pokazywał też kuchnię władzy. Ta zaś w zbliżeniu zazwyczaj nie wygląda sympatycznie!

Można powiedzieć, iż Agnieszka Holland przekazuje nam zniuansowany obraz tego fragmentu świata i unika (z powodzeniem!) stereotypowych, potępiających ujęć i ocen. Jednoznacznie negatywnie widz może oceniać tylko białoruskich „pograniczników”. Nawet często krytykowane zachowanie polskich służb granicznych jest wielorako psychologicznie motywowane. Film ma pomysłowy scenariusz, a niektóre role należy uznać za znakomite – np. Mai Ostaszewskiej i Agaty Kuleszy.

Powstaje więc pytanie, skąd bierze się brutalna reakcja władz na film, którą śmiało można nazwać kampanią nienawiści? Głos w tej sprawie zabrali czołowi działacze PiS i Zjednoczonej Prawicy, m.in. Jarosław Kaczyński, Przemysław Czarnek, Zbigniew Ziobro. Przywoływano stare pochodzące jeszcze z czasów okupacji hitlerowskiej powiedzenie „Tylko świnie siedzą w kinie, co bogatsze to w teatrze”. Opluwając zaś film i reżyserkę podkreślano, chcąc okazać swoje obrzydzenie, że go nie oglądali ani nie zamierzają tego zrobić.

Odpowiedzi na pytanie dotyczące przyczyn siły nienawistnej reakcji ówczesnych władz, moim zdaniem należy szukać w tym, że film Holland popsuł wypracowany przez media (zwłaszcza TVP) obraz Polski i Polaków, którzy dzielnie i odpowiedzialnie bronili się przed inwazją ludzi z różnych stron świata nasyłanych przez Białorusinów i Rosjan, a dzieje się to w warunkach trwającej wojny rosyjsko-ukraińskiej. Wiemy dobrze, iż obraz ten był i jest mocno idealizowany, jednakże wykorzystano go w kampanii do wyborów parlamentarnych 15 października 2023 r. Skutki były jednak odwrotne od zamierzonych, gdyż ułatwiło to opozycji doprowadzenie do świadomości społecznej nadużyć rządzących, a także informacji na temat tzw. afery wizowej, w której istotny udział miał polski MSZ. Ponadto zwiększyło to oglądalność tego filmu w kinach na całym świecie. Zielona granica stała się jednym z hitów sezonu, nagrodzonym m.in. na festiwalach w Wenecji i Watykanie.

Wszystko to wpłynęło – opieram się na wiarygodnych danych czołowych polskich firm sondażowych – na minimalną porażkę PiS-u w wyborach 15 października 2023 r. i utratę władzy.

*

W tym szkicu rzecz jasna nie wyczerpałem wszystkich ważniejszych wątków książki K. Pasternak ani też Zielonej Granicy. Na jeden z nich chciałbym jednak na koniec zwrócić uwagę. Agnieszka Holland słusznie uchodzi za wybitną postać w kinematografii polskiej i międzynarodowej. Jednakże prezentacja jej filmów nie wyczerpuje wszystkich kierunków ich intelektualnej zawartości. Do tych najczęściej pomijanych należą wątki filozoficzne obecne w jej twórczości, natura współczesnej cywilizacji, antropologia i psychologia społeczna. Wszystkie z nich zasługują na głębszą analizę, która w tym miejscu nie może być dokonana, lecz co najwyżej zasygnalizowana.

Esej ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r. Towarzyszył wywiadowi z Agnieszką Holland.

Ilustracja – fragment okładki książki Holland. Przewodnik Krytyki Politycznej (opracowanie zbiorowe), Wyd. Krytyki Politycznej, Warszawa 2013

Guriev, D. Treisman, Spin dyktatorzy. Nowe oblicze tyranii w XXI wieku, Szczeliny, Kraków 2023 (tłum. Aleksandra Żak)

Jeszcze w końcu XX i w początkach nowego wieku dość powszechny był w euroamerykańskim kręgu kulturowym swoisty optymizm objawiający wiarę w powszechne – i szybkie – zwycięstwo w świecie demokracji liberalnej i neoliberalnego kapitalizmu. Symbolizowały go koncepcje „końca historii” Francisa Fukuyamy, w teorii ekonomii Friedricha Hayeka, apologia wolnego rynku Miltona Friedmana, w wielkiej polityce zaś – rządy Ronalda Reagana i Margaret Thatcher oraz zjawiskowy wręcz upadek państw realnego socjalizmu na czele z ZSRR (1991).

Klimat ten niebawem się zmienił, gdyż szybko ujawniły się i spotęgowały strukturalne dysfunkcje neoliberalnego kapitalizmu, m.in. nierówności społeczne wewnątrz państw i polityczne między państwami, a także (od 2008 r.) kryzys gospodarczy, który ze względu na jego skalę można nazwać globalnym. Ożywiły się także tendencje populistyczne i autorytarne. Ironiści dostrzegli, że nawet F. Fukuyama i J. Sachs coraz częściej piszą smutne w tonacji i pełne niepokoju teksty o stanie spraw ogólnoświatowych. O tych problemach – zwłaszcza zaś o ewolucji współczesnego autorytaryzmu – traktuje omawiana tutaj książka nosząca tytuł: Spin dyktatorzy. Nowe oblicze tyranii w XXI wieku, wydana w Polsce w ubiegłym roku. Jej autorami są Siergiej Guriev (m.in. rektor Sciences Po w Paryżu, główny ekonomista Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju w Londynie) i Daniel Treisman (m.in. University of California w Los Angeles). Pierwszy z jej autorów (z pochodzenia Rosjanin) jest z wykształcenia ekonomistą, profesorem pracującym w różnych europejskich instytucjach naukowych i gospodarczych, który – jak sam twierdzi – zagrożony aresztowaniem opuścił Rosję Władimira Putina. Drugiego zaś autora (z pochodzenia Amerykanina) nazwać można politologiem i ekonomistą, a także publicystą zajmującym się procesami demokratyzacji i polityką państw autorytarnych.

Najogólniej mówiąc, autorów prezentowanej tu książki cechuje interdyscyplinarne ujęcie analizowanej problematyki. Wykorzystują oni bogaty materiał empiryczny z różnych dyscyplin, a więc politologii, socjologii polityki, historii (zwłaszcza politycznej i gospodarczej) oraz ekonomii. Ich kompetencje spotykają się w próbach syntetycznego ujęcia ewolucji współczesnego autorytaryzmu. Zauważyć trzeba, iż autorzy rzadko posługują się zazwyczaj stosowanymi w literaturze przedmiotu określeniami dotyczącymi systemów politycznych, np. nowy autorytaryzm, łagodny autorytaryzm, demokracja nieliberalna, udawana demokracja czy też totalizm lub autokracja, które mają znaczenie zbliżone do zaproponowanych przez nich podczas analizy. Autorzy nie są powodowani dziennikarskim pragnieniem wprowadzenia w obieg efektownych terminów, lecz jak sądzę – przekonaniem o ich badawczej użyteczności. Porządkujące – a nawet kluczowe – znaczenie dla całości analizy tej książki ma przeciwstawienie „dyktatur strachu” „dyktatorom spinu” i stanowią próbę ich eksplikacji.

Te pierwsze obejmują autokracje, które dominowały w świecie do połowy XX w. i które obejmują także państwa w powszechnym rozumieniu totalitarne. Głównymi instrumentami władzy jest tam przemoc, indoktrynacja obejmująca wszystkie dziedziny życia, izolacja od innych krajów. Ogólnie rzecz biorąc, są one wybitnie represyjne, a ich modelowymi przykładami są systemy polityczne, które współtworzyli Józef Stalin, Adolf Hitler i Mao Tse-tung.

Natomiast „dyktatury spinu” zaczynają dominować współcześnie wśród państw niedemokratycznych. Charakteryzują je zaś następujące cechy:

– relatywnie mała (w porównaniu z „dyktaturą strachu”) represywność;

– możliwość działania partii opozycyjnych, odbywają się w nich wybory, choć zazwyczaj bez szans zwycięstwa opozycji w walce o władzę;

– znacząca rola mediów w sprawowaniu władzy;

– ograniczona cenzura.

Spin dyktator stylem bycia, sposobem działania, a także ubiorem przypomina prezesa korporacji, eksperta, profesjonalistę. Jego strojem nie jest raczej mundur wojskowy, lecz elegancki garnitur. Z wymienionych powyżej powodów, autorzy, mówiąc czasem o demokracji „udawanej”, mają na myśli odmienność tego systemu w porównaniu z innymi formami dyktatury i od państw demokracji liberalnej.

Autorzy podkreślają też, że jakkolwiek współcześnie obserwujemy często ewolucję od dyktatury strachu do dyktatury spinu, to nie można mówić o jednokierunkowo działających prawach, raczej o trendach czy tendencjach. Możliwe są też inne warianty rozwojowe, np. ewolucja od demokracji liberalnej w stronę dyktatury spinu (mówimy wtedy o upadku demokracji liberalnej) albo o ewolucji od dyktatury spinu do demokracji liberalnej (możemy wtedy odnotować proces powstawania demokracji).

Czasem możliwa jest także ewolucja od dyktatury spinu do dyktatury strachu. Przykładem mogą być rządy Nicolasa Maduro w Wenezueli, Recepa Tayyipa Erdoğana w Turcji po stłumieniu próby zamachu wojskowego czy W. Putina w Rosji po 2010 r. Piszę te słowa w chwili, gdy cały świat obiegła już wieść o śmierci w kolonii karnej działacza opozycji rosyjskiej Aleksieja Nawalnego.

Jednakże bodaj najciekawsze są w książce próby wyjaśnienia przyczyn tendencji rozwojowych, prowadzących do dyktatury spinu. Najogólniej mówiąc, działa tu zbiór przyczyn, nazywany przez autorów „koktajlem modernizacji”. Ma on różne „składniki”, do których należą rozwój społeczeństw postindustrialnych i związana z tym – w skali światowej – globalizacja przyśpieszająca procesy obiegu informacji i wpływająca na wzrost aspiracji. O wiele mocniej w wielu rozwiniętych społeczeństwach funkcjonują idee praw człowieka i w ogóle demokracji liberalnej. Nie znaczy to, że są one respektowane powszechnie i bez wyjątków. Sprawia to jednak, że otwartych wrogów demokracji pozostało w świecie niewielu, co wyjaśnia obecność na mapie politycznej wielu państw „demokracji udawanej”.

Podsumowując, stwierdzę, iż praca Gurieva i Treismana posiada wiele zalet, związanych nie tylko z erudycją ich autorów, lecz także wynikających z pomysłowości ich socjopolitologicznych analiz oraz umiejętności porządkowania nader bogatego materiału empirycznego. Walorem jest także odrzucenie tezy o jednokierunkowym rozwoju i przyjęcie w badaniu założenia o istnieniu mnogości możliwych opcji. Wiele może się jeszcze zdarzyć, doświadczenia zaś ostatnich 30 lat przekonują nas do tej konstatacji.

W prezentowanej tu pracy znalazłem też bliskie mi nuty optymizmu, który nazwałbym historiozoficznym i antropologicznym. Dotyczy on właściwości cywilizacji jako takiej, która uruchamia człowiecze możliwości rozwojowe. Autorzy powołują się na Norberta Eliasa i S. Pinka, a także Ronalda Ingleharta, który nawiązuje do prac Abrahama Maslowa na temat hierarchii motywów i rozwija teorię wartości postmaterialistycznych, dążenie do których cechuje tzw. społeczeństwa rozwinięte, zamożne.

Dostrzegając niemałe zalety prezentowanej tu publikacji i zachęcony do dyskusji, z formułowanymi w niej tezami, warto spytać: czy można by napisać ją jeszcze lepiej. Odpowiem: niewątpliwie tak, ale byłaby ona wtedy znacznie obszerniejsza. Warto byłoby uwzględnić (w kontekście zagrożeń demokracji i ewolucji systemów dyktatorskich) przynajmniej dwa istotne wątki:

1) Kwestię podłoża historycznego, np. poprzez analizę poszczególnych przypadków. Wiemy przecież np., jak wielką rolę odegrał brak tradycji demokratycznych w kształtowaniu się systemów demokratycznych Chin, Rosji oraz państw arabskich. Ten wątek podejmują – ukierunkowane na te kraje – różne teorie kontynuacji.

2) Szersze uwzględnienie historii transformacji postkomunistycznej pogłębiłoby z pewnością dokumentację poszczególnych przypadków, szczególnie podczas analizy konsolidacji demokracji i możliwych dla jej istnienia zagrożeń.

Recenzja ukazała się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

 

1.

Podczas rodzinnej uroczystości w łódzkiej Manufakturze, dzisiejszym kompleksie usługowo-rozrywkowym, ktoś zwrócił moją uwagę na dziwny zakątek. Na wygodnej sofie obok wejścia do toalet leżą dwie poduszki umieszczone tam dla wygody użytkowników – jedna z kolorowym wizerunkiem twarzy Wiesława Gomułki, druga z portretem Edwarda Gierka. Nad nimi ściana wyklejona pożółkłymi numerami „Trybuny Ludu”. W tym sztafażu goście lokalu załatwiają swoje niecierpiące zwłoki naturalne potrzeby…

Nie zdołałam zauważyć, by ktokolwiek zareagował na ten widok inaczej, niż z uśmiechem. Niemniej jednak po dziś dzień utkwił mi ten widok w oczach. Jak go odczytać, jak go zinterpretować? Czy to była ironia, czy chęć poniżenia przywódców Peerelu? Wyparcia ze świadomości kilkudziesięciu lat naszej historii? „Skreślenia” wartości, niektórych życiorysów. Czy też symboliczne wyparcie śladów po odrzuconej „komunie”?

Kiedy teraz zastanawiam się nad tym raczej marnym dowcipem, przychodzi mi do głowy postać Agnieszki Osieckiej i jej niezwykła twórczość, jej biografia od czasów powojennych po kraniec Peerelu (1936–1971).

Osiecka (a żyła ona w latach 1936–1997) jeszcze jako młoda dziewczyna, aż do początków III Rzeczypospolitej, nieprzerwanie prowadziła dzienniki. Po jej śmierci zapiski te doczekały się druku. W nich wyraża się cała epoka, kilka dekad przeżyć i doświadczeń. Przemyślanych. Wpierw dziecinnych, szkolnych, studenckich, młodzieńczych, a z czasem dorosłych. Szeroko obecna jest tam sztuka i twórczość artystyczna.

Rodzi się pokusa, by uważnie i dokładnie przeanalizować zarówno notowane ad hoc wrażenia, jak i refleksje, jak też pisane z dystansu wspomnienia. Czy uda się je nanizać na jedną nitkę? Jak wystawić im „świadectwo dojrzałości”? Czy każde z nich potraktować należy jako studium przypadku? Czy też znaleźć główny leitmotiv?

Biografia Agnieszki Osieckiej, udostępniona i opublikowana przez jej córkę Agatę Passent, to gotowy materiał na dokument epoki zwanej Peerelem. Jest to obraz subiektywny, przeniknięty liryzmem, domieszką poezji i poczucia humoru, dystansu do szarzyzny oraz osławionej siermiężności tej epoki. Poszukując jakiegoś wspólnego klucza do ówczesnej rzeczywistości, upatruję go w następującym fragmencie piosenki napisanej przez Bułata Okudżawę w tłumaczeniu Osieckiej:

„Jeszcze czynny GS,

więcej piwa niż łez, (…….)

Kto nauczył cię tak

ładnie patrzeć na łzy”

Pierwsze dwa jej wersy to realistyczny obrazek spod gminnego sklepiku, pod którym wystają miejscowi z butelkami piwa i taniego wina. Ale potem – zadziwiająca refleksja o sztuce „ładnego spojrzenia na ludzki płacz”. W tym jednym błysku czułości zawiera się cała Osiecka. Osoba pełna ciepłych uczuć, przynależna do Krainy Łagodności. Pozbawiona nienawiści i wrogości. Niezdolna do zemsty, ani nawet do niechęci. Chłonąca wszelkie uroki młodości i sentymenty. Otwarta na miłość w jej wszelkich przejawach: do ludzi, ptaków, roślin, kwiatów, muzyki, teatru, kabaretu, kina – słowem światła.

Gdyby sobie zadać trud pytania, jak mogło to być możliwe, prawdopodobna odpowiedź brzmiałaby następująco: powojenny świat, który legł w gruzach, przywalony ciężarem niezliczonych indywidualnych i masowych tragedii, musiał się uporać z ich „odgruzowaniem”. Miał do wyboru: gest żony Lota odwróconej w stronę spopielonego miasta, zastygłej w martwy słup soli, albo też – po wypłakaniu morza łez – jego odbudowę. Jedynie prawdziwa kobieta, była w stanie zwrócić się słowami pocieszenia: „Nowe dzieci urodzą się nam”. Pozorna prostota tych słów, wyjętych z filmu Prawo i pięść, genialnie wyśpiewanych przez aktora Edmunda Fettinga, zawiera w sobie filozofię nadziei na przekór żądzy zemsty i odwetu. Zamiast opłakiwania bezpowrotnych strat, zamiast napawania się bezpłodną rozpaczą, zamiast zaciskania pięści, poetka proponuje rodzenie dzieci. Dzieci – zalążków przyszłości, poczętych z wiary w trwanie wiecznego życia. Z miłości do świata.

Osobowość Agnieszki Osieckiej sprzężona z jej dyskretną filozofią wyraża się w niezwykłej czułości. Słowo „czułość”, pochodzące od czucia i odczuwania, ma u swoich podstaw wrażliwość. Kartezjusz – filozof, który podzielił rzeczywistość na „martwe przedmioty” i „ożywione dusze”, oddał niedźwiedzią przysługę, stwarzając doktrynę mechanicyzmu. Na niej bazuje koncepcja neutralności, obojętności na cierpienia „bezdusznej materii”.

Poetycka wizja wszechświata, uniwersum Agnieszki Osieckiej, obejmuje czułością każdy przejaw istnienia, zarówno materialnego, jak i też społecznego i politycznego. Wszystko, co przynależy do ludzkiego świata, do człowieczego życia, zasługuje na przynajmniej próbę zrozumienia. Postawę Osieckiej warto porównać do Zygmunta Baumana „socjologii rozumiejącej” – polegającej na odmowie natychmiastowej oceny, zwłaszcza potępienia. W miejsce pogardy czy obwiniania uważny i wrażliwy obserwator docieka przyczyny danego zachowania, niekiedy wszak podświadomego czy zgoła nieświadomego. Oprócz „czułej wrażliwości” należałoby za Olgą Tokarczuk dodać talent do „czułej narracji”. Agnieszka Osiecka to prawdziwa mistrzyni tej sztuki. Każdy jej gest, każda jej metafora, działa jak pieszczota. Gładzi i wyrównuje kanty przykrej rzeczywistości. Unosi się ponad „skrzeczącą pospolitość”. Odmawia jej zadawania dodatkowych ran i zadrażnień. Patrzy na ludzi ze współczuciem – jak u Dostojewskiego „wszyscyśmy winni, wszyscy jesteśmy biedni”. Jeśli wszakże ktoś kogoś krzywdzi, zadaje komuś cierpienie, poetka docieka źródła jego motywów.

Można się dopatrzyć swoistego pobratymstwa Osieckiej z Jackiem Kuroniem, z jego refleksjami obecnymi w autobiografii Wiara i wina i innych publikacjach wspomnieniowych, m.in. w Rzeczypospolitej dla moich wnuków, jego testamencie politycznym z roku 2004.

Jacek Kuroń to nie tylko dawny entuzjasta czerwonego harcerstwa, ale również wizjoner; a Osiecka, zamiast aktywności politycznej wolała patrzeć na świat z dystansu zaprawionego humorem:

„I nagle – patrzcie – parlamenty,

o demokracji dyskusyje,

kto ich nauczył, Panie Święty…

Jak to w człowieku długo żyje…”

Wedle ustnej wypowiedzi Mirosława Chałubińskiego, „Osiecka w ogóle nie była politykiem ani politologiem, ale dzięki inteligencji, talentom syntezy świetnie rozumiała świat, polski Październik, który nie był pełną niepodległością, lecz zasadniczą zmianą na lepsze, o czym zapomniała polska prawica”. Dzięki tym talentom przyjaciel Osieckiej Jeremi Przybora po jej śmierci mógł napisać, że „uczyniła z Polski barak aż tak wielobarwny i niekiedy wesoły”.

Znowu  warto przywołać słowa Chałubińskiego: „Głównym tematem, którym wielowątkowo zajmowała się Agnieszka Osiecka, była relacja on–ona, miłość. Wśród jej związków znajdziemy Marka Hłaskę, Bułata Okudżawę, Jeremiego Przyborę, Jerzego Giedroycia, Daniela Passenta i – daleki jestem od wyczerpania tej listy. Trudno jednak nie zgodzić się z opinią, iż byli to interesujący mężczyźni. Jej wiersze nieprzypadkowo mają charakter anonimowy i zarazem autobiograficzny”.

„Ach kim jest ta pani

co zwie się miłością

kto umie tak zranić

napełnić zazdrością”

Należałoby wspomnieć też o przyjaźniach kobiecych Agnieszki: z Magdą Umer, Marylą Rodowicz, Katarzyną Gaertner i Hanną Bakułą. To artystki, z którymi łączyła poetkę długoletnia przyjaźń, oparta na podobnej wrażliwości i na wzajemnej lojalności, a także artystycznej współpracy.

2.

W miejskim krajobrazie naszego kraju, od pewnego czasu zaczęły się pojawiać ławki z rzeźbami wybitnych polskich postaci: uczonych, działaczy społecznych, poetów, pisarzy oraz innych artystów. Na jednej z takich ławeczek w parku na Saskiej Kępie w Warszawie zasiada Agnieszka Osiecka. Warto się zastanowić, czym zasłużyła sobie na taki przywilej i na tyle sympatii. Moją intencją nie jest bynajmniej analiza jej wszechstronnej twórczości, lecz raczej refleksja nad jej miejscem w kulturze PRL.

Po solidarnościowym przełomie, gdy – jak mogło się wydawać – doszło do odcięcia się za sprawą „grubej kreski”, od okresu pogardliwie zwanym „peerelem”, pisanym małymi literami. Symboliczna data 4 czerwca 1989 roku miała jakoby na zawsze zatrzasnąć ten „ponury” okres. Wkrótce też pojawiła się nowa chronologia dziejów powojennej Polski. W zamyśle jej promotorów, po epoce przedwojennej sanacji, a następnie po wybuchu wojny, okupacji oraz po powstaniu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, miała się pojawić Rzeczpospolita – bez przymiotnika. Zatem – wreszcie autentyczna!

W zamieszaniu i zamęcie nazewnictwa zapomniano o trwającej wciąż ustrojowej transformacji, powstawania hybrydy ustrojowej łączącej kapitalizm z jakąś formą demokracji i autokracji. Zmiany kolejnych przywódców zaowocowały zignorowaniem wcześniejszej chronologii. Okres PRL-u, znaczony nazwiskami „władców kraju nad Wisłą”: Bolesław Bierut, Władysław Gomułka, Edward Gierek, Wojciech Jaruzelski…

W potocznej świadomości nagłe zmiany od jednego do drugiego „przywódcy narodu”, były odczuwane jako upadek dawnego autorytetu na rzecz następnego. Czczony dotychczas, popadał w niełaskę, a jego nazwisko wywoływało odruch niechęci albo pogardy i potępienia – ów cykl powtarzał się wielokrotnie.

Miało to swoistą logikę; od aprobaty czy wręcz uwielbienia Gomułki (wiec na Placu Defilad w dniu 24 października 1956 roku zgromadził 400 tysięcy osób), do szyderstwa i pastwienia się nad „Gnomem”, obwinianym za zmarnowanie zdobyczy „Października”. Po jego kompromitacji i wyszydzeniu przez Janusza Szpotańskiego, gdy „wstąpił na tron” Edward Gierek, na jego pytanie: „Pomożecie?”, wybuchł nieskłamany entuzjazm. Nie minęło wiele lat i ten sam przywódca doznał upokorzenia, wykpienia jego dobrej woli; jego „świtę” wywożono na taczkach… Dramatyczne wydarzenia z 1976 roku w Radomiu, osławione „ścieżką zdrowia”, podważyły mit klasy robotniczej jako „awangardy proletariatu”. Ofiary grudniowych wypadków w Gdańsku z roku 1970 przekreśliły szanse na pokojowe przejście między poprzednimi „decydentami”. Po tragicznych wydarzeniach na Wybrzeżu, gdy Gierek utracił władzę, począł się wyłaniać całkiem nowy system polityczny. Jego zwieńczeniem stała się NSZZ „Solidarność”. Fenomen robotniczych strajków rozwiał nadzieje na urzeczywistnienie haseł „Naród z Partią”. Demokracja zwana ludową, zaprowadzona przemocą, ujawniła głęboki fałsz „jedności narodu”.

Masowy ruch „Solidarności” po roku 1980 podważył dwubiegunowe podziały klasowe. Elity intelektualne włączyły się w tłum robotników i inteligencji. Lech Wałęsa, przywódca Solidarności nadał jej własną twarz. Na murach Stoczni Gdańskiej zawisły emblematy: Papież-Polak Jan Paweł II, Matka Boska Częstochowska – swego rodzaju ołtarz, obsypany kwiatami. Wówczas też użyto słowa komuna z pejoratywnym odcieniem. Wszystko, co wcześniej nazywano „realnym socjalizmem” – nawet tym „z ludzką twarzą” – znalazło się w jednym worze! Jak się powszechnie wydawało, nastał okres autentycznej niepodległości, wyzwolenia od komuny. Wiary i oczekiwania na swobody obywatelskie.

Rósł autorytet Kościoła Katolickiego. Dopiero wprowadzenie przez Wojciecha Jaruzelskiego stanu wojennego przesądziło o zamrożeniu i regresie procesu demokratyzacji. Stopniowe znoszenie restrykcji, uwalnianie więźniów oraz osób internowanych, spowodowało rozluźnienie napięcia. Wreszcie doszło do Okrągłego Stołu (1989), symbolicznego pojednania skonfliktowanych stron: nomenklatury partyjno-rządowej i wielu grup społecznych.

Sejm kontraktowy – dowód na możliwość dialogu, zapoczątkował pochód „prawdziwej demokracji” i zamknięcia okresu „komuny” z dniem 4 czerwca 1989 roku – zrodził utopię „czarnej kreski”. Gdyby zaufać tym symbolicznym datom, należałoby odtrąbić koniec PRL-u! Pozostała do wykonania już tylko lustracja, oddzielenie „zatrutego ziarna” od zdrowego!

Nasze iluzje na temat „nowej ery” pierzchają, gdy – za F. Braudelem – uwzględnimy kategorię „długiego trwania”. Z jej perspektywy krótkie epizody dziejów zlewają się w „długie trwanie”. Innym sposobem radzenia sobie z jakością dziejów jest kategoria pokolenia – albo generacji. Historia Polski (i nie tylko!) składa się z następstwa kolejnych pokoleń. Zaś poszczególne ludzkie biografie albo się pokrywają, albo „wystają” z danej generacji.

Niezwykłość osoby i twórczości Agnieszki Osieckiej, która hołdowała „lekkiej muzie”, wyraża się w specyficznym pomieszaniu żywiołów, szampana z czystą wodą. Poetycki smak i węch uchroniły ją od banału i trywialności. Tytuły takie jak Biała bluzka, Zrób sobie niedzielę, Lubię farbować wróble, Listy na wyczerpanym papierze, Wariatka tańczy zaskakują i bawią, cieszą ucho. Na przekór wszelkim absurdom, poetka dodaje im wdzięku i polotu. Żarty z ponuractwa szarych obywateli nawet im przysparzają uroku.

Jedną z głównych bohaterek Osieckiej jest Pani Miłość; swoista „choroba dwubiegunowa”. Motyw dramatycznej miłości czyni Agnieszkę Osiecką piewczynią intymności. Chroni ją od nadmiernej polityzacji i ideologizacji. Sprawia, iż jej piosenki stają się uniwersalne, mają znaczenie ponad podziałami generacyjnymi. Urzekają liryzmem i urodą polszczyzny.

Dla przyszłych badaczy jej dorobku główną kategorią pozostanie piosenka. Sama poetka, wzorując się na Wojciechu Młynarskim, żartobliwie mówiła o sobie „tekściara”. W istocie jej rzemiosło stało się rodzajem geniuszu. Czego by się nie dotknęła, niby król Midas, zamieniało się w złoto. Takie nieśmiertelne przeboje jak Małgośka albo Bal, unicestwiały różnice pokoleń, zacierały przelotne mody, łączyły młodzież i starszych. Zaś nade wszystko pozwalały uwalniać się od „przepolitykowania”.

3.

Rozważmy casus PRL-u w związku z biografią Agnieszki Osieckiej. Jej niezwykłość zawiera się w tym, iż mimo przynależności do „wyklętego”, odciętego „czarną kreską” okresu „pełnego zniewolenia” – jest to rzecz jasna stereotyp, a nie zniuansowany opis tej epoki – potrafiła zachować dystans, zarówno do przeszłości, jak i do teraźniejszości. Dzięki temu ominęła ją pułapka nawracania się na kolejną z „wiar” i doświadczania „hańby domowej”, wskutek naiwnego im zawierzania.

Agnieszka Osiecka – wynalazczyni „śpiewającej autobiografii” objawiła się jako głos całego pokolenia. Przywołajmy wspomnienie muzyka i kompozytora, Wojciecha Solarza:

„Wtedy jeszcze lepiej ją poznałem. Była niesłychanie naturalna, niesłychanie n i e p o d l e g ł a (wyróżnienie J. M.) bez cienia pychy czy zarozumiałości. Słowem – spontaniczna naturalność życia i bycia. Ginęła w ekipie, bo nikt, na przykład widząc ją na planie w rannych papuciach, nie czuł twardej <ręki> reżysera, który musi podejmować decyzje scalające różne interesy występujące w produkcji filmowej”.

Piorunujące wrażenie zrobiły wiersze Agnieszki na Jacku Kuroniu, gdy po raz pierwszy poszedł na spektakl STS-u.

„Pomyślałem, że ona publicznie, na swój sposób mówi o sprawach, o których i ja chciałbym mówić głośno. Szczególnie chodzi mi o jeden tekst: Kochankowie z ulicy Kamiennej. Usłyszałem tę piosenkę w czasie, kiedy nasz ruch wolnościowy umarł. Gorzej, my sami się poddaliśmy, przepolitykowaliśmy ten Październik. Uznaliśmy w pewnym momencie, że Gomułka ma tak wielkie poparcie społeczne, że nie mamy żadnych szans.

I Kochankowie z ulicy Kamiennej – piosenka o chłopcach i dziewczynach, które pragną pięknej miłości, ale żyją na takiej Kamiennej, gdzie wszystko jest brudne i złe – stała się rodzajem epitafium dla naszego ruchu. […] Myślę, że wiele osób na tej sali miało wrażenie, że to jest o nas i o wszystkim, co się działo dookoła. Agnieszka opowiadała, że każdy człowiek ma prawo do tego, co p i ę k n e.  I do dziś jest to dla mnie piosenka o krzywdzie, jaką można wyrządzić zwykłemu człowiekowi. I o tym, że prawo człowieka jest przez ludzi łamane. To był  m a n i f e s t  Agnieszki (wszystkie wyróżnienia J. M.).[1]

Korzystając z zacytowanej wypowiedzi Wojciecha Solorza, spróbujmy zinterpretować program artystyczny Agnieszki Osieckiej.

Otóż sprawą najważniejszą dla Osieckiej – moim zdaniem – jest  p r a w o   d o   p i ę k n a.  Nawet najbardziej słuszne hasła: wolność, równość, sprawiedliwość, kiedy zakłócą równowagę między sobą nawzajem, z czasem ulegają dewaluacji. Tym bardziej, że niekiedy sobie wprost zaprzeczają. Pozbawione wspólnej „korony”, zakłócają wewnętrzną równowagę (jak równość żołądków wyklucza bezwzględną sprawiedliwość).

Ponadto wartości moralne i etyczne nie zawsze sprzyjają estetycznym. Żywioł polityki, szczególnie w epokach rewolucyjnych, ma tendencję do pochłaniania pozostałych. Dlatego też rewolucja „pożera własne dzieci”. Rozhukane, spuszczone z łańcucha emocje i instynkty prowadzą do destrukcji, nie jedynie materialnej, ale też duchowej. Agresja, gniew, wściekłość ludu, nawet w najbardziej „jedynie słusznej sprawie” niszczy społeczną tkankę, rozrywa ją na strzępki.

Upominając się o prawo do piękna, Agnieszka Osiecka jest pilną uczennicą Fiodora Dostojewskiego, który głosił: „Piękno zbawi świat”.

Powtórzmy słowa W. Solorza: „przepolitykowaliśmy Październik”. Ich sensem było wyznanie zbytniego, przesadnego przywiązania do polityki, do czynnika władzy. Wachlarz społecznych wartości powinien mieć różne barwy, zarówno czarne, jak i ponure, szarobure, a także te pastelowe. Mistrzostwo w operowaniu bogatą kolorystyką zaświadcza u Osieckiej o jej wrażliwości, zarówno intelektualnej, jak i też uczuciowej. Nie przypadkiem herbową oznaką poetki stało się uwielbienie dla przyjaciół. Charakterystycznym rysem większości jej sympatii, kobiet i mężczyzn, okazywała się wierność, wielkoduszność, trwałość w przyjaźni.

Zanurzenie się bez umiaru w politykę mimowolnie doprowadza do jednostronności, przeoczania pozostałych wymiarów ludzkiego losu. Odbiera smak młodości, prowadzi do alienacji, generalnie – niszczy więzi między rozdartymi politycznymi obozami.

Następstwa pokoleń, bunt przeciwko „starym”, to naturalny przejaw społecznego rozwoju; generacja zstępująca uwalnia miejsce dla wstępującej. Modelowym przykładem tej prawidłowości jest klasyczna powieść Turgieniewa Ojcowie i dzieci. Powojenne pokolenie pryszczatych z czasu Peerelu, zbuntowane przeciw rodzicom, wprawdzie „odnawia krew”, jednak wskutek braku życiowego doświadczenia, zalicza własne „pomyłki i wypaczenia”.

Jak wobec tego mogło dojść do tego, iż cała twórczość Agnieszki Osieckiej (dziennikarska, filmowa, teatralna, pisarska, poetycka i piosenkarska) potrafiła wywołać zachwyt u niemal wszystkich pokoleń?

Poszukując klucza do tej tajemnicy trafiamy na jej niepowtarzalny poetycki talent. Żywioł liryzmu przeniknął wszystko, nadał mu zapach, smak i specyficzny dotyk. Jacek Kuroń napisał tekst Listy jako dotyk. Wszystkie ludzkie zmysły eksplodują w „zmyśle metafizycznym”. Żaden cynik ani nihilista nie zdołał mu się oprzeć. Wielkoduszność, wspaniałomyślność to firmowe znaki Osieckiej. I jeszcze – empatia.

W jednym ze wspomnień odnalazłam zdumiewające wyznanie: „Gomułka to ja!” Chodzi o to, że wychował ją klimat polskiego Października – polityczny, etyczny, estetyczny a Gomułka był wtedy naprawdę ogromnie popularny. Nie mniej niż w swoim czasie J. Piłsudski. Nie ma w tym wyznaniu ironii, bo nie sposób się uwolnić od wrażenia pokrewieństwa życiorysu poetki i biografii Towarzysza Wiesława. Żyli bowiem w tej samej epoce.

4.

Być może popełniam niemałe nadużycie, próbując uogólnić wyznanie Osieckiej, na postacie kolejnych polityków PRL-u: Gomułki, Gierka, Jaruzelskiego, Wałęsy, którzy swych koncepcji politycznych w pełni nie zrealizowali. Każdy z nich początkowo z podobną wiarą we własne rządy i w swoją słuszność, lecz w końcu odchodził w niesławie. Czy to jest jednak wystarczający powód, by mieszać ich z błotem? Nie lepiej byłoby im wszystkim wystawić ławeczki, przysiąść się do nich i wspólnie przemyśleć wszelkie doświadczenia?

W cytowanym już wspomnieniu muzyka Wojciecha Solorza o Osieckiej pada słowo „niepodległa’’. Zwykle dotyczy ono ojczyzny, bytu zbiorowego. W przypadku poetki, wyjątkowej indywidualistki, jest ono pojedyncze, niepowtarzalne. Mimo to – dotyczy jej wewnętrznej swobody. Niezależności od nikogo…

Nieznośna lekkość bytu – emblematyczny tytuł powieści Milana Kundery – swego czasu piętnował aksjologiczną pustką realnego socjalizmu. Życiorys Agnieszki Osieckiej, doświadczonej Peerelem, zaświadcza, iż można istnieć pełnią życia bez względu na wszelkie okoliczności. Wystarczy je wyśpiewać – „piosenka jest dobra na wszystko” jak w kabarecie Starszych Panów.

Nowe generacje młodzieży, wykpiwając pokolenie „dziadersów”, oszczędziły Poetkę z Saskiej Kępy. Jej poezja, wyśpiewana w ulotnych piosenkach, połączyła wszystkie pokolenia. Poezja i Dobroć, wedle słów K. C. Norwida, „to wszystko co pozostaje”. Nie sposób oprzeć się „leciutkim obłokom poezji”!

Do „świętej triady” najwyższych wartości, warto dodać jeszcze jedną – Miłość:

„Przyjaciele moi i moje przyjaciółki

Nie odkładajcie na później

Ani piosenek, ani egzaminów

Ani dentysty, a przede wszystkim

Nie odkładajcie na później miłości”.

Nawet gdyby ona była „potargana”, jak w tytule książki Uli Ryciak[2].

[1] Z. Turowska, Osiecka, nikomu nie żal pięknych kobiet, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022, s. 109.

 

[2] U. Ryciak, Potargana w miłości. O Agnieszce Osieckiej, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.

 

Artykuł ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r.

Ta księga, podarowana mi przez pana doktora Bogusława Wójcika, jej autora, za co bardzo dziękuję, jest interesującą dysertacją. Co prawda wielka troska o szczegóły sprawia pewną trudność w jej percepcji. Nie pozwoliły one też ująć ruchu świeckiego w jednym tomie. Szkoda – lecz dobrze, że powstało dzieło, które wolno nazwać podarunkiem autora dla ruchu świeckiego, na co dotąd nikt się nie zdobył.

Ten podarunek rozpoczyna się od protoplastów ruchu świeckiego w Polsce – Andrzeja Niemojewskiego, Ludwika Krzywickiego, Wacława Nałkowskiego czy wreszcie filologa Baudouin de Courtenay, kandydata na prezydenta Polski. To oni, nie mówiąc o ich następcach, a wśród nich o Tadeuszu Kotarbińskim, dali początek polskiemu ruchowi świeckiemu. On uformował się z biegiem czasu w dwie organizacje – Towarzystwo Szkoły Świeckiej i Stowarzyszenie Ateistów i Wolnomyślicieli.

To te organizacje w kolejnych latach, po zakończeniu władztwa carów
i II wojny światowej, postanowiły już w wolnej Polsce doprowadzić na Zjeździe Zjednoczeniowym 28 kwietnia 1969 roku do powstania jednej organizacji – Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej. Następne rozdziały omawianej książki są szczegółowym opisem zjazdów tej Organizacji. One odbywały się z reguły co cztery lata, a ostatnim z omówionych w książce zjazdów był Zjazd VI, który odbył się w grudniu 1986, gdzie zdecydowano o powierzeniu funkcji prezesa działaczowi i profesorowi z Krakowa Janowi Szmydowi.

Na tym wydarzeniu zamyka się też księga Bogusława Wójcika, na tyle ciekawa, że wolno oczekiwać na tom II z zapisami tego, co stało się z ruchem w kolejnych latach.

Tymczasem warto odnieść się do dwóch bliskich mi prezesów Towarzystwa: Jerzego Sztachelskiego i Tadeusza Jaroszewskiego.

Pozostały mi w pamięci słowa Jerzego Sztachelskiego, że nie warto tracić nadmiaru sił na walkę z religią czy Kościołem, lecz walczyć o człowieka, o jego szczęście doświadczane w ludzkich i ziemskich warunkach. Także pozostają mi w pamięci roztropne myśli Tadeusza Jaroszewskiego, zmarłego nagle w Warnie, gdzie przebywał na konferencji naukowej. To jego zachęta do rozwiązywania konfliktów na drodze dialogu i wzajemnego zrozumienia, do poszukiwania tego, co łączy, a nie dzieli, jest po dziś dzień bardzo mi bliska.

Jest w księdze Bogusława Wójcika bardzo wiele dyskusyjnych tez, choć zarazem wiele ciekawych spostrzeżeń na temat ruchu świeckiego. Są wyraziste, roztropne, co zasługuje na dobre słowa.

Należę do rosnącego z każdym miesiącem grona wielbicieli Katarzyny Kasi. Nadzieje na zmaterializowanie tej deklaracji uczuciowej maleją wyraźnie z chwilą uświadomienia sobie, że dobrze pamiętam jej ojca, który jako młody mgr Kasia prowadził z nami zajęcia z filozofii dla studentów kierunków niefilozoficznych; wybrałem wtedy jako literaturę zalecaną, choć nieobowiązkową, jego książkę o św. Augustynie. Przełom lat 50. i 60. był dobrym czasem dla filozofii. Dopiero rok później pojawiły się obowiązkowe skrypty Schaffa i Krajewskiego w miejsce trzytomowego podręcznika Tatarkiewicza, a rytualny zestaw tzw. przedmiotów ideologicznych wprowadzono jeszcze później – w 1964 r.

Dość o tym, fanem dr Kasi jestem od dobrych paru lat, głosowałem oczywiście za jej kandydaturą w plebiscycie na Warszawiankę AD 2023 i nigdy nie omijam oglądania „Szkła kontaktowego” z jej udziałem. Duet Katarzyna Kasia i Grzegorz Markowski uważam zresztą za najlepszą intelektualnie i prezentacyjnie parę tego programu. Oczywiście natychmiast po pozyskaniu stosownej informacji pomknąłem więc do zaprzyjaźnionej księgarni, by zdobyć dopiero co opublikowaną ich książkę: Siedem życzeń. Autorzy wybrali siedmiu rozmówców (Agnieszka Holland, Szymon Malinowski, Jarosław Kuisz, Dorota Masłowska, Andrzej Leder, Joanna Tyrowicz i Jurek Owsiak), znane i cenione postaci polskiego życia publicznego z różnych dziedzin tego życia, opatrując rozmowy z nimi życzeniowymi etykietkami: Odwaga, Przyszłość, Niepodległość, Śmiech, Spokój, Bogactwo, Szacunek. Rozmowy o źródłach nadziei. Rozmowy, a nie wywiady, wydają się zresztą lepszym określeniem, bo „prowadzący” są ich równoprawnymi uczestnikami.

Nie wszystkie dokonane przez nich wybory eksponentów tych haseł podzielam. Entuzjazmem wobec twórczości Doroty Masłowskiej nie pałam; po ukazaniu się jej pierwszej książki Wojna polsko-ruska… zapowiedziałem proroczo, że więcej już niczego tak dobrego nie napisze, bo opisała swój świat słowami tego świata, a ten sposób ma swoje granice; jak wiadomo każdy średnio inteligentny osobnik może napisać jedną dobrą książkę – o sobie. Druga, Paw królowej, zachwyciła prof. Marię Janion z powodu muzycznej specyfiki języka autorki odpowiadającego któremuś z modnych wówczas gatunków muzyki rozrywkowej, co średnio przyswajam. Muszę odrobić zaległości i przeczytać kilka z napisanych przez nią później książek, bo swego słuchu muzycznego nie poprawię. Z poglądami Jarosława Kuisza na temat „kultury podległości” podyskutuję w osobnym tekście, odkładam go na bok jako danie główne. Krótka recenzja nie daje takich możliwości, a muszę na ten temat powiedzieć coś więcej. Pozostałe czytałem jednak z otwartą gębą.

We wszystkich siedmiu tekstach uderzyła mnie pewna ich właściwość: otóż jakieś zdanie wypowiedziane przez rozmówców otwiera u czytającego furtkę i zaczyna on podążać ścieżką kontynuującą i rozwijającą tę myśl. Zacznę od Agnieszki Holland i od różnicy w mitologii polskiej i czeskiej. Szwejk i Kmicic, wszystko jasne. Ale wówczas pojawia się pytanie o genezę tych różnic i zaczyna niekończącą się opowieść o historii. No bo około 1385 roku biedną 12-letnią Jadwigę Andegaweńską przymuszono do poślubienia grubo starszego i mało okrzesanego Jagiełły w miejsce młodego, przystojnego i dobrze wychowanego Habsburga. Wybrano wschodni kierunek ekspansji politycznej, militarnej i kulturalnej. Rozważania na temat trafności tego wyboru nie mają sensu, tak zdecydowano i już. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Czesi podjęli decyzję inną (albo zostali zmuszeni do jej podjęcia) i historia w każdym z tych krajów potoczyła się wedle wybranego porządku. A dziś: Kudowę od Nahodu dzieli 7 km, taksówka kosztuje 30 złotych, obie nacje są gruntownie wymieszane, Czesi pracują w Polsce, a Polacy w Czechach, w czeskiej knajpie w śródmieściu Kudowy można napić się zielonego (sic!) czeskiego piwa itp., itd. W Nahodzie można zoperować zaćmę w jeden dzień (za którą i tak zapłaci w efekcie polski NFZ), kobieta może bez komplikacji dokonać aborcji w świetle prawa, a w sklepiku tuż za granicą każdy (Polak też) może kupić czekoladę z marihuaną. Te dwa światy tak bliskie (oba w Unii, języki obustronnie zrozumiałe, małżeństw mieszanych całe mnóstwo itd.), są mocno od siebie kulturowo oddalone. Czesi są – czy nam się to podoba, czy nie – znacznie bliżsi kulturze Zachodu, choć nie przeżyli dni „swojej wielkości”. Jedno zdanie otwiera „przestrzeń” do niekończącej się dysputy, bo ta sięga do kilku wieków historii i do iluś tam prognoz na temat przyszłości. Można się tylko zastanawiać, na ile Czesi są skłonni do hamletycznego rozważania na temat „kultury podległości”? Nigdy nie przyszło mi na myśl, by zadawać im takie pytania. Furtka się jednak otworzyła i podążam bezwiednie ścieżką wytyczoną przez prezentowany dialog. I tak można by bez końca, bo dysputa o sprawach tego świata końca z zasady nie ma.

Wspomniałem o prognozach na temat przyszłości i od razu przyszła do mnie uwaga p. Katarzyny: czy przyszłość ma datę przydatności do spożycia, którą „kupiłem” bez reszty. Wyobraziłem sobie tomy raportów różnych niezbędnych i zbędnych instytucji od ratowania klimatu i gromady agresywnych antysystemowców zaprzeczających wszystkim potwierdzonym przez naukę oczywistościom. A profesor Malinowski dopowiada (na s. 67 recenzowanej książki) i tym dobija oponentów, że wszystkie ssaki żyjące na lądach ważą raptem dwadzieścia milionów ton. Te, które żyją w morzach i oceanach, dwa razy tyle. Ludzie zamieszkujący ziemską kulę ważą ogółem trzysta dziewięćdziesiąt milionów ton, a zwierzęta, które hodujemy po to, by się najeść, to już sześćset mln ton. Szok, prawda?

Sięgając do Andrzeja Ledera, wybrałem inną niż p. Katarzyna (Rysa na tafli) książkę Profesora – Był sobie postmodernizm. A z niej cytat, który służy mi jako motto do podobnych tematycznie rozważań: „[…] kondycja istoty istniejącej w czasie zakłada zdolność napotykania w chwili teraźniejszej tych konsekwencji przeszłych aktów, które nadchodzą z przyszłości”[1]. Wyjaśnia ono kwestie, o które pytaliśmy przed chwilą, na temat udziału historii (decydującej lub tylko współdecydującej) w kształtowaniu świadomości kulturowej, czy jak kto woli kulturowego DNA. Pozostając na chwilę przy Lederze i jego najbardziej znanej książce Prześniona rewolucja, łatwo zauważyć, że zasługą socjalistycznej transformacji gospodarki (może robionej zbyt siermiężnie) jest jednak zmiana proporcji między przemysłem a rolnictwem, z 40:60 na korzyść rolnictwa pod koniec sanacji na 60:40 na rzecz pozarolniczych działów gospodarki już w latach 50. Mimo tej zasadniczej zmiany do dziś biedzimy się z małorolną gospodarką agrarną i nietrudno dostrzec, że rozkład preferencji politycznych zależy w sporej mierze od udziału „małorolnych” w strukturze wytwarzania i w obowiązującym imaginarium. I tak można bez końca. Andrzej Leder wydał zresztą w ubiegłym roku nową książkę Ekonomia to stan umysłu, będzie więc o czym rozprawiać.

Ogromną zaletą recenzowanej książki jest jej inspirująca rola w podejmowaniu coraz to nowych i nowych tematów, prób tłumaczenia (jak te zawarte w rozmowie z prof. Joanną Tyrowicz, które wyjaśniają mechanikę relacji czynników ekonomicznych i komunikacyjnych, a mnie przypominają aluzje Rogera Penrose’a na temat związków między teorią kwantów a psychologią zbiorowości; w nowej książce Ledera znajdzie się pewno sporo na ten temat), czy do określania indywidualnych pożądanych postaw i sposobów zachowania (Jurek Owsiak), innych niż te rozpowszechniane przez polityków sprawujących do niedawna (mam nadzieję) władzę nad naszą materialną egzystencją, którzy chcieliby też sprawować ją nad naszymi umysłami i duszami. Długo będziemy zastanawiać się, jak to się stało, że udało się im zawładnąć tak dużym „terytorium”. W jakim stopniu wśród przyczyn tego „fenomenu” znajdzie się owo kulturowe DNA, o którym wiele w tej książce? I wreszcie finalne przesłanie – od Owsiaka głównie – że kształt naszej rzeczywistości zależy w gruncie rzeczy od nas samych, od naszej wiedzy i naszego stopnia zaangażowania. A nie od łaskawego daru z rąk naszych „patronów”, którzy wystawią ani chybi weksel za swoją łaskawość.

Nie bądźmy więc ani leniwi, ani obojętni. Coś się przecież wydarzyło i wydaje się – po tych kilkudziesięciu dniach – że nie tkwimy już po szyję w „czarnej dziurze”, jak to się jeszcze do niedawna wydawało. Bóg zapłać, Pani Katarzyno i Panie Grzegorzu, za tę książkę, która umacnia w nas pokłady rozumnej nadziei.

[1] Andrzej Leder, Był sobie postmodernizm, Wyd. IFiS PAN, Warszawa 2018 s. 63.

 

Profesora Romana Kuźniara szerzej przedstawiać nie trzeba – znany jest z działalności naukowej, politycznej i eksperckiej. Od lat należy do pierwszej ligi polskich politologów, doradzał prezydentowi RP i prawie corocznie ogłaszał ważne książki ze swej dziedziny. Tym razem jednak zajął się eseistyką polityczną, która u swych źródeł ma problem zła w polityce. Ale naświetla ten temat od strony motywów i działań „złego człowieka”, co obiecuje refleksję bardziej skoncentrowaną na konkretnych ludziach i przykładach. Choć w podtytule czytamy „Zły w życiu międzynarodowym”, to książeczka operuje bardzo różnymi przypadkami działania tytułowego „złego człowieka”, także krajowymi, co dodaje jej waloru aktualności (wszak ukazała się w dniach wyborów parlamentarnych 15 października ub. roku).

Będąc uczestnikiem jej ubiegłorocznej grudniowej promocji w murach Uniwersytetu Warszawskiego, mogę powiedzieć, że jest to lektura z typu „niezbędnika inteligenta” – spokojnie powinna stać się przedmiotem rozmów i dyskusji nawet w zróżnicowanym politycznie towarzystwie. Może być bowiem czytana na parę sposobów: jako poszerzony wykład o zjawisku zła w polityce, będąc właściwie zachętą do dalszych, bardziej pogłębionych studiów (do czego skłania pokazany przez autora aparat naukowy, złożony z niezbędnych „w tej dziedzinie” lektur), ale także jako pierwsza książkowa próba diagnozy znanego nam z autopsji zjawiska. W tym poszukania odpowiedzi na pytanie, skąd bierze się „zły człowiek” w polityce. Okazuje się, że nie tylko z Żoliborza…

Wywód Kuźniara toczy się ledwie na 200 stronach tekstu i dla wprawnego czytelnika jest do przetrawienia właściwie w jedną noc, ale siła tej książki polega na zasianiu ziarna głębszej refleksji. Po jej lekturze chciałoby się bowiem podjąć jakiś wysiłek, aby to zło zminimalizować, a nawet wyrugować, choćby na własnym, krajowym podwórku. I nawet prof. Kuźniar taką reakcję częściowo przewiduje („sprzeciw obywatelski”), ale przecież „Książeczka” nie jest podręcznikiem aktywisty, może bardziej dzwonkiem alarmowym, że sprawy idą w złym kierunku i należałoby działać. Ale gdyby jakimś cudem stał się podręcznikiem tego czy owego lokatora gmachu przy ul. Wiejskiej w Warszawie, źle by nie było, autor bowiem mimowolnie poszukuje źródeł nadziei i nawet je wskazuje.

Kuźniar bardzo kompetentnie, a przy tym sprawnie i syntetycznie referuje różne przyczyny zła w polityce, podążając zresztą tropem pomnikowej Książeczki o człowieku Romana Ingardena, jak i innych tego typu tekstów. Intelektualnych wątków i przeróżnych inspiracji jest tu zresztą ukazanych bardzo dużo – począwszy od Ingardena właśnie, Leszka Kołakowskiego, Rafała Lemkina, Tadeusza Różewicza i Wisławy Szymborskiej, poprzez podstawowych autorów kręgu niemiecko- i anglojęzycznego, na Janie Pawle II skończywszy. Są tu tak kapitalne rozdziały, jak np. „Po czym poznać złego człowieka”, co Kuźniarowi każe podzielić swoją refleksję na podrozdziały: „słowa”, „działanie” i „władza”. Warto ten rozdział solidnie przyswoić, bo jest to znakomity wkład do dyskusji także o tym, czego byliśmy świadkami przez ostatnie lata w Polsce i co mamy nadal w Europie. Dalej jest jeszcze lepiej: „Preteksty i przebrania złego człowieka”, „Zły i jego pomocnicy” – gdzie prof. Kuźniar kapitalnie rozwija skrzydła uczonego i zarazem nauczyciela akademickiego, cierpliwie kreśląc typologie oraz charakteryzując i klasyfikując poszczególne objawy obecności „złego człowieka w polityce”. Można powiedzieć, że jest to najbardziej podręcznikowa część dzieła i zdziwiłbym się bardzo, gdyby „Mała książeczka” finalnie za podręcznik uznana nie została… Byłoby to przecież największe wyróżnienie w potoku złych książek i miałkich wywodów, a gdyby jeszcze na dodatek dokonane przez samych zainteresowanych: polityków, politologów, dziennikarzy, nauczycieli!

Możemy więc być tylko wdzięczni za ten wypad prof. Romana Kuźniara na politologiczną do tej pory terra incognita, a najlepszą recenzją niech będzie to, że mojej bibliotece przybyło parę dodatkowych lektur, do których autor nijako mimochodem w „Książeczce” namawia.

Ocalenia

 

Kochana, zbudź mnie po północy

I w głuche ucho powiedz szeptem,

Że nieuchronnie ku nam kroczy

Morze przejrzyste jak powietrze

Błękitna fala prześwietlona

Słonym promieniem. Ja uwierzę

I znowu zasnę w twych ramionach.

 

Kochana, ale zanim zasnę,

Powiedz mi jeszcze, że znów szumi

Sosna samotna pośród lasu

W innych samotnych sosen tłumie.

 

Kochana moja, którakolwiek

Z moich kochanych, z minionego,

Ocal mnie, uchroń cichym słowem

Od marnej jawy i snu złego.

 

Ale to mów mi ty – jedyna,

Któraś przetrwała w moim świecie,

W tobie kochałem wszystkie inne,

Bo w każdej innej byłaś przecież

Niepowtarzalna, jednokrotna,

 

Nieosiągalna, moja cała,

Ta, której nigdy już nie spotkam,

Bo raz spotkana – pozostałaś.

Najodleglejsza i najbliższa,

Mów nocą o przejrzystej fali,

Powiedz, że morze tu się zbliża,

Z którego nic nas nie ocali.

 

 

 

Modlitwa

 

Dałeś mi długie wyczekiwanie,

Panie.

 

A dałeś mi cień chmury i okruchy blasku,

I obcą radość dałeś, i udrękę własną.

 

Dałeś mi słów kilkanaście i długie milczenia,

Dałeś mi to, co mam już i czego już nie ma.

 

Dałeś mi brak pieniędzy, brak na nie łaknienia,

I tych braków powszednich na inne nie zmieniaj.

 

Dałeś mi poszum lasu, błądzenie na drogach,

Kilku zmarłych przyjaciół i żyjących wrogów.

 

Dałeś mi głóg, tarninę i jabłoń zdziczałą,

I dałeś mi dziewczynę, której mi nie dałeś.

 

Dałeś mi miłość wielką, brak miłości dałeś

Nie całkiem dobre zdrowie i wątpiące ciało.

 

Ja przecież się nie skarżę – dałeś i tak sporo,

Bo mi podarowałeś wszystkie roku pory,

 

A wszakże mógłbyś wcześniej dać mi późną jesień,

A nie tą późną, w której właśnie dzisiaj jestem.

 

Daj, coś zamierzył, nie skąp mi niczego

I nie chroń mnie od złego, ani od dobrego.

 

Niech wedle twojej woli już wszystko się stanie –

Daj mi wieczny spoczynek i wieczne czuwanie,

Panie –

Gdzie można znaleźć taki dom? Jak to gdzie? W Krakowie oczywiście! Co zresztą autor tej książki sam od razu, by nie było żadnych nieporozumień, wyjaśnia w podtytule: Leksykon legendarnego Domu Literatów w Krakowie. A na obwolucie Wydawca dorzuca jeszcze frontowe zdjęcie tego Domu oraz dla pewności dodaje adres: Kraków, ul. Krupnicza 22.

Tak, to naprawdę był przez ponad półwiecze niezmiernie ważny adres. Czas przeszły jak najbardziej tu uzasadniony, bo już właściwie nie „funkcjonuje” jak niegdyś przez wiele, wiele lat, bo od roku 1945 aż do lat 90. XXI w., czyli ponad pół wieku! Oto budynek na Krupniczej, który w latach 90. został przedziwnie, jak to podówczas bywało, „sprywatyzowany” przez ówczesne władze Krakowa (sprawy sądowe nadal są w toku!), gromadził pod swym dachem mieszkańców tworzących i stanowiących arcyciekawe samo w sobie i wielce znaczące w dziejach powojennej literatury polskiej środowisko pisarskie. Dość wspomnieć, iż przez jego popadające dziś – z wielu powodów – w „trwałą ruinę” mury przewinęło się już kilka pokoleń niezmiernie dla powojennej polskiej literatury interesujących i nadal znaczących twórców.

Obrazuje to najlepiej jedno z zamieszczonych tutaj zdjęć – zrobione na podwórku Krupniczej 22 już w sierpniu 1945, na którym widzimy grupkę znanych potem literatów: Stanisława Dygata, Czesława Miłosza, Jerzego Zawieyskiego, Stefana Otwinowskiego, Tadeusza Brezę, Jerzego Andrzejewskiego, Kazimierza Brandysa, Kazimierza Wykę, Helenę Wielowieyską, Leona Kruczkowskiego i Xenię Żytomirską. A już wkrótce listę tę poszerzą inni pisarze poszukujący swego azylu po dramatycznych przejściach wojennego czasu zawieruchy dziejowej: więźniowie niemieckich obozów jenieckich jak Stefan Flukowski, Konstanty I. Gałczyński, obozów koncentracyjnych, jak Michał Rusinek czy Maciej Słomczyński, sowieckich łagrów, jak Tadeusz Peiper czy Jerzy Hordyński, jak wysiedleni ze Lwowa – Jerzy Broszkiewicz czy Marian Promiński, uczestnicy okupacyjnej konspiracji i partyzantki, jak Tadeusz Różewicz, Jan B. Ożóg czy też ocaleni uciekinierzy ze stolicy po powstaniu warszawskim, jak Stefan Kisielewski, Hanna Malewska czy Anna Świrszczyńska…

Podkreśla to mocno autor tej książki Jan Polewka (syn pisarza Adama Polewki, sam urodzony już w tym Domu na Krupniczej 22! I nadal tam mieszkający), że w tych już „pierwszych latach Dom Literatów był azylem i przystanią dla wojennych rozbitków i bezdomnych twórców. Dopiero lata 50. zmieniły obraz odzyskanego śmietnika w ideologiczną fasadę według stalinowsko-bierutowskiej obsługi piór”. Ale nie na długo przecież. Dodajmy zatem, że już wkrótce zaczęli pojawiać się tutaj kolejni przedstawiciele starszych i młodszych pokoleń pisarskich, jak autor Gór nad czarnym morzem – Wilhelm Mach, jak znany potem w świecie mistrz science fiction Stanisław Lem, jak nie mniej przecież znany Sławomir Mrożek (który na pożegnanie przed swym emigracyjnym opuszczeniem tegoż Domu, spalił był na jego dziedzińcu swoje prowadzone przez trzynaście lat autobiograficzne dzienniki – zapiski z czasów młodości „chmurnej i durnej”!). Jak Tadeusz Nowak, poeta i autor powieści A jak królem, a jak katem będziesz, współtwórca tzw. nurtu chłopskiego w literaturze polskiej czy Stanisław Czycz, poeta i autor słynnego, ba obrosłego niegdyś legendą buntowniczą opowiadania And. Jak zapominany już nieco poeta Jerzy Harasymowicz. Podobnie jak głośny krytyk literacki – i współtwórca Jerzego Grotowskiego z Teatru 13 Rzędów – Ludwik Flaszen. Jak poetka Ewa Lipska czy Adam Ziemianin oraz mieszkający tam jeszcze prozaik Ryszard Sadaj, autor pamiętnej Galicjady… Jak…

I można by tak ciągnąć tę listę długo jeszcze, bo ten Leksykon Jana Polewki, liczący sobie bez mała 450 stron druku jest przebogatą skarbnicą z pierwszej ręki rzetelnych i rzeczowych wiadomości biograficznych, bibliograficznych oraz wszelkich innych dotyczących byłych znanych i nieznanych dziś prawie zupełnie mieszkańców tego Domu. A także zapisem, arcyciekawym, dla postronnych zwłaszcza, zbiorem różnorodnej natury ciekawostek z tym związanych, znakomitych dykteryjek i facecji (polecam choćby tę o Arturze M. Swinarskim, który zapytany, czy pochodzi z wioski, odparł, że owszem, ale z własnej!). Opowiastek i autentycznych przytoczeń jak ten dialog królowej belgijskiej z Jarosławem Iwaszkiewiczem:

„Czy pan jest katolikiem?” – „Tak, ale niepraktykującym”. – „A czy jest pan komunistą?” –„Tak, ale niewierzącym…”.

Opowiastek oddających barwność epoki i jej „ducha czasu”: nostalgicznych, pełnych humoru, dyskretnej ironii oraz „głębszych znaczeń”, smakowitych anegdot i zabawnych, często gorzkich, facecji… Dotyczących świata, który „właśnie znika”, odchodzi bezpowrotnie w przeszłość, ale tutaj zostaje jakby zatrzymany w rozmaitych ujęciach filmowych, ostrych kadrach pamięci, z jakich składa się ta księga: poszczególnych rozdziałów – Liter alfabetu przywołujących tę rzeczywistość związaną z krakowskim Domem Literatów z ulicy Krupniczej 22.

Co tu dużo gadać! Czytać, czytać…

Jan Polewka, Dom pod wiecznym piórem. Leksykon legendarnego domu literatów w Krakowie, Wyd. Iskry, Warszawa 2022, s. 452

Tekst ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r., w dziale „Świadectwa”

Po raz pierwszy w języku polskim publikujemy pełną treść noweli szkockiego pisarza Freda Urquharta. Niezależnie od jej walorów literackich, sądzimy, że może ona zainteresować polskiego Czytelnika ze względu na zilustrowanie zjawisk społecznych lat czterdziestych ubiegłego wieku dotykających także polskich żołnierzy stacjonujących w Wielkiej Brytanii.

Jej autor był jednym z najwybitniejszych szkockich pisarzy XX stulecia, autorem wielu powieści, noweli i opowiadań. Urodził się w 1912 r. w Edynburgu. W wieku 15 lat podjął pracę w księgarni, a dwa lata później opublikował swoje pierwsze opowiadanie. W czasie II wojny światowej – jako zadeklarowany pacyfista i obdżektor – stanął przed sądem za odmowę służby wojskowej. Po początkowym odrzuceniu jego prośby o zwolnienie ze służby wniósł odwołanie i otrzymał możliwość zastępczej pracy na farmie. Najpierw pracował w północnej Szkocji, a następnie w Anglii.

Do Anglii przeniósł się w 1944 r. Zamieszkał najpierw w Londynie, a następnie na angielskiej prowincji, „w szczęśliwym homoseksualnym małżeństwie”. W 1991 r., po śmierci partnera, wrócił do Szkocji. Ze względu na swoją orientację, ale też z powodu lewicowych poglądów, w szczycie twórczości nie udało mu się przebić na salony literackie Edynburga. Popularności nie sprzyjała również zapaść na rynku wydawniczym noweli i opowiadań w latach 50. XX wieku. Podczas pobytu w Anglii nie tylko tworzył, ale był też lektorem i wydawcą, a także autorem artykułów prasowych. W swoich utworach poświęcał wiele uwagi życiu i problemom miejskiej klasy pracującej (tenement dwellers – mieszkańców kamienic), rolników, a także kobietom, ich uczuciom i miejscu w ówczesnym społeczeństwie. Otwarcie poruszał też kwestie homoseksualizmu – w czasach, kiedy był on karalny w Wielkiej Brytanii.

Fred Urquhart zmarł 2 grudnia 1995 r. w Haddington.

 

Czytaj części I – IV noweli: https://reshumana.pl/namietnosc-o-mal…olnierzu-cz-i-iv/

Czytaj części V – XI noweli: https://reshumana.pl/namietnosc-o-malej-nettie-i-polskim-zolnierzu-cz-v-xi/

Czytaj części XII – XXVII noweli: https://reshumana.pl/2106-2/

Pobierz całość (wersja epub): Namietnosc. O malej Nettie i polskim zolnierzu – Fred Urquhart

Od tłumacza:

W noweli Namiętność. The Laundry Girl and a Pole, która powstała w początkowym okresie jego twórczości, Fred Urquhart sporo uwagi poświęcił przemianie obyczajowej szkockich dziewcząt w czasie wojny, w dużym stopniu na skutek ich kontaktów z angielskimi i polskimi żołnierzami. Wątek relacji szkockich dziewcząt z zagranicznymi żołnierzami pojawia się też w powieści Jezebel’s Dust (Pył Izebel). Z polskimi żołnierzami Urquhart zetknął się w miejscowości Cupar, gdzie w 1940 r. pracował jako ogrodnik, mieszkając u swojej amerykańskiej przyjaciółki Mary Litchfield – działaczki partii komunistycznej w dystrykcie Fife. Za jej namową i za pośrednictwem porucznika Stanisława Luxemburga skontaktował się z wydawcami „Dziennika Żołnierza”, oferując możliwość wydania swojej  świeżo skończonej noweli. Po długich dyskusjach redakcja postanowiła opublikować Opowieść o szkockiej praczce i polskim żołnierzu, znacznie ją jednak skracając i recenzując – ze względu na „graniczące z pornografią” fragmenty. Publikacja, która miała miejsce w październiku 1942 r. w 19 odcinkach, wywołała gorącą dyskusję w polskim środowisku w Szkocji. Wielu czytelników krytykowało autora za przedstawienie polskich żołnierzy w krzywym zwierciadle, jako mężczyzn bez skrupułów wykorzystujących szkockie dziewczęta. Pojawiły się stwierdzenia, że jest to szkocki Dekameron, z polskim żołnierzem w roli głównej. Niektórzy wątpili, by autorem był rzeczywiście Szkot, a nie polski autor piszący pod pseudonimem.

Niniejsze tłumaczenie jest przekładem  pełnego tekstu noweli i nie zostało  ocenzurowane pod względem treści. Starałem się też w polskim tekście, chociaż w pewnym stopniu oddać to, że autor w wielu dialogach korzystał z dialektu z dystryktu Fife. Dziękuję za wsparcie Paulowi Gogolińskiemu oraz Marii Rayskiej-Keniston.

Po ponad 80 latach od publikacji noweli trudno doszukać się w niej fragmentów, które współczesnemu czytelnikowi kojarzyłyby się z pornografią – lub chociaż się o nią ocierały. Autor w realistyczny, często żartobliwy sposób opisał relacje polskich żołnierzy ze szkockimi kobietami, czego pokłosiem była spora liczba mieszanych małżeństw i dzieci, zrodzonych z tych związków. Po prostu wiernie opisał rzeczywistość… Nie zapomnę, jak podczas spotkania z przedstawicielem władz samorządowych w Fife w drugiej połowie lat 90. XX w. okazało się, że mój rozmówca – noszący stare szkockie nazwisko – miał ojca Polaka. Swoją historię rodzinną skomentował żartobliwie – że gdyby nie zastrzyk polskiej, żołnierskiej krwi podczas II wojny światowej, to dystrykt Fife spotkałaby katastrofa genetyczna.

Z drugiej strony autor ulega miejscami swoim niekoniecznie prawdziwym wyobrażeniom o Polsce, na przykład pisząc o Mazurku Dąbrowskiego tak:

Polacy zaczęli śpiewać pieśń, której żadna z dziewcząt nie znała. Było w niej coś obcego, była przepełniona nostalgią i tęsknotą. Głosy to wznosiły się, to opadały żałośnie… Gdybyście, dziewczęta, słuchały radia w niedzielę wieczorem, zamiast się włóczyć, to byście wiedziały, że to jest polski hymn…”.

Leszek WIECIECH

I.

Żołnierze angielscy wyjeżdżali. Dziewczęta, stojące przed „Pralnią Królewny Śnieżki” panny Scott, rozmawiały tylko o jednym. Każda z nich opowiadała o swych przeżyciach minionej nocy, ale żadna nie słuchała pozostałych. Każda z nich, przekonana o wyjątkowości swoich doznań, tak bardzo chciała się nimi podzielić, że nie miała głowy, by słuchać koleżanek, chyba że w odpowiedzi mogła opowiedzieć własną, lepszą historię.

Wyglądały na twarde dziewczyny. Starały się upodobnić do swoich ulubionych gwiazd filmowych, przy czym czasem styl jednej z gwiazd kłócił się ze stylem innej, chociaż same dziewczyny były niepodobne do żadnej z nich.

Kok w stylu Garbo i usta w stylu Joan Crawford dziwnie wyglądały na twarzy dziewczyny o zadartym, prawie płaskim nosie. A jako że większość z nich nie umyła twarzy, a w najlepszym razie pobieżnie ją przypudrowała, to wyglądały nieświeżo w przytłumionym, porannym, jesiennym świetle. Nędzne karykatury olśniewających dziewcząt z billboardów przed kinami, z którymi się utożsamiały, mocno gestykulowały opowiadając o żołnierzach, którzy przedpołudniem mieli opuścić miasto.

– Freddie chciał mi dać pierścionek zaręczynowy – powiedziała Meg Patrick – ale ja mu powiedziałam prosto z mostu, że nie chcę się wiązać. Jeszcze przyjdzie na to czas, powiedziałam, za jakieś pięć lat, kiedy już się wyszaleję.

– Tylko żebyś nie przesadziła z tymi swoimi szaleństwami – rzekła, śmiejąc się, Aggie Foster.

– Lepiej czasem przesadzić, niż w ogóle nie szaleć, tak jak niektóre osoby, które mogę wskazać palcem!

Meg wzruszyła triumfalnie ramionami, a na pospolitej twarzy Aggie wykwitł rumieniec. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale wstrzymała się, gdy dwie koleżanki przyłączyły się do rozmowy.

– Cześć, Nettie, dobrze się wczoraj bawiłaś? – zapytała niższej z dziewczyn, która miała kasztanowe, kędzierzawe włosy, zwinięte w masę loków, i bladą buzię, z wargami pośpiesznie pociągniętymi szminką. Nosiła biały płaszcz nieprzemakalny, ściśnięty paskiem na szczupłej talii. Pod rękę trzymała dziewczynę o nalanej twarzy i z lekkim zezem.

– Tak, dobrze się bawiłam – zachichotała Nettie. – A co myślałyście?

– Myślałam, że może ci się coś przytrafiło – rzekła Meg. – Wyglądasz blado, jak ścierka. Na pewno wcale nie spałaś.

– Daj spokój, pilnuj własnego nosa – zachichotała Nettie i kołysząc się na wysokich obcasach swoich czarnych, lekko znoszonych zamszowych butów pokrytych wczorajszym błotem, weszła do pralni. – Chodź, Bell, wchodzimy, bo Piękna Nancy wejdzie na wojenną ścieżkę.

– Tak, chodźcie – powiedziała Meg, podążając za nimi – albo będzie gderać do końca świata: „Czy uważacie, dziewczynta, że to jezd insdyducja charytatywna?” – naśladowała niski, nosowy głos panny Scott. – „To jezd pralnia, nie ochronka”.

Nettie nuciła sobie pod nosem, sortując na swoim stanowisku rzeczy przeznaczone do prasowania. Znowu jest w tym cholernym miejscu! Po tym, co wydarzyło się wczoraj wieczorem… Na kilka minut oparła się o deskę do prasowania i rozmyślała o tym. Potem jej ręka automatycznie chwyciła za żelazko. Pogrzebała w koszu z ubraniami do prasowania. Lepiej wziąć się do pracy, bo w przeciwnym razie Piękna Nancy powie tak jak wczoraj: „Panno Douglas, znowu pani marzy? Myśli pani o tym, jakie stroje będzie pani nosić, jak już pani wyjdzie za mąż za księcia Windsoru?”.

Stara, sarkastyczna suka. Żeby nie to, że jest szefową, to inaczej Nettie by jej nawrzucała. Książę Windsoru! Nie, nie chcę żadnego księcia Windsoru, mam swojego własnego Harry’ego. Oh Harry, oh Harry, how can you love, Oh Harry, oh Harry, heavens above[1] Zabrała się do prasowania bordowego kostiumu. Dobry ciuch. Należał do tej kobiety, która mieszka w dużym białym domu na Dunesk Road. Przydałby się Nettie. Podobno ta kobieta z Dunesk Road ma mnóstwo pieniędzy – ale gdyby rzeczywiście miała mnóstwo pieniędzy, to czy dawałaby swoje ubrania do czyszczenia i prasowania? Gdyby Nettie miała mnóstwo pieniędzy, to by tak nie robiła. Żeby tylko Harry mógł jej darować takie ciuchy. Oh Harry, oh Harry…heavens above…

Poznała go dwa miesiące temu w barze z frytkami Berta. Był już w Blytheden trzy miesiące, ale dopóki się nie poznali, z nikim się nie zaprzyjaźnił. Nie rozumiała, jak mogła go wcześniej nie zauważyć; sądziła, że znała z widzenia wszystkich żołnierzy. Chyba dlatego, że był bardzo nieśmiały. Radio grało Untill You Fall in Love[2], więc może to ośmieliło go do odezwania się. Był z kilkoma innymi żołnierzami, a ona z Meg, Bell i Aggie. Była na łowach, jak powiedziała jej matka. Ale od chwili, kiedy poznała Harry’ego, już nie chodziła na łowy. Dni łowów już się dla niej skończyły. Until you fall in love the nights all seem to be the same… Until you fall in love there’ll be no lover’s lane…

Ale wczoraj wieczorem w mieście była pełna rozpusta! Wszyscy żołnierze angielscy w Blytheden żegnali się ze swoimi dziewczynami. W najdziwniejszych miejscach natknąć się można było na obściskujące się w ciemnościach pary. Ona i Harry mieli szczęście. Stali na rogu blokady drogowej na Dunesk Road. Od czasu do czasu prześlizgiwały się po nich przytłumione światła samochodów, ale blokada drogowa osłaniała ich od wiatru. Nettie wciąż jeszcze czuła na plecach wilgoć cegieł, do których przyciskał ją Harry.

– Będziesz do mnie codziennie pisała, prawda Nettie? – powiedział swoją londyńską gwarą cockney, co tak ją rozśmieszyło, że roześmiała się, zanim doszło do niej, co powiedział.

Oczywiście, że będzie pisała. Chociaż nie za bardzo mogła sobie wyobrazić, o czym będzie pisała. Po wyjeździe żołnierzy nic się nie będzie działo w takiej małej mieścinie, jak Blytheden.

O dziesiątej dziewczęta słyszały, jak żołnierze maszerowali na końcu ulicy w drodze na dworzec. Śpiewali „Roll out the barrel”[3]. Dziewczęta spojrzały na pannę Scott, która siedziała w małym kantorku koło drzwi. Meg, która była zasłonięta suszarkami do bielizny, stanęła na stole i wyjrzała przez wysokie okno. Przetarła zaparowaną szybę łokciem.

– Ach, prawie nic nie widzę – powiedziała. – Oni wszyscy wyglądają tak samo. Nie idzie ich rozróżnić z tak daleka.

Bell weszła na stół i stanęła obok Meg, ale żadna z pozostałych nie ośmieliła się odejść od swoich desek do prasowania. Nettie oparła się o swoją, zastanawiając się, czy będzie w stanie usłyszeć głos Harry’ego pośród głosów innych żołnierzy. Ale to było niemożliwe…

I będziemy dobrze się bawili…”. Aggie zanuciła ostatnie słowa śpiewanej przez żołnierzy piosenki w chwili, kiedy zaczęła ona powoli cichnąć w oddali.

Nettie westchnęła i potrząsnęła żelazkiem.

– Wesoło jak w piekle!

– Chciałabym pojechać z nimi do Egiptu – powiedziała Meg, złażąc ze stołu. – Powiedziałam to Freddiemu. Spytałam: Co byś powiedział, gdybym wylądowała obok Ciebie na środku pustyni? I wiecie, co odpowiedział?

– Założę się, że coś sprośnego – rzekła Aggie. – Twój Freddie to był kobieciarz.

– Skoro się tak łatwo gorszycie, to wam nie powiem – Meg nawilżyła prześcieradło, które było rozłożone na jej desce do prasowania, i wygładziła je swoimi wielkimi, czerwonymi dłońmi. – Powiedziałam mu, żeby trzymał się z dala od Egipcjanek. Nie wiadomo, co ukrywają za swoimi hidżabami[4] i jakie numery mogą wyciąć. Te, które widziałam na filmach, to było szemrane towarzystwo…

– Sądzicie, że byłoby mi dobrze w hidżabie? – zapytała Aggie.

– Na pewno lepiej. Ale najlepiej to wyglądałabyś z hidżabem w czasie zaciemnienia!

– Tak, ale to nie powinno przeszkadzać Polakom, którzy przyjeżdżają – powiedziała Bell. – Ciekawe, jacy oni będą?

– A jakie to ma znaczenie? – rzekła Nettie.

– Ponoć ma ich tu przyjechać dwa tysiące – powiedziała Aggie.

– Nie interesują mnie żadni Polacy – powiedziała Netie. Westchnęła i przeciągnęła powoli swoje żelazko po desce do prasowania. – Obojętne mi, czy spotkam któregoś z tych Polaków. Najlepiej by było, gdyby wrócili do tej swojej Polski.

Całe przedpołudnie pracowała jakby w otępieniu. Nie mogło do niej dotrzeć, że wieczorem nie spotka się – tak jak zwykle – z Harrym. Dziwne będą ulice bez słów wypowiadanych tych ostrym, angielskim akcentem. Już więcej nie będzie spacerować po Dunesk Road, objęta ramieniem Harry’ego. Nie będzie wystawania w bramie, całowania i tulenia, aż mama nie zawoła, że już najwyższy czas, by weszła do domu.

Mdliło ją na samą myśl o tym, jak daleko jest Egipt… Bóg raczy wiedzieć, co się z nim tam może stać… Chociaż może wojna się skończy, zanim tam dotrze…

Elsie McClure dogoniła Bell i Nettie, kiedy szły do domu podczas przerwy obiadowej.

– Na jutro wieczór zwołuję zebranie w sprawie związku zawodowego – powiedziała.

– Ach, ty i ten twój związek – wzruszyła ramionami Nettie. – Nie mam na to czasu.

– Ale powinnyśmy mieć związek – powiedziała Elsie, a jej zadarty nosek błyszczał na małej, poważnej twarzy. – Tylko to będzie w stanie zmusić starą Scott do ustępstw.

– To prędzej ona może zmusić was do ustępstw – powiedziała Bell, wysuwając swą rękę spod ręki Nettie. – Na razie, serwus!

W drodze do domu Elsie wciąż mówiła Nettie o związku, ale ta jej nie słuchała, podskakując tanecznym krokiem na swoich wysokich obcasach.

– Do diabła, związki są dobre dla mężczyzn – rzekła. – Dlaczego mamy sobie zawracać głowę związkami?

II.

Po wejściu do domu Nettie zastała panią Baxter, przyjaciółkę mamy, siedzącą przy kominku i pijącą herbatę.

– Więc twój chłopak wyjechał, tak Nettie? – powiedziała.

– No… – Nettie spojrzała z rozczarowaniem na talerz, który mama położyła na stole. – Znowu mielone!

– Tak, mielone! – powiedziała pani Douglas. – A czego się spodziewałaś? Jestem przekonana, że staram się dbać o Ciebie najlepiej jak mogę, za te małe pieniądze, które zarabiasz.

– Ale przecież wisz, że ja nie lubię mielonego.

– Nie pitol. Jeżeli już chcesz kręcić nosem, to kręć nosem na starą Scott. Założę się, że ona nie jada mielonego na obiad.

– Myślę, że będziesz musiała się hajtnąć – powiedziała pani Baxter, śmiejąc się. – Wtedy będziesz mogła sobie jeść to, co lubisz.

– Akurat, na dużo będzie mogła sobie pozwolić za żołnierski żołd – prychnęła mama.

– Będziesz musiała znaleźć sobie Polaka, Nettie – rzekła pani Baxter.

– Już ja jej dam Polaków! – powiedziała mama. – Polacy nie mają wstępu do tego domu. Nie ufam tym cudzoziemcom. Dzisiaj są, jutro już ich nie ma. Zgraja barbarzyńców.

– Ale chociaż są lepsi od Francuzów – stwierdziła pani Baxter.

– Tak, Francuzi są fałszywi. A w ogóle to nie w porządku, że wpuszczają tych cudzoziemców między uczciwych ludzi.

Mama nalała sobie kolejną filiżankę i wypiła ją, stojąc tyłem do kominka, szeroko rozłożywszy ręce z kościstymi łokciami.

– Słyszałam, że Polacy dostają dziewięć szylingów dziennie – powiedziała pani Baxter, wyciągając pustą filiżankę po więcej herbaty.

– Harry musi iść do polskiej armii – roześmiała się Nettie. – Z dziewięcioma szylingami dziennie uważałby się za milionera.

– To nie może być prawda – rzekła mama. – Dziewięć szylingów dziennie! To nieprzyzwoicie dużo!

– Harry mógłby oddawać mi sześć – powiedziała Nettie.

– Wtedy mogłabyś jeść to, na co masz ochotę – mama podniosła pusty talerz. – Chociaż widzę, że wsunęłaś swój mielony niezależnie od tego, czy ci smakował, czy nie.

– Widziałam dzisiaj przed południem kilku Polaków – rzekła pani Baxter. – To część grupy zwiadowczej. Było wśród nich kilku przystojniaków. Nie miałabym nic przeciwko temu, by znowu być w twoim wieku, Nettie!

– Mnie oni wcale nie obchodzą – Nettie napełniła filiżankę herbatą.
– Nie chcę mieć nic do czynienia z żadnymi Polakami.

III.

Ale tego wieczora wszystkie pozostałe dziewczyny rozmawiały o Polakach. Niektóre widziały, jak wysiadali z pociągu.

– Oni wyglądają tak samo, jak nasi żołnierze – powiedziała Aggie – tylko że na ramionach mają czerwone naszywki z napisem „Poland”.

– A ty sądziłaś, że jak będą wyglądać? – zadrwiła Meg. – Jak dywersanci?

– E tam, ona by nie rozpoznała dywersanta, nawet gdyby go spotkała – rzekła Bell.

– Ale widziała Piękną Nancy, nieprawdaż? – Meg rozejrzała się, by sprawdzić, czy panna Scott mogła to usłyszeć. – Chociaż ona to gumowe ucho, nie może żyć bez szpiegowania innych.

Nettie nie przysłuchiwała się tej rozmowie. Polacy jej nie interesowali. Pracowała w skupieniu, nucąc sobie pod nosem i uśmiechając się do samej siebie.

Dopiero wybuch śpiewu za oknem sprawił, że przestała prasować i wyjrzała przez okno.

– Co to? – zapytał ktoś.

– To pewno kolejni Polacy idą z pociągu.

Dziewczyny mimowolnie przesunęły się w stronę drzwi, ale kiedy panna Scott wyszła ze swego kantorka, znowu chwyciły za swe żelazka, zginając plecy. Śpiew narastał i wyraźnie było słychać, że żołnierze śpiewają „Roll Out the Barrell”. Dziewczęta spojrzały po sobie.

– Boże! – powiedziała Meg. – Przez moment myślałam, że to wracają nasi żołnierze.

– Podoba mi się, że potrafią śpiewać po angielsku! – zauważyła Aggie.

– Anglicy by nie potrafili tak zaśpiewać – rzekła Bell. – Ci śpiewają znacznie lepiej od Anglików.

Dziewczęta zaczęły się o to spierać, ale Nettie nie powiedziała ani słowa. Wiedziała, że Anglicy śpiewają lepiej, znacznie lepiej od Polaków. Ale jednocześnie z przyjemnością słuchała, jak śpiewają. Sama zaczęła nucić tę melodię. Po ostatnich słowach piosenki nastąpiła chwila ciszy, po czym Polacy zaczęli śpiewać pieśń, której żadna z dziewcząt nie znała. Było w niej coś obcego, była przepełniona nostalgią i tęsknotą. Głosy to wznosiły się, to opadały żałośnie.

– Na Boga, a cóż to jest? – zapytała Meg.

Panna Scott stała samotnie w drzwiach, wyglądając na zewnątrz. Słysząc pytanie Meg, odwróciła się z ironicznym uśmiechem na jej chudej, ziemistej twarzy.

– Gdybyście, dziewczęta, słuchały radia w niedzielę wieczorem, zamiast się włóczyć, to byście wiedziały, że to jest polski hymn – powiedziała.

IV

– Chyba umyję sobie włosy – powiedziała Nettie po podwieczorku.
– Bell wpada po mnie o ósmej. Akurat wystarczy mi czasu, by zdążyć przed jej przyjściem. Zaczęła nalewać wodę do umywalki, ale jej młodsza siostra, Chrissie, wrzasnęła:

– Nie ma mowy!

– Dlaczego nie?

– Pomóż mi pozmywać naczynia, ty leniwa suko. Ja też chcę wyjść.

– Nie pomogę – rzekła Nettie.

– Będziesz musiała! – Chrissie podbiegła do drzwi do sypialni i poskarżyła się:

– Mamo, ona mówi, że będzie teraz myła włosy!

– Już ja jej umyję włosy! – krzyknęła mama, wchodząc do kuchni. – Już, jazda zmywać naczynia, żeby mi ta kuchnia nie wyglądała jak chlew.

– Do diabła – jęknęła Nettie.

– No już – rzekła mama. – Przecież wiesz, jak długo zajmuje ci mycie włosów. Możesz to zrobić w niedzielę. Możesz wcześniej wstać i zrobić to zanim reszta z nas wstanie.

Z ponurą miną, łkając, Nettie pomagała siostrze zmyć naczynia. Chrissie milczała, kręcąc się tu i tam, a jej wysokie obcasy stukały triumfująco po wyblakłym linoleum. Nettie akurat wkładała ostatnie talerze do kredensu, kiedy Bettie zastukała do drzwi i weszła.

– Jeszcze nie jesteś gotowa? – zapytała.

– Jeszcze chwilka – Nettie włożyła swój biały nieprzemakalny płaszcz i naprędce przypudrowała twarz.

– Już.

– Czy macie latarkę? – krzyknęła za nimi mama.

Nettie sprawdziła w kieszeni.

– Nie, ale nie potrzebuję!

– Dobrze, ale jak się przewrócicie w ciemnościach, to nie mówcie, że was nie ostrzegałam. To nie będzie moja wina. I wracajcie wcześnie do domu, nie szwendajcie się po ulicach w nieskończoność. Pamiętajcie, że może być alarm bombowy.

– W porządku – Nettie zatrzasnęła za sobą drzwi i wzięła Bell pod rękę. Odczekały chwilę, by ich wzrok przyzwyczaił się do zaciemnienia. Później, podpierając się wzajemnie, poszły w kierunku głównej ulicy, stukając wysokimi obcasami o chodnik. Nettie żałowała, że to nie Harry’ego trzyma pod rękę i że to nie Harry’ego dotyka. Ramię Bell było tak wiotkie, że wydawało jej się, że gdyby tylko Bell się potknęła, to obie by upadły.

– Pójdziemy do kina? – spytała.

– Nie mam pieniędzy – odparła Bell. – A poza tym i tak już widziałam film, który leci w Scali, a na ten w Ritzu nie mam ochoty.

– To dokąd pójdziemy?

– Powłóczymy się trochę.

– No co ty? – rzekła Nettie.

Ale w końcu poszły główną ulicą, później obok Chapelgate, a później znowu główną ulicą. Było ciemno choć oko wykol, ale kręciło się sporo ludzi. Słychać było głosy i śmiech, i stukot ciężkich żołnierskich butów. Zaczęło padać.

– Wiedziałam, że będzie padać – powiedziała Bell. – Zanosiło się na deszcz.

Stanęły w wejściu do sklepu spożywczego Veitch’a. Nettie pamiętała, jak często tam stawały, zanim poznała Harry’ego. W ciemnościach, czekając, aż coś się wydarzy. I przed wojną, kiedy światła latarni pozwalały zobaczyć każdego.

– Ech, chodźmy do domu – powiedziała. – Idziemy do domu.

– Och, poczekaj chwilkę – rzekła Bell. – Słuchaj!

Minęło ich kilku żołnierzy rozmawiających – jak się wydało dziewczętom – po polsku. Bell zachichotała i powiedziała:

– Piękny wieczór mamy.

Żołnierze zatrzymali się na chwilę i roześmiali. Ale zaraz poszli dalej.

– Ci w każdym razie nie rozumieją po angielsku – powiedziała Bell.

– Ej, chodźmy do domu – powiedziała Nettie.

– Jeszcze chwilkę. Co się dzisiaj z tobą dzieje? Kiedyś ci się tak nie śpieszyło.

Nettie nic nie odpowiedziała. Nie było sensu rozmawiać z Bell o Harrym. Nie zrozumiałaby. Bell była zbyt płocha. Nigdy jej nie zależało na stałym chłopaku. To dziwne, jak wielu chłopców miała ze swoją nalaną twarzą i tą figurą. Harry kiedyś ją nazwał „krową z piegowatym rogiem”. Oh Harry, Oh Harry, how can you love…

Zaczęła nucić tę melodię, a Bell się przyłączyła, kołysząc ramionami i stukając stopami do rytmu: „Oh Johnie, oh Johnie, how can you love!”. Ale ona śpiewała prawidłowe słowa piosenki. „Oh Johnie, oh Johnie”.

Kilku żołnierzy po drugiej stronie uliczki roześmiało się i stanęło. Bell śpiewała głośniej, stepując, chichocąc powabnie między słowami.

– Ej, chodźmy już do domu – rzekła Nettie.

Ale Bell nadal śpiewała, stepując na chodniku. Śmiejąc się, żołnierze zamienili między sobą kilka słów. Jeden z nich zrobił krok z chodnika, ale inny coś powiedział i ten pierwszy się zatrzymał. – Dobry wieczór! – krzyknął jeden z nich.

– Dobry wieczór! – krzyknęła Bell. – Jaki cudowny wieczór!

Żołnierze roześmiali się. „Cuudowny wieczór” – powtarzali między sobą. Zaczęli odchodzić, śmiejąc się i powtarzając to wyrażenie.

– No to chodźmy do domu – rzekła Nettie.

– Oj, co ci się tak śpieszy?

– Co to za sens stać tutaj w deszczu? Zimno mi.

– W porządku, to chodźmy do Berta.

– Dobrze – rzekła Nettie.

Rozpadało się na dobre. Prześlizgiwały się przez kompletną ciemność, chowając gołe głowy przed deszczem, a podeszwy ich tanich bucików nasiąkały wilgocią. Ocierały się o ludzi, śpieszących się podobnie jak one. W świetle włączanych od czasu do czasu latarek widać było strugi deszczu, padające na mokre płaszcze i nogi. Ucichły śmiechy i hałas, słychać było tylko chichot tych par, które schroniły się w bramach.

Meg i Aggie siedziały w tylnej sali restauracji „Fish and chips” Berta. Nikogo więcej tam nie było. Na dźwięk otwieranych drzwi Meg z ciekawością spojrzała w ich stronę, ale zobaczywszy, kto wchodzi, z przymrużonymi oczyma i papierosem w kąciku ust, wróciła do lektury starego numeru tygodnika „John Bull”[5].

– O, to wy – powiedziała.

– Tak, to my – odpowiedziała Nettie. – A ty myślałaś, że kto? Clark Gable[6]?

– Szkoda, że to nie on!

– Jeszcze nie macie Polaka? – roześmiała się Bell, siadając koło Aggie i kładąc swe grube łokcie na biało-niebieskiej ceracie w kratkę, przykrywającej stół.

– Polaka! – Meg skrzywiła twarz z jeszcze większym niesmakiem.

– Pełno jest ich na ulicach, ale jest tak ciemno, że nawet nie można im się przypatrzeć. Tutaj nie było nikogo, oprócz tego młodego, małego człowieczka z krzywymi nogami, który pracuje w fabryce torped.

– Co będziesz jadła, Nettie? – spytała Bell.

– Chyba tylko lody.

– To niezdrowo na żołądek w taki zimny wieczór – powiedziała Aggie.
– Lepiej zjedz coś cieplejszego.

– Wiemy – powiedziała Meg, wciskając energicznie niedopałek papierosa w popielniczkę z napisem „Take a Peg of John Begg”[7]. – Ale gdzie dostaniemy coś ciepłego? Ja już mam dość. Jak tylko skończę lemoniadę, to idę do domu.

– Ale cholernie deszczowy wieczór – powiedziała Aggie. – A tak chciałam, by było ładnie.

– A co by to była za różnica? – Meg zaczęła pudrować twarz. – No już, kończ swoje frytki i spływamy.

Nettie nabrała łyżeczką nieco lodów, po czym sięgnęła po egzemplarz „Johna Bulla”, który Meg położyła na stole. – Cholera – rzekła – Już to wcześniej czytałam. To leży tutaj od tygodni. – Hej, panie Bert, nie myślał pan o kupieniu świeżych czasopism do tej speluny?

– Po co ci czasopisma? – rzekła Meg. – Nie idziesz ze mną i Aggie?

– Pójdę, jak tylko skończę – Nettie włożyła łyżeczkę lodów do ust i położyła je na języku, by móc dłużej rozkoszować się ich smakiem.

– Ciekawa jestem, co porabia Harry? – powiedziała, obejmując rękami swą głowę i przyglądając się sobie w wielkim lustrze.

– O tej porze powinni być już w Londynie – powiedziała Bell.

– Miejmy nadzieję, że nie zostaną zbombardowani – rzekła Meg. – To by dopiero było, gdyby Freddie został zbombardowany, zanim zdąży wyjechać do Egiptu.

Bert włączył radio, stojące za kontuarem. Nachylił się i oparł obok odbiornika na grubym łokciu, czekając na wiadomości BBC o dziewiątej wieczorem.

– Wyłącz to pan, panie Bert – krzyknęła Nettie. – Włącz pan coś wesołego, nie to ględzenie. Już mam dość tych wiadomości. To pierwsza rzecz, którą słyszę z samego rana, kiedy mój stary je śniadanie. Nie może zjeść śniadania nie słuchając porannych wiadomości o siódmej. Potem, kiedy wpadam na przerwę obiadową, wszyscy słuchają wiadomości o pierwszej po południu. Albo to, albo pani Baxter. Sama nie wiem, co gorsze. Potem znowu to samo, kiedy wracam do domu o szóstej. Już mam tego dość. I tak nie mogą powiedzieć nic nowego.

– Masz rację, może posłuchamy jakiegoś jazzu? – rzekła Meg.

– To jest lepsze – powiedziała Bell, kiedy Bert złapał jakąś zagraniczną stację. I zaczęła strzelać palcami i potrząsać ramionami. „Who’s little whatsit are you?Who’s little boogy-boo?”[8].

– Mała dziewczynko, szukam przyjaciela – Aggie przyłączyła się do śpiewu, a jej pociągła twarz wydawała się jeszcze dłuższa, kiedy otwierała swoje wielkie usta. Nagle przestała śpiewać w połowie ostatniego słowa, zostając z szeroko otwartą buzią. Do knajpy weszło trzech polskich żołnierzy. Bell trąciła ją lekko i zaczęła śpiewać głośniej, przyglądając się Polakom, którzy szykowali się, by usiąść przy sąsiednim stole.

– Who’s little whatsit, are you?

I zachichotała, kiedy zasalutowali dziewczętom przed wysunięciem krzeseł.

Nettie, wciąż przyglądając się swemu odbiciu w lustrze, zerknęła na żołnierzy, którzy ściągnęli swoje maski gazowe i zdjęli ciężkie wojskowe płaszcze, strzepując z nich wodę. Byli całkiem przystojni. Na przykład ten brunet. Nabrała jeszcze jedną łyżeczkę lodów, a następnie wygładziła kopczyk grzbietem łyżeczki. Zlizała lody ze swoich warg i poczuła zimno na zębach.

– Jaki miły wieczór! – roześmiała się Bell.

Żołnierze uśmiechnęli się. Najwyższy, młodzieniec o rumianej twarzy, w rogowych okularach i o krótko ostrzyżonych, jasnych włosach, powiedział:

– Dobry wieczór. Piękna szkocka pogoda.

Meg gwałtownie ruszyła głową i wypuściła w kierunku sufitu kłąb dymu.

– Powiedz mamie, że jest piękna pogoda!

– Mamie? – Polacy wyglądali na zdziwionych. – Powiedz mamie? Co proszę?

Bell i Aggie zachichotały.

– Nie uda Wam się im tego wytłumaczyć – powiedziała Bell.

– Tak często mówi moja mama – rzekła Meg. Spojrzała bezradnie na Nettie, ale Nettie przyglądała się odbiciu bruneta w lustrze. Uśmiechał się do niej, nie słuchając kolegi, który coś do niego mówił po polsku.

Blondyn pochylił się i zapytał:

– Parlez-vous français?

– Parli wu fransi! – Bell i Aggie trąciły się łokciami.

– Łi, łi, skaczą pchły – powiedziała Meg.

– Pchły? – żołnierz potrząsnął głową. – Co proszę?

– Nieważne – rzekła Meg. – To też powiedzenie mojej mamy – wytłumaczyła koleżankom. – Szkoda, że jej teraz tu nie ma, bo świetnie by się z nimi dogadała.

– Ach, my się też z nimi dogadamy – rzekła Bell, spoglądając na żołnierzy.

Jasnowłosy Polak nadal wyglądał na zagubionego, ale ruchem rąk pokazał, że chciałby zsunąć oba stoły. Zrobili to, a on usiadł między Meg i Aggie. Najniższy, o nalanej twarzy i grubych wargach, siadł obok Bell. Miał tłustą cerę i rozpłaszczony na końcu nos. Brunet usiadł przy Nettie. Uśmiechnęli się do siebie. Miał duży pieprzyk na prawej skroni i – co zauważyła, kiedy usiadł przy niej – był niedogolony.

Jasnowłosy żołnierz pokazał na siebie:

– Stanisław.

Następnie pokazał na pozostałych:

– Jan, Paul.

Brunet miał na imię Jan.

Meg zachichotała i wskazała na siebie:

– Margaret.

– Marageret? Stanisław powtórzył to kilka razy, po czym uśmiechnął się nagle:

– Ach, Marguerite!

I spojrzał z ciekawością na Bell.

– Isabel – rzekła.

– Ysabelle – powiedział.

Bell zachichotała i zrobiła niewinną minkę. Stanisław spojrzał na Aggie. Zarumieniła się i spuściła wzrok.

– O– Olive – wyszeptała.

Meg uniosła brwi i spojrzała na Nettie, ale Nettie robiła łyżeczką wzory na lodach. Przymrużonymi oczami patrzyła, jak Jan stuka palcami o stół koło niej. Miał brudne paznokcie, a skóra dookoła nich była szorstka i zabrudzona.

– Olive? – rzekł Stanisław. – Ach, Olga!

– Olga! – powiedziała Aggie, po czym zachichotała i szturchnęła go.

– Co proszę?

Nettie podniosła wzrok, ale nie odpowiedziała na pytanie Stanisława. Popatrzyła na Jana i powiedziała:

– Nettie.

Uśmiechnęli się do siebie. Ale ma ładne zęby – pomyślała. Zupełnie inne niż Harry. Harry miał z przodu trzy sztuczne, źle dopasowane zęby. Westchnęła, przypominając sobie, jak często ona i Harry tu przesiadywali. Oh Harry, oh Harry…

– Frytki! – zawołał Stanisław. – Jeden… dwa… – powoli zaczął liczyć.
– Frytki! Siedem porcji.

I pokazał Bertowi siedem palców.

– Ja już się najadłam – rzekła Nettie. – Dziękuję, nie chcę.

– Co proszę? – zapytał Stanisław.

– Ona już więcej nie chce – powiedziała głośno Meg, wskazując na Nettie i potrząsając głową. – Ona już więcej nie chce – powtórzyła głośniej.

– Nie? – wyglądał na rozczarowanego.

– Oj tam, daj spokój – powiedziała Nell. – Dasz jeszcze radę zjeść trochę frytek. Już nieco czasu minęło od twojego podwieczorku.

– Dobrze – kiwnęła głową Nettie, po czym odwróciła się w stronę Jana i uśmiechnęła.

Podczas jedzenia frytek Stanisław i Paweł powtórzyli wszystkie angielskie zwroty, które znali, i dziewczęta chichotały, słysząc, jak wymawiają poszczególne słowa i jak poszczególne zwroty są ze sobą mieszane.

Co chwilę Stanisław mówił:

– Dobry wieczór, Marguerite. Piękna szkocka dziewczyna. I love you – był bardzo dumny z tego ostatniego zdania – W porządku? – zapytał na koniec – W porządku?

– Bardzo dobrze – rzekła Meg, sięgając po jeden z jego papierosów.
– A może teraz nauczycie nas tych zwrotów po polsku?

– Po polsku? – Stanisław uśmiechnął się szeroko. – Kocham Cię, to wszędzie brzmi tak samo – i położył rękę na kolanie Meg, mrugając porozumiewawczo.

– Ej tam, nie tak szybko – krzyknęła Meg. – Szybko się bierzesz do roboty. Nie bądź taki namiętny!

– Nami…ętny? – zapytał. – Namię… Ach, namiętność!

– Nammy co? – rzekła Meg. – O rany, nigdy nie będę w stanie tego wymówić. Łatwiej będzie wam nauczyć się angielskiego niż nam polskiego.

– Miałam zamiar powiedzieć to samo – rzekła Bell. – Sama się zastanawiam, jak oni mogą zrozumieć siebie samych. Zauważyłam, że niektóre sklepy już mają szyldy z polskimi napisami. Wygląda to koszmarnie. Jak łamigłówka.

– Myślę, że on uważa, że właśnie rozwiązuje łamigłówkę – Meg wyciągnęła rękę Stanisława na stół. – A teraz trzymaj ją tutaj – powiedziała, kładąc swoją dłoń na jego dłoni.

Jan nie chwalił się – tak jak jego koledzy – swoją znajomością języka angielskiego. Jadł swoje frytki powoli, pomiędzy kęsami uśmiechając się do Nettie. Tylna sala restauracji zaczęła się zapełniać. Kilka innych dziewczyn z pralni oraz dziewczyn, które Nettie znała ze sklepów i innych miejsc, weszło z polskimi żołnierzami. Radio grało głośniej, ale i tak trudno było je usłyszeć w harmidrze głosów i śmiechów. Wszyscy się śmiali. Większość dziewcząt mówiła głośniej niż normalnie, w nadziei, że Polacy prędzej je zrozumieją. Pomiędzy odzywkami do dziewcząt polscy żołnierze szybko rozmawiali ze sobą, śmiejąc się wesoło. Kilku z nich zaczęło śpiewać polską piosenkę, zagłuszając dziewczynę, która nuciła piosenkę w radiu.

Nettie pochyliła się do tyłu i przymknęła oczy, słuchając dziwnych słów w obcym języku. Było coś natarczywego i smutnego w tej pieśni, coś, co sprawiało, że chciało jej się płakać. Chciała oprzeć głowę na męskim ramieniu. Szkoda, że nie było Harry’ego… Usłyszała, jak Jan nuci melodię.

– Podoba ci się? – zapytał, kiedy otworzyła oczy.

– Jest bardzo ładna.

– Ładna? – rzekł. – Tak, ładna. To o polskim żołnierzu, który opuszcza swoją dziewczynę. Na wojnę. Baaardzo smutne. Obiecuje, że wróci. Kocham Cię. Po angielsku I love you.

– Ko ham sib yeah – Nettie starała się powtórzyć.

– Dobrze – powiedział – Bardzo dobrze!

Stanisław stanowczym krokiem podszedł do lady i kupił paczkę tabliczek czekolady. Położył po jednej przed każdą z dziewczyn.

– Dobrze – rzekł. – Bardzo dobrze?

– Bardzo dobrze – powiedziała Meg, rozpakowując czekoladę. Wyciągnęła ją w stronę Stanisława – Jesteś głodny?

– Tak – kiwnął głową Stanisław.

Nettie powoli rozpakowała swoją czekoladę i podzieliła się nią z Janem. Była zadowolona, że był cichszy od Stanisława i Pawła. Odzywał się tylko od czasu do czasu, rozglądając się i uśmiechając, słysząc wybuchy śmiechu ludzi siedzących przy innych stolikach. Głównie patrzył na Nettie, z czułością w swoich ciemnych oczach. Jego udo przylegało do jej uda. Poczuła się nieswojo, zapewne po zjedzeniu czekolady. Na jej twarzy pojawiły się rumieńce, czuła jak jej serce mocno bije. Tak samo jak wtedy, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Harry’ego… Ale jednak inaczej; tak, wtedy czuła inaczej…

Poczuła potrzebę powiedzenia czegoś. Odwróciła się więc do Bell i powiedziała:

– Do licha, strasznie tu gorąco.

– Tak, robi się ciut za gorąco – zachichotała Bell. – I to nie tylko dosłownie. Chyba już czas na nas. Robi się za tłoczno jak na mój gust.

Dziewczęta podniosły swe torebki i wstały. Trzej żołnierze poderwali się, strzelając obcasami i kłaniając się, kiedy odsuwali krzesła dziewcząt.

– Ratunku, czuję się jak członkini rodziny królewskiej – zaśmiała się Bell.

Jan podał Nettie dłoń, by pomóc jej przecisnąć się przez wąską przestrzeń między stołem i ścianą.

– „Nettee” – powiedział czule. – „Ko-ochana Nettee. Pójdziemy spacer? Tak?”

– Patrzcie no! – zawołała Bell. – Ależ oni są, ci Polacy! Powiedz mu, że już masz chłopaka.

– Idze, idze – rzekła Nettie. – Trzymaj język za zębami.

Uśmiechnęła się do Jana.

– Dobrze.

– Dobrze?

– Tak – kiwnęła głową.

Dziewczyny chichotały i szturchały się, ściskając ciasno paskami swoje palta w oczekiwaniu, aż żołnierze włożą swoje wojskowe płaszcze i maski przeciwgazowe. Aggie krzyknęła coś radosnego do kilku dziewczyn, siedzących przy innym stole, a one odkrzyknęły:

– Do zobaczenia, zachowuj się!

– Zawsze się zachowuję – odpowiedziała, kiwając głową.

– Pewnie, ty nigdy nie masz szansy, by się nie zachowywać – zaśmiała się Meg i skierowała w stronę wyjścia. – Chodźcie!

Stanisław, Paweł i Jan przed wyjściem zasalutowali wszystkim, a inni żołnierze wstali i im odsalutowali.

– Dobranoc – krzyknęli wszyscy.

– Dobranoc – odpowiedziały dziewczyny. – Dobranoc, panie Bert!

– Dobranoc – odpowiedział, wychylając się zza baru, z uśmiechem na swojej nalanej twarzy. – Do zobaczenia!

Przestało padać i wyszedł księżyc, chociaż delikatne czarne chmury prześlizgiwały się po nim. Nettie zatrzymała się na chwilę, pozwalając przywyknąć oczom do ciemności. Jan położył rękę na jej łokciu, nachylając się nad nią w geście ochrony.

– Bardzo piękna – powiedział czule.

Nettie zachichotała, ostrożnie wybierała drogę po chodniku. Słyszała stukot swoich obcasów i walenie jego butów. One brzmiały inaczej niż saperki Harry’ego. Harry był nieco niższy od Jana, ale idąc z nią robił straszny hałas. Spojrzała na Jana. Jego białe zęby błyszczały w świetle księżyca. – Nettee – rzekł, kładąc jej rękę na swoim boku.

Słychać było śmiech i krzyki gromadki, która szła po drugiej stronie ulicy.

– Chodźcież tu, wy dwoje! – krzyknęła Meg. – Ruszajcie się!

Pół godziny później Nettie cichutko zamknęła za sobą drzwi wejściowe. Przez moment trzymała rękę na gałce drzwi, uśmiechając się.

– Dobranoc – wyszeptała. – Dobranoc.

To brzmiało znacznie lepiej niż angielskie „Good night”. Mimo to westchnęła, żałując, że to nie Harry był z nią na spacerze. Całus i uścisk były lepsze niż uprzejmy uścisk dłoni i strzelanie obcasami. Skrzywiła twarz ze smutku i na palcach przeszła korytarzem obok drzwi kuchennych, zza których dobiegało chrapanie ojca w wielkim łóżku małżeńskim.

Copyright © Estate of Fred Urquhart 2023

© tłumaczenie Leszek Wieciech 2023

 

Powyższy fragment noweli ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r.

Czytaj dalej: https://reshumana.pl/namietnosc-o-malej-nettie-i-polskim-zolnierzu-cz-v-xi/

 

Przypisy tłumacza:

[1] O Harry, O Harry, jak Ty potrafisz kochać, O Harry, O Harry, bierzesz mnie do nieba…Piosenka „Oh Johny, how can you love” z musicalu filmowego pod tym samym tytułem.

[2] Dopóki się nie zakochasz, wszystkie noce są takie same… Dopóki się nie zakochasz, nie będzie zaułka zakochanych…Piosenka Boba Crosby’ego z 1940 roku.

[3] Popularna w czasie II WŚ piosenka https://www.youtube.com/watch?v=xMAQln0eLJY – wersja oryginalna to czeska polka z 1927 roku „Škoda lásky”. W Polsce znana w wersji „Bando-bando”.

[4] Zasłona głowy, stosowana przez kobiety w krajach muzułmańskich.

[5] Brytyjski tygodnik o konserwatywnym charakterze.

[6] Amerykański aktor filmowy.

[7] Hasło reklamowe dystylarni whisky Royal Lochnagar.

[8] Czyim małym kimś jesteś? Kto jest małym boogy-boo? Popularna piosenka z przełomu lat 30. i 40. XX wieku.

 

 

V.

– Wczorajsze zebranie bardzo się udało – powiedziała Elsie McClure do Nettie następnego ranka.

– Tak? – Nettie ziewnęła i machinalnie rozłożyła koszulę na desce do prasowania. Czuła się zmęczona i właśnie sobie przypomniała, że nie napisała do Harry’ego, tak jak mu obiecała. Będzie musiała napisać dzisiaj wieczór. Chociaż właściwie to nie wiedziała, jak na to znajdzie czas, gdyż przecież obiecała Janowi, że pójdzie z nim do kina.

– Szkoda, że Cię nie było – rzekła Elsie.

– Ach, a co by to dało?

– No, byłoby nas o jedną więcej – powiedziała Elsie.

Netie ponownie ziewnęła.

– Daj spokój, nie dbam o ten wasz cały związek.

– Ale podwyżkę to byś chciała, co nie?

– No tak – Nettie skropiła koszulę i zaczęła ją prasować. – Ale nie mam złudzeń. Stara Scott nigdy nie da nam podwyżki.

– Zobaczymy – Elsie pociągnęła nosem i kopnęła kolanem wielki kosz z praniem, który niosła. – Zobaczymy – rzekła i poszła raźno do pralni, a jej kalosze mlaskały głośno na kamiennej podłodze.

Nettie ziewnęła i potrząsnęła głową, starając się spędzić sen ze swych powiek. „Dobranoc” – powiedziała sama do siebie. Tak, to było jedyne słowo, które znała po polsku. Elsie lepiej by zrobiła, gdyby poszła na randkę z żołnierzem, zamiast chodzić na to swoje zebranie. Marnuje bezsensownie czas!

Zastanawiała się, co napisać do Harry’ego. Właściwie nie miała o czym pisać. Nic się nie wydarzyło od jego wyjazdu. Zrozumiała, jaka głupia była, obiecując mu, że będzie pisać codziennie. Nic szczególnego, wartego pisania, nie działo się w tak małym miasteczku, jak Blytheden.

– Czy masz już te prześcieradła dla Fergussona? – Meg krzyknęła do innej dziewczyny.

– Nie, jeszcze ich nie mam.

– Masz szczęście! – zaśmiała się Bell. – To ten gość, który sika w łóżku? Powinno się wprowadzić nakaz prania przez takich ludzi ich własnych prześcieradeł. I na dodatek chce, by je wykrochmalić. Ustaw go do pionu!

– Oto one! – krzyknęła Aggie. – Już je mam. Chcesz je, Meg?

– Nie ma takiej potrzeby. Jak już je masz, to je zatrzymaj.

– Do licha – Aggie zrobiła minę i zaczęła śpiewać wysokim, zawodzącym głosem: „I am nobody’s baby. I wonder why”[1]

– A spojrzałaś do lustra? – roześmiała się Meg, wystawiając głowę zza ubrań, wiszących na wieszakach.

Ale Aggie nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. Nadal śpiewała: „Each night and day I pray the Lord up above to please send me down somebody to lo-ove”[2]

– Och, Olga! – zawołała Bell z akcentem, który według niej miał być akcentem Polaków, mówiących po angielsku. – Dobra stara Olga znad Wołgi! A widziałaś jakichś żeglarzy? Oni łowią takie poślednie rybki jak ty!

– Możesz się śmiać – powiedziała Aggie, potrząsając głową. – Nie dbam o to. Gdybym miała coś do powiedzenia, to nie nadano by mi na chrzcie imienia Oliwia.

– Ale byłaś wtedy głupiutka!

– Ona wciąż jest głupiutka – rzekła Meg. – Nic dziwnego, że wczoraj nie poderwała żadnego chłopaka. Gdybyś, Aggie Foster, była choć trochę obrotna, to byś przysiadła się do tych chłopców z sąsiedniego stolika, zamiast trzymać się nas.

– A to dobre! – krzyknęła Aggie. – Oni tak samo byli ze mną, jak z wami, może nie? Musisz mieć cholernie wysokie mniemanie o sobie, żeby myśleć, że podobałaś się im bardziej niż ja.

– Oj tam, po co się o to kłócić! – powiedziała Bell. – W końcu to tylko Polacy.

– Tylko Polacy! – zaśmiała się Meg. – Podoba mi się ten Stanny Jakmutamjest. Chłopak wie, czego chce.

– Może aż za bardzo wie – prychnęła Aggie. – Lepiej uważaj na siebie.

– Oczywiście, będę uważać. Dam sobie radę z każdym z nich. Byłabym ostrożna tylko z jednym, z tym brunetem. Wygląda na takiego, który lubi prawić komplementy. Nie ufałabym mu ani za grosz.  

Nettie nie zwracała za bardzo uwagi na utarczki dziewcząt, ale kiedy usłyszała te słowa, odłożyła żelazko i spojrzała ze złością na Meg.

– Wystarczy, Meg Patrick – krzyknęła. – On jest zupełnie w porządku. Jest znacznie sympatyczniejszy od tego Stanny’ego.

– Dobrze, dobrze – powiedziała Meg. – Nie panikuj. On mnie nie interesuje i tyle. Bardzo szybko zapomniałaś o Harry’m.

– Kto powiedział, że zapomniałam Harry’ego? Kto pierwszy zaczął rozmowę z Polakami?

– Dziewczyny, czy wy nie macie nic lepszego do roboty? – panna Scott wystawiła głowę ze swojego kantorka.

Nettie chwyciła za żelazko i zaczęła gwałtownie przesuwać je tam i z powrotem do przodu i do tyłu. Patrzyła gniewnie na Meg, żałując, że nie może wepchnąć jej żelazka do gardła. To było bezczelne z jej strony tak mówić o Harry’m. Co mogła poradzić na to, że Jan się do niej przyczepił? Jak mogła mu wytłumaczyć, że już ma chłopaka, skoro on tak słabo zna angielski i jest taki milczący. Nettie wyciągnęła spinkę z loka z tyłu głowy i wpięła ją w grzywkę nad jej oczami. Jan nie był specjalnie przystojny. I to nie jego wina, że był taki milczący. Nie miał nawet szansy odezwać się w przerwach między potokiem słów Stanny’ego.

– No i co?

Głos Elsie McClure z tyłu wystraszył Nettie. Mlasnęła gwałtownie językiem o zęby, złożyła koszulę i powiesiła ją na wieszaku.

– Do cholery – powiedziała. – To znowu ty?

– Tak, to znowu ja – Elsie rozejrzała się, czy panna Scott nie spogląda ze swego kantorka. – Czy mogę wciągnąć Cię na listę?

– A co to da?

– Dużo – rzekła Elsie. – Im więcej osób podpisze, tym większa szansa, że dostaniemy podwyżkę.

– Oczywiście, tym większa szansa, że dostaniemy wilczy bilet – Nettie wyciągnęła z kosza kolejną koszulę i rozłożyła ją na stole do prasowania. – To właśnie dostaniemy – wypowiedzenie.

Cienkie nozdrza Elsie zbladły i zaczęła bojowniczo pociągać nosem.

– Masz stracha?

– Nie, nie mam. Ale uważam, że ten wasz związek to jedna wielka bzdura.

– Co ty wygadujesz? – krzyknęła Elsie. – Ty to masz dobrze. Twój ojciec ma stałą pracę. A wiele z nas tak nie ma i musi się sama utrzymać z tych naszych nędznych pensji.

– Naprawdę? – powiedziała Nettie, wygładzając swoimi dłońmi zwilżoną koszulę. – Może i mój ojciec ma stałą pracę, ale wcale dużo nie zarabia.

– A czyja to wina? – zapytała Elsie. – Gdyby tylko miał odrobinę oleju w głowie, to należałby do związku zawodowego.

– On nie uznaje związków.

– Niektórzy na złość babci odmroziliby sobie uszy.

– Zostaw mego ojca w spokoju – powiedziała Nettie.

– Dobrze. To wygląda na to, że nie wciągnę cię na listę. Różnimy się od siebie. Nie chcecie ryzykować, ale jak inni coś wywalczą, to też wyciągacie rękę po kasę.

– Naprawdę? – zapytała Nettie.

– Naprawdę!

Nettie ciężko westchnęła

– W porządku. Jeżeli tak myślisz, to wciągnij mnie na listę.

 

VI

Nettie zbierała się do wyjścia na spotkanie z Janem, kiedy przypomniała sobie, że nie napisała do Harry’ego. Oj tam – pomyślała – napiszę jutro.

– Stroisz się jak nie wiadomo co – naśmiewała się Crissie. – Idziesz w jakieś super miejsce?

– Pilnuj własnego nosa – odpowiedziała Nettie, przeglądając się w małym, zniszczonym lusterku, które wisiało przy kuchennym zlewie. Rozsmarowała maskarę na swoich rzęsach, starając się równo ją nałożyć i pilnując, by jej nie trąciła jej siostra przechodząca obok z brudnymi talerzami ze stołu. –  Uważaj na mój łokieć! – krzyknęła.

– Ale się odstawiłaś – powiedziała Chrissie. – Chyba nie stroisz się tak po to, by pójść na spacer z Bell Waddell.

– Spadaj – powiedziała Nettie, kończąc poprawiać swoją fryzurę.

Chrissie zachichotała.

– Bell i tak nie mogłaby zobaczyć, jak wyglądasz, bo ma zeza. I zrobiła potężnego zeza, naśladując Bell. – Jej chłopcy muszą mieć z nią problem, – rzekła, wsypując nieco proszku mydlanego do zlewu i rozpuszczając go w wodzie. – Nigdy nie wiedzą, czy przypatruje się właśnie im, czy jakiemuś innemu chłopakowi, stojącemu obok.

– Zamknij się wreszcie! – powiedziała Nettie. – Niech cię nie interesuje, z kim wychodzę. Po prostu wychodzę i tyle.

– W porządku, tylko nie wracaj tak późno, jak wczoraj – powiedziała pani Douglas, podnosząc głowę znad skarpet męża, które właśnie cerowała. – Żadna z was nie pomyśli o tym, by czasem zostać wieczorem w domu i dotrzymać mi towarzystwa.

– Och – żachnęła się Nettie.

– Właśnie, och – odpowiedziała jej matka. – Wciąż się gdzieś szwendacie. Obie. Nigdy nie myślicie o tym, by zagrzać nieco miejsca w domu.

Nettie nie odpowiedziała. Założyła na siebie odświętne palto: z zielonej wełny w czerwone cętki.

– Dlaczego to zakładasz? – zapytała mama. – Przecież twój płaszcz przeciwdeszczowy jest wystarczająco dobry, by w nim siedzieć w tym starym, brudnym kinie.

– A kto powiedział, że idę do kina? – odpowiedziała Nettie.

– Nie ma znaczenia, dokąd idziesz. Pamiętaj tylko, że szybko nie dostaniesz nowego palta. Bóg wie, czy w ogóle dostaniesz nowe palto, jeżeli wojna będzie długo trwać.

– Oj tam, zaryzykuję – roześmiała się Nettie. – No to idę. Cześć, mamo!

– Cześć  – odpowiedziała mama.

– Powiedz mu, że pytałam o niego – krzyknęła Christie.

Jan czekał na rogu. Mimo zaciemnienia Nettie rozpoznała go, zanim stuknął obcasami i powiedział: – Dobry wiczór, Nettee.

– Cześć – odpowiedziała.

Cieś, – roześmiał się i ujął za ramię. – Cieś, cieś!

Położył jej rękę na swoim boku, trzymając jej dłoń w swojej i zaciskając ją. Powiedział coś po polsku. Nettie zapytała:

– Co?

Roześmiał się, ewidentnie nie mogąc powiedzieć po angielsku tego, co chciał. Nettie uświadomiła sobie nagle, że tego wieczoru nie było z nimi Stanisława i Pawła, ani też Meg i Bell, z którymi czuła się pewniej. Była sama w ciemnościach z obcym mężczyzną, mówiącym w obcym języku. Zastanowiła się, co powiedzieć. Wcześniej nigdy nie brakowało jej słów na spotkaniach z Harrym. Chociaż nie miało dla niej znaczenia, co mówi Jan. Było jej to obojętne. Przecież to Harry jest jej chłopcem.

Kiedy szli główną ulicą, Jan pochylił się nad nią i szeptał co chwila: – „Piękna szkocka dziewczyna” oraz „Ko-ochana ko-ochana Nettee”. Za każdym razem, kiedy to powtarzał, Nettie chichotała i odpowiadała: „Daj spokój!” lub też „Jesteś stuknięty”. I oboje się śmiali, kiedy on starał się powtórzyć te zwroty.

Do kina wchodziło wielu polskich żołnierzy w towarzystwie dziewcząt, które Nettie znała. Jan zajął miejsce w kolejce do kasy. Nettie stanęła przy schodach prowadzących na balkon. Otworzyła torebkę i przejrzała się w lusterku, które w niej trzymała. Uśmiechnęła się z zadowoleniem, zamknęła torebkę i wsadziła ją ponownie pod ramię. Na następnym stopniu stała znajoma dziewczyna. Obie uniosły brwi, kiedy między nimi przemknęła młoda dziewczyna, za którą szedł polski żołnierz.

– Boże, tak wcześnie zaczyna – powiedziała znajoma.

– No…– powiedziała Nettie. – Dopiero co ukończyła podstawówkę. Nie może mieć więcej niż czternaście lat.

– A idzie tak, jakby całe życie defilowała przed mężczyznami.

Nettie potrząsnęła głową, myśląc, że to nie jest w porządku, że taka małolata ma faceta, a dziewczyna taka jak Aggie Foster, nie może zdobyć żadnego.

– Gdybym była jej matką, to bym coś z tym zrobiła – powiedziała.

– Ja też – powiedziała jej znajoma i odwróciła się, uśmiechając do polskiego żołnierza, który przepuścił ją przed sobą do góry po schodach.

Nettie zobaczyła, że Jan już kupił bilety, więc przygotowała się do pójścia na górę. Ale on się uśmiechnął i kiwnął głową w kierunku męskiej toalety – Ja idę tam.

Weszła na górę, myśląc, że Harry nigdy by się tak nie zachował. Harry prędzej by eksplodował, niż zrobił coś takiego. To było takie jawne, takie ostentacyjne. Miała nadzieję, że nikt tego nie zauważył.

– Cześć, Nettie – przywitała się bileterka.

– Cześć – Nettie oparła się o ścianę.

– Czy twój chłopak wyjechał?

– Nie, jest na dole, kupuje bilety.

– O, to nie wyjechał z resztą pułku?

– Co? – zapytała Nettie – Ach, masz na myśli Harry’ego! Tak, Harry wyjechał.

Bileterka uśmiechnęła się.

– Polacy są bardzo mili, prawda? – zapytała. Są bardzo uprzejmi. Wiesz, ja ich dużo bardziej wolę niż naszych żołnierzy. Nie ma co udawać, taka prawda….

Jan wszedł na górę, uśmiechając się. Stuknął obcasami i ukłonił się delikatnie, podając bilety bileterce.

– Dobre miejsca, dobrze? – powiedział.

Dziewczyna kiwnęła głową i zarumieniła, kiedy wsunął jej napiwek do ręki. – Ach, bardzo dziękuję.

Nettie poszła do ostatniego rzędu, który wskazała jej światłem swojej latarki bileterka. Kiedy usiedli, Jan objął ramieniem jej kibić…

 

VII

Po filmie poszli do Berta. Tylna sala była zatłoczona. Przecisnęli się między stołami do kąta, w którym siedziały Meg i Bell ze Stanisławem i Pawłem.

– Dobry był film? – zapytała Meg.

– Tak, niezły – odpowiedziała Nettie. Uśmiechnęła się do Jana, który odsunął dla niej krzesło. – Dziękuję.

– Jak wypadła Myrna Loy[3]? – spytała Bell.

– Nieźle – odpowiedziała Nettie. – Tak jak zwykle.

– A jak była ubrana?

– Bo ja wiem… – powiedziała Nettie. – Nie zwróciłam uwagi.

– Nie wiesz – Meg szturchnęła Bell i obie zachichotały.

– Nie ma się z czego śmiać – odpowiedziała Nettie, wzruszając ramionami. – Film jak film. – A gdzie ty byłaś, Meg? – zapytała.

Meg przewróciła oczami.

– Gdzie to ja nie byłam…– powiedziała dziecięcym głosikiem. – Poszłam ze Stanny’m na spacer. Prawda, Stanny? Byliśmy na przechadzce?

– Przechadzka! – Spojrzał na nią pożądliwie, mrugając okiem do pozostałych. – Ko-ochana przechadzka! Ko-ochana Margueritte!

Zaczął ją obmacywać pod stołem, ale Meg odepchnęła go, chichocząc. Zaczęli się tarmosić. Bel zaczęła potrząsać swymi masywnymi ramionami i nucić piosenkę, która leciała przez radio.

You will never hear the bluebird singing in the sky above. You’ll never know the thrill until you fall…[4]

Nagle przestała i wpatrzyła się w drzwi.

– Ratunku! Spójrzcie tam!

Właśnie wchodziła Aggie Foster, szczerząc zęby w uśmiechu, w którym zakłopotanie mieszało się z dumą. Z nią wszedł wysoki polski sierżant trzymający jedną rękę na dole jej pleców. Miał śniadą, posępną twarz, z głębokimi zmarszczkami, biegnącymi od nozdrzy do podbródka. Był jednym z najwyższych Polaków, jakich spotkała Nettie – był wyższy nawet od Jana. Aggie podeszła do nich, chichocząc nerwowo. Spoglądała to na jedną, to na drugą, niepewna, co ma powiedzieć.

– Cześć, Olga – powiedziała Bell.

– Cześć Aggie – odpowiedziała z uśmiechem Nettie, przesuwając się bliżej Jana. – Tu jest sporo miejsca.

Sierżant strzelił obcasami i zasalutował. Stanisław powiedział do niego coś po polsku. Wszyscy inni żołnierze roześmiali się, ale sierżant tylko wykrzywił wargi i wzruszył ramionami. Coś odpowiedział: kilka krótkich słów. Stanisław zaczął się śmiać, ale przestał, kiedy zauważył, że nikt oprócz niego się nie śmieje. Nettie spojrzała pytająco na Jana, ale on tylko uśmiechnął się do niej. Czuła się podirytowana. Dlaczego oni rozmawiają w tym swoim polskim języku? Nie mogliby mówić po angielsku, jak inni ludzie?

– Czołem, ferajna!

Ktoś stuknął Nettie w ramię. To była Chrissie. Polski żołnierz stojący za nią mrugnął do Nettie. Od razu go znielubiła.

– Znajdzie się jakieś miejsce dla nas? – krzyknęła Chrissie. – Posuń się nieco, Bell, i zrób miejsce dla mnie i mojego chłopaka.

Chichocząc i poszturchując się towarzystwo przesunęło się i zrobiło miejsce dla Chrissie i jej żołnierza. – Sidź tutaj obok mie – powiedział Stanny, obejmując Chrissie za talię i przyciągając ją do fotela. – Tu jesteś bezpieczna, tak!

– Oczywiście, że jestem bezpieczna – krzyknęła Chrissie. – Ale nie ufałabym ci, gdyby było ciemno!

Nettie też się zaśmiała, chociaż wcale jej nie było do śmiechu: czuła się podirytowana i zła. Podirytowana, bo było tam tak wiele osób, a ona wolałaby być tylko z Janem. A zła z powodu Chrissie. Nie podobało jej się spojrzenie tego Polaka, który był z Chrissie. Przypomniała sobie młodą dziewczynę, tę, którą widziała wchodzącą do kina. Oczywiście, Chrissie ma siedemnaście lat. Już jest odpowiedzialna. Ale ten Polak był znacznie starszy od niej. Wyglądał na kogoś, kto ma żonę i dużo dzieci w Polsce. Nigdy nie wiadomo.

– Frytki, Nettie – powiedział Jan, podsuwając jej talerz. – Tak?

– Tak – odpowiedziała.

Nie miałaby nic przeciwko temu, by Chrissie zadawała się choćby z kimś takim, jak Stanny. Chociaż był nieco zbyt nachalny, to Chrissie dała by sobie z nim radę. Ale ten facet był inny. Spojrzała na jego niskie, pomarszczone czoło i małe, ciemne oczy. Zauważył jej spojrzenie i uśmiechnął się do niej, odsłaniając żółte od papierosów zęby i zepsute kikuty zębów po bokach. Gdyby nie te zęby, to nawet by tak źle nie wyglądał. Ale był o wiele za stary dla Chrissie. O wiele za stary dla którejkolwiek z nich. Nawet sierżant Aggie był od niego młodszy, a przecież on miał około trzydziestki.

– Ale Bert ma ruch w interesie – rzekła Meg.

Nettie przytaknęła. Lokal Berta był jedynym miejscem, otwartym wieczorem w Blytheden, nie licząc barów hotelowych, które albo były za drogie dla większości żołnierzy – chociaż jak wszyscy wiedzieli, ich uposażenie nie było niskie – albo też były miejscami, do których większość dziewcząt nie chciała chodzić. Meg powiedziała Nettie, że Stanisław chciał wziąć ją i Bell do Hotelu Royal. Machnął im przed nosem kilkoma banknotami funtowymi i powiedział:

– Dużo pieniędzy!

– Ale my nie mamy dużo pieniędzy – odpowiedziała Meg. – Nie chcemy, by ludzie uważali, że jesteśmy takie same jak Bunty Robertson i Dolly Lindsay. Gdyby moja matka dowiedziała się, że byłam w barze Hotelu Royal, to by mnie zabiła.

Knajpa była tak pełna, że Bert nie mógł dostać się do swoich klientów, więc talerze z rybą i frytkami wędrowały od lady do stolików przekazywane z rąk do rąk. Radio było maksymalnie zgłośnione, ale i tak nie było słuchać muzyki, bo w sali był wielki gwar, spowodowany śmiechem i głośnymi rozmowami. Śmiały się głównie dziewczęta; a śmiały się piskliwie. Żołnierze rozmawiali między sobą po polsku, rzucając spojrzeniami na dziewczyny i się uśmiechając. Nettie czuła, że oni czekają na dobrą sposobność. Wszyscy oni czekali – z wyjątkiem Jana. On był inny. Ale ci wszyscy pozostali przyszli tu po to, co chcieli dostać. Siedzieli tu i spoglądali na dziewczęta jedzące to, za co oni płacili…

– Słuchajcie! – krzyknęła Bell, przechylając głowę w stronę radioodbiornika. – Czy ja dobrze słyszę? Czy to jest piosenka „Are you Happy at your Work?”[5]

Tak – odpowiedziała Meg. – Nigdy jej wcześniej nie słyszałaś?

– Tę piosenkę napisano specjalnie dla robotników fabryk amunicji – rzekła Aggie.

– „To make them Go To It”– wyrecytowała Meg. – And Stay At It”.

– Ratunku! – Bell potrząsnęła głową. – Nie wierzę!

–„Are you happy at your work?” – śpiewała Aggie. – „Sure we are! Are you gonna carry on? Sure we are!”

– Ha, no i to byłoby na tyle – powiedziała Meg. – A my musimy nadal pracować niezależnie od tego, czy nam się to podoba, czy nie…

– No, stara Scott już tego dopilnuje.

– Cholerna stara sknera – rzekła Meg. – Już najwyższy czas, by dała nam podwyżkę. Mam tylko nadzieję, że Elsie McClure uda się założyć związek.

– Ciii – szepnęła Nettie. – Tam siedzi Maisie Forbes. Jeszcze was usłyszy. Przecież wiecie, że ona ma gumowe ucho i donosi Pięknej Nancy o wszystkim, co usłyszy.

– Czy jesteście zadowoleni ze swej pracy? – jęknęła Aggie, po czym mrugnęła do sierżanta i zarumieniła się. – Oczywiście, że tak!

– Praca? – zapytał Stanisław. – Gdzie pracujecie?

– W pralni – odpowiedziała Meg.

– Paalni?

– Tak, tam, gdzie się pierze ubrania. Meg wzięła talerz i zaczęła go przesuwać w tę i we w tę udając, że prasuje.

– Rym cym cym – zawołała Bell, imitując ruchy praczki przy tarce do prania. – Z dupy dym.

Dym? – spytał Stanisław.

– Czyste ubrania – powiedziała Meg.

Stanisław mocno zmarszczył brwi. Nagle się rozluźnił, a jego zmarszczki wróciły na jego twarz jak wybuchająca gwiazda. – Ach, pralnia! – krzyknął. – Pralnia!

– Pralnia – chichotały dziewczęta, usiłując wymówić to słowo.

– Pójdziemy już, Nettie? Spacer? – Jan objął ją ramieniem tak, że koniuszkami palców dotykał jej piersi.

– Tak – wyszeptała, przypominając sobie, jakich wrażeń dostarczyły jej te palce w kinie i zastanawiając, co jeszcze miały w zapasie na ten moment, kiedy będą sami na zewnątrz…

Wstała, zapięła płaszcz, gotowa wyjść jak najszybciej. Od pewnego czasu nie patrzyła na Chrissie ani jej żołnierza; starała się patrzeć w inną stronę, wmawiając sobie, że to nie jest jej sprawa i że Chrissie jest w stanie w pełni o siebie zadbać. W obecności Jana nietrudno było zapomnieć o całym świecie. Ale teraz musiała na nich spojrzeć, usłyszawszy najpierw ich chcichot, a później Chrissie krzyczącą z niesmakiem:

– Och, jadłeś rybę! Twój oddech śmierdzi rybą!

Nettie zauważyła, że bawią się z kotem Berta. Chrissie trzymała go w objęciach, przechylając w stronę żołnierza. Żołnierz nieco się cofnął, delikatnie odsuwając kota palcem wskazującym.

– Nie lubisz kociaków?[6] – zawołała Chrissie.

– Kociaków!– roześmiał się. – Bardzo ładne.

– Wychodzicie? – spytała zdziwiona Meg. – Co wam się tak śpieszy? Poczekajcie na nas!

– Tak, lepiej już wszyscy chodźmy – powiedziała Bell, wstając od stołu. – Muszę się dobrze wyspać, by być piękną.

– No tak, to potrzebujesz bardzo dużo snu – roześmiała się Meg.

 

VIII

– A więc masz Polaka, Nettie! – powiedziała wesoło pani Baxter, kiedy następnego dnia Nettie wpadła do domu na obiad.

– No tak – odpowiedziała Nettie, siadając przy stole.

– Chrissie też ma – dodała mama. – Wczoraj wieczorem przed drzwiami stał ich cały pułk. Ojciec był na ćwiczeniach Home Guard[7], a ja tu siedziałam sama, kiedy usłyszałam głośne rozmowy i cały ten harmider.  Więc wyszłam na pole i zobaczyłam wojskową ciężarówkę i Polaka, maszerującego obok niej tam i z powrotem, a Nettie i Chrissie ze swoimi chłopakami opierały się o drzwi. Mówię pani, pogoniłam to całe towarzystwo raz-dwa.

Mama roześmiała się. – Przez chwilę myślałam, że to inwazja.

– Ciekawe, czy w ogóle będzie inwazja – odpowiedziała pani Baxter.

– Musimy zachowywać się jak Asquith[8] – poczekać i zobaczyć.

– Za rok lub dwa będzie inwazja innego rodzaju – zachichotała panna Baxter. – Zobaczy pani, będziemy mieli w naszym regionie nową rasę, z domieszką krwi tych wszystkich cudzoziemców. Musi pani uważać, by nie mieć polskich wnucząt!

– Nie boję się o to – odpowiedziała mama, wyjmując obiad dla Nettie i zatrzaskując drzwiczki pieca.

– Nigdy nie wiadomo – zaśmiała się panna Baxter.

– Ja ufam moim dziewczynkom – powiedziała mama. – A wiele matek nie może tego powiedzieć.

Pani Baxter roześmiała się i sięgnęła ręką po imbryk z herbatą. – Jeszcze się napiję herbaty, jeżeli pani pozwoli, pani Douglas. Poczęstowała się też mlekiem i cukrem. – Muszę przynieść pani nieco cukru. Przekonałam Andy’ego, by przestał słodzić herbatę.

– To dobrze – rzekła mama. – Ja już nie mam żadnych zapasów.

– Zastanawiam się, czy będzie jeszcze trudniej z zaopatrzeniem – westchnęła pani Baxter.

– Bóg raczy wiedzieć! Ale nie może być jeszcze gorzej, niż teraz.

– Czytała pani, co stary Woolton[9] powiedział o tych, którzy chomikują zapasy? Powiedział, że z przyjemnością by się z nimi rozprawił.

– Tak, a przecież dopiero co w zeszłym tygodniu mówił przez radio, że ma nadzieję, że mamy zapasy w naszych spiżarniach – prychnęła mama. – Dobrze się mówi, kiedy ma się spiżarnię na zapasy. Wiele osób nie ma ani spiżarni, ani pieniędzy, by kupić coś na zapas.

– Chciałabym, by to wszystko się już skończyło – powiedziała pani Baxter. Wypiła łyk herbaty. – Wybiera się pani na koncert, który organizują Polacy w niedzielę? Słyszałam, że odbędzie się w kinie Scala. Powinien być dobry.

– Dzisiaj słyszałam w parku ich orkiestrę – powiedziała mama. – Grali całkiem ładnie.

– Tak, ja ich też słyszałam. Grali wiele szkockich melodii. Było pięknie! – westchnęła sentymentalnie pani Baxter. – Wie pani, ci Polacy są zupełnie jak Szkoci. Niech pani zobaczy, jak oni śpiewają szkockie piosenki!

– Śpiewają je o wiele lepiej niż wielu Szkotów, których znam – powiedziała mama.

–  Ma pani absolutną rację – powiedziała pani Baxter.

– Rozmawiałam dzisiaj rano ze starą Jessie Petrie, która mieszka w tym małym domku przy Dunesk Road – rzekła mama. – Powiedziała mi, jak bardzo podoba się jej śpiew Polaków. Kiedy była w ogrodzie, to grupa Polaków przechodziła obok, więc schowała się za drzewem, by sobie ich pooglądać. Powiedziała, że nie chciała stać i patrzeć na nich tak na otwartej przestrzeni, gdyż obawiała się, że oficerom nie spodoba się, że patrzy na żołnierzy.

– Ale numer – zaśmiała się pani Baxter. – Chyba nie przyszło jej do głowy, że Polacy pomyślą, że do nich startuje, nieprawdaż?

– Bóg raczy wiedzieć – rzekła mama. – Przecież ona ma osiemdziesiątkę…I jaki ma cuchnący oddech. Musi być cała zepsuta w środku. Polacy by jej nie chcieli. A ona biega po swoim domku jak jakaś dwulatka, wdzięcząc i uśmiechając sama do siebie, gdy Polacy do niej machają.

– Machali do niej? – zdziwiła się pani Baxter. – Niemożliwe, chyba do niej nie machali?

– Oczywiście, że machali. Machają do wszystkiego, co nosi spódnicę. Tacy są wspaniali, ci Polacy.

– To będę musiała na siebie uważać – zachichotała pani Baxter.

– Och, nie sądzę, by interesowały ich takie jak pani lub ja – rzekła mama. – Chyba, że podczas zaciemnienia! Chociaż jeżeli stara Jessie może zdobyć chłopa, to tym bardziej możemy my.

 

IX

Dziewczyny miały niezły ubaw, kiedy Nettie opowiedziała im o Jessie Petrie.

– Jezu! – krzyknęła Meg. – Wyobrażacie sobie tę starą babę bawiącą się w chowanego za drzewem? Będę musiała napuścić na nią Stanny’ego.

– Nie, myślę, że lepszy byłby sierżant Aggie. – powiedziała Bell. – On szybko by sobie z nią poradził…

– Spotykasz się z nim wieczorem, Aggie?

– Oczywiście – odpowiedziała niepewnie Aggie.

– To musisz na siebie uważać – powiedziała Meg, mrugając do pozostałych. – Wiesz, jakie są sierżanty.

– Nie martwcie się, będę na siebie uważać – odpowiedziała Aggie sucho.

– Gdzie on jest zakwaterowany? – spytała Meg. – Bo nie ze Stanny’m i jego kompanami.

– Nie zgadniecie – zachichotała Aggie.

– No gdzie?

Aggie rozejrzała się by sprawdzić, czy w pobliżu nie ma panny Scott – U Pięknej Nancy!

– No nie!

– Mówię wam, naprawdę – odpowiedziała Aggie.

– Boże, to mu w takim razie współczuję, – powiedziała Nettie, podnosząc żelazko. – Wiecie, jaka jest stara pani Scott! Ma świra na punkcie czystości.

– Tak, i to jest dziedziczne – powiedziała Meg. – Jak ciąg do kieliszka.

– Słyszałam, że ona zmywa chodnik – powiedziała Nettie, starannie zaprasowując fałdki spódnicy. – Ale nie wierzyłam w to, dopóki kilka dni temu nie przechodziłam koło jej domu. Przed domem stała ciężarówka, a młody chłopak wnosił kilka butelek. Wyobraźcie sobie, że ledwo wsiadł z powrotem do samochodu, a już stara Scott była na zewnątrz ze ścierką i ścierała ślady jego butów z chodnika!

– No tak, ona jest stuknięta – rzekła Meg.

– Tak, jest stuknięta – potwierdziła Bell – tak samo jak jej córka!

– Nie wiem, jak to jest z tą ich głupotą – stwierdziła Nettie. – Nie są na tyle głupie, by wydawać swoje pieniądze. Pani Penman, która mieszka obok niej, powiedziała mojej mamie, że Scott sama myje swoje okna.

– Tak, i jeszcze coś – powiedziała poważnie Aggie, pochylając się, a jej pociągła twarz jeszcze się wydłużyła przez jej powagę. – Ona każe Pięknej Nancy wchodzić przez kuchenne drzwi i ściągać buty i zawijać je w gazetę.

– Ciekawe, czy to samo każe robić sierżantowi? – zaśmiała się Meg.

– Niech nawet nie próbuje – mruknęła Aggie.

– Będziesz musiała mieć oko na niego i Piękną Nancy – powiedziała Meg. – Ona może chcieć ci go odbić.

– Niech nawet nie próbuje – odpowiedziała Aggie, nachylając się nad prześcieradłem, które prasowała z przesadną siłą.

– Czy wiecie, co mi powiedziała onegdaj pani Scott, kiedy zaniosłam jej paczkę? – powiedziała Bell i zachichotała. – Do diabła, prawie zemdlałam.

– No powiedz – rzekła Meg – Przecież nie umiemy czytać w myślach. Inna sprawa, że ty nie myślisz.

– Wystarczy, Meg Patrick – powiedziała Bell. – Jak nie przestaniesz, to wam nie powiem, co powiedziała stara Scott.

– Jasne – rzekła Meg – Przecież wiesz, że nie mówiłam tego na serio.

Bell pociągnęła nosem ponuro.

– I tak ci nie wierzę.

– Dawaj – rzekła Aggie – Co powiedziała?

– Powiedziała – rzekła Bell – powiedziała: – Czy wiesz, jaka jest przyczyna tej wojny? Odpowiedziałam, że nie wiem – chociaż mogłam wymienić wiele przyczyn. A wiecie, co ona powiedziała? Picie alkoholu i hazard, to są przyczyny.

–  Jezu Miłosierny! – zawołała Meg.

– Ciii! – syknęła Aggie. – Przyszła Piękna Nancy.

Pochyliwszy się nad deską do prasowania, Nettie myślała, co Jan robił tego popołudnia. Czy był na ćwiczeniach? Czy był jednym z tych, którzy machali do starej Jessie? Nie sądziła, żeby mógł machać… Stanny mógłby, oczywiście. Stanny nie tylko mógłby machać, ale też puścić oko i powiedzieć coś nieprzyzwoitego. Stanny był i do tańca, i do różańca. Co do tego gostka, który był z Chrissie… Nettie westchnęła, zastanawiając się, czy powinna powiedzieć o nim matce.

Oczywiście, Chrissie jest w stanie zadbać o siebie. Ale… Pomyśli o tym wieczorem, kiedy będzie sama z mamą. Jan miał wieczorem wartę, więc będzie mogła zostać w domu i umyć włosy. Może, jeżeli mama będzie miała dobry nastrój, to z nią pogada…

 

X

W sobotę po południu, kiedy spotkała się z Janem, on powiedział:

– Pojedziemy na wieś na długą przechadzkę, Nettee. Pojedziemy autobusem.

Padało przez całą noc i przez przedpołudnie, ale teraz się rozpogodziło. Niebo było bezchmurne i wszystko wokół wyglądało świeżo. W wiejskim powietrzu czuć już było jesień. Milczeli, kiedy autobus przejeżdżając dotykał mokrych, przywiędłych żywopłotów. Jan objął ramieniem Nettie i głaskał ręką jej rękaw. Spoglądała przez zaparowane okno, zadowolona, wtulona w jego ramiona. Jasnokasztanowe jodły wyznaczały linię drogi, a ich nisko osadzone gałęzie biły w dach autobusu jak seria pocisków z karabinu maszynowego. Ten odgłos sprawił, że lekki dreszcz przeszedł po jej plecach i przytuliła się jeszcze bardziej do Jana.

Wysiedli z autobusu w małej wiosce, jakieś 5 mil od Blytheden. Jan wskazał na miejscowy bar i powiedział:

– Wejdźmy tam.

Nettie potrząsnęła głową i powiedziała:

– Nie, nie. Ja nie mogę.

Ale Jan wziął ją pod rękę i wprowadził do sali barowej.

Sala była pusta, ale z sąsiedniej piwiarni dobiegały rozmowy i śmiech. Nettie stanęła przed kominkiem i ogrzała ręce, oglądając upstrzoną przez muchy reprodukcję obrazu „Śmiejący się rycerz”. Na jednej ze ścian była wielka mapa Europy, a na innej uśmiechnięty mężczyzna o czerwonej twarzy, w kilcie, trzymał w ręku szklankę whisky. Mokre ślady krzyżowały się na starym, brązowym linoleum. Jan zadzwonił po kelnerkę i usiedli przy jednym z mniejszych stolików. Weszła pulchna dziewczyna o czarnych, kędzierzawych włosach, wychodzących spod przybrudzonego czepka, i oparła się o ich stolik w oczekiwaniu na zamówienie.

– Zimny dzień mamy dzisiaj, nieprawdaż? – powiedziała do Nettie.

Nettie skinęła głową i uśmiechnęła się. Zauważyła, że kelnerka przygląda się badawczo Janowi i pomyślała, że zapewne w tej wiosce nie stacjonują żadni polscy żołnierze. Jan nachylił się nad nią i zapytał:

– Jakiś drink, Nettie?

Potrząsnęła przecząco głową:

– Ja się tylko napiję herbaty.

– Herbata dla obojga? – zapytała dziewczyna.

– Herbata dla obojga – odpowiedział Jan. – I jeszcze butelka wina.

– Och, nie – zaprotestowała Nettie.

Ale Jan kiwnął głową do dziewczyny. Ona uśmiechnęła się i powiedziała:

– W porządku.

I puściła oko do Nettie, zabierając dzbanek na wodę i popielniczkę ze stołu, który przetarła. Nettie zaczerwieniła się, po czym zmarszczyła brwi. Starała się wyglądać na zrelaksowaną i zachowywać, jakby było dla niej czymś normalnym, że ktoś stawia jej butelkę wina. Kelnerka położyła na stole obrus i go rozprostowała. Nettie wyjrzała przez okno przez roślinę w doniczce obwiniętą różową bibułką. Kobieta w czapce i jaskrawym fartuchu wyszła z domu naprzeciwko i zmiatała końskie łajno z jezdni.  Nettie odwróciła się, spojrzała najpierw na swoje ręce, a potem na Jana. Uśmiechnął się i szepnął:

– Dobrze Ci, Nettee?

– Oczywiście – odpowiedziała i zaczęła nucić Are You Happy at Your Work? Jan przyłączył się, mrucząc melodię. Oparł swoją głowę na dłoniach, a pod stołem objął swoimi kolanami jej kolana.

Kiedy kelnerka przyniosła wino, napełnił dwie lampki. Podniósł swoją i powiedział coś po polsku.

– Co? – spytała Nettie, ale on tylko się uśmiechnął i skinął głową do jej lampki, nawet nie starając się wytłumaczyć, co powiedział. Nettie sączyła wino, spoglądając na drzwi z obawą, że ktoś, kogo zna wejdzie do lokalu. Jeszcze by tego brakowało, by weszła pani Baxter lub któraś z jej przyjaciółek. Ale nikt nie wszedł. Piwiarnię zamknięto o trzeciej i słyszeli, jak ludzie wychodzą z baru. Niektórzy nie chcieli wyjść i spierali się z czarnowłosą kelnerką, która śmiała się i usiłowała ich wypchnąć na zewnątrz.

– Niech no tylko spotkam pańską żonę, Tomie Pattersonie! – słyszeli, jak krzyczy kelnerka. – Powiem jej, co z pana za jeden.

Wypiwszy herbatę Nettie i Jan usiedli przed kominkiem i dopili wino. Nettie opadła w głęboki fotel, nie chcąc się wcale stąd ruszać. Wino i ciepło kominka sprawiły, że stała się senna. Jan siadł na poręczy jej fotela, gładził jej włosy i powtarzał:

– Chodźmy już, Nettee.

Ale za każdym razem, kiedy to mówił, Nettie potrząsała głową i mówiła:

– Jeszcze chwilkę. Dokąd ci się tak śpieszy? – nie chciała zostawić ciepła tej szarej sali. Czuła się tam bezpiecznie i pewnie. Jak przez mgłę widziała twarz Jana, pochylającą się nad nią. Za każdym razem, kiedy na niego spoglądała, czuła się nieco przestraszona. Ogień kominka odbijał się czerwienią na jego wysokich kościach policzkowych i sprawiał, że jego włosy jeszcze bardziej błyszczały. Było w nim coś przerażająco obcego!

W końcu powiedział:

– Idziemy już, Nettee.

Chwycił ją za ręce i podniósł z fotela. Przez chwilę stała, delikatnie się chwiejąc.

– Boże, upiłam się – pomyślała. – Muszę iść do ubikacji.

Kiedy wróciła, Jan już był uregulował rachunek. Wielki i ciemny stał w świetle korytarza, a jego furażerka była zawadiacko przechylona na bok. Podniesiony kołnierz jego płaszcza rzucał cień na jego twarz. Jego zęby błyszczały, kiedy ujął ją za łokieć i wymamrotał:

– Idziemy już, dobrze?

Powoli wyszli poza wioskę. Nettie stała niepewnie na nogach, więc była zadowolona z tego, że Jan ją podtrzymywał. Wielkie, cytrynowe chmury przesuwały się po niebie, a inne zamykały horyzont jak pagórki różowego śniegu. Przez chmury przebijały się mosiężne promienie zachodzącego słońca, nadając wszystkiemu przeraźliwie zimny wyraz... Nettie nagle zadrżała i jeszcze bardziej wtuliła się w Jana.

– Och, tak tu zimno po cieple tamtego kominka – powiedziała.

Za wsią Jan skierował ją w stronę bramy wiodącej na ściernisko.

– Po co my tutaj wchodzimy? – zapytała.

Ale Jan nic nie odpowiedział, tylko się uśmiechnął. Objął jej talię ramieniem, zamykając za sobą bramę drugą ręką. Nettie ostrożnie stawiała kroki na ściernisku, bojąc się, że któryś z długich kawałków słomy uszkodzi jej jedwabne pończochy. Przeszli obok wysokiego, przyciętego żywopłotu z głogu, aż doszli do kładki nad wąskim strumykiem. Za nim rozpościerało się małe królestwo dzikich ostrężyn i paproci. Ścieżka wśród ostrężyn prowadziła do opuszczonego kamieniołomu. Nettie szła przed Janem, spoglądając ze strachem w dół na pędy ostrężyn, które uderzały ją po nogach. Nie słuchała Jana, który szeptał:

– Ko-ochana, ko-ochana Nettee.

Rozejrzała się, nagle przestraszona. Dookoła nie było żywego ducha. Wioska i dym z kominów zniknęły. Jan chwycił ją nagle z tyłu i przyciągnął do siebie.

– Ko-ochna, ko-ochana – szeptał, całując ją z dzikością. Jej ciało przylegało ściśle do jego ciała, a ręce i nogi splotły się w jedną całość. Przez moment walczyła. Potem przeszły przez nią kolejne fale ekstazy. Jej nogi drżały tak, że była zadowolona, że trzyma ją w ramionach. Wydawało się, że ma motyle w brzuchu, z trudem łapała oddech.

Nagle ją puścił. Zachwiała się, pijana winem i namiętnością. Wyciągnęła ręce do Jana, starając się znaleźć oparcie. On ściągał swój wojskowy płaszcz. Śmiał się, rozkładając go na paprociach o sztywnych liściach, koloru kawy z mlekiem. I powiedział coś po polsku, drwiącym głosem, po czym chwycił ją za ręce i przyciągnął do siebie.

– Nie, Janie – zawołała – Nie! Jeszcze ktoś nas zobaczy!

Ale on popchnął ją na płaszcz i zaczął podnosić spódnicę. I nagle zaczęła płakać.

– Uważaj na moje pończochy! Trudno je teraz kupić! Szybko nie zdobędę nowej pary!

 

XI

W poniedziałek rano Nettie w pośpiechu biegła do pracy, jedząc bułkę i stukając wysokimi obcasami. Bell przyszła po nią, kiedy ona była jeszcze w łóżku, nie reagując na wołania mamy, by już wstała. Odetchnęła z ulgą, kiedy zobaczyła, że inne dziewczęta wciąż jeszcze stoją przed drzwiami, wepchnęła do ust ostatni kawałek bułki, wycierając jej resztki z podbródka i policzków, i przyłączyła się do nich.

– Cześć, Nettie – zawołała Meg. – Dostałaś już To Pytanie?

Nettie przełknęła ostatni gryz bułki i spytała:

To Pytanie? Jakie pytanie?

– Oj, przecież wiesz! – Meg zachichotała i mrugnęła do Aggie. – Nie musisz udawać, że jesteś głupsza, niż jesteś.

– Ale ja nie wiem, o czym mówisz – odpowiedziała Nettie. – Co za pytanie?

– Ciebie pytał? – Meg zapytała Bell.

Bell zachichotała: – A nie?

– I co powiedziałaś na to? – spytała Meg z zaciekawieniem.

– Ale mu odpowiedziałam… – Bell potrząsnęła głową. – Zapytałam go, za kogo mnie uważa.

– Co to za pytanie? – spytała Nettie.

– Ach, nie musisz już udawać, że jesteś tak naiwna – powiedziała Meg zirytowanym głosem. – Dobrze wiesz, o czym mówimy. Czy Jan spytał cię, czy się z nim prześpisz?

– Prze…. – Nettie otwarła szeroko usta i zamarła.

– Nie musisz udawać, że jesteś zdziwiona, – powiedziała z sarkazmem Meg. – Każda z nas została zapytana. Wszystkie dziewczyny w pralni. To jest pierwsze zdanie, którego uczą się Polacy. „Piękna dziewczyno, prześpisz się ze mną?” – roześmiała się głośno. – Na Boga, ale obsztorcowałam Stanny’ego, kiedy mi to powiedział. Staliśmy przy drzwiach, szykowałam się na odrobinę pieszczot, kiedy on powiedział: Bendziemy się kochać. Bez dzieciów.

Bell zaczęła chichotać, ale przestała, kiedy Meg na nią spojrzała.

– Już mu dam bez dzieciów! – krzyknęła. – Powiedziałam mu, co o nim myślę.

– Akurat – docięła jej Bell.

– A co, może nie? – rzekła Meg. – Powiedziałam mu, żeby spadał.

– Oczywiście, a na długo? Dzisiaj wróci i zada Ci to samo pytanie.

– Wróci? – parsknęła Meg. – Nie sądzę, posłałam go do diabła.

– Nie wierzę ci – powiedziała Bell.

– Naprawdę!

Nettie i Bell spojrzały na Meg z niedowierzaniem, potem spojrzały jedna na drugą i potrząsnęły głowami. Meg zarzuciła do tyłu swoje włosy i wojowniczo położyła ręce na biodrach. Ale napięcie rozładowała Aggie.

– Wiecie, co ja słyszałam? – ściszyła głos i rozejrzała się, czy nikt nie słyszy.

– Nie – pochyliły się nad nią.

Aggie roześmiała się nerwowo, a potem otwarła szeroko oczy i powiedziała wstrząśniętym głosem:

– Słyszałam, że w szpitalu jest mnóstwo kobiet, którym Polacy…którym Polacy odgryźli cycki!

Zachichotała znów, tak że ostatnie słowa były prawie niesłyszalne. Pozostałe trzy dziewczyny spojrzały na siebie.

– Gdzie tam – powiedziała Nettie. – Nie wierzę w to.

– To najświętsza prawda – powiedziała Aggie uroczyście/z przekonaniem. – Bettie Jamieson mi powiedziała. Ona zna jedną salową.

– A ja w to wierzę – powiedziała Meg. – Ci Polacy są zdolni do wszystkiego.

Bell się roześmiała:

– Ale Stanny nie próbował tego z tobą, co nie?

– Nie ma strachu – Meg podniosła stertę wypranych prześcieradeł i zaczęła nieść je do kantorka. – I tak już  miałam dość. Wyobraźcie sobie, że on chciał, bym poszła z nim do koszar, gdzie był co najmniej tuzin jego kolegów!

Powyższy fragment noweli ukaże się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

Czytaj dalej: https://reshumana.pl/2106-2/

 

Copyright © Estate of Fred Urquhart 2023

© tłumaczenie Leszek Wieciech 2023

 

Przypisy tłumacza:

[1]Nikt mnie nie kocha, nie wiem, dlaczego?” Piosenka Judy Garland z 1940 roku

[2] „Co noc modlę się do Pana, by zesłał mi kogoś, kto mnie pokocha”.

[3] Amerykańska aktorka

[4]  Nigdy nie usłyszysz śpiewu drozda pod chmurami. Nigdy nie poczujesz dreszczu emocji, dopóki nie upadniesz… Piosenka Chicka Hendersona z 1940 roku

[5] Czy jesteście szczęśliwi w pracy? Oczywiście, że jesteśmy! Czy nadal będziecie tam pracować? Oczywiście, że tak!

[6] Gra słów – w oryginale „Don’t you like pussies?” – pussy to również potocznie cipka

[7] Home Guard – straż obywatelska

[8] Herbert henry Asquith, brytyjski polityk konserwatywny z początków XX wieku

[9] Lord Woolton, wł. Frederick James Marquis – minister ds. żywności, a następnie ds. odbudowy w rządzie brytyjskim podczas II WŚ.

XII

Tego wieczora Meg i Bell zaskoczyły Nettie, idąc na spotkanie, które Elsie McClure zorganizowała w tylnej salce Temperance Hotel w Blytheden. Miał przyjechać i wystąpić przedstawiciel związków zawodowych z Edynburga. Elsie błagała Nettie, by ta też przyszła. Ale Nettie odpowiedziała:

– Nie mogę. Umówiłam się z Janem. Poza tym, nigdy nie postawię stopy w żadnym hotelu w Blytheden. Mama by mnie zabiła, gdyby się dowiedziała, że tam byłam.

– Ale przecież to jest Temperance Hotel – powiedziała Elsie. – Tylko tam mogliśmy zarezerwować miejsce. Wszystkie inne miejsca są zajęte przez żołnierzy. Musisz przyjść. Będziemy potrzebować twego głosu.

– Nic na to nie poradzę. Mam randkę i nie odwołam jej z powodu jakiegoś zebrania związku. Obejdziecie się beze mnie.

– Widzę, że tak będzie – westchnęła Elsie. – Ale wolałabym, byś przyszła. Źle to będzie wyglądało wobec tego faceta, który przyjeżdża z tak daleka. Mam nadzieję, że inni przyjdą.

Mimo to zebranie zakończyło się sukcesem.

– Nie było tylko ciebie i Aggie – powiedziała Meg następnego dnia. – Wszyscy byli. Nawet Maisie Forbes.

– No, to teraz was urządzi ta mała donosicielka – rzekła Nettie. – Idę o zakład, że pójdzie i wszystko opowie starej Scott.

– Nie sądzę. Zależy jej na związku tak samo jak pozostałym.

– A co żeście robiły po zebraniu? – spytała Nettie.

– Poszłyśmy do Berta – Meg westchnęła radośnie i oparła łokcie o swoją deskę do prasowania. – Świetnie się bawiłyśmy.

– Będziecie się świetnie bawiły, jak Piękna Nancy tu przyjdzie i zobaczy, co robicie.

– Teraz jest na dole w pralni – rzekła Meg. Ale wyprostowała się i udawała, że ciężko pracuje, na wypadek, gdyby panna Scott niespodziewanie weszła. – Świetnie się bawiłyśmy.

– Naprawdę? – spytała Nettie.

– Tak – Meg miała już znowu oprzeć się łokciami o deskę do prasowania, ale zmieniła zdanie. – Spotkaliśmy kilku chłopaków.

– Jakich chłopaków? Stanisława i Pawła?

– Stanisław! – prychnęła Meggi. – Nie, ten jest znacznie milszy. Na imię ma Włodzimierz. Och, jest wspaniały. Wysoki, wyższy od Jana, ma piękne, kędzierzawe blond włosy.

– A zadał ci To Pytanie – zapytała figlarnie Nettie.

– Oczywiście, że nie – odpowiedziała z oburzeniem Meg. – On jest gentlemanem, nie to, co Stanny.

– Bell też poznała fantastycznego faceta – dodała. – Prawda, Bell?

– Tak, rzeczywiście jest fantastyczny – Bell aż podskoczyła, pokazując, jak była szczęśliwa. – Świetnie się bawiliśmy. Wieczorem ma mnie zabrać do kina. Też ma na imię Jan. To musi być bardzo popularne imię w Polsce.

– Po polsku to John – powiedziała Meg. – Włodzimierz mi powiedział. On świetnie mówi po angielsku. Może pójdziesz dziś wieczorem z nami, Nettie, i zerwiesz z tym sztywnym Janem? Nigdy mi się nie podobał. Włodzimierz przyprowadzi ci jednego ze swoich kolegów.

– Nie, dziękuję – odpowiedziała Nettie. – Nie chcę mieć nic do czynienia z tą twoją hołotą.

– Kogo ty nazywasz hołotą? – wrzasnęła wściekle Meg. – Oni są znacznie milsi od tych, których poznaliśmy pierwszego wieczoru. Musisz mieć pecha, że spotkałaś takich nieciekawych facetów.

– Możesz tak myśleć – odpowiedziała Nettie. – Ale ja uważam inaczej. Poczekaj trochę, a zobaczysz, jacy okażą się twoi nowi znajomi, więc nie obrażaj innych.

 

XIII

W czasie kolejnych tygodni Meg, Bell i większość innych dziewcząt tak często zmieniały swoich absztyfikantów, że pani Baxter tak to skomentowała:

– Dobrze, że w dystrykcie są dwa tysiące Polaków, bo inaczej by im zabrakło!

Dziewczęta zawsze poznawały „szalenie miłych chłopców”, ale żadna z nich nie umówiła się na więcej, niż dwie, trzy randki. Zawsze na początku zapowiadało się na romantyczny romans, potem dziewczęta otrzymywały To Pytanie albo też obrażały się z powodu czegoś, co żołnierz zrobił lub powiedział. Tylko Aggie i Nettie pozostawały wierne sierżantowi i Janowi. Meg i Bell drwiły sobie z nich, zastanawiając się, kiedy wreszcie się z nimi rozstaną. Ale Aggie tylko potrząsnęła głową i odpowiedziała twardo:

– Nie jesteśmy takimi trudnymi do zadowolenia lekkoduchami, jak wy.

A Nettie dzień i noc myślała tylko o Janie. Był dla niej wszystkim: myśli o nim wypełniały jej noce, również za dnia myślała o nim bez przerwy, nie włączając się do rozmów koleżanek, ani też nawet ich nie słuchając. Nigdy sobie nie wyobrażała, że może darzyć kogokolwiek aż takim uczuciem. W jej świecie wojna i wszystko z nią związane były bardzo odległe. Nawet kiedy musiała boleśnie wrócić do rzeczywistości, starała się zrobić to delikatnie. Przestała narzekać na zaciemnienie i inne niedogodności spowodowane przez wojnę i jak z oddalenia słuchała słów swojej matki:

– Czy osiemnaście miesięcy temu wyobrażałyście sobie, że będziemy tak żyć? Skradając się w ciemnościach, bojąc się zapalić światło. Z masłem i cukrem na kartki, wypełniając książeczki z kuponami na różne towary? Nie myślałam, że ludzie będą musieli pogodzić się z czymś takim.

Dla Nettie brzmiało to jak zdarta płyta gramofonowa, którą słyszała już setki razy – coś, co zna na pamięć. To było tło jej rozmyślań o Janie: chór, który śpiewał w tle, ale nie niepokoił. Na jej scenie to Jan stał w świetle reflektorów i zaciemnienie, warty oraz manewry nie mogły pozbawić go jego blasku. Nigdy nie wybiegała poza dzisiejszy wieczór lub kolejny dzień. A kiedy była z nim, a jego ramiona przyciągały ją do niego, nie była w stanie myśleć o niczym. Wypełniało ją tylko zmysłowe ciepło, a zaciemnienie tworzyło przytulną osłonę.

Aż pewnego dnia Aggie oświadczyła, że zerwała z sierżantem. Akurat prasowała prześcieradło i powiedziała to ze sztuczną niedbałością. Dziewczęta zamilkły na chwilę, po czym Bell zawołała:

– Pokaż ślady po zębach!

Nettie już od pewnego czasu podejrzewała, że Aggie chce zerwać z sierżantem, ale bała się, że nie znajdzie innego faceta. Ale Aggie wyjaśniła:

– Och, już byłam nim znudzona. Zbyt wolno uczył się angielskiego. Nie chciało mi się już ciągle mu wyjaśniać, co mam na myśli. Nie wiedziałam, o czym z nim rozmawiać.

– To dobrze, Aggie – powiedziała Meg współczująco. – Jest wielu innych chłopców do wzięcia.

– I w dodatku on stale chciał siedzieć w saloniku starej Scott – jęknęła Aggie.  – Boże, mam wystarczająco dużo Pięknej Nancy za dnia, by jeszcze widywać ją wieczorami.

Podczas przerwy obiadowej Nettie powiedziała swojej mamie i pani Baxter o Aggie. – A wyglądał na takiego sympatycznego faceta – powiedziała pani Baxter. – Spotkałam ich kilka dni temu, jak wracali z kina i on był bardzo uprzejmy; stuknął obcasami i otworzył mi drzwi. A jak pięknie pachniał!

– Polacy mają bzika na punkcie perfum – rzekła mama.  – Dziewczyna z apteki powiedziała mi, że stale kupują wodę kolońską. Nie mogą nadążyć z uzupełnianiem zapasów. Zastanawiała się, co oni z tym robią – kąpią się w niej czy co?

– A może ją piją! – zachichotała pani Baxter.

– Już nie wiem – odpowiedziała mama. – Będę musiała zapytać Jana, kiedy tu przyjdzie następnym razem.

– Wciąż jeszcze z nim chodzisz, Nettie? – spytała pani Baxter. – Myślałam, że już dawno dasz sobie z nim spokój.

– Dlaczego?

– No… – pani Baxter zaśmiała się niepewnie i spojrzała w bok. – Idzie się z nim dogadać, pani Douglas?

– Ależ tak – odpowiedziała mama. – On bardzo szybko uczy się angielskiego. Czasami bardzo śmiesznie mówi.

– A Chrissie nadal chodzi ze swoim? – spytała pani Baxter.

– Ach, Chrissie!  – zaśmiała się mama. – Ta to już miała kilku od tamtego czasu.

– I o to chodzi – zaśmiała się pani Baxter. – Gdybym tylko była znowu młoda, to bym im pokazała to i owo. Teraz nie ma zbyt dużo dziewczyn, mających taki styl, jak ja miałam, – wstała, szykując się do wyjścia. – Muszę już iść i zabrać się za obiad dla Andy’ego. Zdobyłam ładny stek. Muszę go tylko podsmażyć. Cześć Nettie, powiedz swojemu chłopakowi, że o niego pytałam.

Ale pani Baxter wyszła dopiero po dziesięciu minutach. Przegadała te dziesięć minut, rozmawiając o Polakach. – No dobrze – powiedziała, ostatecznie zbierając się do wyjścia. – Niedługo przyjadą Irlandki na wykopki ziemniaków. Ci chłopcy w sam raz się dla nich nadadzą. One nie będą czekać na To Pytanie. Zanim się Polacy spostrzegą, one już będą miały ściągnięte majtki!

– Tak, te zbieraczki ziemniaków to gorące dziewuchy – powiedziała mama, zamknąwszy drzwi za swoją gadatliwą przyjaciółką i wyciągając pudding dla Nettie z piecyka. – Spotykasz się znowu z Janem dzisiaj wieczorem? – zapytała.

– Tak  – odparła Nettie.

Mama nalała sobie filiżankę herbaty.

– Pani Baxter to strasznie ciekawska stara suka – powiedziała. – Świetnie wie, że ty i Jan wciąż ze sobą chodzicie. Założę się, że zna każdy twój krok. Jakby była schowana za tą zasłoną i podglądała. Nic jej nie umknie.

Nettie nie odpowiedziała, tylko nalała sobie filiżankę herbaty i wyciągnęła z kieszeni paczkę Woodbin’sów.[1]

– Najwyższy czas, byś rzuciła – rzekła mama. – Papierosy strasznie drożeją.

– Ach, daj spokój – odpowiedziała Nettie. – Muszę sobie poużywać, dopóki jestem młoda.

– No nie wiem… – odparła mama, popijając herbatę w zamyśleniu, nie spoglądając na Nettie. – Chciałabym, byś była w pewnym sensie jak Chrissie. Nie mam na myśli tego, broń boże, że co chwila chodzi z innym chłopakiem, ale… Nachyliła filiżankę i wypiła resztkę herbaty.

– Ale co? – spytała Nettie.

– Wiesz… – Mama dolała więcej wody do imbryka i wyrzuciła fusy do kominka, po czym nasypała świeżą herbatę. – Czy zastanawiałaś się, co będzie, kiedy wojna się skończy? – rzekła powoli.

– Co będzie z czym? – Nettie odłożyła ostrożnie papieros na półkę obok zlewu, po czym zaczęła układać fryzurę przed lustrem.

– Wiesz, w końcu Jan jest Polakiem – powiedziała mama. – Wróci do Polski. A to nie to samo co Aberdeen, Edynburg czy nawet Londyn. Polska jest setki, setki mil stąd. Zastanawiałaś się nad tym?

– Ach, mamy jeszcze dużo czasu, by się nad tym zastanowić, – odpowiedziała Nettie, wkładając papieros do ust i usiłując włożyć płaszcz, a jednocześnie starając się, by dym z papierosa nie wchodził jej do oczu.

– Naprawdę? – rzekła mama. Nie wiem. Lepiej skończyć z tym, dopóki nie jest za późno.  Przecież nie możesz ode mnie i ojca oczekiwać, że przyjedziemy do Ciebie do Polski, jeżeli będziesz miała dzieci. Poza tym nie będziemy mogli ich zrozumieć…

– Daj spokój! – powiedziała Nettie, ściskając płaszcz paskiem i wzruszając ramionami.

– Oczywiście, Jan jest bardzo miłym chłopcem i w ogóle… – powiedziała mama. – I nieźle nauczył się angielskiego, ale…– delikatnie machnęła swoją wielką, czerwoną dłonią. – Miałam na myśli, że powinnaś to przemyśleć.

– Po co się martwić zawczasu? – odpowiedziała Nettie, otwierając drzwi.

– Ktoś powinien się martwić – powiedziała z naciskiem mama. – Będę musiała porozmawiać o tym z twoim ojcem. Może rozmówi się z Janem.

Nettie z rozdrażnieniem paliła papierosa, gdyż śpieszyła się do pracy. Mama ostatnio mówiła o tym ogródkami kilka razy, nie dopowiadając, rozmyślając. Niepotrzebnie zaprzątając sobie głowę. I sprawiając, że pozostali też się martwili.

Do teraz starała się o tym nie myśleć. Ale jak już zaczęła, złapała się na tym, że już nie może przestać, zastanawiając się, co będzie, jeżeli…

 

XIV

Tego wieczora, kiedy pan Douglas właśnie zbierał się do wyjścia, jego żona powiedziała:

– Dokąd się wybierasz? Pamiętaj, co ci powiedziałam. Nie możesz teraz wyjść.

– Oj, nie  możesz tego załatwić sama? – wyburczał.

– Nie, to sprawa dla ciebie – powiedziała. – W końcu to ty jesteś jej ojcem.

– Już dobrze – westchnął ciężko i zanurzył się ponownie w swoim fotelu. Usiadł i zaczął czytać The News, przeglądając kolumny z informacjami o urodzinach i ślubach i z nekrologami, które z reguły pomijał przy czytaniu gazety. Nettie zastanawiała się przez chwilę, co mama miała na myśli, ale była zbyt zaabsorbowana przygotowaniami na przyjście Jana, że nie interesowało jej, dlaczego ojciec został w domu. Właśnie zapinała w sypialni swoją sukienkę w szaro-łososiowe paski, kiedy usłyszała pukanie do drzwi i krzyknęła:

– To musi być Jan! Otworzysz mu drzwi, tato?

– Chodź, Chrissie – rzekła. – Pomóż mi zapiąć te guziki.

– Nie mam czasu – odpowiedziała Chrissie, nawet nie podnosząc głowy znad nóg, na które naciągała parę jedwabnych pończoch. – Jestem umówiona z Edwardem na siódmą i już jestem spóźniona.

– Ma pan rację, dzisiaj jest bardzo zimno, nieprawdaż? – powiedział pan Douglas, wprowadzając Jana do kuchni.

Baardzo zzimno! – powiedział Jan. Stuknął obcasami i ukłonił się pani Douglas. – Cieś! Baardzo zzimno! Prawda?

– Tak, rzeczywiście jest zimno – powiedziała mama. Spojrzała znacząco na męża i powiedziała: – Pójdę pomóc Nettie.

– Papierosa? – Jan wyciągnął papierośnicę w stronę pana Douglasa.

– Ja nie palę papierosów, proszę pana – odpowiedział pan Douglas. – Wolę swoją fajkę. Ale dla towarzystwa zapalę – zaciągnął się i spojrzał na napis na papierosie.

– Zagraniczny! Pięknie pachnie!

Pociągnął dwa-trzy razy i wypuścił dym, nie zaciągając się. Trzymał papieros blisko twarzy i przyglądał się jego koniuszkowi, zmrużywszy swoje oczy pod szarymi, krzaczastymi brwiami.

– Smakuje jak cygaro, proszę pana!

– Dobre? – spytał Jan.

– Bardzo dobre – pan Douglas usiadł wygodniej w fotelu i odchrząknął. – Wie pan, panie Janie, moja żona… zastanawiała się… W zasadzie to powiedziała… Bardzo jest dzisiaj zimno, nieprawda?

-Tak – odpowiedział Jan – Bardzo zimno.

– Na jaki film idziecie dzisiaj do kina?

– Film? – Jan się zawahał – Ach, kino. Bardzo dobry film. „Grona gniewu”.

– Och, widziałem zwiastun w zeszłym tygodniu – pan Douglas spojrzał na drzwi sypialni, po czym ponownie zanurzył się w fotelu, zwinąwszy kciuki w otworach na ramiona swej kamizelki. – Nie myślę, żebym miał ochotę pójść do kina na ten film. Raczej by mi się nie spodobał. To jest film o biednych ludziach. Cholernie smutny. Mamy tego dosyć na co dzień, by jeszcze oglądać to w kinie. Lubię filmy, które przenoszą mnie w inny świat. Na przykład o gangsterach albo o nocnych klubach. Albo kowbojskie. Bardzo lubiłem stare kowbojskie filmy. Naprawdę. Tom Mix albo Buck Jones[2]. Oni rzeczywiście przenosili nas w inny świat. Szkoda, że Tom Mix zmarł dwa czy też trzy tygodnie temu. Biedny gość… –Pan Douglas ponownie zaciągnął się dymem swego papierosa i ciężko westchnął. – Pamiętam jeden bardzo dobry film, w którym grał. Pamiętam, że był bardzo zakochany w pewnej dziewczynie – tylko że ona nie chciała mieć z nim nic wspólnego, bo był zwykłym ranczerem. Ona była przywiązana do torów, a nadjeżdżał pędzący ekspres. Ale Tom dowiedział się o tym na czas, wskoczył na swojego konia…Jak się nazywał ten jego koń? Miał krótkie imię. Miałem już je na końcu języka…Hej, matka! – zawołał. – Jak miał na imię ten koń Toma Mixa?

– Nie wiem –  oburknęła mama, wchodząc za Nettie do kuchni. – Ty myślisz, że ja wszystko pamiętam?

– Tony – podpowiedziała Nettie ojcu.

– Tak, właśnie tak – krzyknął. – Tony!

– Jesteś już gotów? – spytała Jana.

– Tak, jestem – odpowiedział, szeroko się uśmiechając.

– Gotowi chłopcy, gotowi! – powiedział pan Douglas, wkładając czapkę. – Wyjdę razem z wami. Serwus, dziewczyny, wrócę za kilka godzin.

 

XV

Film „Grona gniewu” nie spodobał się Nettie, chociaż nie z tego powodu, z którego nie spodobał się też jej ojcu. Kiedy szli do kina, Jan powiedział jej, że prawdopodobnie ich oddział zostanie wysłany do Grecji.

Grecja… Po raz pierwszy od dawna uświadomiła sobie, że jest wojna i co wojna znaczy. Przypomniała sobie wszystko, co usłyszała w ostatnich dniach w radio o walkach w Grecji. Boże, i Jan ma tam jechać! Siedziała odrętwiała z przerażenia. Nawet czułe palce Jana, wędrujące po jej ciele, nie sprawiały jej przyjemności. Starała się przytulić do niego najbliżej, jak tylko było możliwe, chcąc ogrzać swój otępiały umysł ciepłem jego ciała. Ale na próżno…

Starała się ze wszystkich sił śledzić akcję filmu. Ale bezskutecznie. Po prostu grupa aktorów tłoczyła się na pace przeciążonej ciężarówki. Droga 66. Oklahoma. Wyoming. Droga 66. Najwidoczniej szukali pracy. Nettie zastanawiała się, o co w tym wszystkim chodzi. Czyż nie powtarzali wciąż, że jadą do słonecznej Kalifornii, gdzie rosły brzoskwinie i winogrona i pomarańcze? Więc po co robili całe to zamieszanie? Ten starzec i jego nierozgarnięta żona, która chciała wracać… O co się martwili? Co oni mieli wspólnego z nią i Janem, siedzącymi na pluszowych fotelach i oglądającymi ich? To był po prostu film. Henry Fonda w rzeczywistości nie był kimś o nazwisku Tom Joad, kto kiedyś siedział w więzieniu. Henry Fonda był po prostu Henrym Fondą – gwiazdą filmową. Jane Darwell[3] była po prostu Jane Darwell. Oni po prostu grali. I pod koniec każdego dnia zrzucali z siebie te stare ciuchy, wsiadali do swych limuzyn i byli wiezieni do swych piekielnie drogich rezydencji, w których organizowali szalone party. Nettie wiedziała. Czytała tygodniki filmowe. To był po prostu kolejny film. Nie miał nic wspólnego z nią ani Janem. Ale Grecja miała. Grecja. Nazwa na mapie. Ale to już nie była tylko nazwa na mapie. Ginęli tam ludzie. Spadały bomby, ludzie byli zabijani ogniem karabinów maszynowych, a odłamki…

Wtem Nettie zauważyła, że coś jest nie tak. Nagle film się urwał. Podrostki, siedzące na tanich miejscach z przodu sali, od razu zaczęły tupać i gwizdać. Nettie westchnęła poirytowana. Czy ci smarkacze nie mogli dać operatorowi nieco czasu na zmianę rolek, czy też na to coś innego, co akurat robił?  Byli strasznie niecierpliwi. Zawsze gwizdali, kiedy zdarzała się taka sytuacja, a zdarzała się dosyć często.

Ale ekran nie ożył po kilku sekundach, jak to bywało zwykle. Zamiast tego na scenę przed ekranem wyszedł kierownik kina. Zaczął coś mówić. Nettie nie uchwyciła jego pierwszych słów, dopiero po chwili zrozumiała, że jest alarm lotniczy. „Ale, proszę państwa, seans będzie kontynuowany”.

Tylko tyle? Wtuliła się w Jana i odprężyła. Ale tylko na chwilkę. Kilku widzów wstało i wyszło. Mój Boże – pomyślała, kiedy wraz z Janem musieli się podnieść, by pozwolić przecisnąć się obok nich rozhisteryzowanej kobiecie z dwójką dzieci – czy ludzie nie mogą siedzieć spokojnie? Co im to da, że wyjdą? To jest po prostu alarm. Lepiej siedzieć wygodnie w kinie niż tłoczyć się w przepełnionym schronie albo kucać pod schodami. Mama na pewno teraz tam się schroniła. Powinna być teraz na pogaduszkach u pani Baxter, więc na pewno tłoczą się razem z innymi w zaułku między kamienicami. Nettie i Chrissie poszły z mamą dwa razy, ale więcej już nie chciały. Powiedziały, że zmarzną i umrą z przeziębienia. Jeżeli już mają zginąć, to wolą zginąć siedząc wygodnie w swoim domu. Mimo wszystko, alarmy były bardzo dokuczliwe. Nigdy nie można spokojnie zabrać się do robienia czegokolwiek, bo nie było wiadomo, kiedy coś się może wydarzyć. Nie żeby coś już wydarzyło się w Blytheden. To nie Londyn, Grecja lub inne takie miejsce.

Projekcja została wznowiona, ale Nettie nawet nie starała się już śledzić akcji filmu. Przytuliła się do Jana, obejmując jego ramiona swymi dłońmi, jakby miała zamiar nigdy go nie wypuścić z objęć. A on szeptał czułe słówka po polsku i w łamanej angielszczyźnie. Ich głowy były tak blisko siebie, że siedząca za nimi kobieta stuknęła ich w ramiona i zwróciła uwagę, więc przesiedli się do ostatniego rzędu. Byli teraz w swoim własnym świecie, daleko od ciężarówek z prześladowanymi, głodnymi ludźmi, szukającymi desperacko pracy, by móc zarobić pieniądze, potrzebne do nakarmienia ich głodujących ciał. Chociaż oni też w pewnym sensie też byli głodni: równie zdeterminowani i prześladowani, jak ci ludzie na filmie. Na świecie są legiony takich Nettie i Janów. I właśnie dlatego takie filmy jak „Grona Gniewu” powinny być robione, by pokazać, dlaczego wybuchają wojny takie jak ta.

Nettie przełożyła ręce za głowę Jana, a następnie przeciągnęła dłońmi po jego twarzy. Jej wilgotne wargi przywarły do jego warg, a po jej policzkach spłynęły łzy.

– Łup!

– ŁUP!

Ściany kina zadrżały. Dwie lub trzy osoby krzyknęły. Nettie wczepiła swoje palce w Jana.

– Co to było? – wyszeptała chrapliwie. Ale była przekonana, że budynek kina został trafiony.

Jan zaśmiał się uspokajająco i wymamrotał:

– Siedź, nie bój się, Nettie. Kilka osób wstało, ale większość siedziała spokojnie. Kilku mundurowych krzyknęło do cywili, by się uspokoili. Nettie poczuła, jak wali jej serce. Spojrzała ze strachem na sufit, bojąc się, że lada moment runie. Ale nic się nie stało. Nigdy nie myślała, że tak dużo czasu mija, aż budynek zacznie się rozpadać.

– Ale – ale – wydusiła z siebie, patrząc na Jana.

– Dwie mile – powiedział.  – Trzy mile stąd. I podniósł trzy palce i szeroko się uśmiechnął.

Westchnęła z ulgą. Raz, dwa, trzy…zaczęła liczyć, przypomniawszy sobie, że kiedy doliczy do dziesięciu, to bombowiec będzie już wystarczająco daleko, by zagrożenie minęło. Ale nawet kiedy doliczyła do dziesięciu, to nadal drżała. Zastanawiała się, gdzie jest mama. Czy wszystko z nią w porządku? Jeżeli – tak jak powiedział Jan – bomby spadły dwie-trzy mile stąd, to powinno być w porządku. Ale Nettie i tak była zaniepokojona.

Ci, którzy chcieli wyjść, już wyszli, a reszta spokojnie siadła, by zobaczyć film do końca. Ale i tak minęło trochę czasu, nim Nettie się wyluzowała. Nachyliła się do Jana, z zamkniętymi oczami, słuchając lękliwie. Czy będą jeszcze jakieś inne uderzenia?

Ale nie było słychać niczego innego, oprócz amerykańskich aktorów, mówiących delikatnym, śpiewnym akcentem. Stopniowo Nettie się uspokoiła. A jak już się uspokoiła, jej myśli znowu powędrowały do Grecji…

– Jan, chodźmy – szepnęła. – Chcę stąd wyjść.

– Nie poczekasz na finał? – zapytał.

– Nie. Wyjdźmy stąd.

Była zdziwiona, widząc tak wiele osób na ulicach. Reflektory przeciwlotnicze przecinały ciemne niebo jak złote łopatki czarnego wentylatora. Wydawało się, że trzyma go jakaś nieludzka ręka, obracając delikatnie, i z każdym obrotem rozdmuchując drobne postacie tu i tam. Wysoko, wysoko ponad złotymi wskazówkami łopatek, samoloty unikały strumieni światła. Można było usłyszeć warkot silników, ale samoloty były za daleko, by można było je policzyć. Dwa, a może dwieście…Dwa, a może dwieście…

Nachyliła się do Jana, a on jeszcze mocniej objął ją ramieniem.

– W porządku, Nettie – rzekł. – Nie ma niebezpieczeństwa.

– Tak, łatwo ci mówić, przeżyłeś to w Warszawie – powiedziała. – Ale jak dla mnie to za blisko.

– Dobrze, wejdźmy tutaj – rzekł Jan.

Nettie nie powiedziała nic, kiedy wprowadził ją do saloniku Royal Hotelu. Była przestraszona, kiedy pomyślała, co by na to powiedziała jej matka. Westchnęła z ulgą, kiedy zanurzyli się w cieple i jasności, a ona osunęła się w miękki fotel. – Boże, jak tu dobrze.

Siedząc zauważyła, jak Jan stuka obcasami i kłania się komuś. To był Stanisław. Była z nim dziewczyna. Obca dziewczyna, której Nettie nigdy wcześniej nie widziała, dziewczyna, która nie była z Blytheden. Nettie wiedziała, ze to musi być jedna z kobiet, które przyjechały tutaj za Polakami. Miała jasne, tlenione włosy, spięte opaską w kolorze koniczyny, i bardzo wąskie, wyskubane brwi. Stanisław wstał i stuknął obcasami, ale nie wykonał żadnego ruchu w ich stronę. Dziewczyna spojrzała w stronę Nettie przez zaciśnięte dłonie ze szkarłatnymi paznokciami i delikatnie zwinęła usta. Jan zamówił dwie whisky.

– O, nie dam rady – powiedziała Nettie – Co powie mama?

Jan przesunął szklankę w jej stronę, uśmiechając się.

– Dobrze! – rzekł i wychylił swoją szklankę jednym haustem.

– Dobrze – powiedziała Nettie.

Wykrzywiła twarz po małym łyczku – Och, to jest niedobre.

Ale Jan nalegał, by dopiła do końca. Kiedy to zrobiła, przeszedł po niej dreszcz. Ale już za kilka minut zaczęła czuć się przyjemniej. Jan podniósł brwi:

– Dobrze?

Nettie wygięła szyję, przesuwając się na skórzanej kanapie tak, że mogła przejrzeć się lepiej w wielkim lustrze, na którym była reklama whisky napisana w poprzek czerwonymi i złotymi literami. Poklepała swoje loki, zastanawiając się, czy może wyciągnąć swoją puderniczkę i gąbkę na oczach kobiety, która siedziała ze Stanisławem. Ale to była puderniczka  z Wollworths’a, a gąbka prosiła się o wypranie. Żałowała, że nie poprosiła Jana o to, by jej kupił nową, gdy kilka dni temu stanęli przed witryną sklepu jubilerskiego i zapytał, czy jest coś, co by chciała.

– Przepraszam – powiedziała.

Kiedy wróciła, Jan rozmawiał ze Stanisławem po polsku. Blondynka obracała pierścionek na swoim palcu i patrzyła w dal, jakby nie rozumiała ich rozmowy. Jan stuknął obcasami i wrócił na swoje miejsce na kanapie przy Nettie. Zawołał kelnerkę i poprosił o jeszcze dwie szklanki whisky. Tym razem Nettie się nie ociągała, ani też nie przeszedł po niej dreszcz, kiedy przełknęła swoją porcję.

– Daj mi papierosa, Janie – poprosiła.

Odchyliła się i spoglądała, jak spirale dymu papierosowego wznoszą się do góry. Przez moment, zanim stały się cienkie i rozpłynęły w dusznym powietrzu, wyobraziła sobie, że jest wielki korkociągiem, a jej usta są szyjką od butelki. Jan objął ją ramieniem i przyciągnął ku sobie. Zachichotała i szturchnęła go łokciem, ale nie cofnęła się, kiedy on objął ją jeszcze czulej swoim ramieniem.

– Nadal się boisz, Nettee? – zapytał przekornie.

–  Nie, ale chciałabym, by ta wojna wreszcie się skończyła. Podczas tej wojny nie można żyć własnym życiem.

Zanuciła kilka taktów piosenki, która leciała przez radio: „Take Lessons From Madame Lasonga”[4].

And if she fancies you the lessons are free” – śpiewała Janowi, ruszając ramionami i umizgując się do niego. Uśmiechnęła się też do kobiety, która była ze Stanisławem.

– Będę musiała na chwilę Cię opuścić, zanim pójdziemy się przywitać z twoim przyjacielem, – kobieta powiedziała głośno i powoli do Stanisława. – Muszę poprawić lakier na paznokciach.

– Paznokciach? – Stanisław puścił oko.

Powtórzyła swoje słowa, po czym wstała i wyszła, kołysząc biodrami i oglądając się w mijanym lustrze.

Stanny podszedł do nich i zamówił drinki.

– Kim jest Twoja sympatia? – zapytała Nettie, sącząc swój cocktail z ginem i limonką.

– Sym-pa-tia – powiedział Stanny. – Jeanette.

– Jeanette McDonald – zachichotała Nettie i dopiła jednym haustem resztę swego drinka. – Czy ona jest sympatyczniejsza od Meg?

Stanisław wzruszył ramionami.

– Tak, bardzo sympatyczna. Dobra kumpelka, cholernie dobra kumpelka.

Stanisław strzelił obcasami i odszedł, kiedy wróciła blondynka. Powiedział coś cicho do niej, ale ona pokręciła głową. Wydawało się, że Stanny kłóci się z nią. Potem założył płaszcz i furażerkę, przyjrzał się sobie w lustrze. Kobieta stała z niewyraźnym uśmiechem, przyglądając się Nettie.

– Kiedy wychodzisz, chez moi, musisz mnie uprzedzić – powiedziała. – Jestem bardzo ciekawa.

Odwróciła się i wyszła, nie patrząc na nich, ale Stanny stuknął obcasami i się ukłonił. Jan wstał i odwzajemnił ukłon.

– Skąd się wziął ten kurwiszon? – głośno spytała Nettie i wypiła drinka, który właśnie przyniosła jej kelnerka. – Co za farbowana zdzira!– zaśmiała się i przytuliła do Jana. – Daj mi jeszcze papierosa, kochanie.

Z radioodbiornika dobiegał głos piosenkarki: There Will Come Another Day[5]. Nettie zamknęła oczy, wsłuchując się w słowa w stanie sentymentalnego upojenia. The clouds will vanish, True Love will banish dull care away… Otwarła oczy; dym drażnił jej nozdrza, więc zgasiła papierosa w popielniczce. Jak przez mgłę zobaczyła Jana – jego ciemne włosy i błyszczące oczy. Oh Jan, Oh Jan, how can you love!

The words will glow with gold and glory, Soon we’ll forget that skies were grey, And like a lovely fairy story, There’ll come another day…

W całej Wielkiej Brytanii setki młodych par słuchały tej obietnicy lepszego świata. Słuchały tak samo, jak niektórzy z ich rodziców słuchali obietnicy, zawartej w piosenkach śpiewanych dwadzieścia pięć lat wcześniej. Nikt z nich nie wyobrażał sobie, że na jedną parę, dla której świat będzie świecił blaskiem złota i sławy, będzie przypadać setka par, które nigdy nie wzlecą pod inne niebiosa, niż niebiosa szarości. A nawet jeżeli o tym myśleli, to wyobrażali sobie, że to oni właśnie będą tymi szczęśliwcami.

A day to bring you joy and laughter,

For when the night has passed away

You’ll find that joy follows after.

There’ll come another day…[6]

– Czy nadejdą? – zastanawiała się Nettie.

Ko-ocha-na Nettie – wyszeptał Jan.

– Och Janku – powiedziała i wtuliła się w niego, przyciągając go ku sobie. – Och Janku, nie zniosłabym teraz rozstania z Tobą…

And there together in sunny weather

We’ll wander hand in hand…[7]

 

Okna salonu nagle zadrżały. To wystrzały.

– Myślę, że to jeszcze nie koniec – powiedział mężczyzna. To jeszcze trochę potrwa.

 

XVI.

– Niech ich szlag trafi i te całe bombardowania – powiedziała Meg następnego dnia. – Całkiem zepsuli mi wieczór. Właśnie spiknęłam się z młodym lotnikiem w restauracji Berta, kiedy rozległy się syreny i on musiał prędko udać się na lotnisko. Boże, byłam wściekła. Miałam taki apetyt na małą odmianę od Polaków.

– I tym się martwisz? – rzekła Aggie ponuro. – Przecież mogłaś zginąć. Bomby spadły na Armitage Toll.

– No i co z tego? – odparła Meggie. – To trzy mile od Dunesk Road.

– No tak, ale gdyby samolot zrzucił je sekundę później, to spadłyby prosto na twoją głowę.

– No i co z tego? – zaśmiała się Meg. – Przynajmniej nie musiałabym przychodzić dzisiaj rano do tego syfu – Po chwili powiedziała: – Już mam dość tej pracy. Myślę, że spróbuję zatrudnić się w fabryce amunicji.

– Równie dobrze możesz poczekać i zobaczyć, czy dostaniemy podwyżkę – powiedziała Bell, oglądając się za siebie, czy czasem panna Scott tego nie usłyszy. – Elsie McClure powiedziała, że Związek napisał do starej Scott.

– Powinniśmy przekonać się w piątek, kiedy dostaniemy swoją pensję – rzekła Meg.

Dziewczęta przez cały tydzień nie rozmawiały o niczym innym. Ten temat kompletnie przyćmił wojnę i Polaków. Ale Nettie nie mogła o tym dyskutować – miała na głowie poważniejszy problem. Jej troska o Jana nieco zelżała po tym, jak powiedział jej, że prawdopodobnie jednak nie pojadą do Grecji, gdyż Polska nie była w stanie wojny z Włochami. Nettie nie rozumiała złożoności stosunków międzynarodowych, ale nawet gdyby rozumiała, to też nie przywiązałaby do tego wagi. Inny, bardziej osobisty problem przyćmił jej troskę o Jana. Stał się dla niej ważniejszy od wszystkich Greków i Polaków, i Włochów.

Była przerażona. Nigdy wcześniej jej się to nie przytrafiło. I na Boga – przyrzekła sobie, jeżeli tym razem wszystko będzie w porządku, to zrobi wszystko, by taka sytuacja nie powtórzyła się nigdy więcej. Koniec z Janem. Żałowała, że go w ogóle poznała, żałowała nawet, że nie zginął w Warszawie. O Jezu, żeby to wreszcie nadeszło…

Ale to nie nadeszło do piątku i Nettie ze strachu prawie wpadła w histerię. Inne dziewczęta komentowały jej ponury nastrój i zły humor.

– Ktoś by pomyślał, że sikałaś w pokrzywach i się poparzyłaś – powiedziała Bell. – Jesteś taka niemiła.

Gdyby nie chodziło o „to”, to Nettie zwierzyłaby się jej lub Meg – bała się powiedzieć cokolwiek mamie lub Christie.

W piątek wieczorem Maisie Forbes zakomunikowała: – Panna Scott chce, abyście przed wyjściem wszystkie przyszły do jej kantorka.

Panna Scott siedziała za biurkiem. Nie podniosła głowy, kiedy dziewczęta, już w płaszczach, zaczęły wchodzić do jej biura. Wlepiała wzrok w list, który trzymała. Dziewczęta szeptały do siebie, szurając nogami z zakłopotania. Niektóre z nich, odważniejsze, chichotały po wejściu, ale szybko przestały, gdyż wewnątrz panowała poważna atmosfera. Nettie stała między Meg i Bell, żałując, że nie jest już w domu. Albo to, albo śmierć. Tak, żałowała, że nie umarła.

Jeżeli to nie nastąpi dzisiaj w nocy, jutro po południu pójdzie do lekarza. Nie pójdzie do swojego lekarza rodzinnego, bo mógłby powiedzieć coś mamie; pojedzie do lekarza w Edynburgu. Jan chciał, by pojechała z nim na wieś, ale ona nie miała zamiaru. Jeździła na wieś o jeden raz za dużo. Już więcej nie chciała mieć z nim nic do czynienia. Może lekarz w Edynburgu powie jej, co robić. Mogłaby bardziej otwarcie porozmawiać z kimś obcym, niż ze swoim lekarzem. Obcy jej nie zna. Może ona kupi sobie tandetną obrączkę w Woolworthsie.[8] Może lekarz wyśle ją w jedno z „tych” miejsc. Żeby tylko miała odwagę, to by kogoś zapytała. Maisie Forbes mogłaby wiedzieć. Mówiono, że pewnego razu jakoś tak sobie z tym poradziła…

– Czy już wszystkie są? – rzekła panna Scott, podnosząc głowę.

Maisie Forbes stanęła w drzwiach – Tak.

– To dobrze.

Dziewczęta spojrzały na siebie, kiedy Maisie przekręciła klucz w zamku i stanęła tyłem do drzwi.

– Co u diabła! – Megg wymamrotała do Nettie.

Ale Nettie gapiła się w podłogę. Mimo wszystko nie mogła zapytać Maisie Forbes. Maisie jest taką paplą, że wiadomość błyskawicznie by się rozeszła. Maise byłaby zachwycona, mając taką szansę by obgadywać Nettie. – Boże, żebym znała takie miejsca w Edynburgu…

Panna Scott założyła swoje okulary bez ramek i powiedziała:

– Mam tu list od pana Edwardsa z Edynburga. Pana Johna P. Edwardsa z Edynburga – powiedziała z sarkazmem, patrząc na list z obrzydzeniem. – Organizatora związków zawodowych. Jak widać, niektóre z was, młode damy, mają ochotę założyć tu organizację związkową. Muszę powiedzieć, że myślę, że mogłyście mi o tym powiedzieć. Nie podoba mi się, że dowiaduję się o tym od kogoś z zewnątrz.

Dziewczęta stały w milczeniu, przestępując z nogi na nogę ze strachu i zakłopotania. Nettie nadal gapiła się w podłogę. Jezu, jeżeli coś się jej stanie, mama wpadnie w szał.

– Nie pozwolę na żaden sabotaż – krzyknęła panna Scott. – Wy cycate smarkule! Żadna z was nie wie, jak wam dobrze! Myślem, że wszystkie chcecie robić w fabryce amunicji i kupić se fudra i pianina. Nie chcem więcej słyszeć waszych narzekań – albo… A teraz precz!

Wychodziły zastraszone, nie patrząc na siebie ani na pannę Scott. Te, które stały najbliżej drzwi, obróciły się szybko, szukając ucieczki. Ale Maisie Forbes zwlekała z otwarciem drzwi. Wręczyła im koperty z tygodniówką, a one skulone przechodziły obok niej. Wiele z nich puściło się biegiem, jak tylko wyszły na zewnątrz.

Nettie wzięła swą kopertę w otępieniu. Miała zasmuconą twarz i tępy wzrok. Meg i Bell objęły ją ramionami, jak tylko weszły w ciemności. Żadna z dziewcząt nic nie mówiła – rozlegał się tylko odgłos wielu par wysokich obcasów stukających w chodnik. One trzy balansowały na chodniku, milcząc przez kilka chwil, podtrzymując się wzajemnie. A kiedy już były bezpieczne, tak daleko od pralni, że nikt stojący w drzwiach pralni nie mógł ich usłyszeć, Meg krzyknęła cierpko:

– Stara franca!

I jak na sygnał dziewczęta zaczęły szczebiotać, hałasując i przeklinając. W ciemnościach szybko odzyskały rezon. Tylko Nettie nie skomentowała tego, że panna Scott nie zgodziła się potraktować ich jak należy i nie słuchała tego, co Meg i Bell mówiły, idąc po obu jej stronach. Była zadowolona z przyjacielskiego wsparcia, bo nie widziała niczego w ciemnościach, które ją otaczały. Nie docierało do niej, na kogo narzekała Meg. Może na Jana? On był tylko jedną z osób na całym świecie, do którego pasowało to określenie. Ale ona z nim skończyła. Skończyła.

 

XVII

Nettie piła herbatę w milczeniu. Chrissie i matka rozmawiały o pani Baxter, która powiedziała, że została zaczepiona podczas zaciemnienia.

– Twierdzi, że to był Polak – powiedziała mama. – Ale Polacy nie są stuknięci. Nie zaczepiają kogoś z taką figurą.

– A ja nie wierzę, że w ogóle ktokolwiek ją zaczepił – powiedziała Chrissie.

– Tak, jest rozdrażniona właśnie dlatego, że nikt jej nie zaczepił – to ją złości – powiedziała mama.

Nettie ich nie słuchała. Jak tylko wypiła herbatę, poszła do wychodka w ogrodzie. Zużyła trzy zapałki zanim zdołała zapalić świeczkę.

„Boże, co za życie!” – wymamrotała z poirytowaniem, sprawdzając, czy zasłony szczelnie przysłaniają okno. Równie dobrze mogłaby już nie żyć. O Boże, jeżeli to się nie stanie dzisiejszej nocy, zwariuję. Jedno jest pewne: nie będzie nigdy już ryzykować. Koniec z Janem. Nie spotka się z nim dzisiaj wieczorem. Może sobie stać w ciemnościach i zamarznąć na śmierć, ona nie dba o to.

Kiedy wróciła do kuchni, jej oczy błyszczały z radości i nuciła sobie piosenkę: And when the shaddows fall behind you there’ll come another day.

– Widziałaś list, który dostałaś? – zapytała mama, podnosząc głowę znad zlewu.

– Jaki list? – zapytała Nettie, przepychając się obok mamy i poprawiając loki przed lustrem.

– Przyszedł list do Ciebie, leży na parapecie kominka. Przyszedł dzisiaj po południu. Jest na nim pełno zagranicznych znaczków.

Netti wzięła list i popatrzyła nań z ciekawością. Następnie położyła go na stole i założyła palto. Zamruczała, nakładając sobie szminkę na usta. Popatrzyła na zegar, po czym podniosła list i otworzyła go.

– Od kogo? – zapytała mama.

– Oh, to list od Harry’ego. Od Harry’ego… Jak mu tam… – rzekła Nettie, wkładając list z powrotem do koperty, którą wrzuciła do komody.

– Ile tej pisaniny… – powiedziała, zapinając guziki palta i zmierzając w kierunku drzwi. – Nie mam głowy, by go teraz czytać, nie mam czasu. Muszę biec na spotkanie z Janem. Serwus!

KONIEC

Październik 1940 – Nowy Rok 1941

Copyright © Estate of Fred Urquhart 2023

© tłumaczenie Leszek Wieciech 2023

 

Przypisy tłumacza:

[1] Marka popularnych papierosów.

[2] Amerykańscy aktorzy z I połowy XX wieku.

[3] Henry Fonda, Jane Darwell – amerykańscy aktorzy, występujący w filmie „Grona gniewu” z 1940 roku.

[4]  Weź lekcje u Madame Lasonga. A jeżeli się jej spodobasz, to lekcje są darmowe. Amerykańska piosenka z 1940 roku – w 1941 powstała komedia pod tym samym tytułem.

[5] Przyjdą inne dni Piosenka Very Lynn z 1940 roku.   Znikną chmury, prawdziwa miłość pokona smutki i troski… Słowa rozbłysną złotem i chwałą, Wkrótce zapomnimy, że niebo było szare, i jak w pięknej bajce, nadejdą inne dni…

[6] Dzień, który przyniesie Ci radość i śmiech, Bo kiedy minie noc, Przekonasz się, że po niej przyjdzie radość. Nadejdą inne dni…

[7] I wtedy pójdziemy trzymając się za ręce, W słoneczny dzień.

[8] Popularny sklep wielobranżowy.

 

Ostatni fragment noweli ukaże się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.

27 lipca br., w wieku 94 lat zmarł w Paryżu Milan Kundera, jeden z najwybitniejszych pisarzy czeskich drugiej połowy XX w. Ba! Więcej, pisarzy świata! Naturalną reakcją na jego śmierć były nie tylko artykuły, wzmianki o jego biografii i twórczości w periodykach społeczno-kulturalnych, lecz także poważniejsze przedsięwzięcia, jak np. plan wznowienia wszystkich dzieł pisarza przez Wydawnictwo W.A.B. (częściowo już zrealizowany). Są także inne inicjatywy, w których mam przyjemność uczestniczyć, m.in. napisanie eseju do warszawskiego dwumiesięcznika „Res Humana” i udział 27 września 2023 r. w Lublinie w Międzynarodowej Sesji Historyczno-Literackiej „Nasi Sąsiedzi: Ukraina. Litwa, Słowacja”, zorganizowanej przez Stowarzyszenie Polskich Pisarzy z inicjatywy jego prezesa Zbigniewa Fronczka – pisarza, poety, założyciela i redaktora pisma „Lublin. Kultura i Społeczeństwo” z wykładem na temat teorioliterackich poglądów M. Kundery. W zestawieniu „sąsiadów” w tytule konferencji rzuca się w oczy brak Czechosłowacji. Jak wiadomo, w 1993 r. ów kraj rozpadł się na dwie części: Czechy i Słowację. Powstaje problem, gdzie umieścić dorobek Milana Kundery, który był typowany do Nagrody Nobla? Niektórzy nie mają z tym kłopotów i twierdzą, iż był on Europejczykiem albo po prostu czeskim Europejczykiem, lub też pisarzem czeskim i francuskim.

Szukając głębszej odpowiedzi na to ekscytujące pytanie, niezbędna jest bardziej szczegółowa wiedza na temat jego życiorysu, został on bowiem „rozpołowiony” podwójnie również na skutek emigracji z Czechosłowacji do Francji w 1975 r. Dotąd Kundera znany był w Europie jako autor głośnej powieści Żart, wydanej w kraju, i z racji aktywności w Praskiej Wiośnie. Dalsze swe powieści publikował za granicą. Zyskał wielkie uznanie dzięki Nieznośnej lekkości bytu (1984), tłumaczonej na wiele języków. Obie te powieści stanowiły reminiscencje Praskiej Wiosny w 1968 r. Pisarz znalazł się na „czarnej liście”, bo był dwukrotnie usuwany z partii komunistycznej (1951 r. i 1970 r.). Po inwazji Związku Radzieckiego na Czechosłowację (sierpień 1968), w kraju nastąpił regres kulturalny i zastój, wielu działaczy opozycji zmuszono do milczenia. Zwłaszcza liberalna inteligencja za swe poglądy została ukarana, nierzadko bezrobociem. Pogłos represji ówczesnej Czechosłowacji przenika też twórczość M. Kundery. Tak więc w biografii nie brak dramatycznych wydarzeń. Dodajmy jeszcze odebranie mu obywatelstwa czeskiego w roku 1972 i jego przywrócenie w 2019 r.

Były też jednak i nagrody, w tym m.in.:

– Honorowe obywatelstwo Brna (2009) – miejsca urodzenia Kundery;

– Nagroda Jerozolimska (1985);

– Nagroda im. Herdera (2010);

– Narodowa Nagroda Literacka z roku 2007.

Poza praktyką pisarską Kundera wiele uwagi poświęcił problematyce teoretycznej, zwłaszcza teorii literatury. Moim celem w tym miejscu jest skupienie się na Sztuce powieści (1986) i poszukiwanie tego, co nazwał „duchem powieści”.

*

Jeden z esejów Milana Kundery, zawarty w Sztuce powieści, nosi nader oryginalny tytuł Sześćdziesiąt pięć słów. Jego genezę autor tłumaczy słowami swego przyjaciela Pierre Nora, dyrektora pisma „Le Debat”, który mu zaproponował ułożenie prywatnego słownika, by zaradzić kłopotom tłumaczy powieści Kundery:

„Przekłady zmusiły cię, byś się zastanowił nad każdym słowem. Napisz zatem twój osobisty słownik. Słownik twych powieści. Twoje słowa klucze, słowa zasadzki, słowa miłostki” (s. 108).*

 

Problematyka konferencji i propozycja „Res Humana” skłoniły mnie do ponownego przemyślenia Sztuki powieści, jej zawartości teoretyczno-filozoficznej.

Milan Kundera podkreśla, że obcy jest mu świat teorii, bo najważniejsza jest praktyka. W dziele każdego powieściopisarza tkwi skrycie wizja historii powieści, idea tego, czym jest powieść.

Siedem wykładów i wywiadów, wygłoszonych lub opublikowanych między 1979 a 1986 rokiem, to próba odtworzenia i zwerbalizowania tego, co implicite tkwi w jego własnych powieściach.

Za patrona gatunku powieści Kundera uważa Miguela de Cervantesa, twórcę nieśmiertelnego Don Kichota i dopomina się o przypomnienie jego „wzgardzonego dziedzictwa”. Oto jedno z jego najczęściej cytowanych zdań:

„Kiedy Bóg opuszczał z wolna miejsce, z którego sprawował niegdyś władzę nad wszechświatem i jego porządkiem wartości, oddzielając dobro od zła i nadając sens każdej rzeczy, Don Kichot wyszedł ze swego domu i nie umiał już świata rozpoznać. Jakoż świat, pod nieobecność najwyższego Sędziego, objawił się nagle w przerażającej wieloznaczności. Boska Prawda, prawda jedyna, rozpadła się na setki prawd względnych, którymi się podzielili ludzie. Tak oto narodził się świat Czasów Nowożytnych, a wraz z nimi na jego wzór i obraz, powstała powieść” (s. 13–14).

Kunderowskie odkrycie „przerażającej wieloznaczności świata” przypomina bajkę Andersena Królowa śniegu. Aniołowie, przelatując nad ziemią z lustrem ją odbijającym, „potknęli się” – wypadło im zwierciadło i roztrzaskało się na nieprzeliczalną ilość kawałków. Jeden z takich szczątków utkwił w oku Kaja, brata Gerdy. Od tej chwili utracony został całościowy obraz rzeczywistości obiektywnej, każdy indywidualny człowiek został skazany na jej subiektywną wersję. Zwykle przepojoną emocjami i uczuciami, targaną już to miłością, już to wrogością. Szkiełko w ludzkich źrenicach, choć niewidoczne, zmienia perspektywę spojrzenia na innych.

Kamil Baczyński w swoim wierszu Niebo złote ci otworzę, wyśpiewanym przez Ewę Demarczyk, prosił: „… Jeno wyjmij mi z tych oczu szkło bolesne – obraz dni, które czaszki białe toczy przez płonące łąki krwi…”. Ten sam motyw bólu i cierpienia wskutek uszkodzenia źrenicy oka tłumaczy odmienność między „świadomością szczęśliwą”, a „świadomością opaczną”. Pierwsza tryska optymizmem, druga wywraca na nice obraz rzeczywistości za sprawą „ciernia w zranionych oczach”. Andersenowski braciszek Gerdy, Kaj, doświadczył podobnej przygody: skaleczony przez odłamek szkła, również i czas stał się przez to „kaleki”. Niekiedy, jak w baśni o królowej śniegu, ostry odłamek może doprowadzić do „zamrożenia i znieczulenia” serca, do jego skamienienia.

Istotną kategorią oprócz „wieloznaczności” ludzkich wizji świata jest dla Kundery „mądrość niepewności”.

Względna natura świata i niezdolność do jej sprostania przez człowieka wymaga odwagi, a czasem nawet męstwa. Akceptacji własnej niedoskonałości, pogodzenia się z ograniczeniami, poskromienia pychy ubiegania się o prawdę absolutną, a tym samym zgody na niepewność. Powieściopisarstwo musi się liczyć z tymi dwoma wyzwaniami, jak również z ich ambiwalencją.

Jeden z najważniejszych terminów autorskiego słownika M. Kundery brzmi następująco:

„POWIEŚCIOPISARZ (a pisarz). Ponownie przeczytałem krótki esej Sartre’a, Czym jest literatura. Ani razu nie pada słowo powieść, powieściopisarstwo. Mowa jest tylko o piszącym prozą. Słuszne rozróżnienie.

Pisarz ma oryginalne idee i niedający się naśladować głos. Może posługiwać się dowolną formą (także powieścią), a wszystko, co pisze, jest oznajmiane jego głosem, toteż należy do jego dzieła. Rousseau, Goethe, Chateaubriand, Gide, Camus, Sartre, Malraux…

Powieściopisarz nie przejmuje się swoimi ideami. Jest odkrywcą, usiłującym po omacku odsłaniać nieznaną postać egzystencji. Nie fascynuje go własny głos, lecz forma, za którą podąża, i tylko formy, spełniające wymagania jego marzeń, należą do jego dzieła. Fielding, Sterne, Flaubert, Proust, Faulkner, Celine…

Pisarz znajduje miejsce na duchowej mapie swych czasów, swego narodu, na mapie historii idei. Jedyny kontekst, w którym można uchwycić wartość powieści, stanowi historia powieści. Powieściopisarz nie zdaje rachunku nikomu – tylko Cervantesowi”.

Spróbujmy zinterpretować powyższe rozróżnienie. Chodzi w nim o podkreślenie odmienności dwóch perspektyw. Pierwsza zasadza się na akcentowaniu roli wartości ideowych zmieniających się pod wpływem danego wycinka historii. Druga natomiast nie jest zależna od upływu czasu, gdyż skierowana jest na formę, obojętną na inne wartości poza artystycznymi. Do tego stopnia, że autor dzieła może – a niekiedy chce – pozostać anonimowy.

Karl Popper w swojej koncepcji Trzech Światów – realnego, psychologicznego i kulturowego – dzieła kultury uznał za przynależne do sfery bytów uwolnionych od  okoliczności biograficznych. Homer czy Szekspir nie potrzebują wiedzy o ich biografiach, co więcej, nie ma pewności, że istnieli w przypisywanej im postaci. W filozoficznym Trzecim Świecie Poppera ich życiorysy są nieistotne, liczą się wyłącznie dzieła. Polski filozof kultury Andrzej Nowicki stworzył „inkontrologię” – koncepcję spotkań z wytworami kultury, w myśl której jest możliwe obcowanie z Platonem, Arystotelesem, Witkacym czy Mrożkiem. Z ich myślowym i artystycznym dorobkiem.

Dzisiejszy trend ubiegania się o „rozpoznawalność”, czyli inaczej popularność danego autora, oparty na biciu rekordów nakładu książek, to przejaw kultury masowej. Nieprzywiązującej wagi do autentycznych wartości, zadowalającej się sezonowymi modami i błahostkami. Masowa „kultura” czasem przypomina „pulp-kulturę”.

Milan Kundera, odrzekając się miana „powieściopisarza”, wolał mówić o „piszącym prozę”. W Sztuce powieści poszukiwał „kodu egzystencjalnego” oraz „mapy egzystencji”. Jej jedynym bohaterem ma być „poszukujące ego”, jego zaś podstawowym zajęciem powinna być „poetycka medytacja”. Klasyczny podział na typową prozę i typową poezję może ulec zatarciu. Ostatecznym celem twórcy ma być bowiem tropienie i rozwiązywanie „paradoksów ludzkiej egzystencji”. Fiodor Dostojewski w podobnym duchu pisał o „przeklętych problemach” nękających bohaterów Braci Karamazow, Idioty, Biesów.

Można sądzić, iż zarówno Kunderę, jak i Dostojewskiego zajmował problem „wymykania się czynu” spod kontroli myśli, ludzkich intencji, ich wieczna nieprzystawalność. Rozziew między zamiarami a ich spełnieniem jest wiecznym dramatem człowieka. Ale bez tego rozdarcia nie byłoby żadnego duchowego rozwoju…

Duch powieści, unoszący się ponad wszelkimi gatunkowymi podziałami bynajmniej nie hołdował kartezjańskiej pewności i oczywistości. Zamiast logiki i rozumu z ich twardymi wymaganiami, „upajał się słabością”, przyzwoleniem na świadomą niejasność i niepewność.

Ale czym w ogóle jest ów Duch Powieści? Wedle Kundery, stanowi on równoważnik Ducha Złożoności, zatem przeciwieństwa ciągot do redukcji, a tym samym – ku płaskiej doraźności. Milan Kundera z przekąsem i z niechęcią wyraża się o mass mediach jako o siewcach uproszczeń i komunałów wiodących do „łatwych i prędkich odpowiedzi”.

Obecna moda na takie formy wypowiedzi, jak „skrótowce”, „memy” czy inne „gotowce”, rozpowszechnione przez Internet zamiast tradycyjnych opowieści, przekazywanych z ust opowiadacza do uszu słuchacza, niemal wyklucza udział żywego i myślącego człowieka. Sztuczna inteligencja, fascynacja erzacami myślenia, gasi ciekawość i wrażliwość na umysłowe niespodzianki. W zamian wprowadza niebezpieczeństwo popadania w „pułapki świata” w rodzaju „paplaniny propagandowej” albo banalnego plotkowania o świecie i o innych ludziach.

Sztuka powieści, zdaniem Kundery, winna uprawiać nie tyle klasyczną powieść, ile „pisanie prozy”. Zatem opowiadanie na własny rachunek o „przeklętych problemach” i wysiłkach uporania się ze słabością, zarówno indywidualną, jak i zbiorową. W obliczu coraz to większych kryzysów, katastrof, a nawet globalnych kataklizmów alternatywą wobec „woli mocy” może się okazać „wola słabości”.

Dwa te podziały: „ciężar bytu” – „lekkość bytu”, „wola mocy” – „wola słabości”, w koncepcji Kundery prowadzą do skrzyżowana, do rozstaju dróg. Trzeba przeto dokonywać wyboru, podejmować na własny rachunek decyzję, po której stronie się opowiedzieć osobiście. Najlepszym wyjściem byłoby uświadomienie sobie własnej słabości. Owa metaświadomość, niejako świadomość dwupiętrowa, pozwala na szczególnie rozumiane poczucie ciągłości.

„Duch powieści jest duchem ciągłości: każde dzieło stanowi odpowiedź na dzieła poprzednie, każde dzieło zawiera całe doświadczenie powieści. Ale duch naszych czasów wpatruje się w to, co jest teraz, w aktualność do tego stopnia zaborczą i ekspansywną, że wypiera ona z naszego pola widzenia przeszłości i sprowadza czas do jednej, trwającej właśnie chwili. Powieść, zamknięta w tym systemie, nie jest już dziełem (rzeczą, której przeznaczeniem jest trwanie i łączenie przeszłości), lecz wydarzeniem aktualnym, takim jak wszystko inne:  j e s t   g e s t e m   b e z  j u t r a  (podkr. J. M.)  s. 23–24).

Powtórnie nawiązując do Poppera i jego Trzech Światów, rzec można, iż Kundera tworzenie powieści traktuje jako podtrzymywanie tradycji tworzenia  d z i e ł, które wytrzymują próbę czasu i przekraczają perspektywę aktualności. Jednym słowem – stanowią  g e s t  w i e c z n o ś c i.  A tym samym – wznoszą się ku nieśmiertelności. Tak też mówimy o geniuszach, artystach, jacy konstytuują panteon „śmiertelnych-nieśmiertelnych”. Heraklit, geniusz starożytności, tak  nazywał ludzi, którzy przekroczyli horyzont wieczności.

Powstaje wszakże pytanie, jak się uporać z tymi, którzy wprawdzie posługują się narzędziem pisanego języka, ale nie tykają głębi egzystencji, a tylko się ślizgają po jej powierzchni. Całe ich zastępy to jedynie „producenci książek”?  Co robić z takimi produktami, ofiarami doraźności? W internecie roi się od propozycji, by każdy amator mógł opublikować własny wytwór, bez konieczności jego zrecenzowania czy zaopiniowania. Z jednej strony demokracja i wolność słowa pozwalają na aksjologiczny relatywizm, z drugiej jednak rodzą bałagan i chaos, ponadto prowadzą do powiększania zasobów „składu makulatury”. Jak wybrnąć z tego dylematu?

Dzięki Kunderze możemy się posłużyć specyficznym kryterium  k i c z u. W Nieznośnej lekkości bytu natrafiamy na jego dowcipną definicję:

„Kicz wyciska dwie łzy wzruszenia. Pierwsza łza mówi: jakie to piękne, wzruszyć się wraz z całą ludzkością, dziećmi biegającymi po trawniku!

Dopiero ta druga robi z kiczu kicz, braterstwo wszystkich ludzi świata można zbudować wyłącznie na kiczu. (…) Nikt tego nie wie lepiej niż politycy. Kiedy znajdują się w pobliżu aparatu fotograficznego, zaraz łapią najbliższe dziecko, aby je podnieść do góry i całować w policzki. Kicz jest estetycznym ideałem wszystkich polityków, wszystkich politycznych partii i ruchów.

W społeczeństwie, w którym istnieją obok siebie różne kierunki polityczne i ich wpływy się wzajemnie znoszą albo ograniczają, możemy jako tako uciec przed inkwizycją kiczu. Jednostka może uchronić swą osobowość, a artysta stworzyć nieoczekiwane dzieła. Ale tam, gdzie pełną władzę ma jeden jedyny ich ruch polityczny, znajdujemy się natychmiast w krainie kiczu totalnego”. (M. Kundera Życie jest gdzie indziej, tłum. J. Ilg, Warszawa 2013, s.171).

Jak stąd wynika, kicz to nie po prostu estetyczna tandeta, podróbka autentycznej wartości, ale i składnica aksjologicznej makulatury, w tym też kiczu moralnego.

„Z tego punktu widzenia możemy uznać tak zwany gułag za rodzaj fosy septycznej, do której  k i c z  t o t a l n y  wyrzuca  o d p a d k i”  (op. cit. s. 171).  

*

Sztuka powieści Milana Kundery to nie tylko rozprawa z literaturą, ale i z całą ludzką historią. Dzieje zapisane słowem nie są tożsame z bytem opisanym, z „nagim” Bytem. Język nazywając poszczególne sytuacje i wydarzenia, zarazem  je komentuje i ocenia. Jeśli słowa nie przystają do rzeczy, w ich szczeliny wsącza się kicz. Fałszywa świadomość może go utrwalać i petryfikować. Tak powstaje Gułag, świat za drutami kolczastymi, a jego mieszkańcy to albo dozorcy, albo niewolnicy „Innego Świata”. Istnieją jeszcze budowniczy wież strażniczych – ideolodzy konstruujący obozy koncentracyjne z pism Hitlera i Stalina oraz ich propagandyści. Zanim wybuchła wojna totalna najpierw poprzedził ją Mein Kampf. Totalny kicz, który pochłonął miliny ludzkich istnień. Duch powieści, jak widać, może niekiedy być również Złym Duchem albo sprzyjać Duchowi Zła.

Z lektury Sztuki powieści wynika więc wniosek, że wszelkie pisanie książek pociąga za sobą poważne niebezpieczeństwo. Niektóre potrafią zarażać wirusem kiczu, tak estetycznego, jak i ideologicznego (casus socrealizmu). Inne przyczyniają się do rozpleniania „insektów banału”, intelektualnej tandety.

*

Powtórzmy więc pytanie – jak się bronić przed Inkwizycją Kiczu? Przed powodzią tandety?

Jednym ze sposobów uporania się z tym problemem jest  „p r o z a  i n t e l e k t u a l n a” Milana Kundery, przeciwieństwo gadaniny i plotkarstwa. Zatem ciągłe odnajdywanie i kreślenie „map egzystencji”. Don Kichot, błędny rycerz, wciąż na nowo wyrusza na wędrówkę, nie lękając się niepewności ani błądzenia. Ufając „mądrości niepewności”.

Duch powieści bowiem „tchnie, kędy chce”, jego żywiołem jest przygoda i nieobliczalność wolności.

 

Korzystałam m.in. z następujących książek M. Kundery: Żart (1967), Śmieszne miłości (1970), Życie jest gdzie indziej (1973), Walc pożegnalny (1976), Księga śmiechu i zapomnienia (1978), Nieznośna lekkość bytu (1984), Sztuka powieści (1986).

Jadwiga Mizińska – prof. zw. dr hab., obecnie emerytowana, UMCS w Lublinie. Wykładała m.in. filozofię, antropologię kulturową, aksjologię, etykę w Zakładzie Ontologii i Teorii Poznania kierowanym przez prof. Z. Cackowskiego.

Po habilitacji kierowała przez wiele lat pierwszym w Polsce Zakładem Socjologii Wiedzy. Oprócz pracy naukowej uprawia pisarstwo. Jej dorobek naukowy obejmuje ok. 300 pozycji. Wypromowała 14 doktorantów. Była redaktorem naczelnym ogólnopolskiego pisma naukowego „Colloquia Communia”.

 

* Prawie wszystkie cytaty – z nielicznymi wyjątkami – pochodzą z książki M. Kundery Sztuka powieści (przeł. M. Bieńczyk), PIW, Warszawa 2004.

 

Esej ukazał się w numerze 6/2023 „Res Humana”, listopad-grudzień 2023 r.

Korzystajcie z doświadczeń ornitologów. Żeby pisarze mogli

rozwinąć skrzydła, muszą mieć swobodę korzystania z piór.

Stanisław Jerzy Lec

 

Nowe okresy w literaturze – w kulturze i sztuce, w dziejowych procesach w ogóle – nie pojawiają się nigdy nagle, nie wyskakują znikąd niczym Heglowska metaforyczna sowa Minerwy wylatująca o zmierzchu (każdej epoki). Nawet wówczas, gdy cezury pomiędzy ich poszczególnymi fazami są dość łatwo dostrzegalne, wyraźnie i ostro zarysowane przez wielkie i ważne wydarzenia historyczne. Takie, jak I czy II wojna światowa, które radykalnie i dramatycznie zmieniły w wielu krajach świata (w tym oczywiście i u nas) większość dotychczasowych układów i stosunków politycznych, ekonomicznych, społecznych. I wszelkich innych, określających zawsze w istotnym stopniu podglebie kulturowe, w tym i podglebie twórczości artystyczno-literackiej kolejnej rodzącej się, nowej epoki…

W Polsce, jak wiadomo, literatura piękna miała do spełnienia „od zawsze”, czyli od samych renesansowych początków, misję specyficzną i szczególną. Wynikającą z historycznych przesłanek naszych narodowych dziejów i losów ludzkich. Odmiennych nieco niż w innych krajach, mniej poddawanych przez długie wieki konfrontacji z licznymi zagrożeniami zewnętrznymi. Ba, mówiło się nawet (nie bez racji przecież), że kultura polska miała przede wszystkim charakter literacki – literacko profetyczny, wieszczący i zarazem „sercem gryzący”. Od Jana Kochanowskiego, Ignacego Krasickiego, Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Stefana Żeromskiego, aż po Witolda Gombrowicza, Władysława Broniewskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Czesława Miłosza, Tadeusza Różewicza… Sygnały, znaki i symbole zainteresowań problematyką narodową i obywatelską, płynące z wybitnych dzieł literackich – dominowały lub częstokroć zastępowały (nie tylko w latach rozbiorów) inne, słabiej w realnym życiu obecne, instytucjonalne formy i sposoby komunikacji (perswazji) społecznej.

Oto wydawało się, że wkrótce po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. skończy się to nieodwołalnie. Tak się jednak z wielu powodów nie stało. Zarówno wtedy, jak i potem, a zwłaszcza po roku 1945.

I tu swoisty – paradoksalny – ewenement historycznoliteracki! Wydawałoby się bowiem, że tak długo oczekiwane i wymarzone wręcz przez wielu wybitnych pisarzy (z Żeromskim na czele) odzyskanie przez Polskę niepodległości w 1918 r., musi teraz tę sytuację „uprzywilejowania” czy niekiedy wręcz „monopolu” literatury polskiej na owe treści społeczne i obywatelskie radykalnie zmienić. Taką nadzieję wyrażało wtedy wielu wybitnych pisarzy młodszych generacji. Jak pisał np. w słynnym wierszu programowym grupy Skamander jeden z ówczesnych debiutantów poetyckich – Jan Lechoń: „Wiosną – niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę”. Ale jednemu tylko z poetów udało się wówczas, zamiast Polski „zobaczyć wiosnę” – Julianowi Tuwimowi w wierszu… Wiosna. Traktowanym jednak wtedy (z tego właśnie powodu) niemal jako literacki skandal. Zawołanie innego Skamandryty, Antoniego Słonimskiego, umieszczone w wierszu Czarna wiosna, było początkowo uznawane za znamienne (wręcz programowe) dla całej grupy młodych:

 

Ojczyzna moja wolna, wolna…

więc zrzucam z ramion płaszcz Konrada.

Ojczyzna w więzach już nie biada,

Dźwiga się, wznosi, wstaje wolna.

Na cóż mi zbędnych słów aparat,

Którymi-m szarpał rany twoje?

 

Rychło jednak okazało się, że ten ciężki „płaszcz Konrada”, czyli ciężar obowiązków pozaliterackich – narzucany przez długie wieki historii narodowej na polskiego pisarza – jest praktycznie nie do zrzucenia. Rzeczywiście w ostateczności wtedy jeszcze w literaturze polskiej stać się nie mogło. Niepodległość sama z siebie nie rozwiązała wówczas zasadniczych problemów i nie usuwała konfliktów społecznych w zapóźnionym cywilizacyjnie kraju, a przyniosła też i nowe…

W wolnej ojczyźnie po I wojnie światowej pozostał nadal, jak pisał w swym znanym wierszu Władysław Broniewski, dotąd niewyrównany „rachunek krzywd”. Wobec których pisarz polski, nawet ten najbardziej – dodajmy – awangardowy i zbuntowany przeciw tradycyjnym powinnościom i serwitutom społeczno-narodowym (jak Stanisław Ignacy Witkiewicz, Witold Gombrowicz czy Bruno Schulz), nie mógł przejść obojętnie, nie wykonawszy bodaj nawet mniej lub bardziej symbolicznego gestu. Choćby był to tylko najzwyczajniejszy gest językowej przekory! Cóż dopiero mówić o pisarzach prezentujących klasycznie wielkie wyczulenie na problematykę narodową i społeczną, takich jak Juliusz Kaden-Bandrowski czy Stefan Żeromski.

Tak boleśnie ironicznie została ukazana Kadenowa „radość z odzyskanego śmietnika” problemów z całego obszernego katalogu przywar narodowych, widoczna między innymi w jego ostrych ekspresjonistycznie społecznikowskich Czarnych skrzydłach czy w postawie i zapędach dyktatorskich bohatera innej jego powieści politycznej Generał Barcz. Znalazła ona swoje symboliczne dopełnienie w geście Cezarego Baryki, hamletyzującego bohatera Przedwiośnia, przyłączającego się na koniec – w stanie wielkiego zatroskania o kraj ojczysty – do buntowniczego marszu robotników na Belweder. Dziś najciekawsza byłaby odpowiedź na pytanie, czy obecną literaturę polską stać dziś na nowe Przedwiośnie? Które nota bene po blisko stuleciu od powstania nabrało nowych nieoczekiwanych znaczeń.

Odpowiedź jest jednak niemożliwa bez skrótowego, chociażby zarysowania sytuacji i pułapek, w jakie uwikłali się pisarze i cała niemal literatura polska po II wojnie światowej, zwłaszcza po 1949 r. Obecnie mało kto chce np. pamiętać (a jeszcze mniej mówić i pisać o tym), że w końcu lat czterdziestych znaczna część inteligencji polskiej, w tym większość pisarzy żyjących w kraju, uległa z własnej nieprzymuszonej woli urokowi nowej oficjalnej ideologii. Temu, jak je nazwał Czesław Miłosz, „ukąszeniu heglowskiemu”. Tej pokusie – jakże skądinąd zrozumiałej po latach okrutnie wyniszczających tkankę narodową wojny i okupacji – odgrywania roli piewców świetlanej przyszłości nowego powojennego świata. Wielu pisarzy przyjęło z satysfakcją wyznaczane im przez nowe władze polityczne role „inżynierów dusz ludzkich”. Skołatanych aż nadto zamętem podziałów polityczno-ideologicznych w sytuacji powstałej po nowym i nieoczekiwanym rozdaniu historycznych kart. Włodzimierz Maciąg pisał w książce Literatura Polski Ludowej 1944–1964 (wyd. 1966): „Odrębność jej od formacji poprzedzającej rysuje się bardzo wyraźnie – nie tylko w rezultacie naturalnej ewolucji; katastrofa biologiczna i cywilizacyjna, jaką stała się dla Polaków okupacja Niemiec hitlerowskich, zwycięstwo Armii Czerwonej, objęcie władzy przez lewicę, rewolucyjne reformy społeczne przeprowadzone w latach 1944–45 na ziemiach objętych nowymi granicami państwowymi – stanowiły fakty początkowe, zapowiadające strukturalne przeobrażanie się narodu polskiego, w jego układzie klasowym, w jego myśleniu, w jego poziomie cywilizacyjnym i jego ideowych konfliktach”.

W tej nowej sytuacji, czyli dominacji od 1949 r. doktryny tzw. realizmu socjalistycznego w sztuce (nazywanej w skrótowym przekąsie „socrealizmem”), pisarz polski stał się nagle figurą niesłychanie ważną, potrzebną, docenianą i ponad stan „dopieszczaną” przez władzę. Posypały się wysokie nakłady książek, nagrody oraz inne splendory – wyznaczniki jego pisarskiej pozycji. A że wielkich dzieł jakoś brakowało, nie miało istotniejszego znaczenia. Najmarniejszy „produkcyjniak” mógł być zawsze wywindowany na najwyższe pozycje przez ówczesną rozbudowaną machinę propagandową. Warto może gwoli sprawiedliwości dodać, że nie wszystkie pisane i wydawane wtedy utwory literackie należy bezrefleksyjnie potępiać w czambuł i odsyłać do lamusa. Zwłaszcza te, które wyszły np. spod piór pisarzy startujących jeszcze przed wojną.

Generalnie jednak „zwycięstwo” i osobiste satysfakcje wielu pisarzy (zwanych socrealistami) obracało się w klęskę literatury. Adolf Rudnicki, zresztą jeden z beneficjentów ówczesnej sytuacji miał odwagę mówić o tym wprost i autokrytycznie po wielu latach, w swym wspomnieniowym Krakowskim Przedmieściu pełnym deserów (wyd. 1986).

Strąceni z piedestału

Nie po raz pierwszy i nie ostatni – jak się to miało okazać jeszcze parokrotnie – polityczne uwikłanie literatury i literatów fatalnie odbiło się na wiarygodności oraz czytelniczym prestiżu dzieł i ich twórców. Po przełomowym październiku 1956 r. wielu z wywindowanych poprzednio na piedestał próbowało – tyle że teraz á rebours – utrzymać swe pozycje. Bezskutecznie na ogół, bo w owym symbolicznym i nowym „płaszczu Konrada”, szytym teraz na miarę nowej rewindykacyjnej postawy, nie było prawie niczego. „Pisarskie szuflady okazały się puste” – jak pisał wtedy Artur Sandauer w szkicach Bez taryfy ulgowej.

Ten długi okres po przełomowym październiku 1956, trwający niemal do końca lat siedemdziesiątych okazał się w sumie jednak dla literatury polskiej bardzo ważny i „tłusty” – w przeciwieństwie do znacznie już pod tym względem chudszych lat osiemdziesiątych i późniejszych. Początkowo wydawało się, że życie literackie w Polsce poszło w stronę niemal całkowicie zwyczajną (co wcale nie znaczy, że bezproblemową politycznie czy cenzuralnie, ale to temat osobny). Wydawało się, że zawsze już będzie mniej więcej tak, jak w innych normalnych krajach europejskich, gdzie „wiosna wiosnę znaczy…”.

Znani pisarze z przedwojennych jeszcze generacji wszystkich orientacji ideowych i politycznych wrócili w latach odwilży do swych wcześniejszych poetyk i zainteresowań literackich. Między innymi Leopold Staff, Zofia Nałkowska, Jerzy Szaniawski, Roman Brandstaetter, Leon Kruczkowski, Julian Przyboś, Artur Maria Swinarski, Ludwik Hieronim Morsztyn, Helena Boguszewska, Tadeusz Breza, Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Parandowski, Maria Dąbrowska, Czesław Miłosz, Jerzy Andrzejewski, Zofia Kossak-Szczucka, Jerzy Zawieyski, Kazimierz Truchanowski, Maria Kuncewiczowa, Stefan Otwinowski, Marian Promiński, Lucjan Rudnicki, Adolf Rudnicki, Igor Newerly, Hanna Malewska, Michał Rusinek.

Także niedawni debiutanci literaccy pisali teraz swoje najlepsze utwory. W kraju byli to: Stanisław Dygat, Marian Brandys, Andrzej Braun, Roman Bratny, Leopold Buczkowski, Kornel Filipowicz, Witold Zalewski, Wilhelm Mach, Stanisław Lem, Stefan Otwinowski, Henryk Worcell, Wojciech Żukrowski, Julian Stryjkowski, Jan Józef Szczepański, Igor Newerly, Bohdan Czeszko, Jacek Bocheński, Tadeusz Konwicki, Sławomir Mrożek i wielu innych. Pojawiły się też na literackiej scenie nowe generacje pisarskie – na czele z tzw. pokoleniem „Współczesności” oraz następni – autorzy urodzeni w latach trzydziestych i późniejszych: Zbigniew Herbert, Marek Hłasko, Włodzimierz Odojewski, Stanisław Grochowiak, Władysław Lech Terlecki, Janusz Krasiński, Eugeniusz Kabatc, Stanisław Stanuch, Ryszard Kapuściński, Marek Nowakowski, Edward Stachura, Wiesław Myśliwski, Janusz Głowacki, Marian Pilot, Andrzej Żuławski, Zbigniew Żakiewicz, Stefan Chwin, Stanisław Srokowski, Edward Redliński, Józef Łoziński, Eustachy Rylski, Krystyna Kofta, Michał Jagiełło, Bohdan Zadura, Tadeusz Siejak i młodsi.

Obywatelsko-społeczny i narodowy ciężar obowiązków, mało raczej w tej skali znany „normalnym” literaturom zachodnim, w literaturze polskiej pozostał oczywiście jako nadal jeden z jej konstytutywnych składników. Teraz jednak pisarz został w znacznym stopniu zwolniony (uwolniony) z narzucanych odgórnie wymagań ideowych, niechcianych serwitutów, ostrych nacisków władz politycznych. Co nie znaczy, że ich nie było… Jednakże literatura polska okresu powojennego czterdziestoparolecia, mimo wszystkich realnie dzielących jej twórców różnic światopoglądowych i politycznych, barier pokoleniowych czy artystycznej wartości ich dorobku, po pierwsze istnieje. Na dodatek może się poszczycić całkiem niebagatelnym dorobkiem. To nie dla wszystkich zacietrzewionych „znawców” przedmiotu i teoretyków „czarnych dziur” było i jest oczywiste). Po wtóre, należą do niej utwory wszystkich pisarzy piszących po polsku, niezależnie od tego, do czego zdarzyło się im przynależeć organizacyjnie, jakie wyznawać poglądy polityczne i literackie oraz gdzie mieszkać (w Kołobrzegu, Lublinie, Warszawie czy w Londynie albo i w samym Nowym Jorku)! Pojawiały się wówczas – wbrew potocznie obowiązującym dziś obiegowym i steoretypowym opiniom – nowe i znaczące wiele do dziś w literaturze polskiej dzieła. Powstające często pod wpływem ożywiających je prądów XX-wiecznej nowatorskiej literatury światowej (udostępnianej już w pełni czytelnikowi polskiemu w licznych i znakomitych przekładach). Powstawały i ujawniły się wtedy bardzo różnorodne artystycznie i ideowo prądy, nurty, tendencje i zjawiska literackie. Na przykład w prozie.

Literatura o tematyce rozliczeń z poprzednią epoką, pochodząca z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych (Jerzy Andrzejewski, Julian Stryjkowski, Adam Ważyk, Wiktor Woroszylski). Zawsze ważny u nas i bogaty w dokonania nurt prozy historycznej, tworzonej przez pisarzy kilku kolejnych pokoleń (Teodor Parnicki, Władysław Jan Grabski, Jan Dobraczyński, Antoni Gołubiew, Hanna Malewska, Jadwiga Żylińska, Karol Bunsch, Marian Brandys, Jacek Bocheński, Ewa Nowacka, Ryszard Kurylczyk). Także literatura psychologiczno-obyczajowa, dotycząca egzystencjalnych konfliktów codzienności, konfrontacji postaw moralnych w nowej rzeczywistości społecznej (Henryk Worcell, Wilhelm Mach, Leopold Tyrmand, Eugeniusz Kabatc). Rodząca się na nowo beletrystyka spod znaku, nazywanego tak przez Henryka Berezę, „nurtu chłopskiego” (Jan Wiktor, Stanisław Piętak, Julian Kawalec, Tadeusz Nowak, Wiesław Myśliwski, Marian Pilot). Proza przywołująca czasy okupacyjnego i wojennego (w tym i obozowego) przetrwania, a także późniejszych konfliktów postaw moralnych (Seweryna Szmaglewska, Michał Rusinek, Jerzy Putrament, Jerzy Broszkiewicz, Bohdan Czeszko, Józef Hen, Roman Bratny, Zofia Posmysz, Witold Zalewski, Andrzej Kuśniewicz). Powstały wtedy różnorodne odmiany eksperymentalnych i awangardowych poszukiwań (Leopold Buczkowski, Kazimierz Truchanowski, Jan Drzeżdżon, Donat Kirsch). Czy wreszcie tak specyficzny dla literatury polskiej nurt satyryczno-groteskowego widzenia świata (Stanisław Zieliński, Michał Choromański, Sławomir Mrożek, Janusz Głowacki).

W poezji ówczesnej mieliśmy wtedy do czynienia z prawdziwym „boomem”. Dość przywołać takie nazwiska jak Czesław Miłosz, Tadeusz Różewicz, Anna Świrszczyńska, Julia Hartwig, Anna Kamieńska, Zbigniew Bieńkowski, Zbigniew Herbert, Jerzy Zagórski, Aleksander Rymkiewicz, Jan Bolesław Ożóg, Miron Białoszewski, Tymoteusz Karpowicz, Jerzy Harasymowicz, Tadeusz Nowak, Stanisław Grochowiak, Jarosław Marek Rymkiewicz, Ernest Bryll czy przedstawiciele pokolenia „Orientacji” – Jerzy Górzański, Krzysztof Karasek, Maciej Z. Bordowicz, Zbigniew Jerzyna, Krzysztof Gąsiorowski, Andrzej K. Waśkiewicz; przedstawiciele grupy poetyckiej „Teraz” – Stanisław Barańczak, Julian Kornhauser, Adam Zagajewski. A także liczni przedstawiciele kilku innych nurtów literackich nowych roczników.

Przyjdzie bieda i wyrówna

Tego niemałego przecież, bogatego gatunkowo i różnorodnego problemowo literackiego dorobku z tych kilku powojennych dekad (literatury polskiej z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych) nie przekreśli nic i nikt. Widać to szczególnie teraz po upływie lat dziewięćdziesiątych, znacznie mniej łaskawych dla pisarzy i literatury. Żadne tam publicystyczno-propagandowe gadanie o jakichś „czarnych dziurach”, żaden ukaz polityczny czy uchwała jakiegokolwiek, najbardziej nawet szacownego, gremium. Pisał o tym m.in. Piotr Kuncewicz w swym pięcioksięgu Agonia i nadzieja (wyd. 1993–1994). Pisarze polscy okresu powojennego, z wyjątkiem może owych kilku socrealistycznych lat 1949–1955, byli znowu autentycznie czytani oraz potrzebni. Tym razem jednak potrzebni przede wszystkim czytelnikom. Przypomnijmy sobie majowe kiermasze książek czy długie kolejki po książki (także i tomy wierszy, prozy, reportaży pióra wielu polskich autorów) przed kawiarenkami PIW czy Czytelnika. A to chyba najlepszy z możliwych dla literatury układów. Jednakże – co warto podkreślić – po okresie stanu wojennego znaczna część polskich pisarzy wdała się w nowego typu „romans z polityką”, czasami ostry i nieskrywany specjalnie. Jedni wchodzili w układy z oficjalnym obozem rządzącym, drudzy – wręcz przeciwnie, z ówczesną solidarnościową opozycją polityczną.

Dla jednych i drugich, nie mówiąc już o samej literaturze, skończyło się to raczej fatalnie. Owych dzieł wybitnych niespecjalnie wiele wtedy przybyło, co teraz przyznają otwarcie przedstawiciele obu stron. Obowiązywały – i tu i tam – polityczne i pozaliterackie w konsekwencji kryteria ocen. A co najtragiczniejsze – polityczne uwikłania literatury i literatów odbiły się fatalnie na wiarygodności i prestiżu u czytelników.

Tym bardziej, że począwszy od lat dziewięćdziesiątych, doszło nawet do tego, że tylko naprawdę nieliczni z piszących obecnie autorów tekstów poetyckich czy prozatorskich mogą dziś mieć szansę na wznowienia swojego dorobku. I tylko niewielką nadzieję na publikację książkową swojej nowej twórczości i jej rzetelne omówienia (a gdzie dziś ta dawna, dziś kompletnie nieobecna prasa literacka?)! Polska literatura współczesna po 1989 r. w warunkach wolnego rynku wydawniczego stała się dla wydawców (będących kiedyś pod presją czytelników i ich dobrych gustów), towarem wręcz niechcianym! Nowe zaś władze państwowe i polityczne, pełne wyniosłego zadufania oraz désinteréssment wobec problemów kultury, pozostawiły pisarzy (i pozostawiają nadal) samym sobie. Ta nowa sytuacja stała się dla wielu twórców prawdziwym szokiem. Radzą sobie jakoś tylko ci, których książki są nagradzane w kraju lub wznawiane czy tłumaczone za granicą (np. noblistka Olga Tokarczuk). Albo też ci, którzy z owych dawnych „inżynierów dusz” umieli przekształcić się w zwyczajnych producentów – „wyrobników pióra”, dostarczycieli tekstów pokupnych i strawnych dla skomercjalizowanych wydawnictw czy nowych mass mediów (film, telewizja, teraz platformy streamingowe), producentów sensacji/erotyki, wydawanych najczęściej nadal i najchętniej pod anglosaskimi pseudonimami.

Istniejące dziś dwie organizacje pisarskie powstałe w stanie wojennym: Związek Literatów Polskich (ZLP) i opozycyjne wobec dawnej „reżimowej” władzy Stowarzyszenie Pisarzy Polskich (SPP), jadą obecnie na tym samym wózku. Ciągnie go zwykła, wcale nie metaforyczna, pisarska bieda, która jak ów przysłowiowy walec z piosenki Wojciecha Młynarskiego – „przyszła i wyrównała”. Ile w tym winy w postaci zaniechań ze strony władz kulturalnych państwa po roku 1989, a ile sytuacji odchodzenia od słowa drukowanego w stronę nowych, konkurencyjnych mediów i cywilizacyjnej technologicznej zmiany tego całego, jak mówią socjologowie, tradycyjnego „paradygmatu kulturowego”?

Na to istotnie zasadne pytanie: czy i komu jest dziś potrzebny pisarz w Polsce – nie ma jeszcze nadal jasnej odpowiedzi. Jak na razie wydaje się, że niespecjalnie zależy na nim komukolwiek. Ani wydawcom, bo nie jest to dla nich „towar” szczególnie ważący w ich komercyjnym bilansie ekonomicznym, decydującym obecnie o ich „być albo nie być”. Ani politykom (ciekawe, na jak długo?). Choć może i na szczęście, gdy pamięta się o tych „nadopiekuńczych” socrealistyczno-propagandowych praktykach i zainteresowaniach władz państwowych z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych, czy nawet potem z lat osiemdziesiątych. Ani także dla większości zwyczajnych konsumentów dóbr kultury, pozostających pod przemożnym wpływem producentów środków przekazu agresywnej kultury masowej… – co zarazem najgorsze w tej sytuacji.

Wydaje się jednak, że odpowiedź wyłaniała się już w początkach XXI wieku. I brzmi ona przeraźliwie banalnie – pisarz staje się powoli, ale jednak, coraz bardziej potrzebny przede wszystkim tym, którzy poszukują w literaturze czegoś więcej, niż samego tylko czystego i pragmatycznie rozumianego, nowego „interesu” politycznego, ideologicznego czy merkantylnego. Czy literaturze polskiej (jej części przynajmniej) uda się z tego wywikłać kiedyś ostatecznie? Rysuje się tu nawet dość wyraźnie coś w rodzaju czytelniczej presji społecznej, kulturowego dopingu międzynarodowej twórczej rywalizacji… Czy i jak wpłynie to na rozwój, pozycję i sytuację literatury polskiej? Przekonamy się wówczas, gdy dokona się w większym niż obecnie stopniu (wierzę w to!), także i sam proces opadania zainteresowania blichtrem i tandetą z kręgu wszechobecnej kultury masowej (nie tylko amerykańskiej i nie tylko w literaturze tam mocno obecnej). I kiedy okaże się (a co, pomarzyć nie można – zwłaszcza iż są już pierwsze i wcale niemałe tego oznaki), że nie na próżno tęskniliśmy wszyscy za literaturą nowoczesną, artystycznie i poznawczo atrakcyjną, polifonicznie wielogłosową, otwartą na świat, odporną na pułapki komercji i doraźnej polityki, niezafałszowaną żadnymi pozaliterackimi względami…

Być może znajdzie się tu też wkrótce miejsce nie tylko na nowe Przedwiośnie.

 

Esej ukazał się w numerze 6/2023 „Res Humana”, listopad-grudzień 2023 r.

 

Według Słownika języka polskiego (PWN, 1992) „zniewalać” to po pierwsze: „zjednać, ująć sobie kogoś, pozyskać sympatię”, ale po drugie: „zmusić, skłonić kogoś do czegoś”. Jest to zatem słowo wieloznaczne, pojemne, szerokie i płynne – w tym drugim zwłaszcza znaczeniu, o jakim tu będzie mowa. Daleko bowiem wykraczające w prozie Goldinga poza zwyczajne słownikowo-konwencjonalne formy semantyczne. Poza nawet tak częste i pozornie „niewinne” przywoływanie owych pospolitych zależności interpersonalnych życia codziennego.

Samo bowiem słowo „zniewolenie” może obejmować w potocznym, jak i literackim sensie, wielkie obszary i terytoria rozmaitych dziedzin życia ludzkiego. Od całkowicie prywatnych i osobistych relacji po najbardziej złożone formy społecznych organizacji. Od zwykłych, potocznych form tzw. podległości (psychologicznej, rodzinnej, kulturowej, obyczajowej, w tym i seksualnej) po najbardziej opresyjne, ekstremalne często, przejawy panowania (przewagi) ekonomicznej i stricte politycznej, mające zawsze swoje korzenie i źródła w konkretnych przejawach organizacji życia zbiorowego. Także i w państwach nie zawsze tylko o mniej lub bardziej wyrazistych autokratycznych ustrojach…

Literackich sposobów powstawania i funkcjonowania rozmaitych odmian zniewolenia było i nadal rodzi się obecnie bardzo wiele. Składa się z nich znaczna część historii literatury powszechnej, zwanej „piękną”, nie tylko w tej odmianie nowożytnej powieści, jaka narodziła się w Anglii (choć nie tylko tam, bo i w innych rozwiniętych ekonomicznie i kulturowo krajach europejskich) w wieku XVIII.

Jednym ze znamiennych współczesnych przykładów może być dobrze znana, tłumaczona na wiele języków świata, XX-wieczna powieść Williama Goldinga Władca much, o której tutaj mowa. Zacząć jednak trzeba od krótkiej prezentacji sylwetki autora i jego doświadczeń życiowych, tak ważnych dla twórczości. Golding należy do elitarnego grona znanych i popularnych w świecie autorów, których twórczość przekracza granice stylów literackich. Zwanych niegdyś „wysokimi” i „niskimi”, czyli pisarstwa artystycznie i znaczeniowo wyrafinowanego i popularnych form opowiadania.

William Golding – prozaik i eseista angielski, absolwent uniwersytetu Oxford urodził się w 1911 r. w St. Columb Minor, zmarł w 1993 r. w Falmouth w Wlk. Brytanii. W latach drugiej wojny światowej służył w brytyjskiej marynarce królewskiej, uczestniczył w wielu konwojach morskich i słynnych bitwach na morzu, m. in. podczas lądowania wojsk alianckich na plażach Normandii w 1944 r. Po wojnie był nauczycielem w college’u Bishop Wordsworth School, nie uczestniczył przy tym bezpośrednio w życiu artystyczno-towarzyskim środowisk literackich w Anglii. Sławę i niezależność materialną przyniosła mu debiutancka powieść Władca much z 1954 (wyd. pol. 1967). Wydał ponadto m.in. powieści: Spadkobiercy (1955), Pincher Martin (1956), Chytrus (1956), Wieża (1964), Widzialna ciemność (1979), Papierowi ludzie (1984), Rytuały morza (1980) oraz opowiadania Bóg Skorpion z 1971 (wyd. pol. 1988) i zbiory szkiców literackich The Hot Gates (1965), A Moving Target (1992), Dwoisty język (1995). Tłumaczone w większości na język polski. W 1983 r. autor został laureatem literackiej Nagrody Nobla. Zapisał się w historii literatury jako twórca alegorycznych i gorzko ironicznych filozoficzno-symbolicznych przypowiastek prozą, poświęconych głównie problemom degradacji tradycyjnych wartości humanistycznych w warunkach współczesnej autorowi, dehumanizującej się, stechnicyzowanej cywilizacji.

Golding umieszczał akcję swych utworów na ogół w czasie i miejscach pozornie odległych od otaczających go realiów życia. We Władcy much (Lord of the Flies, tłum. pol. Władysław Niepokólczycki) – pierwszym i jednym z najbardziej znanych utworów, pisarz wykorzystał formy narracyjne młodzieżowej powieści przygodowej (jego powieść jest swoistą trawestacją znanej XIX-wiecznej młodzieżowej opowieści R.M. Ballantyne’a The Coral Island), dając w efekcie powieść z gatunku quasi-fantastyki naukowej. Pisarz odwołując się do właściwych temu gatunkowi, mówi całkiem serio o niezwykle ważnych sprawach jak choćby bankructwo ideałów wychowawczych współczesnej cywilizacji. Utwór jest bowiem poczęty niejako z ducha nowoczesnej antyutopii; braku wiary w uszlachetniające człowieka postęp nauki i społeczny rozwój. Autor dokonuje symbolicznej analizy mechanizmów powstawania zła (wszak nieprzypadkowo tytuł pochodzi od angielskiego imienia diabła nad diabłami – Belzebuba!). Robi to na przykładzie burzliwych przygód grupy młodych chłopców, a więc pokolenia mającego przecież wkrótce stać się podporą angielskiego społeczeństwa.

Akcja utworu koncentruje się wokół dramatycznej historii z życia uczniów ewakuowanych z ojczystego kraju podczas wojny nuklearnej. W wyniku awarii samolotu lądują oni na bezludnej wyspie, odciętej od cywilizacji. Zmuszeni do zorganizowania sobie życia, sięgają po wzory znane im ze społeczeństwa dorosłych. Tworzą małą wspólnotę, podzieloną od początku na dwa obozy: dobrych i szlachetnych oraz złych i podłych. Jak w świecie dorosłych pojawia się tendencja do dominacji jednostek silniejszych nad słabszymi, co prowadzi w końcu wśród nich do wielkich konfliktów, a nawet dramatów.

Golding nie wierzył już w możliwość utopii pozytywnej jak np. Francis Bacon w Nowej Atlantydzie, Thomas Morus w Utopii, Daniel Defoe w Robinsonie Crusoe czy nawet Jonathan Swift w niektórych partiach Podróży Guliwera. Jak Aldous Huxley nie wierzył też w istnienie wysp szczęśliwych, gdzie można budować „nowe wspaniałe światy”.

Powieść ma pesymistyczną wymowę. Sam autor, który przeżył piekło drugiej wojny światowej, zdaje się nie mieć już złudzeń co do przyszłości człowieka i jego „dobrej” natury (choć chłopcy zostaną ocaleni). Po wielu dramatycznych przeżyciach i wydarzeniach na wyspie, bohaterów odnajduje i zabiera brytyjski krążownik. Jeden z chłopców, Ralf, patrzy na koniec ze smutkiem na oficera okrętu z refleksją: „Na chwilę stanął mu przed oczami przelotny obraz dziwnego czaru, który kiedyś opromieniał plażę. Ale teraz wyspa jest spalona, martwa… Simon nie żyje, a Jack… Z oczu płynęły mu łzy. Po raz pierwszy na tej wyspie rozpłakał się, a wielkie spazmy żalu aż go skręcały. Na płonących gruzach wyspy, pod czarną chmurą dymu, rozlegało się jego buczenie; zarażeni tym uczuciem inni malcy zaczęli też się trząść i łkać. A pośród nich brudny, ze skołtunioną głową i zasmarkanym nosem Ralf płakał nad kresem niewinności, ciemnotą ludzkich serc i upadkiem w przepaść szczerego, mądrego przyjaciela, zwanego Prosiaczkiem”.

W innej ze swych powieści, zatytułowanej Wieża (The Spire) Golding ukazał, w dramatycznej i pesymistycznej tonacji, problemy i konflikty ludzi średniowiecznego miasta (Salisbury), których ekstatyczny początkowo i szlachetny poryw w zbiorowym wysiłku zbudowania wielkiej katedry, powoli opada i przeradza się w tragedię, staje się przyczyną nieszczęść, rodzi zło.

Nie mniej pesymistyczną wymowę ma inna z najbardziej znanych powieści Goldinga Rytuały morza (Rites of Passage). Jej narrator, młody angielski arystokrata Edmund Talbot, wysłany na początku XIX w. do australijskiej kolonii, spisuje na użytek możnego protektora w ojczyźnie swoje przeżycia z długiej podróży statkiem wiozącym emigrantów do Australii na początku XIX w. Egoistyczny młodzieniec, rozmyślający o własnej, świetnie zapowiadającej się karierze, pod wpływem wydarzeń na żaglowcu przeżywa przełom moralny. Powoli odkrywa złożoność rzeczywistości wokół siebie i mroczne tajemnice ludzkich wnętrz. Widzi jak anglikański duchowny Colley, nieśmiały pastor-idealista, kapelan na statku, doprowadzony przez marynarskie brutalne otoczenie do ośmieszenia i niezawinionego upadku przez nadużycie alkoholu, zagryza się tym na śmierć. Ideowym przeciwnikiem Colleya jest kapitan Anderson, zimny racjonalista, który dopiero po tym wydarzeniu zaczyna dostrzegać bezwzględność prostackiej załogi i własnej postawy. Na tym materiale, ukazującym rzeczywistość ówczesnej społeczności angielskiej (protestanckiej, zhierarchizowanej i zróżnicowanej kastowo, nastawionej na ekspansję kolonialną), Golding i tutaj buduje ponadczasowy dramat zderzenia ludzkich postaw. Ukazuje siłę moralnych oraz psychologicznych procesów destrukcji osobowości, dokonujących się w bohaterach powieści na bazie nietolerancji i zadufania w sobie, ortodoksyjnej i egoistycznej wiary we własne racje.

Czynnikiem osłabiającym pesymistyczną wymowę całości i budzącym humanistyczną nadzieję na możliwość innego ułożenia stosunków międzyludzkich, jest sytuacja rodzącego się w świadomości kapitana Andersona wstydu, jako efektu działania poczucia winy, oraz rosnącej w postawie Colleya potęgi przebaczenia. Krytycy dopatrują się w tym aluzji do następstw biblijnego grzechu pierworodnego. Wątki religijno-mistyczne są tu jednak przede wszystkim przesłankami racjonalnej analizy i refleksji – autor nawiązał tu m.in. do moralistycznych tendencji prozy Jądra ciemności Josepha Conrada i Upadku Alberta Camusa. Powieść ukazuje społecznie i kulturowo zdeterminowane ludzkie charaktery oraz kruchość łączących ich cywilizacyjnych więzów. „Obsesyjny temat Goldinga został tu ujęty w sposób subtelny i przejmujący, a jego pozycja w powieści angielskiej jest wyjątkowa. Ogólne uznanie i poczytność, jaką cieszą się jego powieści, dowodzą, że w sposób całkowicie indywidualny, nie stosując się niewolniczo do mód i konwencji współczesnych, potrafił on odczuć istotne potrzeby swoich czasów i dać im wyraz artystyczny” pisała Bronisława Bałutowa w Powieści angielskiej XX wieku (1983).

William Golding, nieufny wobec postmodernistycznych eksperymentów literackich, bliższy jest tradycji klasycznej narracji literackiej przypowieści, alegorii i czytelnego symbolu. Nie narusza przy tym zasad realistycznego prawdopodobieństwa, a zwłaszcza prawdy o wewnętrznej motywacji ludzkich czynów, psychologicznej konstrukcji losów powieściowych postaci.

Bardzo często na marginesie zwłaszcza Władcy much podkreślano, że jest to w gruncie rzeczy przerażająca opowieść o nas, o ludzkiej naturze. Ukazuje bowiem Golding, jak mało potrzeba, by utracić ludzkie odruchy i stać się żądnym krwi i przemocy „dzikusem”, pragnącym zniewolić i podporządkować sobie innych ludzi. Za najbardziej przerażające uznano fakt, że bohaterami tej powieści autor uczynił dzieci. Małe, niewinne, czyste i dobre z natury dzieci. Tutaj, rzucone na bezludną wyspę, próbują stworzyć one coś na kształt społeczeństwa, co wymyka się spod kontroli i ostatecznie prowadzi ku katastrofie. Do głosu dochodzą, jak podkreślano często w opiniach badaczy literatury, owe porażające pierwotne lęki i strachy, zwyczajny głód, tęsknota za rodzinnym domem, lęk przed brakiem ratunku. Ale to, co okazało się najgorsze w młodym społecznym życiu bohaterów była utrata poczucia rozsądku i wpajanej im w domu i w szkole wiary w wielkie ideały człowieczeństwa. Co przekształciło ich w egoistycznych, bezlitosnych barbarzyńców, nieznajdujących w sobie empatii, zrozumienia dla innych.

William Golding obnaża w swej powieści ów potoczny i na wiarę przyjmowany niegdyś mit o świecie „niewinności dzieci”. Mimochodem (czyżby?) rozbija bowiem przez to także oświeceniowy mit o dobrej naturze człowieka. Pokazuje ostateczny upadek ideałów człowieczeństwa; problemy tak dobrze znane z realiów okrutnego XX wieku! Pisarz zdaje się sugerować, że nawet po tym wszystkim, czyli obu wojnach światowych i totalitaryzmach tego stulecia – faszyzmie czy stalinizmie – po kolejnych nowych ukrytych mniej lub bardziej jawnie konfliktach i wojnach, trwałej i niemalejącej dziś tendencji do różnych odmian zniewolenia i prześladowań, pojawiających się nie tylko w Afryce plemienno-narodowych starć zbrojnych i zbrodni ludobójstwa, walk o surowce, dominacje i wpływy w wielu stronach świata – że nadal tacy jesteśmy. Że być może zło wpisane jest immanentnie w naturę ludzką.

W powieści Goldinga widziano też problemy innej jeszcze natury. Na przykład polski antropolog kultury Wojciech Burszta dostrzegał w niej literacką metaforę (znanego licznym społeczeństwom od wieków) obyczaju zwanego „rytuałem przejścia”, czyli przechodzenia od wieku dziecięcego w dorosłość za pomocą tak zwanych procesów inicjacji. Widział jednak w tym jeden z przykładów i przejawów owego „zniewolenia jednostki”, przemocy, czasami nie tylko symbolicznej, znanej dobrze z wielu systemów kulturowych różnych czasów i stron świata. Czasowe wyłączenie młodych ludzi z życia wspólnoty było jego zdaniem sposobem kanalizowania społecznej, zniewalającej młodego człowieka przemocy. Wskazywania na jej sens jako pewnej symbolicznej formy doświadczenia przez poddawanie próbom i zadawanie rozmaitych cierpień (np. na skazywanie na okresy odosobnienia), co oznaczało w oczach wspólnoty osiągnięcie stanu wyższego stopnia rozwoju.

Golding jako pisarz był istotnie nieufny wobec postmodernistycznych eksperymentów literackich swojego stulecia. Bliższa mu była tradycja klasycznej fabularnej narracji literackiej znaczącej przypowieści: alegorii, czytelnego jasnego symbolu czy Wielkiej Metafory. Nie naruszających jednak generalnych zasad realistycznego prawdopodobieństwa, a zwłaszcza prawideł psychologicznej motywacji wewnętrznej, prawdy zachowań i czynów ludzkich. Przy podejmowanych każdorazowo odmiennych prób rekonstrukcji losów poszczególnych postaci literackich. Stąd też nadal tak wielki rezonans Władcy much i innych jego powieściowych dokonań wśród ogromnej nadal rzeszy czytelników na świecie. A także zgodnej z nimi opinii krytycznoliterackiej (co jak wiemy, nie zawsze chodzi w parze).

Dodajmy zatem na koniec, że utwór powieściowy Władca much Wiliama Goldinga był kilkakrotnie adaptowany na scenę teatralną, m.in. przez awangardowego twórcę teatralnego Petera Brooka w latach 60., a zekranizowany dekadę później. Wymagałoby to jednak odrębnego omówienia, scenarzyści i adaptatorzy filmowi przedstawiali bowiem swoje pomysły interpretacyjne, wykraczające niekiedy dość swobodnie poza oryginał literacki.

 Esej ukazał się w numerze 6/2023 „Res Humana”, listopad-grudzień 2023 r.

Keiichiro HIRANO, Pewien mężczyzna, Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik, 2023, 332 strony.

 

Pewien mężczyzna to tytuł nowej, interesującej powieści japońskiego pisarza Hirano, miłośnika muzyki Chopina, o którym opublikował dzieło pt. Pogrzeb (Sōsō, 2002). Hirano ma na imię Keiichirō. Urodził się w 1975 r. w miasteczku Gamagōri, a po wczesnej śmierci ojca wychowywał się w domu rodzinnym matki w mieście Kitakyūshū. W czasie studiów na Uniwersytecie Kioto debiutował powieścią Zaćmienie (Nisshoku, 1968), wyróżnioną w następnym roku prestiżową Nagrodą Akutagawy. Nisshoku ma formę relacji z podróży w poszukiwaniu zaginionej księgi. Poszukuje jej mężczyzna rozczarowany głoszoną nauką i zachowaniem hierarchów Kościoła. Ta powieść nasycona jest rozważaniami filozoficznymi na temat herezji i czarnoksięstwa oraz przepychu kościoła chrześcijańskiego i ubóstwa wiernych w średniowiecznej Francji.

Natomiast akcja powieści Pewien mężczyzna (Aru otoko, 2018) dzieje się na początku XXI w. w Japonii. Również otrzymała cenioną nagrodę literacką, ustanowioną przez koncern prasowy Yomiuri (2019). W Polsce opublikowała ją Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” w 2022 r. Spoglądam na białą okładkę, na której pod napisem Pewien mężczyzna widnieje tajemniczy symbol zaginionego człowieka. Jego poszukiwanie stanowi główny wątek tej powieści o współczesnych Japończykach, przedstawionych w sytuacjach zagrożenia w cywilizacji Internetu. Ukazuje niebezpieczeństwa z równą dociekliwością, jak w dwutomowej Kekkai (dosł. Pęknięcie tamy, 2008).

Kim więc jest tytułowy „pewien mężczyzna”?

Pewnego dnia adwokat Kido-san od dawnej klientki otrzymał prośbę o spotkanie, by poradzić się w sprawie zmarłego męża, który – jak się okazało – nie był tym, za kogo się podawał. I to właśnie ów tajemniczy, nieżyjący mężczyzna zainteresował prawnika, dlatego przyjął on prośbę wdowy Rie i rozpoczął skomplikowane śledztwo, by dowiedzieć się, kim on był. To właśnie ten zmarły w wypadku podczas wyrębu lasu człowiek jest tytułowym „pewnym mężczyzną”, który twierdził, że nazywa się Taniguchi Daisuke i pochodzi z rodziny właścicieli hotelu zdrojowego w słynnej z gorących źródeł miejscowości Ikaho. Opuścił on rodzinę z powodu pewnych konfliktów. Tak przynajmniej twierdził, gdy poślubił mieszkankę miejscowości S. Wtedy szczegółowo opowiadał o niezgodzie między nim a starszym bratem i o chorobie ojca. Nie budził więc najmniejszych podejrzeń, zwłaszcza że w pracy zyskał dobrą opinię.

Sprawa była jednak znacznie bardziej skomplikowana. Poślubił Rie, podając nazwisko Taniguchi Daisuke, znajdujące się w rejestrze cywilnym. Podobnie uczynił, gdy zgłosił się do pracy w firmie. Kiedy jednak do Rie przyjechał brat zmarłego, nie został rozpoznany ze zdjęć. Po prostu był kimś innym. Nie należał do jego rodziny.

Dopiero na późnym etapie śledztwa prowadzonego przez Kido okazało się, że w tym czasie można było wymieniać rejestry dokumentacji elektronicznej. To znaczy przestępcy znali sposób na wymianę (sprzedaż) koseki, czyli rejestru rodzinnych danych osobowych w japońskim urzędzie stanu cywilnego. Oczywiście jest to przestępstwo. Mimo to byli tacy, którzy za wszelką cenę chcieli pozbyć się tożsamości, np. jako syna zabójcy skazanego na śmierć. Była to droga skomplikowana, często wieloetapowa.

Gdy Kido rozpoczął śledztwo w sprawie zmarłego męża pani Rie, nie wiedział, że taka procedura jest możliwa. Dopiero rozmowy z uwięzionym przestępcą powoli skierowały jego uwagę na sposób zmiany tożsamości. Przypomniał sobie również wiadomości na temat porwań Japończyków do Korei Północnej, gdzie byli wykorzystywani do kształcenia agentów.

W końcu, po żmudnym śledztwie Kido udaje się wyjaśnić, kim był zmarły mąż jego klientki Rie. Odnalazł również Daisukego, który zaginął po zmianie tożsamości. W toku poszukiwań i całkiem przypadkowych odkryć autor prowadzi czytelnika przez meandry japońskiego społeczeństwa, w którym autora niepokoi stosowana w Japonii kara śmierci. Nie kryje też negatywnych ocen zachowań Japończyków wobec mniejszości narodowej, zwłaszcza Koreańczyków, nawet naturalizowanych, a więc takich, jakim był prawnik Kido.

Wrócę jeszcze do początku powieści, a mianowicie do jej interesującego prologu, w którym pojawia się autor i nieznajomy gość w barze oraz usługująca im kelnerka. Jak się okazało, nieznajomym był Kido-san i to on opowiada pisarzowi nieprawdopodobne historie, które stały się treścią tej powieści. A wspomniana barmanka, dorywczo pracująca Misuzu, okazała się dawną dziewczyną zaginionego Taniguchiego Daisukego, również pragnącą go odnaleźć. Pojawia się kilkakrotnie w powieści, a ostatecznie w rozdziale dziewiętnastym. Spotyka się z Kido w drodze do Nagoi superekspresem shinkansen, a podczas posiłku przed spotkaniem Kido z niejakim Sonezakim, związanym z procedurą wymiany rejestrów osobowych, ustalają dalszy sposób postępowania.

Kido i Misuzu już podejrzewali, że pod wspomnianym nazwiskiem nieznajomego kryje się Daisuke. Zdecydowali więc, że najpierw spotka się z nim Kido, a następnie Misuzu. Nim do tego jednak doszło, oboje rozmawiali, siedząc obok siebie w pociągu, a następnie w barze dworcowym. W ich rozmowie, doskonale przetłumaczonej (podobnie jak cała powieść), świetnie zachowana jest ulotna mgiełka erotyzmu. Jednak nikt nie powiedział wprost, co naprawdę do siebie czują, ale domyślam się, że Misuzu pragnęła bliskiego związku z Kido, a Kido chyba podobnie. Nie zdradził się jednak ani jednym słowem. Oboje znajdowali się na krawędzi przepastnej drogi w ich życiu. Gdy Misuzu weszła do kawiarni, w której dwaj mężczyźni kończyli rozmowę, Kido pożegnał Daisukego i Misuzuzu. Wracał więc do rodziny, której poświęcony jest ostatni, optymistyczny rozdział powieści. Natomiast nie wiadomo, jaki los wybierze piękna Misuzu. Czy zdecyduje się pokierować życiem zagubionego Daisukego, godząc go z bratem mieszkającym nadal w Ikaho, wśród gorących źródeł, z widokiem na górę Haruna, zwaną też „małą Fuji”? Możemy tylko wyobrażać sobie, że oboje podejmą tę jedyną, słuszną decyzję.

Jednak ich los czy poprawa stosunków z rodziną Kido chyba nie są najważniejsze w tej powieści. Dlatego muszę wrócić jeszcze raz do prologu, w którym autor, Hirano, wyjaśnia strukturę opowieści o postaciach ze świata zewnętrznego dla bohaterki o imieniu Rie, ukrytej we wnętrzu japońskiej ówczesnej rzeczywistości, którą symbolizuje jej rodzina i jej miasteczko na Kiusiu. Czytając, nietrudno się domyślić, że S to Saitobaru, miasteczko słynące ze starożytnych kurhanów, mających duże znaczenie historyczne. W okresie życia Rie symbolizuje jednak starzenie się społeczeństwa japońskiego, chociaż nadal wyróżnia się urokiem kwitnących wiśni w parku kurhanów. W ostatnich latach przybyło w nim pustych domów, zamkniętych sklepów i barów, które dodawały uroku architekturze miasta. W takim miejscu znalazł pracę mężczyzna, który twierdził, że jest Daisuke, młodszy brat spadkobiercy hotelu w Ikaho. Po kilku latach pracy przy wyrębie lasu dał się poznać jako uczciwy, pracowity mężczyzna, dlatego mógł poślubić miejscową kobietę, tzn. Rie ze sklepu papierniczego. To właśnie z jej powikłanym, nieszczęśliwym życiem związane są postaci, o których była mowa.

W prologu czytamy:

„Bohaterem tej powieści jest ktoś, kogo nazywałem czule „Kido-san” […]

Poznałem go w drodze powrotnej ze spotkania autorskiego w pewnej księgarni. Przed dotarciem do domu chciałem nieco ochłonąć po dwóch godzinach ciągłego mówienia i wszedłem do pierwszego baru, który zobaczyłem. Mężczyzną pijącym tam samotnie przy kontuarze był właśnie Kido-san”.

Podczas kolejnego spotkania Kido zaczął opowiadać pisarzowi historie, które bardzo tego ostatniego zainteresowały. I dlatego w pierwszym zdaniu prologu oświadczył, że on jest bohaterem jego powieści, chociaż mógł wybrać kogoś innego. Jednak w zakończeniu prologu napisał:

„Byłoby pewnie czymś naturalnym, gdyby Kido-san otwierał tę opowieść. Wcześniej jednak chciałem napisać o kobiecie imieniem Rie, której niezwykle bolesne doświadczenia stanowią punkt wyjścia mojej powieści…” (wszystkie cytaty w tłumaczeniu Katarzyny Sonnenberg-Musiał).

Jednak w pierwszym rodziale autor znika. Pojawia się narrator wszechwiedzący, który wie, że to Rie wprowadza do akcji mecenasa Kido, to znaczy adwokata w jej procesie rozwodowym sprzed czterech lat. Kiedy zginął w wypadku jej drugi mąż, wieść o śmierci męża Rie ze sklepu papierniczego rozniosła się wśród mieszkańców miasteczka S w połowie września pamiętnego 2011 r., gdy północno-wschodnia Japonia przeżyła dwie katastrofy: zniszczenie osiedli przez fale tsunami i uszkodzenie elektrowni atomowej. Na wielu mieszkańcach odległego miasteczka w prefekturze Miyazaki to jednak śmierć męża lubianej Rie zrobiła większe wrażenie niż wspomniany kataklizm na dalekiej północy. Wtedy Rie odnalazła brata zmarłego, dowiedziała się, że jej zmarły mąż był kimś innym, niż twierdził. Zatelefonowała do adwokata Kido, który podjął się wyjaśnienia tej tajemniczej, zagadkowej sprawy. Od tego momentu Kido, jako jej detektyw, staje się pierwszoplanową postacią. Pełniąc swe zawodowe obowiązki prawnika, wprowadza do powieści szerszą perspektywę świata przedstawionego w tej powieści, to znaczy niemal na całą Japonię z jej pogarszającymi się warunkami życia.

Wraz z nieznacznymi postępami w poszukiwaniu Daisukego, za którego podawał się zmarły mąż jego klientki, czytelnik myśli o znaczeniu tożsamości człowieka, zwłaszcza w sytuacji, gdy z istotnych powodów niektórzy Japończycy próbują ją zmienić, zrywając związki z najbliższą rodziną lub środowiskiem. Dzięki jego tropom czytelnik poznaje również niepokojące Kido – jak i autora – zjawiska głębiej niż na podstawie innych, nawet ważnych, współczesnych powieści japońskich.

Mimo licznych rysów, pęknięć na obrazie pięknej Japonii (określenie Kawaabaty Yasunariego w wykładzie noblowskim), powieść nie jest ich rejestrem sporządzonym przez kronikarza (Kido). Niewątpliwie jest raczej fascynującym wielogłosem ludzi żyjących w niepokoju, niepewnych swej przyszłości w kraju, w którym zabraknie jego oryginalnych uroków życia. Dla wielu czytelników ta powieść może również okazać się sensacyjną, detektywistyczną opowieścią o poszukiwaniu ludzi zaginionych. Ponadto do mnie przemawiają również nazwy własne miejscowości, a także wzmianki pojawiające się jakby mimochodem, bez krytycznych uwag. Symbolizują one kryjący się za nimi ważny problem. Jest to obszar zjawisk nieprzetłumaczalnych, dzielących kultury o tak odległych i odmiennych cechach i formach, jak japońska i polska. Niektóre nazwy miejscowości rozbudzają moje wspomnienia przeżytych w nich spotkań, jak np. Ikaho Onsen, w którym spędziłem kilka dni z liczną grupą moich studentek uczelni w Sendai. I kiedy razem poznawaliśmy urokliwy krajobraz oraz – przede wszystkim – muzea pisarzy, poetów i malarzy, takich jak Tokutomi Roka i Takehisa Yumeji.

Wspomniałem tylko o wybranych aspektach tej wybitnej powieści, w której autor Hirano przedstawił nowy – inny niż Haruki Murakami – obraz Japonii ostatnich dziesięcioleci. Inny, bo ukazał prawdziwy wielogłos ludzi niepokojących się o swą przyszłość.

Recenzja ukazała się w numerze 6/2023 „Res Humana”, listopad-grudzień 2023 r.

Brigitte Bardot cudowna – film w reżyserii Lecha Majewskiego, światowa premiera na 37. Warszawskim Festiwalu Filmowym. Prezentowany też był na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni 12.09.2022 r. Na ekrany polskich kin wszedł w kwietniu 2023 r.

 

Jest to film na wskroś artystyczny w konwencji onirycznej fantasmagorii, wyrosłej z realnej podstawy. A jest nią pamięć twórcy o własnym dzieciństwie i młodości, przeżytych w epoce wczesnego PRL-u. Ten autorski film – z własną muzyką reżysera i wyraźnie osobisty – wnosi do naszej kinematografii nie tylko całkowitą odrębność oryginalnej malarskiej estetyki Lecha Majewskiego, z której jest on od dawna znany. Ale prezentuje też opowieść tyleż indywidualną, co uniwersalną, w której realny, choć artystycznie przetworzony konkret przeplata się z wizyjnym obrazem o cechach symbolu. Ta intymna peregrynacja artysty przez własną wczesną młodość wśród znaków – obrazów i akcesoriów, jakie sobie w tej retrospekcji porozstawiał na drodze, to twórcza gra z samym sobą i widzem. W warstwie uniwersalnej – ideowej i filozoficznej – dobrze współgra ona z groteskową metodą kreowania świata przedstawionego.

Ten obraz różni się podejściem do materii filmowej, do czasu fabularnego, nie zawsze zgodnego ze wskazówkami zegara ani też z przyzwyczajeniami widza. Dzieciństwo, nieco przewlekłe, ulega przyspieszeniu w okresie doznań świadomych, kiedy już matka przestaje być jedyną instancją odwoławczą i ratunkową, a nieistnienie ojca nabiera jeszcze większego znaczenia i zaczyna wyraźnie doskwierać. Młody człowiek coraz intensywniej marzy o ojcu, który w sławie i chwale nieoczekiwanie wyląduje na podwórku przed domem przepysznym Spitfire’m. A tymczasem syn coraz bardziej zderza się z samym sobą, z pytaniami o świat, o to, kim jest i jaki ma być, gdzie i jak się poruszać. Jest zagubiony.

Poszukiwanie siebie samego, jak i rozmowa ze sobą samym, to motywy znane z literatury, choćby polskiej. Odnajdujemy je np. w Traktacie o łuskaniu fasoli – powieści, której akcja również rozgrywa się we wczesnym PRL-u. Sekwencja szkolna w Brigitte Bardot… i humorystyczna postać Wirskiego – potworowatego nauczyciela ze smyczkiem od skrzypiec w ręku, wykonującego nim gest podcinania gardła, nie mogła mi się nie skojarzyć z bardziej serio obrzydliwym dyrektorem szkoły muzycznej u Myśliwskiego:

„Który, który śmiał coś takiego?! Niech natychmiast wstanie! Niech ma odwagę! Czekam! No?!…Dziesięć sekund mu daję. Jeśli nie wstanie…!

I wstaliśmy wszyscy, cała świetlica jak jeden. Czekaliśmy, licząc na najgorsze”.

Analogiczny motyw w obu dziełach nie świadczy o żadnym powinowactwie twórczym. Tym bardziej, że stylistyczne, artystyczne podejście obu twórców do obrazowania słusznie minionego czasu dość istotnie się różni. Jeśli miałbym pod tym względem doszukiwać się duchowych protoplastów Majewskiego w polskiej literaturze, nie wskazywałbym na Myśliwskiego – wiernego epickiemu realizmowi, lecz raczej na Gombrowicza z jego Ferdydurke.

Stylowy, obciążony wieloma znaczeniami obraz wnętrza (tak całości budowli, jak i poszczególnych fragmentów owego specyficznego labiryntu, jakim jest Hotel w filmie Lecha Majewskiego), mógłbym też zasadnie zestawić z Sanatorium pod klepsydrą Brunona Schulza z 1937 r., a także z filmem Wojciecha J. Hasa z 1973 r. według prozy Schulza pod tym samym tytułem. Sanatorium lub fantastyczna willa ze znieruchomiałymi replikami postaci cesarza Franciszka Józefa i jego brata Maksymiliana, wskazują na pewne gatunkowe pokrewieństwo i bliskość stosowanych chwytów artystycznych. Odnaleźć je można również w istotnych motywach fabularnych porównywanych dzieł. Przy całkowicie oczywistej ich odrębności i niezależności, wynikającej i z czasu opisywanego, i ze specyfiki środowiska żydowskiego w dziele Schulza. Co też się odbija na odmiennym ideowym przesłaniu przytaczanych utworów prozatorskich i filmów obu tych malowniczych twórców.

Józef w Sanatorium…, podobnie jak chciałby Adam w BB cudownej, podąża śladami ojca. I on chciałby go odnaleźć, lecz ojciec Józefa jest dość enigmatyczny, bardziej nierealny niż rzeczywisty.

Światy, w których poruszają się obydwaj główni bohaterowie są zupełnie odmienne, dotyczą innych czasów i innego środowiska, ale mechanizmy tego poruszania się i klucze poetyckie, otwierające drzwi do tych światów pamięci, są nieco podobne. Pewne analogie w konstruowaniu scen i ich niedosłowne, metaforyczne rozumienie, uniwersalna groteskowo poetycka nadrealność, wskazują tylko na zakorzenienie się Majewskiego w naszej najlepszej tradycji literackiej, tej z najwyższej półki.

Wyrafinowana, deformacyjnie modelowa wizja świata, jego literackie lub malarskie odrealnienie, charakterystyczne są dla elity twórców niewątpliwie oryginalnych, mistrzów artystycznej kreacji. Istnieją przy tym wyraźne różnice stopnia tego odrealnienia, odmiennego skrótu metaforycznego, stylistycznie odmiennego podejścia do groteski, jakże innej od np. wczesnego Mrożka. Majewski, mimo swej pozornie rozpasanej wyobraźni, trzyma się w sposób dość zdyscyplinowany realnej podstawy swych „odjazdowych” konstruktów, znacznie bardziej niż Schulz. Obydwaj są wizjonerami w literaturze, tak jak Majewski i Has w twórczości filmowej. Do tego gatunkowo zbliżonego kręgu polskich twórców operujących kreacją ponadrealistyczną (najczęściej groteską), należą też oczywiście Gombrowicz i Witkacy.

Sądzę, że Lech Majewski – niezależny, twórczy kontynuator omawianego tu nurtu w literaturze – nigdy by się od niego nie odżegnywał. Tak, jak nie odżegnywałby się w twórczości filmowej od swego chyba najbardziej interesującego poprzednika Wojciecha Hasa. Twórcy nie tylko Sanatorium pod Klepsydrą, ale i powstałego już w 1964 r. Rękopisu znalezionego w Saragossie – „najbardziej europejskiego z polskich filmów”, jak pisano (filmweb.pl, rec. Al_Arcydzieło w szkatułce). Tropy polskie nie wyczerpują oczywiście źródeł kulturowych, którymi mógł karmić się Majewski, nim rozpoczął filmową Odyseję swoich lat młodzieńczych. Przewodnikami byli mu przecież: Alberto Moravia, autor powieści Pogarda i Jean-Luc Godard, który sfilmował ją w 1963 r. (niespełna rok przed Rękopisem… Hasa). Nie odżegnywał się też nasz twórca od wpływów niezwykle bliskiej mu tradycji Felliniego. Osiem i pół jest dla niego filmem ulubionym (podobnie jak dla mnie), można by zaryzykować, że to numer jeden. To samo daje się powiedzieć o prozie iberoamerykańskiej, którą byliśmy rozkosznie nasyceni, a w której też pan Lech z lubością się zanurzał.

W swym najnowszym filmie Majewski opowiada nam w niecodzienny sposób opowieść własną, przez siebie przeżytą, a jakże bliską zwłaszcza tym, którzy mieli okazję przebrnąć (niekiedy pokaleczeni) przez tę naszą mizerną polską przeszłość. Podobne mamy sny o dzieciństwie i dojrzewaniu. Wielu z nas, tak jak bohater Majewskiego, ma wpisaną w swój życiorys nieodwołaną konieczność, choćby daremnego poszukiwania ojca. I niech nie zwiedzie widza nadzieja, że da się to zbagatelizować lub nonszalancko (a może bohatersko) wyznać, jak to w jakimś momencie uczynił Adam. Że właściwie to ma ojców wielu, którzy go uczą świata i jego rozumienia. Bardziej mi to jednak wygląda na samoobronny gest, na który już go stać od czasu, kiedy przyłapał matkę na przygotowywaniu kolejnej fałszywej pocztówki do niego, z podrobionym podpisem ojca, pilota batalionu 302. Do końca zresztą nie wiemy, czy ojciec zginął nad Anglią w czasie wojny z Niemcami, czy musi się jeszcze ukrywać, a może gdzieś się w świecie zawieruszył na syberyjskiej zsyłce lub w innym wybranym przez SB miejscu. Postać walczącego o wolność ojczyzny ojca, którego się nigdy nie widziało, urasta w oczach dorastającego syna do symbolicznego wymiaru. Wiem coś o tym, bo sam byłem w podobnej sytuacji. Mojego Ojca – komendanta grupy żołnierzy AK, stracono w Auschwitz, kiedy miałem trzy miesiące. Dlatego ten wątek filmu szczególnie mnie poruszył.

Podróż do źródeł „czasu zarannego” ma niezwykłe znaczenie, ale dojrzały twórca nie daje się złapać na pensjonarską nutę sentymentu. Sam więc tworzy riposty, osłania się kontekstem, przekracza możliwości percepcji młodziaka, jakim jest jego filmowy bohater. Autor filmu przemawia wtedy głosem innych postaci, które się jawią chłopakowi w tajemniczym Hotelu „różnych możliwości” i wchodzą z nim w dyskurs. Tagore dopytuje się, co daje mu dziś odnalezienie ojca, czemu się przy tym tak upiera. Widząc, że to stało się dla Adama idée fixe, ostrzega go, że „Dążenie do celu może być źródłem niewygasającego cierpienia”.

Świat młodości jest dla poszczególnych osób zwykle odmienny i wyjątkowy, choć wyjęty z tej samej, wspólnej dla pokolenia jedności przeżywanego czasu. Jest tak, jak z tytułową Brigitte Bardot, która była naszą wyśnioną, wspólną BB. „Mieliśmy” ją wszyscy. Była ikoną seksu naszej wspólnoty pragnień, naszą ideą nieskrępowanej, wolnej, kobiecej doskonałości, wyciągającej do nas rękę z ekranu, ale też dostępnej tylko na ekranie. I choć była „wspólna”, była wyjątkowa. Nic więc dziwnego, że pojawiła się niegdyś w powieści Lecha Majewskiego Pielgrzymka do grobu Brigitte Bardot cudownej, a teraz znów w filmie na tej powieści osnutym. Dyskretnie wystylizowana na oryginał, znakomicie dobrana i „przetworzona” w Brigitkę aktorka Joanna Opozda, w której przez młodzieńcze okulary i ja dostrzegłem prawdziwą Brigitte, dobrze sprawdziła się na ekranie. Nie było to proste, wszak BB to prawdziwa ikona kultury zachodniego wolnego świata, a zarazem znak młodości mojego pokolenia, które już dawno okres seksualnej burzy i naporu ma za sobą.

Dla twórcy filmu Bardot była też czymś więcej. Afrodytą (łac. Venus) – boginią miłości, piękna i pożądania, ale też i Kirke. Wszak taka symboliczna podróż przez życie, przez młodość, to obsesyjna Odyseja wielogatunkowego artysty – Lecha Majewskiego. Sama ta cudownie fatalna Brigitte porusza w nas dawno utajone żywioły, budzi wspomnienia czasu naszych „męskich przewag”. Mógłbym ten stan porównać do odczuwania dawno uciętej nogi, która wciąż jeszcze nam doskwiera.

Poruszamy się tu oczywiście wśród znaków i symboli, takich jak zagadkowy Hotel – prawdziwy labirynt kultury, malarski, architektoniczny, którego poszczególne wnętrza stanowią odrębne dzieła sztuki. Hotel kryje w sobie różne tajemnice. Ma tu swoje garderoby BB – królowa ekranu, która jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przeniknęła wraz z młodocianym bohaterem wprost z filmu Pogarda do tego hotelowego pałacu. Można tu znaleźć nieoczekiwanie drzwi do Syberii, która też jest przecież wymownym dla Polaków znakiem, symbolem zimowej, niekończącej się wichury, ale i ponurej przeszłości zesłańców. Są tu rozliczne korytarze i drzwi prowadzące do niespodzianek. Może w tych drzwiach nieoczekiwanie stanąć piękna dziewczyna, która do tej pory robiła uniki (Teresa), i wciągnąć Cię, drogi Widzu (tak jak Adama) w pierwszą miłość, wspólny los, w ucieczkę, na którą nie jesteś gotowy. Możliwości tu wiele. Może nawet Ojciec przyleci samolotem bojowym. Bylebyśmy tylko potrafili dobrze wybrać. Dobrze i na czas, by znów nie zatrzasnęły się nam przed nosem jakieś drzwi – jak to już w historii bywało. Byśmy mogli zabezpieczyć sobie tyły i nie obudzić się z ręką w nocniku. Polacy lubią igrać z losem, nie boją się awantury, choćby na europejskim stadionie. Ale to już raczej moja swobodna dywagacja, która nie należy do narracji filmowego wizjonera.

Powiedziałbym – to film inny od większości powielanych klisz obrazu kinowego. Film oryginalny w sensie: nietuzinkowy, niespotykany. Myślę, że warto czasem oderwać się nie tylko od rutyny dnia, ale i od rutyny sztuki masowej, przyswajanej wciąż przez nasze społeczeństwo w nadmiarze. Film – malarska poezja ekranu, jak ten z Charonową łodzią odpływającą ze zwłokami Żoakima (Stanisław Brudny w roli recepcjonisty hotelowego) – niby na falach Styksu gdzieś w ostateczną ciemność, przez którą przebija jednak jakaś nikła światłość.

Zapewne to obraz głównie dla smakoszy, totalnie autorski, ale z jakże dobrze dobraną obsadą. Niełatwe zadanie mieli młodzi aktorzy, zwłaszcza Kacper Olszewski w roli Adama. Musiał sprostać nie tylko wymaganiom wielkiej głównej roli, ale musiał też skutecznie się zakotwiczyć w subiektywnej wizji, w intymnej wyobraźni autora-reżysera, który za pośrednictwem postaci tego chłopaka opowiada nam o swojej i – dla niewielu już z nas – naszej młodości. A młodość to drugie po narodzinach stawanie się człowiekiem.

Warto też wyróżnić doskonałą, charakterystyczną rolę Andrzeja Grabowskiego (nauczyciel Wirski). Interesująca jest także nieprzerysowana, prawdziwa Magdalena Różczka w roli matki Adama. Jest tu także pewien osobnik, wyróżniający się specyficznością z odpowiednią domieszką humoru – „bezpieczniak” Jóźwiak w interpretacji Tomasza Sapryka. Ponadto, o czym już wzmiankowałem, Gabriela Chojecka w roli Teresy, nazywana przez mistrza Majewskiego „perełką ekranu” (w trakcie kręcenia filmu miała zaledwie 17 lat, ale już wcześniej grała jedną z dwóch głównych ról w wielokrotnie nagradzanym na międzynarodowych festiwalach krótkometrażowym filmie Córka w reżyserii Mary Tamkovich).

Podsumowując, cały ten obraz wizyjny jest mega! – jak powiada osiemdziesięcioletnia młodzież mojego pokroju. Choć pod strzechy, tak jak disco-polo, zapewne nie zbłądzi. Może to i lepiej.

Recenzja ukazała się w numerze 6/2023 „Res Humana”, listopad-grudzień 2023 r.

 

(Sztuka w trzech aktach scenicznych)

Osoby:

Komendant Państwa (podobny do Piłsudskiego)

Komisarz Ludowy (podobny do Dzierżyńskiego)

Książę (podobny do Radziwiłła)

Bibliotekarz

Profesor (lekarz)

Ksiądz (prałat)

Aydokia (młoda zakonnica)

Przeorysza

Adiutant komendanta (Rotmistrz)

Pułkownik (szef służby ubezpieczającej)

Przodownik (policjant)

Czerwona obstawa Komisarza (Wysłannik)

Ludzie z obsługi zamku (Technik)

Rzecz dzieje się w Polsce, w drugiej połowie lat dwudziestych, na zamku przypominającym siedzibę Radziwiłłów w Nieświeżu. Niespokojne pogranicze, na którym przywódca odradzającego się, lecz pogrążonego w wielorakim kryzysie państwa spotyka się z arystokracją i ziemiaństwem w poszukiwaniu politycznej ugody. Dla tych ostatnich historyczny Komendant jest wciąż nazbyt socjalistyczny, gdy ten chce pojednać się także z Kościołem. Nieoczekiwane wydarzenia naruszają program trudnych rozmów.

Miejscem bardziej poufnych spotkań na zamku ma być biblioteka. Jej położenie otwiera widok na wjazd do zamku z jednej strony, a z drugiej na klasztorny dziedziniec.

Akt I

Scena 1

Biblioteka, a w niej duży, rzeźbiony napis: LIBRI MEMORIAE CUSTODE

Widok z biblioteki na klasztorny dziedziniec. Odbywa się tu próba powitalnego tańca w wykonaniu młodych zakonnic. Gregoriański, ekumeniczny chór zastępuje orkiestrę.

Spośród bogatych zbiorów ksiąg, książek, starodruków i rękopisów przyglądają się temu bibliotekarz i ksiądz. Wchodzi profesor lekarz.

Profesor: Nie podgląda, bracia, nie podgląda! Bo w głowach wam się zakręci i krew się wzburzy.

Bibliotekarz: Jak one szczerze się bawią!

Profesor (w stronę księdza, prowokująco): Czy nie jest to, aby grzech?

Ksiądz: Jeśli się tańczy na chwałę Boga…

Profesor: A nie szykują się one na przyjazd gości? (Po chwili, widząc znaczące milczenie rozmówców) To tajemnica? Tacy ważni goście? W końcu mnie możecie powiedzieć, przecież pewnie po to zostałem tu ściągnięty. Bo nie dla jaśnie państwa bez grosza, co?

Bibliotekarz: Jest pan nazbyt sławnym lekarzem…

Ksiądz: Ja tu czekam na moim kościelnych zwierzchników…

Profesor: Może zatem chodzi nie o to, kto przyjeżdża, lecz po co?

Bibliotekarz (wymijająco): Może jedno i drugie, kto to wie? Pan profesor aż z Wilna, prawda? Proszę, niech pan spocznie… Mam tu coś dla pana ze starych rzeczy. (Rozgląda się po półkach) Pewne dzieło pańskiego krajana…

Profesor: O medycynie w wiekach średnich?

Bibliotekarz: O medycynie ducha.

Profesor: To coś dla księdza raczej.

Bibliotekarz: Ksiądz prałat już wie o tym dużo. Przydałaby się także lekarz od ciała.

Ksiądz: Jakoże nie ma ciała bez duszy.

Profesor: Byłobyż tak!

Jakieś głośne krzyki wpadają do biblioteki od strony bramy wjazdowej.

Zbuntowany wysadzałem w myślach

katedry puste, te bez Boga.

Kaleczyłem niewinność ledwo obudzonych.

Przeprawiałem ślepców przez wezbrane rzeki ulic.

Przenosiłem jeża na drugą stronę szosy.

Byłem dobry i niecierpliwy,

mściwy i litościwy,

gwałtowny i wyrozumiały.

A gdy już przejdę przez ucho igielne

i stanę w Twoim blasku, Dobrotliwy Panie,

czy wtedy będę tym licealistą,

co przez cały rok szkolny po lekcjach

zostawał z nią w klasie

i nie mógł powiedzieć, że kocha,

czy tym w sile wieku, który choć nie podpisał

paktu z diabłem, ale nie zamknął mu drzwi przed nosem?

Czy może będę tym pomarszczonym, przygłuchym,

który tłucze lustro,

bo nie może w nim rozpoznać siebie?

Który? Który zmartwychwstanę?

 

 

Wiersz zdobył wyróżnienie w Turnieju Jednego Wiersza odbywającym się w ramach 51. Warszawskiej Jesieni Poezji, 2023 r.

Publikujemy go wyłącznie na stronie reshumana.pl.

 

W 2001 roku Marek Chaczyk wystawił w Bibliotece Narodowej serię 32 prac zainspirowanych tekstem (nie rysunkami!) Opium – dziennika kuracji odwykowej Jeana Cocteau. Nasz rysownik jest bowiem znawcą i miłośnikiem kultury i sztuki poprzedniego przełomu wieków i pierwszych dekad XX stulecia. Z pasją i bez końca potrafi opowiadać o wielkich postaciach, kultowych miejscach, wydarzeniach i skandalach międzywojennej Warszawy.
Niektóre z poniższych rysunków opublikowaliśmy w numerach 4. i 5/2023 „Res Humana” (lipiec-sierpień i wrzesień-październik 2023 r.).

I wreszcie nadszedł ten dzień. Ceremonia koronacyjna od 1066 r. odbywa się w Opactwie Westminsterskim w Londynie, a przewodzi jej arcybiskup Canterbury.

– „Przedstawiam wam króla Karola, króla bezspornego. Azali i wy tak sądzicie?”

– „Boże chroń króla Karola!” – głos chóralny przypominał mi znaną formułkę „Boże cara chrani”, choć to złośliwa analogia i dziś nie na miejscu. A, fe!… skreślam. Wryte w pamięć głosy własnym uchem usłyszane albo i nie własnym, jeno poprzednich pokoleń, wspólnym uchem wewnętrznym, nie pytają o komparatystyczne sensy, brzmią jakoś podziemnie, trwają gdzieś zasiedziałe i ni stąd, ni zowąd wyrywają się z zapomnienia.

– „Czy pragniesz złożyć przysięgę koronacyjną?”

– „Pragnę”.

Karol jakiś przebrany – widzę – przebrany uroczyście, a nieuroczysty, spokojny, a jakby z siebie wyrwany – posadzony, ustawiony, jakby się z tym zgadzał, ale nie teraz, tylko już znacznie wcześniej. Zresztą, jak tak przebrany człowiek, z codzienności choćby nawet królewskiej wyjęty, ma się czuć naturalnie, po swojemu, kiedy tu wszystko skamieniałe od wieków, choć się ciągle rusza. Wszystko złotem ocieka, ornamentacją wzrok nam w te esy floresy wykręca, wszystko wokół obłyszcza, a uczestników parady jeszcze wyżej wynosi, czasem zatrzymuje, czasem popycha w marszu dostojnym, powolnym, uwznioślonym, jakbyś kroczył na swym pogrzebie za złocistą trumną ku jeszcze niewidocznej koronie.

Przepytują spokojnego, choć może w głębi zaniepokojonego króla. Czy się tylko nie pomyli? Jakże się ma pomylić, kiedy mu jakiś przebieraniec w kremowej sukmanie tabliczkę, no, taką ściągawkę przed oczy podstawia, więc Karol rytualnie odczytuje, głos mu nie zadrży. Był na to przygotowany, od siedemdziesięciu lat. Odpowiada gładko, głowę trochę przekręcił w kierunku ściągawki, bo to każde słowo waży, każdy przecinek w porę niedopatrzony może być grzechem nieuwagi obarczony i chociaż królestwo od tego nie upadnie, ale jakaś cząstka dostojności może się z lekka nadkruszyć.

Wszystko posuwa się pięknie, zgodnie z przyjętym rytmem i rytuałem bez pośpiechu, wytrwale i uroczyście. Niespodziewanie król na drugi plan przesunięty. Ach, cóż to się dzieje?! Oko kamery zatrzymuje się na jakiejś wielgaśnej postaci, dość opasłej, w czarnym garniturze. Ten chociaż bez żadnych atłasów, stroju misternych wygibasów i bez kropli złota, nawet kremowa nuta barwy w tym kontraście estetyki gdzieś się zapodziała. Człek ów wydobywa z siebie potężne, choć słodkie brzmienie, głos wszechwładnie ogarniający całe wnętrze Kolegiaty św. Piotra. Potężna postać śpiewaka jeszcze bardziej potężnieje, rozrasta się niebywale, nieprzyzwoicie, bo już wszyscy jego bas-barytonem otoczeni, drobnieją przy nim coraz bardziej, stają się znikomi. Nawet sam przewodnik, wielki arcybiskup Canterbury staje się malutki i aż wstyd powiedzieć – sam król do tej pory podwyższany, wywyższany, uwznioślany staje się coraz drobniejszy, lilipucieje. A tu chór najwybitniejszy śpiewaka jeszcze wzmacnia, jeszcze efekt podbija. Wszystko tu jest najwybitniejsze, a chór do tego uroczo słodki. Już same te młode buźki dziewczątek i młodzieńczych chórzystów są nieprzyzwoicie słodkie, a podlane tkliwym kremem wyśpiewywanej przez nich melodii, tym bardziej rozczulają zebranych. Na całe szczęście dryblas przestaje śpiewać i wszystko powoli wraca do normy. Piękna, jak on sam, potężna pieśń opada niczym konfetti wyrzucone pod sufit.

I wtedy Karol zapytany ponownie przez Lorda Szambelana lub innego Mistrza Ceremonii, niech będzie, że przez samego Arcybiskupa:

– „Przyjmujesz koronę i składasz przysięgę, aby…?”

Przecież od takiej dostojności, od tylu dostojników, od tylu głosów indagujących króla, pogubić się można. Aż dziwota bierze, że główny bohater sam się w tym nie pogubił.

A wtedy Karol na króla ostatecznie wynoszony, pomazaniec pomazany, naznaczany, uprawomocniany jeszcze mocniej, jeszcze nadmocarniej, „niewątpliwym królem” uznany, uświęcany w swym dotychczasowym, niedawnym królowaniu, spokojnie odpowiada:

– „Nie aby mi służono, tylko, bym ja mógł służyć”.

Oni mu to już wcześniej powiedzieli, co on teraz powtórzył. Powtórzy się to powiedzenie jeszcze nie raz, gdyż myśl to przednia i słuszna niebywale i dobrze się stało, że ją mógł sam król wielekroć usłyszeć i sam powtórzyć, aby wielekroć usłyszał to lud jego i kto wie, może sam to sobie w duchu za nim powtórzę. A że demokracja – nie wiadomo, co z nią na dworze królewskim uczynić – rozpleniła się na świecie i już teraz nie dowidzieć jej jakoś nie podobna. Można jedynie tęsknić za przejrzystym hierarchicznie Średniowieczem, które nie narażało nas na tyle wyszukanych sprzeczności. No, to się Karol też musiał nieco na ten feudalizm pozżymać i zabronił paskudnie gadać o „hołdzie ludu”, a toż i o „hołdzie parów”, których tu sobie nie zażyczył, a na koronację zaprosił ludzi zebranych w opactwie i telewidzów, żadnych parów, do diaska! Skromniej, znacznie skromniej, niech będzie mowa o „wyrażeniu poparcia” ludu mego, bo bez tego jakbym miał sobie tę ciężką koronę na głowę nakładać? Pal sześć tych krzykaczy z ruchu „Republika”, co się ustawili na Trafalgar Square i wrzeszczą: – „Nie mój król!”, Graham Smith zawsze mu chętnie przypomina o tym, co się raz z Karolem I przydarzyło w 1649, kiedy go o głowę skrócili. Ale Smith to nie żadna przeszkoda, niech się nie kreuje na Oliwera Cromwella.

Nikt poważny nie będzie w Zjednoczonym Królestwie króla usuwać, skoro od dawna się tron od władzy sam odseparował. Trwałość tradycji i wiekowa kultura arystokracji ducha, utożsamiana z ideą monarchii, państwu istotniejszą niż wszystkie ustawy, rezolucje i deklaracje trwałość zapewnia. Niewątpliwie chwały też przysparza to niewidzialne, niezrozumiałe, bo metafizyczne egzystowanie ducha tej odmiennej, wyspiarskiej, wiecznej Brytanii, której postępowa nowoczesność i wiekowa, konserwatywna tradycja tak pięknie i oryginalnie ze sobą się łączą i uzupełniają.

Patrzyłem zadziwiony na to podniosłe wydarzenie, na te zahipnotyzowane świętym rytuałem tłumy, na magię majestatu, który się wdzierał wszystkimi zmysłowymi porami oglądu do wyobraźni ludzi oszołomionych tym niezwykłym teatrum. Sam w pewnym momencie poczułem się cząstką tej oślepionej przepychem masy człowieczej, zaczadzonej czymś ponad świątecznym, niby historycznym, choć bez większego znaczenia. Przeniknęło i mnie to, ale co?… zjawisko estetycznego, masowego spektaklu klasycznej, rytualnej formy. I nagle – nie wiem, jak to się stało – ale usłyszałem, jak śpiewam. Śpiewem mi się z piersi wyrwało: – Magnificat! Magnificat! Za świętym Łukaszem intonowałem wzniośle.

– Magníficat anima mea Dominum, et exsultavit spiritus meus in Deo salutari meo…, co znaczy – jak wszystkim wiadomo: „Wielbi dusza moja Pana, i raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy”.

Nie na próżno już w 11 klasie Lukrecjuszowe De rerum naturam przetłumaczyłem i w mojej łacinniczce zachwyt wzbudziłem niemały. – „To lepsze niż oficjalny przekład!” – zapiała. I zaraz piątkę dostałem, wówczas stopień maximum, ale czy mi to pomogło? Może w poetyzowaniu, ale nie w posługiwaniu się tym szlachetnym, aczkolwiek martwym językiem.

Podniecony obrazem tej niebywałej opery świata, zwycięstwem ludzkiego przywiązania do formy, jej uroczystej nadpotęgi, przepychu w doskonałości kreacji wizualnej, połączonej z narodowym i religijnym patosem, dałem się unieść temu kolonialnemu odurzeniu, że nawet wyszabrowany, największy na świecie z dotychczas wydobytych czysty diament, osadzony już dawno w królewskim berle Zjednoczonego Królestwa, niemalże mi nie przeszkadzał. Zagubił się we mnie demokrata i sprawiedliwy obserwator ludzkiej zachłanności, podbojów, dawnych grabieży dóbr ludów podbijanych, zagubił się we mnie, bom słaby, sam w swej ludzkiej ułomności zatracony, nie jestem już w stanie sprawiedliwie osądzać. Im dawniejsze były przewiny i podłości zdobywców, tym łatwiej ich dziś rozgrzeszamy. Historyczne złoczyny dla współcześnie żyjących są już tylko pożółkłą, wyblakłą kartką ze śladami zaschniętej krwi. Są już tylko annałami zapisanymi w przepastnej historii.

Monarchia, niegdyś kolonialna, dzisiaj jest czysta jak dziewica, a w kwestii rosyjskiego najazdu na Ukrainę nawet niemalże wzorowa. Jak to się wszystko przemienia, jak odwraca o 180 stopni. Ukraińscy bracia, towarzysze broni w czasie wojny ojczyźnianej, stają się dla Rosjan największymi wrogami, zresztą z wyboru tych ostatnich, może ich wodzów, może powszechnej głupoty. Dawni nasi wrogowie po wojnie stają się naszymi sojusznikami, na których już nie musimy rzucać bomby atomowej. Kraj kwiatu kwitnącej wiśni jest przyjazny Ameryce i naszej zachodniej cywilizacji. Niemcy podlegli niezwykłej metamorfozie, dojrzeli do europejskości.

Te zaskakujące fakty świadczą o przewrotności historii, która sama w sobie jest kuglarstwem losu lub grą podobną do ziemskiej przemienności pór roku lub diabelskiej ciuciubabki, która co pewien czas kończy się ruską ruletką. Ale zanim pistolet wypali, dobrze jest wzruszyć się kolorową baśnią i zachwycić paradującą dziś parą królewską wśród kapłanów i najwyższych dygnitarzy w przepysznych strojach, tak olśniewających, aż dłonie same składają się do oklasków. Spoglądam na swoje dłonie, trochę jednak niepewne, bo co ja mam z tym tłumem wspólnego? Pewnie najwięcej z królem, bo też jestem stary i widzę – być może jak on – zupełnie co innego, niż widać.

Śpiewam więc Magnificat, bo przez chwilę uwielbiam uwielbiać wraz z innymi, dopóki mnie nie dopadną czarne kruki wątpliwości i choć staram się je odpędzić i na powrót oddać się żywiołowi tłumnej adoracji, dziobią mi nadpsutą życiem wątrobę.

– „I ja gotów jestem służyć!” – wykrzykuję słowami króla, choć jeszcze nie bardzo wiem, komu. I ja gotów jestem… diabli wiedzą, na co, na co gotów jestem?! Taką odczuwam w tej chwili uwzniośloną potrzebę, taką nadobłoczną jazdę począłbym z husarią naszą, kiedy patrzę na te rasowe Anglików konie ulicznej parady. Taka mi się udziela przy tym przeogromność i anielskość, że bym gnał niby Giaur Byrona na rumaku jak burza, z rozwichrzoną grzywą, a niechby nawet na kucyku, gdyby tylko zagrały surmy bojowe. Śni mi się już odsiecz wiedeńska i moja szarża pod wodzą Jana III Sobieskiego ze skrzydlatą konnicą polską na armię Kara Mustafy, by przepędzić niewiernych Osmanów i ocalić nasze chrześcijaństwo. Coś mi się w tym śnie jednak mąci i widzę, że to żadne Turczyny, jeno zbuntowani Hiszpanie przeciw memu Napolione … Co ja gadam – toż przecież zwykły traktor… przeciw mojemu Napoleonowi, Hiszpanie trwożni z miasta uciekli…co mu w szkodę weszli, bo przez nich mój wódz szlachetny i doskonały nie może domknąć blokady kontynentalnej. Ach, tak – przecież to szarża naszych szwoleżerów, przecież to Somosierra – przełęcz w Górach Ayllon na wysokości 1444, z czego Mickiewicz podświadomie, w podobnym jak mój zapale, urwał samo czterdzieści i cztery. Zaraz, zaraz – przeciw komu to ja nacieram? Cóżże ten Napoleon umyślił?! Domknąć blokadę dla całej Europy na towary z Anglii i do Anglii? A toż łobuzowi nie o brata Jerzego Bonaparte, którego namiestnikiem Hiszpanii uczynił, ani o samą Hiszpanię, tylko o niezwyciężonego przeciwnika, o Anglię chodzi! To co ja w tym śnie wyprawiam?

Szarżując na moim kucyku przeciw walecznym Hiszpanom, w istocie na Jerzego III, króla z Bożej łaski Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii nastaję. A jednocześnie zachwycam się najwspanialszą i najdroższą na świecie złotą karocą Karola III Charlesa Philipa Arthura George’a z dynastii Windsorów i wiwatuję, kiedy przejeżdża jak sen jaki złoty przed moim nosem utkwionym w telewizorze. Chyba się pogubiłem. Przecież wiem, że Napoleon, jak każdy zdobywca, a nawet przeciętny polityk instrumentalnie mnie wykorzystuje. Po co się pchałem z mojemi ułany na ten z „Samosierry grzbiet oszańcowany”? Wplotłem ten mikro fragment z Pana Tadeusza, (Księga XI), niech mi pan Adam wybaczy.

Zresztą co ja znaczę? Jakie tam sny moje!? Jakie tam malutkie sprawy moje, pragnienia, obawy, nawet grzeszki moje! Tyle tu się mości wielmożów, tyle godności, tyle przezłotnej nadwartości kłębi dookoła, że cóż moja malenkost – jak powiadają Serbowie – czyli moja skromna osoba, może znaczyć?Sama karoca „Gold State Coach” już przyprawia o zawrót głowy. Wypieszczone dłutem drewno, z rzeźbami niespotykanymi, pokryte najulubieńszym, czystym kruszcem, na dachu wożą się trzy cherubiny, co to niby Anglię, Szkocję i Irlandię symbolizują, a w rękach dzierżą mądrale regalia koronacyjne. Gold State Coach ma siedem metrów długości i waży cztery tony. Nic więc dziwnego, że z trudem ciągnie ją aż osiem koni. Staruszka ma już 262 lata, a mój Hyudnai i-20 tylko dziewięć, ale jakby mnie poprosili, to bym się zamienił. Na koronację wypadało królewskiej parze przemierzyć tą nielichą karocą drogę od Pałacu Buckingham do Opactwa Westminsterskiego. Przejechałbym się chętnie z nimi, z całym uszanowaniem, pod warunkiem, że król Karol nie nagabywałby mnie o tę nieszczęsną moją przygodę ze szwoleżerską Somosierrą. Ułanów pewnie by mi darował, ale nie Napoleona. Może to i dobrze, że pojechali sami.

Złotości tej przenajzłotszej świątyni i przenajzłotszej karocy niezmiernie mnie zachwycają, chociaż czasem sobie przeliczam, ile by za to można było nakarmić wygłodzonego ludu naszej dawnej, kolonialnej monarchii. Powiadam mało skromnie naszej, bo w tym niezwykłym dniu uroczystym tak się jakoś wżyłem, tak się z tym, co widzę, utożsamiłem, że aż się wzdrygnąłem na samą myśl moją, o, jakże niesforną, że mógłbym Królestwu razem z tym francuskim hultajem zaszkodzić w owym wąwozie o wysokości czterdzieści i cztery na końcu i razem z Janem Leonem i jego 3. szwadronem poturbować niewinnych Hiszpanów pod wodzą generała Benito de San Juana. Nie pytajcie, jak się znalazłem wśród rozpędzonych szwoleżerów pod Kozietulskim, bo chociaż w 8 minut konnej szarży załatwiliśmy 4 baterie armat Hiszpanów… Hiszpanie trwożnie z miasta uciekli… no, może nie z miasta, ale z wąwozu na wysokości… darujmy sobie cyfrowe Mickiewiczowe gusła.

W każdym razie te misterne i złote cudowności przepyszne niezmiernie mnie zachwycają, ale i przytłaczają zarazem, bom takiego okraszenia doniosłej chwili jeszcze nie widział. Daję się też porwać pieśni najdonioślejszej i najwznioślejszej, jak tu dzisiaj wszystko, i nic to, że jednym z chórów, machając rękami, skutecznie dowodzi jakiś niepozorny człeczek w białej komży, ale jaki to chór!… przeczysty, niemalże anielski. I nie ten, co tu wywija rękami, jest Messer, nie on dyrygent, lecz sam Bóg. Już to po tym poznać, z czyjej łaski król staje się królem. Bo i kto go koronuje? Opatrzność sama, bez której ani król królem by nie został, ani nasza Roxana Panufnik, córa Andrzejowa ze swoim hymnem Sanctus nigdy by się na tę świata piramidę nie wspięła, a jej Panufnikowa muzyka podniebna nie wytrysnęłaby ponad dostojne, kute w kamieniu angielsko-gotyckie wieżyce Kolegiaty świętego Piotra w Westminsterze.

Nie bez kozery król przed wszelkimi darami pierwej Biblię przyjmie. Pismo Święte, pierwsze w jego posiadaniu przed pozostałymi regaliami, świadczyć będzie, że on z czystym sumieniem w oczach Boga i w przytomności wszystkich go teraz oglądających władać zamierza sprawiedliwie i odważnie, jedynie w bojaźni Bożej. I nie ma niczego, co by go od tego odwieść mogło, żadne materialne dobra, żadne diamentowe błyskotki, żadne złote korony, miecze i berła, które wprawdzie przyjmie, boć się od tego wykręcić nie może, przez pół dnia je będzie przyjmować. Wszakże wszyscy wielcy poprzednicy dziedziczenia toż uczynili, wszyscy oni, co z grobowców Świętej Kolegiaty w Westminsterze teraz niemo spoglądają. A boskość takiego przesłania utwierdzą też inne dary Kościoła, a to bransolety szczerości, co mu na myśl przywiodą króla Salomona modlącego się o mądrość, a to płaszcz i stuła królewska, którą zdobią ruszty św. Wawrzyńca i gałązki palmowe, bezwzględnie Boże dary.

Karol jest mądry i wie, że Bóg jest jeden, a te Jego odmianki w ludzkiej wyobraźni, w swej istocie nie o Nim samym mówią prawdę, lecz bardziej o nich. Niebawem założy koronę Wielkiego Stuarta, ale chce być dziś zdecydowanie ekumeniczny, mimo że jako głowa kościoła anglikańskiego złoży przysięgę na wierność państwowej religii protestanckiej, a nie jakiejkolwiek innej i namaści go, jak przez długie wieki w kraju tym bywało, arcybiskup Canterbury – hierarcha tej wypustki chrześcijaństwa, która tu od wieków króluje. I nic mu to nie zaszkodzi, a nawet, gdyby mu wypadało, chętnie by ręce zatarł, kiedy ów biskup powie, że tutejszy Kościół anglikański „będzie dążył do stworzenia środowiska, w którym ludzie wszystkich wyznań mogą żyć swobodnie”.

Na dowód tego już dzisiaj, już tu w koronacyjnej procesji widać, jak ciągnie sznur zaproszonych przez niego rabinów i innych dostojników religii żydowskiej, sunnickiej, szyickiej, sikhijskiej, buddyjskiej, hinduskiej, dżinistycznej, bahaickiej i zoroastryjskiej. Wśród gości łatwo rozpoznać nowego premiera Szkocji, Hanza Yusafa, muzułmanina. Od czasu reformacji – możesz przetrzeć oczy – masz tu oficjalnego gościa, katolickiego arcybiskupa Westminsteru. Ależ tak, to sam kardynał Vincent Nichols błogosławi nowemu królowi: – „Niech Bóg wyleje na was bogactwa swojej łaski, zachowa was w świętej bojaźni, przygotuje na szczęśliwą wieczność i przyjmie na koniec do swojej nieśmiertelnej chwały”.

Jak zwykle góruje krzyż i w tej świętej przestrzeni płynie, unoszona przez jakiegoś bożego sługę otwarta święta księga, pewnie Biblia, którą niebawem czytać będzie, dopełniając swą osobą ekumeniczny sens przesłania nowy, hinduistyczny premier Wielkiej Brytanii, niezwykle bogaty Hindus Rishi Sunak, o fortunie ponoć dwukrotnie przewyższającej majątek króla. Księga otwarta. Już wzrokiem odnajduje list św. Pawła do Kolosan. List ten sam, co zawsze, ale lektor…! Coś jednak się zmieniło. Stare przepiera się z nowym. Nowe nieśmiało, ale się tu i tam wepchnęło.

Karol III, król nowoczesny, ogłasza się „obrońcą wszystkich wyznań”, a i kapłanki faworyzuje. I cóż z tego? Wszystko to daremne. Jeszcze 70 lat temu, za koronacji Elżbiety II, jak donosi „Guardian”: „Anglia była w większości chrześcijańska, niedzielne uczęszczanie do kościoła było normą, dzieci uczyły się odmawiać modlitwy przed snem, a wikariuszy traktowano z niekwestionowanym szacunkiem”. W połowie XX wieku około 90 procent Brytyjczyków uważało się za chrześcijan. Dziś, kochani moi, jak donoszą oficjalne źródła, po raz pierwszy w Anglii i Walii chrześcijanie stali się mniejszością. Ateizm zwycięża, nie wiem, czy to się rodzi z głębszego samouświadomienia ludzi, czy z lenistwa, czy z rozpowszechnienia grzechów kleru. Już mniej niż 1 procent spisanej ludności chadza na mszę świętą. Niedługo kościoły będzie się tylko zwiedzać.

Ale zostawmy publicystykę sceptycznego kroju. Patrzmy na to barwne widowisko. Oto jaskrawa czerwień sukni kapłanki ewangelickiego obrządku, a po chwili kamera moich oczu wyławia z tej wyrafinowanej w powolnym posuwaniu się procesji ośmiu czarnoskórych w strojach o nieskazitelnej bieli kontrastującej z ich postaciami. Wiją się w miejscu, w tanecznym ruchu z pieśnią Alleluja na ustach. Pojawia się kolejny celebrant z jakimś pismem Bożym na otwartych dłoniach, postępuje powoli, o – jak godnie. Czarni allelują coraz bardziej zamaszyście. Król z lekka skonsternowany uśmiecha się półgębkiem, a może tak tylko mi się wydaje.

Arcybiskup – mistrz ceremonii na brązowej ambonie, złociście zdobionej, przemawia i raz jeszcze tłumaczy, że król nie jest po to, by mu służono, ale by służył i by się wszyscy w obowiązkach swoich dobrze odnajdywali, by jeszcze gorliwiej służyli. Bo to jest główne zadanie wszystkich, nie tylko mundurowych, by służyli swoim życiem dla dobra innych, byli przykładem bezprzykładnym dla wszelakich społeczności w duchu Bożym. Tłumaczy to ów nadzwyczaj gorliwy w swej służbie arcybiskup milionom słuchaczy na świecie, wiernym lub niewiernym albo też wiernym nie tak, jak należy, boć to wybór właściwego Boga jest kwestią wielce kłopotliwą, przez którą czasem dziesiątki i setki tysięcy ludzi łby sobie urywa. A bez sensu, bo to coś, o czym duchowi przywódcy chcieliby swe społeczeństwo przekonać, a o czym teraz prawi Arcybiskup, trzeba umieć przyjąć… do swego serca. Król otrzymuje to dzięki namaszczeniu i zdobywa to Duchem Świętym, czego nie może nikt zdobyć żadnym, nawet zbrojnym sposobem. Słyszycie to wezwanie Boże? Ależ słyszycie, doskonale słyszycie i w tym radość swoją utwierdzoną słyszycie, bo słyszeć musicie, bo godne to i ze wszech miar najgodniejsze. Tak głosi główny przewodnik, chyba tak. Nie jestem jednak pewien, czy wszystko dobrze dosłyszałem i czy tłumacz dobrze się sprawił.

Godność, przepych i duma z panowania nad tym licznie zebranym narodem unosi się ponad nami, ponad wszystkim, a najwybitniejszość tak utwierdzonej tradycji uroczyście króluje. – „Byśmy się stali królewskim kapłaństwem…” – słyszę – „…narodem świętym…”. Dalej mi umknęło, bo już coś mi przekornie w głowie zachrobotało i następne frazy przemawiającego trochę mi bokiem odfrunęły. Ile tych oczekiwań wobec własnego narodu rodziło się w umysłach przywódców lub wieszczów – zdążyłem pomyśleć. Jak to się potrzeba wyjątkowości, nadzwyczajności własnej, łatwo pleni, sama się narzuca i niemal regułą staje. Każdy z krzewicieli tych wymysłów chciałby, a łatwo mu to przychodzi, by uwierzyć, że jego… że „nasz” naród jest święty, jest lepszy, ponad inne wyrasta. A jak się kończy takie wywyższanie, już w historii świata widzieliśmy, chociażby w czasie II wojny światowej. My też mieliśmy okresowo zapędy do bycia narodem wybranym – „Polska Winkelriedem narodów” (Słowacki), „Polska Chrystusem narodów” (Mickiewicz). Nie wspomnę już o biblijnych przekazach tego typu, uświęconych momentem narodzin Boga Człowieczego, który się w tych odległych czasach był ludziom objawił.

Wróćmy do ceremoniału. Zbliżał się akt główny – namaszczenie, choć i inne nie wydały mi się poślednie. Trzeba było króla przebrać. Uszyta specjalnie Szata Stanu już nie wystarczyła. Wjechał baldachim namaszczenia. Arcybiskup Justin Welby znów zabrał się do roboty, posługując się przy tym nielichą, posrebrzaną łyżką koronacyjną pochodzącą z czasów Ryszarda Lwie Serce, z XII w., a po raz pierwszy użytą w 1603 r. do koronacji, nie pomnę już którego króla. Olej też nie był rzepakowy, jeno krzyżma z oliwek z Góry Oliwnej, przywieziony z Jerozolimy, a polewany ze złotej ampułki – bo tu wszystko musiało być złote. Ampułka ta cudowna była świadkiem jeszcze koronacji Karola II w 1661 r. Po namaszczeniu król znowu się pokazuje naszym oczom, i choć układany, usadzany, obracany i wielekroć przestawiany nie jak król, tylko laufer czy skoczek na tej rytualnej szachownicy, wciąż wygląda na całkiem żywego, cierpliwego, może tylko trochę znudzonego. Tym razem pod spód idzie biała szata, wyczytałem gdzieś, że o dźwięcznej i uczonej nazwie Colobium Sindonis, na nią naciągnięty płaszcz długi, oczywiście ze złotego jedwabiu. Gdyby nie to, pomyślałbym, że to jakiś przydługi, fikuśny szlafrok, co też już nie mało przetrzymał. A on młodziutki, okazuje się, że dopiero z 1911 roku. A inny jeszcze na króla czeka – Płaszcz Imperialny, też ze złotej tkaniny, a jakże, zapinany złotą zapinką w kształcie orła. A może to był ten sam płaszcz koronacyjny, tyle że jak znawcy donosili miał być z 1821 roku. Może nie dopatrzyłem, nie dosłyszałem, bo trudno się połapać w tych ciągłych przebierankach. Do tego idzie też haftowana złota stuła.

Wreszcie królewski Miecz Stanu do rąk królewskich wkładają. Przyniosła go intrygująca pani, Tajnej Rady szefowa, Penelope Mary Mordaunt, która podobnie jak osobisty ochroniarz Karola, major Johnny Thompson, rozogniony wzrok obserwatorów przeciwnej płci przyciąga. Nie ujdzie to uwagi bałamutnych mediów w dniu następnym. Na tronie misternie rzeźbionym sadzają króla i jeszcze jakimiś insygniami obdarowują o symbolicznym znaczeniu i jeszcze obszerniejszą i dostojniejszą szatę na tę już dostojną nakładają, może właśnie tę z 1821 roku, o czym się już zająknąłem. I w tym pomnożonym przez Płaszcz Sprawiedliwości dostojeństwie znowu go sadzają.

Muszę wyznać, że znowu się zaplątałem, bo już nie wiem, jaki mu kiedy miecz do rąk dawali, bo wszystko, co mu dali, to mu zaraz odbierali, pewnie po to, by dać mu coś nowego. A były to oprócz Miecza sprawiedliwości Doczesnej, Miecz Sprawiedliwości Duchowej, Miecz Miłosierdzia ze stępioną końcówką ostrza, by co nieco oszczędzić dźganego. Najbardziej mi się podobał miecz dziadka Jerzego VI z 1937 r., ze złotej tkaniny, haftowany, znaczy miecz, nie dziadek. Przy wyliczaniu tylu tych uświęconych znamion królewskości trzeba bardzo uważać, żeby byka nie strzelić.

Wreszcie Złote Królewskie Jabłko z krzyżem, który nad wszystkim góruje. W ręce mu wtykają Złoty Pierścień Suwerena – znak przymierza między Bogiem a królem i królem a narodem, symbol królewskiej godności. Rękawicę koronacyjną z białej skóry ze złotym nadgarstkiem na prawą rękę włożyć zalecają.

Dalej idzie to feralne, może niebawem aferalne berło królewskie z tymi nieszczęsnymi brylantami – Wielką Gwiazdą Afryki (największą na świecie), o której już nadmieniałem, i Drugą Gwiazdą Afryki. Sam diament Cullinan, znaleziony pod Pretorią i podarowany w 1907 r. przez rząd Południowej Afryki (konkretnie Transwalu) królowi Edwardowi VII na urodziny, ma 3106 karatów, a po oszlifowaniu w 105-u brylantach łącznie 1063 karaty. Jak się teraz okazuje, trochę to za dużo, żeby się godzić na takie kolonialne upominki. Zwłaszcza Wielka Gwiazda Afryki, co tkwi w berle królewskim ma swoją cenę, a i drugi „kamyczek”, który siedzi spokojnie w brytyjskiej koronie państwowej też nie może tam siedzieć za friko. Petycja o zwrot diamentu do RPA, jako przedmiotu dziedzictwa kultury tego wolnego dziś kraju, stworzyła niezręczną dla Zjednoczonego Królestwa sytuację. Ciekawe, jak to się skończy. Tymczasem Karol III obdarowany tymi błyskotkami wyciąga rękę po podawaną mu właśnie laskę królewską, która już nie wiem czemu służy, pewnie żeby sprawiedliwie władał. Będzie to czynił z pewnością. Chyba jednak owo insignium głębszy w sobie ukrywa zamysł. Za łatwo chciałem sobie odfajkować tę laseczkę nie od parady. Sprawdziłem. To długie berło: złota laska św. Edwarda – Laska Sprawiedliwości i Miłosierdzia, zakończona gołębiem z dwoma rozpostartymi skrzydłami, symbolizuje Ducha Świętego. Unaocznia duchową rolę władcy chrześcijańskiego. Wszystko precyzyjnie obmyślane, i to nie teraz, ale przed wiekami. Od wieków składa się to w sieć uzupełniających się znaczeń, sieć, w którą dusze poddanych łowione być mają. Dwa skrzydła tego samego gołębia: sprawiedliwie i po chrześcijańsku. Karol jest tylko wykonawcą, jak aktor odgrywający swoją rolę. A tak naprawdę od dawna nikt tu królem nie jest. Sam król jest tylko symbolem, podobnie jak wręczane mu precjoza, jak osadzona na jego skroniach na znak królewskiego majestatu ciężka od złota i brylantów, wysadzana rubinami, ametystami, szafirami, granatami, topazami, turmalinami, wartości ponad 4,5 mln dolarów ta przepyszna, uświęcona korona, która go wgniata swym ciężarem w tron królewski. A on siedzi tak skromnie, berło i laskę po królewsku dzierżąc. Korona św. Edwarda Wyznawcy, króla Anglii w latach 1042–1066, który ufundował Opactwo Westminsterskie, nie doczekała się głowy nowego dzisiejszego właściciela. Została przetopiona po obaleniu monarchii w 1649 r. Trzydziestego stycznia głowa Karola I jakoby „tyrana, zdrajcy, mordercy i wroga publicznego” potoczyła się po bruku przyszłej republiki, dla jej królobójczej, krótkotrwałej chwały. Od tego czasu Anglikom nie spieszy się do obalania monarchii.

Może dlatego widzę, z jakim namaszczeniem i ukrywanym wzruszeniem na dłuższą chwilę nad głową króla zawisł arcybiskup Canterbury Justin Welby z koroną w rękach, nim ją umościł na skroniach pomazańca. I huknął wtedy hymn wielki, koronacyjny Jerzego Fryderyka Haendla Zadok the Priest. I wydawać się mogło, że w myśl starotestamentowej Księgi Królewskiej głowę swą dla korony sposobił nie Karol III, ale właśnie namaszczony przed chwilą przez arcykapłana Sadoka sam biblijny król Salomon.

Haendel grzmiał uroczyście i podniośle. Panował estetyzm i sztuka ceremonii opętanej ustalonym rygorem. A jednak Karol nadal wyglądał mi skromnie. Wydawało mi się, że całej tej ceremonii poddawał się w cichości serca i tylko z racji rozumu. A tradycja, na którą królestwo czekało już od siedemdziesięciu lat, aż parowała i unosiła się wraz z dźwiękiem trąb i fanfar w świętej przestrzeni kościoła.

Ponownie gruchnął wzmocniony echem okrzyk: – „Boże chroń króla Karola! Niech żyje król Karol, niech król żyje wiecznie!” Było to zastanawiające. Co celebranci, a może prawodawcy ceremoniału mieli na myśli? Czy drobna różnica w końcowej frazie miała jakieś szczególne, celowe znaczenie? „Niech żyje król Karol!” – zrozumiałe, niech żyje jak najdłużej, ale zaraz po tym końcowy okrzyk: „Niech król żyje wiecznie!” Czy Karol jako król miałby żyć wiecznie, czy też król jako taki, więc nie koniecznie ten, lecz idea królowania miałaby być wieczna? Podejrzewam, że w tych odwiecznych formułkach obrzędów na wysokościach kryje się coś głębszego, jakieś głębsze dno. Nie są one przypadkowe. W niepewności tej już chyba pozostanę.

Cichy kronikarz rozgłośnego dnia

 

Opowiadanie ukazało się w numerze 5/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.

Rysunki: Marek Chaczyk, 2023 (wykonane specjalnie do powyższego opowiadania, dla „Res Humana”)

Maria TOPOLSKA, Portrety kobiety, wyd. Novae Res, Gdynia 2023, 208 stron.

 

Redakcja „Res Humana” zwróciła moją uwagę na nowo wydaną książkę autorstwa Marii Topolskiej pt. Portrety kobiety. Książka jest prawdopodobnie debiutem literackim Haliny Sargarolo (tłumaczki z języka francuskiego), angażującej się w inicjatywy ukierunkowane na obronę praw kobiet w Polsce. Tak więc pod pseudonimem literackim otrzymaliśmy opracowanie, w którym przedstawione zostały poglądy tych Polek, które nie mają zahamowań, aby swą postawę życiową związać z mianem „feministki”. Podkreślam to dlatego, że zbyt często w przeszłości słyszałam wypowiedzi kobiet (nawet na lewicy), rozpoczynające swój wywód od deklaracji: „nie jestem feministką, ale…” – i dalej padały słowa sprzeciwu wobec ciągłych prób ograniczania praw kobiet w toku przemian ustrojowych po 1989 r. Pamiętamy przecież lata, kiedy to hasło „feministka”, albo „wojująca feministka” wypowiadane po stronie kręgów kościelnych i polityków prawicy brzmiało niczym obelga.

Na łamach książki przedstawiane są poglądy kobiet z różnych pokoleń – od Wandy z rocznika 1919 (na podstawie wspomnień jej córki Barbary) do Idy, urodzonej w 2017 r. i chodzącej jeszcze do przedszkola. Mottem tej książki jest stwierdzenie, że każda kobieta tworzy własną opowieść o życiu. Swoje rozmówczynie autorka przedstawia imieniem, miejscem urodzenia i zamieszkania oraz stanem rodzinnym. Zadaje im te same pytania: o jakość dzieciństwa, o autorytety i wzorce na drodze dorastania i rozwoju, o charakter wewnętrznych relacji w małżeństwie, lub w związku (tradycyjne czy partnerskie), co oznacza dla nich równouprawnienie, czym jest dla nich feminizm, czy określiłyby się jako feministki? Ze względów oczywistych pada również pytanie o ocenę sytuacji kobiet w Polsce, o wpływ Kościoła na ich życie, a w szczególności o akceptację poglądów polskiego duchowieństwa na współczesną rolę kobiety.

Można więc powiedzieć, że autorka przeprowadza rozbudowaną ankietę, w której odpowiedzi udzielane są w sposób zależny od rozmówczyni – raz są one oszczędne i zwięzłe, a w innych przypadkach rozwinięte i umotywowane. W każdym przypadku bardzo osobiste.

Co wyniosłam z wciągającej lektury? Kilka ciekawych spostrzeżeń. Maria Topolska maluje w swej książce przede wszystkim obrazy kobiet ambitnych, zaangażowanych emocjonalnie i czynnie w obronę praw kobiet, rozumianych jako oczywiste prawa człowieka. Są to najczęściej mieszkanki dużych miast (Warszawa, Łódź, Kraków, Lublin, Sandomierz), w większości zadowolone ze swego życia, z uzyskanej pozycji zawodowej, najczęściej trafnie wskazujące na źródła obecnej sytuacji kobiet w Polsce. W swej argumentacji są przekonujące, często wręcz zdesperowane. Jedna z nich – Hanna (rocznik 1964) swą wypowiedź nazwała Manifestem wkurzonej feministki, w którym stwierdza m.in.:

„Kobiety muszą być czujne, muszą mieć pewność, że idą naprzód, a nie tam, gdzie o wszystkim decyduje tradycja, przesądy, stereotypy wygłaszane przez kogoś innego (często mężczyznę, księdza, biskupa, posła PiS)… ostateczną granicą dla kobiet jest uzyskanie kontroli nad własnym ciałem. Dla Polek jest to jeszcze daleka droga, na której trzeba pokonać wiele przeszkód: brak edukacji seksualnej w szkole, tabu wokół tematu seksu, słaby dostęp do antykoncepcji, restrykcyjne prawo do aborcji, wszędobylska ręka karzącego Kościoła (…). W Polsce każda kobieta musi być trochę feministką, cokolwiek by to dla niej znaczyło”. Hanna jest jedną z tych kobiet, którym opadły z oczu klapki pod wpływem doświadczeń społecznych z Kościołem z ostatnich dziesiątków lat. „Kolejne skandale, pedofilia w Kościele, hipokryzja, zamiatanie wszystkiego pod dywan (…) sposób traktowania kobiet, a teraz obrzydliwy w skutkach sojusz Kościoła z polityką, skutecznie i ostatecznie mnie do tego Kościoła zniechęciły”.

Z kolei Agata z Warszawy (rocznik 1967), na pytanie o rolę Kościoła w jej życiu zauważa, że wpływ tej instytucji ma olbrzymie znaczenie dla kształtowania się nierówności społecznych w Polsce. Według niej „polski Kościół jest absolutnie zdegenerowany, wypaczony i ma negatywny wpływ, bardzo nas ograniczający”. Agata nie jest odosobniona w swym osądzie. Jolanta (rocznik 1990) uważa, że Kościół w Polsce jest „głęboko zepsutą, dyskryminująca instytucją”. Podobnych opinii na kartach tej książki znajdziemy zdecydowanie więcej. Co ciekawe, wiele rozmówczyń podkreśla, że w ich życiu pod wpływem doświadczenia społecznego odbyły drogę od Kościoła, a nie do Kościoła. Są nim (w tym przede wszystkim duchowieństwem) głęboko zawiedzione i rozczarowane.

Warto podkreślić, że każda z bohaterek tej książki podaje własną, oryginalną i przemyślaną definicję „feminizmu”. Np. wspomniana wyżej Jolanta mówi, że feminizm jest dla niej „zabieganiem o lepszy świat, w którym jedną z najważniejszych wartości będzie właśnie solidarność. Feminizm jest niezgodą na niesprawiedliwość i głębokim buntem przeciwko wykluczającym narracjom”. Z kolei Hanna (rocznik 1977) zauważa, że dla niej „feminizm to niezależność umysłowa, poczucie sprawczości i życie według własnego uznania”. Aleksandra, (rocznik 1985) uznaje feminizm jako walkę z dyskryminacją i dążenie do równości. „To danie prawa wyboru: czy chcesz, czy nie chcesz korzystać z opcji, praw i możliwości, które daje świat i które powinny być równe dla każdego człowieka. Czyli w zasadzie życie w taki sposób, jaki każdemu odpowiada, dopóki nie wyrządza on krzywdy drugiej osobie”.

Na koniec chciałabym zwrócić uwagę na wypowiedź Agnieszki z Łodzi (rocznik 1972), która stwierdza, że za obecną sytuację kobiet w Polsce odpowiadają same kobiety, ponieważ nie uczestniczyły w wyborach lub „dały się kupić za 500+”. Argumentuje, że przeciwnicy praw kobiet „przecież nie kryli się ze swoimi poglądami….Każda z nas mogła wtedy zagłosować…Gdzie były Polki?…Nie miały czasu w niedzielę pójść postawić krzyżyk na karcie wyborczej? „Ponadto mieszkanka Łodzi zauważa, że w przeciwieństwie do mężczyzn kobietom brakuje solidarności, która w obecnych czasach bardzo by się Polkom przydała. Moim zdaniem, to słuszna uwaga.

Warto zastanowić się nad przemyśleniami kobiet, zaprezentowanymi w tej książce. Zbliżają się kolejne wybory, które mogą rozstrzygnąć o końcu rządów prawicy, która w praktyce politycznej nie respektuje konstytucyjnych praw kobiet.

Odrębną kwestią, nieporuszaną w tej książce jest sytuacja kobiet wiejskich. Szkoda, że opisu ich sytuacji zabrakło w tej książce, chociażby wyrywkowo. Ciekawa bym się dowiedzieć, dlaczego kobiety z Kół Gospodyń Wiejskich tak ochoczo ubarwiają spotkania z politykami prawicy, którzy nie tolerują ich praw. Może Maria Topolska w przyszłości poświęci kolejną książkę przemyśleniom kobiet wiejskich na temat ich życiowych doświadczeń?..

 

Recenzja ukazała się w numerze 5/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.

Grzegorz ŁYŚ, Bzik kolonialny. II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie, Wyd. W.A.B., Warszawa 2023, 335 stron.

Mamy czasem do czynienia ze zbieżnością rozmaitych wydarzeń, które – choć z różnych wypływają źródeł – tworzą spójną całość. Od dłuższego czasu słyszymy zapewnienia rządzących o sile polskiej armii, a zwłaszcza o jej świetlanych perspektywach; oto za kilka lat będziemy dysponować najsilniejszymi w Europie siłami zbrojnymi. Jak to zrobić, wydając na B+R niewiele ponad 1 procent PKB, pozostanie tajemnicą twórców tych zapewnień. Ponieważ wakacje spędzałem w Orłowie, czytając monografię Grzegorza Piątka o budowie Gdyni (dobra książka, polecam), łatwo znalazłem opisaną tam historię ostatniego tragicznego lotu generała Gustawa Orlicza-Dreszera, który w katastrofie samolotu pod Orłowem poniósł śmierć (ma tam tablicę pamiątkową tuż przy molo). A szkoda, bo należał do grupy mądrzejszych generałów Piłsudskiego, a nawet konkurował ze Śmigłym-Rydzem o schedę po Marszałku. Był też pierwszym prezesem Ligi Morskiej i Kolonialnej – dość osobliwego tworu, będącego potwierdzeniem polskiej aberracji umysłowej, którą nazywano „tromtadracją”.

Gdy wróciłem, pierwszą książką, jaka wpadła mi w ręce, był Grzegorza Łysia Bzik kolonialny1 – opis niespełnionych snów Polaków o potędze, starania o status mocarstwa, jakie roiliśmy przed wojną i jakie od czasu do czasu pojawiają się jeszcze w niektórych polskich głowach.

Rojenia o Polsce mocarstwowej kołaczą się w polskich głowach od dawna, ale na dwudziestolecie międzywojenne przypadała konkretyzacja tych marzeń. Odzyskaliśmy niepodległość, pokonaliśmy bolszewika, ratując Europę przed komunistycznym zalewem, mocarstwem jesteśmy i kwita! W 1930 roku założona została Liga Morska i Kolonialna. „Żądamy kolonii dla Polski” – głosili entuzjaści tego ruchu. Do kogo było skierowane to żądanie, nie wiadomo. W Wersalu podzielono świat między mocarstwa, niektóre z nich czuły się pokrzywdzone i upokorzone, jak Niemcy, które same starały się o powiększenie obszaru kolonii, żądały Konga Belgijskiego, Angoli i nie tylko, a to pod ich adresem Polska kierowała przede wszystkim swoje roszczenia. Niemcy i Włochy najmocniej krytykowały nasze kolonialne zamiary. Drugim potencjalnym dobroczyńcą miała być Francja, bo to sojusznik i nie odmówi nam pomocy, ale ona dość zazdrośnie strzegła swoich posiadłości, a poza tym… wrzesień 1939 r. dobitnie przekonał nas o złudnym charakterze tych oczekiwań. Choć sami doświadczyliśmy losu kraju podbitego, nie uważaliśmy kolonializmu za zjawisko negatywne. „Istnienie kolonializmu (…) na Zachodzie uważano wciąż za oczywiste, ale w Polsce było (…) oczywiste bardziej” – pisze Łyś (s. 119). Kolonie należą się nam po pierwsze dlatego, że jesteśmy jedynym mocarstwem – tak uważali apologeci wielkiej Polski – które kolonii nie ma, a po drugie – ze względów moralnych. Polska doznała w swej historii tylu krzywd, że musi otrzymać rekompensatę.

Podobnie myśleli przodkowie tych apologetów, zwłaszcza w początkach XIX wieku, bo byliśmy jedynym narodem, który nie godził się na ustalenia Kongresu Wiedeńskiego, choć w tej sprawie nie mieliśmy wiele do powiedzenia. Niestety, dość bliscy tym poglądom są niektórzy nasi współcześni, wysuwając dość śmieszne roszczenia w sprawie powojennych reparacji, z tych samych powodów.

Fotografie jakie autor zamieścił w książce, w tym te z 1939 r. (sic!), przedstawiające oddziały LMiK, przyodziane w stroje „wyjściowe”, lepiej niż słowa obrazują śmieszność przedwojennych rojeń. Były jednak również poważne powody do poszukiwania dróg wyjścia z zacofania: przeludnienie wsi, duża liczba „ludzi zbędnych”. Polska, gdzie wciąż dominowała anachroniczna gospodarka agrarna, a kapitalizm znajdował się w permanentnym niedorozwoju, musiała coś zrobić z tym „kapitałem ludzkim”, bo nędza materialna mieszała się z ubóstwem intelektualnym. Na rok przed wojną 22 procent ludności to wciąż analfabeci, głównie na wsi. Nacjonaliści domagali się też usunięcia Żydów, w skali kraju to blisko 3 miliony; to oni – według polskiej Falangi – byli główną przyczyną narodowych porażek. Trzeba znaleźć im miejsce, najlepiej na Madagaskarze.
Kolonie to również źródło surowców i obszar pracy „dla żywiołu polskiego”. Łyś szczęśliwie oddzielił od tych mocarstwowych rojeń – podróżników pożądających przygód, jak Maurycy Beniowski, geografów, jak odkrywca Kamerunu Stefan Szolc-Rogoziński, czy też – z drugiej strony – biedotę wiejską, poszukującą lepszych warunków egzystencji, która często życiem przypłaciła swoje poszukiwania (XIX-wieczna emigracja za chlebem, s. 83–104). Liga rosła w siłę ku niezadowoleniu MSZ, które (słusznie) uważało politykę zagraniczną za sferę swoich kompetencji i miało rację w dyskusji o polskiej polityce kolonialnej.

To rozsądne stanowisko nie całkiem pasowało „do nowych czasów, gdy umacniające się rządy dyktatorskie w krajach europejskich dążyły do zbrojnej ekspansji w samej Europie, jak i za morzami” (s. 278–279). Mussolini najechał Etiopię i choć jego sukces był trochę przereklamowany, to stanowił wzór do naśladowania. Rzeczywistość brutalnie przekreśliła te wizje. Po wrześniu 1939 roku wszelkie mity o polskiej potędze militarnej zostały brutalnie rozwiane. Mogą stanowić co najwyżej przedmiot rozważań o wpływie świadomości zbiorowej na postawy i zachowania polityków.

Bodaj najbardziej zaawansowaną formę przybrały starania o utworzenie polskiej kolonii w Liberii. To, co udało się tam osiągnąć, nie dawało statusu kolonialnego na kształt tych, które miały Anglia, Francja czy Stany Zjednoczone; to, co udało się tam zainicjować przypominało raczej współczesne dążenia do zbudowania strefy wpływów gospodarczych, o co zabiegają dziś wszystkie rozwinięte państwa, a właśnie Afryka stała się teraz terenem wzmożonej rywalizacji.

W Monrowii prowadzono nawet oficjalne rozmowy na ten temat, rozczarowanie rosło jednak w miarę postępu tych prac. Intencje obu stron były bowiem mocno odmienne. A poza tym: Liberia była krajem źle wybranym jako źródło bogacenia się Polski – kolonizatora. To kraj biedny, potrzebujący skonkretyzowanych programów rozwoju, a Polska – sama zacofana technologicznie – nie mogła zaspokoić ich potrzeb. Oba kraje nie mogły więc ofiarować sobie (na zasadach wzajemności) tego, czego najbardziej potrzebowały. Wymiana handlowa miała rozmiary rachityczne, po stronie polskiej narastało też rozczarowanie: miały być bogactwa na kształt tych, które Kolumb przywiózł z Nowego Świata, a tu ani bogactw, ani kolonii.

Autor trafnie opisuje też przedmioty innych „polskich marzeń” – poza Liberią – Brazylię, Angolę, Kamerun, Peru, wymieniany już Madagaskar. Zainteresowanych odsyłam do samej książki, nie chcąc odbierać im satysfakcji z poznawania faktów z niedawnej, a przecież niemal zupełnie zapomnianej przeszłości.

1 Tytuł książki zaczerpnięty z tytułu sztuki Witkacego Mister Price czyli Bzik tropikalny (s. 273)

 

Recenzja ukazała się w numerze 5/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.

Krzysztof WOJCZAL, Trzecia dekada. Świat dziś i za 10 lat. Wyd. MT Biznes, Warszawa 2022, 640 stron.

Otrzymałem od przyjaciela w podarunku – trochę złośliwym, trochę ironicznym – trzytomowe dzieło Prolegomena, napisane i wydane własnym sumptem przez pewnego obywatela, który na tysiącu sześciuset stronach snuje rozważania nad „sensem istnienia i przeznaczeniem Kosmosu”. Krzysztof Wojczal nie ma aż tak wielkich ambicji, aby objaśnić sens istnienia kosmosu; zadowala się opisaniem, jak działa świat wielkiej geopolityki i co wydarzy się na świecie w najbliższych latach. Tytuł – Trzecia dekada – też jest skromniejszy: nie odwołuje się do Prolegomenów Emmanuela Kanta, lecz nawiązuje do Trzeciego tysiąclecia Marcina Więcława. No i pomieszcza swoje analizy Wojczal na skromnych 640 stronicach.

Książka K. Wojczala składa się z dwóch zasadniczych części. W pierwszej, na czterystu pięćdziesięciu stronach, autor dokonuje zaangażowanego opisu rzeczywistości międzynarodowej, a następnie, w części drugiej, na podstawie takiej interpretacji świata, kreśli możliwe scenariusze przyszłości. Mówiąc o „zaangażowanym” opisie rzeczywistości, mam na myśli, że jest to opis niezobiektywizowany, wolny od naukowej dyscypliny, sporządzony według woluntarystycznie dobranych kryteriów i opatrzony komentarzem, w którym autor nie ukrywa swoich sympatii.

System współczesnych stosunków międzynarodowych autor postrzega na kształt układu słonecznego, którego centrum stanowi rywalizacja USA i ChRL. Wszystkie inne wątki i państwa krążą na orbitach przyciągane siłą grawitacji relacji USA z Chinami. Istota relacji amerykańsko-chińskich, w największym skrócie, polega na tym, że USA dążą do utrzymania statusu globalnego hegemona i pragną narzucić światu swoje warunki, a Chiny taki ład kwestionują, ponieważ chcą zbudować swoje imperium. Do państw, które określają zasady gry geopolitycznej na świecie, autor zalicza także Rosję, która „nie stanowi realnej konkurencji i  zagrożenia ani dla USA, ani dla Chin”, „nie stanowi również źródła przyciągania, jednak chciałaby być traktowana jako równy z wyżej wymienionymi element składowy całego systemu”.

Ponieważ większość analiz poświęconych globalnemu układowi sił – obecnemu i w najbliższej przyszłości – właśnie tak, w trójkącie USA-ChRL-Rosja, postrzega kształtowanie się nowego ładu międzynarodowego, wywody i konkluzje autora Trzeciej dekady odnoszące się do roli wymienionych mocarstw ani nie budzą większych kontrowersji (poza pewnymi uproszczeniami), ani nie sposób uznać ich za szczególnie oryginalne.

Wylicza Wojczal jeszcze dziesięć państw-„figur” (Indie, Pakistan, Iran, Turcja, Izrael, Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Japonia, Australia), a także Unię Europejską, które chociaż nie mogą, w odróżnieniu od USA, ChRL i Rosji, podejmować decyzji niezależnie, bez oglądania się na stanowisko wielkiej trójki, to wywierają wpływ na światowe stosunki międzynarodowe. Wszystkie pozostałe metamery autor pomija, przywołując to czy inne państwo-malucha tylko w kontekście egzemplifikacji stawianych tez. Taki podział państw na ważne i małoistotne wydaje się świadczyć o tym, że autor pozostaje pod wpływem ubiegłowiecznej klasyki geopolityki z tezą Mackindera o Heartlandzie i kluczowej roli Eurazji w dziejach świata. Poza Japonią i Australią wszystkie „figury” mieszczą się na kontynencie euroazjatyckim. Nie ma wśród wojczalowskich „figur” chociażby Indonezji lub Brazylii – państw, które wielkością PKB i liczbą mieszkańców przewyższają Iran czy Pakistan. Wynikałoby z powyższego zestawienia, że poza geograficzną bliskością do Chin i Rosji (i owego Heartlandu) o hierarchii wpływów – w ujęciu autora – decyduje w pierwszej kolejności siła militarna i gotowość czy skłonność do jej ekspozycji. Stąd też wynikają drobiazgowe, aż do przesady, zestawienia typów uzbrojenia posiadanego przez tę czy inną armię, porównania i oceny zdolności wojskowych państw. Doceniając wysiłek włożony przez autora w zebranie imponującej ilości danych, nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że jest to trochę hodgepodge, gdyż celowość podobnych zestawień nie zawsze jest oczywista.

Z takiego descriptio mundi autor wyprowadza scenariusze możliwych przyszłych konfliktów, które, uspokaja autor, nie wyleją się wszakże w wojnę globalną.

Oczywiście, jest świętym prawem autora opracowania, które nie pretenduje do naukowości i obiektywizmu, dowolnie wybierać problemy do opisania, agregować państwa i sojusze, kreślić scenariusze, nawet najbardziej fantastyczne, przyszłych zdarzeń. Podobnie jak świętym prawem obywatela jest uprawianie każdej formy twórczości – naukowej i pseudonaukowej, analitycznej i quasi-analitycznej. Zwłaszcza, jak w przypadku Trzeciej dekady, gdy jej wydanie finansowane jest z prywatnych środków autora.

Trzecia dekada wpisuje się w modny w Polsce ostatnimi laty trend ożywienia dysput geopolitycznych (aby wspomnieć, przykładowo, twórczość Jacka Bartosiaka czy Leszka Sykulskiego), wywołany agresją Rosji przeciwko Ukrainie i, generalnie, wzrostem niepewności. I można byłoby książkę K. Wojczala spokojnie pominąć, jeśliby nie ta okoliczność, że niektóre tezy głoszone przez autora nie tylko współbrzmią z oficjalną retoryką obecnych władz naszego kraju, lecz wydają się wręcz stanowić uzasadnienie dla działań PiS-owskiej polityki zagranicznej.

Jedną z kluczowych tez autora, nieukrywającego swojego głębokiego eurosceptycyzmu, jest przekonanie o nietrwałości UE. „Unia Europejska w formie i kształcie, jaki istnieje obecnie, nie ma szans przetrwać czekających ją prób” – stwierdza autorytatywnie. Według Wojczala, źródłem dezintegracji UE jest przede wszystkim wspólna waluta, euro, która „generuje nierówną dystrybucję kapitału oraz zwiększa dysproporcje pomiędzy krajami”. Atakując euro i UE, autor Trzeciej dekady powołuje się m.in. na opinię Brunona Banduleta. Zapomina tylko wyjaśnić, że Bandulet (były doradca CSU i zwolennik silnego narodowego państwa niemieckiego), owszem, był przeciwnikiem euro, ale dlatego, że – zupełnie inaczej niż Wojczal – uważał, iż przyjęcie wspólnej waluty Unii prowadzi do osłabienia Niemiec i jest ceną, którą Niemcy zapłacili za zjednoczenie kraju.

Nieufność wobec Niemiec (najłagodniejsze z określeń, jakie przychodzą mi na myśl przy charakterystyce stosunku K. Wojczala do Niemiec) jest kolejną płaszczyzną wspólną poglądów autora i PiS. W krytyce polityki Berlina Wojczal jest tak nieprzejednany, że zapomina o logice. Z jednej strony obwinia Niemcy o to, że „wysysają środki ze słabszych i mniejszych gospodarek strefy euro”; z drugiej przyznaje – że Niemcy „podkarmiają zadłużonych po uszy południowców” (czyli państwa południowej flanki UE). Autor potrafi w jednym rozdziale zarzucić Niemcom, że forsują projekt politycznej federalizacji Europy, a zaraz potem pisze o groźbie sojuszu strategicznego Berlin-Moskwa i ich zakusach na suwerenność państw Europy Środkowo-Wschodniej. Okazuje się, wg Wojczala, że Niemcy są winne nawet Brexitowi. Jeśliby nawet przyjąć założenie autora o niecnych zamysłach Niemców, to dziwi dlaczego Wojczal unika kwestii: Czy narodowe Niemcy, z własną walutą, silną armią i niezwiązane ramami oraz polityką Unii Europejskiej są mniej groźne niż Niemcy jako integralna część projektu europejskiego?

Broni za to Wojczal Węgier, które tak dzielnie stawiają opór brukselskim urzędnikom (i knowaniom niemieckim, oczywiście), wychwala projekt Trójmorza i inne inicjatywy odśrodkowe. Jakby nie dostrzegał tej oczywistości, że u źródeł napięć między narodowym rządem Węgier a administracją Unii leży nieprzestrzeganie przez Orbana unijnych zasad praworządności i demokracji (podobnie jak w wypadku sprzeczności między rządem PiS a Brukselą), i że wszelkie podważanie spoistości UE – czy to przez podważanie wartości konstruujących Unię, czy przez tworzenie wewnętrznych „separatystycznych” bloków – osłabia UE jako organizację i, tym samym, każdego z jej członków.

Twierdzeń kontrowersyjnych, niekiedy dziwacznych, a niekiedy po prostu nieprawdziwych jest co niemiara w opisaniu świata według Wojczala (błędy rzeczowe, stylistyczne, a to i ortograficzne – pomijam, nie jest to ostatecznie dzieło literatury pięknej). Na szczęście autor zdaje sobie sprawę z karkołomności zadania, którego się podjął i z własnych ograniczeń, przyznając na wstępie, że proponuje nam „rozrywkę intelektualną”. I tak też proponuję Trzecią dekadę potraktować – z akcentem na słowo „rozrywka”.

Recenzja ukazała się w numerze 4/2023 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2023 r.

Beata DŻON-OZIMEK i Michał OLSZEWSKI, Ptaki krzyczą nieustannie. Historia Günthera Niethammera, esesmana i ornitologa z Auschwitz, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023, 504 strony.

 

Istnieje cała wielka Biblioteka Przedmiotowa na ten temat. Od tylu już dziesięcioleci pojawiają się w historiografii, socjologii, literaturze pięknej oraz w publicystyce światowej tysięczne analizy, dyskusje i trwające nadal spory dotyczące tego tajemniczego i zagadkowego problemu. Stawiane są ciągle na nowo formułowane pytania. Jak to się stało? Jak to się mogło stać, że w XX wieku, w jednym z największych, kulturowo i gospodarczo wysoko rozwiniętym europejskim kraju (wydającym przez wieki wybitnych filozofów, artystów, kompozytorów czy pisarzy), doszło do tak powszechnego amoku – zbiorowego zaakceptowania, wręcz zaczadzenia, większości narodu totalitarną, antydemokratyczną ahumanistycznie obłędną ideologią, jaką stał się niemiecki faszyzm i hitleryzm?…

Nie jest oczywiście trudno do tej Biblioteki dzisiaj dotrzeć. Obejmuje ona między innymi wiele wybitnych dzieł sztuki pisarskiej, monumentalnej wagi dla światowej i niemieckiej literatury, jak choćby Doktor Faustus Tomasza Manna czy też dramaturgia Bertolda Brechta i proza Alfreda Döblina oraz liczne utwory kilku już pokoleń współczesnych politologów czy literatów (nie tylko niemieckich zresztą – i też nie wyłącznie europejskich). Do tego dochodzą niezliczone opracowania teoretyczne oraz wyrastające z empirycznych i szeroko zakrojonych porównawczych badań historyczno-socjologicznych, piór wybitnych historyków Jak na przykład dzieła historyka angielskiego Allana Bullocka (Hitler. Studium tyranii, Hitler i Stalin. Żywoty równoległe). Czy nadal liczne analizy historyczno-kulturowe i publicystyczne rozważania, z których wywodzi się choćby owa słynna syntetyczna fraza-myśl Hanny Arendt o banalności zła. Także wywodzące się i z innych, niż niemieckie, środowisk naukowych różnorodnej natury rozprawy (u nas np. filozofa Tadeusza Krońskiego Faszyzm a tradycja europejska czy rozważania Franciszka Ryszki Noc i mgła).

Ale Biblioteka ta obejmuje także inne ważne opisy. Nie tak może spektakularne, bo dotykające mało niby znaczących, jednostkowych zdarzeń, indywidualnych konkretów egzystencjalnych, różnorodnych prac i zapisków codziennych. Pełne przykładów pozornie nieważnych realiów życiowych, tak zwanych przyziemnych i banalnych codziennych spraw i zdarzeń. Z różnych zresztą dziedzin ówczesnej rzeczywistości czerpanych. Acz przecież ukazujące ją tym samym w nowym, bo mniej znanym, niekiedy nawet mocno zaskakującym oświetleniu. Wydobywające z tej jednostkowej perspektywy nowe, nieoczywiste i niedoceniane (często w dążeniu profesjonalistów do uchwycenia całościowego obrazu), owe same w sobie niepowtarzalne, jednorazowe fenomeny, które odsłaniają sprzeczności tamtej niepojętej epoki niemieckich, ale i – eo ipso – europejskich dziejów…

Do tego niezwykłego zbioru będzie odtąd także należeć wydana ostatnio przez Wydawnictwo Czarne potężna, ponad pięciusetstronicowa księga historyczno-dokumentalna, po reportersku dociekliwa, napisana przez dwoje polskich autorów: Beatę Dżon-Ozimek i Michała Olszewskiego Ptaki krzyczą nieustannie. Historia Günthera Niethammera, esesmana i ornitologa z Auschwitz.

Słusznie i celnie prawi o niej Martin Pollack – austriacki pisarz, dziennikarz, tłumacz i promotor literatury polskiej – w swym do niej posłowiu. „Wstrząsająca i ważna książka. Autorzy rzucają światło na życie i pracę znanego ornitologa Günthera Niethammera. Ceniony naukowiec bez wahania i bez zastrzeżeń daje się wciągnąć w narodowosocjalistyczny aparat terroru, gotowy jest nawet służyć jako strażnik w Auschwitz, gdzie jak gdyby nigdy nic kontynuuje badania ornitologiczne. Nie był przy tym odosobnionym przypadkiem – podobnie jak on postąpiło wielu niemieckich i austriackich badaczy”. Co, dodajmy, wielu z nich skrzętnie potem ukrywało. Rówieśnicy Niethammera oczywiście się tym nie chwalili, a młodsze pokolenia nic o tym nie wiedziały. „Niethammer był promotorem mojej pracy doktorskiej – mówi jeden z jego powojennych już uczniów – w 1967 roku niczego jeszcze nie wiedziałem na temat parszywej przeszłości Niethammera w SS. Jak można pchać się do SS i tam dokumentować świat ptaków, kiedy jednocześnie na twoich oczach nazistowski terrorystyczny reżim mordował tysiące niewinnych ludzi? Jak można z powodu ambicji naukowych ignorować te zbrodnie?”.

Historia życia Niethammera (należał do rodziny jednego z największych przemysłowców niemieckich), jego ornitologicznej kariery naukowej przed- i powojennej oraz służby w SS, przeplata się w tej książce między innymi z losami polskiego więźnia z obozu oświęcimskiego. Chodzi tu o zdolnego autentystę – malarza amatora, Władysława Siwka, pracującego na zlecenie obozowej władzy (wierzącej widać w wieczną trwałość systemu nazistowskiego) nad cyklem akwarel „kolorowych i jednobarwnych temper i olejów”. Siwek dokumentował w realistyczno-naturalistyczny sposób obozową codzienność i kolejne etapy życia więźniów KL Auschwitz i KL Birkenau. Ale również i to, co dotyczyło dziedziny naszego ornitologa. Tworzył – znakomicie do dziś zachowane (w większości przypadków) – portrety ptaków, których w tym otoczeniu nie brakowało… Na które Niethammer polował z bronią palną, przeznaczając potem swoje trofea do zbiorów muzealnych albo (jak kaczki, gęsi czy łabędzie) – do paradnej kuchni z przeznaczeniem dla gości specjalnych samego komendanta obozu Rudolfa Hössa…

Wszystko to autorzy wydobywają teraz z archiwów niemieckich, austriackich i polskich oraz wszelkich innych możliwych. Badając nadzwyczaj dociekliwie i niezwykle starannie, drobiazgowo wręcz studiując złożone biografie swych bohaterów. Zarówno skomplikowane dzieje owego niemieckiego ornitologa, jak i kilku polskich więźniów. Ich krzyżujące się losy w tym wielce rozbudowanym – i przez to tak pasjonującym – reporterskim i niezmiernie poruszającym wyobraźnię wielowątkowym historycznym śledztwie materiałowym. W tej kapitalnej dla losów świata sprawie (wiadomo przecież, że to „ludzie ludziom zgotowali ten los”) narodzin owej pozornej banalności oraz swoistości rytmu codziennego funkcjonowania systemu zła w świecie ówczesnym. Acz z zarazem dyskretnie wpisanym między wiersze tej historycznej już z natury relacji, tym wielkim i nadzwyczaj istotnym pytaniem: czy wszystko, co ukazują z tak wielką dbałością dociekliwych dokumentalistów, naprawdę jest li-tylko bezpowrotnie minioną cząstką naszej przeszłości?

Doprawdy – powiadam Wam z największym przekonaniem – trzeba tę księgę koniecznie przeczytać.

 

Recenzja ukazała się w numerze 4/2023 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2023 r.

Andrzej MENCWEL Powieść z życia, I. Strona ojca. Wyd. Nisza, Warszawa 2022, 430 strony.

Kiedy pisałem o swych refleksjach po lekturze książki Annie Ernaux pt. Bliscy („Res Humana” nr 2/2023), zażartowałem, że 1940 to dobry rok, obfitował w talenty, jak dobre wino, bo i Noblistka, i ja urodziliśmy się we wrześniu tego roku. Grono to powiększa Andrzej Mencwel – emerytowany profesor UW, literaturoznawca i antropolog kultury, były dyrektor Instytutu Kultury Polskiej tej Uczelni. On też przyszedł na świat w owym pamiętnym wrześniu – już za hitlerowskiej okupacji. A że przekroczył osiemdziesiątkę, uznał, że pora napisać autobiografię; takie zachcianki miewają starzejący się dżentelmeni, którzy całe życie parali się pisarstwem. Zapowiedział trzy części tego dzieła pod nazwą Powieść z życia; pierwsza właśnie się ukazała i nosi tytuł Strona ojca. Pospieszyłem, by ją kupić, bo z Andrzejem znamy się od 1957 r., kiedy to zawitaliśmy do słynnego Domu Studenckiego UW przy Kickiego 9, razem rozpoczęliśmy wszak studia polonistyczne, obaj trochę młodsi niż nasi koledzy, bo dopiero siedemnastolatkowie. Trafiliśmy do zaprzyjaźnionych ze sobą pokoi, trzy takie były, wszystkich naszych kolegów z tamtych lat nie zapamiętałem, ale większość tak; część wykruszyła się po drodze, część już odeszła do „lepszego” świata. Nie będę o nich pisał, bo Andrzej zapewne poświęci im kilka stron w kolejnych tomach, na które już czekam niecierpliwie. O jednym wydarzeniu muszę jednak wspomnieć, bo inaczej całość mi się nie sklei; Andrzej miał kłopot ze Studium Wojskowym, był czupurny i walczył o swoje racje, a tego – jak wiadomo – wojskowi nie lubią. Musiał powtarzać I rok, którego wedle studenckich regulaminów repetować nie było wolno, ale profesorowie dostrzegli jego intelektualne możliwości i zrobili wyjątek. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mając zaliczone wszystkie przedmioty poza „wojskiem”, mógł rok cały poświęcić na to, co naprawdę chciał zgłębiać, na filozofię, historię idei, antropologię kultury. I wykorzystał tę szansę. Wtedy nasze drogi się trochę rozeszły: inne grona koleżeńskie, różne zajęcia, inni promotorzy, inne zajęcia zarobkowe. Dziś widujemy się rzadko, najczęściej na promocjach książek i pogrzebach kolegów (ostatnio na Bródnie, na pogrzebie naszego Przyjaciela – Władka Kiżysa – człowieka wielkiej szlachetności), ale zachowaliśmy obopólną – mam nadzieję – życzliwość i sympatię. Łączy nas przy tym fascynacja Stanisławem Brzozowskim i niewygasła miłość do Piasków na Mierzei Wiślanej. Andrzej poświęcił im dawno temu duży felieton o „największym zadupiu Rzeczpospolitej”, o którym wspominałem w jednym z wcześniejszych numerów „Res Humana”, a który sprawił, że pojechałem tam po raz pierwszy i oczarowanie pozostało do dziś. Wybieram się na Mierzeję w maju; będzie okazja, by wspomnieć i wypić za tych, których już nie ma.

Odczytuję tę książkę, jako opowieść o rozpadzie rodziny, choć nie do końca rozumiem przyczyn, które ten rozpad spowodowały. Autor pozostawia zresztą sporo niedopowiedzeń, ukrywa się trochę za parawanem intymności rodzinnych przeżyć, o które postronnym nie wypada pytać. Matkę stracił w dniu swoich urodzin. Z Ojcem rozstali się mentalnie jeszcze w trakcie nauki w szkole podstawowej, liceum kończył już w Żarach, gdzie opiekowała się nim starsza siostra. Ojciec próbował nowego związku, nie wyszło, o kolejnym Andrzej ma już niewiele do powiedzenia. Był skazany na siebie, przedzierał się więc przez życie, trochę jak „dziecko ulicy”, ale w powojennych czasach wielu z nas było na taki los skazanych. Nie wyjaśnia do końca przyczyn swego „konfliktu” z Ojcem; ujmuję to słowo w cudzysłów, bo konflikt ma raczej konkretne podłoże, a tu dotyczy wzajemnego niezrozumienia. Może chodzi o brak bliskości, której nie doświadczył, bo nie mógł doświadczyć ze strony Ojca; tę bliskość, ciepło gwarantuje Matka, a jej nie stało, macocha zaś nie chciała lub nie umiała tego ciepła zapewnić, a Andrzej nie chciał zbytnio się o to starać. Nie zmieniło ich relacji nawet aresztowanie Ojca, dyskryminowanego jako lider „prywatnej inicjatywy”.

Autor wplata między rodzinną opowieść także fragmenty dotyczące społecznej, czy może lepiej kulturowej, świadomości zbiorowej, które to zagadnienie od dawna odgrywa rolę dokuczliwego owada, który nie pozwala mojemu myśleniu zasnąć. Sens takich fragmentów tkwi w pół-zdaniach, które po części przytoczę: oto komisarz policji berlińskiej stwierdza po przeczytaniu Tkaczy Hauptmanna, że „cały państwowo-społeczny porządek, w ramach którego rozgrywa się akcja, ukazany jest jako niegodny istnienia” (s. 106). To stwierdzenie wydaje mi się ważniejsze od rozważań na temat przyczyn milczenia Hauptmanna, kiedy republika weimarska została zmiażdżona; ono zalicza się bowiem do konformizmu dość dziś powszechnego. Albo: ojciec „pozostał poddany feudalnej obyczajowości, a żyjąc w państwie formalnie demokratycznym, był uciskany przez przesądy stanowe” (s. 185), bo sam deliberowałem nad tą kwestią, gdy drapieżni kapitaliści (jak Kronenberg czy Bloch) przekształcali się w pogodnych ziemian, hodując konie i przegrywając fortuny, wcześniejszą drapieżnością zdobyte. Albo „Pamięć można osłabić działalnością celową, wystarczy, że rozmyślnie się jej nie kultywuje, a ona już sama posłusznie dokona eliminacji osób, stosunków, zdarzeń” (s. 249). A czynimy tak również z pamięcią narodową, ogólnoludzką też. I jeszcze jeden tylko cytat, bo miejsca mi nie starcza: „Prawdy mitu nie weryfikuje logika prawdy i fałszu, gdyż zawsze jest ona ich mieszaniną” (s. 292). Żyjemy wszak w pomieszanym świecie, w którym nie da się ich od siebie oddzielić. Takich fragmentów do cytowania i zapamiętania jest wiele. Niedosyt, że nie mogę dalej cytować, łagodzi mi tylko przekonanie, że w kolejnych tomach będzie ich więcej. Coś mi się zdaje, że Andrzej już je napisał, bo nie wierzę, że jako człowiek doświadczony, powierzyłby ich istnienie czemuś tak kruchemu, jak egzystencja w wieku 80+.

Recenzja ukazała się w numerze 4/2023 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2023 r.

Ōe Kenzaburō podczas  Międzynarodowej Konferencji Japonistycznej w Kioto, 17.10.1994, Fot. M. Melanowicz.

Ōe Kenzaburō – laureat Literackiej Nagrody Nobla (1994) – zmarł 3 marca 2023 roku.

Był japońskim pisarzem uniwersalnym. Jego twórczość bowiem jest głęboko zakorzeniona zarówno w rodzimej tradycji współczesnej Japonii, jak i w literaturze i filozofii zachodniej, zwłaszcza francuskiej.

Ten twórca o wielkiej wyobraźni w ponad 30 powieściach, kilkunastu zbiorach opowiadań i 42 zbiorach esejów rozważał podstawowe problemy filozoficzne, polityczne i społeczne kraju rodzinnego i świata. Z najwyższą wrażliwością przedstawił m.in. poczucie zagrożenia nuklearnego.

Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury otrzymał w 1994 r. za przedstawienie świata, w którym życie i mit łączą się w spójny obraz ludzkich konfliktów i cierpień, genialnie opowiedzianych w Futbolu ery Man’en i wielu innych powieściach.

Mgnienie ze wspomnień

Teraz z czułością przyglądam się nieco zamglonemu obrazkowi z pierwszego spotkania młodego Japończyka w okularach, siedzącego naprzeciw mnie w kawiarni w dzielnicy Shibuya w Tokio. Zamiast wizytówki wręczył mi najnowszą swą książkę pt. Notatnik z Hirosimy z autografem i datą napisaną po francusku. Był wtedy szary, lutowy dzień roku 1966. Niewiele o tym młodzieńcu wiedziałem, a jego pochodzenie poznałem znacznie później, gdy zacząłem tłumaczyć jego opowiadania oraz powieść Futbol ery Man’en w latach 70. I wtedy poznanie dzieciństwa Ōe okazało się równie fascynujące, jak i przydatne w studiach nad twórczością przyszłego laureata Nagrody Nobla. Dlatego teraz opowiem o tym, gdzie narodził się przyszły genialny pisarz.

31 stycznia 1935 r. we wsi Ōse, w dolinie otoczonej lasem, w prefekturze Ehime na wyspie Sikoku, urodził się syn Kōtarō i Koishi, któremu nadano imię Kenzaburō, co znaczy „trzeci zdrowy i mocny chłopiec”. Imię traktowane jest dziś jak swego rodzaju pseudonim literacki. Przyszedł więc na świat jako trzecie dziecko w dziewięcioosobowej rodzinie.

Na utrzymanie licznej rodziny pracował ojciec Kōtarō, który zajmował się dostarczaniem dla rządowej drukarni surowca – głównie krzewów mitsumata (krzew papierowy, Edgewothia chrysantha) do produkcji papieru na banknoty. Zmarł jednak w 50. roku życia (w 1944 r.), więc żywicielkami i nauczycielkami Kenzaburō stały się dwie kobiety: babcia i matka, które nauczyły go słuchać wiejskich opowieści i czytać książki (m.in. Przygody Hucka Finna /1884/ Marka Twaina i Cudowną podróż Nils /1906–1907/ Selmy Lagerlof).

W kwietniu 1941 r. Kenzaburō rozpoczął naukę w szkole narodowej w Ōse, a już w grudniu tegoż roku wybuchła wojna na Pacyfiku, wraz z atakiem marynarki japońskiej na bazę amerykańską Pearl Harbor na Hawajach.

W 1944 r. umarł jego dziadek i utonął ojciec. Najstarszy brat został powołany do wojska, a drugiego starszego brata wzięto na roboty, więc spośród mężczyzn w domu pozostał tylko niespełna dziesięcioletni Kenzaburō.

Latem 1945 r., gdy był w piątej klasie szkoły narodowej, Amerykanie zrzucili bomby atomowe na Hirosimę i Nagasaki, a Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich przystąpił do wojny z Japonią. Dopiero wtedy, zgodnie z deklaracją poczdamską rząd Japonii zgodził się na bezwarunkową kapitulację. W końcu – z własnej inicjatywy, mimo niezdecydowania dowództwa wojsk – 15 sierpnia cesarz ogłosił przez radio decyzję o zakończeniu wojny. Ściślej mówiąc, tego dnia w samo południe puszczono w radiu płytę z oryginalnym nagraniem woli cesarskiej (gyokuon hōsō – dosł. audycja „głosu klejnotu”, tzn. głosu cesarza).

W marcu 1947 r. Kenzaburō skończył szkołę podstawową (po wojnie zmieniono jej nazwę), a w kwietniu poszedł do szkoły średniej w Ōse już w nowym systemie i z nowym programem, czyli do trzyletniego gimnazjum. W tymże roku w maju weszła w życie nowa konstytucja, o której uczono również w szkole. Przejawem poważnego traktowania nowego ładu społecznego było organizowanie związków zawodowych w szkole. Kenzaburō również brał w nich udział, a w drugiej klasie został nawet przewodniczącym nowo utworzonego „dziecięcego związku zawodowego rolników” (zob. Nenpu w Yoku wakaru Ōe Kenzaburō).

W marcu 1950 r. ukończył gimnazjum, a już w następnym miesiącu rozpoczął naukę w liceum w miasteczku Uchiko. Jego edukacja rozpoczęła się więc od wpajania uczniom szowinizmu (kokusuishugi) w czasie wojny w szkole narodowej, a następnie – uczenia się „demokracji” w gimnazjum i liceum. Ta zmiana miała wielki wpływ na kształtowanie się osobowości Kenzaburō. Wspominał m.in., jak podczas pierwszych zajęć po wojnie uczniowie zajmowali się wykreślaniem fragmentów tekstów w starych podręcznikach, których wcześniej musiał się uczyć jako oczywistej prawdy w historii narodowej.

W kwietniu 1951 r. zmienił szkołę na Wschodnie Liceum, znajdujące się w mieście Matsuyama, znanym z zamku feudalnych panów, ze słynnych literatów i pobliskich gorących źródeł, jak np. Dōgo onsen. Bywał tam również Natsume Sōseki, ucząc w pobliskiej szkole (zob. jego powieść pt. Botchan – Panicz), przyszły autor Sedna rzeczy.

W czasie nauki w liceum Kenzaburō redagował gazetkę, pisał wiersze i eseje. Czytał również książki powojennych literatów, m.in. słynnego krytyka Kobayashiego Hideo (1902–1983). Czytał też eseje Hanady Kiyoteru (1909–1974), pioniera awangardowej krytyki literatury i sztuki. Spośród powieściopisarzy najbardziej cenił Ishikawę Juna (1899–1987), podobnie jak Abego Kōbō, a zwłaszcza Ishikawy tłumaczenia literatury francuskiej: André Gide’a Immoralisty i Lochów Watykanu oraz Paula Claudela (ambasador Francji w Japonii w 1921 r.).

Zaprzyjaźnił się z kolegą z tej samej szkoły, Itamim Jūzō (1933–1997). Poznał też jego siostrę Yukari, którą później poślubił. Od tego czasu przez 12 lat mieszkał w internatach i akademikach, ponieważ w marcu 1953 r. skończył naukę w liceum w Matsuyamie i wyjechał do Tokio na roczny kurs przygotowawczy do studiów.

Znaczenie umiejętności pisania i lektur humanistycznych
w liceach

Mówiąc o lekturach i pracach nadobowiązkowych Kenzaburō w okresie licealnym, należy zwrócić uwagę na trwałość wysiłków nauczycieli do tworzenia w szkole warunków dla rozwoju osobistych zainteresowań i samodzielnego myślenia uczniów. Szczególną rolę w tym procesie odgrywała nauka opisywania życia (seikatsu no tsuzurikata). Nie było to novum okresu powojennego. Już w drugim dziesięcioleciu XX w. zachęcano uczniów do „opisywania życia”, swobodnego wyboru tematu do przemyśleń i przygotowywania wolnych kompozycji (jiyū sakubun). Poza tym skłaniano uczniów szkół podstawowych do prowadzenia dzienników wakacyjnych.

Powyższe wysiłki dydaktyczne – po przerwie okresu militaryzacji i wojny – zachowały trwały, pozytywny ślad, tzn. przekonanie nauczycieli o celowości stwarzania uczniom pewnego marginesu czasowego do wypełnienia redagowaniem gazetek, pisaniem wypracowań i opowiadań do publikacji. Kenzaburō dobrze wykorzystywał te możliwości nauki twórczego spędzania wolnego czasu.

Gdy poznajemy biografie literatów, zauważamy ten aspekt w edukacji szkolnej, nawet w czasach śrubowania wymagań opanowania wiedzy, mającego prowadzić do sukcesu, tzn. zdania egzaminów i przyjęcia na studia. W wielu liceach przywiązywano niemałą wagę do samodzielnych poszukiwań własnych dróg i umiejętności. Tak było nie tylko w latach 20. XX w., to znaczy w okresie nauki w szkole średniej np. Dazaia Osamu (1909–1948, autora Zmierzchu czy Owoców wiśni), lecz również w czasie nauki Kenzaburō w pierwszych latach powojennych. Dlatego Kenzaburō mógł redagować gazetki oraz publikować eseje i opowiadania w okresie nauki w liceum.

Na Uniwersytecie Tokijskim Kenzaburō nadal dużo czytał i pisał

W kwietniu 1954 r. Kenzaburō rozpoczął studia na wydziale humanistycznym Uniwersytetu Tokijskiego, ale nie zrezygnował z pisania scenariuszy teatralnych (m.in. Sora no nageki – Rozpacz nieba) i opowiadań. Dzięki temu mógł poprawić swą sytuację życiową, ponieważ zaczął otrzymywać również nagrody pieniężne. Jego opowiadania zyskują wtedy wysokie oceny podczas krajowych konkursów dla studentów (m.in. Yasashii hitotachi – Czuli ludzie).

Natomiast we wrześniu 1955 r. otrzymał Nagrodę Alei Ginko (Ginnan Namikishō) za Kazan (Wulkan), pierwsze opowiadanie opublikowane drukiem na łamach czasopisma „Gakuen” („Szkoła”), wydawanego przez Stowarzyszenie Studentów Wydziału Kyōyōgakubu (Liberal Arts) Uniwersytetu Tokijskiego.

Warto wspomnieć, że alei drzew ginko (ichō), słynnych z pięknie żółknących liści w listopadzie, jest w Tokio kilka. Jedna biegnie od Pałacu Cesarskiego do Dworca Tokijskiego. Jest też krótka alejka na terenie Uniwersytetu Tokijskiego. I to zapewne tę alejkę mieli na uwadze twórcy nazwy wspomnianej nagrody.

Nagrodę Alei Ginko w dziedzinie literatury przyznaje (z przerwami) do dziś Stowarzyszenie Studentów głównie w środowisku kampusu Komaba Uniwersytetu Tokijskiego. W jury zwykle zasiada kilku profesorów i kilkunastu studentów. Od lat 90. nagroda ta szczyci się swym trafnym wyborem z początkowego okresu, tzn. przyznaniem nagrody Kenzaburō, teraz sławiącym swą uczelnię laurem noblowskim.

Kenzaburō w tym samym 1955 r. napisał jeszcze m.in. scenariusz teatralny pt. Natsu no kyūka (Letnie wakacje).

W tym czasie pasjonował się twórczością Pascala i Camusa. W kręgu jego zainteresowań był również Abe Kōbō, późniejszy przyjaciel. Duży wpływ na jego twórczość wywarli również Norman Mailer i William Faulkner.

W kwietniu 1956 r. Kenzaburō skończył kursy humanistyczne i rozpoczął studia romanistyczne. Jego promotorem został Watanabe Kazuo (1901-1975), wybitny znawca renesansu francuskiego, tłumacz wielu dzieł literackich, jak również Gargantui i Pantagruela na język japoński. Watanabe stał się jego ulubionym, podziwianym mistrzem i doradcą.

We wrześniu Kenzaburō pisał jeszcze scenariusze teatralne: Shinin ni kuchi nashi (Zmarły nie ma ust) i Kemonotachi no koe (Głosy zwierząt). Ten ostatni stał się podstawą opowiadania Kimyō na shigoto (Dziwne zajęcie), wyróżnionego Nagrodą Święta Majowego w 1957 r. Dostrzeżono w nim wpływ myśli Camusa. Właśnie w tym czasie interesował się egzystencjalizmem i czytał głównie dzieła Sartre’a, przygotowując się do pisania pracy dyplomowej na temat Dróg wolności.

W maju 1957 r. Kenzaburō opublikował Kimyō na shigoto (Dziwne zajęcie) na łamach gazety uczelnianej „Tōkyō Daigaku Shinbun”, które w recenzji dla „Mainichi Shinbun” pochwalił krytyk Hirano Ken (1907–1978). Bohater tego opowiadania (Boku – Ja), razem z dwojgiem innych studentów przyjął dziwną pracę, polegającą na pomocy w zabijaniu psów, ale kiedy okazało się, że psie mięso sprzedawano do restauracji i zainteresowała się tym procederem policja, cały żmudny wysiłek studentów okazał się daremny. Stał się syzyfową pracą.

Dzięki wspomnianej recenzji studentem Ōe Kenzaburō zainteresowali się redaktorzy i zaczęli zamawiać u niego teksty do czasopism. Wtedy też niespełna 23-letni student zdecydował się zostać pisarzem. Wciąż dużo pisał i publikował, głównie opowiadania.

Zanim Kenzaburō skończył studia w 1959 r. (praca na temat wyobraźni w powieściach Sartre’a), opublikował swą pierwszą powieść Memushiri ko uchi (Zerwać pąki, zabić dzieci, 1958), przedstawiającą młodzież z poprawczaka w okresie wojny w scenerii rodzinnej wioski w głębi gór. W tym samym roku opublikował również opowiadanie Shiiku (Zdobycz), dzięki któremu student Kenzaburō wkroczył na drogę prowadzącą do wielkiej kariery pisarza wysoko cenionego nie tylko w Japonii, lecz również na świecie.

Pierwsze tłumaczenia w Polsce

Wspomnę, że w Polsce twórczość Ōe doceniliśmy przed przyznaniem mu Nagrody Nobla głównie za powieści Futbol ery Man’en (tłumaczenie Mikołaja Melanowicza z oryginału) i Sprawa osobista (tłumaczenie pośrednie z angielskiego, wydanie PIW).

A oto, co pisałem z okazji przyznania Nagrody Nobla w artykule pt. Alegoria człowieka współczesnego („Wiedza i Życie”, maj 1995 r.):

„W ubiegłym roku (1994) Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury otrzymał Ōe Kenzaburō. Jest on drugim japońskim pisarzem, którego wyróżniła Akademia Szwedzka.

W roku 1968 nagrodzony został Kawabata Yasunari, piewca piękna natury i kultury japońskiej, autor Śpiących piękności, Tysiąca żurawi i Krainy śniegu, opowiadań i powieści subtelnie ukazujących egzotykę jego kraju.

Podczas wykładu wygłoszonego w Akademii, Kawabata mówił o «Japonii, pięknie i sobie». Ponad ćwierć wieku później Ōe mówił o «Japonii, dwuznaczności i sobie».

Obaj nobliści reprezentują w swej twórczości krańcowo różne podejścia do rodzinnego kraju. Kawabata poszukiwał szczególnych cech kultury japońskiej w średniowieczu, widząc je w specyficznym kulcie piękna i «wschodniej nicości». Odwoływał się do wierszy żyjących w XIII w. zenistów – Dōgena i Myōe, by powiedzieć o ważnym dla Japończyków poczuciu związków z przyrodą i jej cyklicznymi przemianami. Mówił w swych książkach o mistycyzmie Wschodu i o sobie słowami średniowiecznych mnichów, którzy raczej sugerowali, niż wypowiadali się precyzyjnie i wykazywali swą bezsilność wobec językowej niemożności wyrażania prawdy. Poezji zen nie można bowiem zrozumieć, należy po prostu poddać się jej, jeśli sięjest gotowym do utożsamienia się z mistyczną myślą Wschodu.

Ōe w swej twórczości cofnął się tylko do «ostatniej, tragicznej wojny światowej», kiedy był małym chłopcem mieszkającym w dolinie na japońskiej wyspie Sikoku. Fascynowały go wtedy książki zachodnie: Przygody Hucka Marka Twaina i Cudowna podróż Selmy Lagerlöf. Ōe daleki jest od nihilizmu wschodniego. Więcej zawdzięcza literaturze i filozofii Zachodu: w młodości myśli egzystencjalistycznej Jeana Paula Sartre’a, a później – wlatach 80. – poezji i prozie Francois Rabelaise’go, Malcolma Lowry’ego, Williama Blake’a, Williama Butlera Yeatsa, że wymienię tylko tych twórców, których pisarstwo odcisnęło swe piętno na wielu utworach Ōe.

Ōe Kenzaburō znany jest w Polsce tylko z kilku utworów. W roku 1972 w tomie opowiadań Cień wschodzącego słońca wydanym przez „Książkę i Wiedzę” ukazała się jego nowela Zdobycz (Shiiku, 1958), wyróżniona prestiżową Nagrodą Akutagawy. Dwa lata później nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego (PIW) ukazała się [w przekładzie z języka angielskiego] powieść Sprawa osobista (Kojinteki-na taiken, 1964). Następnie również PIW wydał w 1979 r. najwybitniejszą chyba powieść w dorobku Ōe – w przekładzie z oryginału japońskiego pt. Futbol ery Man’en (Man’en gannen no futtobōru, 1967), którą później wznowiło Wydawnictwo Wilga w 1995 r. Należy również wspomnieć opowiadanie Hojność umarłych (Shisha no ogori, 1958) zamieszczone w antologii pt. Tydzień świętego mozołu. Opowiadania japońskie 1945–1975, opublikowanej w 1986 r. również przez PIW […].”

Najgłośniejsze utwory Ōe lat 60. i 70. noszą piętno bolesnego doświadczenia osobistego: w roku 1963 urodził mu się syn Hikari z wadą mózgu, co zburzyło podstawy harmonijnego życia rodzinnego. W Sprawie osobistej pisarz przedstawił taką właśnie rodzinę. Odtąd wątek rozkładu rodziny, a także odpowiedzialności za tych, którzy od nas zależą i na nas liczą, przewija się w jego twórczości. Jest również bardzo ważny w Futbolu ery Man’en – powieści, w której autor dokonał podsumowania problemów poruszanych wcześniej. Nadał im nową, szerszą perspektywę i stworzył powieść liczącą się w dorobku literatury światowej XX wieku.

[…] „Poczucie zagrożenia egzystencji w epoce atomowej towarzyszy bohaterom powieści z lat 70., m.in. Kōzui wa waga tamashii ni oyobi (Powódź sięga mej duszy, 1973). Jej bohater zrezygnował z wygodnego życia w Tokio, przybrał nazwisko i imię, które można przełożyć jako Wielkie Drzewo i Odważna Ryba, i zamieszkał zeswym niedorozwiniętym synem w irracjonalnym świecie – w schronie przeciwatomowym, aby móc obcować zduchami drzew i wielorybów. Uczynił to z myślą o dziecku, którewydaje się rozumieć język przyrody. Do ich życia wtargnęli Żeglarze Wolności, przewidujący kataklizm i przygotowujący się do odpłynięcia zJaponii, w której panoszy się terroryzm, działają gangi i grupy zbuntowanej młodzieży. W tytule powieści autor nawiązuje do zdania zbiblijnego Proroctwa Jonaszowego (2,6), które brzmi: «ogarnęły mię wody aż do duszy», i sugeruje, że w obliczu zbliżającej się katastrofy pozostaje tylko modlić się do Boga. Kilkakrotnie cytuje również słowa starca z Braci Karamazow Fiodora Dostojewskiego, przypominające o modlitwie.”

W powieści Dōjidai geemu (Gry synchroniczne, 1979) Ōe ukazuje historię japońskiego społeczeństwa alternatywnego, które wybrało drogę harmonii zprzyrodą. I znów prowadzi czytelników na wyspę Sikoku. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość istnieją tu w jednej synchronicznej przestrzeni. W tej czasoprzestrzeni odbywa się „ruch życia”, cyrkulacja narodzin i śmierci, zespolone w jedną całość dzięki mitowi zaczerpniętemu ze starodawnej kroniki. Autor sugeruje, że oznaki złowieszczej przyszłości tkwią w teraźniejszości. W ten sposób wyraża niepokój o przyszłość kraju i świata.

Swój własny dramat Ōe Kenzaburō zamknął w kręgu najbliższej rodziny i przyjaciół. Z tej słabości uczynił jednak siłę swej literatury. Ową „sprawę osobistą” przetworzył w oryginalny świat wyobraźni, w którym przegląda się ludzki los. Ambitny, pracowity, a zarazem skromny człowiek na pewno zasłużył na międzynarodowe wyróżnienie. Napisał kilkanaście wybitnych powieści, posługując się nietuzinkowym językiem, bogatym w obrazy, symbole i porównania – drapieżne, wręcz kontrowersyjne, które złożyły się na wielką alegorię człowieka współczesnego, ustawicznie walczącego o życie godne i odpowiedzialne.

 

Artykuł ukazał się w numerze 3/2023 „Res Humana”, maj-czerwiec 2023 r.

A historia – pytasz – co to?

A to my tak pochyleni

nad dniem, co kruszy się nam w palcach,

zanim do ust go doniesiemy.

To też nadzieja, co tak płynie

przez serce matki, która w sieni,

chociaż umarła dawno temu,

przecież wciąż siedzi zapatrzona

w ten jeden punkt, gdzie ty zniknąłeś

i czeka, czeka, kiedy wrócisz

i znów zasiądziesz z nią za stołem.

A to tramwaju nocny lament,

co na zakrętach ciszę rani,

jakby wspomnienia salw wojennych

odbiło echo w murach starych.

A ci, co patrzą na nas niemo

z gałęzi, gdzie ich powieszono,

z zieleni, która znów na wiosnę,

z książki na strychu znalezionej,

to też historia, twoje ziarno,

co kiedyś w tobie zakiełkuje

i staniesz się podglebia barwą

dla tych, co przyjdą pytać: co to?

Korespondencja Stanisława Augusta z Katarzyną II i najbliższymi współpracownikami (1764–1796). Wydawnictwo Muzeum Łazienki Królewskie w Warszawie, Warszawa 2022, w dwóch tomach: 1 ma 515 stron, tom 2 – 610 stron.

Na półkach księgarń, zwanych ambitnymi, co jest niewątpliwie zgodne z prawdą, ukazało się szereg książek obejmujących okres panowania ostatniego polskiego króla. Ostatniego polskiego, w tym znaczeniu, że wybranego przez polską szlachtę na polach Woli pod Warszawą. Co prawda, począwszy od wyboru Henryka Walezego, wybór polskiego monarchy nie był tylko w rękach szlachty Rzeczypospolitej, ale w znacznym stopniu silne były nań wpływy ościennych państw, wyrażane finansowo, lub, jak w przypadku saskich Wettynów i Stanisława (Antoniego) Augusta wręcz z namaszczenia ościennego mocarstwa – Rosji. Dzięki Muzeum Łazienek Królewskich otrzymaliśmy dostęp do istotnych publikacji dotyczących epoki stanisławowskiej – przede wszystkim pamiętniki Stanisława II Augusta – książkę angielskiego historyka o czasach stanisławowskich, ale także, co najistotniejsze, materiał źródłowy, jakim jest korespondencja króla Stanisława II i cesarzowej Katarzyny II oraz szeregu urzędników obojga władców z lat 1764–1796.

„Korespondencja” jest jednak wyjątkowa – mamy możliwość przeczytania wymiany korespondencji między pierwszoplanowymi aktorami Polski i Rosji drugiej połowy XVIII wieku; ich poglądów, oczekiwań, nadziei i gry politycznej z okresu, gdy I Rzeczpospolita zmierzała do zakończenia swojego bytu jako niezależny podmiot polityczny.

Król zwraca się do Katarzyny per „siostro”, ona – „bracie”, choć, jak wiemy, łączył ich w młodości intymny związek, któremu Poniatowski zawdzięcza koronę. Polska historiografia uważa na ogół, że Stanisław II był wyjątkowo naiwnym politycznym graczem, wierząc w dobrą wolę swojej niemiecko-rosyjskiej partnerki. Niewątpliwie król do końca swych dni był zakochany w cesarzowej, ale na pewno nie był naiwny. Różnili się przede wszystkim pochodzeniem – Katarzyna (urodzona, jako Zofia Anhalt), córka pruskiego oficera ze Szczecina, nie dorównywała wykształceniem i obyciem europejskiemu, polskiemu oświeceniowemu królowi, znającemu dwory królewskie i arystokrację Londynu i Paryża, a którego marzeniem było przekształcenie Polski w nowoczesne państwo w czasach nadchodzącej nowej epoki: końcowych lat feudalizmu, rozwoju nauki i literatury, ale wstrząsanej rewolucją we Francji.

Korespondencja monarchów przedstawia niewyobrażalny poziom zdrady narodowej elit Rzeczypospolitej. Tak naprawdę, nie było polskiej warstwy społecznej, która wspierałaby króla w jego dążeniu do odbudowy niezależności kraju.

Przykładowo w korespondencji pojawia się Litewski Wielki Hetman Michał Massalski, który przegrawszy głosowanie w Sejmie o zrównaniu praw hetmanów koronnych i litewskich, interweniuje u cesarzowej Katarzyny II o powrót do stanu przed głosowaniem Sejmu, a o czym król dowiedział się od swej „siostry” (list z 24 XII 1764).

Massalski nie był jedyny, zdecydowana większość szlachty i kleru była wrogo nastawiona do Poniatowskiego.

Dla Rosji istotne było poróżnienie szlachty etnicznie polskiej i litewskiej, niemal w 100 procentach katolickiej z większością ukraińską oraz białoruską. Rzeczpospolita miała ponad 70 procent ludności niepolskiej, w większości prawosławnej. Rosja wykorzystywała ten podział, wspierając tzw. dysydentów, którzy w Rzeczypospolitej mieli ograniczone prawa obywatelskie – nie tylko chłopów, ale też i szlachty ukraińsko-białoruskiej, a także szlachty Prus i Inflant oraz mieszkańców dużych miast, gdzie większość mieszkańców miała pochodzenie niemieckie i była wyznawcami kościołów protestanckich.

Listy Katarzyny II ukazują stopień manipulacji politycznej w dzieleniu społeczeństwa Rzeczypospolitej. Rosja okazywała się, jako ich jedyny opiekun przed agresją polskiej szlachty oraz katolickiego kleru, dla którego ich aktualny interes finansowy był istotniejszy od interesu państwa, mimo że Rosja nie sprzyjała katolikom.

Korespondencja ukazuje żałosną sytuację króla w państwie totalnie zanarchizowanym, w którym magnaci i Kościół prowadzili swoją własną politykę krajową i zagraniczną. Rosjanie i Prusacy wysyłali swoje wojska na popas na polskie ziemie. Król często żali się na postępowanie rosyjskiej armii, oczywiście bez rezultatu, tym bardziej, że ich pobyt był usankcjonowany zgodą hetmanów (Massalski otrzymał za zgodę 45 tys. rubli). Żydzi i Niemcy zarządzali majątkami szlachty, tępej i aroganckiej, gotowej wesprzeć dowolnego zagranicznego władcę, by ten czy ta gwarantowali im dotychczasowy tryb życia w głupocie i opilstwie, plutokracji i niewolniczym wykorzystywaniu chłopów, braku szacunku dla wiedzy i innowacji kulturowej, prymitywnym religianctwie, miernocie umysłowej. Kochanka Poniatowskiego, cesarzowa, w jednym z ostatnich swoich listów do króla, pisze: „Los Polski (…) jest skutkiem zgubnych zasad wyznawanych przez wszystkie stany i całe społeczeństwo, któremu za wzór posłużył lud nieznający w niczym umiaru i brnący od błędu do błędu. Nie do mnie należało przestrzeganie narodu polskiego przed szkodliwymi skutkami takiego postępowania i zamknięcie pod jego stopami przepaści wykopanej przez jego niszczycieli, którzy go w końcu do otchłani zepchnęli” (AKP 359, datowany na dn. 21 11 (kalendarz juliański), dn. 2 XII 1794). Katarzyna II i jej doradcy to inteligentni ludzie, umiejący wykorzystać głupotę polskiej szlachty w interesie imperialnym Rosji, przy wydatnym wsparciu polskich elit politycznych. Wysiłki Stanisława II nie były w stanie ich pokonać, warchoły wygrały.

Brzmi znajomo? No cóż, chyba dalej siedzimy w tym bagnie, bo w nim nam najlepiej.

Recenzja ukazała się w numerze 3/2023 „Res Humana”, maj-czerwiec 2023 r.

Zbigniew JERZYNA, Wybór wierszy, opracowanie i wybór Marcin Jerzyna, przedmowa Andrzej Wołosewicz, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń, 2023, s. 425

 

Chciałem wam powiedzieć,

że przyszedł do mnie mój syn

że ojciec i syn przy jednym stole,

w pokoju z oknem otwartym na świat –

rozmawiali ze sobą

Zbigniew Jerzyna

Tako rzecze w jednym ze swych Wierszy ostatnich (dotąd osobno niepublikowanych) – Ojciec, czyli Zbyszek Jerzyna do swego Syna Marcina. Znaleźć je można w wydanym niedawno przez wydawnictwo Adam Marszałek obszernym Wyborze wierszy* tego zmarłego w listopadzie 2010 r. poety (tak, to naprawdę nie do wiary, że kilkanaście już lat minęło!). A dodajmy też od razu dla jasności, iż czytać je wszystkie można teraz w wyborze „autorskim”, dokonanym przez jego syna Marcina Jerzynę w 60-lecie debiutu książkowego Zbyszka (tom Lokacje, PIW 1963).

„Rozmowy” takie, jak ta wyżej przywołana, zawsze muszą być, siłą rzeczy „zaoczne” i „korespondencyjne”. Prowadzone bowiem przy pomocy poezji, w różnym czasie i w nieoczywistej, zawsze owianej mgiełką tajemnicy przestrzeni niby czysto tylko wewnętrznej, osobistej, ale przecież już i w historycznym już i psychologiczno-społecznym zarazem kontekście. Taki „dialog”, z jakim tutaj mamy do czynienia, zawsze jest i musi być (myślę sobie) zapewne ogromnie trudny, chociaż zawsze jest ciekawy i ważny. Ważny przede wszystkim dla nas, czytelników, ale chyba – jakby to nie pobrzmiewało mocno pretensjonalną nutą metafizyczną – i dla obu bezpośrednich „interlokutorów”. Bo zapewne nie tylko dla młodszego z nich. Istotne jest i to, że odbywa się on „przy jednym stole w pokoju otwartym na świat”. Gdyby nie owe „zaoczne rozmowy”, nie byłoby zapewne tej całej, oryginalnie pomyślanej i skomponowanej księgi poetyckiej; tego ponad czterysta stron liczącego sobie obfitego „wysypu” wierszy, pochodzących z różnych epok pisarskiej aktywności poetyckiego dorobku Zbyszka Jerzyny…

Ba, nie byłoby może i poety Marcina Jerzyny…

Czas tu dopowiedzieć wreszcie i tę oczywistą oczywistość (choć nie wszystkim może wiadomą), że Marcin jest nie tylko synem poety Zbyszka, ale i sam poetą jest! Pamiętam, jak przed laty pojawił się u mnie, jako początkujący student polonistyki z pierwszymi swymi wierszami. Ich ciekawa stylistyka i ekspresyjność wyrazu oparte były głównie na jednym z najstarszych chwytów wypowiedzi poetyckiej, czyli rymowanej rytmizacji… Dziś raczej niemodnej u nas w poezji, ale przecież trudno zaprzeczyć, iż zawsze sprzyjającej sile tonu i wysokiej temperaturze narracji… Powstał wtedy z tych wierszy debiutancki zbiorek Marcina J. (z moim przedsłowiem) pt. Ból mój król, Warszawa, Staromiejski Dom Kultury, 2004. No i nie zdziwiłem się także specjalnie i tym, że wkrótce potem pojawił się na naszej młodzieżowej scenie muzycznej tenże Marcin Jerzyna wraz z zespołem rockowym „Panta Koina” (patrz: www.fb.com/pantakoina). Wyrażający we własny, ostry i gniewny sposób pokoleniowe widzenia świata ówczesnych, wchodzących w życie na przełomie tysiącleci tak zwanych milenialsów. Z własnym spojrzeniem na rzeczywistość. Ukazywaną, jak w przypadku Marcina J., nie tylko poprzez wiersze własne czy rówieśników, ale również i poprzez „stare” wiersze ojca, teraz odkrywane na nowo, a także teksty wielu przywoływanych przez „Panta Koinę” klasyków europejskiej i światowej poezji z kręgu głównie tak zwanych poetów wyklętych, (kto ciekaw niech sprawdzi, że jest na tej liście między innymi nawet wiersz Plemiona Michaiła Lermontowa!).

Wracajmy jednak z tej wycieczki do samych Wierszy wybranych Zbyszka J. (przepraszam za tę stałą familiarność, ale znaliśmy się „od zawsze”, czyli ponad 60 lat, od czasów studenckich i powstania grupy Orientacji Poetyckiej Hybrydy na ulicy Mokotowskiej w Warszawie, gdzie współredagowaliśmy przez pewien czas pismo „Orientacje”, a wieczory spędzaliśmy „po bożemu”, a jakby się kto pytał, słuchając Dudusia-Matuszkiewicza oraz pierwszych występów – wtedy jeszcze zgodnych w swej antysystemowej postawie – „kabareciarzy”: Wojtka Młynarskiego, Jonasza Kofty, Jana Pietrzaka czy Adama Kreczmara). A zatem, wracając do wierszy w opracowaniu i wyborze Marcina Jerzyny, trzeba powiedzieć, że powstał wybór naprawdę niebanalny, oryginalnie pomyślany i zrealizowany konsekwentnie. Przede wszystkim, jako osobiste jego spojrzenie na poetycki dorobek ojca. Dzięki kierowaniu się przy tym doborze tekstów głównie własnym smakiem i gustem, „prywatnymi” preferencjami estetycznymi i znaczeniową dla niego dziś samą wagą poszczególnych utworów. Bez oglądania się na znany nam wszystkim dobrze, swego rodzaju „terror” edytorskich zasad, dyktat utartych opinii, choćby krytycznoliterackich poglądów na temat tego, co dobre, co takie sobie, a co zupełnie be! A zatem nie dziwota, że powstał wybór nieliczący się ze zwyczajowymi względami polonistycznie standardowo „poprawnych” edycji „wyborów wierszy”. Takimi choćby na przykład, jak chronologia ich powstawania czy pedantyczne trzymanie się „źródeł” czy dat publikacji wierszy, tytułów tomów, z jakich są zaczerpnięte itp. itd.

Zobaczmy zatem. Wybór Marcina Jerzyny otwiera znany i charakterystyczny dla pewnego nurtu dorobku jego ojca wiersz: *** Śmiertelny, chcę cię ukryć śmiertelną w ramionach… Pochodzący gdzieś ze „środkowego” okresu poezjopisarstwa Zbyszka, ale zaraz potem pojawiają się też i fragmenty jednego z pierwszych i najbardziej znanych jego wierszy z debiutanckiego tomu, dedykowane mistrzowi jego młodości – Stanisławowi Grochowiakowi. Towarzyszą mu oczywiście i inne nie mniej znane wiersze, wybrane z całego tego przecież długiego, ponad półwiecznego okresu jego życia i twórczości… W tym na przykład tak często przywoływane, a brzmiące niekiedy tak boleśnie aktualnie, jak Wojna jest wesz czy też ten – odwołujący nas do tylu wspomnień i skojarzeń – „osobistych znajomych”, przyjaciół i kolegów – jak ów słynny i przejmujący tragiczną samowiedzą pt. Wódka:

Ech ty!

Na łzie oparta

Chytra

Ty sposobie

Śmiechu pusty

Wspaniała

Klęknę

Przy twym grobie…

Powoli potem wybór Marcina J. powraca do przetartych przez wcześniejszych antologistów szlaków w wyborze i układzie tekstów. Znajdziemy tu także – i słusznie bardzo – obszerną prezentację Erotyków Zbyszka, wybór przejmujących wewnętrznym żarem, autentyzmem i prawdą przeżycia cykl Listów do Edyty czy też nie mniej znany cykl głośnych Kolęd – na czele z ową Kolędą 1978:

Kolędo, nie drwij żeśmy tacy mali

jak pastuszkowie, a nawet zwierzęta.

Niech z nas odpłyną alkoholu rzeki

I niech się naród wreszcie opamięta

czy Kolęda z 2005 r.:

Jezu, dziś nam potrzeba

Abyś się narodził

Bo nam oczy oślepły

Ciemność weszła w słowa…

Bo nas mylą i mamią

Fałszywi prorocy…

Na koniec swego wyboru Marcin J. znajduje miejsce dla owych, około siedemdziesięciu, nieznanych nam dotąd, zaczerpniętych z rodzinnego archiwum – Wierszy ostatnich, w których Zbyszek J., jego zdaniem, i zdaniem autora przedsłowia do tego wyboru, Andrzeja Wołosewicza, podejmuje na nowo główne wątki („ryty”) całej swej twórczości związane z doświadczeniem doznań i lęków egzystencjalnych, trudnych osobistych losów wojennych i lat późniejszych, ściśle prywatnych obowiązków i rodzinnych perypetii, ale i przede wszystkim historyczno-społecznych uwikłań – wspólnych zresztą dla całej jego (naszej) generacji…

Będzie to też na pewno znaczący materiał dla dociekliwych badaczy i krytyków. Bo moim zdaniem Marcin Jerzyna – syn miał pełne prawo do takiego, a nie innego układu i doboru wierszy Zbyszka – ojca do tej antologii! I to nie tylko przecież ze względów rodzinnego pokrewieństwa. Ale czy miałby do tego, czyli osobistego, subiektywnego wyboru prawo każdy inny antologista? Teoretycznie oczywiście tak, acz przecież byłby to zupełnie inny wybór…

 

Recenzja ukazała się w numerze 3/2023 „Res Humana”, maj-czerwiec 2023 r.

O twórczości Annie ERNAUX, laureatki Literackiej Nagrody Nobla za 2022 rok, rozmawiają: Agata KOZAK – tłumaczka jej książek, Janusz TERMER – krytyk literacki, Zdzisław A. RACZYŃSKI – pisarz i Robert SMOLEŃ – redaktor naczelny „Res Humana”.

Janusz Termer: Nie jestem zawodowym znawcą ani specjalistą od literatury francuskiej. Chciałbym wystąpić w roli zwykłego czytelnika tejże literatury. Wprawdzie w Polsce ukazało się co nieco z twórczości Annie Ernaux, lecz w naszym kraju pisarka nie była znana. Liczmy, że przyznanie jej nagrody Nobla tę sytuację zmieni, gdyż na tym między innymi polega rola nagród literackich, że wprowadzają do szerszego obiegu pisarza wartego bliższego poznania.

Trzy krótkie opowieści, które składają się na tom Bliscy, jaki właśnie się u nas ukazał, tworzą swego rodzaju narracyjne studium o współczesnej Francji, a także samej autorce i jej rodzinie. Rodzina, jej funkcjonowanie jest tutaj punktem wyjścia do rozważań na temat współczesnej kultury francuskiej, socjologii codziennego życia. Sama Ernaux zresztą mówi wprost – wynotowałem kilka takich fragmencików: „To, o czym mam nadzieję napisać i co byłoby najprawdziwsze, sytuuje się niewątpliwie na styku tematyki rodzinnej i społecznej, mitu i historii”. Dopełnieniem tego są inne jej słowa wyjęte z tego tomu: „To nie jest biografia i oczywiście też nie powieść. Może coś z pogranicza literatury, socjologii i historii”. Myślę, że to są najzwięźlejsze słowa, jakie można o tej książce powiedzieć – coś z pogranicza literatury, historii, socjologii, obyczajów i współczesnych przemian obyczajów we Francji naszych czasów. Można to odnieść zresztą do całego tak zwanego Zachodu europejskiego i do wszystkich przemian, jakich byliśmy i jesteśmy w dalszym ciągu świadkami.

Zdzisław A. Raczyński: Gratuluję pani Agacie tłumaczenia, precyzyjnego jak oryginał i wzbogacającego naszą znajomość współczesnej literatury europejskiej. Biję też brawo pomysłowi, aby trzy opowieści – Miejsce, Pewna kobieta i Druga córka – napisane przez Ernaux na przestrzeni trzydziestu lat, zebrać w jeden tom i wydać pod wspólnym tytułem. Tematyka, styl, przesłanie tych tekstów w pełni zabieg taki uzasadniają. Więcej, wydaje mi się, że zyskały na wymowie każda z opowieści, ponieważ ukazały wyraziściej kontekst rodziny, zbiorowości, w której imieniu przemawia pisarka.

Pan Termer zwrócił uwagę na niską niekiedy popularność, czy ściślej – złą promocję noblistów czy generalnie literatury wysokiej. W Polsce dotychczas przetłumaczono tylko jedno opowiadanie Ernaux, Miejsce – to, za które autorka otrzymała w 1984 r. nagrodę Renaudot. Miejsce zostało wydane w 1989 r., w niełatwej epoce, i od tego czasu, przez ponad 30 lat żaden wydawca, żaden instytut nie znalazł środków ani motywacji, aby przetłumaczyć i wydać autorkę, znaną i czytaną w wielu krajach. O poziomie gustów literackich i polityce promocyjnej wydawnictw niech też świadczy ta okoliczność, że dwoje wcześniejszych laureatów literackiej nagrody Nobla – Abdulrazak Gurnah (2021) i Louise Glück (2020) również nie byli w Polsce tłumaczeni przed ich nagrodzeniem.

Przyznanie Ernaux nagrody Nobla zostało przyjęte niejednoznacznie także w jej ojczyźnie, chociaż to pierwsza we Francji kobieta nagrodzona literackim Noblem. Nie tylko postawa społeczna i lewicowe poglądy polityczne pani Ernaux były tego przyczyną. Krytyka literacka została tą nagrodą zaskoczona, ponieważ proza Ernaux jest tak różna od tego, do czego przyzwyczajony jest snobizm francuski. To nie jest Proust ani też Flaubert.

Niemniej debatę o tym, czy więcej w pisaniu Ernaux jest socjologii, czy literatury uważam za nieco wydumaną. To jest literatura! Nie socjologia! Ernaux powiedziała kiedyś w wywiadzie, że literatura, jeśli ma być sztuką, zawsze opowiada o człowieku. Czyli zajmuje się tym samym, co socjologia i antropologia. Jeśli prześledzimy twórczość Annie Ernaux od jej pierwszej, debiutanckiej powieści Puste szafy, to łatwo dostrzeżemy ewolucję stylu, języka. Ten „płaski” styl pisania, pozbawiony wszelkich ozdobników, metafor i odniesień literackich, te zdania rzeczownikowe, zdania z bezokolicznikiem, zawieszenia… to wszystko nie pojawiło się od razu. Ten chłodny, precyzyjny i bezosobowy styl Ernaux wypracowała, uznając go za optymalnie funkcjonalny wobec tematów, o których pisze. A pisze Ernaux o sobie i o społeczeństwie, o pozycji człowieka między klasami, który przebył całą trajektorię społeczną – od córki biednych rolników, potem sklepikarzy, do profesorki literatury. Rozmyślnie stylizowana na beznamiętny język socjologiczny, narracja Ernaux ma uczynić jej opowieść nie tylko prostą, ale też przez tę brutalną, bezkompromisową szczerość – wiarygodną.

Inspiracje teoriami socjologicznymi Pierre’a Bourdieu, twórcy antropologii refleksyjnej, są u Ernaux ewidentne. Cała jej proza, autobiograficzna w istocie, czy quasi-autobiograficzna, odzwierciedla los osoby, która doświadcza owej przemocy symbolicznej, o której mówił Bourdieu. Przemocy w obszarze zachowań, przyzwyczajeń, a także – języka. To dlatego Ernaux odrzuca wysoki literacki styl wysublimowanej francuszczyzny, gdyż taki język jest jednym z przejawów tej przemocy symbolicznej, dzielącej społeczeństwo na grupy uprzywilejowane i symbolicznie deprecjonowane.

Agata Kozak: Tak, Ernaux pisze i dużo mówi o klasowości. Wyraziła się wręcz, że teraz do końca będzie mściła swoją rasę. Rasę ludzi biednych, nie-elit. Taki stosunek i takie słowa mogą się podobać lub nie, ale Ernaux bezsprzecznie należy do klasy wyższej. Jest bardzo elegancką, pięknie wyrażającą się panią z klasy wyższej. Może się mścić, ale jest na górze, prawda?

Janusz Termer: Przypuszczam, że na sposób pisania Ernaux wielki wpływ miała
XX-wieczna tradycja literatury francuskiej, do której ona nawiązuje wprost. Mianowicie do egzystencjalistów francuskich, Sartre’a, Camus’a, a nawet i do de Saint-Exupéry’ego. Prawdopodobnie też te związki są jednym z powodów, dla których pisarka jest we Francji tak niejednoznacznie przyjmowana. Ernaux nie wypiera się Marcela Prousta, wspomina nawet, że był jej mistrzem. Oczywiście, pisze innym językiem niż Proust, używa bowiem bardzo krótkich, treściwych zdań. Ale to tylko środek literacki; natomiast jej celem – jak właściwie wszystkich wybitnych pisarzy – jest dotarcie do istoty człowieczeństwa. Pisarze odwołują się do życia postaci z różnych środowisk społecznych. Ernaux uznała, że najpewniejszym gruntem, na jakim się obraca, jest jej własna rodzina pochodzenia chłopsko-proletariackiego, aspirująca do klasy średniej. Do tej pory w literaturze francuskiej postacie, o których pisze Ernaux, były postaciami raczej marginalnymi. W tekstach Ernaux ludzie wywodzący się z nizin są głównym punktem wyjścia badania kondycji ludzkiej. Te warstwy i bohaterowie, którzy z nich się wywodzą, są także przedmiotem analizy tego, co określilibyśmy pojęciem „nieprzejrzystość rzeczywistości”. Nieprzejrzystość rzeczywistości społecznej przede wszystkim dzisiaj, gdyż wcześniej sytuacje, i socjologiczno-klasowe podziały były dosyć jasne i przejrzyste. Dzisiaj natomiast nastąpiły tektoniczne przesunięcia społeczne, wszystko się mocno pomieszało, nie tylko we Francji, ale na całym świecie. Ernaux pokazuje nam ten proces, mówiąc, że nie jest ważne, kto skąd pochodzi, lecz – do czego doszedł, co osiągnął. Opisuje z naukową bezstronnością i przenikliwością socjologa swoje środowisko, nie szczędzi akcentów mocno krytycznych, nawet złośliwych wobec własnej rodziny. A jednocześnie pokazując zarówno swoją wiedzę, swój sukces, nowy pułap, który osiągnęła, okazując też pełne zrozumienie dla społecznego uwarunkowania wymiaru losów opisywanych postaci.

W tym elemencie właśnie widziałbym nawiązanie do egzystencjalistów francuskich. Przypuszczam, że mistrzynią Ernaux jest prawdopodobnie Simone de Beauvoir, gdyż problemy – nazwijmy je tak najogólniej – feministyczne, są u pisarki bardzo ważne. Myślę, że przyczyniły się po części też do tego, że Ernaux została laureatką nagrody Nobla, bo szwedzcy akademicy wysoce cenią takie ujęcie tematu, literackie, a jednocześnie wkraczające wprost w rzeczywistość społeczną. Rozumianą też na sposób psychologicznie nowoczesny, postfreudowski.

Agata Kozak: Nie jestem przekonana, czy Ernaux naprawdę powołuje się na egzystencjalistów. Zgodziłabym się natomiast z tezą o związkach Ernaux z Proustem, ale tylko w tym zakresie, w jakim noblistka potrafi przyjrzeć się szczegółom, zatrzymać moment i uczynić ten czy inny drobiazg przedmiotem głębokiej refleksji.

Janusz Termer: Otóż to! I Ernaux robi to inaczej niż Marcel Proust, zamknięty w swej izolującej go od codziennych spraw korkiem pisarskiej pracowni. Potrzebował np. całego tomu, aby opisać to, co Ernaux potrafi zawrzeć w kilku zdaniach.

Agata Kozak: No tak, ale u Prousta jest kontemplacja. U Ernaux mamy coś zupełnie innego…

Robert Smoleń: Jej proza to lustro, w którym odzwierciedlają się przeobrażenia społeczne i mentalne na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Jeśli porówna się świat z lat czterdziestych, pięćdziesiątych, sześćdziesiątych – ten, który Ernaux wspomina i ożywia na kartach swoich powieści ze światem, który towarzyszy jej dzisiaj i o którym pisze w ostatnich nowelach, to widzimy dwie różne rzeczywistości.

W Latach i w Bliskich widać narastający bunt zbiorowości, której głosem mówi pisarka, ich niezadowolenie z sytuacji, w jakiej się znajdują. Bunt wybucha, ale nie przynosi oczekiwanych owoców. Zamiast satysfakcji pojawia się rozczarowanie. W pewnym momencie okazuje się, że rewolucja nie zmieniła świata. Co prawda na początku lat osiemdziesiątych wygrana socjalisty Mitteranda podtrzymała jeszcze nadzieję, lecz ostatecznie to raczej wczorajsi buntownicy, i sama autorka, dostosowali się do rzeczywistości, pogodzili się z nią. Pozostało tylko rozczarowanie, że wiele rzeczy, owszem, się zmieniło, lecz zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażali.

Agata Kozak: Tak, później okazało się, że wielcy szefowie przedsiębiorstw, truciciele środowiska, sprawcy afer i tak dalej, to są właśnie ci, którzy wieszali czarną flagę na Odeonie. Wczorajsi rewolucjoniści postępowali dokładnie tak samo, jak ich rodzice albo i gorzej.

Janusz Termer: Bunt się „ustatecznił”. Hipisi przeszli potem do biznesu…

Robert Smoleń: Każde dzieło literackie można odbierać przez pryzmat jednostki, gdyż ostatecznie opowiada o człowieku. Lecz prozę Ernaux, zwłaszcza Lata, czytam jako historię Francji, może nawet historię Europy, opowiedzianą przez pryzmat doświadczeń osobistych. To fantastyczna, porywająca opowieść. Autorka znakomicie pokazuje ewolucję Europejczyków, od lat pięćdziesiątych poczynając. Rewolucja 1968 roku stanowi moment przełomu, który dla pokolenia Ernaux i dla niej samej na pewno był kluczowym przeżyciem generacyjnym. Kiedy czytałem tę część powieści, nie mogłem uciec od skojarzeń z Bertoluccim – ale nie z Ostatnim tangiem w Paryżu, tylko z Marzycielami.

A skoro to jest opowieść o zmieniającej się Francji, zmieniającej się Europie i o doświadczającej tych zmian generacji, to idealnie pasuje tu ten specyficzny język – chłodny, z dystansem. Ale jednocześnie, zwłaszcza w Bliskich, Annie Ernaux potrafi niespodziewanie zakończyć tę swoją opowieść w sposób wywołujący w czytelniku wielkie emocje. Przyznam, że zakończenia tych wszystkich trzech mikropowieści… po prostu wcisnęły mnie w fotel.

Zdzisław A. Raczyński: Podzielę się jeszcze jedną uwagą z lektur Ernaux – swoim zdziwieniem. My, Polacy, mamy do Francji stosunek szczególny. Rodzaj miłości bez wzajemności. Nosimy w sobie wyidealizowany obraz Francji.

Janusz Termer: Taki literacki.

Zdzisław A. Raczyński: Tak. Taki wysublimowany. Nie znałem, bo nie mogłem znać, Francji prowincjonalnej lat czterdziestych. Czytając jej opis u Ernaux – stąd nawiązanie do polskiej literatury wiejskiej – widziałem naszą, polską wieś przed kilkudziesięciu laty. Ta sama nędza, beznadziejność, socjalna drugorzędność. To samo uprzedmiotowianie ludzi, ich bezbronność, niewiara w lifty socjalne, ich upokorzenie i wstyd z tego powodu, że są, kim są. Wszystko to, co skłonni byliśmy przypisywać podziałom czy uwarunkowaniom politycznym lub geopolitycznym, okazuje się, jest wspólnym cywilizacyjnym doświadczeniem Europejczyków.

To jest literatura piękna, która dostarcza pewnych wrażeń estetycznych, ale zarazem to jest pewien obraz kraju. To, co ona mówi o fotografii, o zatrzymanym momencie. Już nie pamiętam, w jakiej jej powieści jest motto z Èluarda, że sięga do szafy z niepotrzebnymi fotografiami czy niepotrzebnymi rzeczami, które ją ciągną w stronę przeszłości, a zarazem pozwalają jej wrócić i unieruchamiają obraz przeszłości, pozwalając, aby mu  przyjrzeć się dokładnie. To jest właśnie ten jej sposób pisania; cierpliwe, skrupulatne zbieranie kruszyn czasu zastygniętego w pamięci. Oczywiście, dla kogoś, kto nie zna realiów Francji, jej obyczajowości, kontekstu kulturowego, te drobne elementy mogą czasami wydać się hermetyczne.

Agata Kozak: Bardzo cenię u Annie Ernaux i szczerość, i głęboką refleksję. Kiedy mówię „szczerość”, chodzi mi o taką szczerość i prostotę, która, wydaje mi się, jest rzadka w polskiej literaturze. Czasami myślę, że gdyby nie nagroda Nobla, to polski czytelnik, który by przeczytał jej książkę (nie mówię o Latach, ale raczej o Bliskich czy o tych książkach, które się ukażą) powiedziałby, że są nieco naiwne, tak absolutne są ich prostota i szczerość… I jednocześnie to przyznawanie się do pewnych rzeczy i bardzo proste podawanie wyznań czytelnikowi. Dla mnie to jest coś bardzo cennego. Natomiast we współczesnej literaturze polskiej powstaje wiele książek zapętlonych, zaciemnionych, jakby autorzy komplikowali schematy, wikłali fabułę i narrację, aby to, co ma się do powiedzenia, wydało się bardziej tajemnicze czy głębsze.

Zdzisław A. Raczyński: Jeśli, przykładowo, sięgniemy do prozy naszej noblistki, to Prawiek i inne czasy Olgi Tokarczuk będzie sytuował się na antypodach, jako rzecz, której forma ewidentnie przerasta treść. Zwłaszcza, że mamy w naszej tradycji pisarzy, którzy polski wiejski realizm magiczny tworzyli piękniej i prościej. Jak Nowak czy Myśliwski.

Proste może być piękne, a na pewno jest bardziej klarowne. Ale prosta, klarowna forma wymaga ciężkiej uważnej pracy. Historia twórczości Ernaux obrazuje ewolucję jej prozy w stronę wysublimowanej prostoty, która jednak aż trąci pewnym manieryzmem. Bo, pamiętajmy, czytamy prozę pisaną przez profesor języka francuskiego, znawcę francuskiej spuścizny literackiej. Doceniam funkcjonalność tego stylu pisarskiego wobec wybranej tematyki, niemniej skrupulatne wykreślanie jakichkolwiek metafor, odniesień literackich budzi jednak pewną podejrzliwość o, paradoksalnie, nadmierną literackość tekstu, który wydaje się być sztucznie spreparowany na użytek zadanego efektu literackiego.

Agata Kozak: Na pewno ważną dla niej osobą była Simone de Beauvoir, ale nie w warstwie literackiej. Ernaux jeszcze jako licealistka przeczytała de Beauvoir i ta lektura była dla niej wstrząsem, ponieważ nie zdawała sobie sprawy z sytuacji kobiet. Nie miała porównania, a jej matka była stosunkowo wolną kobietą, która właściwie rządziła w domu, podejmowała decyzje i była bardzo silną osobowością. Ważność zetknięcia z Simone de Beauvoir polegała na tym, że Ernaux odkryła konieczność walki o wyzwolenie kobiet. Dlatego w tomie Bliscy, w Pewnej kobiecie, pisząc o śmierci matki, zauważa, że zmarła ona na tydzień przed Simone de Beauvoir. Niektórzy krytycy uznali takie odwołanie za nienaturalne, sztuczne. W moim przekonaniu, to zestawienie ma głębokie uzasadnienie, gdyż Ernaux w pewnym momencie zaczęła myśleć o kondycji matki jako kobiety i rozważała tę kwestię w świetle tego, co pisała Simone de Beauvoir. Ernaux nie dołączyła nigdy do ruchu wojującego feminizmu, nie identyfikowała się z feminizmem amerykańskim, ponieważ uważała – inaczej niż ruchy feministyczne – że problemy wszystkich kobiet nie są jednakowe, że kobiety nie stanowią jakby jednej klasy, że sytuacja każdej kobiety zależy również od kondycji społecznej…

Janusz Termer: …która dla Ernaux jest bardzo ważna. I o której mówi z taką znajomością przedmiotu. To doświadczenie klasowe. Kluczowe. Można postawić tezę, że cała twórczość Ernaux wychodzi z tego doświadczenia – i upokorzenie, i zazdrość, i sympatia, i miłość… Wszystko, co się kłębi w człowieku, poprzez to właśnie konkretne doświadczenie staje się siłą jej literatury. Bo wyrasta ona z konkretnego, autentycznego doświadczenia. Małe miasteczko normandzkie i Francja, i – w jakimś szerszym rozumieniu – Europa.

Zdzisław A. Raczyński: Z powieści Ernaux, z jej licznych wypowiedzi i publicznych manifestacji rysują się wyraziste przekonania lewicowe i feministyczne pisarki. Niemniej nie one stanowią istotę czy ideologiczny punkt odniesienia jej twórczości. Pani Agata wspomniała powieść Wydarzenie. Jest podobna nowela – Kobieta zamrożona, tak chyba można przetłumaczyć jej tytuł, czy Wstyd, gdzie elementy unikatowych doświadczeń kobiety są bardzo mocne. Opowiadania autorki, nawet jeśli odwołują się do doświadczeń rodzinnych, zbiorowych, są autobiograficzne, bardzo osobiste, intymne. Nie tylko dlatego, że – przykładowo – w Miejscu i w Pewnej kobiecie narratorka i autorka stanowią jedną i tę samą osobę. Kunszt Ernaux w tym widzę, że pisząc o sobie, nie używa „ja”, a przez to domyślne chociaż nieobecne „ja” znajduje i wyraża prawdę, która jest czymś więcej niż tylko doświadczeniem i przeżyciem jednostki.

Lata są dziełem fundamentalnym, kluczowym, gdyż obejmują i syntezują wszystko, co Ernaux napisała i jak napisała. Powieść eksponuje społeczne i polityczne wątki, lecz przez pryzmat doświadczenia zindywidualizowanego. Monolog wewnętrzny w pierwszej osobie, bo taka jest maniera pisania Ernaux, nadaje indywidualnemu doświadczeniu głębi psychologicznej, niczego nie ujmując z antropologicznego i socjologicznego wymiaru uniwersalnego narracji autorki.

Agata Kozak: Uważam, że najciekawsze jest to, że Ernaux pisze o sobie nie pisząc o sobie (i na odwrót). W Latach udała się jej rzecz niezwykła, ponieważ napisała autobiografię, nie używając ani razu słowa „ja”. To po prostu jest autobiografia napisana w formie bezosobowej. Co jest zabiegiem fantastycznym, porywającym, gdyż autorka utożsamia się jednocześnie z całym pokoleniem, z czasem, w którym żyła, z krajem. Powieść Lata jest zupełnie inna od pozostałych książek. Lata są eksperymentem formalnym, najdalej posuniętym i, moim zdaniem, niezwykle udanym. To jest bardzo, bardzo ciekawe.

Uznanie jednych krytyków i sprzeciw innych wywołuje to, że Ernaux ujawnia sprawy niezwykle intymne. Na przykład opis aborcji w L’Événement jest dosyć trudny do wytrzymania…

Janusz Termer: Nie tak dawno, przed niespełna dwoma laty, wydarzeniem festiwalu filmowego w Wenecji był film L’Événement, młodej francuskiej reżyserki Audrey Diwan. Film, zrealizowany na podstawie prozy Ernaux, otrzymał nawet nagrodę Złotych Lwów…

Agata Kozak: Film Audrey Diwan jest oparty na książce pod takim samym tytułem, a książka mówi o aborcji w czasach, kiedy była zakazana, czyli o nielegalnej aborcji. Nie chciałabym jednak przypinać Ernaux łatki feministki. Ponieważ ona pisze o doświadczeniu ludzkim, a to doświadczenie ludzkie jest doświadczeniem kobiety.

Pod adresem Ernaux czasem padają mizoginiczne uwagi, które wywołują we mnie oburzenie czy wstręt. Najczęściej wyrażają je mężczyźni, stwierdzający z pewnego rodzaju pobłażaniem, że jakaś pani opowiada nam tutaj szczegóły swoich romansów czy swojej aborcji, czy pierwszego kontaktu seksualnego. Taka krytyka w ogóle nie zasługuje na polemikę. To, że dotychczas o czymś nie pisano lub że pisano innym językiem, nie znaczy, że tak ma być zawsze. Nowa epoka wymaga innego języka, innego ujęcia tematu.

Ernaux wypowiedziała kiedyś warte odnotowania zdanie: „Nie jestem kobietą, która pisze. Jestem kimś, kto pisze o doświadczeniach kobiety, a one różnią się od doświadczeń mężczyzny”.

Robert Smoleń: Ale z jej tekstów wyziera wprost dążenie do tego, żeby kobieta miała takie same prawa i taki sam status jak mężczyzna. To jest feminizm, tak jak rozumiemy go dzisiaj; niekoniecznie wojujący. Pamiętajcie, że to odnosi się do rzeczywistości sprzed kilkudziesięciu lat.

Zdzisław A. Raczyński: Analiza dorobku Ernaux przez pryzmat feminizmu byłaby jednak spłaszczeniem jej przekazu literackiego. Jej teksty traktują o innym doświadczeniu, głębszym, niepoznawalnym dla świata mężczyzn. Francja jest krajem patriarchalnym. Jest krajem klasowym, gdzie o miejscu w społecznej hierarchii mocno decyduje i status materialny, i status wykształcenia. Pisarstwo Ernaux demaskuje tę niewystarczająco dynamiczną strukturę i jest w jakimś znaczeniu próbą jej złamania. Naturalnie, powieści nie zmienią społeczeństwa, lecz wyzwanie jest literacko i kulturowo atrakcyjne.

Agata Kozak: Jeśli Ernaux pisze o miłości, o swoich romansach z żonatymi albo znacznie młodszymi mężczyznami, to nie pisze tego w pogoni za sensacją ani po to, żeby epatować pikantnymi szczegółami. One w ogóle nie wydają się pikantne, te sprawy jakby automatycznie wchodzą, wpisują się w szerszy kontekst…

Zdzisław A. Raczyński: Komitet Noblowski podkreślił w uzasadnieniu, że nagrodę przyznano Annie Ernaux „za odwagę i kliniczną ostrość, z jaką odkrywa korzenie, zmiany i zbiorowe ograniczenia pamięci osobistej”. Ernaux jest w swoim pisarstwie bezpośrednia i brutalna, jak opisywana przez nią rzeczywistość. Lecz nie wulgarna, przeciwnie – miejscami wręcz poetycka.

Mówiliśmy o źródłach twórczości i stylu Ernaux… Oczywiście każdy pisarz, a tym bardziej Annie Ernaux – profesor literatury, wchłania, przyjmuje do siebie całą rodzimą tradycję literacką, w tym wielkich klasyków, całą spuściznę swego języka – to naturalne. Dopatrywałbym się w stosunku, jaki Ernaux ma do języka, pewnych związków z nową powieścią. Myślę tutaj o kimś takim jak Claude Simon, też noblista zresztą, jeśli chodzi o sposób formułowania tekstu, konstrukcję, całej warstwy literackiej. Nie do egzystencjalistów bym się odwołał, ale raczej bym w latach 50., 60. szukał źródeł…

Janusz Termer: …tej tak zwanej „antypowieści”? Myślę, że bliższa jest tu, wedle mnie, tradycja egzystencjalistów. Tej „antypowieści” francuskiej, obróconej w stronę swej literackiej autonomiczności, która dziś jest już martwa, powiedzmy sobie szczerze, dzisiaj nikt już nie czyta. Pamiętam, jak jeszcze 50 lat temu ekscytowano się w Polsce antypowieścią francuską. Najwięksi miłośnicy literatury się zachwycali, niektórzy pisarze próbowali naśladować. A dzisiaj kto sięga po Michela Butora, tego od Odmian czasu? Czy po Nathalie Sarraute lub nawet noblistę Simona?

Agata Kozak: Nathalie Sarraute jest niezwykle ciekawą pisarką i wielka szkoda, że się po nią nie sięga.

Janusz Termer: Proza, jaką pisze Annie Ernaux, jest ciekawa dla nas dzisiaj tym, że coś nowego odkrywa. Francja, która się wyłania z jej książek, jest o wiele ciekawsza i bogatsza, niż ta z tradycyjnego, klasycznego, filozoficznego, intelektualnego pisarstwa francuskiego z początków XX w., jak choćby u André Gidea, czy Mauriaca, gdzie plebejscy z pochodzenia bohaterowie Ernaux byliby tylko co najwyżej dalekim, słabo widocznym tłem dla innych postaci.

Przypuszczam, że zgodzimy się tutaj z tym, iż za ileś lat jeszcze będzie się sięgać po Annie Ernaux. Będzie czytana dopóki poruszane przez nią sprawy społeczne, socjologiczne, historyczne i psychologiczne (te ostatnie np. w Drugiej córce) będą żywe w tradycji i kulturze francuskiej oraz europejskiej.

Oprac. Z.A.R.

 

Zapis dyskusji ukazał się w numerze 2/2023 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2023 r.

W pierwszych dniach 2023 roku pożegnaliśmy Wacława Sadkowskiego, naszego – Czytelników i Redakcji – przewodnika po świecie pięknych słów i mądrych myśli. Wieloletni redaktor naczelny „Literatury na Świecie”, prezes i redaktor naczelny Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik”, dla wielu był guru polskich krytyków literackich. Fakt, że współredagował, jako zastępca redaktora naczelnego, także „Res Humana”, że regularnie, co dwa miesiące, dzielił się na naszych łamach swoimi myślami nieobojętnymi o lekturach nieobowiązkowych, poczytywaliśmy sobie za zaszczyt. Zwracał uwagę na najbardziej interesujące nowości wydawnicze, wskazywał książki, do których warto wracać, z lamusa wyciągał perełki.

Nie moglibyśmy pozostawić Państwa bez przypomnienia kilku jego tekstów. Niełatwo było je wybrać, bo wszystkie były małymi arcydziełami. Z pewnością dostarczą Państwu sporo intelektualnej przyjemności, nawet jeśli zmąconej świadomością, że tego ciętego pióra, elegancji, precyzyjnego dostrzegania kontekstów i podtekstów będziemy teraz mogli szukać już tylko w archiwaliach.

Wiele w nich można znaleźć w zakładce „Archiwum” na naszym portalu.

 

Pominięcie niebaczne,
ale i niewybaczalne

Recenzja książki Aleksandra Wata Dziennik bez samogłosek, pierwotnie zamieszczona w „Res Humana” nr 4/2016.

Jeszcze zdążyłem się „załapać” na skierowanie do druku Dziennika bez samogłosek Aleksandra Wata w „Czytelniku”, w którym to wydawnictwie w grudniu roku 1988 objąłem funkcję prezesa i redaktora naczelnego i pełniłem ją do końca stycznia roku 1990.

Jeszcze jesienią roku 1989 cały zarząd „Czytelnika” podał się do dymisji in corpore. To zbiorowe „zwolnienie stołków” nie miało w polskim ruchu wydawniczym precedensu (a do dziś nie doczekało się też i naśladowców). Miarą zaskoczenia, jakim była ta nasza decyzja dla rady nadzorczej tej oficyny, uwolnionej po czerwcowych wyborach do Sejmu od nadzoru „władz zwierzchnich”, było zwrócenie się do mnie jej nowego rzecznika, nieodżałowanej pamięci Artura Międzyrzeckiego, z prośbą, bym nie odchodził z wydawnictwa przed końcem stycznia, gdyż mój wybrany już przez ową radę następca, Jerzy S. Sito, będzie mógł dopiero wtedy przejąć po mnie schedę. Poczucie odpowiedzialności za normalne funkcjonowanie wydawnictwa skłoniło mnie do wysłuchania tej prośby; i właśnie wtedy miałem sposobność skierować autobiograficzne zapiski Wata do drukarni. Ta prolongata mej „władzy” zirytowała wszakże nowego członka rady i samozwańczego przedstawiciela nowego suwerena, Michała Komara, który nie odmówił sobie satysfakcji zainstalowania na drzwiach pokoju, w którym jeszcze przez styczeń pamiętnego roku 1990 przebywałem, tabliczki z nazwiskiem nowego lokatora owego, nie nazbyt okazałego gabinetu. Zachowanie takie bardzo jest charakterystyczne dla realizatorów wszelkich odmian „dobrej zmiany”, odnotowuję je dla upewnienia obecnych „pospieszalskich” w nowo nabywanych prawach, iż nie odstają od obyczajowej normy. Ale przyznam, że u subtelnego znawcy etycznych przesłań powieści Josepha Conrada postępek taki nieco mnie zaskoczył.

Przestrzegał poeta, że spisane będą wszelakie czyny i odruchy, dopisuję więc ten epizodzik do kroniki zachowań ludzkich w czas burzliwy, dla którego, w dosłownym tych wyrazów rozumieniu, w pełni odpowiednim określeniem wydaje się niemiecka nazwa Sturm und Drang Periode; tyle, że nic nie wskazuje, by miał się z tej „burzy i naporu” wyłonić jakiś – choćby i zminiaturyzowany, spolszczony – Goethe czy Schiller. Folklor zaś podsuwa mi jedną jeszcze przestrogę: nie przepędzajcie, abyście nie byli przepędzani!

I w tym właśnie okresie ekspediowaliśmy do druku Watowski Dziennik bez samogłosek – oba tomy Mojego wieku były już – jeśli dobrze pamiętam – w drukarni, która pracowała na zwolnionych obrotach. Oczywiście, nie doczekałem się już ukończenia tego edytorskiego przedsięwzięcia. Oba te cykle zapisków (i zarejestrowanych przez Czesława Miłosza wspomnień mówionych) znałem z wydań londyńskich, z tym, że poznawałem je w kolejności odwrotnej do tej, w jakiej powstawały: wcześniejszy Dziennik bez samogłosek (zakończony w roku 1964, w którym Wat dotarł do USA), czytałem już po Moim wieku, powstającym w toku drugiej połowy dekady nagrywany i spisywany przez Miłosza, które to dzieło wywarło na mnie wrażenie wręcz obezwładniające, tyle, że niekorzystne dla tomu „bez-samogłoskowego” (nie w całości zresztą napisanego w ten niepowszedni sposób). W Moim wieku czytelnik miał – i nadal ma – do czynienia niejako z żywym procesem werbalizowania doświadczeń i losów życiowych narratora, jakby w bezpośrednim z nim obcowaniu. Ogromna, nie do przecenienia zasługa Miłosza, że podjął się zadania przyjęcia „na żywo” formułowanej relacji z kilkudziesięciu lat życia narratora, od początków jego działalności pisarskiej i redaktorskiej. Na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych był Wat twórcą i szefem swego rodzaju komety na czasopiśmienniczym niebie – Miesięcznika Literackiego, następnie przez całą niemal dekadę był duszą i mózgiem jednego z najważniejszych wydawnictw warszawskich, Gebethnera i Wolffa; po wybuchu wojny dwa lata spędził w radzieckich więzieniach (z osławioną Łubianką włącznie), a kilka dalszych przeżył – wraz z żoną i synem – na wygnańczych szlakach „ojczyzny światowego proletariatu”, aż po powrót do Polski i kilka trudnych, omroczonych nasilającą się chorobą lat w stalinowskiej Polsce, by ostatnie lata strawić na wędrówkach pomiędzy Francją a Stanami Zjednoczonymi. I całej tej odysei nadał skalę wręcz epicką, nie mającą równych w całej naszej, dotychczasowej literaturze „łagrowej”. A rozpamiętywał tę odyseję w serii rozmów z Miłoszem, w toku dialogu, przybierającego częstokroć liryczną intymność, dialogu, w którym interlokutor ani razu nie naruszył integralności narratora, swymi „wtrąceniami” jedynie stymulując jego narrację, podsuwając trafnie skojarzenia, „dopinając” konkluzje i wnioski.

Rzecz naturalna: relacje Wata są niekompletne, kilku nagrań się nie udało zarejestrować, niektóre nagrania nie dały się odtworzyć (dokonywano ich w początku siódmej dekady poprzedniego stulecia, technika nagrań dopiero ząbkowała). Mój wiek zawiera w sobie kilka tekstów napisanych przez Wata ex post, włączonych pomiędzy nagrania uzyskane z taśmy. I te „wtręty” pisarskie ustępują „zapisankom” pod względem dynamiki narracji, sugestywności odtwarzanych w żywym wspomnieniu nastrojów. W trakcie owych zabiegów przygotowawczych do owego nowego, „czytelnikowskiego” wydania obu cyklów autobiograficznych Aleksandra Wata nie zdołałem jeszcze wczytać się w Dziennik bez samogłosek, a tym samym docenić jego pisarskiej doskonałości. Tom ten lokuje się śmiało na szlaku wielkich autobiografii – pomiędzy świętym Augustynem, Janem Jakubem Rousseau i kardynałem Newmanem, ale chwilami także w odnodze eseistycznej, między Próbami Montaigne’a a maksymami Chamforta (a trochę jakby na przekór Myślom Pascala, krążącym nieustannie wokół nadziei na wybawienie…). I cała ta tradycja prozy w najgłębszym tego pojęcia rozumieniu podsuwała Watowi formuły słowne celniejsze nawet – w moim przekonaniu – od jego wierszy.

Nie mogę sobie darować owego przeoczenia, zawstydzającego niedostrzeżenia tej książki w owym czasie, u krańca mych edytorskich doświadczeń. Nie będę cytował przykładów – zajęłoby to całą powierzchnię tego numeru Res Humany. Namawiam do lektury tej książki. Najwartościowsze jest wydanie „czytelnikowskie” z roku 2001, późniejsze od tego, z którym miałem do czynienia (ukazało się w roku 1990). Ale do wydania późniejszego mistrzowską oprawę edytorską (erudycyjne przypisy – ponad dwieście stron drobnego druku, plus indeks osób – kolejne niemal dwadzieścia stron) przygotowali Krystyna i Piotr Pietrychowie. Można uznać tę edycję za kanoniczną dla wszelkich wydań dzieł Watowskich; jest nieocenionym źródłem nie tylko wiedzy o autorze tych wspomnień, lecz w ogóle o „naszym wieku” XX, a poniekąd i o jego świadomych i nieświadomych przedłużeniach.

 

Gra własnym życiem

Recenzja książki Szilarda Rubina Gra w cykora, pierwotnie zamieszczona w „Res Humana” nr 2/2020.

Książka dość niezwykła. Przeleżała w biurku autora dobre kilkadziesiąt lat, schowana tam przezeń z nieujawnionych przyczyn (najwidoczniej wstydliwych, bo polityczna cenzura nie wchodziła w tym wypadku w grę). Drukiem pojawiła się po raz pierwszy u samego początku lat sześćdziesiątych, w okresie, kiedy jej autor wchodził właśnie w fazę bujnego rozwoju twórczego. Tekst jej jednak – jak nam podano do wiadomości – powstał znacznie wcześniej. Zarazem też jej krzepnięcie artystyczne dokonywało się niemal równocześniej z rozsnuwaną przez pisarza akcją; akcja ta nabierała pełnokrwistości artystycznej niejako wraz z upływem czasu, zarówno powieściowego, jak i kalendarzowego. Mawiano kiedyś: habent sua fata libelli (i książki mają swe losy), a w tym wypadku wydają się bliźniaczo zbieżne ze stanem ducha jej autora.

Akcja Gry w cykora rozpoczyna się zrazu w gronie węgierskiej tak zwanej złotej młodzieży, spędzającej wakacje w znanym ośrodku letniskowym nad Balatonem. Pisana w pierwszej osobie, w rytmie pogłębiającej się intymności, powieść Rubina wprowadza nas stopniowo w życie rodzinne jej bohatera, a zarazem narratora. Jego ojciec, utrudzony tragicznymi losami wojennymi, zdaje się dogorywać w samotności, matka – emerytka, nawykła do samodzielnego zajmowania się synem. Ten zaś należy do komunistycznej organizacji młodzieżowej. Jest w niej chyba „aparatczykiem”, gdyż pobiera z jej kasy pieniądze, wystarczające na dość wystawne wakacje (podróż nad Balaton z odległej miejscowości nadgranicznej odbył wagonem sypialnym pierwszej klasy). Ale wakacje już dobiegają końca, a w kieszeni pozostały tylko mizerne resztki wakacyjnych funduszy, ledwie wystarczające na podróż powrotną trzecią klasą pociągu osobowego.

A w dodatku młodzieńcowi brak już zapału do działalności politycznej. Wypadałoby mu rozpocząć jakieś nauki przysposabiające do podjęcia w nieodległej przyszłości któregoś intratnego zawodu. Nie poświęca on jednak swej przyszłości żadnej właściwie myśli; zastanawia się nad tym tylko, że powrót w strony ojczyste przerywa mu kontakt z poznaną w czasie pobytu w nadbalatońskim kurorcie dziewczyną (skądinąd tzw. uchodźczynią z klas upadających). Jej uroda i wdzięki, opisane przez autora względnie wyraziście, wpadły bohaterowi powieści w oko; a z każdym dniem przekonuje się on, że zapadły mu głęboko w serce. I ten właśnie proces staje się głównym tematem powieści.

Całe to wprowadzenie w główny problem napisane jest w miarę zręcznie, ale czytelnika polskiego zaskakuje nie tylko najzupełniej nieporównywalnymi do sytuacji młodego pokolenia w ówczesnej Polsce warunkami życia w pierwszych powojennych latach na Węgrzech. Jeśli by miały się pojawiać jakieś analogie, to jedynie do zachowań i sytuacji pospolitych w kręgach naszej „złotej młodzieży” w okresie międzywojennym. Węgierski znudzony „działacz młodzieżowy” nie zaznał żadnego doświadczenia wojennego, nie zetknął się z żadną bohaterszczyzną ani w ogóle żadną mitologią patriotyczną. W jego polu widzenia nie ma też żadnych właściwie konfliktów światopoglądowych, politycznych, ideologicznych. Jedyne, co się w ogóle zmienia w sytuacjach ludzi, ukazywanych w tej powieści, to ich usytuowanie materialne: dawni właściciele stosunkowo spokojnie oddawali swoje dotychczasowe pomieszczenia nowobogackim, postrzeganym jako po prostu dorobkiewicze, a nie żadni tam przedstawiciele nowej kasty rządzącej. I odbywało się to wszystko niemal bezszelestnie, bez ostentacji i prawie bez wzajemnych napięć.

Ale w tym właśnie punkcie narracja powieściowa nabiera dramatyzmu, a jej bohater – rumieńców życiowej pasji. Okazuje się bowiem, że nie godzi się już z utratą marzeń o zdobyciu względów owej spotkanej nad Balatonem dziewczyny. Co więcej, w toku uzyskiwanych od niej epizodycznie prób realizowania tego związku na stałe, okazuje się, że „pan młody” zupełnie się nie nadaje do tej formy trwałego, wzajemnie sterowanego współżycia: jest brutalnie zdobywczy i władczy, absolutnie niewrażliwy na uczuciowe potrzeby partnerki. Ta zaś nie godzi się na niewolniczą podległość brutalnemu sobkostwu nie-męża właściwie, lecz zwyrodniałego w istocie „pana i władcy”. Młodzi rozstają się po kilku prostackich awanturach; z czasem kobieta zawiera inny związek (tym razem już małżeński), banalny i nie nazbyt „awansowny”. Bohater natyka się na nią w okolicznościach przypadkowych, podróżniczych, choć tym razem już bynajmniej nie luksusowych. On też podróżuje – zarabia na swoje samotne życie pospolitym dziennikarskim łazęgostwem. Najpewniej oboje udają, że się po latach nie rozpoznali.

Ale w tym smutnym finale powieści autor poddaje swego bohatera analizom nader wnikliwym i na swój sposób odkrywczym, a jego powieść – chciałoby się powiedzieć – dojrzewa artystycznie w naszych oczach. Czytelnik zaś nabiera przekonania, iż jej bohater uświadomił sobie wreszcie, że to on sam małości i w gruncie rzeczy nikczemności swego samczego charakteru przypisać musi swą nikczemnie zasłużoną klęskę życiową. W tym też punkcie rozwoju jego osobowości tłumaczka zaczyna ewidentnie przejmować się jego uczuciami i przeżyciami. Jeśli w swej początkowej partii styl jej przekładu charakteryzuje się swoistą elegancją poprawnej, starannej translacji literackiej tekstu oryginalnego, w końcowych partiach nabiera skrupulatnie powściąganej, ale wyraźnie wyczuwalnej barwy uczuciowej, dramatyzmu pulsującego pod dyskretnie powściąganą warstwą językową.

Ale przecież w toku całych niemal dziejów literatury hymny o miłości utraconej z winy innych, obcych – od tragicznych losów partnerów pochodzących z klas nie tylko różnych, lecz wręcz skonfliktowanych poczynając po zbrodnicze intrygi wrogów i zazdrośników – osiągnęły w ciągu wieków miażdżącą przewagę liczebną nad wszelkimi samooskarżeniami słusznie porzuconych i opuszczonych amantów. Dzięki temu też wypracowano nader bogaty repertuar stylistycznych lamentów i skarg owych „skrzywdzonych i poniżonych”. Potępienia zaś morderczych samobójstw, a co najmniej samookaleczeń amantów niedojrzałych do miłości w pełni i sprawiedliwie wzajemnej, zdarzały się nierównie rzadziej i tym samym uboższy zgromadziły materiał stylistyczny. Autor i tłumaczka tej powieści wybrali tedy trudniejszą, rzadziej wytyczaną drogę.

 

Alfreda Łaszowskiego próba dialogu ze współczesnością

Fragment książki Literatura katolicka w Polsce. Narodziny, rozwój, pułap poznawczy i artystyczny. Wydanie drugie, skorygowane i uzupełnione. Pozycja ukazała się w serii Biblioteka Res Humana w roku 2017. Jej pierwsze wydanie pochodzi z roku 1963. Komentując powrót do tej tematyki, Wacław Sadkowski stwierdził, że stan tej literatury ukazał mu się „pod wieloma względami zaskakujący, a zarazem znamienny: programowa katolicka twórczość literacka weszła w fazę niemal zanikową, której nikt z nas przed półwieczem nie był w stanie przewidzieć”.

Tytuł wybranego fragmentu – Redakcja Res Humana.

Inną – mniej ambitną, ale także ryzykowną – próbą podjęcia ważkiej problematyki namiętnie dyskutowanej w owym czasie w środowiskach katolickich była powieść Alfreda Łaszowskiego Proboszcz z Saint Galo (1961).

Skądinąd Łaszowski był w nurcie pisarstwa katolickiego osobowością godną uwagi. Startował nader burzliwie w latach 20., zasłynął wkrótce jako uczestnik i inicjator niejednego ówczesnego sporu ideowo-literackiego, wywoływanego przez środowiska narodowo-radykalne; szczególnie żywe echa wzbudził cykl napisanych przezeń reportaży, sławiących faszystowski przewrót Mussoliniego we Włoszech. Przez cały natomiast okres powojenny, aż do wydania wymienionej wyżej książki, pozostawał na drugim planie życia literackiego; zajmował się żmudną pracą nad powieścią o świętym Augustynie, a od czasu do czasu publikował przekorne recenzje i szkice literackie (pod pseudonimami Edward Jastrząb i Alfred Gerard). Dopiero na przełomie lat 50. i 60. rozwinął działalność literacką zaangażowaną we współczesne problemy i dyskusje. Najpierw wydał napisaną jeszcze w latach wojny powieść Psy gończe (1960), niesłusznie niedocenioną przez krytykę; była ona zaszyfrowanym w post-ekspresjonistyczną wizję powieściową obrachunkiem z błędami ideowymi popełnionymi w latach młodości przez autora.

Bohater tej powieści uległ był zafascynowaniu dynamizmem reprezentowanym przez Graala, pragnącego zniewolić i podporządkować sobie całą ludzkość, a poprzez nią – także Boga. „On bowiem przez całe życie uciekał przed nim, rozmieniał się na dziesiątki i setki, ukrywał w tysiącach postaci i nigdy nie dawał się złapać w obrębie jednego istnienia. Ale ilekroć próbował go osaczyć, On zaraz pokazywał mu twarz pojedynczego człowieka. Im więcej jednak Niepochwytny rozpraszał się i dzielił, tym bardziej narastała w Graalu tęsknota do powszechności: chęć pogrążenia się w pełnym, ciągłym i nieprzerwanym istnieniu.” Ten nietzscheańsko-heidegerowski poryw Graala charakteryzował go niedwuznacznie jako faszystę – Rasp tedy, właściwy bohater powieści, będący autorskim porte-parole, wyrażał autorskie inklinacje ku nacjonalistycznemu totalizmowi (to o Łaszowskim właśnie powiedział jego mistrz w rzemiośle krytyczno-literackim, Karol Irzykowski, że totalizm pomieszał mu się z totalizatorem). A wreszcie, w rozstrzygnięciu intrygi powieściowej, Rasp – zabijający Graala w sprawiedliwym odwecie za zamordowanie Lidii – wyrażał autorskie potępienie morderców, którzy uśmiercili porywającą ideę, tak jak Graal uśmiercił dziewczynę wyzwalającą pełnię męskości Raspa.

Cała ta rozprawa z faszyzmem zamykała się tedy w kategoriach psychologicznych, a nawet właściwie psychoanalitycznych (modne były w owym czasie takie psychoanalityczne testy stosowane wobec faszystów) i w konwencjach narracyjno-stylistycznych prozy ekspresjonistycznej – znakomicie zresztą opanowanych. Psy gończe z tych też względów uznać wypada za ciekawy dokument sposobu reagowania na doświadczenia wojenne, spotykany w kręgach ideowych i intelektualnych, z jakich wywodził się Alfred Łaszowski.

Druga powieść Łaszowskiego, Proboszcz z Saint Galo, której akcja toczyła się współcześnie we Francji (ale chodziło w niej o sprawy występujące w pokrewnej wersji i u nas), mniej była ambitna artystycznie i mniej frapująca. Łaszowski starał się w niej podjąć szereg zagadnień nękających ówczesne duszpasterstwo kościelne, szukające nowych form i sposobów oddziaływania na wiernych – ale nie stawiał swej książce żadnych właściwie zadań artystycznych. Powieść ta napisana była językiem publicystycznym, przeładowana tyradami i dysputami; autor rezygnował w niej całkowicie z wszelkich zabiegów kompozycyjnych i narracyjnych, mających wytworzyć w czytelniku napięcie, zmusić jego aparat myślowy do subtelniejszych dociekań, przewidywań, wewnętrznego zaangażowania w książkę. Zamiast takiej konstrukcji artystycznej Łaszowski podsuwał czytelnikom swego rodzaju kronikę „na gorąco” spisywanych wydarzeń, jakie miały miejsce w miasteczku Saint Galo od momentu przybycia nowego proboszcza do chwili jego tragicznej śmierci.

Kronika ta miała jednak tę przynajmniej, niejako dokumentacyjną zaletę, iż w sposób dość bezpośredni odzwierciedlała pewne nastroje, oczekiwania i poszukiwania podejmowane w owym czasie w Kościele katolickim w celu unowocześnienia, uwspółcześnienia jego działalności. Z tego też względu Proboszcz z Saint Galo kojarzył się czytelnikom raczej z omówioną wyżej powieścią Dobraczyńskiego Wyczerpać morze, niż z nurtem studiów psychologicznych analizujących przeżycia i doznania religijne, które to doświadczenia duchowe ukazywane z ujmującą szczerością wypełniały na przykład Pamiętnik wiejskiego proboszcza Georgesa Bernanosa.

Rozczarowanie czytelników należących do kręgu, do którego ta powieść była adresowana, było tym głębsze, że jej pierwsze partie (a także tytuł, nawiązujący właśnie do powieści Bernanosa) zdawały się zapowiadać utwór o podobnej problematyce. Bohater tytułowy powieści Łaszowskiego, ksiądz Patryk, otwarcie podejmował szereg spraw, o których dotychczas nie rozmawiano w parafiach; nie wahał się na przykład przyjąć zaproszenia do perwersyjnego klubu „Między nami”, wychodząc z założenia, że „nie ma takiego grona, do którego kapłan nie powinien wejść z wiarą, że je przeobrazi”. Nie było w postawie księdza Patryka wyniosłej, faryzeuszowskiej pruderii – ale zarazem można było odnaleźć w jego planach opanowania parafii szereg elementów niemal w całości wiernych tradycyjnemu, fundamentalistycznemu klerykalizmowi.

Ksiądz Patryk, bez reszty ogarnięty pasją totalnego podporządkowania życia parafian katechizmowemu rygorowi, władczo pouczał młodego człowieka, pragnącego poślubić dziewczynę: „Wspominałeś, że wystarczacie sobie nawzajem, że nikogo wam więcej nie trzeba. Tymczasem w miłości waszej Bóg chce uczestniczyć. Dlatego uczynił z małżeństwa sakrament. […] On jest pierwszą przyczyną płodności. Nie na darmo nazwano go kiedyś Bogiem urodzaju, to znaczy siłą sprzyjającą życiu”. Ten dyktatorsko usposobiony do parafian proboszcz nie gardził żadnym sposobem ani chwytem, by swój „rząd dusz” umacniać i rozwijać. Kiedyś zgadał się z miejscowym lekarzem, który w taki oto sposób wystawiał swoich pacjentów na łup księdza (naruszając zresztą tajemnicę i gwałcąc etykę lekarską, która nakazuje zatajenie przed pacjentem nieuleczalnego stanu jego choroby):

„Udało mi się sporządzić dla księdza taką małą, ale dość przejrzystą mapkę, na której czarnymi kropkami oznaczyłem mieszkania i domy umierających. Proszę! Tu są ulice i numery lokali, a obok nazwiska znanych mi pacjentów wraz z adresami na załączonej karteczce. Oczywiście nie każdego mogłem i chciałem uprzedzić o tym, że ksiądz go odwiedzi. Czasami lepiej jest takiej wizyty z góry nie zapowiadać, bo jak już ksiądz niespodziewanie się zjawi, to przecie nie będzie im wypadało księdza wyprosić”.

Ksiądz Patryk przyjął ten donos z wdzięcznością i wprawą profesjonalnego „poławiacza dusz”:

„– Jestem na to przygotowany – rzekł cicho. – Mnie to już nieraz spotkało. Ale ma pan rację. Przedwczesne ujawnianie nawet najlepszych zamiarów niekiedy mija się z celem. Najpierw się zdziwią, a potem mogą zaprotestować i wtedy nie ma sensu narzucać im tego wbrew woli. Cieszy mnie, że pan doktor jest mojego zdania. Dziękuję panu za tę mapę i niezwykle przejrzysty szkic orientacyjny. Obejrzę je sobie dokładnie i dotrę wszędzie, gdzie tylko będzie możliwe i pożądane.”

Takie oto instrukcje przydatne w powszedniej pracy parafialnego duszpasterza przekazywał w swej powieści wytrawny znawca prozy ekspresjonistycznej i natchniony propagator „ekstazy kontynentalnej”, której istoty nie podejmuję się przedstawić w języku semantycznie uporządkowanym. Rzetelność wymaga jednak uzupełnienia oceny tej powieści odnotowaniem refleksji, która nawiedziła jej autora, jak gdyby skonfundowanego w pewnej chwili niebezpiecznym zawężeniem poznawczych horyzontów jego książki.

Otóż w dalszych partiach powieści uwaga autora odwraca się w dużym stopniu od zagadnień praktyki duszpasterskiej i skupia na zagadnieniach sztuki kościelnej. Ksiądz Patryk był rzeźbiarzem – studiował w Academie des Beaux-Arts w Paryżu, „przez sześć lat rzeźbił nagie postacie mężczyzn i kobiet”, jak sobie opowiadają podniecone parafianki. Działalność w parafii Saint Galo rozpoczął od usunięcia z miejscowego kościoła szmirowatych obrazków i figurek. Grzmiał z ambony: „Te dzieła nie zostały poczęte w stanie łaski. Zrodziła je chciwość handlarzy, bezduszność i pustka. Ja pytam was, kto śmiał znieprawić i wypaczyć twórczą wyobraźnię ludu, zatruwając ją wszechobecnym widokiem tej lukrowanej błogości i porcelanowego mazgajstwa?” Na opróżnione w wyniku tej krucjaty miejsce ksiądz Patryk zaproponował własne rzeźby, ale nie znalazły one uznania u jego parafian, którzy uznali je za wysoce gorszące, a zdarzało się nawet, że wywoływały szok u wrażliwych parafianek.

Zdawać by się tedy mogło, że istotnym problemem tej powieści stać się miał konflikt między nową sztuką kościelną a kołtuńskimi nawykami estetycznymi parafian – problem żywo wówczas dyskutowany we Francji, Włoszech, Szwajcarii; u nas nigdy nie przekroczył skali lokalnej, mikroskopijnej wobec absolutnej powodzi szmiry, która zatriumfowała w licznie wznoszonych w drugiej połowie zeszłego wieku świątyń, kaplic i nagrobków. Patryk wycofał się jednak ze swych awangardowych pozycji artystycznych. Zanim nawet komisja diecezjalna zdążyła wypowiedzieć swe zdanie w kwestii sporu estetycznego w parafii Saint Galo, Patryk zwątpił w prawdę artystyczną swych dotychczasowych dokonań, w swoje sukcesy akademickie, a nawet w znacznie łaskawszy odbiór swych prac przez parafian z przedmieścia paryskiego, z którymi to parafianami współpracował uprzednio. Ten konflikt wygasł w tej powieści, uległ stłumieniu zanim się zdołał rozwinąć w pełni – i to za sprawą przyczyn, które wyłożył na kartach powieści sam, zrazu tak nonkonformistycznie usposobiony artysta-rzeźbiarz: „Muszę być chyba głęboko wewnętrznie zwichnięty, skoro wbrew mym pobożnym intencjom dzieło moje gorszy i oburza, zamiast uświęcać i cieszyć” – tymi słowami tłumaczył się przed członkami komisji diecezjalnej, a następnie wycofał swe rzeźby z kościoła, mimo perswazji niektórych członków owej komisji. Ambicje duszpasterskie wzięły w nim górę nad artystycznymi, „poławiacz dusz” zwyciężył i złamał w Patryku artystę, który w gruncie rzeczy nie wierzył w to, by nowe formy sztuki kościelnej przemówiły do parafialnego odbiorcy i który wiedział z własnego duszpasterskiego doświadczenia, iż Kościół najsilniej okopany jest właśnie na pozycjach konserwatywnych, że nadal w głównej mierze opiera swą mocną pozycję na zacofaniu ludzkim.

Po tak stanowczym rozstrzygnięciu ostatniego konfliktu, jaki podejmuje ta powieść, jej końcowe partie ukazały już tylko przypadkowe zdarzenia i sytuacje, i przypadkowy właściwie charakter miała także śmierć księdza Patryka, ucinająca cherlawą akcję powieściową. Ale Proboszcz z Saint Galo, przy całym swym artystycznym i intelektualnym niedorozwinięciu, pozostał interesującym przyczynkiem do wiedzy o problemach drążących środowiska katolickie na szczeblu parafialnym zarówno we Francji, jak i w Polsce owego czasu, oraz o częstym w dziejach sztuki problemie klęsk artystycznych – niekiedy niezwykle rozległej skali – zawinionych przez presję kościelnej doktryny.

 

Powyższy wybór ukazał się w numerze 2/2023 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2023 r.

Przyznawana w Łodzi Nagroda im. Profesora Tadeusza Kotarbińskiego, pierwszego rektora Uniwersytetu Łódzkiego, wybitnego filozofa, patrona Towarzystwa Kultury Świeckiej i pisma Res Humana, przypadła w tym roku Maciejowi Świerkockiemu, autorowi nowego tłumaczenia na język polski – Ulissesa Jamesa Joyce’a i zarazem powstałego potem na kanwie tej długoletniej, iście benedyktyńskiej translatorskiej pracy dzieła zatytułowanego: Łódź Ulissesa, czyli siedem lat i osiemnaście godzin z Jamesem Joyce’em w Dublinie i nie tylko.

Dzieła będącego, jak nadzwyczaj skromnie we wstępie pisze Maciej Świerkocki, „krótkim przewodnikiem przeznaczonym dla początkujących, a także osobistym zapisem pracy tłumacza nad przekładem”. Otóż przewodnik ten nie jest wcale krótki (liczy sobie kilkaset stron!), a skorzystać z tej pracy mogą nie tylko „początkujący”, ale i wytrawni translatorzy! Wszystko to bowiem trwało, bagatela, „siedem lat i osiemnaście godzin”, czyli ni mniej, ni więcej tyle, ile trwało pisanie przez Joyce’a tego znaczącego w dziejach literatury światowej i nowatorskiego literacko utworu prozatorskiego – Ulissesa (1914–1921). W efekcie powstał rodzaj translation as memoir – tłumaczenia jako osobistego pamiętnika-diariusza – zapisu całego tego czasu poświęconego nowemu tłumaczeniu tej wielkiej powieści Joyce’a. Problemów związanych z jej niesłychanie rozbudowanymi i rozlicznymi odniesieniami, aluzjami oraz ich wielorakimi znaczeniami. Odczytywaniem przez kolejne pokolenia naukowców, krytyków literackich, badaczy i zwykłych miłośników tej niesłychanie zresztą trudnej w odbiorze czytelniczym, bo także i stylistycznie nadzwyczaj wymagającej i skomplikowanej – prozy Joyce’owskiej! Powstała oto pod piórem Świerkockiego rzecz wręcz niebywała i w literaturze światowej w tej skali rzeczywiście rzadka, mimo przecież istnienia tysięcy dzieł i opracowań naukowych, i krytycznoliterackich sądów, i opinii tej problematyce poświęconych, do których on się zresztą odwołuje, częstokroć polemicznie.

Sam Maciej Świerkocki zapowiada w swym autokomentarzu, iż pragnie przede wszystkim ułatwić czytelnikowi odbiór nowego polskiego tłumaczenia Ulissesa – istotnie uzupełniającego ów dawniejszy i znany nam sprzed paru dziesięcioleci przekład Macieja Słomczyńskiego. Czyni to, odwołując się do szerokiego spektrum dotychczasowego odbioru tego prekursorskiego literacko, oryginalnego dzieła, jego poszczególnych, nakładających się na siebie warstw i słojów fabuły oraz do obecnych tutaj tradycji antycznych czy współczesnych znaczeń losów, „przygód” autentycznych i fikcyjnych bohaterów, wydarzeń i poszczególnych epizodów Ulissesa. Wraz z całą tą ogromną gmatwaniną psychologicznego zaplecza, historyczno-politycznego tła, obecnych w kontekście całego utworu i po dziś dzień nadal przyciągających nowych tłumaczy, interpretatorów i czytelników na świecie.

I już na koniec tej króciutkiej prezentacji zawartości Łodzi Ulissesa,warto oddać głos jej autorowi, dającemu naprawdę pasjonujący obraz pracy, „potyczek translatorskich” z tradycją i samym sobą, jakie stoczył jako tłumacz i egzegeta z oporną materią w swej pisarskiej „drodze do Itaki”.Bo zauważa, słusznie, iż wiele z obecnych tu owych diariuszowych zapisków ma „charakter intymny”, osobisty, chociaż też (w większości tych, które głównie służą odsłanianiu owej całej skomplikowanej „przekładowej maszynerii”) – „tłumaczącą się z tłumaczenia” lub pokazującą „meandryczną trasę”, którą podążył autor ku co bardziej „problematycznym albo malowniczym rozwiązaniom”. Książka ta została też laureatką Nagrody „Literatury na Świecie” w roku ubiegłym.

Notka ukazała się w numerze 2/2023 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2023 r.

Grzegorz PIĄTEK, Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920–1939, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2022, 480 stron.

Budowa Gdyni miała ogromne znaczenie dla Polski odrodzonej w roku 1918. Miała potwierdzić, że jesteśmy – jako Polacy – zdolni do podjęcia wyzwania, które na nowo ukształtuje naszą przyszłość jako nowoczesny, dobrze zorganizowany kraj. Gdynię zbudowano. To wybicie się na niezależność zostało zrealizowane ciężką pracą całego narodu. Oczywiście oczekiwania były różne – dla elity walczącej w Legionach, dla tych, którzy byli także zaangażowani w ruch niepodległościowy wyznając różne opcje polityczne i ideowe, oznaczało, że z Polską należy się liczyć na arenie gospodarczej, a nie tylko na polach bitew. Dla milionów bezrobotnych zamieszkujących przeludnione wsie była ogromną nadzieją, że staną się robotnikami, obywatelami nowoczesnego kraju, że znacząco poprawią swój byt.

Oczekiwania były olbrzymie – ich realizacja często zderzała się z brutalną rzeczywistością: bezrobociem, podłymi warunkami mieszkaniowymi, powszechnym bandytyzmem, brakiem bezpieczeństwa socjalnego, brakiem możliwości wykształcenia dzieci. Grzegorz Piątek, architekt z zawodu, napisał książkę opisującą dzieje budowy Gdyni w okresie międzywojennym, czyli okresu lat 1920–1939, od momentu podjęcia decyzji przez ówczesne władze państwa. Na miejsce budowy nowego miasta i portu wybrano niewielką kaszubską wieś.

Polska odrodziła się w Europie jako niepodległy kraj w roku 1918, jako największe nowo powstałe państwo po klęsce państw koalicji Niemiec i Austro-Węgier w I wojnie światowej. Nowo powstałemu państwu przyznano jednakże tylko symboliczny dostęp do otwartego morza, ledwie 150 km wybrzeża, bez pełnomorskiego portu. Gdańsk, który był naturalnym portem Rzeczypospolitej, przekształcono w Wolne Miasto, z ograniczonym dostępem do nabrzeży portowych dla polskich przedsiębiorstw. Decyzja o budowie w pełni polskiego portu była więc koniecznością ekonomiczną i polityczną. Budowę rozpoczęto w 1921 roku, gdy Gdynia liczyła 1200 mieszkańców, aby pod koniec dwudziestolecia międzywojennego przekroczyć liczbę 100 000 mieszkańców. Port w 1938 roku obsługiwał 46% polskiego handlu zagranicznego – głównie węgla kamiennego i drewna, podstawowych wówczas towarów polskiego eksportu.

Autor koncentruje się na przemianach architektonicznych i urbanistycznych nowo powstającego miasta. Z tego względu niewątpliwie dla mieszkańców Gdyni jest to książka pasjonująca. Dla nas, współczesnych Polaków jest przede wszystkim przyczynkiem do historii Polski XX wieku. Trudno dziś wyobrazić sobie, jak ważną rolę odgrywała Gdynia w międzywojniu. Rola gospodarcza była istotna, ale znacznie ważniejsza była jej pozycja jako obiektu państwowotwórczej propagandy kolejnych rządów oraz dla milionów Polaków jako potwierdzenie odrodzenia się narodowego państwa, które zbudowało duży (największy na Bałtyku w latach trzydziestych XX wieku) port oraz nowoczesne miasto.

Znikały z pola widzenia ułomności miasta – brak planowania urbanistycznego, brak szkół, szpitali i usług komunalnych, bieda ludzi, którzy przybyli z całej Polski z nadzieją na dobrą pracę, zmuszonych do zamieszkania w nędznych dzielnicach zbudowanych z odpadków blach, opakowań lub wykopanych ziemiankach. Nieskanalizowane budy, w których na kilku metrach kwadratowych powierzchni mieszkało często kilka osób; śpiących na zmianę na ubitej ziemi. Domy przeznaczone dla zarówno zamożnych, jak i średniozamożnych budowane były chaotycznie, bez jakiejkolwiek koncepcji przestrzennej. Nawet nowoczesne wysokościowce budowano z cegły, bez bieżącej wody i często bez kanalizacji. Płace były najniższe w Polsce, a ceny – najwyższe, szczególnie produktów rolnych. Wynikało to z braku silnego rolniczego zaplecza dla nowo powstającego miasta i trudności komunikacyjnych z resztą kraju – Gdynię od kraju oddzielało Wolne Miasto, z ludźmi wrogo nastawionymi do rosnącej w siłę konkurencji.

Wysokie bezrobocie i niskie płace były przyczyną szeregu robotniczych protestów i demonstracji – niektórych zakończonych ofiarami w ludziach. O tym stanie rzeczy nie pisało się i dalej nie pisze – bardziej pamiętany jest bunt 1970 roku na Wybrzeżu, który objął również Gdynię, niż te sprowokowane przez (prawicowo-faszyzujący) rząd w Warszawie i komisaryczny zarząd miasta. Największy miał miejsce w 1936 roku, kilka mniejszych – praktycznie corocznie w latach trzydziestych. Społecznicy, głównie wywodzący się z PPS, wzorem Warszawy powołali towarzystwo budowy tanich domów dla robotników na obrzeżach Gdyni – potrzeby były jednak wielokrotnie większe niż możliwości finansowe społecznych inicjatorów.

Autor czyni bezpośrednie porównania sytuacji robotników z lat 1920–1939 z okresem PRL-u. Wystąpienia robotnicze miały podobne podłoże ekonomiczne, ale wówczas oczekiwania Polaków były już znacznie bardziej ambitne. Władze nie były w stanie im sprostać. Świat, szczególnie w latach 70. wszedł na ścieżkę szybkiego wzrostu ekonomicznego, rozszerzenia zakresu usług społecznych, ogromnych szans awansu dla młodzieży. System tzw. realnego socjalizmu nie stwarzał takich możliwości. Polska Sanacji i Polska PRL miały systemy gospodarcze, które nie spełniały oczekiwań Polaków. Decydenci polityczni zdecydowali się przelać krew niewinnych ludzi tylko dla jednego celu: utrzymania się u władzy.

Byłem świadkiem robotniczego buntu w grudniu 1970 roku – zarówno w Gdańsku, jak i w Gdyni, gdy wysiadając z kolejki na stacji Gdynia Stocznia i w drodze do Stoczni im. Komuny Paryskiej widziałem zakrwawionych ludzi i słyszałem odgłos strzałów, odczułem strach ludzi stłoczonych na peronie, nierozumiejących sensu mordowania ich w drodze do pracy. Strach minął, pozostała nienawiść i pogarda dla „robotniczo-chłopskiego rządu”.

Autorytaryzm Sanacji i totalitaryzm jedynej partii PRL okazał się tragiczny.

Gdynia pozostała i jest wspaniałym dokumentem wysiłku całego narodu.

Recenzja ukazała się w numerze 2/2023 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2023 r.

Severyn ASHKENAZY, Miecze Watykanu. Refleksje i polemiki świadka zła, przekład: A. Domińczak, Wydawnictwo Vis-à-Vis Etiuda, Kraków 2022, 322 strony.

 

Nazwisko Aszkenazy jest powszechnie znane i cenione w polskiej kulturze, nauce, historii. Szymon Askenazy (1865–193) to przedstawiciel klasycznej polskiej historiografii, a także uznany szachista, i jednocześnie wybitny naukowiec, pochodzący ze zasymilowanej rodziny żydowskiej. Severyn Ashkenazy to dziś obywatel USA, wywodzący się z terenów tzw. kresów przedwojennej Polski (Tarnopol) i jednocześnie autor recenzowanej książki pt. Miecze Watykanu (podtytuł – Refleksje i polemiki świadka zła).

Książka jest wybitnie subiektywnym punktem widzenia przedstawiającym rolę Watykanu i instytucji Kościoła, zresztą często wybitnie negatywną i toksyczną, jaką spełniało państwo kościelne i stojący na jej czele papieże w dziejach Europy i świata – w historii ponad 1500-letnich prześladowań Żydów. Kreśli ją przedstawiciel kultury judaistycznej i jednocześnie zlaicyzowany Żyd, który przeżył lata II wojny światowej w ukryciu, pod podłogą mieszkania polskiej rodziny w Tarnopolu. Ten przedstawiciel prześladowanej systemowo przez wieki wspólnoty religijnej (a często i kultury) postawił sobie za zadanie zgłębić, zrozumieć, opisać istotę tych procesów społecznych, zwieńczeniem których okazał się Holocaust. To równocześnie opowieść o narodzie i kulturze żydowskiej, widzianej i ocenianej przez progresywnego Żyda-patriotę, choć nie bezrefleksyjnego apologety. Z kart tej książki Ashkenazy jawi się nam, jako człowiek martwiący się o losy swego narodu, nieszczędzący krytycznych uwag wobec tendencji, cech, obyczajowości i politycznych azymutów królujących w establishmencie Izraela. Te niebezpieczne trendy, jego zdaniem, pogłębiają jedynie społeczne podziały. Ta polityczno-kulturowa i socjalna fragmentaryzacja izraelskiej zbiorowości jest według niego na tyle groźna, że byt państwa otoczonego przez wrogów (lub w najlepszym wypadku przez kraje i społeczności mu nieprzyjazne) jest niepewny, by nie rzec – permanentnie zagrożony.

Książka w założeniach miała być refleksją nad kondycją człowieczeństwa w jego najgłębszej istocie. Nie jest to więc rzecz o potrzebie wiary w Boga, bogów czy jakąś bliżej nieokreśloną siłę sprawczą tkwiącą w świadomości większości ludzi. Efekt emanujący z kart książki jest inny, choć kwestia Absolutu przewija się ciągle w tle snutych przez Ashkenazego rozważań. Nie da się przy problematyce związanej z Holocaustem, widzianym przez społeczności Żydów europejskich dotkniętych bezpośrednio tą tragedią (a dziś rzucającą toksyczny cień na świadomość światowej diaspory żydowskiej i społeczeństwa izraelskiego), pominąć takiego oto zagadnienia: jak w takim razie pojmować Boga, który w religiach tzw. abrahamowych (judaizm, chrześcijaństwo i islam wywodzą się z tego samego pnia kulturowego, z podobnych doświadczeń ich założycieli, z tego samego regionu, który doświadczał przez wieki podobnych klęsk, wojen i tragedii), miał być synonimem dobroci, solidarności, miłosierdzia i zrozumienia, a który patrzył milcząco na śmierć części swoich, często gorliwych, wyznawców? Śmierci idącej w miliony istnień i realizowanej w racjonalnie zorganizowany system, niczym w ramach wielkoprzemysłowej produkcji dóbr. Autor celnie konkluduje, iż zagrożeniem dla ludzkości, istniejącym od dawna, jest brak jedności i poczucia wspólnoty ponad-plemiennej, ponad-rasowej, ponad-religijnej. Zagrażał on i ciągle zagraża, mimo postępu i rozwoju cywilizacyjnego, światu i gatunkowi ludzkiemu. Niewątpliwą luką w tej refleksji jest nieuwzględnienie przez autora roli rynku i zysku w owych zagrożeniach oraz procesach, a one stanowią przecież o istocie gospodarki towarowo-pieniężnej. A wszelkie i zorganizowane w rozległą strukturę prześladowania zawsze w podtekście niosły (później potwierdzała wielokrotnie praktyka) element merkantylny, utylitarny, zyskowny. Asheknazy natomiast skupia się wyłącznie na zagadnieniach wynikających bezpośrednio z podstawowych kanonów religii monoteistycznych; czyli uzurpacji przez nie prawa do jedynej prawdy i absolutyzacji spojrzenia na kulturę. Nie są to na pewno błahe kwestie, w tym akurat przypadku może i wiodące (chodzi o rolę instytucji Kościoła katolickiego w kształtowaniu europejskiego myślenia i najszerzej pojmowanej kultury), lecz polityka to przede wszystkim interesy i władza oraz nieusuwalne, związane z nią zyski i profity.

Ashkenazy pokazuje na przestrzeni historii, jak od uznania religii chrześcijańskiej za wyznanie państwowe (czyli od ok. 1700 lat temu przez Konstantyna Wielkiego, a zwłaszcza od jednego z jego następców – Teodozjusza Wielkiego) zmienia się byt Żydów na terytorium Imperium Romanum. I dotyczy to nie tylko chrześcijaństwa, religii już panującej wówczas niepodzielne formalno-politycznie, ale przede wszystkim w najszerzej rozumianej kulturze. Piętno, jakie przez wieki owej hegemonii wywarte zostało na umysłowości mieszkańców Starego Kontynentu, jest dla takich rozważań znakomitym wektorem dla zrozumienia istoty Shoah. I dlaczego do niego doszło. To było po prostu zwieńczenie określonej, wielowiekowej, szerzonej różnymi metodami i w różny sposób nienawiści rasowej, kulturowej i religijnej. Dziś widać, iż ludzkość o tym wszystkim zapomniała i powtarza ponownie drogę ku katastrofie.

Autor podzielił swoją książkę na trzy części (choć mówi tylko o dwóch). Pierwsza, wprowadzająca, to opowieść o życiu w Tarnopolu młodego Severyna, kończąca się opisem przeżyć wojennych, początków emigracji i rozpoczęcia życia w USA. Zasadnicza część, druga, to refleksja Aszkenazego odnośnie ponad 1500-letniej roli Watykanu i religii chrześcijańskiej w prześladowaniu Żydów. Jest to bardzo dobrze udokumentowany fragment książki. Trzecia część zawiera refleksje autora odnoszone do współczesnej sytuacji, w jakiej znajduje się niezwykle podzielona i rozproszona, światowa (w tym i w państwie Izrael) wspólnota żydowska.

Wprowadzając czytelnika w tematykę swojej książki autor podkreśla, iż temu zagadnieniu, z racji traumatycznych doświadczeń wojennych, poświęcił całe życie. Zgłębiał literaturę, prowadził kwerendę dokumentów i archiwaliów, przeprowadzał rozmowy ze świadkami ocalałymi z Zagłady. Zachęca też do potraktowania recenzowanego materiału, jako punktu wyjścia do dalszych, subiektywnych poszukiwań i przemyśleń. Ale najważniejsze są jego zdaniem refleksje nad istotą masowego, zorganizowanego na skalę niemalże przemysłową zła, prześladowań, szykan i dyskryminacji. Wszelkie dyskryminacje, z początku zdaje się niewinne i polegające jedynie na subtelnej stygmatyzacji, przeradzają się zazwyczaj w masowe i tragicznie kończące się, prześladowania. Dzieje Żydów w Europie są tego najlepszym i klarownym potwierdzeniem.

Ashkenazy poświęca dużą część materiału kształtowanej przez wieki życia w diasporze, właśnie z racji charakteru judaizmu oraz form uprawianego kultu, tożsamości Żydów. Pokazuje, jak z powodu owej kulturowej odrębności, oprócz przyczyn religijnych i kulturowych, oraz rozproszenia narodu żydowskiego, kształtował się stosunek do nich chrześcijan pozostających pod przemożnym wpływem Kościoła katolickiego i centrali watykańskiej nadającej ton określonej narracji w tej mierze. Ta część książki jest doskonale udokumentowana, a fakty chronologicznie i kolejno przedstawiane tak, jak mijały wieki owych prześladowań.

Sentencją podsumowującą niejako całość rozważań Ashekazego, a znajdującą się na ostatniej stronie tej polecanej przeze mnie gorąco książki, niech będzie myśl autora, iż „jeśli coś potrafimy sobie wyobrazić to oznacza, że możemy to osiągnąć”. Piękna, humanistyczna, klasycznie oświeceniowa i niezwykle pro-osobowa to myśl. Zawierająca optymizm oraz ufność w człowieka, jako miarę wszechrzeczy (jak wyznał to Protagoras z Abdery, V w. p.n.e.).

 

Recenzja ukazała się w numerze 2/2023 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2023 r.

Autorka książki jest mi (nomen omen) bliska; jesteśmy rówieśnikami, oboje urodziliśmy się we wrześniu 1940 roku, oboje pod tym samym znakiem Zodiaku – Panną, Annie jest starsza ode mnie o kilkanaście dni. Pierwsze pytanie dotyczy zatem biograficznych podobieństw i różnic, bo też wokół wątków biograficznych koncentrują się trzy części tej książki, pisane w różnym czasie: Miejsce (1982–1983), Pewna kobieta (1986–1987), Druga córka (2010), wydane teraz w jednym tomie. Może najpierw o podobieństwach.

Szukam analogii z dziejami własnej rodziny. Ojciec mojej matki, z chłopskiej rodziny z Kujaw, wyjechał w latach 90. XIX wieku za chlebem do Baku, tam jako robotnik zarobił trochę pieniędzy przy nafcie. Po żonę przywędrował do Siedlec, niczym Seweryn Baryka, pobrali się w 1909 roku, ale do roboczego kombinezonu i do Baku dziadek już nie wrócił. Mieszkali w Odessie, potem w Kijowie, dorobili się sklepu. Do Polski wrócili w 1918 roku i dalej prowadzili sklep we Włocławku, udało im się nawet zbudować własny dom. To tak jak rodzice Ernaux, ale oni zrobili to o jedno pokolenie później. Potem przyszła wojna i świat się zmienił. Dalszych kolei losu nie da się zatem zrozumieć bez podkreślenia różnic.

Powieść prawie zupełnie pomija wojnę, pierwszą i drugą, wydarzenia, które zaważyła tak mocno na losach wielu pokoleń w wielu krajach. Pierwsza wojna stworzyła ojcu
Autorki okazję do społecznego awansu, porzucenia robotniczego fachu, do stania się sklepikarzem i restauratorem. Drugą wojnę Ernaux kwituje bodaj dwoma akapitami. Pierwszy dotyczy ucieczki w dniach inwazji niemieckiej: „raniły go w twarz odłamki pocisku i dał się opatrzyć w miejscowej aptece. Bombardowanie trwało nadal. […] Wewnątrz kościoła pełno było uchodźców. […] Kiedy weszli Niemcy, wrócił do L… Sklep spożywczy został splądrowany przez tych, którzy nie zdołali uciec. Potem wróciła matka, a ja urodziłam się miesiąc później” (Miejsce, s. 30). Drugi fragment mówi o wkroczeniu Anglików i Amerykanów pod koniec II wojny, to już fiasko niemieckiej dominacji: „Czołgi przejeżdżały przez la Vallee, z otwartych włazów leciały tabliczki czekolady i saszetki z pomarańczową oranżadą w proszku [….] Potem [matka] relacjonowała lata wojny jak powieść, wielką przygodę swojego życia” (Pewna kobieta, s. 94). Pomiędzy nimi znalazł się czas spokojny, nie wypełniony tragicznymi wydarzeniami, czas rodzinnych zajęć. Trauma była związana z pochodzeniem klasowym (jak pisze na czwartej stronie okładki Didier Eribon).

U nas było inaczej. Wojna spowodowała rodzinną degradację. Ojca, wcześniej dobrze zapowiadającego się naukowca, rozstrzelano za konspirację, dziadków wysiedlono, pół rodziny wojny nie przeżyło, matka, mając mnie na głowie, mozolnie poszukiwała jakichkolwiek warunków do życia – także po wojnie. Wszyscy stracili prawie wszystko. Dziadkowie nigdy nie wrócili do pozycji średnio zamożnych sklepikarzy. Proces wydobywania się na powierzchnię trwał wiele, dobrze ponad dwadzieścia, może i trzydzieści lat. Z autorką możemy więc mówić o podobnej ścieżce przesuwania się w górę w hierarchii społecznej, ale o zupełnie różnych znamionach tej wędrówki. Dla niej jest to linia jednostajnie wznosząca, w przypadku mojej rodziny – raczej szybki zjazd w dół i trudna wspinaczka, nie zawsze udana. To sprawa miejsca, nie czasu. A żeby, żartując trochę, podkreślić jeszcze raz podobieństwa – my, dzieci z innego trochę świata, też dostawaliśmy paczki z UNRRA – poza oranżadą w proszku i gumą do żucia bawiły nas puszki z etykietą „krwawa kiszka, krwawa kiełbasica”.

Dziadkowie, rodzice, dzieci – wszyscy w tych pokoleniach, które opisuje Ernaux, to postaci z minionego czasu. Nosili na swoich plecach trud uporania się z przeciwnościami losu, walczyli o swoją egzystencję. Zrobili swoje, wspięli się po drabinie społecznej, stworzyli warunki dla pokolenia wnuków i dla ich dzieci. „[Ojciec] chciał przede wszystkim, żebym była szczęśliwa, ona zaś – żebym była na poziomie, a suma ich pragnień sprawiała, że w rodzinie i w naszej robotniczej dzielnicy stałam się obiektem zazdrości, prowadząc egzystencję osoby uprzywilejowanej [….] (Druga córka, s. 162). W drobnomieszczańskich rodzinach obowiązywało zachowanie uzależnione od tego, co ludzie powiedzą. Trochę korciło mnie, by zebrać wszystkie fragmenty tekstu podane w cudzysłowach, czy złożą się w pełne znaczenia przesłanie, ale w krótkim tekście nie ma miejsca na takie zabawy. Natomiast nie sposób nie zapytać o zdolność kolejnych generacji do przetrwania, do sprostania przeciwnościom losu, bo na takie napotkają, bez wątpienia, i do wymogów nadchodzącej epoki. Nie mam żadnych powodów, a przede wszystkim uprawnień, by wieszczyć katastrofę, ani popadać w euforię wiary w niespożyte możliwości ludzkiego umysłu i w wytwory sztucznej inteligencji. Ale pytać trzeba, bo ten czas może okazać się trudniejszy, niż ten miniony, a nowe pokolenia słabsze mentalnie, bo pozbawione doświadczeń, dających odporność „na życie” . Z ostatnich informacji WHO wynika, że do roku 2030 depresja stanie się najbardziej dotkliwą chorobą ludzkości. To zatem kwestia czasu, nie miejsca.

A książka Annie Ernaux – mojej rówieśniczki to piękna książka i piszę tak nie dlatego, że to noblistka. Były przecież Noble trafione i pomyłkowe. O jej bezspornych walorach artystycznych powiedzieli już chyba wszyscy uczestnicy dzisiejszej i wielu innych dyskusji, bo nie sposób o tym nie mówić, więc i ja muszę choć trochę. Operuje zdaniami tak prostymi, że zachwycają swoją wykwintnością. Jest w nich niesamowite wprost skondensowanie obrazu, który chce przekazać. Nie ma słów, a tym bardziej zdań pustych, wszystkie zawierają ważną treść. Złapałem się na tym, że wielokrotnie odkładałem książkę, by zachować w pamięci ledwo co przeczytane zdanie, by nie pospieszać zbytnio. No cóż, rocznik 1940 to dobry rocznik, jak dobre wino, naprawdę obfitował w liczne talenty.

Recenzja ukazała się w numerze 2/2023 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2023 r.

Zofia POSMYSZ, Czy to temat? Dramaty, Wybór i wstęp Anna R. Burzyńska, oprac. tekstów Anna Dżabagina, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich PAN, Warszawa 2020, 427 stron.

 

Zmarła w sierpniu 2022 r. (dwa tygodnie przed ukończeniem 99 lat) Zofia Posmysz była autorką wielu wybitnych i popularnych utworów, przede wszystkim pisanych prozą, jak słynna i znana z adaptacji filmowej Andrzeja Munka oraz wersji operowej wystawianej na wielu scenach świata – Pasażerka (1962) czyteż powieść Wakacje nad Adriatykiem (1970) Autorkabyła także znana, o czym dziś mniej się pamięta, jako twórczyni znakomitych słuchowisk radiowych.

Jak wiadomo, słuchowisko radiowe jest stosunkowo nowym gatunkiem artystyczno-literackim. Rodziły się one bowiem i dojrzewały wraz z rozwojem audio techniki radiowej. Od początku odznaczały się też z tego powodu swoistą gatunkową odrębnością. Ich literackie teksty-zapisy były i są przede wszystkim materiałem wyjściowym, niczym kompozytorskie partytury dla dyrygenta w procesie tworzenia ostatecznego kształt utworu muzycznego. Z tego połączenia słowa (za)pisanego i dźwięku(ów), emitowanych na falach radiowych, powstaje w efekcie coś jakościowo quasi-nowego. Czy słuchowiska radiowe są zatem adresowane li-tylko do słuchacza radia i przeznaczone wyłącznie dla niego?

Otóż okazało się, i wiadomo to od dość dawna zresztą, bo już od przedwojnia, że nie tylko. Już w latach 30. XX w. ukazywały się drukiem i zdobywały wielką popularność czytelniczą drukowane „opowieści radiowe” – seriale słuchowiskowe Marii Kuncewiczowej – Dni powszednie państwa Kowalskich. Kto wie, czy nie była to jedna z przyczyn oraz podniet dla wielkiego u nas rozkwitu i popularności słuchowisk radiowych po wojnie. Szczególnie w latach 60. i 70. XX w., gdy powstawało w Polsce około 600 słuchowisk rocznie! Wiele z nich było publikowanych, a to na łamach miesięcznika Dialog czy w innych czasopismach literackich (były takie, były!), a to w osobnych wydaniach książkowych. I nie dziwota, bo pisywali je między innymi tak wybitni prozaicy i poeci jak: Stanisław Grochowiak, Zbigniew Herbert, Tymoteusz Karpowicz, Włodzimierz Odojewski, Janusz Krasiński, Władysław Terlecki, Jerzy Krzysztoń, Jarosław Abramow czy Henryk Bardijewski. Występowali w nich najwybitniejsi polscy aktorzy pod batutą najlepszych w tej gildii reżyserów… Kto ciekaw, niech łaskawie sięgnie po bogatą literaturę przedmiotu.

A znajdzie ją między innymi i w tej wielce interesującej księdze-antologii słuchowisk radiowych Zofii Posmysz. Autorki kojarzonej z prozą – świadectwem wojennego i obozowego doświadczenia samej pisarki (rocznik 1923, więźniarka Auschwitz, potem dziennikarka radiowa) oraz całego pokolenia twórców jej współczesnych. Autorki wiązanej w potocznym odbiorze z takimi prozatorskimi tytułami, jak wspomniane wyżej powieści Pasażerka czy Wakacje nad Adriatykiem, gdzie traumy przeszłości istotnie znajdują swój pełny, znaczeniowo ważny, oryginalny i wyrazisty literacko kształt, jak i pozostające na uboczu niejako, jej ważne powieści i opowiadania o tematyce współczesnej, społecznej, obyczajowo-psychologicznej. To z tym właśnie nurtem jej dorobku związane są głównie (choć nie wyłącznie przecież) mniej znane słuchowiska radiowe….

Te radiowe dramaty powstające na przestrzeni paru dziesięcioleci, a ukazujące się teraz w znacznej mierze drukiem po raz pierwszy, różnią się oczywiście od siebie bardzo, tematycznie i kompozycyjnie. Powstawały one początkowo na marginesie reporterskiej pracy Zofii Posmysz w Polskim Radiu, jej wyjazdów służbowych w tzw. teren dla zbierania materiałów, często też śladem listów od słuchaczy proszących o interwencję czy pomoc w rozwiązywaniu lokalnych problemów czy konfliktów. Czasami, niektóre z tych słuchowisk powstawały i wyrastały jako nowe wersje wcześniejszych jej utworów prozatorskich, lub odwrotnie, jak najgłośniejszy z nich – Pasażerka (znana też potem z wersji filmowej Andrzeja Munka oraz libretta operowego Jurija Łukina i Aleksandra Miedwiediewa, z muzyką Mieczysława Weinberga; miała liczne wystawienia ostatnimi laty w wielu krajach świata).

Wśród dwunastki „dramatów radiowych” Zofii Posmysz tutaj przypomnianych, nad tematyką obozową czy wojenną dominuje w sensie ilościowym problematyka współczesna, ukazywana na ogół w formie swoiście udramatyzowanych interwencyjnych reportaży radiowych – jako poręczny, by tak rzec, punkt wyjścia – w takich utworach jak: Sekstet w Pałacu Ślubów, Palę Martina Edena, Czy to temat?, Człowiek spod kaloryfera. Ale jest tutaj i kilka utworów „dramaturgiczno-akustycznych” utrzymanych w formie wręcz fantastyczno-groteskowej czy także satyrycznej przypowiastki, jak: Zabieg, Ufo nad Parnasem, Miejsce na ścianie.

We wszystkich tych tekstach słuchowisk Zofii Posmysz, gdy się je teraz czyta po latach, widać coś jeszcze innego, co może do nich przyciągnąć współczesnego czytelnika. A także i nowego słuchacza radia, gdyby te słuchowiska zostały wznowione (co się chyba raczej dziś rzadko zdarza) lub też, gdyby zostały wyreżyserowane na nowo (bywa). Mianowicie poczucie humoru, ironia i dystans autorski, obecnie bardziej widoczne niż dawnej, co jeszcze ostrzej wydobywa ich wielorakie sensy i literackie smaki, powodując, iż nie są one przynależne tylko do szacownego skądinąd grona „słuchowiskowej klasyki radiowego słuchowiska”, a stanowią nadal żywą i aktualną w wielu wymiarach cząstkę całego powojennego dorobku pisarskiego autorki – wartą nadal nie tylko słuchania, ale czytania także…

Natomiast autorka omawianego tu opracowania wyboru słuchowisk Zofii Posmysz na koniec swojego erudycyjnego wstępu i analizy poszczególnych tekstów zbioru słusznie podkreśla, że radio dla niej „nie jest miejscem: wydzieloną enklawą wewnątrz rzeczywistości, pudełkiem, w którym spotykają się głosy i dźwięki, połączone ze sobą w sposób odległy od codziennej logiki, możliwy tylko tam… Radio jest wehikułem, umożliwia podróż w czasie i przestrzeni”. Nawet w swoich najbardziej groteskowych tekstach Posmysz pozostaje reporterką, która zabiera słuchaczy ze sobą w teren i uczy ich uważnego wsłuchiwania się w ciszę, by wyłowić z niej echa dawno ucichłych głosów. Toteż dodać jeszcze tylko trzeba, że to staranne, edytorsko krytyczne, należnymi przypisami, objaśnieniami tekstu i komentarzami dopełnione wydanie dramatów radiowych autorki Pasażerki nawiązuje, pod względem rodzaju wydawniczej roboty, do charakteru cennych opracowań znanych ze słynnej – stuletniej już dziś tradycji – ossolińskiej serii Biblioteki Narodowej, przynoszącej w nowych naukowo-krytycznych opracowaniach literaturoznawczych teksty klasyków literatury polskiej. Nic przeto tylko przyklasnąć tej inicjatywie pomysłodawców i twórców nowej serii wydawniczej – zwanej Dramat Polski. Reaktywacja, przypominającej i przybliżającej utwory tak wydawałoby się ulotne, jak radiowe słuchowiska…

Recenzja ukazała się w numerze 2/2023 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2023 r.

Wiesław Łuka jest znanym i cenionym reportażystą, w przeszłości dziennikarzem poczytnych czasopism takich jak Prawo i Życie czy Sztandar Młodych. Najbardziej znany z jego dorobku był reportaż Nie oświadczam się – relacja dotycząca zbrodni w Połańcu, gdzie całą wieś dotknęła zmowa milczenia. Na jej podstawie Janusz Petelski nakręcił film dokumentalny, nagrodzony przez TVP. Kiedy wiek nie pozwalał już autorowi czynnie pełnić powinności reporterskich, zajął się pisaniem nie tylko o sztuce reportażu, ale także o innych gatunkach artystycznych. Wydał w sumie blisko 20 książek. W większości z ostatnio publikowanych ujawnia swoje artystyczne sympatie. Należą do nich: poezja, a spośród poetyckich luminarzy Norwid, muzyka – tu przede wszystkim Chopin i Beethoven, malarstwo (Brandt, Kossak, Boznańska), film (sam był scenarzystą filmowym). Wykłada dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, a jego zajęcia cieszą się dużą popularnością. Różnym gatunkom sztuk pięknych poświęcił swoją ostatnią książkę: Ku pokrzepieniu – sztuki piękne, wydaną przez oficynę wydawniczą Res Humana. Choć nie biega już z mikrofonem i aparatem fotograficznym (lata robią swoje), i nie pisze reportaży z bieżących obserwacji, to jednak wykorzystuje techniki tego gatunku. W omawianej książce niewiele można znaleźć z odautorskiego wykładu, prawdy o różnych dziedzinach sztuki wkłada w usta swoich bohaterów, a są nimi wybitni przedstawiciele tych dziedzin, z którymi przeprowadza wywiady, albo wykorzystuje fragmenty ich wypowiedzi. A są to między innymi: polonista, wybitny znawca twórczości Norwida – profesor Wiesław Rzońca z UW (ale nie zapomina również o odkrywcach Norwida – Wiktorze i Juliuszu Wiktorze Gomulickich, którzy obok Miriama – Zenona Przesmyckiego udostępnili krajowej i zagranicznej publiczności dorobek twórczy Wieszcza), profesorowie Akademii Sztuk Pięknych – Błażej Ostoja Lniński i Adam Myjak, profesorowie Akademii Muzycznej w Warszawie – Stanisław Moryto, Klaudiusz Baran i Piotr Paleczny, wiedzy o teatrze – tu Paweł Płoski i Wojciech Malajkat. Ale we wspomnieniach pojawiają się także osoby twórców Akademii Teatralnej w Warszawie, przede wszystkim Aleksander Zelwerowicz. Rozmawia też ze swoimi kolegami i przyjaciółmi, w tym filmowcem Maciejem Kowalewskim i wieloma innymi. Nie zapomina o swoich nauczycielach i wychowawcach, a jego szczególną estymą cieszy się polonistka z liceum w Siedlcach, które ukończył – Natalia Zbucka, wspomina ją w wielu swoich książkach, choć nie szczędziła mu uszczypliwych uwag. I tak ciągnie swoją opowieść o własnych fascynacjach i sympatiach, a wśród tych, których wspomina często, pojawiają się też postacie nowe, jak choćby Marek Wawrzkiewicz – poeta i prezes Związku Literatów Polskich, którego Autor jest członkiem, czy przyjaciele z lat młodości, których wspomina, jak Nina Osiakówna czy Maria Krasowska. Można podziwiać interdyscyplinarną wiedzę autora i biegłość, z jaką porusza się po wielu różnych dziedzinach sztuki oraz sprawność w operowaniu słowem.

Autor kończy swoją książkę uwagami na temat reportażu jako gatunku literackiego, cytując mistrzów literatury faktu. Są to cytaty z wywiadów, jakie przeprowadził z nimi: „Im więcej człowiek wie o świecie, tym bardziej powinien się dziwić” (Remigiusz Grzela); „Nie potrafię pisać z czapy, muszę najpierw coś zobaczyć, usłyszeć, obwąchać, by o tym napisać” (Hugo Bader); „Żyję życiem moich bohaterów” (Hanna Krall); „Nie warto okładać cepami swoich rozmówców” (Konrad Piasecki); „Mam pociąg do tematów o patologiach – często tak zwana gra wstępna trwa dłużej niż sama dokumentacja tematu i pisanie tekstu” (Barbara Pietkiewicz); „Warto odróżniać prawdę od prawdy zmyślonej” (Wojciech Tochman); „Nie nudzić, nie krzywdzić, nie kłamać” (Mariusz Szczygieł). Święte słowa! A skoro autor je przytacza, oznacza to, że potwierdza ich znaczenie” swojej twórczości i swojego pisarskiego credo. Że uznaje za swoje.

Skoro nachwaliłem się książki „po kokardę”, muszę dołożyć trochę dziegciu do tej beczki miodu. Łuka sięga bowiem do historii i tu jego wybory skłaniają trochę do zastanawiającej refleksji. Przypomnienie polskich kronikarzy, Galla Anonima, Kadłubka czy Długosza nie budzi wątpliwości, bo ich zasługi dla literatury i historii są bezsporne, natomiast obdarzenie Adama Jerzego Czartoryskiego mianem jednego z najwybitniejszych Polaków w historii budzi mój sprzeciw. Łuka pisze: „W opiniach chyba wszystkich biografów Adam Jerzy Czartoryski uchodzi do dziś za najbardziej znaną, docenioną polską osobistość nie tylko ostatnich dwóch wieków, ale nawet ponad tysiącletniej historii. Tak uważam. Tak wygląda na jednym z ostatnich obrazów w towarzystwie dwóch dorodnych synów. Odważę się jednak zauważyć, że w ostatnich dziesięcioleciach „dobili” do niego jako wielcy: Jan Paweł II i Lech Wałęsa” (s. 107). A sprzeciw budzi nie dlatego, że był synem Mikołaja Repnina – ambasadora Katarzyny II w Polsce i pogromcy konfederacji barskiej. To, że Izabela z Flemmingów była romansową damą i że prawdopodobnie żadne z jej dzieci nie pochodziło z legalnego związku z Adamem Kazimierzem Czartoryskim, to sprawy rodziny i nie trzeba w nie wnikać. Takie to były czasy. Związki małżeńskie służyły powiększeniu majątku i wzmocnieniu pozycji rodu, a nie miłosnym igraszkom. Jego wybory polityczne trzeba w większości uznać za wątpliwe, choć można je usprawiedliwiać okolicznościami, w jakich znalazła się Rzeczpospolita, a potem Królestwo Polskie za czasów Aleksandra I. Ale ideologii obozu konserwatywnego, znanego jako Hotel Lambert na paryskiej emigracji cenić nie jestem już skłonny. A nade wszystko hasło Czartoryskiego dotyczące odrodzenia państwa: „Najpierw być, a potem jak być” narobiło sporo zamieszania w polskich głowach. Do tego stopnia, że nawet Słowacki napisał złośliwy wiersz, z którego pochodzi cytowany fragment: „Szli krzycząc: Polska! Polska! – wtem jednego razu/Chcąc krzyczeć zapomnieli na ustach wyrazu/Pewni jednak, że Pan Bóg do synów się przyzna/Szli dalej krzycząc: Boże! Ojczyzna! Ojczyzna!/Wtem Bóg z Mojżeszowego pokazał się krzaka/Spojrzał na te krzyczące i zapytał: Jaka?”. Brak określenia cech konstytutywnych państwa, co więcej – uznanie, że określać ich nie potrzeba, bo „jakoś to będzie”, stał się zapewne jedną z przyczyn ideologicznego i moralnego zamętu, jaki towarzyszy polskim dziejom przez blisko 200 już lat. Że Adam Jerzy był ważnym politykiem tamtego czasu, to prawda, ale przypisywanie mu cech męża opatrznościowego, nie – dalibóg, nie wypada. I tak przeszłość znów namieszała w naszych głowach, a szkoda.

Recenzja ukazała się w numerze 2/2023 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2023 r.

Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.