Rozczarowanie
Jestem pewnie jednym z ostatnich sympatyków centrolewicy na świecie, który stracił cierpliwość do Emmanuela Macrona. Na świecie – bo w samej Francji stało się to już dawno.
Na przełomie 2016 i 2017 roku widziałem w nim szansę na odnowienie racjonalnej europejskiej lewicy. Współpracownik prezydenta François Hollande’a, socjalisty, minister gospodarki w jego rządzie, o poglądach socjalliberalnych, młody i dynamiczny – wydawał się godnym następcą Tony’ego Blaire’a i Billa Clintona. W wyścigu o Pałac Elizejski powstrzymał Marine Le Pen (jak się potem okazało – dwukrotnie). Do polityki europejskiej wkroczył z impetem, rysując nową wizję Unii.
Przymykałem oko na jego kolejne nominacje na urząd premiera, zmuszając się do dostrzeżenia w nich zręczności taktycznej, zamysłu technokratycznego i zdolności do odnalezienia interesujących postaci spoza świecznika krajowej polityki. Stałem po jego stronie podczas protestów żółtych kamizelek, doceniając umiejętność uspokojenia sytuacji dzięki otwartej rozmowie z milionami rodaków.
Nawet po rozpoczęciu jego drugiej kadencji, kiedy flirt z prawicą stawał się coraz bardziej oczywisty, powstrzymywałem się od krytyki. W tym czasie stał się jednym z liderów wolnego świata zdolnych do powstrzymania zagrożenia w postaci putinowskiego imperializmu. Francja została jednym z najważniejszych państw wspierających Ukrainę.
Inaczej niż większość komentatorów nie potępiałem w czambuł jego nagłej decyzji o zarządzeniu przyspieszonych wyborów do Zgromadzenia Narodowego po zwycięstwie skrajnej prawicy (Rassemblement National Le Pen) w czerwcowej elekcji Parlamentu Europejskiego. Zakładałem, że jest to sprytny ofensywny ruch na szachownicy, a nie desperacki skok do pustego basenu. Miałem rację. Triumfalny pochód nacjonalistów po władzę został zahamowany, pojawiła się alternatywa w postaci rozsądnej polityki.
Manewry Macrona po ogłoszeniu wyniku wyborów zniweczyły ten obraz. Koalicja liberalnych centrystów z Nowym Frontem Ludowym wydawała się oczywistością, jeśli priorytetem było uchronienie Francji od jej brunatnienia. Rozumiem, że porozumienie z Jean-Luc Mélenchonem byłoby trudne, ale Macron nawet nie podjął takiego wysiłku. Nie próbował zbudować większościowego centrolewu nawet wtedy, gdy przywódca Francji Niepokornej (czy też Nieujarzmionej, La France insoumise) faktycznie usunął się nieco w bok, wysuwając niekontrowersyjną kandydatkę na premiera – socjalistkę Lucie Castets. Nie skorzystał też z opcji gabinetu apolitycznych fachowców, która z pewnością była osiągalna.
Zamiast tego ponownie zwrócił się na prawo. Szanuję Michela Barnier, w czasie gdy jako francuski minister spraw zagranicznych przyjechał do Polski, przegadałem z nim cały lunch, wydany przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Jednak jego rząd albo właściwie nie powstanie (jeśli Le Pen zagłosuje za zgłoszonym przez lewicę wnioskiem o wotum nieufności), albo będzie całkowicie zależny od radykalnej prawicy – jeśli Zjednoczenie Narodowe się wstrzyma. Następne wybory odbędą się najwcześniej za rok, słaby bądź upadły gabinet nie będzie w stanie rządzić, a na ulicy w siłę rosnąć będą nie tylko socjaldemokraci, socjaliści, ekolodzy i komuniści, ale i (a może przede wszystkim) reprezentująca najgorsze tradycje polityczne prawica.
W ten sposób, w efekcie gier i gierek motywowanych partykularnymi interesami, Macron wpuścił lisa do kurnika. Lisa, którego dwa i pół miesiąca temu, dzięki wielkiej mobilizacji Francuzów, udało się od bram odgonić.