Krótki esej o pokoju, wojnie i specjalnej operacji
Pokój jest pięknym marzeniem intelektualistów. I w ogóle zdecydowanej większości cywilów, nawet jeśli na co dzień nie zaprzątają ich rozważania nad dychotomią zaszytą w tytule niniejszej rozprawki. Oczywiście ukrycie tego pragnienia w podświadomości nie dotyczy tych, którzy z wojennymi okropnościami mają akurat do czynienia, a także społeczeństw, które wciąż przekazują sobie międzygeneracyjną pamięć o cierpieniach i okrucieństwie. Z czasem to wspomnienie zanika. Dla mojego pokolenia wielka zawierucha, w której zginęło od siedemdziesięciu do osiemdziesięciu milionów ludzi, w tym jedna szósta rodaków, była już jakąś abstrakcją, mimo że rodziliśmy się ledwie dwadzieścia lat po jej zakończeniu. Aida, przerażający film Jasmili Žbanić z 2020 roku, świadczy o tym, że narody dawnej Jugosławii wciąż niosą ze sobą rozdzierającą traumę po wydarzeniach z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Niepodsycana, i ona będzie nieuchronnie blaknąć, rozwiewać się, aż kiedyś stanie się tylko suchym zapisem na kartach podręczników do historii.
Ta względnie krótka pamięć jest, jak wiadomo, swoistym błogosławieństwem: pozwala ludzkości normalnie żyć i się rozwijać, koncentrować się na dbaniu o dobrostan i dobrobyt, tworzyć wynalazki, pisać wiersze jak spod piór Leśmiana i Szymborskiej, a nie tylko Gajcego i Baczyńskiego. Co prawda przy okazji prawdziwe obrazy z przeszłości ulegają pewnemu odkształceniu. Wielu Polaków na przykład, jak mi się wydaje, za wydumane lub naiwne uznaje stwierdzenie, iż Wspólnoty Europejskie powstały dla zapobieżenia wybuchowi kolejnej wojny na kontynencie, który wcześniej miał ją wpisaną w naturę relacji między ludami, narodami i państwami. Unię traktują utylitarnie pod względami ekonomicznymi, cywilizacyjnymi i kulturowymi, ale nie w kontekście bezpieczeństwa.
Również żołnierze i ich dowódcy wybierają swą służbę nie po to, by zabijać, lecz by bronić, odstraszać i – generalnie – służyć dobrym sprawom. Ktoś jednak te wojny wywołuje… Ponoć w całej historii powszechnej doszukano się tylko trzystu lat całkowitego pokoju, zaś po roku 1945 takie okresy liczy się w dniach (nie wiem, czy ktoś na bieżąco prowadzi tę statystykę, ale pięć lat temu przeczytałem, że takich dni było raptem 26).
Trudno mi sobie wyobrazić moralny ciężar spoczywający na barkach kogoś, kto podejmuje decyzję o zbrojnej napaści. Ma przecież – jest przywódcą, zna przeszłość, wysłuchał opinii doradców – świadomość tego, co zaraz, niechybnie, nastąpi. Ale już trzeba mieć całkowicie zaburzoną zdolność definiowania dobra i zła, być skrajnym cynikiem (jeśli nie degeneratem lub psychopatą), aby wydać rozkaz dokonania niczym niesprowokowanej agresji, posyłać słabo wyszkolonych rekrutów wprost pod grad kul, skazywać Bogu ducha winnych mieszkańców sąsiedniego kraju na ryzyko śmierci z głodu i wychłodzenia, masowo porywać małe dzieci; albo by oddawać salwy na ulicy do nieuzbrojonych rowerzystów, hurtem gwałcić kobiety i ich córki, wiązać drutem ręce mężczyzn, a potem zabijać ich strzałem w potylicę.
Kiedyś zdjęcia i filmy z Buczy, Irpienia, Mariupola stracą wyrazistość także dla Ukraińców. Dźwięk syren przestanie wywoływać paniczny lęk. Zapomni się o życiu w ciemności, w piwnicach, bez światła i wody, o gotowaniu byle jakich posiłków na ruszcie nad rozpalonym z byle czego ogniem. Kiedyś, ale nieprędko. Byli naocznymi świadkami zbyt strasznych rzeczy i nawet jeśli bardzo by chcieli o nich zapomnieć, długo będą to wszystko przechowywać w zakamarkach kory mózgowej oraz przekazywać, świadomie i nieświadomie, potomnym. Wraz z nienawiścią do tych, którzy im to wszystko zgotowali.
* * *
Sądzę, że te emocje wyrażał profesor Bogdan Galwas w zamieszczonych w poprzednim numerze Res Humana Uwagach o trudnej drodze do pokoju w Europie.
Wzywa w nich do „przemyślenia i pójścia drogą prowadzącą do utrwalonego porozumieniem pokoju”. „Za pokój warto zapłacić nawet dużą cenę” – twierdzi. Ubolewa, że „ogromna pomoc wojskowa wysyłana Ukrainie przez kraje NATO nie pomogła walczącym, wykrwawiającym się wzajemnie stronom w przerwaniu wojny. Cynicy mówią” – dodaje – „że ta pomoc podtrzymuje wojnę, która osłabia Rosję. To prawda, podtrzymuje i osłabia”. Zaznacza, iż potępia „każdą wojnę”, uważa, że „obowiązkiem wszystkich jest powstrzymanie walczących stron i pomoc w osiągnięciu pokojowego, akceptowalnego przez nie rozwiązania”. Proponuje zawarcie, po 77 latach od zakończenia II wojny światowej, traktatu pokojowego dla Europy, opartego o prawo narodów do samostanowienia. W takiej „strefie pokoju od Atlantyku po Ural” dwa największe słowiańskie państwa miałyby stać się dobrymi, współpracującymi ze sobą sąsiadami. Nasza część świata powinna być kontynentem pokoju, współpracy i wzajemnego zaufania.
Podobnie zareagowali (już po pokonaniu III Rzeszy) ówcześni luminarze nauki i kultury na serię agresywnych napaści Hitlera na sąsiadów, zbrodniczą okupację zajętych terenów, ludobójstwo (wtedy to Rafał Lemkin wymyślił i wprowadził do obrotu ten termin) i Holokaust. Zorganizowali wrocławski Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju. W Hadze debatowali europejscy federaliści. Józef Rotblat i inni uczeni, w tym uczestniczący w badaniach prowadzących do stworzenia bomby atomowej, powołali Ruch Pugwash. Wcześniej, jeszcze w latach czterdziestych, Altiero Spinelli na bibułkach do skrętów napisał i przemycił swój Manifest z Ventotene, na której to wyspie internowali go faszyści. To był pierwszy zarys idei zintegrowania Europy w celu zdławienia nacjonalizmów i niedopuszczenia do powtórki wojennego kataklizmu.
W czasie Wielkiej Wojny, pod wpływem bitw pod Verdun i nad Sommą, stu tysięcy ofiar iperytu i fosgenu, poeta Tristan Tzara, pisarz Hugo Ball, rzeźbiarz Hans Arp i inni twórcy spod znaku Cabaret Voltaire zainicjowali dadaizm jako nurt piętnujący bezsens społeczeństw dopuszczających te okropieństwa. Atmosferę tamtych lat udanie odtworzył Szczepan Twardoch w powieści o Aloisie Pokorze. Ponieważ nowa ekranizacja Na Zachodzie bez zmian została obsypana nagrodami BAFTA i Europejskiej Akademii Filmowej oraz tegorocznymi Oscarami, wciąż bez nadmiernie skomplikowanych zabiegów możemy sobie zwizualizować przesłanie Ericha Marii Remarque’a. Trudno przy tym uniknąć skojarzeń z bitwą o Bachmut.
* * *
Wzmianka o Bachmucie musi nas sprowadzić na ziemię.
Co bowiem zrobić, jeśli wojnę wywołuje państwo o agresywnych zamiarach, dążące do odtworzenia swej niegdysiejszej imperialnej wielkości, świadomie łamiące wszelkie zasady organizacji stosunków międzynarodowych, jakie udało nam się ustalić w ciągu wielu ostatnich dekad? Uznać, że prawo ma obowiązywać tylko wtedy, gdy odpowiada to wybranemu członkowi globalnej społeczności – takiemu, który rości sobie przywilej samodzielnego decydowania o tym, które normy i w którym momencie można unieważniać lub zawieszać? Pogodzić się z tym, że ów agresor, odbudowując swą hegemonię, będzie nieuchronnie zagrażał kolejnym sąsiadom, którym udało się spod niej wyrwać? Niczym nie różniłoby się to od niesławnej polityki appeasementu.
Precyzyjnie dobieram tu słowa. Mówię o państwie, a nie tylko jego przywódcy. Władimir Putin jest osobiście odpowiedzialny za dokonanie agresji, ale nikt z kręgów władzy go nie powstrzymał. Prawie nikt z obywateli Federacji, jakkolwiek słaby to status, nie protestował. Kilkaset tysięcy Rosjan podlegających mobilizacji, zazwyczaj młodych, dobrze wykształconych, wykonujących sowicie opłacane prace, uciekło za granicę przed powołaniem – ale uczynili to wyłącznie we własnym interesie. Gdy wojsko, autoreklamujące się jako druga armia świata, skompromitowało się na polu walki, gdy okazało się, że blitzkriegu nie będzie, a „specjalna operacja wojskowa” potrwa miesiące – nikt nie zaoponował przeciw atakom na bezbronną ludność cywilną i infrastrukturę krytyczną. Prości żołnierze (pod okiem zwierzchników) tam na miejscu, w okupowanych miejscowościach, dokonywali rzeczy haniebnych i odrażających. To nie jest opowieść o złym carze i szlachetnym narodzie. Ostatnie 365 dni nie tylko udowodniło, że mamy do czynienia z bezwzględnym, kierującym się nihilizmem, wodzem; także rozwiało mit o przyjaznym, życzliwym i otwartym społeczeństwie, które wiele wniosło do skarbnicy kulturowego dziedzictwa ludzkości. Przyznajmy: Rosjanom podoba się imperialna spuścizna, pielęgnują w sobie wspomnienie mocarstwowości, które jest rdzeniem ich tożsamości.
Skoro tak, to nie można liczyć, że po odsunięciu lub ustąpieniu Putina wszystko zmieni się jak po machnięciu czarodziejską różdżką. Wątpliwe, by dokonała się przemiana, analogiczna do denazyfikacji umysłów powojennych Niemców. By Rosjanie wytworzyli w sobie kompleks winy, chcieli realnie pojednać się ze swymi ofiarami. Nie mówiąc już o tym, że w miejsce obecnego prezydenta nastałby prawdziwy demokrata i Europejczyk. Takie procesy musiałyby trwać wiele dekad.
* * *
Putin ma złe zamiary: generalnie chciałby w całości zająć Ukrainę, włączyć jej terytorium w obręb marzącego mu się zmartwychwstałego cesarstwa. Co prawda wie już, że brak mu na to sił; więc dąży do doprowadzenia zaatakowanego państwa do upadku, wyrwania go z „objęć Zachodu” – odciągnięcia jego mieszkańców od wiary w zasady demokratycznego ustroju i poszanowania praw człowieka. Tym samym zatrzymałby ich marsz ku członkostwu w Unii Europejskiej i NATO (który to marsz notabene agresją sprzed roku znacznie przyśpieszył).
Ukraińcy chcą wyprzeć siły rosyjskie i odzyskać kontrolę nad wszystkimi utraconymi terytoriami – w granicach z 1991 roku (jakkolwiek paradoksalnie brzmi to dzisiaj, Rosja jest jednym z gwarantów tych granic). Taka jest wola całego narodu, twarda i ugruntowana. Podpowiada to intuicja, potwierdzają sondaże. Niemal wszyscy są gotowi bronić ojczyzny za wszelką cenę. Mają do tego prawo. Wołodymyr Zełenski, nawet gdyby chciał zatrzymać się w pół kroku, pewnie nie byłby w stanie przekonać rodaków do zmiany oczekiwań.
Zmuszenie go do zaakceptowania innego rozstrzygnięcia, technicznie łatwe, byłoby zdradą wartości wolnego świata. Przez lata trawiliśmy rozczarowanie, że ktoś nie chciał umierać za Gdańsk. Czy chcielibyśmy teraz znaleźć się po drugiej stronie?
Na nasze szczęście nie musimy stawać z karabinem u nogi. Potomkowie Rusinów i kozaków dzielnie, nad wyraz skutecznie dają sobie radę. Dostarczane im w tym celu coraz bardziej zaawansowane uzbrojenie, amunicja, części zamienne, informacje wywiadowcze, pomoc w szkoleniu żołnierzy kosztują, jednak ich cena jest nieporównywalna z przenośną ceną krwi przelanej na froncie.
Raz już Ukraińców zdradziliśmy – namawiając ich do podpisania niekorzystnych dla nich porozumień mińskich. Nic to nie dało. Uzgodnienia pozostały na papierze, nigdy niewykonane. Przez kolejne siedem lat dochodziło, z różną intensywnością, do starć w Donbasie. To, co wydawało się ścieżką wiodącą do pokoju, nawet jeśli wąską i krętą, w końcu okazało się ślepym zaułkiem.
Zachód nie może sobie pozwolić na uznanie żądań Putina, by przyznać mu specjalne prawa i przywileje w stosunkach europejskich. Także ze względów praktycznych. Wyhodowalibyśmy śmiertelne zagrożenie dla spokoju, rozwoju i dobrobytu. Jeśli pozwolimy teraz na odgryzienie palca, bądźmy pewni, że za jakiś czas – może osiem lat (jak po roku 2014), może szesnaście i pół (tyle upłynęło od rozpadu ZSRR do wojny w Gruzji) – zagrożona stanie się cała ręka. Dajmy Moskwie część Donbasu zajętą w latach 2014–2015 przez secesjonistów oraz Krym, zażąda lądowego korytarza do półwyspu. Zgódźmy się na to, zacznie domagać się Odessy. Oddajmy i ją, wysunie roszczenie dotyczące Naddniestrza. Albo stanie „w obronie” Rosjan na Łotwie i w Estonii. Chociaż państwa NATO, zwłaszcza po doświadczeniach znad Dniepru, nie zaatakuje.
Niechętnie przywołuję nadmiernie często cytowane słowa, ale słynna fraza Churchilla wygłoszona po zawarciu układu monachijskiego pasuje tutaj jak ulał. Gdybyśmy pod wpływem zmęczenia, zniechęcenia, znudzenia lub poczucia braku perspektywy zwycięstwa (bo dziś już nie pod wpływem strachu) zgodzili się na ustępstwa na szkodę Ukrainy, wybralibyśmy hańbę, ale i tak musielibyśmy liczyć się z ryzykiem wojny. Dotyczyłoby to zarówno uznania inkorporacji którychś z zajętych przez Rosję terenów, jak i zahibernowania konfliktu, co de facto utrwaliłoby zdobycze terytorialne. Nawet szlachetne – wydawałoby się – zawieszenie broni pozwoliłoby tylko najeźdźcy na przegrupowanie sił i zwiększenie jego potencjału, po czym wojna wybuchłaby na nowo ze zwielokrotnioną energią.
* * *
Właśnie dlatego, że interesy głównych stron są wzajemnie całkowicie sprzeczne i nie do pogodzenia, nie sposób naszkicować kształt rozwiązania, które szybko zakończyłoby działania zbrojne i na trwałe zaprowadziło ład w Europie. Rozmową i argumentacją nie da się zmusić Putina do zawarcia pokoju na warunkach, które zostałyby przyjęte przez Wołodymyra Zełenskiego i większość Ukraińców.
Agresywna polityka musi być zduszona do samego końca. Właśnie teraz, gdy jej eksponent jest znacząco osłabiony.
Nie chodzi, rzecz jasna, o naszą paradę zwycięstwa na Placu Czerwonym. To się nie stanie. Jednak wsparcie dla bliskiego nam partnera, który stał się obiektem ataku – wyrażane w pieniądzach, broni i wszystkim innym, co niezbędne – musi być niezachwiane i nieustające. Do czasu porzucenia imperialnych ambicji, także gdy umilkną już strzały, wobec Kremla powinny zostać utrzymane rygorystyczne sankcje uniemożliwiające mu odtworzenie potencjału militarnego. Bez zachodnich technologii i kapitału zajmie to długie dziesięciolecia, nawet przy jakimś wsparciu Chin. Od demokratycznego świata wymagałoby to wytrwałości i solidarności. Ale obyłoby się bez ogromnych wyrzeczeń: zielona gospodarka może się rozwijać bez Rosji. Ten scenariusz wymagałby trochę (zdecydowanie nie w tak wielkim stopniu, jak proponuje obóz obecnie rządzący Polską) zwiększonych wydatków państw europejskich na obronę i bezpieczeństwo. Jednak szybko przywyklibyśmy do nowych warunków i znów zaczęli zwiększać strumienie pieniędzy na rozwój gospodarczy i jakość usług publicznych. Zachowalibyśmy nasz europejski model społeczny. Alternatywą jest życie w stałym lęku, co summa summarum będzie o wiele bardziej kosztowne.
Nie można dopuścić do relatywizowania norm prawa międzynarodowego. Żadne państwo, nawet wielkie, nawet dysponujące potężnym arsenałem jądrowym, nie może zyskać zezwolenia na zabieranie kawałka terytorium sąsiada, a tym bardziej na najeżdżanie nań pancernymi zagonami. Inaczej nasz świat zachwiałby się w posadach. Wojnę wykluczyliśmy z katalogu dopuszczalnych zachowań w 1945 roku, w Karcie Narodów Zjednoczonych (w tym sensie powiedzenie von Clausewitza, iż jest ona „kontynuacją polityki innymi środkami” stała się nieaktualna). Organizacja stojąca na straży tego postanowienia nie sprawdziła się, nie po raz pierwszy zresztą, bo Rosja ma w niej prawo weta. Skuteczny za to okazał się system sankcyjny zorganizowany ad hoc przez Stany Zjednoczone, Unię Europejską, Grupę G7 i inne państwa podobnie myślące. Nie jesteśmy więc bezbronni.
Nie powinniśmy też zapominać, że ten konflikt ma podłoże w postaci zderzenia dwóch różnych systemów wartości. Świat współczesny, otwarty, tolerancyjny versus tradycjonalizm. Zaufanie kontra nieufność. Oświecenie, humanizm i racjonalizm przeciwko manifestacyjnej, nieszczerej religijności. Poszanowanie procedur i prymat prawa, a z drugiej strony – nadrzędne znaczenie woli człowieka u władzy. Demokracja i autorytaryzm. Wolność i dyktatura. Tę linię podziału dwukrotnie i sugestywnie nakreślił Joe Biden w swych warszawskich przemówieniach, w marcu 2022 i w lutym 2023 roku.
Sam ten fakt nie musi prowadzić do wystrzałów. Naszym zdaniem – nie powinien, nie może. Nie mamy natury krzyżowców. Wierzymy w słuszność i siłę naszych racji, zobrazowane zadowoleniem społeczeństw, życzliwością państwa do jego obywateli, sprawną gospodarką i stale rosnącym materialnym komfortem życia. Niczego nie chcemy wypalać ogniem i wycinać mieczem.
My – nie. Ale druga strona – najwyraźniej tak. Demokracje nie mogą stanąć bezradne wobec zagrożenia tego rodzaju, bo ma ono wymiar egzystencjalny. Ukraina, choć niekiedy z problemami, ze zwrotami akcji, od lat wytrwale podąża drogą osadzoną w naszej kulturze politycznej i cywilizacji prawnej. I także dlatego nie możemy jej zawieść.
Artykuł ukazał się w numerze 2/2023 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2023 r.
Ilustracja: Tomasz HOŁUJ, „New Rainbow over Europe”, technika mieszana na nienaciągniętym płótnie, 150×200 cm, 2016