logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński
Gęba sobacza, ale oczy dobre

Coś musiało być na rzeczy, skoro podczas tego dwuletniego pobytu w Monachium przeprowadzał się czterokrotnie. Marzenia o Paryżu przesłaniały mu miły, twórczy i, gdyby nie choroba siostry, beztroski pobyt nad Izarą. Pisał do Kloci, że gdyby on zachorował, nie miałby szans na życie nie tylko w Monachium, ale i w Warszawie, nie dodawał, że przestałby jej pomagać; nie myślał, sam rozżalony, że takimi słowami uraża Klocię. Że niby on nie może sobie pozwolić na chorowanie. A ona – z dziećmi na utrzymaniu – zdecydowała się na rezygnację z pracy dorywczej: z adresowania kopert z listami dużej firmy. Wciąż nie rozumiał, co znaczy słabość niepozwalająca na jakiś dodatkowy ruch ręką, na wysiłek oczu. Podczas pobytów w Warszawie uchylał się od wizyt w mieszkaniu siostry. Gdy już musiał podpisać jakiś dokument, usiadł na kwadrans do herbaty, ale na dzieci siostry i nieboszczyka Kuczborskiego nie zwracał uwagi. Nie dotknął żadnego z nich, nie pogłaskał, choć się zbliżały, wpatrzone w tego wuja, który nigdy – może nawet do snu – nie zdejmuje cylindra.
– To dziełko Stasia – Klocia wyciągnęła zza szafy zgrabnie narysowanego konika.
– Ładne – orzekł. I dodał: – Jak na dziewięciolatka.
Odłożył kartkę w odległości bezpiecznej od szklanki z herbatą.
– Staś rysuje i rysuje – mówiła dalej Klocia. – Jak sądzisz, Olesiu, czy on potem mógłby się kształcić na artystę malarza?
– Ale skąd! – odkrzyknął wzburzony. – Żywot artysty, zwłaszcza tu, w kraju, to męczarnia. Już mówiłem: lepiej być koniem wyścigowym w Polsce niż malarzem. Stasia najlepiej oddać do terminu: szewc, kra-wiec, kuśnierz – to są zawody!
– Ale ty przecież jakoś…
– Że co? Że sobie daję radę? To przecież dopiero od niedawna. A jestem już pod czterdziestkę. Wielu rzeczy musiałem się wyrzec, żeby dojść – odpukać – do jakiego takiego stanu. Wiodę cygańskie życie, nie mam domu, nie założyłem rodziny, wciąż byle pismak może mnie obrazić w prasie, muszę nieustannie pracować, nie lubię siebie i nie lubię ludzi!
Nie chciał wracać ani do wspomnień tamtych rozmów, ani tam na Widok, gdzie w mniej niż skromnych warunkach egzystowali ostatni jego krewni. Klocia kaszle jakoś tak z głębi siebie, z płuc, których ma coraz mniej i żadne węgrzyny do obiadu nic na to nie poradzą. Stach Witkiewicz już na walizkach; ze względu na jego zaawansowaną gruźlicę on, żona i pięcioletni Staś, mądrala, nazywany w domu Kaluniem, wyjeżdżają z Warszawy do Zakopanego na stałe.
Po jaką cholerę wysyłał ten list do Kloci? O zdrowiu. Zmieniał mieszkanie z Dachauerstrasse 32 na Amalienstrasse 49, teraz znowuż tu, wszystko ze względu na zdrowie, tu wydawało mu się, że wilgoć zżera ścianę za szafą, tam znów, że okna tylko na północ, brak odrobiny słońca, a dopiero tu, na Adalbertstrasse 27, w dobrze opalanych pomieszczeniach mieszkania z pracownią nagły ostry ból wysztywnił mu lewe ramię. Zaczęło się coś złego. Przywołał choróbsko. – Dobrze, że nie jestem mańkutem – warknął i ogarnął go strach.
Malował właśnie kolejną wersję Święta Trąbek. Tym razem zdecydowany nokturn. Od miesięcy rozżalony na Korwin-Milewskiego, „swojego dobroczyńcę”, nie utrzymuje z nim kontaktu od momentu, kiedy mecenas, okazując niestosowną zdaniem Aleksandra wylewność, nie dość, że nie wysłał dużych Trąbek na wystawę do Paryża, choć to autorowi obiecał, to jeszcze domagał się jakichś rozświetlonych kompozycji. Na przekór mu malował Plac Wittelsbachów w Monachium w nocy oraz na przemian Plac Maksymiliana Józefa w Monachium w nocy, bo to przecież była autentyczna kontynuacja, wnikanie w czeluście głębokich warstw indygo i capput mortum, rozświetlanie ich jasnotęczowym pastoso lśniących latarń.
Położył się na kanapie. Pomyślał, że trzeba będzie zeskrobać z parkietu ślady farby, bo paleta, która mu wypadła z lewej dłoni, spadła, oczywiście – trzeba mieć pecha – farbami na dół. I wtedy powalił go następny atak bólu. Nazajutrz, po nocy cierpień, otrzymał telegram: „Przyjeżdżam do pana w sobotę. Ignacy Hr. Korwin-Milewski”.
Ból mniejszy. Zapomnijmy o nim. Ha, ha! Zwalisty ziemianin w długim sukiennym surducie jakoś się zmieścił w jednej otwartej kwaterze drzwi i krokiem marynarskim ruszył do obrazów ustawionych dlań do oglądania. Początkowo prawie nie zwracając uwagi na Aleksandra, po wydłużonym kwadransie, kiedy obejrzał wszystkie szczegóły i dla sprawdzenia całości zrobił kilka odejść, zapytał:
– To te trzy nokturny przeznaczył pan, znaczy się, na Münchener Jahresausstellung von Kunstwerken aller Nationen w Glaspalast?
– Tak. I jeszcze Babę.
– Jaką babę?
– Staruszkę czuwającą przy zwłokach.
– A, to ten obrazek, zapłacony przez Modrzejewską, którego Modrzejewska nigdy nie dostała. Znaczy się, znalazł go pan wreszcie?
– Odnalazł się teraz, w składzie celnym… kiedy już zdążyłem namalować drugą wersję!
Wyciągnął zza sztalug dwa nieoprawione blejtramy. Obrazy o tym samym motywie. Mniejszy, poziomy, wetknął do rąk Milewskiego, drugi, większy i w pionie, trzymał w rękach. – Ten także miał być w poziomie, ale pozmieniałem w trakcie roboty; nabiłem na mniejszy obraz, na wszelki wypadek zawinąłem z tyłu pod-malowane płótno, gdyby miał jeszcze zmienić decyzję…
– Eee, pan to za dużo tnie. Jeszcze nie widziałem takiego malarza. Krawca, owszem! – Zaśmiał się, mały spiczasty nosek zadarł mu się jeszcze bardziej w górę, rozbłysła łysa głowa, grubas pogłaskał sobie miłośnie brodę do pasa. – Dobrze, jest pan oryginalny, ale muszę zasmucić: podoba mi się ta starsza Baba. W tej, którą pan teraz zrekonstruował, tfu, namalował, jest rezygnacja i wyciszenie. W tym, co ja trzymam w rękach – dramat, niepokój i tajemniczość.
– Mogę się pocieszyć, że oba płótna ja malowałem. Wtedy byłem żarliwy, teraz usiłuję być sprytny. Ja się nie nadaję do handlu. A i tak nie wierzyłem w ten obraz, który pan trzyma w ręku. To Stach Witkiewicz odkrył go w stertach starych kostiumów w mojej pracowni warszawskiej, w tym złym okresie, kiedy ciąłem W altanie. Jeszcześmy się ze Stachem lepiej nie znali, już byłem w biedzie, on wziął obraz, ten właśnie, Babę, tak, tak, dała za niego całe dwieście rubli srebrem. Odebrałem obraz, chciałem odczyścić, domalować oświetlony całun pokrywający zwłoki nieboszczyka, oczywiście nie zdążyłem, właścicielka, kochana piękność, wyjechała, a ja zostałem z Babą czuwającą przy zwłokach. No więc jedna wersja jest jej, bo ona się już pomału wybiera przez ocean, a pańska druga. Wybieraj, panie hrabio!
– Nie po to tu jestem. Na razie mam po uszy pańskich bawarskich nokturnów!
– Panie, co pan?
– Czas opuścić Monachium. Oto pieniądze, panie Aleksandrze. I oto czek. Jak niczego innego, pragnę otrzymać za to kilka motywów z Paryża, najlepiej malowanych w plenerze, pańskiego, ma się rozumieć, pędzla. Co będzie piękniejsze, niż sobie wymarzyłem, za to zapłacę dodatkowo, i jeśli żyć będziemy, nie przestanę u pana zamawiać nowych obrazów. Mam coś ciekawego na myśli.
– Nie wierzę. Już myślałem, że pan taki sam zły jak cała reszta.
– Co się stało? Pan roztrzęsiony!
– Siostra ciężko chora w Warszawie. Młoda wdowa z dwójką małych dzieci. W ostatnich miesiącach – jak pan doskonale wie – i mnie było ciężko, a wziąłem na siebie obowiązek opieki nad nieszczęsnymi. Nie miałem wyjścia, napisałem list do Wrotnowskiego, wiceprezesa Zachęty, starca, który powinien znać życie, z prośbą o pożyczkę na konto dwóch wystawionych tam obrazów. Jestem członkiem Zachęty i taki zwyczaj dla członków jest praktykowany. Patrz pan, hrabio, co mi odpisał na firmowym papierze: „Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie daje pożyczkę tylko na te obrazy, które mogą być uznane za kwalifikujące się do zakupu Towarzystwa”!
– Zginie pan wśród chamów z platynowymi spinkami u mankietów i z posranymi myślami. Ze mną pan nie zginie, Aleksandrze. Ciągnie się za mną zła opinia, ale jakąż opinię może mieć człowiek, który raz po raz zmienia swoje poddaństwo? Gdybym nie był kawalerem maltańskim, te dranie rozgniotłyby mnie na pro-szek. Jak pan wie, oprócz rozumu i instynktu samozachowawczego mam ponadto stałą ochronę. Zanim ruszymy w miasto, proszę, oto zwitek banknotów stumarkowych, niech pan je dobrze schowa i tak, żeby pamiętać, gdzie się wsadziło. To w całości na koszta opieki nad pańską siostrą. Żadnych ruletek, żadnych lafirynd z tej puli. A teraz hrabiemu Milewskiemu się nie odmawia – idziemy się zapomnieć: szampan, dziewczynki, do upadłego! W Bawarii po polsku. Zawsze pana kochałem za malarstwo! Nauczy pan paryżan, jak się maluje. Ach, jaki jestem ciekaw!

We wrześniu na wszelki wypadek zostawił większą część rzeczy w bocznym pokoju monachijskiej pracowni, miał bowiem przekonanie, że po trzech, czterech miesiącach wróci ze szkicami malarskimi z Paryża i dopiero tu będzie kończył większe pejzaże dla Milewskiego. Po drodze zatrzymał się w hotelu w Berlinie, wędrował po mieście, upatrzył sobie kilka motywów malarskich – te miałby dla siebie, nie dla Milewskiego – coś się tam jednak wydarzyło, co kazało mu wylać żal w liście do Prospera Dziekońskiego: „sukiny syny mieszkańcy są tacy, że nie mogłem nad parę dni tam zostać; zdawało mi się, że się rozchoruję zostawszy się”.
Czuł wyraźnie odpływ energii. Za łatwo poszło z pieniędzmi? Nie, bóle ramienia nie dają spać. Bóle każą się martwić. Ależ to nie wypada. W wymarzonym Paryżu?
Był tam, w wynajętej pracowni przy rue Aumont-Thiéville 4, z nieodwołalnym postanowieniem niedotykania kwestii tematu w malarstwie. Teraz tylko pejzaże, gry świetlne, forma kształtowana przez słońce, deszcz, gwałtowne zmiany aury. A noc? Noc, przede wszystkim noc. Nie mógł sobie darować podjęcia w Monachium tematu lekko mu rzuconego przez Milewskiego. Temat to polska wieś i Anioł Pański. Aleksander na polskiej wsi nie był, nie zaznał jej, był człowiekiem miejskim. A hrabia chciał mieć w swoich zbiorach polskiego Milleta. Monumentalne płótno (223 × 168 cm) to było dla Gierymskiego wyzwanie. Malując klasyczną kompozycję, dokładał starań podczas doboru modelek, a potem skonstruował specjalne oświetlenie – reflektory odbijające złoto i srebro pomalowanych papierów i tektur, które rzucały specjalne, choć może nieco cyrkowe, światło na twarze i postaci wieśniaczek pracujących na polu.
Chyba jednak dobrze, że namalował taki obraz. Kiedy jeszcze w Monachium pracował nad tym wyższym od niego prawie o pół metra płótnem, odwiedził go rodak, pisarz i krytyk Cezary Jellenta, tak jak on, człowiek miasta, ale tak przesycony kulturą i sztuką, że w sielskim temacie nie widział śladu fałszu. Podkreśli niebawem:
„Owóż niewątpliwie Gierymski nie ma obecnie w całej Europie bliźniaków, stoi sam jeden”.
Zachwycony monachijskimi nokturnami Aleksandra, wspominając sukcesy jego obrazów w Glasspalast, złoty medal drugiej klasy i zakup obrazu przez księcia regenta bawarskiego Luitpolda do Nowej Pinakoteki, powtarzając w nieco zmienionej formie kalambur Witkiewicza, że to medal nie jest honorem dla Gierymskiego, lecz Gierymski jest honorem dla medalu („są tacy […], co twierdzą […], że większy zaszczyt przyniósł nasz artysta wystawie, niż ona jemu”), Jellenta pisze, wspominając spotkanie z artystą w atelier monachijskim przed wyjazdem malarza do Paryża: „W pobliżu okna, na niewielkiej estradzie, pod niebem z błękitnego muślinu i śród wielkich płacht srebrnego papieru imitującego światło, siedziała w stroju polskiej wieśniaczki niemłoda już modelka. Mogłem, nie chcąc przerywać artyście roboty, napaść wzrok do syta dużym, zwyczajnie opartym o ścianę obrazem, który był właśnie «na warsztacie». Motyw najzupełniej swojski: dwie kobiety wracają z sianożęcia w porze zachodu słońca i dzwonu sygnaturki, wzywającej na Anioł Pański. Treść zatem przypominająca i Bretona, i Milleta. Gierymski jest w wyborze tematu nader drażliwy i skrupulatny, i jeśli zgodził się w obecnym wypadku na posądzenie o brak inwencji, to jedynie pod przymusem… siły wyższej, jaka bywa nieraz w chudym życiu wielkiego malarza – obstalunek”.
Jellenta, który odnalazł w tym obrazie „wielką poezję i znakomity nastrój”, był potem – o czym wspomniał gdzie indziej – świadkiem zdarzeń, których szczegóły do dziś pozostają tajemnicą. Nie ostało się jedno z dwóch, jak się okazuje, ogromnych płócien: artystę trapiła kompozycja – kobiety były od siebie zbyt oddalone, artysta twierdził, że poza kobiety z grabiami jest nienaturalna. „Przyszedł Wacław Szymanowski [malarz i rzeźbiarz, później twórca słynnego pomnika Chopina w Łazienkach] i zauważył, że nie tworzą – grupy. I oto wielki doktryner naturalności najpierw zbliżyć próbował starą do młodej, potem młodą do starej, tak długo, aż zniecierpliwiony – no i pewnie przeróbki takie dawały się we znaki płótnu – w ciągu jednego dnia podmalował drugie, na którym kobiety nie tylko że właziły prawie jedna na drugą, ale jeszcze połączone zostały fortelem kompozycyjnym – gęstym i dużym krzakiem czy też stogiem, ciemniejącym w dali”. Zdecydowanie bardziej „powietrzny”, własny, doskonalszy kompozycyjnie i kolorystycznie złotawy, szlachetny, choć z pozoru o muzealnym tonie, jest szkic malarski Anioła Pańskiego, namalowany przez Aleksandra na deszczułce.
Za dużo myśli dotyczących okresu, który powinien być zamknięty. Tutaj także nie bardzo. Długi dwu-piętrowy budynek z lokalami przeznaczonymi na pracownie. Oszklone ściany na północ. Nic, tylko malować. Ale malować wśród masy innych malujących? Jak to? Im bliżej zimy w dodatku, tym zimniej. Centralne ogrzewanie, ale radiatory chłodne. Skąpią na opale. Za bardzo tym się na razie nie przejmował. Dzięki Paderewskiemu, który zawsze gdzieś się znajdował w pobliżu, poznał jednego z najbogatszych ludzi epoki, Bruna Abdank-Abakanowicza, wybitnego naukowca, elektrotechnika, wynalazcę, współwłaściciela i dyrektora fabryk na całym świecie. No i ten pan był koneserem sztuki. Zapraszany do jego podparyskiej posiadłości, willi w Saint-Maur-des-Fossés, nie zawsze chciał albo nie musiał wyjeżdżać na noc do Paryża. Wobec tego na piętrze jakimś cudem wygospodarowano dlań dwa pokoje, żeby mógł sobie spokojnie pracować, gdy znuży go towarzystwo często tu bywających Henryka Sienkiewicza, Władysława Mickiewicza, syna Adama, wreszcie Anny Bilińskiej, zaprzyjaźnionej z panem domu. Dwie młodziutkie córki Abakanowicza otrzymały od ojca zadanie pilnowania spokoju na piętrze, bo pan Gierymski, który miał wiele bolesnych przeżyć, bardzo go potrzebuje.

– Czy ty też tak miewasz? Podchodzę do płótna i muszę się odsunąć, bo parzy!
– Może malujesz nie to, co chcesz? A może parzy na zasadzie kontrastu. Może twoja pracownia jest za zimna?
– Ach, te twoje natychmiastowe riposty, Ludwisiu! Nie pozwalasz się użalić człowiekowi… – zarechotał Aleksander, patrząc wymownie na Ludwika de Laveaux, który wreszcie, po półrocznym plenerze, wrócił nad Sekwanę z Bretanii, z wioski Crehen, gdzie malował siedem pejzaży na raz, następnie Dinan, gdzie narysował prawie wszystkich mieszkańców i przygotował obrazy na paryski Salon. Wrócił z Dinan do Paryża pieszo, w grudniu, z odpoczynkiem w Rennes. Trzysta sześćdziesiąt kilometrów! W Paryżu żyje już od dwóch lat. Ojciec, tam w ich majątku koło Jędrzejowa, jest nieugięty, obrażony Paryżem syna, jego pobyt uważając za wygłup; mamroczący, że nie wchodzi się powtórnie do tej samej rzeki, nie reagował, gdy plenipotent rodziny zwlekał ze spłatą pieniędzy, które się Ludwikowi należały ze spadku po matce, Stefanii z Borkowskich, toteż Ludwik żyje w ubóstwie ze sprzedaży krajobrazów, malowanych seryjnie, sprzedawanych handlarzom po dwadzieścia franków, niedawno korzystał z zaproszeń znajomych do Londynu i Oksfordu, ciągle w ruchu, zafascynowany malarstwem hiszpańskim, oglądanym dzień w dzień w Luwrze Velasquezem i Riberą, nie odpuścił i odbył pieszo wędrówkę przez Pireneje do Hiszpanii – aż do Grenady. Powracał z tej i podobnych wypraw z kilogramami szkiców. Teraz półleżał na kanapce w tej zimnej i bez wyrazu pracowni Aleksandra.
– Trzeba cię przywrócić cywilizacji, Ludwisiu. Zbierz się w sobie, ogarnij się, ja ci dam na fryzjera i żebyś sobie wypożyczył schludne ciemne ubranie, proszę bardzo, pojutrze ruszamy do przestronnej, ciepłej willi Bruna Abdank-Abakanowicza – na całe święta.

Zaraz po Nowym Roku przeprowadził się z lekko rozrysowanym, właściwie wciąż niezaczętym obrazem do bardziej ludzkiej, mniej przypominającej fabrykę obrazów, za to wreszcie ciepłej pracowni na Montparnasse przy rue Boissonade 15. Zanim ją oswoił, coraz częściej i coraz dłużej bywał w willi Abakanowiczów, pół godziny jazdy kolejką vincejską przez lasek aż do stacji, skąd do willi Abakanowicza było dziesięć minut drogi. Wybitny matematyk, wynalazca i przemysłowiec, a dwa lata młodszy od artysty, miał doskonale wyrobiony gust artystyczny. Gierymski wiedział, że Abakanowicz ma „dość sprytu artystycznego”, aby w jego pozaczynanych obrazach wskazać na fragmenty lub nawet na charakter kompozycji, kwalifikując je jako nieautentyczne lub mimo woli wyrobione na efekt.
Abdank-Abakanowicz kupuje i płaci. Korwin-Milewski kupuje i płaci. Trudno mu się pracuje, bo bóle nerwów go męczą, Wie też, że bez pieniędzy nie ma mowy o dobrej robocie. „Bez zrobienia zaraz kopii mniejszej nie wyjdę na swoje”. Gdy namalowane światła są dobre, nieco grubsze niż reszta powierzchni płótna w pierwszej próbie Opery paryskiej w nocy, wtedy obraz wydaje się, a może jest za ciemny. Nie wyjdziesz stąd, nie rozsiądziesz się w restauracji. 15 marca, dowiadując się od osób trzech o kłopotach ciężko już chorej Kloci, wysyła jej pospiesznie z miesięcznym wyprzedzeniem czterysta pięćdziesiąt franków. Tłumaczy: „Nie zmieniłem się względem ciebie w uczuciach, tylko jestem biedny i ciągle niespokojny o siebie, a właściwie o moją Sztukę. Więcej jak to, co przyrzekłem wyjeżdżając, dawać nie mogę, a i to może być trudno…”.
Ostatecznie nie powróci do Monachium i będzie się trudził nad częścią architektoniczną Opery pary-skiej w nocy w nowej, wygodniejszej pracowni na lewym brzegu rzeki, na Montparnasse. Jak zwykle od lat nazywa u siebie katzenmajerem stan wywołany następstwami trudności związanych z ustawieniem kompozycji obrazu i z innymi szczegółami dotyczącymi koloru i formy. Trudności to jego specjalność, szczęście, że nie będzie to męczeństwo na własny rachunek. Kwestię finansową wziął na siebie Milewski: weźmie obraz na bardzo dobrych warunkach. „Jeżeli nie sprzedam go na wystawie za większe pieniądze, on bierze obraz za tyle, żebym mógł inny tej wielkości robić”. Z Monachium dostał wiadomość, że jedna z księżniczek bawarskich będzie kopiować jego nokturn Plac Wittelsbachów w Nowej Pinakotece. I tu Gierymski żałuje, że nie jest na miejscu… bo mógłby w obrazie jeszcze parę rzeczy poprawić! Perfekcjonista niczego sobie nie daruje. Dostał list od Witkiewicza z Zakopanego i – jako człowiek miasta – ubolewa: „biedak, nawet w zimie musi tam siedzieć”. Po kłopotach z cenzurą Witkiewicz wydał książkę Sztuka i krytyka u nas. „Dobrze, że Ci książkę puścili” – pisze do autora Aleksander i jeszcze nie wie, że przygotowuje on następną książkę, właśnie o nim – „potrzebna była (bardzo w niej pięknie wyglądam) […] Napisz, czy idzie”.

„Mówię, żem przyjechał przygotować obraz; chciałem go skończyć w Monachium, ale gdzie tam, za trudny, ach, co ja męki przeszedłem… Milevius bierze go, ale jak nie zrobię kopii, lepszej spodziewam się, zdechł pies”. Operę paryską w nocy namalował w 1891 w kilku wersjach, każda po ponad metr siedemdziesiąt wysokości. On sam z pierwszej wersji nie był zadowolony, dlatego natychmiast przystąpił do malowania drugiej, która po ukończeniu zdała mu się wprawdzie lepsza i świeższa, a jednak „dobrze podława, chociaż powtórzona”. Gierymski był za blisko. Za blisko tego pejzażu, za blisko paryskiej nocy, za blisko wyobrażeniu tego, co chciał przenieść na płótno. Po trzydziestu latach od tych ceregieli Franciszek Klein będzie mógł spokojnie w Krakowie napisać: „Całość jest prawdziwym arcydziełem malarskim. Nastrój nocy, tempo ruchu ulicznego wśród mroku, blask latarni są tu oddane z nieprawdopodobną maestrią. A przy tym na koloryt tego obrazu składa się całe mnóstwo tonów ciemnych, półtonów, niuansów, odcieni, refleksów, świateł, blasków – które wszystkie razem stapiają się na cudowną harmonię nocnego nastroju ulicy Paryża”.
Maluje jednocześnie Luwr w nocy, z motywem bramy, także w kilku wersjach, z których ostatnia zahaczy o rok 1892 (pierwszy Luwr ukaże przed konserwatorami historię twórczego mozołu, liczne laserunki nakładane farbami jasnoniebieską, ugrową i zielonkawą, spękane fragmenty asfaltu, wreszcie zmianę decyzji kompozycyjnej podczas malowania obrazu: doszyty z lewej strony sześciocentymetrowy pas płótna długości 123 cm, a także dwie przymocowane do dłuższych brzegów blejtramu drewniane listwy). Oświetlenie elektryczne kolumn z lewej i cieplejszy blask latarni z prawej wprowadzają widza w scenę rozgrywającą się tro-chę jak w teatrze. Na pierwszym planie wystrojona i z nieodzowną torbą kobieta, która bez obaw spaceruje po nocach, dalej, po lewej, para męsko-damska, w świetle bramy jeszcze kilka osób, czyli elementów wytyczających perspektywę, zupełnie w oddali jeszcze światła latarń z potrójnymi kloszami.
Co pisał o mękach twórczych i przemianach, które w ciągu kilku miesięcy zaszły w jego malarstwie między tworzeniem nokturnów Opery a Luwru, zwierzając się Stanisławowi Witkiewiczowi? „Oto już jestem o wiele moderniejszy! Ta moderność polega, a co bardzo ważne, na zdecydowanym kolorze, położonym prawie od razu, bez przemęczania płótna ciągłymi laserunkami i malowania świeżymi farbami, bez pastwienia się nad obrazem dla wydobycia siły i plastyki. Cóż za plastyka jest w nocy przy lampach? Żadna. Przedmioty dalsze, silniej oświetlone, występują bliżej”.
Co robił? Walczył o doskonałość, mimo protestów mdłego ciała. Z innego listu do Witkiewicza z grudnia 1891: „Przygotowałem mój jeden Louvre, niezły, i wróciłem do mojej starej Opery przed przewerniksowaniem, i widzę, że dobrze podława, chociaż powtórzona. Jak ja mogłem taki motyw chcieć zrobić? Co chcesz, byłem chory”.
Znowu to samo: „Dziś kości nie bolą mnie, przynajmniej mniej niż zwykle, przyznaję więc spokojnie, żem lichy obraz zrobił. Ostatni lepszy i niech mnie diabli wezmą, jeśli następne nie będą ciągle lepsze”.
A więc jednak nie należy, w hołdzie dla impresjonistów, zaniedbywać mądrych zasad malarstwa, nabytych podczas studiów w Akademii! Impresjoniści nie wyszli poza podstawy kształcenia artystycznego w jakichś podrzędnych pracowniach albo przyglądając się robocie nieco bardziej doświadczonych kolegów. W tej drugiej wersji Opery, z której autor tak był niekontent, zaszalał: najpierw pokratkowaną kalką przeniósł z pierwszej wersji kompozycję ze szczegółami na nowe płótno, a potem już nie stosował akademickiej podmalówki, walił pastą niemal prosto z tuby, zrezygnował z laserunków. Zupełnie jakby zaczynał od nowa. Rezultaty? Cóż. Jest mistrzem, więc dał sobie radę. Pewien niesmak jednak pozostał. Nad Luwrem już nie eksperymentował.

Ilekroć upatrzył sobie motyw i usiadł ze szkicownikiem na krzesełku plenerowym nad Sekwaną, tylekroć żądni malowniczości malarze, coraz liczniejsi w Paryżu, albo przysiadali się nieopodal, starając się tyleż bezczelnie, ile bezradnie ukraść motyw, niekiedy nazajutrz już od rana zajmowali miejsce Aleksandra. Śmiał się zadziwiony taką powszechnością małości.
Do młodego przyjaciela, malarza i krytyka Władysława Wankiego, nie zawahał się jednak napisać, sprawa bowiem była zbyt ważna, ponieważ przymierzał się do namalowania słynnego potem Wieczoru nad Sekwaną: „W tym mam zabawę, że właściwie nie ten motyw robię, co mam pod mostem, tylko inny na moście. Ale kolor pod mostem studiuję, żeby mi ludzie za bardzo nie przeszkadzali. Tę plagę nie można puszczać do atelier, zupełnie jak kieszonkowi złodzieje”.
Odtąd przychodził nad Sekwanę późnym popołudniem, kiedy malarzy-podpatrywaczy wygonił chłód, głód i potrzeba zapicia powstającego knota. Owczy pęd artystycznego plebsu.
Namalował kilkanaście widoków Paryża, płócien niewielkich formatów, w tym Pont Neuf w Paryżu na desce, syntetycznie potraktowany, pyszny pejzaż, fragment rzeczywistości oglądany niemal z powierzchni rzeki, a na pewno z samego brzegu Sekwany, na kamienne filary i przęsła szesnastowiecznego, najstarszego spośród zachowanych mostów w Paryżu. Trochę mniejszych krajobrazów na tekturze, praczki (tę tematykę podjął inaczej Ludwik de Laveaux), praczki więc są u Gierymskiego punkcikami w nadrzecznym pejzażu, u de Laveaux te pracujące kobiety dominują nad błękitami nieba i wód. Przygotował malowniczości, tak jak sobie tego życzył Korwin-Milewski, oryginalne kadry z Sekwany z widokiem na katedrę Nôtre Dame, wresz-cie Scena uliczna w Paryżu z przewróconym koniem dorożkarskim, malowana alla prima, w większości szpachlą, na kawałku deski wyjętej z podłogi, niegruntowanej; kolor starego drewna, na którym artysta bezpośrednio malował, jest dominantą kolorystyczną obrazu i współgra z błękitną kurtką robotnika, różowawą czerwienią dachu, czernią dorożek i ciepłobrunatnym umaszczeniem konia. I niespodzianka – Aleksander Gierymski wreszcie namalował konia! On, który koni dotychczas nie malował. I to od razu dobrze, w skomplikowanym ruchu.
W październiku rozpoczął pracę nad Autoportretem z paletą. Jesień to nie jest dobra pora do malowania w pracowni; tylko kilka godzin dobrego, rozproszonego światła. Ale autoportret, z postacią naturalnej wielkości, ujętą do kolan, artysta będzie malował wyłącznie w świetle elektrycznym.
Zamówienie Ignacego Korwin-Milewskiego nie określało rodzaju oświetlenia. Obraz miał mieć wymiary 185 × 135 cm, przedstawiać artystę en face, w pozycji stojącej, z paletą i pędzlami w rękach. Korwin-Milewski, sam malarz, wykształcony, choć nie praktykujący, tak wyobraził sobie ponad dwudziestu najwybitniejszych polskich malarzy w swojej zaplanowanej galerii (tylko Matejko wyłamał się z zasad zamawiającego i na Autoportrecie, jednym z najlepszych spośród namalowanych w Europie w XIX wieku, nie pozwolił sobie na tak uporczywe stanie; usiadł w ulubionym, wysłużonym, starodawnym renesansowym fotelu).
„Gęba sobacza, ale oczy mam dobre” – powiedział kiedyś, teraz malował tę swoją neurastenię, która od-bierała go powszedniości, rzucała w świdrujące bóle, biła po palcach, których nikt w życiu nie pogłaskał. Elektryczne światło, padające z góry, z mocnej nagiej żarówki, wydobywały, oprócz życia i duszy, jak potem pisano, także upiorne fioletowawe cienie. Można się bać. Tak czy inaczej, obraz powstały w okresie paryskim, dwa lata później zaprezentowany na Wystawie Powszechnej we Lwowie, został przez wielu krytyków okrzyknięty najlepszym portretem ekspozycji.
Ale po to Gierymski jechał do Paryża, żeby pozostawić raz na zawsze w powszechnej historii sztuki je-den z najoryginalniejszych krajobrazów. Duże olejne płótno Wieczór nad Sekwaną. To dzieło wybitne jest jednocześnie śmiałą syntezą w połączeniu architektury ze smugą światła na przymglonym niebie, znakomicie równoważącą kompozycję pejzażu przedstawiającego widok na Sekwanę, Pont Carrousel i Fasadę Wielkiej Galerii Luwru, ujęty najwyraźniej z lewego brzegu na wysokości Pont des Arts. Przedmioty – barki, ludzie, zabudowania, most – pozostają w realnym kształcie i malowane są gęstą, tłustą farbą, partie wody natomiast, choć i one będą w rezultacie realistyczne, zostały utworzone z tysięcy pauz i dywizów, grudek farb bez dodatkowego spoiwa: żółtych, jasnobrązowych, pomarańczowych, jasnofioletowych, szarobłękitnych. Niebo jednoczy oba sposoby malowania, seledynowa smuga światła jest zdecydowanie wypolerowanym impasto. I ten intensywny fiolet, zrodzony z kraplaków nałożonych finezyjnym laserunkiem na wyschniętą biel – po lewej, pod pierwszym na obrazie przęsłem! Kilkanaście zachowanych studiów i szkiców malarskich poprzedziło mistrzowską kompozycję.
Napisze o niej wnikliwy krytyk, historyk sztuki Juliusz Starzyński, że ten więcej niż pejzaż jest jednym z „najszczęśliwszych przypadków w twórczości Gierymskiego osiągnięcia harmonii doskonałej pomiędzy zamiarem a wykonaniem, harmonii wskazującej na to, że połączenie efektów obserwowanych bezpośrednio w naturze z uogólnieniem właściwym metodzie pamięciowej – jest jednak możliwe bez uszczerbku dla jednolitości obrazu”.

Kraków. Pod koniec pierwszego tygodnia kwietnia 1894 nadeszła z Paryża wieść o śmierci Ludwika de Laveaux. Malarz przeżył dwadzieścia pięć lat. Mieli się niebawem zjechać tu, w pokoju z pracowienką wy-najmowanym przy Karmelickiej, blisko Parku Krakowskiego, w nowej dzielnicy, gdzie było przewiewniej i dużo zieleni. Stąd bliżej niż skądkolwiek w mieście do Bronowic, bajecznie kolorowej baśni z gościnną pracownią, smakowitą kuchnią i piwniczką Włodzimierza Tetmajera, znajomego z Monachium (studiował wspólnie z de Laveaux, a jego mięsiste, mocne kolorystycznie i oryginalne malarstwo zostanie dla późnych wnuków odkryte dopiero po stu dwudziestu pięciu latach). W Bronowicach miał Ludwik de Laveaux narzeczoną, Marysię Mikołajczykównę, jedną z trzech pięknych, powabnych i niehałaśliwych gospodarskich córek. Druga siostra to żona Tetmajera, trzecia zostanie żoną Lucjana Rydla, a wszystkie zaludnią niebawem Wesele Wyspiańskiego – wraz z mężami, a Marysia z Widmem Ludwika. De Laveaux nie był jakimś wyjątkowym gruźlikiem, ale nikt nie przypuszczał, że tak szybko zejdzie z tego świata. Uważał Aleksandra Gierymskiego za swego mistrza, lecz nie jest powiedziane, czy to nie dzięki Ludwikowi, który był malarzem nocy, Aleksander rozbudował kolorystycznie swoje nokturny. Na pewno zaś zainteresował swego mentora egzotyką podkrakowskich Bronowic. Pojechał z nim do Krakowa, szybko go oswoił z Bronowicami, po czym wrócił do Paryża, gdzie miał poważne malarskie zamiary, cóż z tego, skoro – pozbawiony należnych mu pieniędzy – sypiał w nieopalanych norach, w ciągu dnia sprzedawał swoje pejzaże za jakieś śmiesznie niskie honoraria, a w noce, kiedy zimno było nie do wytrzymania, przebywał w ciepłym w miarę komisariacie policji, gdzie rysował twarze zbójów, surgentów czyli samozwańczych adwokatów, nie wiadomo, czy w ogóle jadał. W Paryżu, gdy Gierymski tam jeszcze był, de Laveaux chodził na obiady z przyjacielem Ferdynandem Hoesickiem, literatem, późniejszym wydawcą – a potem spędzali czas na długich Polaków rozmowach w kawiarni przy Avenue de l’Opéra, gdzie wieczorami zawsze przesiadywał, jak u siebie, Gierymski.
De Laveaux, ze szlacheckiej rodziny (matka świętej pamięci z Borkowskich) nie protestował, gdy mu stawiano obiad w dobrej restauracji lub koniak w kawiarni, ale nie pozwalał, żeby wtrącać się w jego nędzę. Raz tylko zwierzył się Aleksandrowi, że nie mógł umyć twarzy i rąk, bo mu w jego mansardzie woda w misce zamarzła na kość. Kaszlał sucho i mniej więcej było wiadomo, do czego to doprowadzi. Ludwik nie chciał słyszeć o tego rodzaju pomocy. Czy wierzył w swoją siłę (z natury krzepki), czy odwrotnie – szedł przed siebie ramię w ramię ze śmiercią, przestał malować tak przesycone powietrzem pejzaże, jak Widok na wieżę Eiffla („Jakże jesteśmy do siebie podobni!” – krzyknął Gierymski, gdy zobaczył to niewielkie arcydzieło) i rzucił na płótno zarys oszalałej Lady Makbet albo innej, podobnej jej pani, w krwawym świetle, a po ukończeniu podpisał Przestrach.
Zawracamy. Pierwsze, co Aleksander zrobił w czasie swojego pobytu w Krakowie, to była heroiczna dlań, wziąwszy pod uwagę postawę „cygana”, próba obrony twórczości Ludwika de Laveaux i Stanisława Radziejowskiego. W mieście, w którym, jak się wydawało, będą go nosić na rękach, pierwszym niepowodzeniem było doprowadzenie do jego kandydatury do dorocznej nagrody im. Probusa Barczewskiego, fundowanej przez Polską Akademię Umiejętności, a w ostateczności przyznanie tego prestiżowego i finansowo intratnego wyróżnienia Piotrowi Stachiewiczowi. O innych przykrościach za chwilę. W lutym 1894, trzy miesiące po śmierci Matejki, zaproszony przez kandydata na nowego dyrektora Szkoły Sztuk Pięknych w Krakowie, Henryka Rodakowskiego, Gierymski, którego przyszły rektor zamierzał obsadzić w charakterze kierownika wydziału malarstwa, już się wczuwał w tę rolę (kto mógł przypuszczać, że rześki starzec umrze podczas pisania mowy inauguracyjnej) i mógł sobie pozwolić na list do Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Krakowie, w których podważał werdykt Sądu Komisji Rozpoznawczej TPSP.
„Obrazy usunięte przez Komisję – pisał – moim zdaniem mogłyby figurować na każdej większej wystawie zachodniej Europy, wykonane przez artystów z dużym talentem i odpowiednią wiedzą artystyczną; specjalnie co do obrazu p. de Laveaux z wiedzą tu przez bardzo mało osób mogącą być zrozumiałą”. Gierymski proponuje obrazy poddać, jak to się dzieje gdzie indziej (czytaj: na Zachodzie), do rozpoznania Komisji ponownie. Kończy szlachetnym zapewnieniem, „że jedynie życzliwość dla ludzi talentu była powodem napisania tego listu”. W odpowiedzi otrzymał odpowiedź, że „jeżeli komu, to jemu Dyrekcja pragnęłaby zadośćuczynić…”, ale Statut nie pozwala jej odwoływać uchwał Komisji Artystycznej.
Policzek? W każdym razie objaw lekceważenia, kpina. Już wiosną to samo Towarzystwo Przyjaciół Sztuk Pięknych w Krakowie nominowało Gierymskiego na członka Komitetu Dyrekcji Towarzystwa. Nominowany odpisał: „mam honor odpowiedzieć, że nie jestem w możności jej przyjęć ze względu na mój niestały pobyt w Krakowie”.
Dwa miesiące później, wiosną, na list wiążącego z nim w Krakowie duże nadzieje rektora-elekta Henryka Rodakowskiego z prośbą o zaszczyt wzięcia udział Gierymskiego w organizacji Wystawy Sztuki Polskiej i Wystawy Sztuki Współczesnej na Powszechnej Wystawie Krajowej we Lwowie, odpowiedział, że do Lwowa nie pojedzie, ponieważ miał silny ból zębów, a teraz „fluksję, która mnie zrobiła niepodobnym do ludzi. A zresztą: „Pisałem do p. [Władysława] Łozińskiego, tłumacząc mu się, że nie jestem w możności rzucić moje-go obrazu dla czynności, w której ktokolwiek inny zastąpić mnie może”.
Historyk Łoziński nie zrozumie. Malarz Rodakowski – tak. Gierymski malował wtedy w gościnnej pracowni Tetmajera w Bronowicach przejmującą, z obecną między płótnem a widzem pustką śmierci, Trumnę chłopską. Zgodził modelkę (żebraczkę Maroninę) i modela (chłopa z Bronowic), od stolarza wypożyczył reklamową trumienkę polichromowaną ultramaryną, farbką do bielizny rozjaśnioną zincweissem. W mieszkanku krakowskim natomiast stał malowany od półrocza, nasłoneczniony, stworzony z gruzełków tajemniczych kolorów przepuszczonych przez powietrzne filtry Chłopiec niosący snop.
Te dwa obrazy (pierwotny tytuł ostatniego to Chłopiec w słońcu) wystawił w lipcu na dorocznej wystawie w Glaspalast. Trumnę chłopską kupił Korwin-Milewski. W tamtych dniach pierwszy obraz Aleksandra Gierymskiego wszedł do polskich zbiorów publicznych. To był – i jest – duży Wieczór nad Sekwaną, zakupiony od artysty dla powstającego Muzeum Narodowego w Krakowie z inicjatywy Henryka Rodakowskiego, wówczas przewodniczącego Komitetu Muzeum.

Fragment powieści Zazdrosny talent. Bracia Gierymscy został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”. Książka ukaże się w roku 2025 nakładem wydawnictwa LIRA.

Marek Sołtysik (ur. 1950), prozaik, poeta, artysta grafik i malarz mieszkający w Krakowie; autor zbiorów wierszy (m.in. Małe wiersze wieczorne, 1986), cenionych przez czytelników i krytyków literackich opowiadań i powieści psychologicznych (m.in. Domiar złego – 1977, Ulica Maska – 1980, Moloch – 1986, Debora – 1991, oraz beletryzowanych biograficznych opowieści Kartki z życia Michała Choromańskiego – 1989, a ostatnimi czasy m.in. Klan Kossaków i Klan Matejków.

Buty

– Pan to tylko z tym psem chodzi i chodzi – zagadnął go któregoś dnia znajomy.

– Przepraszam, przeszkadza to panu? – spytał nieprzyjemnym tonem.

– No, nie, ale przecież pan ma żonę, sławną żonę – mitygował się.

– Właśnie, jak sławna, to nie tylko moja – uśmiechnął się.

– Jak to nie pana?! – zdziwił się niepomiernie.

– Moja i nie moja. Bardziej publiczna – odparł, patrząc na swojego psa, który zaczął bezceremonialnie obwąchiwać buty znajomego.

– Przestań obgryzać moje buty! – ten zirytował się na psa. – Aha, niech pan pozdrowi żonę – zakończył rozmowę i poszedł w swoją stronę.

– Mówiłem ci tyle razy, żebyś przestał obgryzać buty! – zwrócił się do psa, który patrzył na niego uważnie i machał ogonem, jakby chciał powiedzieć, że może sobie gadać do woli, a on i tak się nie zmieni.

 

Ludzie i myszy

Zwlekał dość długo z remontem drewutni, w której przechowywał drewno i węgiel. Wreszcie się przemógł i któregoś słonecznego popołudnia przystąpił do dzieła. Uzbrojony w ręczną piłę i siekierkę zaczął rozbierać jedną ze ścian drewutni. Gdy odbił ostatnią spróchniałą deskę, ujrzał niecodzienny widok, który go przejął. Oto spod deski wybiegła szara mysz trzymająca w pyszczku małą, różową myszkę.

Wracając do domu, postanowił, że już nigdy nie założy pułapki na myszy.

 

Sąsiadka

Siedział w kawiarni i rozmyślał o sąsiadce, która miała dziś pogrzeb. Nie znosił pogrzebów. Nie znosił śmierci. Wciąż zabierała mu tych, którzy byli mu bliscy.

Nie uczestniczył w pogrzebach, bo uważał je za smutny spektakl potrzebny tylko i wyłącznie żyjącym. Zmarły nie ma z tym obrzędem już nic wspólnego. Z tego powodu naraził się swojej licznej rodzinie, w której pogrzeby nie należały do rzadkości. Ale nie dbał o opinię swojej rodziny i otoczenia.

Siedział w kawiarni, pijąc campari i rozmyślał o sąsiadce. Była młoda, a jednak musiała umrzeć. Gdyby była sędziwa, też nie umiałby się pogodzić z kresem jej życia.

– Czy coś się stało, panie Adamie? Ma pan taką smutną twarz – spytała go znajoma kelnerka.

– Nie, właściwie nic, pani Halinko – odpowiedział z ulgą, bo zdał sobie sprawę, że przecież on jeszcze żyje i to jest właściwie najważniejsze.

Tytuł nieco zwodniczy. Tym razem nie będę się jednak rozwodzić na dobrze znany Polakom temat Improwizacji z II sceny III aktu Dziadów Adama Mickiewicza. Rzecz bowiem dotyczy muzyki, muzyki jazzowej. Jak wiadomo, dobry jazz nie może się obyć bez improwizacji. Jazz w wykonaniu Adama Makowicza to wielka improwizacja, która przenika grane przez niego utwory własne i innych znanych kompozytorów.

  1. Międzynarodowy Festiwal Plenerowy Jazz na Starówce rozpoczął się niezwykle udanym, inauguracyjnym koncertem fortepianowym Adama Makowicza – tak by należało rozpocząć tę moją relację. Ledwo zdążyłem wrócić z wielkiego świata, z hiszpańskiej i francuskiej krainy Basków, gdy wielki świat dogonił mnie w Warszawie, i to jak wielki!

Iwona i Krzysztof Wojciechowscy – twórcy i nieustająco aktywni organizatorzy tej jazzowej imprezy, która już na stałe wpasowała się w pejzaż naszego Starego Miasta, są nie tylko wielce sprawni w prowadzeniu tego muzycznego festiwalu, ale odznaczają się niezwykłą umiejętnością w dobieraniu i pozyskiwaniu światowych gwiazd jazzowego świata. Nie będę wymieniał nazwisk artystów, którzy się przez 30 lat przewinęli przez letnią scenę muzyczną na naszej Starówce, bo chyba znacznie łatwiej byłoby wymienić tych, którzy nie wystąpili na festiwalu. Od pewnego czasu tradycją jest, że tak jak i w ten piątek, dzień przed pierwszą lipcową sobotą, zbieramy się w koncertowej Sali Lutosławskiego w gmachu Polskiego Radia na Woronicza, by wysłuchać najwspanialszych, większych lub mniejszych zespołów jazzowych. W lipcowe soboty w ramach Festiwalu grają one regularnie na Rynku Starego Miasta. Wyraziłem się nieściśle, bo w ten piątek żaden zespół ani żadna orkiestra nie zagrały. Kiedyś, w moich czasach szczeniackich, uważałem, że w sali (czy to operowej, czy w filharmonii) musi przywalić, zagrzmieć, huknąć potężna orkiestra, by był prawdziwy koncert, żadni tam kameraliści. A tu tymczasem scena prawie pusta – jeden fortepian. Co może jeden fortepian? Zaraz wyjdzie jeden pianista, a nas – jak nigdy dotąd – masa człeczych fanów. Koncert nie mógł się zacząć o czasie, bo choć już dawno wszystkie miejsca w niemałej przecież sali zostały zajęte, tłum wciąż szturmował. A przecież nie miała to być Adele ani Madonna, ani Taylor Swift, nie miała tu meczu rozegrać Iga Świątek ani Carlos Alcaraz. Sala Lutosławskiego nie jest też stadionem, na którym można sfaulować Lewandowskiego albo gdzie pięknie zapłacze po nieudanym karnym słynny Portugalczyk. Po co więc tu idą, po co się tu pchają? I żeby była wielka orkiestra, która przygrzmoci, łupnie, aż żyrandole pospadają… Może to nie ta sala?

Wszyscy już odkaszlnęli, nastała cisza, tylko Krzysio Wojciechowski przed pierwszym rzędem schylony przebiega. Czyżby mu się żona gdzieś zagubiła? A bez Iwony nic się nie uda, nawet nie może się zacząć. Ależ nie – są już razem na scenie, kłaniają się, coś żwawo zapowiadają, są wzruszeni, napięci, choć to ukrywają, i artystycznie podnieceni. Oni naprawdę przeżywają to, co robią. Prawdziwi ludzie oddani misji! Dziwne, że muszę używać patosu, by opowiedzieć o tych normalnych, życzliwych ludziach, którzy kiedyś pokochali jazz. Tyle mają do zapowiedzenia, tyle do opowiedzenia… a co tu gadać? Wystarczy przecież powiedzieć: Adam Makowicz.

Pewnie miało się stawić wielu tuzów, wiele smyczków, skrzypaczki, bębniarze, kilka fagotów, może ze Stanów albo z Izraela, może z Bogoty albo z Palermo, albo… a skąd bym miał wiedzieć? A tu nikogo. Pustki. Nawet artystycznie zwichrzone, lwie fryzury dyrektorstwa Wojciechowskich ze sceny zniknęły. I nic, zupełnie nic. Tylko spokojnym, niespiesznym krokiem przemierza scenę jakaś drobna chudzina, gramoli się na stołku przy wielkim, czarnym fortepianie. Mówią, że to maestro. Jak on sam da sobie radę z takim opasłym instrumentem? Coś powiedział, coś brzdąknął. Aha, to już się zaczął koncert.

No tak, proszę Państwa, początkowo spokojnie, z grzeczną aprobatą przysłuchiwałem się jakimś amerykańskim standardom. No, owszem, gra zgrabnie. Ale to wciąż tylko jeden fortepian. I wydawało się, że ten sympatyczny, skromny pan z bardzo szczerym, łagodnym uśmiechem, niby poważny, bo z wyraźną siwizną, gra sobie z zadowoleniem, widać, że lubi sobie grać. Zagra nam pewnie coś jeszcze, ukłoni się i pójdzie. Ale nie – ten pan stopniowo zamienia się w Pana. Z wielką swobodą po jakimś wstępie, po prezentacji podstawowego motywu zaczyna plątać wątki, źle się wyraziłem, zaczyna je zaplatać. Rozpuścił palce po klawiaturze, trzymając rytm jak dobry woźnica lejce i coraz to pogania gniade swego zaprzęgu, a nawraca, a tych paluchów chyba mu przybyło, co on nimi wyprawia! Gra już nie jeden fortepian, ale chyba pięć.

Makowicz, no tak, tak… coś słyszałem. Mówili, że niezły. Ale tam niezły! On się nagle przemienił w bestię, chociaż wcale tego łagodnego uśmiechu na sympatycznej twarzy nie zgasił. Cóż, może nie uwierzycie. Im dłużej grał, rozpędzał się coraz bardziej. Nawet gdy zwalniał, to tylko po to, by jedną ręką przytrzymać melodię kompozytora, a drugą wypuścić ten swobodny galop. Przebiegi, falujące nawracające przebiegi po klawiszach, po naszych uszach, po naszych duszach, zwłaszcza tych, którzy je mają. Zobaczyłem (pewnie mi nie uwierzycie), jak maestro zaczął rosnąć, niby tytułowy Wiatrodmuch w mojej bajce dla dzieci, co się im potem śnił po nocach. Zaczął się wydłużać, a rosnąc, niewiadomym sposobem podnosił rozśpiewany fortepian. Fortepian się robił malutki, kurczył się przy pianiście, więc Pan Adam już z zupełną łatwością unosił posłuszny mu instrument. Wyraźnie widziałem, jak on, pan swego fortepianu i ten czarny wieloryb dźwięków, zaczęli lewitować. Ze środka fortepianu, pewnie mi nie uwierzycie, zaczął wyłazić drugi fortepian, a z tego drugiego trzeci – jak ruska baba w babie. Jeden grał w drugim, a ten drugi już swymi dźwiękami nakładał się na granie obu pozostałych. Fantasmagorie. Wcale nie piłem. Przyjechałem z żoną swoim samochodem. (Tej nocy nawet dobrze spałem, więc na koncercie nie potrzebowałem usnąć. To nie był sen). Ale kiedy się Mistrz rozpanoszył na scenie, poczułem, że mnie wozi, pięknie mnie wozi. Starałem się zapanować nad moimi nogami, żeby mi nie przebierały, nie przytupywały do rytmu, żeby mi nigdzie nie polazły za tym wszechogarniającym miarowym pulsowaniem, żeby mi szyja głową tak w takt nie kiwała. Grały te fortepiany, ale nie tylko fortepianem, wszystkimi instrumentami i głosami ludzkimi, i kosami na polu, i lasami na wietrze, wszystkie jednak w tym samym Makowiczowym rytmie. Już nie wierzyłem, że te różne utwory, te amerykańskie, afrykańskie, angielskie, czy polskie, ludzkie czy anielskie są jedynie kompozytorów, którzy się pod nimi podpisali. Zacząłem rozumieć, co to jest improwizacja jazzowa. Najpierw skromnie maestro odtworzył sobie kawałek jakiegoś gościa, kawałek znaczy numer, ale potem mu pokazał język, potem na dłuższą chwilę całkiem uciekł, by dalej sobie hasać, po swojemu, po Adamowemu. I to mnie właśnie tak migotliwie woziło, jakby świetliste sanie, co po chmurkach fruwają i świecą tymi wymyślonymi przez wirtuoza barwami dźwięków. Ale to nie było tylko tak sobie ad hoc zmyślone. Może zresztą ad hoc, tyle że przebiegle, z jakąś ukrytą dyscypliną. Właśnie – w tym jest cały sekret, w tym jest ta cała magia wirtuozerii improwizatora. Improwizacja w jazzie to nie to, co ślina komuś na język przyniesie. Połączenie w czasie, w rytmie, w uderzeniach serca tej niby pełnej swobody, z tą niemożliwą, upartą do granic możliwości dyscypliną, dyscypliną czasu, przebiegu, paraleli dźwięków, ich umiejętnie zgranych ze sobą oryginalnych zestrojów, ale płynnie, niemechanicznie, niesztucznie, niby jak w zegarku, a nie jak w zegarku. To wszystko można było odnaleźć na twarzy artysty. W pewnej chwili zaprosił nas też do swoich osobistych spacerów jazzujących. Usłyszeliśmy wyborny Satynowy las, po którym zawsze byłbym gotów przechadzać się i zbierać rydze i prawdziwki muzyki pana Adama.

Kiedy zjechał już z tych wysokości, kiedy wielopalczasty, długopalczasty, wielofortepianowy, wielodźwiękowy powrócił do nas, tam, gdzie cały czas siedział, choć lewitował, znów zobaczyliśmy tego zwyczajnego, poczciwego człowieka, skromnego, bez żadnej wyuczonej lub wysublimowanej pozy.

Już wiedziałem, co to jest prawdziwy koncert. I też już wiedziałem, że nieważne, ilu muzyków wchodzi na scenę i zasiada przy swoich instrumentach, tylko, co oni z tymi instrumentami zrobią i co potrafią zrobić z nami. Stałem jak wszyscy i biłem brawo jak opętany.

Ten krótki utwór literacki (relacja? recenzja?)  ukazał się także w numerze 5/2026 „Res Humana”, we wrześniu 2024 r.

Choć mieszkał dwie klatki dalej i znaliśmy się z widzenia, poznałem go dopiero w Bieszczadach. Zwykle przesiadywał na murku pod blokiem, na ławce w parku, w barze mlecznym „Kefirek”, czy to w otwieranym na ciepłe miesiące ogródku lokalu „Stokrotka”, zwanego szumnie restauracją.

„Stokrotka” składała się bowiem z trzech przybytków. W głównej, restauracyjnej, schodzili się przez cały rok głównie starzy – wtedy, dla mnie starzy – trunkowi mieszkańcy naszego osiedla, by przy schaboszczaku czy innych specjałach polskiej kuchni takich jak flaki, rosół, ogórkowa czy pyzach po warszawsku – specjalności lokalu – nie zawsze dobrze schłodzonej flaszce spędzić popołudnie i wieczór i prowadzić długie rozmowy. Z rzadka zaglądały tam osoby ustatkowane czy całe rodziny – te jadały wszak obiad w domu – częściej natomiast wchodzące w dorosłość pary, rozwodnicy i samotnicy płci obojga szukający drugiej połowy swojego szczęścia i przelotne niebieskie ptaki, których trasa przelotu zagnała właśnie tu. Mężczyźni mieli – zgodnie z wymaganiami epoki – wąsy i szare ubrania; kobiety były bardziej kolorowe, lecz już wtedy – dostrzegałem to mimo bardzo młodego wieku – na ich twarzach malował się smutek i rysy znamionujące nadmiar spożytych w swym krótkim życiu (wszak mieli nie więcej niż trzydzieści, może trzydzieści pięć lat) trunków.

Drugą częścią był bar na zapleczu, z krzesłami powiązanymi łańcuchem. Można tam było wypić piwo – po jakimś czasie, również z wymaganiami epoki – z sokiem, setkę wódki czy kieliszek alpagi, nalewanej do prawdziwego kieliszka, a zakąski ograniczały się do frytek. Tam chadzali amatorzy bardziej męskich przygód, bo przy meblach, zwanych nieco na wyrost stolikami, przy których w chwilach nadmiaru klienteli siadało się też na odwróconych skrzynkach od piwa czy wina, towarzystwo rżnęło w karty na pieniądze. Kwoty to były symboliczne, jak zawartość ich głów i portfeli. W mordę też można było dostać, o czym najpierw wiedziałem od starszych kolegów, a potem, we wczesnym liceum przekonałem się sam, gdy poszliśmy z Lesiem na słynne w okolicy wzmacniane kieliszkiem wódki piwo Królewskie. Bufetowa katowała swoich ochlapusów głośną muzyką z wchodzącej wówczas przebojem na rynek jednej z pierwszych komercyjnych stacji radiowych, a w kącie kilku dżentelmenów rżnęło w oko. W pewnym momencie jeden z nich powziął podejrzenia co do uczciwości pozostałych i wywiązało się mordobicie, nader zabawne, walczący nie byli bowiem mistrzami ringów i mat, a efektywność ich poczynań dość skutecznie niwelowała obecność – zapewne stałą – alkoholu w organizmie. Na ile byli nieporadni, niech świadczy fakt, że bufetowa – trzeba uczciwie przyznać, dość potężna – w obawie przed zdemolowaniem marnego wystroju lokalu wygoniła ich na zewnątrz, jednego ciągnąc za kołnierz, drugiego okładając miotłą, a trzeciego, najmniejszego, wypychając brzuchem i biustem, pomiędzy którymi granica była dość niewyraźna. „Tam się napierdalajta” – powiedziała i zamknęła z hukiem drzwi.

Trzecią część „Stokrotki” otwierano mniej więcej w maju, gdy robiło się wystarczająco ciepło. Była to zadaszona powierzchnia otoczona ogrodzeniem z kraty, wypełniona kilkoma dość sfatygowanymi stolikami i kilkunastoma równie nadgryzionymi zębem czasu krzesłami, pamiętającymi trzech pierwszych sekretarzy wstecz. Z okienka sprzedawano lody włoskie, rurki z bitą śmietaną, gofry i piwo; potem doszły jeszcze zapiekanki.

I tam właśnie najczęściej o ciepłych porach roku przesiadywał Tomeczek. Domorosły filozof, archetyp wagabundy; gdy tylko trochę podrosłem i zacząłem co nieco czytać, skojarzyłem, że trochę przypominał swoim żywotem Stachurę, tyle że zamiast życiopisania, uprawiał życioczytanie i amatorską filozofię.

Był raczej mikrej postury, nie udzielał się w podwórkowych meczach, ale – co rzadkość w tamtej okolicy – nie budził nienawiści w osiedlowych chuliganach; drwiono jedynie z niego i uważano za pospolitego głupka. Był sporo starszy ode mnie – wtedy siedem czy osiem lat to dużo; dziś, gdy się ma lat już nie kilka czy -naście a bliżej do -dziesiąt, to tyle, co nic. Siedział więc w „Stokrotce”, najczęściej popijając lemoniadę, jedząc gofra czy lody; piwa raczej nie tykał. Zawsze z książką, do której czasem zaglądał, czytał przez chwilę, a potem długie minuty wpatrywał się w przejeżdżające samochody, w przechodniów, w niebo, czy w kolejkę stojącą do okienka. Czasem nagle ożywał i zaczepiał pierwszego z brzegu przechodnia, pytając:

– A co pan o tym sądzi? Na początku było słowo, a na końcu frazes.

– Panie, goń się pan! Wariat! – słyszał w odpowiedzi.

Albo: – Chcesz w ryja zarobić?

Czy też: – Spierdalaj pan, dobrze radzę.

Rzecz jasna nie wszyscy mówili na pan, wszak był wtedy młody, inni po prostu przyspieszali kroku. Czasem któryś odważniejszy dzieciak rzucił w niego rurką z kremem, lecz on nic sobie z tego nie robił. Miałem już jedenaście, może dwanaście lat i stojąc w kolejce po gofra usłyszałem, jak pyta przechodzącego faceta w okularach, o którym wiadomo było, że jest nauczycielem, ale nie w tej szkole, do której ja chodziłem.

– Proszę pana, ja widzę pana myśli! Ex oriente lux, ex occidente luxus! I co pan mi na to powie?

– Panie, czyś pan wariat, czy prowokator? Schowaj pan tę książkę, przecież pan wiesz… – Tu zagadnięty przyłożył rękę do ucha i wskazał na dość dużą grupkę osób siedzących przy sąsiednich stolikach. – Aforysta się znalazł…

Nie znałem tego słowa. Czytałem co prawda dużo Bahdaja, Szklarskiego, Wernica, komiksów nie wspomnę, ale ten termin nie był mi znany. W domu nie nauczyli, polonistka też. Sprawdziłem. I od tamtej pory, gdy tylko widziałem Tomeczka, starałem się zajrzeć mu przez ramię, jaką książkę czyta. Przeważnie w tytule były to aforyzmy. Nigdy proza, wiersze, dramaty czy reportaż. Czasem na okładce napisane było „Złote myśli”, czy „Skrzydlate słowa”. Ale w gruncie rzeczy chodziło o to samo.

– Młody! – zagadnął mnie pewnego razu. A wiesz, kto to jest biograf?

– No… taki, co pisze biografie… Życie czyjeś opisuje w książce… Dokonania…

– Biograf jest to kłamca opowiadający słowa swego bohatera! – powiedział, patrząc na mnie świdrującym wzrokiem. Zacząłem się wtedy zastanawiać, czy to obłęd, czy przejaw geniuszu.

Różne o nim chodziły mity, niepotwierdzone słuchy i informacje. Pewne było to, że pochodzi z bogatego domu, w którym nie ułożyło się pożycie małżeńskie. Jedni mówili, że był owocem mezaliansu, czy też raczej jednej nocnej przygody bogacza z praczką, inni tonowali te doniesienia i twierdzili, że czołowego inżyniera kraju z salową ze szpitala „głupią jak furmana koń”, inni jeszcze, że jakiegoś ambasadora lub członka KC z woźną – pewne było tylko tyle, że nie musi się martwić – w przeciwieństwie do zdecydowanej większości z nas – o byt i dobra materialne. Legendy krążyły o mieszkaniu, w którym żył wraz z tymi rodzicami, ponoć już rozwiedzionymi. Cztery pokoje na trzy osoby, kto to słyszał, a jaki wystrój! Tak mówiono i snuto spekulacje na temat źródła tego bogactwa. Plotkowano też, że ten wielki metraż wyposażony we wszystko, co wtedy dostępne – telefon z napowietrzną linią, satelitę, magnetowid, zestaw hi-fi najwyższej klasy, boazeria z Pewexu, cuda-niewidy to ze spadku od wujka w Ameryce, albo z wygranej w Państwowym Totalizatorze Sportowym.

A on o sobie nic nie mówił, tylko czytał, przesiadując w „Stokrotce” albo na ławce w parku, ale to w letnie miesiące; gdzie się podziewał zimą, tego nie wiem. Może przesiadywał w jakimś lokalu, do którego nie mieliśmy wstępu ze względu na wiek i zasobność kieszeni? Na naszej klatce – a na klatkach spędzaliśmy wszak sporą część życia – nigdy go nie było.

Czasem znikał i nie widać go było długie tygodnie. Teraz już wiem, że włóczył się bez celu, gdyż to droga jest celem. Zwiedzał cały kraj, a zasobność rodziców pozwalała mu na to, by nie musieć się martwić o jedzenie czy nocleg. Pieniędzmi jednak nie szastał, o czym przekonałem się właśnie w Bieszczadach, gdy spotkałem go, gdy sam już byłem od niedawna dorosły.

Siedział niedaleko cerkwi w Komańczy, tej, która potem spłonęła. Ja z kolegami wyruszałem w stronę Cisnej – było nas trzech, studia przed nami, ostatnie chwile wakacji. Siedział, a w zasadzie leżał przy drodze, oparty o stary płot, obok niewielki plecak, w rękach książka. I to spojrzenie zadumane w niebo…

– Gdyby jakiś Bóg powiedział: „Wierzcie mi”, a nie „Wierzcie we mnie”! – co panowie na to? Bo panowie pewnie cerkiew idą zwiedzić…

– O, Lec! Uwielbiam Leca! – krzyknął Lesio na widok książki, trzymanej w ręce przez Tomaszka.

– Chodźcie, poczytamy, pomyślimy, podyskutujemy. Lec go! – rzucił dowcipem, czym zyskał w naszych oczach.

– Ja pana znam… z widzenia… – wybąkałem nieśmiało.

– Ja ciebie też znam z widzenia. Ja tylko sprawiam wrażenie wariata. To, że w opinii większości jestem nierobem, bo czytam książki i zagaduję ludzi, co czyni mnie pozornie idiotą, to mylne. A ty jesteś… – i tu wymienił moje imię, adres, którą szkołę kończyłem i z kim najwięcej przestawałem pod blokiem, a nawet jakie papierosy, kupowane w naszym blokowym kiosku, najczęściej paliłem w liceum. – Ja siedzę i obserwuję, to mój luksus. Nie muszę pracować, mogę sobie pozwolić na dar obserwacji i kontemplacji. Dziś tu, w Bieszczadach, jutro w ogródku naszej „Stokrotki”, pojutrze gdzieś na Wybrzeżu…

Wyjęliśmy z plecaków piwa. Jedno wypił, więcej nie chciał. Nie palił, a my jak smoki. Zaproponował nam natomiast wspólne czytanie Leca i znów powtórzył to swoje śmieszne „Lec go!”. Spędziliśmy tę noc rozbici tam, gdzie on – gdzieś za stodołą w Komańczy, analizując Myśli nieuczesane i filozofując nad nimi. Była to jedna z najlepszych uczt intelektualnych, jakie w życiu przeżyłem. A potem nazywaliśmy go Don Kichotem z Komańczy. Umysłowy arystokrata, pełen ideałów, pozornie z głową w chmurach, brakowało mu tylko chabety i giermka… Mieszanka geniuszu i wariactwa.

Mijały lata. Kończyłem studia, zaczynałem pracę, wyprowadziłem się z naszego osiedla, a nawet z kraju. Tomaszka widywałem więc coraz rzadziej. Z opowieści wiem, że przesiadywał nadal i w parku, i w „Stokrotce”, ale coraz częściej w pobliskim barze mlecznym. Być może umarła matka i nie miał kto w domu gotować – różnie mówiono. Jedno było niezmienne – książka z aforyzmami i pytanie często przypadkowych osób, co o tym sądzą – i cytowanie jakiegoś aforyzmu. Co bardziej oczytani – choć przyznajmy, tych nigdy nie jest za wielu – czasem wiedzieli, kogo Tomaszek cytuje. Najczęściej był to Lec, ale trafiali się i Świętochowski, i Asnyk, Elzenberg czy Tartakower.

Wiem, że jeździł dużo po Polsce, a może i za granice, kiedy je już otwarto. Widywano go to na Kaszubach, to na Suwalszczyźnie, to pod Babią Górą… Ja nie widziałem go wiele, wiele lat. Po powrocie do kraju zajrzałem na rodzinne osiedle, do którego w międzyczasie dociągnięto metro, choć trochę bez sensu – bo tam przecież jest tramwaj, którym w dwadzieścia minut można dojechać do centrum, podczas gdy mieszkańcy tych osiedli, gdzie jeszcze ćwierć wieku temu ganiały się żubry z rysiami, jak stali w korkach, tak stoją i będą stać po wsze czasy.

Wypytałem tego i owego, czy czasem widać Tomaszka, ale już mało kto go pamięta. Pokolenie naszych rodziców zaczęło wymierać, moi rówieśnicy w większości się wyprowadzili, a młodzież już go nie kojarzy. Ktoś mi jednak powiedział, że rodzice pomarli, on odziedziczył mieszkanie i resztę majątku, jednak dalej żyje jak żył, a nawet nieco dziwniej. Mieszkanie wynajął, a sam szwenda się to tu, to tam, jak wyraził się mój rozmówca…

A jak mieszka, dowiedziałem się, jak zwykle przypadkiem. Korzystając z chwili wolnego czasu, postanowiłem odwiedzić okolice swojego liceum. Podjechałem siedemnastką do Hali Marymonckiej (choć można metrem, co w czasach liceum było nie do pomyślenia) i ruszyłem przez park Kaskada. Nad stawem siedział nie kto inny jak Tomaszek. Karmił kaczki, miał przy sobie plecak turystyczny, na oko osiemdziesiąt litrów. Zawsze był szczupły, lecz teraz wysechł na wiór, twarz poorały mu zmarszczki, była ogorzała od słońca, lato było w pełni. Mocno się postarzał, ale uświadomiłem sobie, że musi być już przecież dobrze po pięćdziesiątce. Podszedłem. Zagadałem. Poznał.

– Pamięć mam jak słoń. I tamtą noc w Komańczy też pamiętam. W zasadzie pamiętam każdy dzień swojego życia, co bywa, przyznam, nieco kłopotliwe. No i sam się zajmuję finansami, o których wiem, że ty wiesz, że nie są małe.

– A gdzie teraz mieszkasz? Bo słyszałem, że…

– Wszędzie.

– Jak to wszędzie?

– Teraz mamy lato. To przecież nie będę wydawać na mieszkanie, prawda? Jeść dużo nie muszę, wykąpać się w samej Warszawie mam gdzie… Choćby tu – wskazał palcem na staw. Na kolanach trzymał książkę, na której dostrzegłem tylko nazwisko autora, a był nim Franz Kafka. Czyżby przerzucił się na prozę?

Moja mina musiała budzić zdziwienie, a on kontynuował:

– Wszędzie mieszkam. Dziś rano na przykład pływałem w stawach na Moczydle. Śniadanie zjadłem, potem przyjechałem tu. Na wieczór może pojadę do Kiełpina? Dawno tam nie byłem. A potem na noc do Kampinosu. Lubię ten las. Mam tam taką miejscówkę… A pojutrze jadę do Ustrzyk. Mam znajomka, pochodzimy trochę po okolicy, przejedziemy nad Solinę…

– A zimą?

– A różnie. Mam trochę znajomych w różnych miejscach Polski… Mam telefon, mam internet… – szybko uświadomiłem sobie, że mieszanina obłędu i wyrachowania weszła na nieco wyższy, nieznany mi dotąd poziom.

– A rodzina?

– Cóż, rodzice nie żyją, żony nie mam… Jak jestem w mieście i jest zimno, to jeżdżę tramwajami, słucham, co ludzie mówią… W zaufaniu ci powiem, że zamyślam, żeby coś napisać… Nawet zacząłem notatki… Tak po staremu, w zeszycie… – wyciągnął z kieszeni jakiś pomięty notatnik z bazgrołami – Telefony ładuję w kawiarniach…

Z kolan spadła mu książka. Doczytałem wreszcie tytuł. Aforyzmy z Zürau. Cóż, nie wiedziałem, że Kafka pisał też aforyzmy. Znałem tylko to, co większość. Proces, Zamek, jakieś opowiadania, z których najbardziej pamiętam Kolonię karną i Przemianę. O aforyzmach nie wiedziałem.

– Zimą w zasadzie mieszkam w tramwajach, autobusach i metrze. Oczywiście, gdy jestem w mieście. Pewnie zaraz zapytasz mnie, czy…

– Nie zamierzasz się ustatkować, osiąść gdzieś, prowadzić tak zwane normalne życie… – jakby czytał mi w myślach.

– A cóż to jest normalne życie? „Chcesz zagłuszyć głos serca? Zdobądź poklask tłumu”. Wiesz czyje to?

– Brzmi jak Lec…

– Bingo. Pracować nie muszę. Nic nie muszę. Wiele mogę. Nic mnie nie ogranicza. Wy wszyscy… – zawiesił głos. Nie ponaglałem.

– Dom, praca, dzieci, dom, praca, dzieci, życie jakoś zleci… – wyraźnie podniósł ton, nakręcał się. W jego oczach pojawił się obłęd, zapamiętany z naszej pierwszej rozmowy sprzed wielu, wielu lat. Tylko w bardziej zaawansowanym stadium. Wyraźnie wszedł na jakąś znaną tylko sobie orbitę.

– Tak zwane życie, o którym mówisz, jest dla mnie absurdalne jak czechosłowacka wieczorynka! Chcesz wiedzieć, ilu ludzi mnie próbowało już przekonać do tego? Nie wiesz. Nie wiesz, ilu znam ludzi. Oj, wielu znam! Wielu poznałem, jak się domyślasz, dzięki ojcu. Innych natomiast podczas rozmów! Wielu ciekawych rozmówców! Tylko w tym roku o to samo co ty pytało mnie już kilku dziennikarzy z mediów państwowych i prywatnych, muzyk rockowy i dwóch pisarzy, w tym jeden z sukcesami! Jeden były ambasador i dwóch obecnych, dyplomatów drobniejszego płazu nie liczę. Wysoko postawieni pracownicy Microsoftu, Komendy Głównej Policji i trochę niżej uplasowani podchujaszczy z wielu innych urzędów, w tym z Kancelarii Prezydenta! Urzędnicy z urzędów centralnych i samorządowych, jedna organistka, jedna pojebana psycholog po przejściach, którą należałoby zamknąć u czubków, a przynajmniej na odwyku! Kilku adwokatów i jeden prokurator, tłumaczy przysięgłych nie liczę. I dwóch wiolonczelistów z filharmonii! Mam wymieniać dalej?

– No nie, nie trzeba, przecież ja cię nie chcę do niczego przekonywać.

– Śmieszni jesteście w uprzęży, którą założyliście dla tego świata! – wykrzyknął, machając sfatygowanym egzemplarzem Kafkowskich aforyzmów.

Powoli się pożegnałem i wycofałem. Poszedłem w stronę szkoły, do której chodziłem w ubiegłym wieku. Na kładce nad trasą Armii Krajowej – której wtedy jeszcze nie było – spojrzałem w jedną i drugą stronę na niekończące się sznury stojących w korku samochodów, w których siedzieli ludzie w uprzęży tego świata. W rzeczy samej śmieszni jak ja sam. Nad Marymontem natura malowała na niebie przepiękne wzory, godne najlepszych mistrzów pędzla.

Sebastian Markiewicz, ur. w 1978 r. w Warszawie. Absolwent filologii rosyjskiej  na Uniwersytecie Warszawskim za czasów świetności tego kierunku, oraz studiów podyplomowych z zakresu tłumaczeń prawniczych i sądowych na tejże uczelni. Wieloletni pracownik administracji publicznej. W ramach tej pracy mieszkał w Taszkencie, Kijowie, Moskwie, a nawet w Lublinie. Obecnie mieszka w Astanie, gdzie jest współpracownikiem Polskiej Agencji Prasowej. Tłumacz przysięgły języka rosyjskiego. Autor dwóch tomów opowiadań Było. Nostalgicznie o czasach przełomu i Migawki warszawskie oraz powieści Nieudolni. Przetłumaczył też kilka książek. Ma żonę i dwoje dzieci.

Po raz pierwszy w języku polskim publikujemy pełną treść noweli szkockiego pisarza Freda Urquharta. Niezależnie od jej walorów literackich, sądzimy, że może ona zainteresować polskiego Czytelnika ze względu na zilustrowanie zjawisk społecznych lat czterdziestych ubiegłego wieku dotykających także polskich żołnierzy stacjonujących w Wielkiej Brytanii.

Jej autor był jednym z najwybitniejszych szkockich pisarzy XX stulecia, autorem wielu powieści, noweli i opowiadań. Urodził się w 1912 r. w Edynburgu. W wieku 15 lat podjął pracę w księgarni, a dwa lata później opublikował swoje pierwsze opowiadanie. W czasie II wojny światowej – jako zadeklarowany pacyfista i obdżektor – stanął przed sądem za odmowę służby wojskowej. Po początkowym odrzuceniu jego prośby o zwolnienie ze służby wniósł odwołanie i otrzymał możliwość zastępczej pracy na farmie. Najpierw pracował w północnej Szkocji, a następnie w Anglii.

Do Anglii przeniósł się w 1944 r. Zamieszkał najpierw w Londynie, a następnie na angielskiej prowincji, „w szczęśliwym homoseksualnym małżeństwie”. W 1991 r., po śmierci partnera, wrócił do Szkocji. Ze względu na swoją orientację, ale też z powodu lewicowych poglądów, w szczycie twórczości nie udało mu się przebić na salony literackie Edynburga. Popularności nie sprzyjała również zapaść na rynku wydawniczym noweli i opowiadań w latach 50. XX wieku. Podczas pobytu w Anglii nie tylko tworzył, ale był też lektorem i wydawcą, a także autorem artykułów prasowych. W swoich utworach poświęcał wiele uwagi życiu i problemom miejskiej klasy pracującej (tenement dwellers – mieszkańców kamienic), rolników, a także kobietom, ich uczuciom i miejscu w ówczesnym społeczeństwie. Otwarcie poruszał też kwestie homoseksualizmu – w czasach, kiedy był on karalny w Wielkiej Brytanii.

Fred Urquhart zmarł 2 grudnia 1995 r. w Haddington.

 

Czytaj części I – IV noweli: https://reshumana.pl/namietnosc-o-mal…olnierzu-cz-i-iv/

Czytaj części V – XI noweli: https://reshumana.pl/namietnosc-o-malej-nettie-i-polskim-zolnierzu-cz-v-xi/

Czytaj części XII – XXVII noweli: https://reshumana.pl/2106-2/

Pobierz całość (wersja epub): Namietnosc. O malej Nettie i polskim zolnierzu – Fred Urquhart

Od tłumacza:

W noweli Namiętność. The Laundry Girl and a Pole, która powstała w początkowym okresie jego twórczości, Fred Urquhart sporo uwagi poświęcił przemianie obyczajowej szkockich dziewcząt w czasie wojny, w dużym stopniu na skutek ich kontaktów z angielskimi i polskimi żołnierzami. Wątek relacji szkockich dziewcząt z zagranicznymi żołnierzami pojawia się też w powieści Jezebel’s Dust (Pył Izebel). Z polskimi żołnierzami Urquhart zetknął się w miejscowości Cupar, gdzie w 1940 r. pracował jako ogrodnik, mieszkając u swojej amerykańskiej przyjaciółki Mary Litchfield – działaczki partii komunistycznej w dystrykcie Fife. Za jej namową i za pośrednictwem porucznika Stanisława Luxemburga skontaktował się z wydawcami „Dziennika Żołnierza”, oferując możliwość wydania swojej  świeżo skończonej noweli. Po długich dyskusjach redakcja postanowiła opublikować Opowieść o szkockiej praczce i polskim żołnierzu, znacznie ją jednak skracając i recenzując – ze względu na „graniczące z pornografią” fragmenty. Publikacja, która miała miejsce w październiku 1942 r. w 19 odcinkach, wywołała gorącą dyskusję w polskim środowisku w Szkocji. Wielu czytelników krytykowało autora za przedstawienie polskich żołnierzy w krzywym zwierciadle, jako mężczyzn bez skrupułów wykorzystujących szkockie dziewczęta. Pojawiły się stwierdzenia, że jest to szkocki Dekameron, z polskim żołnierzem w roli głównej. Niektórzy wątpili, by autorem był rzeczywiście Szkot, a nie polski autor piszący pod pseudonimem.

Niniejsze tłumaczenie jest przekładem  pełnego tekstu noweli i nie zostało  ocenzurowane pod względem treści. Starałem się też w polskim tekście, chociaż w pewnym stopniu oddać to, że autor w wielu dialogach korzystał z dialektu z dystryktu Fife. Dziękuję za wsparcie Paulowi Gogolińskiemu oraz Marii Rayskiej-Keniston.

Po ponad 80 latach od publikacji noweli trudno doszukać się w niej fragmentów, które współczesnemu czytelnikowi kojarzyłyby się z pornografią – lub chociaż się o nią ocierały. Autor w realistyczny, często żartobliwy sposób opisał relacje polskich żołnierzy ze szkockimi kobietami, czego pokłosiem była spora liczba mieszanych małżeństw i dzieci, zrodzonych z tych związków. Po prostu wiernie opisał rzeczywistość… Nie zapomnę, jak podczas spotkania z przedstawicielem władz samorządowych w Fife w drugiej połowie lat 90. XX w. okazało się, że mój rozmówca – noszący stare szkockie nazwisko – miał ojca Polaka. Swoją historię rodzinną skomentował żartobliwie – że gdyby nie zastrzyk polskiej, żołnierskiej krwi podczas II wojny światowej, to dystrykt Fife spotkałaby katastrofa genetyczna.

Z drugiej strony autor ulega miejscami swoim niekoniecznie prawdziwym wyobrażeniom o Polsce, na przykład pisząc o Mazurku Dąbrowskiego tak:

Polacy zaczęli śpiewać pieśń, której żadna z dziewcząt nie znała. Było w niej coś obcego, była przepełniona nostalgią i tęsknotą. Głosy to wznosiły się, to opadały żałośnie… Gdybyście, dziewczęta, słuchały radia w niedzielę wieczorem, zamiast się włóczyć, to byście wiedziały, że to jest polski hymn…”.

Leszek WIECIECH

I.

Żołnierze angielscy wyjeżdżali. Dziewczęta, stojące przed „Pralnią Królewny Śnieżki” panny Scott, rozmawiały tylko o jednym. Każda z nich opowiadała o swych przeżyciach minionej nocy, ale żadna nie słuchała pozostałych. Każda z nich, przekonana o wyjątkowości swoich doznań, tak bardzo chciała się nimi podzielić, że nie miała głowy, by słuchać koleżanek, chyba że w odpowiedzi mogła opowiedzieć własną, lepszą historię.

Wyglądały na twarde dziewczyny. Starały się upodobnić do swoich ulubionych gwiazd filmowych, przy czym czasem styl jednej z gwiazd kłócił się ze stylem innej, chociaż same dziewczyny były niepodobne do żadnej z nich.

Kok w stylu Garbo i usta w stylu Joan Crawford dziwnie wyglądały na twarzy dziewczyny o zadartym, prawie płaskim nosie. A jako że większość z nich nie umyła twarzy, a w najlepszym razie pobieżnie ją przypudrowała, to wyglądały nieświeżo w przytłumionym, porannym, jesiennym świetle. Nędzne karykatury olśniewających dziewcząt z billboardów przed kinami, z którymi się utożsamiały, mocno gestykulowały opowiadając o żołnierzach, którzy przedpołudniem mieli opuścić miasto.

– Freddie chciał mi dać pierścionek zaręczynowy – powiedziała Meg Patrick – ale ja mu powiedziałam prosto z mostu, że nie chcę się wiązać. Jeszcze przyjdzie na to czas, powiedziałam, za jakieś pięć lat, kiedy już się wyszaleję.

– Tylko żebyś nie przesadziła z tymi swoimi szaleństwami – rzekła, śmiejąc się, Aggie Foster.

– Lepiej czasem przesadzić, niż w ogóle nie szaleć, tak jak niektóre osoby, które mogę wskazać palcem!

Meg wzruszyła triumfalnie ramionami, a na pospolitej twarzy Aggie wykwitł rumieniec. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale wstrzymała się, gdy dwie koleżanki przyłączyły się do rozmowy.

– Cześć, Nettie, dobrze się wczoraj bawiłaś? – zapytała niższej z dziewczyn, która miała kasztanowe, kędzierzawe włosy, zwinięte w masę loków, i bladą buzię, z wargami pośpiesznie pociągniętymi szminką. Nosiła biały płaszcz nieprzemakalny, ściśnięty paskiem na szczupłej talii. Pod rękę trzymała dziewczynę o nalanej twarzy i z lekkim zezem.

– Tak, dobrze się bawiłam – zachichotała Nettie. – A co myślałyście?

– Myślałam, że może ci się coś przytrafiło – rzekła Meg. – Wyglądasz blado, jak ścierka. Na pewno wcale nie spałaś.

– Daj spokój, pilnuj własnego nosa – zachichotała Nettie i kołysząc się na wysokich obcasach swoich czarnych, lekko znoszonych zamszowych butów pokrytych wczorajszym błotem, weszła do pralni. – Chodź, Bell, wchodzimy, bo Piękna Nancy wejdzie na wojenną ścieżkę.

– Tak, chodźcie – powiedziała Meg, podążając za nimi – albo będzie gderać do końca świata: „Czy uważacie, dziewczynta, że to jezd insdyducja charytatywna?” – naśladowała niski, nosowy głos panny Scott. – „To jezd pralnia, nie ochronka”.

Nettie nuciła sobie pod nosem, sortując na swoim stanowisku rzeczy przeznaczone do prasowania. Znowu jest w tym cholernym miejscu! Po tym, co wydarzyło się wczoraj wieczorem… Na kilka minut oparła się o deskę do prasowania i rozmyślała o tym. Potem jej ręka automatycznie chwyciła za żelazko. Pogrzebała w koszu z ubraniami do prasowania. Lepiej wziąć się do pracy, bo w przeciwnym razie Piękna Nancy powie tak jak wczoraj: „Panno Douglas, znowu pani marzy? Myśli pani o tym, jakie stroje będzie pani nosić, jak już pani wyjdzie za mąż za księcia Windsoru?”.

Stara, sarkastyczna suka. Żeby nie to, że jest szefową, to inaczej Nettie by jej nawrzucała. Książę Windsoru! Nie, nie chcę żadnego księcia Windsoru, mam swojego własnego Harry’ego. Oh Harry, oh Harry, how can you love, Oh Harry, oh Harry, heavens above[1] Zabrała się do prasowania bordowego kostiumu. Dobry ciuch. Należał do tej kobiety, która mieszka w dużym białym domu na Dunesk Road. Przydałby się Nettie. Podobno ta kobieta z Dunesk Road ma mnóstwo pieniędzy – ale gdyby rzeczywiście miała mnóstwo pieniędzy, to czy dawałaby swoje ubrania do czyszczenia i prasowania? Gdyby Nettie miała mnóstwo pieniędzy, to by tak nie robiła. Żeby tylko Harry mógł jej darować takie ciuchy. Oh Harry, oh Harry…heavens above…

Poznała go dwa miesiące temu w barze z frytkami Berta. Był już w Blytheden trzy miesiące, ale dopóki się nie poznali, z nikim się nie zaprzyjaźnił. Nie rozumiała, jak mogła go wcześniej nie zauważyć; sądziła, że znała z widzenia wszystkich żołnierzy. Chyba dlatego, że był bardzo nieśmiały. Radio grało Untill You Fall in Love[2], więc może to ośmieliło go do odezwania się. Był z kilkoma innymi żołnierzami, a ona z Meg, Bell i Aggie. Była na łowach, jak powiedziała jej matka. Ale od chwili, kiedy poznała Harry’ego, już nie chodziła na łowy. Dni łowów już się dla niej skończyły. Until you fall in love the nights all seem to be the same… Until you fall in love there’ll be no lover’s lane…

Ale wczoraj wieczorem w mieście była pełna rozpusta! Wszyscy żołnierze angielscy w Blytheden żegnali się ze swoimi dziewczynami. W najdziwniejszych miejscach natknąć się można było na obściskujące się w ciemnościach pary. Ona i Harry mieli szczęście. Stali na rogu blokady drogowej na Dunesk Road. Od czasu do czasu prześlizgiwały się po nich przytłumione światła samochodów, ale blokada drogowa osłaniała ich od wiatru. Nettie wciąż jeszcze czuła na plecach wilgoć cegieł, do których przyciskał ją Harry.

– Będziesz do mnie codziennie pisała, prawda Nettie? – powiedział swoją londyńską gwarą cockney, co tak ją rozśmieszyło, że roześmiała się, zanim doszło do niej, co powiedział.

Oczywiście, że będzie pisała. Chociaż nie za bardzo mogła sobie wyobrazić, o czym będzie pisała. Po wyjeździe żołnierzy nic się nie będzie działo w takiej małej mieścinie, jak Blytheden.

O dziesiątej dziewczęta słyszały, jak żołnierze maszerowali na końcu ulicy w drodze na dworzec. Śpiewali „Roll out the barrel”[3]. Dziewczęta spojrzały na pannę Scott, która siedziała w małym kantorku koło drzwi. Meg, która była zasłonięta suszarkami do bielizny, stanęła na stole i wyjrzała przez wysokie okno. Przetarła zaparowaną szybę łokciem.

– Ach, prawie nic nie widzę – powiedziała. – Oni wszyscy wyglądają tak samo. Nie idzie ich rozróżnić z tak daleka.

Bell weszła na stół i stanęła obok Meg, ale żadna z pozostałych nie ośmieliła się odejść od swoich desek do prasowania. Nettie oparła się o swoją, zastanawiając się, czy będzie w stanie usłyszeć głos Harry’ego pośród głosów innych żołnierzy. Ale to było niemożliwe…

I będziemy dobrze się bawili…”. Aggie zanuciła ostatnie słowa śpiewanej przez żołnierzy piosenki w chwili, kiedy zaczęła ona powoli cichnąć w oddali.

Nettie westchnęła i potrząsnęła żelazkiem.

– Wesoło jak w piekle!

– Chciałabym pojechać z nimi do Egiptu – powiedziała Meg, złażąc ze stołu. – Powiedziałam to Freddiemu. Spytałam: Co byś powiedział, gdybym wylądowała obok Ciebie na środku pustyni? I wiecie, co odpowiedział?

– Założę się, że coś sprośnego – rzekła Aggie. – Twój Freddie to był kobieciarz.

– Skoro się tak łatwo gorszycie, to wam nie powiem – Meg nawilżyła prześcieradło, które było rozłożone na jej desce do prasowania, i wygładziła je swoimi wielkimi, czerwonymi dłońmi. – Powiedziałam mu, żeby trzymał się z dala od Egipcjanek. Nie wiadomo, co ukrywają za swoimi hidżabami[4] i jakie numery mogą wyciąć. Te, które widziałam na filmach, to było szemrane towarzystwo…

– Sądzicie, że byłoby mi dobrze w hidżabie? – zapytała Aggie.

– Na pewno lepiej. Ale najlepiej to wyglądałabyś z hidżabem w czasie zaciemnienia!

– Tak, ale to nie powinno przeszkadzać Polakom, którzy przyjeżdżają – powiedziała Bell. – Ciekawe, jacy oni będą?

– A jakie to ma znaczenie? – rzekła Nettie.

– Ponoć ma ich tu przyjechać dwa tysiące – powiedziała Aggie.

– Nie interesują mnie żadni Polacy – powiedziała Netie. Westchnęła i przeciągnęła powoli swoje żelazko po desce do prasowania. – Obojętne mi, czy spotkam któregoś z tych Polaków. Najlepiej by było, gdyby wrócili do tej swojej Polski.

Całe przedpołudnie pracowała jakby w otępieniu. Nie mogło do niej dotrzeć, że wieczorem nie spotka się – tak jak zwykle – z Harrym. Dziwne będą ulice bez słów wypowiadanych tych ostrym, angielskim akcentem. Już więcej nie będzie spacerować po Dunesk Road, objęta ramieniem Harry’ego. Nie będzie wystawania w bramie, całowania i tulenia, aż mama nie zawoła, że już najwyższy czas, by weszła do domu.

Mdliło ją na samą myśl o tym, jak daleko jest Egipt… Bóg raczy wiedzieć, co się z nim tam może stać… Chociaż może wojna się skończy, zanim tam dotrze…

Elsie McClure dogoniła Bell i Nettie, kiedy szły do domu podczas przerwy obiadowej.

– Na jutro wieczór zwołuję zebranie w sprawie związku zawodowego – powiedziała.

– Ach, ty i ten twój związek – wzruszyła ramionami Nettie. – Nie mam na to czasu.

– Ale powinnyśmy mieć związek – powiedziała Elsie, a jej zadarty nosek błyszczał na małej, poważnej twarzy. – Tylko to będzie w stanie zmusić starą Scott do ustępstw.

– To prędzej ona może zmusić was do ustępstw – powiedziała Bell, wysuwając swą rękę spod ręki Nettie. – Na razie, serwus!

W drodze do domu Elsie wciąż mówiła Nettie o związku, ale ta jej nie słuchała, podskakując tanecznym krokiem na swoich wysokich obcasach.

– Do diabła, związki są dobre dla mężczyzn – rzekła. – Dlaczego mamy sobie zawracać głowę związkami?

II.

Po wejściu do domu Nettie zastała panią Baxter, przyjaciółkę mamy, siedzącą przy kominku i pijącą herbatę.

– Więc twój chłopak wyjechał, tak Nettie? – powiedziała.

– No… – Nettie spojrzała z rozczarowaniem na talerz, który mama położyła na stole. – Znowu mielone!

– Tak, mielone! – powiedziała pani Douglas. – A czego się spodziewałaś? Jestem przekonana, że staram się dbać o Ciebie najlepiej jak mogę, za te małe pieniądze, które zarabiasz.

– Ale przecież wisz, że ja nie lubię mielonego.

– Nie pitol. Jeżeli już chcesz kręcić nosem, to kręć nosem na starą Scott. Założę się, że ona nie jada mielonego na obiad.

– Myślę, że będziesz musiała się hajtnąć – powiedziała pani Baxter, śmiejąc się. – Wtedy będziesz mogła sobie jeść to, co lubisz.

– Akurat, na dużo będzie mogła sobie pozwolić za żołnierski żołd – prychnęła mama.

– Będziesz musiała znaleźć sobie Polaka, Nettie – rzekła pani Baxter.

– Już ja jej dam Polaków! – powiedziała mama. – Polacy nie mają wstępu do tego domu. Nie ufam tym cudzoziemcom. Dzisiaj są, jutro już ich nie ma. Zgraja barbarzyńców.

– Ale chociaż są lepsi od Francuzów – stwierdziła pani Baxter.

– Tak, Francuzi są fałszywi. A w ogóle to nie w porządku, że wpuszczają tych cudzoziemców między uczciwych ludzi.

Mama nalała sobie kolejną filiżankę i wypiła ją, stojąc tyłem do kominka, szeroko rozłożywszy ręce z kościstymi łokciami.

– Słyszałam, że Polacy dostają dziewięć szylingów dziennie – powiedziała pani Baxter, wyciągając pustą filiżankę po więcej herbaty.

– Harry musi iść do polskiej armii – roześmiała się Nettie. – Z dziewięcioma szylingami dziennie uważałby się za milionera.

– To nie może być prawda – rzekła mama. – Dziewięć szylingów dziennie! To nieprzyzwoicie dużo!

– Harry mógłby oddawać mi sześć – powiedziała Nettie.

– Wtedy mogłabyś jeść to, na co masz ochotę – mama podniosła pusty talerz. – Chociaż widzę, że wsunęłaś swój mielony niezależnie od tego, czy ci smakował, czy nie.

– Widziałam dzisiaj przed południem kilku Polaków – rzekła pani Baxter. – To część grupy zwiadowczej. Było wśród nich kilku przystojniaków. Nie miałabym nic przeciwko temu, by znowu być w twoim wieku, Nettie!

– Mnie oni wcale nie obchodzą – Nettie napełniła filiżankę herbatą.
– Nie chcę mieć nic do czynienia z żadnymi Polakami.

III.

Ale tego wieczora wszystkie pozostałe dziewczyny rozmawiały o Polakach. Niektóre widziały, jak wysiadali z pociągu.

– Oni wyglądają tak samo, jak nasi żołnierze – powiedziała Aggie – tylko że na ramionach mają czerwone naszywki z napisem „Poland”.

– A ty sądziłaś, że jak będą wyglądać? – zadrwiła Meg. – Jak dywersanci?

– E tam, ona by nie rozpoznała dywersanta, nawet gdyby go spotkała – rzekła Bell.

– Ale widziała Piękną Nancy, nieprawdaż? – Meg rozejrzała się, by sprawdzić, czy panna Scott mogła to usłyszeć. – Chociaż ona to gumowe ucho, nie może żyć bez szpiegowania innych.

Nettie nie przysłuchiwała się tej rozmowie. Polacy jej nie interesowali. Pracowała w skupieniu, nucąc sobie pod nosem i uśmiechając się do samej siebie.

Dopiero wybuch śpiewu za oknem sprawił, że przestała prasować i wyjrzała przez okno.

– Co to? – zapytał ktoś.

– To pewno kolejni Polacy idą z pociągu.

Dziewczyny mimowolnie przesunęły się w stronę drzwi, ale kiedy panna Scott wyszła ze swego kantorka, znowu chwyciły za swe żelazka, zginając plecy. Śpiew narastał i wyraźnie było słychać, że żołnierze śpiewają „Roll Out the Barrell”. Dziewczęta spojrzały po sobie.

– Boże! – powiedziała Meg. – Przez moment myślałam, że to wracają nasi żołnierze.

– Podoba mi się, że potrafią śpiewać po angielsku! – zauważyła Aggie.

– Anglicy by nie potrafili tak zaśpiewać – rzekła Bell. – Ci śpiewają znacznie lepiej od Anglików.

Dziewczęta zaczęły się o to spierać, ale Nettie nie powiedziała ani słowa. Wiedziała, że Anglicy śpiewają lepiej, znacznie lepiej od Polaków. Ale jednocześnie z przyjemnością słuchała, jak śpiewają. Sama zaczęła nucić tę melodię. Po ostatnich słowach piosenki nastąpiła chwila ciszy, po czym Polacy zaczęli śpiewać pieśń, której żadna z dziewcząt nie znała. Było w niej coś obcego, była przepełniona nostalgią i tęsknotą. Głosy to wznosiły się, to opadały żałośnie.

– Na Boga, a cóż to jest? – zapytała Meg.

Panna Scott stała samotnie w drzwiach, wyglądając na zewnątrz. Słysząc pytanie Meg, odwróciła się z ironicznym uśmiechem na jej chudej, ziemistej twarzy.

– Gdybyście, dziewczęta, słuchały radia w niedzielę wieczorem, zamiast się włóczyć, to byście wiedziały, że to jest polski hymn – powiedziała.

IV

– Chyba umyję sobie włosy – powiedziała Nettie po podwieczorku.
– Bell wpada po mnie o ósmej. Akurat wystarczy mi czasu, by zdążyć przed jej przyjściem. Zaczęła nalewać wodę do umywalki, ale jej młodsza siostra, Chrissie, wrzasnęła:

– Nie ma mowy!

– Dlaczego nie?

– Pomóż mi pozmywać naczynia, ty leniwa suko. Ja też chcę wyjść.

– Nie pomogę – rzekła Nettie.

– Będziesz musiała! – Chrissie podbiegła do drzwi do sypialni i poskarżyła się:

– Mamo, ona mówi, że będzie teraz myła włosy!

– Już ja jej umyję włosy! – krzyknęła mama, wchodząc do kuchni. – Już, jazda zmywać naczynia, żeby mi ta kuchnia nie wyglądała jak chlew.

– Do diabła – jęknęła Nettie.

– No już – rzekła mama. – Przecież wiesz, jak długo zajmuje ci mycie włosów. Możesz to zrobić w niedzielę. Możesz wcześniej wstać i zrobić to zanim reszta z nas wstanie.

Z ponurą miną, łkając, Nettie pomagała siostrze zmyć naczynia. Chrissie milczała, kręcąc się tu i tam, a jej wysokie obcasy stukały triumfująco po wyblakłym linoleum. Nettie akurat wkładała ostatnie talerze do kredensu, kiedy Bettie zastukała do drzwi i weszła.

– Jeszcze nie jesteś gotowa? – zapytała.

– Jeszcze chwilka – Nettie włożyła swój biały nieprzemakalny płaszcz i naprędce przypudrowała twarz.

– Już.

– Czy macie latarkę? – krzyknęła za nimi mama.

Nettie sprawdziła w kieszeni.

– Nie, ale nie potrzebuję!

– Dobrze, ale jak się przewrócicie w ciemnościach, to nie mówcie, że was nie ostrzegałam. To nie będzie moja wina. I wracajcie wcześnie do domu, nie szwendajcie się po ulicach w nieskończoność. Pamiętajcie, że może być alarm bombowy.

– W porządku – Nettie zatrzasnęła za sobą drzwi i wzięła Bell pod rękę. Odczekały chwilę, by ich wzrok przyzwyczaił się do zaciemnienia. Później, podpierając się wzajemnie, poszły w kierunku głównej ulicy, stukając wysokimi obcasami o chodnik. Nettie żałowała, że to nie Harry’ego trzyma pod rękę i że to nie Harry’ego dotyka. Ramię Bell było tak wiotkie, że wydawało jej się, że gdyby tylko Bell się potknęła, to obie by upadły.

– Pójdziemy do kina? – spytała.

– Nie mam pieniędzy – odparła Bell. – A poza tym i tak już widziałam film, który leci w Scali, a na ten w Ritzu nie mam ochoty.

– To dokąd pójdziemy?

– Powłóczymy się trochę.

– No co ty? – rzekła Nettie.

Ale w końcu poszły główną ulicą, później obok Chapelgate, a później znowu główną ulicą. Było ciemno choć oko wykol, ale kręciło się sporo ludzi. Słychać było głosy i śmiech, i stukot ciężkich żołnierskich butów. Zaczęło padać.

– Wiedziałam, że będzie padać – powiedziała Bell. – Zanosiło się na deszcz.

Stanęły w wejściu do sklepu spożywczego Veitch’a. Nettie pamiętała, jak często tam stawały, zanim poznała Harry’ego. W ciemnościach, czekając, aż coś się wydarzy. I przed wojną, kiedy światła latarni pozwalały zobaczyć każdego.

– Ech, chodźmy do domu – powiedziała. – Idziemy do domu.

– Och, poczekaj chwilkę – rzekła Bell. – Słuchaj!

Minęło ich kilku żołnierzy rozmawiających – jak się wydało dziewczętom – po polsku. Bell zachichotała i powiedziała:

– Piękny wieczór mamy.

Żołnierze zatrzymali się na chwilę i roześmiali. Ale zaraz poszli dalej.

– Ci w każdym razie nie rozumieją po angielsku – powiedziała Bell.

– Ej, chodźmy do domu – powiedziała Nettie.

– Jeszcze chwilkę. Co się dzisiaj z tobą dzieje? Kiedyś ci się tak nie śpieszyło.

Nettie nic nie odpowiedziała. Nie było sensu rozmawiać z Bell o Harrym. Nie zrozumiałaby. Bell była zbyt płocha. Nigdy jej nie zależało na stałym chłopaku. To dziwne, jak wielu chłopców miała ze swoją nalaną twarzą i tą figurą. Harry kiedyś ją nazwał „krową z piegowatym rogiem”. Oh Harry, Oh Harry, how can you love…

Zaczęła nucić tę melodię, a Bell się przyłączyła, kołysząc ramionami i stukając stopami do rytmu: „Oh Johnie, oh Johnie, how can you love!”. Ale ona śpiewała prawidłowe słowa piosenki. „Oh Johnie, oh Johnie”.

Kilku żołnierzy po drugiej stronie uliczki roześmiało się i stanęło. Bell śpiewała głośniej, stepując, chichocąc powabnie między słowami.

– Ej, chodźmy już do domu – rzekła Nettie.

Ale Bell nadal śpiewała, stepując na chodniku. Śmiejąc się, żołnierze zamienili między sobą kilka słów. Jeden z nich zrobił krok z chodnika, ale inny coś powiedział i ten pierwszy się zatrzymał. – Dobry wieczór! – krzyknął jeden z nich.

– Dobry wieczór! – krzyknęła Bell. – Jaki cudowny wieczór!

Żołnierze roześmiali się. „Cuudowny wieczór” – powtarzali między sobą. Zaczęli odchodzić, śmiejąc się i powtarzając to wyrażenie.

– No to chodźmy do domu – rzekła Nettie.

– Oj, co ci się tak śpieszy?

– Co to za sens stać tutaj w deszczu? Zimno mi.

– W porządku, to chodźmy do Berta.

– Dobrze – rzekła Nettie.

Rozpadało się na dobre. Prześlizgiwały się przez kompletną ciemność, chowając gołe głowy przed deszczem, a podeszwy ich tanich bucików nasiąkały wilgocią. Ocierały się o ludzi, śpieszących się podobnie jak one. W świetle włączanych od czasu do czasu latarek widać było strugi deszczu, padające na mokre płaszcze i nogi. Ucichły śmiechy i hałas, słychać było tylko chichot tych par, które schroniły się w bramach.

Meg i Aggie siedziały w tylnej sali restauracji „Fish and chips” Berta. Nikogo więcej tam nie było. Na dźwięk otwieranych drzwi Meg z ciekawością spojrzała w ich stronę, ale zobaczywszy, kto wchodzi, z przymrużonymi oczyma i papierosem w kąciku ust, wróciła do lektury starego numeru tygodnika „John Bull”[5].

– O, to wy – powiedziała.

– Tak, to my – odpowiedziała Nettie. – A ty myślałaś, że kto? Clark Gable[6]?

– Szkoda, że to nie on!

– Jeszcze nie macie Polaka? – roześmiała się Bell, siadając koło Aggie i kładąc swe grube łokcie na biało-niebieskiej ceracie w kratkę, przykrywającej stół.

– Polaka! – Meg skrzywiła twarz z jeszcze większym niesmakiem.

– Pełno jest ich na ulicach, ale jest tak ciemno, że nawet nie można im się przypatrzeć. Tutaj nie było nikogo, oprócz tego młodego, małego człowieczka z krzywymi nogami, który pracuje w fabryce torped.

– Co będziesz jadła, Nettie? – spytała Bell.

– Chyba tylko lody.

– To niezdrowo na żołądek w taki zimny wieczór – powiedziała Aggie.
– Lepiej zjedz coś cieplejszego.

– Wiemy – powiedziała Meg, wciskając energicznie niedopałek papierosa w popielniczkę z napisem „Take a Peg of John Begg”[7]. – Ale gdzie dostaniemy coś ciepłego? Ja już mam dość. Jak tylko skończę lemoniadę, to idę do domu.

– Ale cholernie deszczowy wieczór – powiedziała Aggie. – A tak chciałam, by było ładnie.

– A co by to była za różnica? – Meg zaczęła pudrować twarz. – No już, kończ swoje frytki i spływamy.

Nettie nabrała łyżeczką nieco lodów, po czym sięgnęła po egzemplarz „Johna Bulla”, który Meg położyła na stole. – Cholera – rzekła – Już to wcześniej czytałam. To leży tutaj od tygodni. – Hej, panie Bert, nie myślał pan o kupieniu świeżych czasopism do tej speluny?

– Po co ci czasopisma? – rzekła Meg. – Nie idziesz ze mną i Aggie?

– Pójdę, jak tylko skończę – Nettie włożyła łyżeczkę lodów do ust i położyła je na języku, by móc dłużej rozkoszować się ich smakiem.

– Ciekawa jestem, co porabia Harry? – powiedziała, obejmując rękami swą głowę i przyglądając się sobie w wielkim lustrze.

– O tej porze powinni być już w Londynie – powiedziała Bell.

– Miejmy nadzieję, że nie zostaną zbombardowani – rzekła Meg. – To by dopiero było, gdyby Freddie został zbombardowany, zanim zdąży wyjechać do Egiptu.

Bert włączył radio, stojące za kontuarem. Nachylił się i oparł obok odbiornika na grubym łokciu, czekając na wiadomości BBC o dziewiątej wieczorem.

– Wyłącz to pan, panie Bert – krzyknęła Nettie. – Włącz pan coś wesołego, nie to ględzenie. Już mam dość tych wiadomości. To pierwsza rzecz, którą słyszę z samego rana, kiedy mój stary je śniadanie. Nie może zjeść śniadania nie słuchając porannych wiadomości o siódmej. Potem, kiedy wpadam na przerwę obiadową, wszyscy słuchają wiadomości o pierwszej po południu. Albo to, albo pani Baxter. Sama nie wiem, co gorsze. Potem znowu to samo, kiedy wracam do domu o szóstej. Już mam tego dość. I tak nie mogą powiedzieć nic nowego.

– Masz rację, może posłuchamy jakiegoś jazzu? – rzekła Meg.

– To jest lepsze – powiedziała Bell, kiedy Bert złapał jakąś zagraniczną stację. I zaczęła strzelać palcami i potrząsać ramionami. „Who’s little whatsit are you?Who’s little boogy-boo?”[8].

– Mała dziewczynko, szukam przyjaciela – Aggie przyłączyła się do śpiewu, a jej pociągła twarz wydawała się jeszcze dłuższa, kiedy otwierała swoje wielkie usta. Nagle przestała śpiewać w połowie ostatniego słowa, zostając z szeroko otwartą buzią. Do knajpy weszło trzech polskich żołnierzy. Bell trąciła ją lekko i zaczęła śpiewać głośniej, przyglądając się Polakom, którzy szykowali się, by usiąść przy sąsiednim stole.

– Who’s little whatsit, are you?

I zachichotała, kiedy zasalutowali dziewczętom przed wysunięciem krzeseł.

Nettie, wciąż przyglądając się swemu odbiciu w lustrze, zerknęła na żołnierzy, którzy ściągnęli swoje maski gazowe i zdjęli ciężkie wojskowe płaszcze, strzepując z nich wodę. Byli całkiem przystojni. Na przykład ten brunet. Nabrała jeszcze jedną łyżeczkę lodów, a następnie wygładziła kopczyk grzbietem łyżeczki. Zlizała lody ze swoich warg i poczuła zimno na zębach.

– Jaki miły wieczór! – roześmiała się Bell.

Żołnierze uśmiechnęli się. Najwyższy, młodzieniec o rumianej twarzy, w rogowych okularach i o krótko ostrzyżonych, jasnych włosach, powiedział:

– Dobry wieczór. Piękna szkocka pogoda.

Meg gwałtownie ruszyła głową i wypuściła w kierunku sufitu kłąb dymu.

– Powiedz mamie, że jest piękna pogoda!

– Mamie? – Polacy wyglądali na zdziwionych. – Powiedz mamie? Co proszę?

Bell i Aggie zachichotały.

– Nie uda Wam się im tego wytłumaczyć – powiedziała Bell.

– Tak często mówi moja mama – rzekła Meg. Spojrzała bezradnie na Nettie, ale Nettie przyglądała się odbiciu bruneta w lustrze. Uśmiechał się do niej, nie słuchając kolegi, który coś do niego mówił po polsku.

Blondyn pochylił się i zapytał:

– Parlez-vous français?

– Parli wu fransi! – Bell i Aggie trąciły się łokciami.

– Łi, łi, skaczą pchły – powiedziała Meg.

– Pchły? – żołnierz potrząsnął głową. – Co proszę?

– Nieważne – rzekła Meg. – To też powiedzenie mojej mamy – wytłumaczyła koleżankom. – Szkoda, że jej teraz tu nie ma, bo świetnie by się z nimi dogadała.

– Ach, my się też z nimi dogadamy – rzekła Bell, spoglądając na żołnierzy.

Jasnowłosy Polak nadal wyglądał na zagubionego, ale ruchem rąk pokazał, że chciałby zsunąć oba stoły. Zrobili to, a on usiadł między Meg i Aggie. Najniższy, o nalanej twarzy i grubych wargach, siadł obok Bell. Miał tłustą cerę i rozpłaszczony na końcu nos. Brunet usiadł przy Nettie. Uśmiechnęli się do siebie. Miał duży pieprzyk na prawej skroni i – co zauważyła, kiedy usiadł przy niej – był niedogolony.

Jasnowłosy żołnierz pokazał na siebie:

– Stanisław.

Następnie pokazał na pozostałych:

– Jan, Paul.

Brunet miał na imię Jan.

Meg zachichotała i wskazała na siebie:

– Margaret.

– Marageret? Stanisław powtórzył to kilka razy, po czym uśmiechnął się nagle:

– Ach, Marguerite!

I spojrzał z ciekawością na Bell.

– Isabel – rzekła.

– Ysabelle – powiedział.

Bell zachichotała i zrobiła niewinną minkę. Stanisław spojrzał na Aggie. Zarumieniła się i spuściła wzrok.

– O– Olive – wyszeptała.

Meg uniosła brwi i spojrzała na Nettie, ale Nettie robiła łyżeczką wzory na lodach. Przymrużonymi oczami patrzyła, jak Jan stuka palcami o stół koło niej. Miał brudne paznokcie, a skóra dookoła nich była szorstka i zabrudzona.

– Olive? – rzekł Stanisław. – Ach, Olga!

– Olga! – powiedziała Aggie, po czym zachichotała i szturchnęła go.

– Co proszę?

Nettie podniosła wzrok, ale nie odpowiedziała na pytanie Stanisława. Popatrzyła na Jana i powiedziała:

– Nettie.

Uśmiechnęli się do siebie. Ale ma ładne zęby – pomyślała. Zupełnie inne niż Harry. Harry miał z przodu trzy sztuczne, źle dopasowane zęby. Westchnęła, przypominając sobie, jak często ona i Harry tu przesiadywali. Oh Harry, oh Harry…

– Frytki! – zawołał Stanisław. – Jeden… dwa… – powoli zaczął liczyć.
– Frytki! Siedem porcji.

I pokazał Bertowi siedem palców.

– Ja już się najadłam – rzekła Nettie. – Dziękuję, nie chcę.

– Co proszę? – zapytał Stanisław.

– Ona już więcej nie chce – powiedziała głośno Meg, wskazując na Nettie i potrząsając głową. – Ona już więcej nie chce – powtórzyła głośniej.

– Nie? – wyglądał na rozczarowanego.

– Oj tam, daj spokój – powiedziała Nell. – Dasz jeszcze radę zjeść trochę frytek. Już nieco czasu minęło od twojego podwieczorku.

– Dobrze – kiwnęła głową Nettie, po czym odwróciła się w stronę Jana i uśmiechnęła.

Podczas jedzenia frytek Stanisław i Paweł powtórzyli wszystkie angielskie zwroty, które znali, i dziewczęta chichotały, słysząc, jak wymawiają poszczególne słowa i jak poszczególne zwroty są ze sobą mieszane.

Co chwilę Stanisław mówił:

– Dobry wieczór, Marguerite. Piękna szkocka dziewczyna. I love you – był bardzo dumny z tego ostatniego zdania – W porządku? – zapytał na koniec – W porządku?

– Bardzo dobrze – rzekła Meg, sięgając po jeden z jego papierosów.
– A może teraz nauczycie nas tych zwrotów po polsku?

– Po polsku? – Stanisław uśmiechnął się szeroko. – Kocham Cię, to wszędzie brzmi tak samo – i położył rękę na kolanie Meg, mrugając porozumiewawczo.

– Ej tam, nie tak szybko – krzyknęła Meg. – Szybko się bierzesz do roboty. Nie bądź taki namiętny!

– Nami…ętny? – zapytał. – Namię… Ach, namiętność!

– Nammy co? – rzekła Meg. – O rany, nigdy nie będę w stanie tego wymówić. Łatwiej będzie wam nauczyć się angielskiego niż nam polskiego.

– Miałam zamiar powiedzieć to samo – rzekła Bell. – Sama się zastanawiam, jak oni mogą zrozumieć siebie samych. Zauważyłam, że niektóre sklepy już mają szyldy z polskimi napisami. Wygląda to koszmarnie. Jak łamigłówka.

– Myślę, że on uważa, że właśnie rozwiązuje łamigłówkę – Meg wyciągnęła rękę Stanisława na stół. – A teraz trzymaj ją tutaj – powiedziała, kładąc swoją dłoń na jego dłoni.

Jan nie chwalił się – tak jak jego koledzy – swoją znajomością języka angielskiego. Jadł swoje frytki powoli, pomiędzy kęsami uśmiechając się do Nettie. Tylna sala restauracji zaczęła się zapełniać. Kilka innych dziewczyn z pralni oraz dziewczyn, które Nettie znała ze sklepów i innych miejsc, weszło z polskimi żołnierzami. Radio grało głośniej, ale i tak trudno było je usłyszeć w harmidrze głosów i śmiechów. Wszyscy się śmiali. Większość dziewcząt mówiła głośniej niż normalnie, w nadziei, że Polacy prędzej je zrozumieją. Pomiędzy odzywkami do dziewcząt polscy żołnierze szybko rozmawiali ze sobą, śmiejąc się wesoło. Kilku z nich zaczęło śpiewać polską piosenkę, zagłuszając dziewczynę, która nuciła piosenkę w radiu.

Nettie pochyliła się do tyłu i przymknęła oczy, słuchając dziwnych słów w obcym języku. Było coś natarczywego i smutnego w tej pieśni, coś, co sprawiało, że chciało jej się płakać. Chciała oprzeć głowę na męskim ramieniu. Szkoda, że nie było Harry’ego… Usłyszała, jak Jan nuci melodię.

– Podoba ci się? – zapytał, kiedy otworzyła oczy.

– Jest bardzo ładna.

– Ładna? – rzekł. – Tak, ładna. To o polskim żołnierzu, który opuszcza swoją dziewczynę. Na wojnę. Baaardzo smutne. Obiecuje, że wróci. Kocham Cię. Po angielsku I love you.

– Ko ham sib yeah – Nettie starała się powtórzyć.

– Dobrze – powiedział – Bardzo dobrze!

Stanisław stanowczym krokiem podszedł do lady i kupił paczkę tabliczek czekolady. Położył po jednej przed każdą z dziewczyn.

– Dobrze – rzekł. – Bardzo dobrze?

– Bardzo dobrze – powiedziała Meg, rozpakowując czekoladę. Wyciągnęła ją w stronę Stanisława – Jesteś głodny?

– Tak – kiwnął głową Stanisław.

Nettie powoli rozpakowała swoją czekoladę i podzieliła się nią z Janem. Była zadowolona, że był cichszy od Stanisława i Pawła. Odzywał się tylko od czasu do czasu, rozglądając się i uśmiechając, słysząc wybuchy śmiechu ludzi siedzących przy innych stolikach. Głównie patrzył na Nettie, z czułością w swoich ciemnych oczach. Jego udo przylegało do jej uda. Poczuła się nieswojo, zapewne po zjedzeniu czekolady. Na jej twarzy pojawiły się rumieńce, czuła jak jej serce mocno bije. Tak samo jak wtedy, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Harry’ego… Ale jednak inaczej; tak, wtedy czuła inaczej…

Poczuła potrzebę powiedzenia czegoś. Odwróciła się więc do Bell i powiedziała:

– Do licha, strasznie tu gorąco.

– Tak, robi się ciut za gorąco – zachichotała Bell. – I to nie tylko dosłownie. Chyba już czas na nas. Robi się za tłoczno jak na mój gust.

Dziewczęta podniosły swe torebki i wstały. Trzej żołnierze poderwali się, strzelając obcasami i kłaniając się, kiedy odsuwali krzesła dziewcząt.

– Ratunku, czuję się jak członkini rodziny królewskiej – zaśmiała się Bell.

Jan podał Nettie dłoń, by pomóc jej przecisnąć się przez wąską przestrzeń między stołem i ścianą.

– „Nettee” – powiedział czule. – „Ko-ochana Nettee. Pójdziemy spacer? Tak?”

– Patrzcie no! – zawołała Bell. – Ależ oni są, ci Polacy! Powiedz mu, że już masz chłopaka.

– Idze, idze – rzekła Nettie. – Trzymaj język za zębami.

Uśmiechnęła się do Jana.

– Dobrze.

– Dobrze?

– Tak – kiwnęła głową.

Dziewczyny chichotały i szturchały się, ściskając ciasno paskami swoje palta w oczekiwaniu, aż żołnierze włożą swoje wojskowe płaszcze i maski przeciwgazowe. Aggie krzyknęła coś radosnego do kilku dziewczyn, siedzących przy innym stole, a one odkrzyknęły:

– Do zobaczenia, zachowuj się!

– Zawsze się zachowuję – odpowiedziała, kiwając głową.

– Pewnie, ty nigdy nie masz szansy, by się nie zachowywać – zaśmiała się Meg i skierowała w stronę wyjścia. – Chodźcie!

Stanisław, Paweł i Jan przed wyjściem zasalutowali wszystkim, a inni żołnierze wstali i im odsalutowali.

– Dobranoc – krzyknęli wszyscy.

– Dobranoc – odpowiedziały dziewczyny. – Dobranoc, panie Bert!

– Dobranoc – odpowiedział, wychylając się zza baru, z uśmiechem na swojej nalanej twarzy. – Do zobaczenia!

Przestało padać i wyszedł księżyc, chociaż delikatne czarne chmury prześlizgiwały się po nim. Nettie zatrzymała się na chwilę, pozwalając przywyknąć oczom do ciemności. Jan położył rękę na jej łokciu, nachylając się nad nią w geście ochrony.

– Bardzo piękna – powiedział czule.

Nettie zachichotała, ostrożnie wybierała drogę po chodniku. Słyszała stukot swoich obcasów i walenie jego butów. One brzmiały inaczej niż saperki Harry’ego. Harry był nieco niższy od Jana, ale idąc z nią robił straszny hałas. Spojrzała na Jana. Jego białe zęby błyszczały w świetle księżyca. – Nettee – rzekł, kładąc jej rękę na swoim boku.

Słychać było śmiech i krzyki gromadki, która szła po drugiej stronie ulicy.

– Chodźcież tu, wy dwoje! – krzyknęła Meg. – Ruszajcie się!

Pół godziny później Nettie cichutko zamknęła za sobą drzwi wejściowe. Przez moment trzymała rękę na gałce drzwi, uśmiechając się.

– Dobranoc – wyszeptała. – Dobranoc.

To brzmiało znacznie lepiej niż angielskie „Good night”. Mimo to westchnęła, żałując, że to nie Harry był z nią na spacerze. Całus i uścisk były lepsze niż uprzejmy uścisk dłoni i strzelanie obcasami. Skrzywiła twarz ze smutku i na palcach przeszła korytarzem obok drzwi kuchennych, zza których dobiegało chrapanie ojca w wielkim łóżku małżeńskim.

Copyright © Estate of Fred Urquhart 2023

© tłumaczenie Leszek Wieciech 2023

 

Powyższy fragment noweli ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r.

Czytaj dalej: https://reshumana.pl/namietnosc-o-malej-nettie-i-polskim-zolnierzu-cz-v-xi/

 

Przypisy tłumacza:

[1] O Harry, O Harry, jak Ty potrafisz kochać, O Harry, O Harry, bierzesz mnie do nieba…Piosenka „Oh Johny, how can you love” z musicalu filmowego pod tym samym tytułem.

[2] Dopóki się nie zakochasz, wszystkie noce są takie same… Dopóki się nie zakochasz, nie będzie zaułka zakochanych…Piosenka Boba Crosby’ego z 1940 roku.

[3] Popularna w czasie II WŚ piosenka https://www.youtube.com/watch?v=xMAQln0eLJY – wersja oryginalna to czeska polka z 1927 roku „Škoda lásky”. W Polsce znana w wersji „Bando-bando”.

[4] Zasłona głowy, stosowana przez kobiety w krajach muzułmańskich.

[5] Brytyjski tygodnik o konserwatywnym charakterze.

[6] Amerykański aktor filmowy.

[7] Hasło reklamowe dystylarni whisky Royal Lochnagar.

[8] Czyim małym kimś jesteś? Kto jest małym boogy-boo? Popularna piosenka z przełomu lat 30. i 40. XX wieku.

 

 

V.

– Wczorajsze zebranie bardzo się udało – powiedziała Elsie McClure do Nettie następnego ranka.

– Tak? – Nettie ziewnęła i machinalnie rozłożyła koszulę na desce do prasowania. Czuła się zmęczona i właśnie sobie przypomniała, że nie napisała do Harry’ego, tak jak mu obiecała. Będzie musiała napisać dzisiaj wieczór. Chociaż właściwie to nie wiedziała, jak na to znajdzie czas, gdyż przecież obiecała Janowi, że pójdzie z nim do kina.

– Szkoda, że Cię nie było – rzekła Elsie.

– Ach, a co by to dało?

– No, byłoby nas o jedną więcej – powiedziała Elsie.

Netie ponownie ziewnęła.

– Daj spokój, nie dbam o ten wasz cały związek.

– Ale podwyżkę to byś chciała, co nie?

– No tak – Nettie skropiła koszulę i zaczęła ją prasować. – Ale nie mam złudzeń. Stara Scott nigdy nie da nam podwyżki.

– Zobaczymy – Elsie pociągnęła nosem i kopnęła kolanem wielki kosz z praniem, który niosła. – Zobaczymy – rzekła i poszła raźno do pralni, a jej kalosze mlaskały głośno na kamiennej podłodze.

Nettie ziewnęła i potrząsnęła głową, starając się spędzić sen ze swych powiek. „Dobranoc” – powiedziała sama do siebie. Tak, to było jedyne słowo, które znała po polsku. Elsie lepiej by zrobiła, gdyby poszła na randkę z żołnierzem, zamiast chodzić na to swoje zebranie. Marnuje bezsensownie czas!

Zastanawiała się, co napisać do Harry’ego. Właściwie nie miała o czym pisać. Nic się nie wydarzyło od jego wyjazdu. Zrozumiała, jaka głupia była, obiecując mu, że będzie pisać codziennie. Nic szczególnego, wartego pisania, nie działo się w tak małym miasteczku, jak Blytheden.

– Czy masz już te prześcieradła dla Fergussona? – Meg krzyknęła do innej dziewczyny.

– Nie, jeszcze ich nie mam.

– Masz szczęście! – zaśmiała się Bell. – To ten gość, który sika w łóżku? Powinno się wprowadzić nakaz prania przez takich ludzi ich własnych prześcieradeł. I na dodatek chce, by je wykrochmalić. Ustaw go do pionu!

– Oto one! – krzyknęła Aggie. – Już je mam. Chcesz je, Meg?

– Nie ma takiej potrzeby. Jak już je masz, to je zatrzymaj.

– Do licha – Aggie zrobiła minę i zaczęła śpiewać wysokim, zawodzącym głosem: „I am nobody’s baby. I wonder why”[1]

– A spojrzałaś do lustra? – roześmiała się Meg, wystawiając głowę zza ubrań, wiszących na wieszakach.

Ale Aggie nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. Nadal śpiewała: „Each night and day I pray the Lord up above to please send me down somebody to lo-ove”[2]

– Och, Olga! – zawołała Bell z akcentem, który według niej miał być akcentem Polaków, mówiących po angielsku. – Dobra stara Olga znad Wołgi! A widziałaś jakichś żeglarzy? Oni łowią takie poślednie rybki jak ty!

– Możesz się śmiać – powiedziała Aggie, potrząsając głową. – Nie dbam o to. Gdybym miała coś do powiedzenia, to nie nadano by mi na chrzcie imienia Oliwia.

– Ale byłaś wtedy głupiutka!

– Ona wciąż jest głupiutka – rzekła Meg. – Nic dziwnego, że wczoraj nie poderwała żadnego chłopaka. Gdybyś, Aggie Foster, była choć trochę obrotna, to byś przysiadła się do tych chłopców z sąsiedniego stolika, zamiast trzymać się nas.

– A to dobre! – krzyknęła Aggie. – Oni tak samo byli ze mną, jak z wami, może nie? Musisz mieć cholernie wysokie mniemanie o sobie, żeby myśleć, że podobałaś się im bardziej niż ja.

– Oj tam, po co się o to kłócić! – powiedziała Bell. – W końcu to tylko Polacy.

– Tylko Polacy! – zaśmiała się Meg. – Podoba mi się ten Stanny Jakmutamjest. Chłopak wie, czego chce.

– Może aż za bardzo wie – prychnęła Aggie. – Lepiej uważaj na siebie.

– Oczywiście, będę uważać. Dam sobie radę z każdym z nich. Byłabym ostrożna tylko z jednym, z tym brunetem. Wygląda na takiego, który lubi prawić komplementy. Nie ufałabym mu ani za grosz.  

Nettie nie zwracała za bardzo uwagi na utarczki dziewcząt, ale kiedy usłyszała te słowa, odłożyła żelazko i spojrzała ze złością na Meg.

– Wystarczy, Meg Patrick – krzyknęła. – On jest zupełnie w porządku. Jest znacznie sympatyczniejszy od tego Stanny’ego.

– Dobrze, dobrze – powiedziała Meg. – Nie panikuj. On mnie nie interesuje i tyle. Bardzo szybko zapomniałaś o Harry’m.

– Kto powiedział, że zapomniałam Harry’ego? Kto pierwszy zaczął rozmowę z Polakami?

– Dziewczyny, czy wy nie macie nic lepszego do roboty? – panna Scott wystawiła głowę ze swojego kantorka.

Nettie chwyciła za żelazko i zaczęła gwałtownie przesuwać je tam i z powrotem do przodu i do tyłu. Patrzyła gniewnie na Meg, żałując, że nie może wepchnąć jej żelazka do gardła. To było bezczelne z jej strony tak mówić o Harry’m. Co mogła poradzić na to, że Jan się do niej przyczepił? Jak mogła mu wytłumaczyć, że już ma chłopaka, skoro on tak słabo zna angielski i jest taki milczący. Nettie wyciągnęła spinkę z loka z tyłu głowy i wpięła ją w grzywkę nad jej oczami. Jan nie był specjalnie przystojny. I to nie jego wina, że był taki milczący. Nie miał nawet szansy odezwać się w przerwach między potokiem słów Stanny’ego.

– No i co?

Głos Elsie McClure z tyłu wystraszył Nettie. Mlasnęła gwałtownie językiem o zęby, złożyła koszulę i powiesiła ją na wieszaku.

– Do cholery – powiedziała. – To znowu ty?

– Tak, to znowu ja – Elsie rozejrzała się, czy panna Scott nie spogląda ze swego kantorka. – Czy mogę wciągnąć Cię na listę?

– A co to da?

– Dużo – rzekła Elsie. – Im więcej osób podpisze, tym większa szansa, że dostaniemy podwyżkę.

– Oczywiście, tym większa szansa, że dostaniemy wilczy bilet – Nettie wyciągnęła z kosza kolejną koszulę i rozłożyła ją na stole do prasowania. – To właśnie dostaniemy – wypowiedzenie.

Cienkie nozdrza Elsie zbladły i zaczęła bojowniczo pociągać nosem.

– Masz stracha?

– Nie, nie mam. Ale uważam, że ten wasz związek to jedna wielka bzdura.

– Co ty wygadujesz? – krzyknęła Elsie. – Ty to masz dobrze. Twój ojciec ma stałą pracę. A wiele z nas tak nie ma i musi się sama utrzymać z tych naszych nędznych pensji.

– Naprawdę? – powiedziała Nettie, wygładzając swoimi dłońmi zwilżoną koszulę. – Może i mój ojciec ma stałą pracę, ale wcale dużo nie zarabia.

– A czyja to wina? – zapytała Elsie. – Gdyby tylko miał odrobinę oleju w głowie, to należałby do związku zawodowego.

– On nie uznaje związków.

– Niektórzy na złość babci odmroziliby sobie uszy.

– Zostaw mego ojca w spokoju – powiedziała Nettie.

– Dobrze. To wygląda na to, że nie wciągnę cię na listę. Różnimy się od siebie. Nie chcecie ryzykować, ale jak inni coś wywalczą, to też wyciągacie rękę po kasę.

– Naprawdę? – zapytała Nettie.

– Naprawdę!

Nettie ciężko westchnęła

– W porządku. Jeżeli tak myślisz, to wciągnij mnie na listę.

 

VI

Nettie zbierała się do wyjścia na spotkanie z Janem, kiedy przypomniała sobie, że nie napisała do Harry’ego. Oj tam – pomyślała – napiszę jutro.

– Stroisz się jak nie wiadomo co – naśmiewała się Crissie. – Idziesz w jakieś super miejsce?

– Pilnuj własnego nosa – odpowiedziała Nettie, przeglądając się w małym, zniszczonym lusterku, które wisiało przy kuchennym zlewie. Rozsmarowała maskarę na swoich rzęsach, starając się równo ją nałożyć i pilnując, by jej nie trąciła jej siostra przechodząca obok z brudnymi talerzami ze stołu. –  Uważaj na mój łokieć! – krzyknęła.

– Ale się odstawiłaś – powiedziała Chrissie. – Chyba nie stroisz się tak po to, by pójść na spacer z Bell Waddell.

– Spadaj – powiedziała Nettie, kończąc poprawiać swoją fryzurę.

Chrissie zachichotała.

– Bell i tak nie mogłaby zobaczyć, jak wyglądasz, bo ma zeza. I zrobiła potężnego zeza, naśladując Bell. – Jej chłopcy muszą mieć z nią problem, – rzekła, wsypując nieco proszku mydlanego do zlewu i rozpuszczając go w wodzie. – Nigdy nie wiedzą, czy przypatruje się właśnie im, czy jakiemuś innemu chłopakowi, stojącemu obok.

– Zamknij się wreszcie! – powiedziała Nettie. – Niech cię nie interesuje, z kim wychodzę. Po prostu wychodzę i tyle.

– W porządku, tylko nie wracaj tak późno, jak wczoraj – powiedziała pani Douglas, podnosząc głowę znad skarpet męża, które właśnie cerowała. – Żadna z was nie pomyśli o tym, by czasem zostać wieczorem w domu i dotrzymać mi towarzystwa.

– Och – żachnęła się Nettie.

– Właśnie, och – odpowiedziała jej matka. – Wciąż się gdzieś szwendacie. Obie. Nigdy nie myślicie o tym, by zagrzać nieco miejsca w domu.

Nettie nie odpowiedziała. Założyła na siebie odświętne palto: z zielonej wełny w czerwone cętki.

– Dlaczego to zakładasz? – zapytała mama. – Przecież twój płaszcz przeciwdeszczowy jest wystarczająco dobry, by w nim siedzieć w tym starym, brudnym kinie.

– A kto powiedział, że idę do kina? – odpowiedziała Nettie.

– Nie ma znaczenia, dokąd idziesz. Pamiętaj tylko, że szybko nie dostaniesz nowego palta. Bóg wie, czy w ogóle dostaniesz nowe palto, jeżeli wojna będzie długo trwać.

– Oj tam, zaryzykuję – roześmiała się Nettie. – No to idę. Cześć, mamo!

– Cześć  – odpowiedziała mama.

– Powiedz mu, że pytałam o niego – krzyknęła Christie.

Jan czekał na rogu. Mimo zaciemnienia Nettie rozpoznała go, zanim stuknął obcasami i powiedział: – Dobry wiczór, Nettee.

– Cześć – odpowiedziała.

Cieś, – roześmiał się i ujął za ramię. – Cieś, cieś!

Położył jej rękę na swoim boku, trzymając jej dłoń w swojej i zaciskając ją. Powiedział coś po polsku. Nettie zapytała:

– Co?

Roześmiał się, ewidentnie nie mogąc powiedzieć po angielsku tego, co chciał. Nettie uświadomiła sobie nagle, że tego wieczoru nie było z nimi Stanisława i Pawła, ani też Meg i Bell, z którymi czuła się pewniej. Była sama w ciemnościach z obcym mężczyzną, mówiącym w obcym języku. Zastanowiła się, co powiedzieć. Wcześniej nigdy nie brakowało jej słów na spotkaniach z Harrym. Chociaż nie miało dla niej znaczenia, co mówi Jan. Było jej to obojętne. Przecież to Harry jest jej chłopcem.

Kiedy szli główną ulicą, Jan pochylił się nad nią i szeptał co chwila: – „Piękna szkocka dziewczyna” oraz „Ko-ochana ko-ochana Nettee”. Za każdym razem, kiedy to powtarzał, Nettie chichotała i odpowiadała: „Daj spokój!” lub też „Jesteś stuknięty”. I oboje się śmiali, kiedy on starał się powtórzyć te zwroty.

Do kina wchodziło wielu polskich żołnierzy w towarzystwie dziewcząt, które Nettie znała. Jan zajął miejsce w kolejce do kasy. Nettie stanęła przy schodach prowadzących na balkon. Otworzyła torebkę i przejrzała się w lusterku, które w niej trzymała. Uśmiechnęła się z zadowoleniem, zamknęła torebkę i wsadziła ją ponownie pod ramię. Na następnym stopniu stała znajoma dziewczyna. Obie uniosły brwi, kiedy między nimi przemknęła młoda dziewczyna, za którą szedł polski żołnierz.

– Boże, tak wcześnie zaczyna – powiedziała znajoma.

– No…– powiedziała Nettie. – Dopiero co ukończyła podstawówkę. Nie może mieć więcej niż czternaście lat.

– A idzie tak, jakby całe życie defilowała przed mężczyznami.

Nettie potrząsnęła głową, myśląc, że to nie jest w porządku, że taka małolata ma faceta, a dziewczyna taka jak Aggie Foster, nie może zdobyć żadnego.

– Gdybym była jej matką, to bym coś z tym zrobiła – powiedziała.

– Ja też – powiedziała jej znajoma i odwróciła się, uśmiechając do polskiego żołnierza, który przepuścił ją przed sobą do góry po schodach.

Nettie zobaczyła, że Jan już kupił bilety, więc przygotowała się do pójścia na górę. Ale on się uśmiechnął i kiwnął głową w kierunku męskiej toalety – Ja idę tam.

Weszła na górę, myśląc, że Harry nigdy by się tak nie zachował. Harry prędzej by eksplodował, niż zrobił coś takiego. To było takie jawne, takie ostentacyjne. Miała nadzieję, że nikt tego nie zauważył.

– Cześć, Nettie – przywitała się bileterka.

– Cześć – Nettie oparła się o ścianę.

– Czy twój chłopak wyjechał?

– Nie, jest na dole, kupuje bilety.

– O, to nie wyjechał z resztą pułku?

– Co? – zapytała Nettie – Ach, masz na myśli Harry’ego! Tak, Harry wyjechał.

Bileterka uśmiechnęła się.

– Polacy są bardzo mili, prawda? – zapytała. Są bardzo uprzejmi. Wiesz, ja ich dużo bardziej wolę niż naszych żołnierzy. Nie ma co udawać, taka prawda….

Jan wszedł na górę, uśmiechając się. Stuknął obcasami i ukłonił się delikatnie, podając bilety bileterce.

– Dobre miejsca, dobrze? – powiedział.

Dziewczyna kiwnęła głową i zarumieniła, kiedy wsunął jej napiwek do ręki. – Ach, bardzo dziękuję.

Nettie poszła do ostatniego rzędu, który wskazała jej światłem swojej latarki bileterka. Kiedy usiedli, Jan objął ramieniem jej kibić…

 

VII

Po filmie poszli do Berta. Tylna sala była zatłoczona. Przecisnęli się między stołami do kąta, w którym siedziały Meg i Bell ze Stanisławem i Pawłem.

– Dobry był film? – zapytała Meg.

– Tak, niezły – odpowiedziała Nettie. Uśmiechnęła się do Jana, który odsunął dla niej krzesło. – Dziękuję.

– Jak wypadła Myrna Loy[3]? – spytała Bell.

– Nieźle – odpowiedziała Nettie. – Tak jak zwykle.

– A jak była ubrana?

– Bo ja wiem… – powiedziała Nettie. – Nie zwróciłam uwagi.

– Nie wiesz – Meg szturchnęła Bell i obie zachichotały.

– Nie ma się z czego śmiać – odpowiedziała Nettie, wzruszając ramionami. – Film jak film. – A gdzie ty byłaś, Meg? – zapytała.

Meg przewróciła oczami.

– Gdzie to ja nie byłam…– powiedziała dziecięcym głosikiem. – Poszłam ze Stanny’m na spacer. Prawda, Stanny? Byliśmy na przechadzce?

– Przechadzka! – Spojrzał na nią pożądliwie, mrugając okiem do pozostałych. – Ko-ochana przechadzka! Ko-ochana Margueritte!

Zaczął ją obmacywać pod stołem, ale Meg odepchnęła go, chichocząc. Zaczęli się tarmosić. Bel zaczęła potrząsać swymi masywnymi ramionami i nucić piosenkę, która leciała przez radio.

You will never hear the bluebird singing in the sky above. You’ll never know the thrill until you fall…[4]

Nagle przestała i wpatrzyła się w drzwi.

– Ratunku! Spójrzcie tam!

Właśnie wchodziła Aggie Foster, szczerząc zęby w uśmiechu, w którym zakłopotanie mieszało się z dumą. Z nią wszedł wysoki polski sierżant trzymający jedną rękę na dole jej pleców. Miał śniadą, posępną twarz, z głębokimi zmarszczkami, biegnącymi od nozdrzy do podbródka. Był jednym z najwyższych Polaków, jakich spotkała Nettie – był wyższy nawet od Jana. Aggie podeszła do nich, chichocząc nerwowo. Spoglądała to na jedną, to na drugą, niepewna, co ma powiedzieć.

– Cześć, Olga – powiedziała Bell.

– Cześć Aggie – odpowiedziała z uśmiechem Nettie, przesuwając się bliżej Jana. – Tu jest sporo miejsca.

Sierżant strzelił obcasami i zasalutował. Stanisław powiedział do niego coś po polsku. Wszyscy inni żołnierze roześmiali się, ale sierżant tylko wykrzywił wargi i wzruszył ramionami. Coś odpowiedział: kilka krótkich słów. Stanisław zaczął się śmiać, ale przestał, kiedy zauważył, że nikt oprócz niego się nie śmieje. Nettie spojrzała pytająco na Jana, ale on tylko uśmiechnął się do niej. Czuła się podirytowana. Dlaczego oni rozmawiają w tym swoim polskim języku? Nie mogliby mówić po angielsku, jak inni ludzie?

– Czołem, ferajna!

Ktoś stuknął Nettie w ramię. To była Chrissie. Polski żołnierz stojący za nią mrugnął do Nettie. Od razu go znielubiła.

– Znajdzie się jakieś miejsce dla nas? – krzyknęła Chrissie. – Posuń się nieco, Bell, i zrób miejsce dla mnie i mojego chłopaka.

Chichocząc i poszturchując się towarzystwo przesunęło się i zrobiło miejsce dla Chrissie i jej żołnierza. – Sidź tutaj obok mie – powiedział Stanny, obejmując Chrissie za talię i przyciągając ją do fotela. – Tu jesteś bezpieczna, tak!

– Oczywiście, że jestem bezpieczna – krzyknęła Chrissie. – Ale nie ufałabym ci, gdyby było ciemno!

Nettie też się zaśmiała, chociaż wcale jej nie było do śmiechu: czuła się podirytowana i zła. Podirytowana, bo było tam tak wiele osób, a ona wolałaby być tylko z Janem. A zła z powodu Chrissie. Nie podobało jej się spojrzenie tego Polaka, który był z Chrissie. Przypomniała sobie młodą dziewczynę, tę, którą widziała wchodzącą do kina. Oczywiście, Chrissie ma siedemnaście lat. Już jest odpowiedzialna. Ale ten Polak był znacznie starszy od niej. Wyglądał na kogoś, kto ma żonę i dużo dzieci w Polsce. Nigdy nie wiadomo.

– Frytki, Nettie – powiedział Jan, podsuwając jej talerz. – Tak?

– Tak – odpowiedziała.

Nie miałaby nic przeciwko temu, by Chrissie zadawała się choćby z kimś takim, jak Stanny. Chociaż był nieco zbyt nachalny, to Chrissie dała by sobie z nim radę. Ale ten facet był inny. Spojrzała na jego niskie, pomarszczone czoło i małe, ciemne oczy. Zauważył jej spojrzenie i uśmiechnął się do niej, odsłaniając żółte od papierosów zęby i zepsute kikuty zębów po bokach. Gdyby nie te zęby, to nawet by tak źle nie wyglądał. Ale był o wiele za stary dla Chrissie. O wiele za stary dla którejkolwiek z nich. Nawet sierżant Aggie był od niego młodszy, a przecież on miał około trzydziestki.

– Ale Bert ma ruch w interesie – rzekła Meg.

Nettie przytaknęła. Lokal Berta był jedynym miejscem, otwartym wieczorem w Blytheden, nie licząc barów hotelowych, które albo były za drogie dla większości żołnierzy – chociaż jak wszyscy wiedzieli, ich uposażenie nie było niskie – albo też były miejscami, do których większość dziewcząt nie chciała chodzić. Meg powiedziała Nettie, że Stanisław chciał wziąć ją i Bell do Hotelu Royal. Machnął im przed nosem kilkoma banknotami funtowymi i powiedział:

– Dużo pieniędzy!

– Ale my nie mamy dużo pieniędzy – odpowiedziała Meg. – Nie chcemy, by ludzie uważali, że jesteśmy takie same jak Bunty Robertson i Dolly Lindsay. Gdyby moja matka dowiedziała się, że byłam w barze Hotelu Royal, to by mnie zabiła.

Knajpa była tak pełna, że Bert nie mógł dostać się do swoich klientów, więc talerze z rybą i frytkami wędrowały od lady do stolików przekazywane z rąk do rąk. Radio było maksymalnie zgłośnione, ale i tak nie było słuchać muzyki, bo w sali był wielki gwar, spowodowany śmiechem i głośnymi rozmowami. Śmiały się głównie dziewczęta; a śmiały się piskliwie. Żołnierze rozmawiali między sobą po polsku, rzucając spojrzeniami na dziewczyny i się uśmiechając. Nettie czuła, że oni czekają na dobrą sposobność. Wszyscy oni czekali – z wyjątkiem Jana. On był inny. Ale ci wszyscy pozostali przyszli tu po to, co chcieli dostać. Siedzieli tu i spoglądali na dziewczęta jedzące to, za co oni płacili…

– Słuchajcie! – krzyknęła Bell, przechylając głowę w stronę radioodbiornika. – Czy ja dobrze słyszę? Czy to jest piosenka „Are you Happy at your Work?”[5]

Tak – odpowiedziała Meg. – Nigdy jej wcześniej nie słyszałaś?

– Tę piosenkę napisano specjalnie dla robotników fabryk amunicji – rzekła Aggie.

– „To make them Go To It”– wyrecytowała Meg. – And Stay At It”.

– Ratunku! – Bell potrząsnęła głową. – Nie wierzę!

–„Are you happy at your work?” – śpiewała Aggie. – „Sure we are! Are you gonna carry on? Sure we are!”

– Ha, no i to byłoby na tyle – powiedziała Meg. – A my musimy nadal pracować niezależnie od tego, czy nam się to podoba, czy nie…

– No, stara Scott już tego dopilnuje.

– Cholerna stara sknera – rzekła Meg. – Już najwyższy czas, by dała nam podwyżkę. Mam tylko nadzieję, że Elsie McClure uda się założyć związek.

– Ciii – szepnęła Nettie. – Tam siedzi Maisie Forbes. Jeszcze was usłyszy. Przecież wiecie, że ona ma gumowe ucho i donosi Pięknej Nancy o wszystkim, co usłyszy.

– Czy jesteście zadowoleni ze swej pracy? – jęknęła Aggie, po czym mrugnęła do sierżanta i zarumieniła się. – Oczywiście, że tak!

– Praca? – zapytał Stanisław. – Gdzie pracujecie?

– W pralni – odpowiedziała Meg.

– Paalni?

– Tak, tam, gdzie się pierze ubrania. Meg wzięła talerz i zaczęła go przesuwać w tę i we w tę udając, że prasuje.

– Rym cym cym – zawołała Bell, imitując ruchy praczki przy tarce do prania. – Z dupy dym.

Dym? – spytał Stanisław.

– Czyste ubrania – powiedziała Meg.

Stanisław mocno zmarszczył brwi. Nagle się rozluźnił, a jego zmarszczki wróciły na jego twarz jak wybuchająca gwiazda. – Ach, pralnia! – krzyknął. – Pralnia!

– Pralnia – chichotały dziewczęta, usiłując wymówić to słowo.

– Pójdziemy już, Nettie? Spacer? – Jan objął ją ramieniem tak, że koniuszkami palców dotykał jej piersi.

– Tak – wyszeptała, przypominając sobie, jakich wrażeń dostarczyły jej te palce w kinie i zastanawiając, co jeszcze miały w zapasie na ten moment, kiedy będą sami na zewnątrz…

Wstała, zapięła płaszcz, gotowa wyjść jak najszybciej. Od pewnego czasu nie patrzyła na Chrissie ani jej żołnierza; starała się patrzeć w inną stronę, wmawiając sobie, że to nie jest jej sprawa i że Chrissie jest w stanie w pełni o siebie zadbać. W obecności Jana nietrudno było zapomnieć o całym świecie. Ale teraz musiała na nich spojrzeć, usłyszawszy najpierw ich chcichot, a później Chrissie krzyczącą z niesmakiem:

– Och, jadłeś rybę! Twój oddech śmierdzi rybą!

Nettie zauważyła, że bawią się z kotem Berta. Chrissie trzymała go w objęciach, przechylając w stronę żołnierza. Żołnierz nieco się cofnął, delikatnie odsuwając kota palcem wskazującym.

– Nie lubisz kociaków?[6] – zawołała Chrissie.

– Kociaków!– roześmiał się. – Bardzo ładne.

– Wychodzicie? – spytała zdziwiona Meg. – Co wam się tak śpieszy? Poczekajcie na nas!

– Tak, lepiej już wszyscy chodźmy – powiedziała Bell, wstając od stołu. – Muszę się dobrze wyspać, by być piękną.

– No tak, to potrzebujesz bardzo dużo snu – roześmiała się Meg.

 

VIII

– A więc masz Polaka, Nettie! – powiedziała wesoło pani Baxter, kiedy następnego dnia Nettie wpadła do domu na obiad.

– No tak – odpowiedziała Nettie, siadając przy stole.

– Chrissie też ma – dodała mama. – Wczoraj wieczorem przed drzwiami stał ich cały pułk. Ojciec był na ćwiczeniach Home Guard[7], a ja tu siedziałam sama, kiedy usłyszałam głośne rozmowy i cały ten harmider.  Więc wyszłam na pole i zobaczyłam wojskową ciężarówkę i Polaka, maszerującego obok niej tam i z powrotem, a Nettie i Chrissie ze swoimi chłopakami opierały się o drzwi. Mówię pani, pogoniłam to całe towarzystwo raz-dwa.

Mama roześmiała się. – Przez chwilę myślałam, że to inwazja.

– Ciekawe, czy w ogóle będzie inwazja – odpowiedziała pani Baxter.

– Musimy zachowywać się jak Asquith[8] – poczekać i zobaczyć.

– Za rok lub dwa będzie inwazja innego rodzaju – zachichotała panna Baxter. – Zobaczy pani, będziemy mieli w naszym regionie nową rasę, z domieszką krwi tych wszystkich cudzoziemców. Musi pani uważać, by nie mieć polskich wnucząt!

– Nie boję się o to – odpowiedziała mama, wyjmując obiad dla Nettie i zatrzaskując drzwiczki pieca.

– Nigdy nie wiadomo – zaśmiała się panna Baxter.

– Ja ufam moim dziewczynkom – powiedziała mama. – A wiele matek nie może tego powiedzieć.

Pani Baxter roześmiała się i sięgnęła ręką po imbryk z herbatą. – Jeszcze się napiję herbaty, jeżeli pani pozwoli, pani Douglas. Poczęstowała się też mlekiem i cukrem. – Muszę przynieść pani nieco cukru. Przekonałam Andy’ego, by przestał słodzić herbatę.

– To dobrze – rzekła mama. – Ja już nie mam żadnych zapasów.

– Zastanawiam się, czy będzie jeszcze trudniej z zaopatrzeniem – westchnęła pani Baxter.

– Bóg raczy wiedzieć! Ale nie może być jeszcze gorzej, niż teraz.

– Czytała pani, co stary Woolton[9] powiedział o tych, którzy chomikują zapasy? Powiedział, że z przyjemnością by się z nimi rozprawił.

– Tak, a przecież dopiero co w zeszłym tygodniu mówił przez radio, że ma nadzieję, że mamy zapasy w naszych spiżarniach – prychnęła mama. – Dobrze się mówi, kiedy ma się spiżarnię na zapasy. Wiele osób nie ma ani spiżarni, ani pieniędzy, by kupić coś na zapas.

– Chciałabym, by to wszystko się już skończyło – powiedziała pani Baxter. Wypiła łyk herbaty. – Wybiera się pani na koncert, który organizują Polacy w niedzielę? Słyszałam, że odbędzie się w kinie Scala. Powinien być dobry.

– Dzisiaj słyszałam w parku ich orkiestrę – powiedziała mama. – Grali całkiem ładnie.

– Tak, ja ich też słyszałam. Grali wiele szkockich melodii. Było pięknie! – westchnęła sentymentalnie pani Baxter. – Wie pani, ci Polacy są zupełnie jak Szkoci. Niech pani zobaczy, jak oni śpiewają szkockie piosenki!

– Śpiewają je o wiele lepiej niż wielu Szkotów, których znam – powiedziała mama.

–  Ma pani absolutną rację – powiedziała pani Baxter.

– Rozmawiałam dzisiaj rano ze starą Jessie Petrie, która mieszka w tym małym domku przy Dunesk Road – rzekła mama. – Powiedziała mi, jak bardzo podoba się jej śpiew Polaków. Kiedy była w ogrodzie, to grupa Polaków przechodziła obok, więc schowała się za drzewem, by sobie ich pooglądać. Powiedziała, że nie chciała stać i patrzeć na nich tak na otwartej przestrzeni, gdyż obawiała się, że oficerom nie spodoba się, że patrzy na żołnierzy.

– Ale numer – zaśmiała się pani Baxter. – Chyba nie przyszło jej do głowy, że Polacy pomyślą, że do nich startuje, nieprawdaż?

– Bóg raczy wiedzieć – rzekła mama. – Przecież ona ma osiemdziesiątkę…I jaki ma cuchnący oddech. Musi być cała zepsuta w środku. Polacy by jej nie chcieli. A ona biega po swoim domku jak jakaś dwulatka, wdzięcząc i uśmiechając sama do siebie, gdy Polacy do niej machają.

– Machali do niej? – zdziwiła się pani Baxter. – Niemożliwe, chyba do niej nie machali?

– Oczywiście, że machali. Machają do wszystkiego, co nosi spódnicę. Tacy są wspaniali, ci Polacy.

– To będę musiała na siebie uważać – zachichotała pani Baxter.

– Och, nie sądzę, by interesowały ich takie jak pani lub ja – rzekła mama. – Chyba, że podczas zaciemnienia! Chociaż jeżeli stara Jessie może zdobyć chłopa, to tym bardziej możemy my.

 

IX

Dziewczyny miały niezły ubaw, kiedy Nettie opowiedziała im o Jessie Petrie.

– Jezu! – krzyknęła Meg. – Wyobrażacie sobie tę starą babę bawiącą się w chowanego za drzewem? Będę musiała napuścić na nią Stanny’ego.

– Nie, myślę, że lepszy byłby sierżant Aggie. – powiedziała Bell. – On szybko by sobie z nią poradził…

– Spotykasz się z nim wieczorem, Aggie?

– Oczywiście – odpowiedziała niepewnie Aggie.

– To musisz na siebie uważać – powiedziała Meg, mrugając do pozostałych. – Wiesz, jakie są sierżanty.

– Nie martwcie się, będę na siebie uważać – odpowiedziała Aggie sucho.

– Gdzie on jest zakwaterowany? – spytała Meg. – Bo nie ze Stanny’m i jego kompanami.

– Nie zgadniecie – zachichotała Aggie.

– No gdzie?

Aggie rozejrzała się by sprawdzić, czy w pobliżu nie ma panny Scott – U Pięknej Nancy!

– No nie!

– Mówię wam, naprawdę – odpowiedziała Aggie.

– Boże, to mu w takim razie współczuję, – powiedziała Nettie, podnosząc żelazko. – Wiecie, jaka jest stara pani Scott! Ma świra na punkcie czystości.

– Tak, i to jest dziedziczne – powiedziała Meg. – Jak ciąg do kieliszka.

– Słyszałam, że ona zmywa chodnik – powiedziała Nettie, starannie zaprasowując fałdki spódnicy. – Ale nie wierzyłam w to, dopóki kilka dni temu nie przechodziłam koło jej domu. Przed domem stała ciężarówka, a młody chłopak wnosił kilka butelek. Wyobraźcie sobie, że ledwo wsiadł z powrotem do samochodu, a już stara Scott była na zewnątrz ze ścierką i ścierała ślady jego butów z chodnika!

– No tak, ona jest stuknięta – rzekła Meg.

– Tak, jest stuknięta – potwierdziła Bell – tak samo jak jej córka!

– Nie wiem, jak to jest z tą ich głupotą – stwierdziła Nettie. – Nie są na tyle głupie, by wydawać swoje pieniądze. Pani Penman, która mieszka obok niej, powiedziała mojej mamie, że Scott sama myje swoje okna.

– Tak, i jeszcze coś – powiedziała poważnie Aggie, pochylając się, a jej pociągła twarz jeszcze się wydłużyła przez jej powagę. – Ona każe Pięknej Nancy wchodzić przez kuchenne drzwi i ściągać buty i zawijać je w gazetę.

– Ciekawe, czy to samo każe robić sierżantowi? – zaśmiała się Meg.

– Niech nawet nie próbuje – mruknęła Aggie.

– Będziesz musiała mieć oko na niego i Piękną Nancy – powiedziała Meg. – Ona może chcieć ci go odbić.

– Niech nawet nie próbuje – odpowiedziała Aggie, nachylając się nad prześcieradłem, które prasowała z przesadną siłą.

– Czy wiecie, co mi powiedziała onegdaj pani Scott, kiedy zaniosłam jej paczkę? – powiedziała Bell i zachichotała. – Do diabła, prawie zemdlałam.

– No powiedz – rzekła Meg – Przecież nie umiemy czytać w myślach. Inna sprawa, że ty nie myślisz.

– Wystarczy, Meg Patrick – powiedziała Bell. – Jak nie przestaniesz, to wam nie powiem, co powiedziała stara Scott.

– Jasne – rzekła Meg – Przecież wiesz, że nie mówiłam tego na serio.

Bell pociągnęła nosem ponuro.

– I tak ci nie wierzę.

– Dawaj – rzekła Aggie – Co powiedziała?

– Powiedziała – rzekła Bell – powiedziała: – Czy wiesz, jaka jest przyczyna tej wojny? Odpowiedziałam, że nie wiem – chociaż mogłam wymienić wiele przyczyn. A wiecie, co ona powiedziała? Picie alkoholu i hazard, to są przyczyny.

–  Jezu Miłosierny! – zawołała Meg.

– Ciii! – syknęła Aggie. – Przyszła Piękna Nancy.

Pochyliwszy się nad deską do prasowania, Nettie myślała, co Jan robił tego popołudnia. Czy był na ćwiczeniach? Czy był jednym z tych, którzy machali do starej Jessie? Nie sądziła, żeby mógł machać… Stanny mógłby, oczywiście. Stanny nie tylko mógłby machać, ale też puścić oko i powiedzieć coś nieprzyzwoitego. Stanny był i do tańca, i do różańca. Co do tego gostka, który był z Chrissie… Nettie westchnęła, zastanawiając się, czy powinna powiedzieć o nim matce.

Oczywiście, Chrissie jest w stanie zadbać o siebie. Ale… Pomyśli o tym wieczorem, kiedy będzie sama z mamą. Jan miał wieczorem wartę, więc będzie mogła zostać w domu i umyć włosy. Może, jeżeli mama będzie miała dobry nastrój, to z nią pogada…

 

X

W sobotę po południu, kiedy spotkała się z Janem, on powiedział:

– Pojedziemy na wieś na długą przechadzkę, Nettee. Pojedziemy autobusem.

Padało przez całą noc i przez przedpołudnie, ale teraz się rozpogodziło. Niebo było bezchmurne i wszystko wokół wyglądało świeżo. W wiejskim powietrzu czuć już było jesień. Milczeli, kiedy autobus przejeżdżając dotykał mokrych, przywiędłych żywopłotów. Jan objął ramieniem Nettie i głaskał ręką jej rękaw. Spoglądała przez zaparowane okno, zadowolona, wtulona w jego ramiona. Jasnokasztanowe jodły wyznaczały linię drogi, a ich nisko osadzone gałęzie biły w dach autobusu jak seria pocisków z karabinu maszynowego. Ten odgłos sprawił, że lekki dreszcz przeszedł po jej plecach i przytuliła się jeszcze bardziej do Jana.

Wysiedli z autobusu w małej wiosce, jakieś 5 mil od Blytheden. Jan wskazał na miejscowy bar i powiedział:

– Wejdźmy tam.

Nettie potrząsnęła głową i powiedziała:

– Nie, nie. Ja nie mogę.

Ale Jan wziął ją pod rękę i wprowadził do sali barowej.

Sala była pusta, ale z sąsiedniej piwiarni dobiegały rozmowy i śmiech. Nettie stanęła przed kominkiem i ogrzała ręce, oglądając upstrzoną przez muchy reprodukcję obrazu „Śmiejący się rycerz”. Na jednej ze ścian była wielka mapa Europy, a na innej uśmiechnięty mężczyzna o czerwonej twarzy, w kilcie, trzymał w ręku szklankę whisky. Mokre ślady krzyżowały się na starym, brązowym linoleum. Jan zadzwonił po kelnerkę i usiedli przy jednym z mniejszych stolików. Weszła pulchna dziewczyna o czarnych, kędzierzawych włosach, wychodzących spod przybrudzonego czepka, i oparła się o ich stolik w oczekiwaniu na zamówienie.

– Zimny dzień mamy dzisiaj, nieprawdaż? – powiedziała do Nettie.

Nettie skinęła głową i uśmiechnęła się. Zauważyła, że kelnerka przygląda się badawczo Janowi i pomyślała, że zapewne w tej wiosce nie stacjonują żadni polscy żołnierze. Jan nachylił się nad nią i zapytał:

– Jakiś drink, Nettie?

Potrząsnęła przecząco głową:

– Ja się tylko napiję herbaty.

– Herbata dla obojga? – zapytała dziewczyna.

– Herbata dla obojga – odpowiedział Jan. – I jeszcze butelka wina.

– Och, nie – zaprotestowała Nettie.

Ale Jan kiwnął głową do dziewczyny. Ona uśmiechnęła się i powiedziała:

– W porządku.

I puściła oko do Nettie, zabierając dzbanek na wodę i popielniczkę ze stołu, który przetarła. Nettie zaczerwieniła się, po czym zmarszczyła brwi. Starała się wyglądać na zrelaksowaną i zachowywać, jakby było dla niej czymś normalnym, że ktoś stawia jej butelkę wina. Kelnerka położyła na stole obrus i go rozprostowała. Nettie wyjrzała przez okno przez roślinę w doniczce obwiniętą różową bibułką. Kobieta w czapce i jaskrawym fartuchu wyszła z domu naprzeciwko i zmiatała końskie łajno z jezdni.  Nettie odwróciła się, spojrzała najpierw na swoje ręce, a potem na Jana. Uśmiechnął się i szepnął:

– Dobrze Ci, Nettee?

– Oczywiście – odpowiedziała i zaczęła nucić Are You Happy at Your Work? Jan przyłączył się, mrucząc melodię. Oparł swoją głowę na dłoniach, a pod stołem objął swoimi kolanami jej kolana.

Kiedy kelnerka przyniosła wino, napełnił dwie lampki. Podniósł swoją i powiedział coś po polsku.

– Co? – spytała Nettie, ale on tylko się uśmiechnął i skinął głową do jej lampki, nawet nie starając się wytłumaczyć, co powiedział. Nettie sączyła wino, spoglądając na drzwi z obawą, że ktoś, kogo zna wejdzie do lokalu. Jeszcze by tego brakowało, by weszła pani Baxter lub któraś z jej przyjaciółek. Ale nikt nie wszedł. Piwiarnię zamknięto o trzeciej i słyszeli, jak ludzie wychodzą z baru. Niektórzy nie chcieli wyjść i spierali się z czarnowłosą kelnerką, która śmiała się i usiłowała ich wypchnąć na zewnątrz.

– Niech no tylko spotkam pańską żonę, Tomie Pattersonie! – słyszeli, jak krzyczy kelnerka. – Powiem jej, co z pana za jeden.

Wypiwszy herbatę Nettie i Jan usiedli przed kominkiem i dopili wino. Nettie opadła w głęboki fotel, nie chcąc się wcale stąd ruszać. Wino i ciepło kominka sprawiły, że stała się senna. Jan siadł na poręczy jej fotela, gładził jej włosy i powtarzał:

– Chodźmy już, Nettee.

Ale za każdym razem, kiedy to mówił, Nettie potrząsała głową i mówiła:

– Jeszcze chwilkę. Dokąd ci się tak śpieszy? – nie chciała zostawić ciepła tej szarej sali. Czuła się tam bezpiecznie i pewnie. Jak przez mgłę widziała twarz Jana, pochylającą się nad nią. Za każdym razem, kiedy na niego spoglądała, czuła się nieco przestraszona. Ogień kominka odbijał się czerwienią na jego wysokich kościach policzkowych i sprawiał, że jego włosy jeszcze bardziej błyszczały. Było w nim coś przerażająco obcego!

W końcu powiedział:

– Idziemy już, Nettee.

Chwycił ją za ręce i podniósł z fotela. Przez chwilę stała, delikatnie się chwiejąc.

– Boże, upiłam się – pomyślała. – Muszę iść do ubikacji.

Kiedy wróciła, Jan już był uregulował rachunek. Wielki i ciemny stał w świetle korytarza, a jego furażerka była zawadiacko przechylona na bok. Podniesiony kołnierz jego płaszcza rzucał cień na jego twarz. Jego zęby błyszczały, kiedy ujął ją za łokieć i wymamrotał:

– Idziemy już, dobrze?

Powoli wyszli poza wioskę. Nettie stała niepewnie na nogach, więc była zadowolona z tego, że Jan ją podtrzymywał. Wielkie, cytrynowe chmury przesuwały się po niebie, a inne zamykały horyzont jak pagórki różowego śniegu. Przez chmury przebijały się mosiężne promienie zachodzącego słońca, nadając wszystkiemu przeraźliwie zimny wyraz... Nettie nagle zadrżała i jeszcze bardziej wtuliła się w Jana.

– Och, tak tu zimno po cieple tamtego kominka – powiedziała.

Za wsią Jan skierował ją w stronę bramy wiodącej na ściernisko.

– Po co my tutaj wchodzimy? – zapytała.

Ale Jan nic nie odpowiedział, tylko się uśmiechnął. Objął jej talię ramieniem, zamykając za sobą bramę drugą ręką. Nettie ostrożnie stawiała kroki na ściernisku, bojąc się, że któryś z długich kawałków słomy uszkodzi jej jedwabne pończochy. Przeszli obok wysokiego, przyciętego żywopłotu z głogu, aż doszli do kładki nad wąskim strumykiem. Za nim rozpościerało się małe królestwo dzikich ostrężyn i paproci. Ścieżka wśród ostrężyn prowadziła do opuszczonego kamieniołomu. Nettie szła przed Janem, spoglądając ze strachem w dół na pędy ostrężyn, które uderzały ją po nogach. Nie słuchała Jana, który szeptał:

– Ko-ochana, ko-ochana Nettee.

Rozejrzała się, nagle przestraszona. Dookoła nie było żywego ducha. Wioska i dym z kominów zniknęły. Jan chwycił ją nagle z tyłu i przyciągnął do siebie.

– Ko-ochna, ko-ochana – szeptał, całując ją z dzikością. Jej ciało przylegało ściśle do jego ciała, a ręce i nogi splotły się w jedną całość. Przez moment walczyła. Potem przeszły przez nią kolejne fale ekstazy. Jej nogi drżały tak, że była zadowolona, że trzyma ją w ramionach. Wydawało się, że ma motyle w brzuchu, z trudem łapała oddech.

Nagle ją puścił. Zachwiała się, pijana winem i namiętnością. Wyciągnęła ręce do Jana, starając się znaleźć oparcie. On ściągał swój wojskowy płaszcz. Śmiał się, rozkładając go na paprociach o sztywnych liściach, koloru kawy z mlekiem. I powiedział coś po polsku, drwiącym głosem, po czym chwycił ją za ręce i przyciągnął do siebie.

– Nie, Janie – zawołała – Nie! Jeszcze ktoś nas zobaczy!

Ale on popchnął ją na płaszcz i zaczął podnosić spódnicę. I nagle zaczęła płakać.

– Uważaj na moje pończochy! Trudno je teraz kupić! Szybko nie zdobędę nowej pary!

 

XI

W poniedziałek rano Nettie w pośpiechu biegła do pracy, jedząc bułkę i stukając wysokimi obcasami. Bell przyszła po nią, kiedy ona była jeszcze w łóżku, nie reagując na wołania mamy, by już wstała. Odetchnęła z ulgą, kiedy zobaczyła, że inne dziewczęta wciąż jeszcze stoją przed drzwiami, wepchnęła do ust ostatni kawałek bułki, wycierając jej resztki z podbródka i policzków, i przyłączyła się do nich.

– Cześć, Nettie – zawołała Meg. – Dostałaś już To Pytanie?

Nettie przełknęła ostatni gryz bułki i spytała:

To Pytanie? Jakie pytanie?

– Oj, przecież wiesz! – Meg zachichotała i mrugnęła do Aggie. – Nie musisz udawać, że jesteś głupsza, niż jesteś.

– Ale ja nie wiem, o czym mówisz – odpowiedziała Nettie. – Co za pytanie?

– Ciebie pytał? – Meg zapytała Bell.

Bell zachichotała: – A nie?

– I co powiedziałaś na to? – spytała Meg z zaciekawieniem.

– Ale mu odpowiedziałam… – Bell potrząsnęła głową. – Zapytałam go, za kogo mnie uważa.

– Co to za pytanie? – spytała Nettie.

– Ach, nie musisz już udawać, że jesteś tak naiwna – powiedziała Meg zirytowanym głosem. – Dobrze wiesz, o czym mówimy. Czy Jan spytał cię, czy się z nim prześpisz?

– Prze…. – Nettie otwarła szeroko usta i zamarła.

– Nie musisz udawać, że jesteś zdziwiona, – powiedziała z sarkazmem Meg. – Każda z nas została zapytana. Wszystkie dziewczyny w pralni. To jest pierwsze zdanie, którego uczą się Polacy. „Piękna dziewczyno, prześpisz się ze mną?” – roześmiała się głośno. – Na Boga, ale obsztorcowałam Stanny’ego, kiedy mi to powiedział. Staliśmy przy drzwiach, szykowałam się na odrobinę pieszczot, kiedy on powiedział: Bendziemy się kochać. Bez dzieciów.

Bell zaczęła chichotać, ale przestała, kiedy Meg na nią spojrzała.

– Już mu dam bez dzieciów! – krzyknęła. – Powiedziałam mu, co o nim myślę.

– Akurat – docięła jej Bell.

– A co, może nie? – rzekła Meg. – Powiedziałam mu, żeby spadał.

– Oczywiście, a na długo? Dzisiaj wróci i zada Ci to samo pytanie.

– Wróci? – parsknęła Meg. – Nie sądzę, posłałam go do diabła.

– Nie wierzę ci – powiedziała Bell.

– Naprawdę!

Nettie i Bell spojrzały na Meg z niedowierzaniem, potem spojrzały jedna na drugą i potrząsnęły głowami. Meg zarzuciła do tyłu swoje włosy i wojowniczo położyła ręce na biodrach. Ale napięcie rozładowała Aggie.

– Wiecie, co ja słyszałam? – ściszyła głos i rozejrzała się, czy nikt nie słyszy.

– Nie – pochyliły się nad nią.

Aggie roześmiała się nerwowo, a potem otwarła szeroko oczy i powiedziała wstrząśniętym głosem:

– Słyszałam, że w szpitalu jest mnóstwo kobiet, którym Polacy…którym Polacy odgryźli cycki!

Zachichotała znów, tak że ostatnie słowa były prawie niesłyszalne. Pozostałe trzy dziewczyny spojrzały na siebie.

– Gdzie tam – powiedziała Nettie. – Nie wierzę w to.

– To najświętsza prawda – powiedziała Aggie uroczyście/z przekonaniem. – Bettie Jamieson mi powiedziała. Ona zna jedną salową.

– A ja w to wierzę – powiedziała Meg. – Ci Polacy są zdolni do wszystkiego.

Bell się roześmiała:

– Ale Stanny nie próbował tego z tobą, co nie?

– Nie ma strachu – Meg podniosła stertę wypranych prześcieradeł i zaczęła nieść je do kantorka. – I tak już  miałam dość. Wyobraźcie sobie, że on chciał, bym poszła z nim do koszar, gdzie był co najmniej tuzin jego kolegów!

Powyższy fragment noweli ukaże się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

Czytaj dalej: https://reshumana.pl/2106-2/

 

Copyright © Estate of Fred Urquhart 2023

© tłumaczenie Leszek Wieciech 2023

 

Przypisy tłumacza:

[1]Nikt mnie nie kocha, nie wiem, dlaczego?” Piosenka Judy Garland z 1940 roku

[2] „Co noc modlę się do Pana, by zesłał mi kogoś, kto mnie pokocha”.

[3] Amerykańska aktorka

[4]  Nigdy nie usłyszysz śpiewu drozda pod chmurami. Nigdy nie poczujesz dreszczu emocji, dopóki nie upadniesz… Piosenka Chicka Hendersona z 1940 roku

[5] Czy jesteście szczęśliwi w pracy? Oczywiście, że jesteśmy! Czy nadal będziecie tam pracować? Oczywiście, że tak!

[6] Gra słów – w oryginale „Don’t you like pussies?” – pussy to również potocznie cipka

[7] Home Guard – straż obywatelska

[8] Herbert henry Asquith, brytyjski polityk konserwatywny z początków XX wieku

[9] Lord Woolton, wł. Frederick James Marquis – minister ds. żywności, a następnie ds. odbudowy w rządzie brytyjskim podczas II WŚ.

XII

Tego wieczora Meg i Bell zaskoczyły Nettie, idąc na spotkanie, które Elsie McClure zorganizowała w tylnej salce Temperance Hotel w Blytheden. Miał przyjechać i wystąpić przedstawiciel związków zawodowych z Edynburga. Elsie błagała Nettie, by ta też przyszła. Ale Nettie odpowiedziała:

– Nie mogę. Umówiłam się z Janem. Poza tym, nigdy nie postawię stopy w żadnym hotelu w Blytheden. Mama by mnie zabiła, gdyby się dowiedziała, że tam byłam.

– Ale przecież to jest Temperance Hotel – powiedziała Elsie. – Tylko tam mogliśmy zarezerwować miejsce. Wszystkie inne miejsca są zajęte przez żołnierzy. Musisz przyjść. Będziemy potrzebować twego głosu.

– Nic na to nie poradzę. Mam randkę i nie odwołam jej z powodu jakiegoś zebrania związku. Obejdziecie się beze mnie.

– Widzę, że tak będzie – westchnęła Elsie. – Ale wolałabym, byś przyszła. Źle to będzie wyglądało wobec tego faceta, który przyjeżdża z tak daleka. Mam nadzieję, że inni przyjdą.

Mimo to zebranie zakończyło się sukcesem.

– Nie było tylko ciebie i Aggie – powiedziała Meg następnego dnia. – Wszyscy byli. Nawet Maisie Forbes.

– No, to teraz was urządzi ta mała donosicielka – rzekła Nettie. – Idę o zakład, że pójdzie i wszystko opowie starej Scott.

– Nie sądzę. Zależy jej na związku tak samo jak pozostałym.

– A co żeście robiły po zebraniu? – spytała Nettie.

– Poszłyśmy do Berta – Meg westchnęła radośnie i oparła łokcie o swoją deskę do prasowania. – Świetnie się bawiłyśmy.

– Będziecie się świetnie bawiły, jak Piękna Nancy tu przyjdzie i zobaczy, co robicie.

– Teraz jest na dole w pralni – rzekła Meg. Ale wyprostowała się i udawała, że ciężko pracuje, na wypadek, gdyby panna Scott niespodziewanie weszła. – Świetnie się bawiłyśmy.

– Naprawdę? – spytała Nettie.

– Tak – Meg miała już znowu oprzeć się łokciami o deskę do prasowania, ale zmieniła zdanie. – Spotkaliśmy kilku chłopaków.

– Jakich chłopaków? Stanisława i Pawła?

– Stanisław! – prychnęła Meggi. – Nie, ten jest znacznie milszy. Na imię ma Włodzimierz. Och, jest wspaniały. Wysoki, wyższy od Jana, ma piękne, kędzierzawe blond włosy.

– A zadał ci To Pytanie – zapytała figlarnie Nettie.

– Oczywiście, że nie – odpowiedziała z oburzeniem Meg. – On jest gentlemanem, nie to, co Stanny.

– Bell też poznała fantastycznego faceta – dodała. – Prawda, Bell?

– Tak, rzeczywiście jest fantastyczny – Bell aż podskoczyła, pokazując, jak była szczęśliwa. – Świetnie się bawiliśmy. Wieczorem ma mnie zabrać do kina. Też ma na imię Jan. To musi być bardzo popularne imię w Polsce.

– Po polsku to John – powiedziała Meg. – Włodzimierz mi powiedział. On świetnie mówi po angielsku. Może pójdziesz dziś wieczorem z nami, Nettie, i zerwiesz z tym sztywnym Janem? Nigdy mi się nie podobał. Włodzimierz przyprowadzi ci jednego ze swoich kolegów.

– Nie, dziękuję – odpowiedziała Nettie. – Nie chcę mieć nic do czynienia z tą twoją hołotą.

– Kogo ty nazywasz hołotą? – wrzasnęła wściekle Meg. – Oni są znacznie milsi od tych, których poznaliśmy pierwszego wieczoru. Musisz mieć pecha, że spotkałaś takich nieciekawych facetów.

– Możesz tak myśleć – odpowiedziała Nettie. – Ale ja uważam inaczej. Poczekaj trochę, a zobaczysz, jacy okażą się twoi nowi znajomi, więc nie obrażaj innych.

 

XIII

W czasie kolejnych tygodni Meg, Bell i większość innych dziewcząt tak często zmieniały swoich absztyfikantów, że pani Baxter tak to skomentowała:

– Dobrze, że w dystrykcie są dwa tysiące Polaków, bo inaczej by im zabrakło!

Dziewczęta zawsze poznawały „szalenie miłych chłopców”, ale żadna z nich nie umówiła się na więcej, niż dwie, trzy randki. Zawsze na początku zapowiadało się na romantyczny romans, potem dziewczęta otrzymywały To Pytanie albo też obrażały się z powodu czegoś, co żołnierz zrobił lub powiedział. Tylko Aggie i Nettie pozostawały wierne sierżantowi i Janowi. Meg i Bell drwiły sobie z nich, zastanawiając się, kiedy wreszcie się z nimi rozstaną. Ale Aggie tylko potrząsnęła głową i odpowiedziała twardo:

– Nie jesteśmy takimi trudnymi do zadowolenia lekkoduchami, jak wy.

A Nettie dzień i noc myślała tylko o Janie. Był dla niej wszystkim: myśli o nim wypełniały jej noce, również za dnia myślała o nim bez przerwy, nie włączając się do rozmów koleżanek, ani też nawet ich nie słuchając. Nigdy sobie nie wyobrażała, że może darzyć kogokolwiek aż takim uczuciem. W jej świecie wojna i wszystko z nią związane były bardzo odległe. Nawet kiedy musiała boleśnie wrócić do rzeczywistości, starała się zrobić to delikatnie. Przestała narzekać na zaciemnienie i inne niedogodności spowodowane przez wojnę i jak z oddalenia słuchała słów swojej matki:

– Czy osiemnaście miesięcy temu wyobrażałyście sobie, że będziemy tak żyć? Skradając się w ciemnościach, bojąc się zapalić światło. Z masłem i cukrem na kartki, wypełniając książeczki z kuponami na różne towary? Nie myślałam, że ludzie będą musieli pogodzić się z czymś takim.

Dla Nettie brzmiało to jak zdarta płyta gramofonowa, którą słyszała już setki razy – coś, co zna na pamięć. To było tło jej rozmyślań o Janie: chór, który śpiewał w tle, ale nie niepokoił. Na jej scenie to Jan stał w świetle reflektorów i zaciemnienie, warty oraz manewry nie mogły pozbawić go jego blasku. Nigdy nie wybiegała poza dzisiejszy wieczór lub kolejny dzień. A kiedy była z nim, a jego ramiona przyciągały ją do niego, nie była w stanie myśleć o niczym. Wypełniało ją tylko zmysłowe ciepło, a zaciemnienie tworzyło przytulną osłonę.

Aż pewnego dnia Aggie oświadczyła, że zerwała z sierżantem. Akurat prasowała prześcieradło i powiedziała to ze sztuczną niedbałością. Dziewczęta zamilkły na chwilę, po czym Bell zawołała:

– Pokaż ślady po zębach!

Nettie już od pewnego czasu podejrzewała, że Aggie chce zerwać z sierżantem, ale bała się, że nie znajdzie innego faceta. Ale Aggie wyjaśniła:

– Och, już byłam nim znudzona. Zbyt wolno uczył się angielskiego. Nie chciało mi się już ciągle mu wyjaśniać, co mam na myśli. Nie wiedziałam, o czym z nim rozmawiać.

– To dobrze, Aggie – powiedziała Meg współczująco. – Jest wielu innych chłopców do wzięcia.

– I w dodatku on stale chciał siedzieć w saloniku starej Scott – jęknęła Aggie.  – Boże, mam wystarczająco dużo Pięknej Nancy za dnia, by jeszcze widywać ją wieczorami.

Podczas przerwy obiadowej Nettie powiedziała swojej mamie i pani Baxter o Aggie. – A wyglądał na takiego sympatycznego faceta – powiedziała pani Baxter. – Spotkałam ich kilka dni temu, jak wracali z kina i on był bardzo uprzejmy; stuknął obcasami i otworzył mi drzwi. A jak pięknie pachniał!

– Polacy mają bzika na punkcie perfum – rzekła mama.  – Dziewczyna z apteki powiedziała mi, że stale kupują wodę kolońską. Nie mogą nadążyć z uzupełnianiem zapasów. Zastanawiała się, co oni z tym robią – kąpią się w niej czy co?

– A może ją piją! – zachichotała pani Baxter.

– Już nie wiem – odpowiedziała mama. – Będę musiała zapytać Jana, kiedy tu przyjdzie następnym razem.

– Wciąż jeszcze z nim chodzisz, Nettie? – spytała pani Baxter. – Myślałam, że już dawno dasz sobie z nim spokój.

– Dlaczego?

– No… – pani Baxter zaśmiała się niepewnie i spojrzała w bok. – Idzie się z nim dogadać, pani Douglas?

– Ależ tak – odpowiedziała mama. – On bardzo szybko uczy się angielskiego. Czasami bardzo śmiesznie mówi.

– A Chrissie nadal chodzi ze swoim? – spytała pani Baxter.

– Ach, Chrissie!  – zaśmiała się mama. – Ta to już miała kilku od tamtego czasu.

– I o to chodzi – zaśmiała się pani Baxter. – Gdybym tylko była znowu młoda, to bym im pokazała to i owo. Teraz nie ma zbyt dużo dziewczyn, mających taki styl, jak ja miałam, – wstała, szykując się do wyjścia. – Muszę już iść i zabrać się za obiad dla Andy’ego. Zdobyłam ładny stek. Muszę go tylko podsmażyć. Cześć Nettie, powiedz swojemu chłopakowi, że o niego pytałam.

Ale pani Baxter wyszła dopiero po dziesięciu minutach. Przegadała te dziesięć minut, rozmawiając o Polakach. – No dobrze – powiedziała, ostatecznie zbierając się do wyjścia. – Niedługo przyjadą Irlandki na wykopki ziemniaków. Ci chłopcy w sam raz się dla nich nadadzą. One nie będą czekać na To Pytanie. Zanim się Polacy spostrzegą, one już będą miały ściągnięte majtki!

– Tak, te zbieraczki ziemniaków to gorące dziewuchy – powiedziała mama, zamknąwszy drzwi za swoją gadatliwą przyjaciółką i wyciągając pudding dla Nettie z piecyka. – Spotykasz się znowu z Janem dzisiaj wieczorem? – zapytała.

– Tak  – odparła Nettie.

Mama nalała sobie filiżankę herbaty.

– Pani Baxter to strasznie ciekawska stara suka – powiedziała. – Świetnie wie, że ty i Jan wciąż ze sobą chodzicie. Założę się, że zna każdy twój krok. Jakby była schowana za tą zasłoną i podglądała. Nic jej nie umknie.

Nettie nie odpowiedziała, tylko nalała sobie filiżankę herbaty i wyciągnęła z kieszeni paczkę Woodbin’sów.[1]

– Najwyższy czas, byś rzuciła – rzekła mama. – Papierosy strasznie drożeją.

– Ach, daj spokój – odpowiedziała Nettie. – Muszę sobie poużywać, dopóki jestem młoda.

– No nie wiem… – odparła mama, popijając herbatę w zamyśleniu, nie spoglądając na Nettie. – Chciałabym, byś była w pewnym sensie jak Chrissie. Nie mam na myśli tego, broń boże, że co chwila chodzi z innym chłopakiem, ale… Nachyliła filiżankę i wypiła resztkę herbaty.

– Ale co? – spytała Nettie.

– Wiesz… – Mama dolała więcej wody do imbryka i wyrzuciła fusy do kominka, po czym nasypała świeżą herbatę. – Czy zastanawiałaś się, co będzie, kiedy wojna się skończy? – rzekła powoli.

– Co będzie z czym? – Nettie odłożyła ostrożnie papieros na półkę obok zlewu, po czym zaczęła układać fryzurę przed lustrem.

– Wiesz, w końcu Jan jest Polakiem – powiedziała mama. – Wróci do Polski. A to nie to samo co Aberdeen, Edynburg czy nawet Londyn. Polska jest setki, setki mil stąd. Zastanawiałaś się nad tym?

– Ach, mamy jeszcze dużo czasu, by się nad tym zastanowić, – odpowiedziała Nettie, wkładając papieros do ust i usiłując włożyć płaszcz, a jednocześnie starając się, by dym z papierosa nie wchodził jej do oczu.

– Naprawdę? – rzekła mama. Nie wiem. Lepiej skończyć z tym, dopóki nie jest za późno.  Przecież nie możesz ode mnie i ojca oczekiwać, że przyjedziemy do Ciebie do Polski, jeżeli będziesz miała dzieci. Poza tym nie będziemy mogli ich zrozumieć…

– Daj spokój! – powiedziała Nettie, ściskając płaszcz paskiem i wzruszając ramionami.

– Oczywiście, Jan jest bardzo miłym chłopcem i w ogóle… – powiedziała mama. – I nieźle nauczył się angielskiego, ale…– delikatnie machnęła swoją wielką, czerwoną dłonią. – Miałam na myśli, że powinnaś to przemyśleć.

– Po co się martwić zawczasu? – odpowiedziała Nettie, otwierając drzwi.

– Ktoś powinien się martwić – powiedziała z naciskiem mama. – Będę musiała porozmawiać o tym z twoim ojcem. Może rozmówi się z Janem.

Nettie z rozdrażnieniem paliła papierosa, gdyż śpieszyła się do pracy. Mama ostatnio mówiła o tym ogródkami kilka razy, nie dopowiadając, rozmyślając. Niepotrzebnie zaprzątając sobie głowę. I sprawiając, że pozostali też się martwili.

Do teraz starała się o tym nie myśleć. Ale jak już zaczęła, złapała się na tym, że już nie może przestać, zastanawiając się, co będzie, jeżeli…

 

XIV

Tego wieczora, kiedy pan Douglas właśnie zbierał się do wyjścia, jego żona powiedziała:

– Dokąd się wybierasz? Pamiętaj, co ci powiedziałam. Nie możesz teraz wyjść.

– Oj, nie  możesz tego załatwić sama? – wyburczał.

– Nie, to sprawa dla ciebie – powiedziała. – W końcu to ty jesteś jej ojcem.

– Już dobrze – westchnął ciężko i zanurzył się ponownie w swoim fotelu. Usiadł i zaczął czytać The News, przeglądając kolumny z informacjami o urodzinach i ślubach i z nekrologami, które z reguły pomijał przy czytaniu gazety. Nettie zastanawiała się przez chwilę, co mama miała na myśli, ale była zbyt zaabsorbowana przygotowaniami na przyjście Jana, że nie interesowało jej, dlaczego ojciec został w domu. Właśnie zapinała w sypialni swoją sukienkę w szaro-łososiowe paski, kiedy usłyszała pukanie do drzwi i krzyknęła:

– To musi być Jan! Otworzysz mu drzwi, tato?

– Chodź, Chrissie – rzekła. – Pomóż mi zapiąć te guziki.

– Nie mam czasu – odpowiedziała Chrissie, nawet nie podnosząc głowy znad nóg, na które naciągała parę jedwabnych pończoch. – Jestem umówiona z Edwardem na siódmą i już jestem spóźniona.

– Ma pan rację, dzisiaj jest bardzo zimno, nieprawdaż? – powiedział pan Douglas, wprowadzając Jana do kuchni.

Baardzo zzimno! – powiedział Jan. Stuknął obcasami i ukłonił się pani Douglas. – Cieś! Baardzo zzimno! Prawda?

– Tak, rzeczywiście jest zimno – powiedziała mama. Spojrzała znacząco na męża i powiedziała: – Pójdę pomóc Nettie.

– Papierosa? – Jan wyciągnął papierośnicę w stronę pana Douglasa.

– Ja nie palę papierosów, proszę pana – odpowiedział pan Douglas. – Wolę swoją fajkę. Ale dla towarzystwa zapalę – zaciągnął się i spojrzał na napis na papierosie.

– Zagraniczny! Pięknie pachnie!

Pociągnął dwa-trzy razy i wypuścił dym, nie zaciągając się. Trzymał papieros blisko twarzy i przyglądał się jego koniuszkowi, zmrużywszy swoje oczy pod szarymi, krzaczastymi brwiami.

– Smakuje jak cygaro, proszę pana!

– Dobre? – spytał Jan.

– Bardzo dobre – pan Douglas usiadł wygodniej w fotelu i odchrząknął. – Wie pan, panie Janie, moja żona… zastanawiała się… W zasadzie to powiedziała… Bardzo jest dzisiaj zimno, nieprawda?

-Tak – odpowiedział Jan – Bardzo zimno.

– Na jaki film idziecie dzisiaj do kina?

– Film? – Jan się zawahał – Ach, kino. Bardzo dobry film. „Grona gniewu”.

– Och, widziałem zwiastun w zeszłym tygodniu – pan Douglas spojrzał na drzwi sypialni, po czym ponownie zanurzył się w fotelu, zwinąwszy kciuki w otworach na ramiona swej kamizelki. – Nie myślę, żebym miał ochotę pójść do kina na ten film. Raczej by mi się nie spodobał. To jest film o biednych ludziach. Cholernie smutny. Mamy tego dosyć na co dzień, by jeszcze oglądać to w kinie. Lubię filmy, które przenoszą mnie w inny świat. Na przykład o gangsterach albo o nocnych klubach. Albo kowbojskie. Bardzo lubiłem stare kowbojskie filmy. Naprawdę. Tom Mix albo Buck Jones[2]. Oni rzeczywiście przenosili nas w inny świat. Szkoda, że Tom Mix zmarł dwa czy też trzy tygodnie temu. Biedny gość… –Pan Douglas ponownie zaciągnął się dymem swego papierosa i ciężko westchnął. – Pamiętam jeden bardzo dobry film, w którym grał. Pamiętam, że był bardzo zakochany w pewnej dziewczynie – tylko że ona nie chciała mieć z nim nic wspólnego, bo był zwykłym ranczerem. Ona była przywiązana do torów, a nadjeżdżał pędzący ekspres. Ale Tom dowiedział się o tym na czas, wskoczył na swojego konia…Jak się nazywał ten jego koń? Miał krótkie imię. Miałem już je na końcu języka…Hej, matka! – zawołał. – Jak miał na imię ten koń Toma Mixa?

– Nie wiem –  oburknęła mama, wchodząc za Nettie do kuchni. – Ty myślisz, że ja wszystko pamiętam?

– Tony – podpowiedziała Nettie ojcu.

– Tak, właśnie tak – krzyknął. – Tony!

– Jesteś już gotów? – spytała Jana.

– Tak, jestem – odpowiedział, szeroko się uśmiechając.

– Gotowi chłopcy, gotowi! – powiedział pan Douglas, wkładając czapkę. – Wyjdę razem z wami. Serwus, dziewczyny, wrócę za kilka godzin.

 

XV

Film „Grona gniewu” nie spodobał się Nettie, chociaż nie z tego powodu, z którego nie spodobał się też jej ojcu. Kiedy szli do kina, Jan powiedział jej, że prawdopodobnie ich oddział zostanie wysłany do Grecji.

Grecja… Po raz pierwszy od dawna uświadomiła sobie, że jest wojna i co wojna znaczy. Przypomniała sobie wszystko, co usłyszała w ostatnich dniach w radio o walkach w Grecji. Boże, i Jan ma tam jechać! Siedziała odrętwiała z przerażenia. Nawet czułe palce Jana, wędrujące po jej ciele, nie sprawiały jej przyjemności. Starała się przytulić do niego najbliżej, jak tylko było możliwe, chcąc ogrzać swój otępiały umysł ciepłem jego ciała. Ale na próżno…

Starała się ze wszystkich sił śledzić akcję filmu. Ale bezskutecznie. Po prostu grupa aktorów tłoczyła się na pace przeciążonej ciężarówki. Droga 66. Oklahoma. Wyoming. Droga 66. Najwidoczniej szukali pracy. Nettie zastanawiała się, o co w tym wszystkim chodzi. Czyż nie powtarzali wciąż, że jadą do słonecznej Kalifornii, gdzie rosły brzoskwinie i winogrona i pomarańcze? Więc po co robili całe to zamieszanie? Ten starzec i jego nierozgarnięta żona, która chciała wracać… O co się martwili? Co oni mieli wspólnego z nią i Janem, siedzącymi na pluszowych fotelach i oglądającymi ich? To był po prostu film. Henry Fonda w rzeczywistości nie był kimś o nazwisku Tom Joad, kto kiedyś siedział w więzieniu. Henry Fonda był po prostu Henrym Fondą – gwiazdą filmową. Jane Darwell[3] była po prostu Jane Darwell. Oni po prostu grali. I pod koniec każdego dnia zrzucali z siebie te stare ciuchy, wsiadali do swych limuzyn i byli wiezieni do swych piekielnie drogich rezydencji, w których organizowali szalone party. Nettie wiedziała. Czytała tygodniki filmowe. To był po prostu kolejny film. Nie miał nic wspólnego z nią ani Janem. Ale Grecja miała. Grecja. Nazwa na mapie. Ale to już nie była tylko nazwa na mapie. Ginęli tam ludzie. Spadały bomby, ludzie byli zabijani ogniem karabinów maszynowych, a odłamki…

Wtem Nettie zauważyła, że coś jest nie tak. Nagle film się urwał. Podrostki, siedzące na tanich miejscach z przodu sali, od razu zaczęły tupać i gwizdać. Nettie westchnęła poirytowana. Czy ci smarkacze nie mogli dać operatorowi nieco czasu na zmianę rolek, czy też na to coś innego, co akurat robił?  Byli strasznie niecierpliwi. Zawsze gwizdali, kiedy zdarzała się taka sytuacja, a zdarzała się dosyć często.

Ale ekran nie ożył po kilku sekundach, jak to bywało zwykle. Zamiast tego na scenę przed ekranem wyszedł kierownik kina. Zaczął coś mówić. Nettie nie uchwyciła jego pierwszych słów, dopiero po chwili zrozumiała, że jest alarm lotniczy. „Ale, proszę państwa, seans będzie kontynuowany”.

Tylko tyle? Wtuliła się w Jana i odprężyła. Ale tylko na chwilkę. Kilku widzów wstało i wyszło. Mój Boże – pomyślała, kiedy wraz z Janem musieli się podnieść, by pozwolić przecisnąć się obok nich rozhisteryzowanej kobiecie z dwójką dzieci – czy ludzie nie mogą siedzieć spokojnie? Co im to da, że wyjdą? To jest po prostu alarm. Lepiej siedzieć wygodnie w kinie niż tłoczyć się w przepełnionym schronie albo kucać pod schodami. Mama na pewno teraz tam się schroniła. Powinna być teraz na pogaduszkach u pani Baxter, więc na pewno tłoczą się razem z innymi w zaułku między kamienicami. Nettie i Chrissie poszły z mamą dwa razy, ale więcej już nie chciały. Powiedziały, że zmarzną i umrą z przeziębienia. Jeżeli już mają zginąć, to wolą zginąć siedząc wygodnie w swoim domu. Mimo wszystko, alarmy były bardzo dokuczliwe. Nigdy nie można spokojnie zabrać się do robienia czegokolwiek, bo nie było wiadomo, kiedy coś się może wydarzyć. Nie żeby coś już wydarzyło się w Blytheden. To nie Londyn, Grecja lub inne takie miejsce.

Projekcja została wznowiona, ale Nettie nawet nie starała się już śledzić akcji filmu. Przytuliła się do Jana, obejmując jego ramiona swymi dłońmi, jakby miała zamiar nigdy go nie wypuścić z objęć. A on szeptał czułe słówka po polsku i w łamanej angielszczyźnie. Ich głowy były tak blisko siebie, że siedząca za nimi kobieta stuknęła ich w ramiona i zwróciła uwagę, więc przesiedli się do ostatniego rzędu. Byli teraz w swoim własnym świecie, daleko od ciężarówek z prześladowanymi, głodnymi ludźmi, szukającymi desperacko pracy, by móc zarobić pieniądze, potrzebne do nakarmienia ich głodujących ciał. Chociaż oni też w pewnym sensie też byli głodni: równie zdeterminowani i prześladowani, jak ci ludzie na filmie. Na świecie są legiony takich Nettie i Janów. I właśnie dlatego takie filmy jak „Grona Gniewu” powinny być robione, by pokazać, dlaczego wybuchają wojny takie jak ta.

Nettie przełożyła ręce za głowę Jana, a następnie przeciągnęła dłońmi po jego twarzy. Jej wilgotne wargi przywarły do jego warg, a po jej policzkach spłynęły łzy.

– Łup!

– ŁUP!

Ściany kina zadrżały. Dwie lub trzy osoby krzyknęły. Nettie wczepiła swoje palce w Jana.

– Co to było? – wyszeptała chrapliwie. Ale była przekonana, że budynek kina został trafiony.

Jan zaśmiał się uspokajająco i wymamrotał:

– Siedź, nie bój się, Nettie. Kilka osób wstało, ale większość siedziała spokojnie. Kilku mundurowych krzyknęło do cywili, by się uspokoili. Nettie poczuła, jak wali jej serce. Spojrzała ze strachem na sufit, bojąc się, że lada moment runie. Ale nic się nie stało. Nigdy nie myślała, że tak dużo czasu mija, aż budynek zacznie się rozpadać.

– Ale – ale – wydusiła z siebie, patrząc na Jana.

– Dwie mile – powiedział.  – Trzy mile stąd. I podniósł trzy palce i szeroko się uśmiechnął.

Westchnęła z ulgą. Raz, dwa, trzy…zaczęła liczyć, przypomniawszy sobie, że kiedy doliczy do dziesięciu, to bombowiec będzie już wystarczająco daleko, by zagrożenie minęło. Ale nawet kiedy doliczyła do dziesięciu, to nadal drżała. Zastanawiała się, gdzie jest mama. Czy wszystko z nią w porządku? Jeżeli – tak jak powiedział Jan – bomby spadły dwie-trzy mile stąd, to powinno być w porządku. Ale Nettie i tak była zaniepokojona.

Ci, którzy chcieli wyjść, już wyszli, a reszta spokojnie siadła, by zobaczyć film do końca. Ale i tak minęło trochę czasu, nim Nettie się wyluzowała. Nachyliła się do Jana, z zamkniętymi oczami, słuchając lękliwie. Czy będą jeszcze jakieś inne uderzenia?

Ale nie było słychać niczego innego, oprócz amerykańskich aktorów, mówiących delikatnym, śpiewnym akcentem. Stopniowo Nettie się uspokoiła. A jak już się uspokoiła, jej myśli znowu powędrowały do Grecji…

– Jan, chodźmy – szepnęła. – Chcę stąd wyjść.

– Nie poczekasz na finał? – zapytał.

– Nie. Wyjdźmy stąd.

Była zdziwiona, widząc tak wiele osób na ulicach. Reflektory przeciwlotnicze przecinały ciemne niebo jak złote łopatki czarnego wentylatora. Wydawało się, że trzyma go jakaś nieludzka ręka, obracając delikatnie, i z każdym obrotem rozdmuchując drobne postacie tu i tam. Wysoko, wysoko ponad złotymi wskazówkami łopatek, samoloty unikały strumieni światła. Można było usłyszeć warkot silników, ale samoloty były za daleko, by można było je policzyć. Dwa, a może dwieście…Dwa, a może dwieście…

Nachyliła się do Jana, a on jeszcze mocniej objął ją ramieniem.

– W porządku, Nettie – rzekł. – Nie ma niebezpieczeństwa.

– Tak, łatwo ci mówić, przeżyłeś to w Warszawie – powiedziała. – Ale jak dla mnie to za blisko.

– Dobrze, wejdźmy tutaj – rzekł Jan.

Nettie nie powiedziała nic, kiedy wprowadził ją do saloniku Royal Hotelu. Była przestraszona, kiedy pomyślała, co by na to powiedziała jej matka. Westchnęła z ulgą, kiedy zanurzyli się w cieple i jasności, a ona osunęła się w miękki fotel. – Boże, jak tu dobrze.

Siedząc zauważyła, jak Jan stuka obcasami i kłania się komuś. To był Stanisław. Była z nim dziewczyna. Obca dziewczyna, której Nettie nigdy wcześniej nie widziała, dziewczyna, która nie była z Blytheden. Nettie wiedziała, ze to musi być jedna z kobiet, które przyjechały tutaj za Polakami. Miała jasne, tlenione włosy, spięte opaską w kolorze koniczyny, i bardzo wąskie, wyskubane brwi. Stanisław wstał i stuknął obcasami, ale nie wykonał żadnego ruchu w ich stronę. Dziewczyna spojrzała w stronę Nettie przez zaciśnięte dłonie ze szkarłatnymi paznokciami i delikatnie zwinęła usta. Jan zamówił dwie whisky.

– O, nie dam rady – powiedziała Nettie – Co powie mama?

Jan przesunął szklankę w jej stronę, uśmiechając się.

– Dobrze! – rzekł i wychylił swoją szklankę jednym haustem.

– Dobrze – powiedziała Nettie.

Wykrzywiła twarz po małym łyczku – Och, to jest niedobre.

Ale Jan nalegał, by dopiła do końca. Kiedy to zrobiła, przeszedł po niej dreszcz. Ale już za kilka minut zaczęła czuć się przyjemniej. Jan podniósł brwi:

– Dobrze?

Nettie wygięła szyję, przesuwając się na skórzanej kanapie tak, że mogła przejrzeć się lepiej w wielkim lustrze, na którym była reklama whisky napisana w poprzek czerwonymi i złotymi literami. Poklepała swoje loki, zastanawiając się, czy może wyciągnąć swoją puderniczkę i gąbkę na oczach kobiety, która siedziała ze Stanisławem. Ale to była puderniczka  z Wollworths’a, a gąbka prosiła się o wypranie. Żałowała, że nie poprosiła Jana o to, by jej kupił nową, gdy kilka dni temu stanęli przed witryną sklepu jubilerskiego i zapytał, czy jest coś, co by chciała.

– Przepraszam – powiedziała.

Kiedy wróciła, Jan rozmawiał ze Stanisławem po polsku. Blondynka obracała pierścionek na swoim palcu i patrzyła w dal, jakby nie rozumiała ich rozmowy. Jan stuknął obcasami i wrócił na swoje miejsce na kanapie przy Nettie. Zawołał kelnerkę i poprosił o jeszcze dwie szklanki whisky. Tym razem Nettie się nie ociągała, ani też nie przeszedł po niej dreszcz, kiedy przełknęła swoją porcję.

– Daj mi papierosa, Janie – poprosiła.

Odchyliła się i spoglądała, jak spirale dymu papierosowego wznoszą się do góry. Przez moment, zanim stały się cienkie i rozpłynęły w dusznym powietrzu, wyobraziła sobie, że jest wielki korkociągiem, a jej usta są szyjką od butelki. Jan objął ją ramieniem i przyciągnął ku sobie. Zachichotała i szturchnęła go łokciem, ale nie cofnęła się, kiedy on objął ją jeszcze czulej swoim ramieniem.

– Nadal się boisz, Nettee? – zapytał przekornie.

–  Nie, ale chciałabym, by ta wojna wreszcie się skończyła. Podczas tej wojny nie można żyć własnym życiem.

Zanuciła kilka taktów piosenki, która leciała przez radio: „Take Lessons From Madame Lasonga”[4].

And if she fancies you the lessons are free” – śpiewała Janowi, ruszając ramionami i umizgując się do niego. Uśmiechnęła się też do kobiety, która była ze Stanisławem.

– Będę musiała na chwilę Cię opuścić, zanim pójdziemy się przywitać z twoim przyjacielem, – kobieta powiedziała głośno i powoli do Stanisława. – Muszę poprawić lakier na paznokciach.

– Paznokciach? – Stanisław puścił oko.

Powtórzyła swoje słowa, po czym wstała i wyszła, kołysząc biodrami i oglądając się w mijanym lustrze.

Stanny podszedł do nich i zamówił drinki.

– Kim jest Twoja sympatia? – zapytała Nettie, sącząc swój cocktail z ginem i limonką.

– Sym-pa-tia – powiedział Stanny. – Jeanette.

– Jeanette McDonald – zachichotała Nettie i dopiła jednym haustem resztę swego drinka. – Czy ona jest sympatyczniejsza od Meg?

Stanisław wzruszył ramionami.

– Tak, bardzo sympatyczna. Dobra kumpelka, cholernie dobra kumpelka.

Stanisław strzelił obcasami i odszedł, kiedy wróciła blondynka. Powiedział coś cicho do niej, ale ona pokręciła głową. Wydawało się, że Stanny kłóci się z nią. Potem założył płaszcz i furażerkę, przyjrzał się sobie w lustrze. Kobieta stała z niewyraźnym uśmiechem, przyglądając się Nettie.

– Kiedy wychodzisz, chez moi, musisz mnie uprzedzić – powiedziała. – Jestem bardzo ciekawa.

Odwróciła się i wyszła, nie patrząc na nich, ale Stanny stuknął obcasami i się ukłonił. Jan wstał i odwzajemnił ukłon.

– Skąd się wziął ten kurwiszon? – głośno spytała Nettie i wypiła drinka, który właśnie przyniosła jej kelnerka. – Co za farbowana zdzira!– zaśmiała się i przytuliła do Jana. – Daj mi jeszcze papierosa, kochanie.

Z radioodbiornika dobiegał głos piosenkarki: There Will Come Another Day[5]. Nettie zamknęła oczy, wsłuchując się w słowa w stanie sentymentalnego upojenia. The clouds will vanish, True Love will banish dull care away… Otwarła oczy; dym drażnił jej nozdrza, więc zgasiła papierosa w popielniczce. Jak przez mgłę zobaczyła Jana – jego ciemne włosy i błyszczące oczy. Oh Jan, Oh Jan, how can you love!

The words will glow with gold and glory, Soon we’ll forget that skies were grey, And like a lovely fairy story, There’ll come another day…

W całej Wielkiej Brytanii setki młodych par słuchały tej obietnicy lepszego świata. Słuchały tak samo, jak niektórzy z ich rodziców słuchali obietnicy, zawartej w piosenkach śpiewanych dwadzieścia pięć lat wcześniej. Nikt z nich nie wyobrażał sobie, że na jedną parę, dla której świat będzie świecił blaskiem złota i sławy, będzie przypadać setka par, które nigdy nie wzlecą pod inne niebiosa, niż niebiosa szarości. A nawet jeżeli o tym myśleli, to wyobrażali sobie, że to oni właśnie będą tymi szczęśliwcami.

A day to bring you joy and laughter,

For when the night has passed away

You’ll find that joy follows after.

There’ll come another day…[6]

– Czy nadejdą? – zastanawiała się Nettie.

Ko-ocha-na Nettie – wyszeptał Jan.

– Och Janku – powiedziała i wtuliła się w niego, przyciągając go ku sobie. – Och Janku, nie zniosłabym teraz rozstania z Tobą…

And there together in sunny weather

We’ll wander hand in hand…[7]

 

Okna salonu nagle zadrżały. To wystrzały.

– Myślę, że to jeszcze nie koniec – powiedział mężczyzna. To jeszcze trochę potrwa.

 

XVI.

– Niech ich szlag trafi i te całe bombardowania – powiedziała Meg następnego dnia. – Całkiem zepsuli mi wieczór. Właśnie spiknęłam się z młodym lotnikiem w restauracji Berta, kiedy rozległy się syreny i on musiał prędko udać się na lotnisko. Boże, byłam wściekła. Miałam taki apetyt na małą odmianę od Polaków.

– I tym się martwisz? – rzekła Aggie ponuro. – Przecież mogłaś zginąć. Bomby spadły na Armitage Toll.

– No i co z tego? – odparła Meggie. – To trzy mile od Dunesk Road.

– No tak, ale gdyby samolot zrzucił je sekundę później, to spadłyby prosto na twoją głowę.

– No i co z tego? – zaśmiała się Meg. – Przynajmniej nie musiałabym przychodzić dzisiaj rano do tego syfu – Po chwili powiedziała: – Już mam dość tej pracy. Myślę, że spróbuję zatrudnić się w fabryce amunicji.

– Równie dobrze możesz poczekać i zobaczyć, czy dostaniemy podwyżkę – powiedziała Bell, oglądając się za siebie, czy czasem panna Scott tego nie usłyszy. – Elsie McClure powiedziała, że Związek napisał do starej Scott.

– Powinniśmy przekonać się w piątek, kiedy dostaniemy swoją pensję – rzekła Meg.

Dziewczęta przez cały tydzień nie rozmawiały o niczym innym. Ten temat kompletnie przyćmił wojnę i Polaków. Ale Nettie nie mogła o tym dyskutować – miała na głowie poważniejszy problem. Jej troska o Jana nieco zelżała po tym, jak powiedział jej, że prawdopodobnie jednak nie pojadą do Grecji, gdyż Polska nie była w stanie wojny z Włochami. Nettie nie rozumiała złożoności stosunków międzynarodowych, ale nawet gdyby rozumiała, to też nie przywiązałaby do tego wagi. Inny, bardziej osobisty problem przyćmił jej troskę o Jana. Stał się dla niej ważniejszy od wszystkich Greków i Polaków, i Włochów.

Była przerażona. Nigdy wcześniej jej się to nie przytrafiło. I na Boga – przyrzekła sobie, jeżeli tym razem wszystko będzie w porządku, to zrobi wszystko, by taka sytuacja nie powtórzyła się nigdy więcej. Koniec z Janem. Żałowała, że go w ogóle poznała, żałowała nawet, że nie zginął w Warszawie. O Jezu, żeby to wreszcie nadeszło…

Ale to nie nadeszło do piątku i Nettie ze strachu prawie wpadła w histerię. Inne dziewczęta komentowały jej ponury nastrój i zły humor.

– Ktoś by pomyślał, że sikałaś w pokrzywach i się poparzyłaś – powiedziała Bell. – Jesteś taka niemiła.

Gdyby nie chodziło o „to”, to Nettie zwierzyłaby się jej lub Meg – bała się powiedzieć cokolwiek mamie lub Christie.

W piątek wieczorem Maisie Forbes zakomunikowała: – Panna Scott chce, abyście przed wyjściem wszystkie przyszły do jej kantorka.

Panna Scott siedziała za biurkiem. Nie podniosła głowy, kiedy dziewczęta, już w płaszczach, zaczęły wchodzić do jej biura. Wlepiała wzrok w list, który trzymała. Dziewczęta szeptały do siebie, szurając nogami z zakłopotania. Niektóre z nich, odważniejsze, chichotały po wejściu, ale szybko przestały, gdyż wewnątrz panowała poważna atmosfera. Nettie stała między Meg i Bell, żałując, że nie jest już w domu. Albo to, albo śmierć. Tak, żałowała, że nie umarła.

Jeżeli to nie nastąpi dzisiaj w nocy, jutro po południu pójdzie do lekarza. Nie pójdzie do swojego lekarza rodzinnego, bo mógłby powiedzieć coś mamie; pojedzie do lekarza w Edynburgu. Jan chciał, by pojechała z nim na wieś, ale ona nie miała zamiaru. Jeździła na wieś o jeden raz za dużo. Już więcej nie chciała mieć z nim nic do czynienia. Może lekarz w Edynburgu powie jej, co robić. Mogłaby bardziej otwarcie porozmawiać z kimś obcym, niż ze swoim lekarzem. Obcy jej nie zna. Może ona kupi sobie tandetną obrączkę w Woolworthsie.[8] Może lekarz wyśle ją w jedno z „tych” miejsc. Żeby tylko miała odwagę, to by kogoś zapytała. Maisie Forbes mogłaby wiedzieć. Mówiono, że pewnego razu jakoś tak sobie z tym poradziła…

– Czy już wszystkie są? – rzekła panna Scott, podnosząc głowę.

Maisie Forbes stanęła w drzwiach – Tak.

– To dobrze.

Dziewczęta spojrzały na siebie, kiedy Maisie przekręciła klucz w zamku i stanęła tyłem do drzwi.

– Co u diabła! – Megg wymamrotała do Nettie.

Ale Nettie gapiła się w podłogę. Mimo wszystko nie mogła zapytać Maisie Forbes. Maisie jest taką paplą, że wiadomość błyskawicznie by się rozeszła. Maise byłaby zachwycona, mając taką szansę by obgadywać Nettie. – Boże, żebym znała takie miejsca w Edynburgu…

Panna Scott założyła swoje okulary bez ramek i powiedziała:

– Mam tu list od pana Edwardsa z Edynburga. Pana Johna P. Edwardsa z Edynburga – powiedziała z sarkazmem, patrząc na list z obrzydzeniem. – Organizatora związków zawodowych. Jak widać, niektóre z was, młode damy, mają ochotę założyć tu organizację związkową. Muszę powiedzieć, że myślę, że mogłyście mi o tym powiedzieć. Nie podoba mi się, że dowiaduję się o tym od kogoś z zewnątrz.

Dziewczęta stały w milczeniu, przestępując z nogi na nogę ze strachu i zakłopotania. Nettie nadal gapiła się w podłogę. Jezu, jeżeli coś się jej stanie, mama wpadnie w szał.

– Nie pozwolę na żaden sabotaż – krzyknęła panna Scott. – Wy cycate smarkule! Żadna z was nie wie, jak wam dobrze! Myślem, że wszystkie chcecie robić w fabryce amunicji i kupić se fudra i pianina. Nie chcem więcej słyszeć waszych narzekań – albo… A teraz precz!

Wychodziły zastraszone, nie patrząc na siebie ani na pannę Scott. Te, które stały najbliżej drzwi, obróciły się szybko, szukając ucieczki. Ale Maisie Forbes zwlekała z otwarciem drzwi. Wręczyła im koperty z tygodniówką, a one skulone przechodziły obok niej. Wiele z nich puściło się biegiem, jak tylko wyszły na zewnątrz.

Nettie wzięła swą kopertę w otępieniu. Miała zasmuconą twarz i tępy wzrok. Meg i Bell objęły ją ramionami, jak tylko weszły w ciemności. Żadna z dziewcząt nic nie mówiła – rozlegał się tylko odgłos wielu par wysokich obcasów stukających w chodnik. One trzy balansowały na chodniku, milcząc przez kilka chwil, podtrzymując się wzajemnie. A kiedy już były bezpieczne, tak daleko od pralni, że nikt stojący w drzwiach pralni nie mógł ich usłyszeć, Meg krzyknęła cierpko:

– Stara franca!

I jak na sygnał dziewczęta zaczęły szczebiotać, hałasując i przeklinając. W ciemnościach szybko odzyskały rezon. Tylko Nettie nie skomentowała tego, że panna Scott nie zgodziła się potraktować ich jak należy i nie słuchała tego, co Meg i Bell mówiły, idąc po obu jej stronach. Była zadowolona z przyjacielskiego wsparcia, bo nie widziała niczego w ciemnościach, które ją otaczały. Nie docierało do niej, na kogo narzekała Meg. Może na Jana? On był tylko jedną z osób na całym świecie, do którego pasowało to określenie. Ale ona z nim skończyła. Skończyła.

 

XVII

Nettie piła herbatę w milczeniu. Chrissie i matka rozmawiały o pani Baxter, która powiedziała, że została zaczepiona podczas zaciemnienia.

– Twierdzi, że to był Polak – powiedziała mama. – Ale Polacy nie są stuknięci. Nie zaczepiają kogoś z taką figurą.

– A ja nie wierzę, że w ogóle ktokolwiek ją zaczepił – powiedziała Chrissie.

– Tak, jest rozdrażniona właśnie dlatego, że nikt jej nie zaczepił – to ją złości – powiedziała mama.

Nettie ich nie słuchała. Jak tylko wypiła herbatę, poszła do wychodka w ogrodzie. Zużyła trzy zapałki zanim zdołała zapalić świeczkę.

„Boże, co za życie!” – wymamrotała z poirytowaniem, sprawdzając, czy zasłony szczelnie przysłaniają okno. Równie dobrze mogłaby już nie żyć. O Boże, jeżeli to się nie stanie dzisiejszej nocy, zwariuję. Jedno jest pewne: nie będzie nigdy już ryzykować. Koniec z Janem. Nie spotka się z nim dzisiaj wieczorem. Może sobie stać w ciemnościach i zamarznąć na śmierć, ona nie dba o to.

Kiedy wróciła do kuchni, jej oczy błyszczały z radości i nuciła sobie piosenkę: And when the shaddows fall behind you there’ll come another day.

– Widziałaś list, który dostałaś? – zapytała mama, podnosząc głowę znad zlewu.

– Jaki list? – zapytała Nettie, przepychając się obok mamy i poprawiając loki przed lustrem.

– Przyszedł list do Ciebie, leży na parapecie kominka. Przyszedł dzisiaj po południu. Jest na nim pełno zagranicznych znaczków.

Netti wzięła list i popatrzyła nań z ciekawością. Następnie położyła go na stole i założyła palto. Zamruczała, nakładając sobie szminkę na usta. Popatrzyła na zegar, po czym podniosła list i otworzyła go.

– Od kogo? – zapytała mama.

– Oh, to list od Harry’ego. Od Harry’ego… Jak mu tam… – rzekła Nettie, wkładając list z powrotem do koperty, którą wrzuciła do komody.

– Ile tej pisaniny… – powiedziała, zapinając guziki palta i zmierzając w kierunku drzwi. – Nie mam głowy, by go teraz czytać, nie mam czasu. Muszę biec na spotkanie z Janem. Serwus!

KONIEC

Październik 1940 – Nowy Rok 1941

Copyright © Estate of Fred Urquhart 2023

© tłumaczenie Leszek Wieciech 2023

 

Przypisy tłumacza:

[1] Marka popularnych papierosów.

[2] Amerykańscy aktorzy z I połowy XX wieku.

[3] Henry Fonda, Jane Darwell – amerykańscy aktorzy, występujący w filmie „Grona gniewu” z 1940 roku.

[4]  Weź lekcje u Madame Lasonga. A jeżeli się jej spodobasz, to lekcje są darmowe. Amerykańska piosenka z 1940 roku – w 1941 powstała komedia pod tym samym tytułem.

[5] Przyjdą inne dni Piosenka Very Lynn z 1940 roku.   Znikną chmury, prawdziwa miłość pokona smutki i troski… Słowa rozbłysną złotem i chwałą, Wkrótce zapomnimy, że niebo było szare, i jak w pięknej bajce, nadejdą inne dni…

[6] Dzień, który przyniesie Ci radość i śmiech, Bo kiedy minie noc, Przekonasz się, że po niej przyjdzie radość. Nadejdą inne dni…

[7] I wtedy pójdziemy trzymając się za ręce, W słoneczny dzień.

[8] Popularny sklep wielobranżowy.

 

Ostatni fragment noweli ukaże się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.

(Sztuka w trzech aktach scenicznych)

Osoby:

Komendant Państwa (podobny do Piłsudskiego)

Komisarz Ludowy (podobny do Dzierżyńskiego)

Książę (podobny do Radziwiłła)

Bibliotekarz

Profesor (lekarz)

Ksiądz (prałat)

Aydokia (młoda zakonnica)

Przeorysza

Adiutant komendanta (Rotmistrz)

Pułkownik (szef służby ubezpieczającej)

Przodownik (policjant)

Czerwona obstawa Komisarza (Wysłannik)

Ludzie z obsługi zamku (Technik)

Rzecz dzieje się w Polsce, w drugiej połowie lat dwudziestych, na zamku przypominającym siedzibę Radziwiłłów w Nieświeżu. Niespokojne pogranicze, na którym przywódca odradzającego się, lecz pogrążonego w wielorakim kryzysie państwa spotyka się z arystokracją i ziemiaństwem w poszukiwaniu politycznej ugody. Dla tych ostatnich historyczny Komendant jest wciąż nazbyt socjalistyczny, gdy ten chce pojednać się także z Kościołem. Nieoczekiwane wydarzenia naruszają program trudnych rozmów.

Miejscem bardziej poufnych spotkań na zamku ma być biblioteka. Jej położenie otwiera widok na wjazd do zamku z jednej strony, a z drugiej na klasztorny dziedziniec.

Akt I

Scena 1

Biblioteka, a w niej duży, rzeźbiony napis: LIBRI MEMORIAE CUSTODE

Widok z biblioteki na klasztorny dziedziniec. Odbywa się tu próba powitalnego tańca w wykonaniu młodych zakonnic. Gregoriański, ekumeniczny chór zastępuje orkiestrę.

Spośród bogatych zbiorów ksiąg, książek, starodruków i rękopisów przyglądają się temu bibliotekarz i ksiądz. Wchodzi profesor lekarz.

Profesor: Nie podgląda, bracia, nie podgląda! Bo w głowach wam się zakręci i krew się wzburzy.

Bibliotekarz: Jak one szczerze się bawią!

Profesor (w stronę księdza, prowokująco): Czy nie jest to, aby grzech?

Ksiądz: Jeśli się tańczy na chwałę Boga…

Profesor: A nie szykują się one na przyjazd gości? (Po chwili, widząc znaczące milczenie rozmówców) To tajemnica? Tacy ważni goście? W końcu mnie możecie powiedzieć, przecież pewnie po to zostałem tu ściągnięty. Bo nie dla jaśnie państwa bez grosza, co?

Bibliotekarz: Jest pan nazbyt sławnym lekarzem…

Ksiądz: Ja tu czekam na moim kościelnych zwierzchników…

Profesor: Może zatem chodzi nie o to, kto przyjeżdża, lecz po co?

Bibliotekarz (wymijająco): Może jedno i drugie, kto to wie? Pan profesor aż z Wilna, prawda? Proszę, niech pan spocznie… Mam tu coś dla pana ze starych rzeczy. (Rozgląda się po półkach) Pewne dzieło pańskiego krajana…

Profesor: O medycynie w wiekach średnich?

Bibliotekarz: O medycynie ducha.

Profesor: To coś dla księdza raczej.

Bibliotekarz: Ksiądz prałat już wie o tym dużo. Przydałaby się także lekarz od ciała.

Ksiądz: Jakoże nie ma ciała bez duszy.

Profesor: Byłobyż tak!

Jakieś głośne krzyki wpadają do biblioteki od strony bramy wjazdowej.

I wreszcie nadszedł ten dzień. Ceremonia koronacyjna od 1066 r. odbywa się w Opactwie Westminsterskim w Londynie, a przewodzi jej arcybiskup Canterbury.

– „Przedstawiam wam króla Karola, króla bezspornego. Azali i wy tak sądzicie?”

– „Boże chroń króla Karola!” – głos chóralny przypominał mi znaną formułkę „Boże cara chrani”, choć to złośliwa analogia i dziś nie na miejscu. A, fe!… skreślam. Wryte w pamięć głosy własnym uchem usłyszane albo i nie własnym, jeno poprzednich pokoleń, wspólnym uchem wewnętrznym, nie pytają o komparatystyczne sensy, brzmią jakoś podziemnie, trwają gdzieś zasiedziałe i ni stąd, ni zowąd wyrywają się z zapomnienia.

– „Czy pragniesz złożyć przysięgę koronacyjną?”

– „Pragnę”.

Karol jakiś przebrany – widzę – przebrany uroczyście, a nieuroczysty, spokojny, a jakby z siebie wyrwany – posadzony, ustawiony, jakby się z tym zgadzał, ale nie teraz, tylko już znacznie wcześniej. Zresztą, jak tak przebrany człowiek, z codzienności choćby nawet królewskiej wyjęty, ma się czuć naturalnie, po swojemu, kiedy tu wszystko skamieniałe od wieków, choć się ciągle rusza. Wszystko złotem ocieka, ornamentacją wzrok nam w te esy floresy wykręca, wszystko wokół obłyszcza, a uczestników parady jeszcze wyżej wynosi, czasem zatrzymuje, czasem popycha w marszu dostojnym, powolnym, uwznioślonym, jakbyś kroczył na swym pogrzebie za złocistą trumną ku jeszcze niewidocznej koronie.

Przepytują spokojnego, choć może w głębi zaniepokojonego króla. Czy się tylko nie pomyli? Jakże się ma pomylić, kiedy mu jakiś przebieraniec w kremowej sukmanie tabliczkę, no, taką ściągawkę przed oczy podstawia, więc Karol rytualnie odczytuje, głos mu nie zadrży. Był na to przygotowany, od siedemdziesięciu lat. Odpowiada gładko, głowę trochę przekręcił w kierunku ściągawki, bo to każde słowo waży, każdy przecinek w porę niedopatrzony może być grzechem nieuwagi obarczony i chociaż królestwo od tego nie upadnie, ale jakaś cząstka dostojności może się z lekka nadkruszyć.

Wszystko posuwa się pięknie, zgodnie z przyjętym rytmem i rytuałem bez pośpiechu, wytrwale i uroczyście. Niespodziewanie król na drugi plan przesunięty. Ach, cóż to się dzieje?! Oko kamery zatrzymuje się na jakiejś wielgaśnej postaci, dość opasłej, w czarnym garniturze. Ten chociaż bez żadnych atłasów, stroju misternych wygibasów i bez kropli złota, nawet kremowa nuta barwy w tym kontraście estetyki gdzieś się zapodziała. Człek ów wydobywa z siebie potężne, choć słodkie brzmienie, głos wszechwładnie ogarniający całe wnętrze Kolegiaty św. Piotra. Potężna postać śpiewaka jeszcze bardziej potężnieje, rozrasta się niebywale, nieprzyzwoicie, bo już wszyscy jego bas-barytonem otoczeni, drobnieją przy nim coraz bardziej, stają się znikomi. Nawet sam przewodnik, wielki arcybiskup Canterbury staje się malutki i aż wstyd powiedzieć – sam król do tej pory podwyższany, wywyższany, uwznioślany staje się coraz drobniejszy, lilipucieje. A tu chór najwybitniejszy śpiewaka jeszcze wzmacnia, jeszcze efekt podbija. Wszystko tu jest najwybitniejsze, a chór do tego uroczo słodki. Już same te młode buźki dziewczątek i młodzieńczych chórzystów są nieprzyzwoicie słodkie, a podlane tkliwym kremem wyśpiewywanej przez nich melodii, tym bardziej rozczulają zebranych. Na całe szczęście dryblas przestaje śpiewać i wszystko powoli wraca do normy. Piękna, jak on sam, potężna pieśń opada niczym konfetti wyrzucone pod sufit.

I wtedy Karol zapytany ponownie przez Lorda Szambelana lub innego Mistrza Ceremonii, niech będzie, że przez samego Arcybiskupa:

– „Przyjmujesz koronę i składasz przysięgę, aby…?”

Przecież od takiej dostojności, od tylu dostojników, od tylu głosów indagujących króla, pogubić się można. Aż dziwota bierze, że główny bohater sam się w tym nie pogubił.

A wtedy Karol na króla ostatecznie wynoszony, pomazaniec pomazany, naznaczany, uprawomocniany jeszcze mocniej, jeszcze nadmocarniej, „niewątpliwym królem” uznany, uświęcany w swym dotychczasowym, niedawnym królowaniu, spokojnie odpowiada:

– „Nie aby mi służono, tylko, bym ja mógł służyć”.

Oni mu to już wcześniej powiedzieli, co on teraz powtórzył. Powtórzy się to powiedzenie jeszcze nie raz, gdyż myśl to przednia i słuszna niebywale i dobrze się stało, że ją mógł sam król wielekroć usłyszeć i sam powtórzyć, aby wielekroć usłyszał to lud jego i kto wie, może sam to sobie w duchu za nim powtórzę. A że demokracja – nie wiadomo, co z nią na dworze królewskim uczynić – rozpleniła się na świecie i już teraz nie dowidzieć jej jakoś nie podobna. Można jedynie tęsknić za przejrzystym hierarchicznie Średniowieczem, które nie narażało nas na tyle wyszukanych sprzeczności. No, to się Karol też musiał nieco na ten feudalizm pozżymać i zabronił paskudnie gadać o „hołdzie ludu”, a toż i o „hołdzie parów”, których tu sobie nie zażyczył, a na koronację zaprosił ludzi zebranych w opactwie i telewidzów, żadnych parów, do diaska! Skromniej, znacznie skromniej, niech będzie mowa o „wyrażeniu poparcia” ludu mego, bo bez tego jakbym miał sobie tę ciężką koronę na głowę nakładać? Pal sześć tych krzykaczy z ruchu „Republika”, co się ustawili na Trafalgar Square i wrzeszczą: – „Nie mój król!”, Graham Smith zawsze mu chętnie przypomina o tym, co się raz z Karolem I przydarzyło w 1649, kiedy go o głowę skrócili. Ale Smith to nie żadna przeszkoda, niech się nie kreuje na Oliwera Cromwella.

Nikt poważny nie będzie w Zjednoczonym Królestwie króla usuwać, skoro od dawna się tron od władzy sam odseparował. Trwałość tradycji i wiekowa kultura arystokracji ducha, utożsamiana z ideą monarchii, państwu istotniejszą niż wszystkie ustawy, rezolucje i deklaracje trwałość zapewnia. Niewątpliwie chwały też przysparza to niewidzialne, niezrozumiałe, bo metafizyczne egzystowanie ducha tej odmiennej, wyspiarskiej, wiecznej Brytanii, której postępowa nowoczesność i wiekowa, konserwatywna tradycja tak pięknie i oryginalnie ze sobą się łączą i uzupełniają.

Patrzyłem zadziwiony na to podniosłe wydarzenie, na te zahipnotyzowane świętym rytuałem tłumy, na magię majestatu, który się wdzierał wszystkimi zmysłowymi porami oglądu do wyobraźni ludzi oszołomionych tym niezwykłym teatrum. Sam w pewnym momencie poczułem się cząstką tej oślepionej przepychem masy człowieczej, zaczadzonej czymś ponad świątecznym, niby historycznym, choć bez większego znaczenia. Przeniknęło i mnie to, ale co?… zjawisko estetycznego, masowego spektaklu klasycznej, rytualnej formy. I nagle – nie wiem, jak to się stało – ale usłyszałem, jak śpiewam. Śpiewem mi się z piersi wyrwało: – Magnificat! Magnificat! Za świętym Łukaszem intonowałem wzniośle.

– Magníficat anima mea Dominum, et exsultavit spiritus meus in Deo salutari meo…, co znaczy – jak wszystkim wiadomo: „Wielbi dusza moja Pana, i raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy”.

Nie na próżno już w 11 klasie Lukrecjuszowe De rerum naturam przetłumaczyłem i w mojej łacinniczce zachwyt wzbudziłem niemały. – „To lepsze niż oficjalny przekład!” – zapiała. I zaraz piątkę dostałem, wówczas stopień maximum, ale czy mi to pomogło? Może w poetyzowaniu, ale nie w posługiwaniu się tym szlachetnym, aczkolwiek martwym językiem.

Podniecony obrazem tej niebywałej opery świata, zwycięstwem ludzkiego przywiązania do formy, jej uroczystej nadpotęgi, przepychu w doskonałości kreacji wizualnej, połączonej z narodowym i religijnym patosem, dałem się unieść temu kolonialnemu odurzeniu, że nawet wyszabrowany, największy na świecie z dotychczas wydobytych czysty diament, osadzony już dawno w królewskim berle Zjednoczonego Królestwa, niemalże mi nie przeszkadzał. Zagubił się we mnie demokrata i sprawiedliwy obserwator ludzkiej zachłanności, podbojów, dawnych grabieży dóbr ludów podbijanych, zagubił się we mnie, bom słaby, sam w swej ludzkiej ułomności zatracony, nie jestem już w stanie sprawiedliwie osądzać. Im dawniejsze były przewiny i podłości zdobywców, tym łatwiej ich dziś rozgrzeszamy. Historyczne złoczyny dla współcześnie żyjących są już tylko pożółkłą, wyblakłą kartką ze śladami zaschniętej krwi. Są już tylko annałami zapisanymi w przepastnej historii.

Monarchia, niegdyś kolonialna, dzisiaj jest czysta jak dziewica, a w kwestii rosyjskiego najazdu na Ukrainę nawet niemalże wzorowa. Jak to się wszystko przemienia, jak odwraca o 180 stopni. Ukraińscy bracia, towarzysze broni w czasie wojny ojczyźnianej, stają się dla Rosjan największymi wrogami, zresztą z wyboru tych ostatnich, może ich wodzów, może powszechnej głupoty. Dawni nasi wrogowie po wojnie stają się naszymi sojusznikami, na których już nie musimy rzucać bomby atomowej. Kraj kwiatu kwitnącej wiśni jest przyjazny Ameryce i naszej zachodniej cywilizacji. Niemcy podlegli niezwykłej metamorfozie, dojrzeli do europejskości.

Te zaskakujące fakty świadczą o przewrotności historii, która sama w sobie jest kuglarstwem losu lub grą podobną do ziemskiej przemienności pór roku lub diabelskiej ciuciubabki, która co pewien czas kończy się ruską ruletką. Ale zanim pistolet wypali, dobrze jest wzruszyć się kolorową baśnią i zachwycić paradującą dziś parą królewską wśród kapłanów i najwyższych dygnitarzy w przepysznych strojach, tak olśniewających, aż dłonie same składają się do oklasków. Spoglądam na swoje dłonie, trochę jednak niepewne, bo co ja mam z tym tłumem wspólnego? Pewnie najwięcej z królem, bo też jestem stary i widzę – być może jak on – zupełnie co innego, niż widać.

Śpiewam więc Magnificat, bo przez chwilę uwielbiam uwielbiać wraz z innymi, dopóki mnie nie dopadną czarne kruki wątpliwości i choć staram się je odpędzić i na powrót oddać się żywiołowi tłumnej adoracji, dziobią mi nadpsutą życiem wątrobę.

– „I ja gotów jestem służyć!” – wykrzykuję słowami króla, choć jeszcze nie bardzo wiem, komu. I ja gotów jestem… diabli wiedzą, na co, na co gotów jestem?! Taką odczuwam w tej chwili uwzniośloną potrzebę, taką nadobłoczną jazdę począłbym z husarią naszą, kiedy patrzę na te rasowe Anglików konie ulicznej parady. Taka mi się udziela przy tym przeogromność i anielskość, że bym gnał niby Giaur Byrona na rumaku jak burza, z rozwichrzoną grzywą, a niechby nawet na kucyku, gdyby tylko zagrały surmy bojowe. Śni mi się już odsiecz wiedeńska i moja szarża pod wodzą Jana III Sobieskiego ze skrzydlatą konnicą polską na armię Kara Mustafy, by przepędzić niewiernych Osmanów i ocalić nasze chrześcijaństwo. Coś mi się w tym śnie jednak mąci i widzę, że to żadne Turczyny, jeno zbuntowani Hiszpanie przeciw memu Napolione … Co ja gadam – toż przecież zwykły traktor… przeciw mojemu Napoleonowi, Hiszpanie trwożni z miasta uciekli…co mu w szkodę weszli, bo przez nich mój wódz szlachetny i doskonały nie może domknąć blokady kontynentalnej. Ach, tak – przecież to szarża naszych szwoleżerów, przecież to Somosierra – przełęcz w Górach Ayllon na wysokości 1444, z czego Mickiewicz podświadomie, w podobnym jak mój zapale, urwał samo czterdzieści i cztery. Zaraz, zaraz – przeciw komu to ja nacieram? Cóżże ten Napoleon umyślił?! Domknąć blokadę dla całej Europy na towary z Anglii i do Anglii? A toż łobuzowi nie o brata Jerzego Bonaparte, którego namiestnikiem Hiszpanii uczynił, ani o samą Hiszpanię, tylko o niezwyciężonego przeciwnika, o Anglię chodzi! To co ja w tym śnie wyprawiam?

Szarżując na moim kucyku przeciw walecznym Hiszpanom, w istocie na Jerzego III, króla z Bożej łaski Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii nastaję. A jednocześnie zachwycam się najwspanialszą i najdroższą na świecie złotą karocą Karola III Charlesa Philipa Arthura George’a z dynastii Windsorów i wiwatuję, kiedy przejeżdża jak sen jaki złoty przed moim nosem utkwionym w telewizorze. Chyba się pogubiłem. Przecież wiem, że Napoleon, jak każdy zdobywca, a nawet przeciętny polityk instrumentalnie mnie wykorzystuje. Po co się pchałem z mojemi ułany na ten z „Samosierry grzbiet oszańcowany”? Wplotłem ten mikro fragment z Pana Tadeusza, (Księga XI), niech mi pan Adam wybaczy.

Zresztą co ja znaczę? Jakie tam sny moje!? Jakie tam malutkie sprawy moje, pragnienia, obawy, nawet grzeszki moje! Tyle tu się mości wielmożów, tyle godności, tyle przezłotnej nadwartości kłębi dookoła, że cóż moja malenkost – jak powiadają Serbowie – czyli moja skromna osoba, może znaczyć?Sama karoca „Gold State Coach” już przyprawia o zawrót głowy. Wypieszczone dłutem drewno, z rzeźbami niespotykanymi, pokryte najulubieńszym, czystym kruszcem, na dachu wożą się trzy cherubiny, co to niby Anglię, Szkocję i Irlandię symbolizują, a w rękach dzierżą mądrale regalia koronacyjne. Gold State Coach ma siedem metrów długości i waży cztery tony. Nic więc dziwnego, że z trudem ciągnie ją aż osiem koni. Staruszka ma już 262 lata, a mój Hyudnai i-20 tylko dziewięć, ale jakby mnie poprosili, to bym się zamienił. Na koronację wypadało królewskiej parze przemierzyć tą nielichą karocą drogę od Pałacu Buckingham do Opactwa Westminsterskiego. Przejechałbym się chętnie z nimi, z całym uszanowaniem, pod warunkiem, że król Karol nie nagabywałby mnie o tę nieszczęsną moją przygodę ze szwoleżerską Somosierrą. Ułanów pewnie by mi darował, ale nie Napoleona. Może to i dobrze, że pojechali sami.

Złotości tej przenajzłotszej świątyni i przenajzłotszej karocy niezmiernie mnie zachwycają, chociaż czasem sobie przeliczam, ile by za to można było nakarmić wygłodzonego ludu naszej dawnej, kolonialnej monarchii. Powiadam mało skromnie naszej, bo w tym niezwykłym dniu uroczystym tak się jakoś wżyłem, tak się z tym, co widzę, utożsamiłem, że aż się wzdrygnąłem na samą myśl moją, o, jakże niesforną, że mógłbym Królestwu razem z tym francuskim hultajem zaszkodzić w owym wąwozie o wysokości czterdzieści i cztery na końcu i razem z Janem Leonem i jego 3. szwadronem poturbować niewinnych Hiszpanów pod wodzą generała Benito de San Juana. Nie pytajcie, jak się znalazłem wśród rozpędzonych szwoleżerów pod Kozietulskim, bo chociaż w 8 minut konnej szarży załatwiliśmy 4 baterie armat Hiszpanów… Hiszpanie trwożnie z miasta uciekli… no, może nie z miasta, ale z wąwozu na wysokości… darujmy sobie cyfrowe Mickiewiczowe gusła.

W każdym razie te misterne i złote cudowności przepyszne niezmiernie mnie zachwycają, ale i przytłaczają zarazem, bom takiego okraszenia doniosłej chwili jeszcze nie widział. Daję się też porwać pieśni najdonioślejszej i najwznioślejszej, jak tu dzisiaj wszystko, i nic to, że jednym z chórów, machając rękami, skutecznie dowodzi jakiś niepozorny człeczek w białej komży, ale jaki to chór!… przeczysty, niemalże anielski. I nie ten, co tu wywija rękami, jest Messer, nie on dyrygent, lecz sam Bóg. Już to po tym poznać, z czyjej łaski król staje się królem. Bo i kto go koronuje? Opatrzność sama, bez której ani król królem by nie został, ani nasza Roxana Panufnik, córa Andrzejowa ze swoim hymnem Sanctus nigdy by się na tę świata piramidę nie wspięła, a jej Panufnikowa muzyka podniebna nie wytrysnęłaby ponad dostojne, kute w kamieniu angielsko-gotyckie wieżyce Kolegiaty świętego Piotra w Westminsterze.

Nie bez kozery król przed wszelkimi darami pierwej Biblię przyjmie. Pismo Święte, pierwsze w jego posiadaniu przed pozostałymi regaliami, świadczyć będzie, że on z czystym sumieniem w oczach Boga i w przytomności wszystkich go teraz oglądających władać zamierza sprawiedliwie i odważnie, jedynie w bojaźni Bożej. I nie ma niczego, co by go od tego odwieść mogło, żadne materialne dobra, żadne diamentowe błyskotki, żadne złote korony, miecze i berła, które wprawdzie przyjmie, boć się od tego wykręcić nie może, przez pół dnia je będzie przyjmować. Wszakże wszyscy wielcy poprzednicy dziedziczenia toż uczynili, wszyscy oni, co z grobowców Świętej Kolegiaty w Westminsterze teraz niemo spoglądają. A boskość takiego przesłania utwierdzą też inne dary Kościoła, a to bransolety szczerości, co mu na myśl przywiodą króla Salomona modlącego się o mądrość, a to płaszcz i stuła królewska, którą zdobią ruszty św. Wawrzyńca i gałązki palmowe, bezwzględnie Boże dary.

Karol jest mądry i wie, że Bóg jest jeden, a te Jego odmianki w ludzkiej wyobraźni, w swej istocie nie o Nim samym mówią prawdę, lecz bardziej o nich. Niebawem założy koronę Wielkiego Stuarta, ale chce być dziś zdecydowanie ekumeniczny, mimo że jako głowa kościoła anglikańskiego złoży przysięgę na wierność państwowej religii protestanckiej, a nie jakiejkolwiek innej i namaści go, jak przez długie wieki w kraju tym bywało, arcybiskup Canterbury – hierarcha tej wypustki chrześcijaństwa, która tu od wieków króluje. I nic mu to nie zaszkodzi, a nawet, gdyby mu wypadało, chętnie by ręce zatarł, kiedy ów biskup powie, że tutejszy Kościół anglikański „będzie dążył do stworzenia środowiska, w którym ludzie wszystkich wyznań mogą żyć swobodnie”.

Na dowód tego już dzisiaj, już tu w koronacyjnej procesji widać, jak ciągnie sznur zaproszonych przez niego rabinów i innych dostojników religii żydowskiej, sunnickiej, szyickiej, sikhijskiej, buddyjskiej, hinduskiej, dżinistycznej, bahaickiej i zoroastryjskiej. Wśród gości łatwo rozpoznać nowego premiera Szkocji, Hanza Yusafa, muzułmanina. Od czasu reformacji – możesz przetrzeć oczy – masz tu oficjalnego gościa, katolickiego arcybiskupa Westminsteru. Ależ tak, to sam kardynał Vincent Nichols błogosławi nowemu królowi: – „Niech Bóg wyleje na was bogactwa swojej łaski, zachowa was w świętej bojaźni, przygotuje na szczęśliwą wieczność i przyjmie na koniec do swojej nieśmiertelnej chwały”.

Jak zwykle góruje krzyż i w tej świętej przestrzeni płynie, unoszona przez jakiegoś bożego sługę otwarta święta księga, pewnie Biblia, którą niebawem czytać będzie, dopełniając swą osobą ekumeniczny sens przesłania nowy, hinduistyczny premier Wielkiej Brytanii, niezwykle bogaty Hindus Rishi Sunak, o fortunie ponoć dwukrotnie przewyższającej majątek króla. Księga otwarta. Już wzrokiem odnajduje list św. Pawła do Kolosan. List ten sam, co zawsze, ale lektor…! Coś jednak się zmieniło. Stare przepiera się z nowym. Nowe nieśmiało, ale się tu i tam wepchnęło.

Karol III, król nowoczesny, ogłasza się „obrońcą wszystkich wyznań”, a i kapłanki faworyzuje. I cóż z tego? Wszystko to daremne. Jeszcze 70 lat temu, za koronacji Elżbiety II, jak donosi „Guardian”: „Anglia była w większości chrześcijańska, niedzielne uczęszczanie do kościoła było normą, dzieci uczyły się odmawiać modlitwy przed snem, a wikariuszy traktowano z niekwestionowanym szacunkiem”. W połowie XX wieku około 90 procent Brytyjczyków uważało się za chrześcijan. Dziś, kochani moi, jak donoszą oficjalne źródła, po raz pierwszy w Anglii i Walii chrześcijanie stali się mniejszością. Ateizm zwycięża, nie wiem, czy to się rodzi z głębszego samouświadomienia ludzi, czy z lenistwa, czy z rozpowszechnienia grzechów kleru. Już mniej niż 1 procent spisanej ludności chadza na mszę świętą. Niedługo kościoły będzie się tylko zwiedzać.

Ale zostawmy publicystykę sceptycznego kroju. Patrzmy na to barwne widowisko. Oto jaskrawa czerwień sukni kapłanki ewangelickiego obrządku, a po chwili kamera moich oczu wyławia z tej wyrafinowanej w powolnym posuwaniu się procesji ośmiu czarnoskórych w strojach o nieskazitelnej bieli kontrastującej z ich postaciami. Wiją się w miejscu, w tanecznym ruchu z pieśnią Alleluja na ustach. Pojawia się kolejny celebrant z jakimś pismem Bożym na otwartych dłoniach, postępuje powoli, o – jak godnie. Czarni allelują coraz bardziej zamaszyście. Król z lekka skonsternowany uśmiecha się półgębkiem, a może tak tylko mi się wydaje.

Arcybiskup – mistrz ceremonii na brązowej ambonie, złociście zdobionej, przemawia i raz jeszcze tłumaczy, że król nie jest po to, by mu służono, ale by służył i by się wszyscy w obowiązkach swoich dobrze odnajdywali, by jeszcze gorliwiej służyli. Bo to jest główne zadanie wszystkich, nie tylko mundurowych, by służyli swoim życiem dla dobra innych, byli przykładem bezprzykładnym dla wszelakich społeczności w duchu Bożym. Tłumaczy to ów nadzwyczaj gorliwy w swej służbie arcybiskup milionom słuchaczy na świecie, wiernym lub niewiernym albo też wiernym nie tak, jak należy, boć to wybór właściwego Boga jest kwestią wielce kłopotliwą, przez którą czasem dziesiątki i setki tysięcy ludzi łby sobie urywa. A bez sensu, bo to coś, o czym duchowi przywódcy chcieliby swe społeczeństwo przekonać, a o czym teraz prawi Arcybiskup, trzeba umieć przyjąć… do swego serca. Król otrzymuje to dzięki namaszczeniu i zdobywa to Duchem Świętym, czego nie może nikt zdobyć żadnym, nawet zbrojnym sposobem. Słyszycie to wezwanie Boże? Ależ słyszycie, doskonale słyszycie i w tym radość swoją utwierdzoną słyszycie, bo słyszeć musicie, bo godne to i ze wszech miar najgodniejsze. Tak głosi główny przewodnik, chyba tak. Nie jestem jednak pewien, czy wszystko dobrze dosłyszałem i czy tłumacz dobrze się sprawił.

Godność, przepych i duma z panowania nad tym licznie zebranym narodem unosi się ponad nami, ponad wszystkim, a najwybitniejszość tak utwierdzonej tradycji uroczyście króluje. – „Byśmy się stali królewskim kapłaństwem…” – słyszę – „…narodem świętym…”. Dalej mi umknęło, bo już coś mi przekornie w głowie zachrobotało i następne frazy przemawiającego trochę mi bokiem odfrunęły. Ile tych oczekiwań wobec własnego narodu rodziło się w umysłach przywódców lub wieszczów – zdążyłem pomyśleć. Jak to się potrzeba wyjątkowości, nadzwyczajności własnej, łatwo pleni, sama się narzuca i niemal regułą staje. Każdy z krzewicieli tych wymysłów chciałby, a łatwo mu to przychodzi, by uwierzyć, że jego… że „nasz” naród jest święty, jest lepszy, ponad inne wyrasta. A jak się kończy takie wywyższanie, już w historii świata widzieliśmy, chociażby w czasie II wojny światowej. My też mieliśmy okresowo zapędy do bycia narodem wybranym – „Polska Winkelriedem narodów” (Słowacki), „Polska Chrystusem narodów” (Mickiewicz). Nie wspomnę już o biblijnych przekazach tego typu, uświęconych momentem narodzin Boga Człowieczego, który się w tych odległych czasach był ludziom objawił.

Wróćmy do ceremoniału. Zbliżał się akt główny – namaszczenie, choć i inne nie wydały mi się poślednie. Trzeba było króla przebrać. Uszyta specjalnie Szata Stanu już nie wystarczyła. Wjechał baldachim namaszczenia. Arcybiskup Justin Welby znów zabrał się do roboty, posługując się przy tym nielichą, posrebrzaną łyżką koronacyjną pochodzącą z czasów Ryszarda Lwie Serce, z XII w., a po raz pierwszy użytą w 1603 r. do koronacji, nie pomnę już którego króla. Olej też nie był rzepakowy, jeno krzyżma z oliwek z Góry Oliwnej, przywieziony z Jerozolimy, a polewany ze złotej ampułki – bo tu wszystko musiało być złote. Ampułka ta cudowna była świadkiem jeszcze koronacji Karola II w 1661 r. Po namaszczeniu król znowu się pokazuje naszym oczom, i choć układany, usadzany, obracany i wielekroć przestawiany nie jak król, tylko laufer czy skoczek na tej rytualnej szachownicy, wciąż wygląda na całkiem żywego, cierpliwego, może tylko trochę znudzonego. Tym razem pod spód idzie biała szata, wyczytałem gdzieś, że o dźwięcznej i uczonej nazwie Colobium Sindonis, na nią naciągnięty płaszcz długi, oczywiście ze złotego jedwabiu. Gdyby nie to, pomyślałbym, że to jakiś przydługi, fikuśny szlafrok, co też już nie mało przetrzymał. A on młodziutki, okazuje się, że dopiero z 1911 roku. A inny jeszcze na króla czeka – Płaszcz Imperialny, też ze złotej tkaniny, a jakże, zapinany złotą zapinką w kształcie orła. A może to był ten sam płaszcz koronacyjny, tyle że jak znawcy donosili miał być z 1821 roku. Może nie dopatrzyłem, nie dosłyszałem, bo trudno się połapać w tych ciągłych przebierankach. Do tego idzie też haftowana złota stuła.

Wreszcie królewski Miecz Stanu do rąk królewskich wkładają. Przyniosła go intrygująca pani, Tajnej Rady szefowa, Penelope Mary Mordaunt, która podobnie jak osobisty ochroniarz Karola, major Johnny Thompson, rozogniony wzrok obserwatorów przeciwnej płci przyciąga. Nie ujdzie to uwagi bałamutnych mediów w dniu następnym. Na tronie misternie rzeźbionym sadzają króla i jeszcze jakimiś insygniami obdarowują o symbolicznym znaczeniu i jeszcze obszerniejszą i dostojniejszą szatę na tę już dostojną nakładają, może właśnie tę z 1821 roku, o czym się już zająknąłem. I w tym pomnożonym przez Płaszcz Sprawiedliwości dostojeństwie znowu go sadzają.

Muszę wyznać, że znowu się zaplątałem, bo już nie wiem, jaki mu kiedy miecz do rąk dawali, bo wszystko, co mu dali, to mu zaraz odbierali, pewnie po to, by dać mu coś nowego. A były to oprócz Miecza sprawiedliwości Doczesnej, Miecz Sprawiedliwości Duchowej, Miecz Miłosierdzia ze stępioną końcówką ostrza, by co nieco oszczędzić dźganego. Najbardziej mi się podobał miecz dziadka Jerzego VI z 1937 r., ze złotej tkaniny, haftowany, znaczy miecz, nie dziadek. Przy wyliczaniu tylu tych uświęconych znamion królewskości trzeba bardzo uważać, żeby byka nie strzelić.

Wreszcie Złote Królewskie Jabłko z krzyżem, który nad wszystkim góruje. W ręce mu wtykają Złoty Pierścień Suwerena – znak przymierza między Bogiem a królem i królem a narodem, symbol królewskiej godności. Rękawicę koronacyjną z białej skóry ze złotym nadgarstkiem na prawą rękę włożyć zalecają.

Dalej idzie to feralne, może niebawem aferalne berło królewskie z tymi nieszczęsnymi brylantami – Wielką Gwiazdą Afryki (największą na świecie), o której już nadmieniałem, i Drugą Gwiazdą Afryki. Sam diament Cullinan, znaleziony pod Pretorią i podarowany w 1907 r. przez rząd Południowej Afryki (konkretnie Transwalu) królowi Edwardowi VII na urodziny, ma 3106 karatów, a po oszlifowaniu w 105-u brylantach łącznie 1063 karaty. Jak się teraz okazuje, trochę to za dużo, żeby się godzić na takie kolonialne upominki. Zwłaszcza Wielka Gwiazda Afryki, co tkwi w berle królewskim ma swoją cenę, a i drugi „kamyczek”, który siedzi spokojnie w brytyjskiej koronie państwowej też nie może tam siedzieć za friko. Petycja o zwrot diamentu do RPA, jako przedmiotu dziedzictwa kultury tego wolnego dziś kraju, stworzyła niezręczną dla Zjednoczonego Królestwa sytuację. Ciekawe, jak to się skończy. Tymczasem Karol III obdarowany tymi błyskotkami wyciąga rękę po podawaną mu właśnie laskę królewską, która już nie wiem czemu służy, pewnie żeby sprawiedliwie władał. Będzie to czynił z pewnością. Chyba jednak owo insignium głębszy w sobie ukrywa zamysł. Za łatwo chciałem sobie odfajkować tę laseczkę nie od parady. Sprawdziłem. To długie berło: złota laska św. Edwarda – Laska Sprawiedliwości i Miłosierdzia, zakończona gołębiem z dwoma rozpostartymi skrzydłami, symbolizuje Ducha Świętego. Unaocznia duchową rolę władcy chrześcijańskiego. Wszystko precyzyjnie obmyślane, i to nie teraz, ale przed wiekami. Od wieków składa się to w sieć uzupełniających się znaczeń, sieć, w którą dusze poddanych łowione być mają. Dwa skrzydła tego samego gołębia: sprawiedliwie i po chrześcijańsku. Karol jest tylko wykonawcą, jak aktor odgrywający swoją rolę. A tak naprawdę od dawna nikt tu królem nie jest. Sam król jest tylko symbolem, podobnie jak wręczane mu precjoza, jak osadzona na jego skroniach na znak królewskiego majestatu ciężka od złota i brylantów, wysadzana rubinami, ametystami, szafirami, granatami, topazami, turmalinami, wartości ponad 4,5 mln dolarów ta przepyszna, uświęcona korona, która go wgniata swym ciężarem w tron królewski. A on siedzi tak skromnie, berło i laskę po królewsku dzierżąc. Korona św. Edwarda Wyznawcy, króla Anglii w latach 1042–1066, który ufundował Opactwo Westminsterskie, nie doczekała się głowy nowego dzisiejszego właściciela. Została przetopiona po obaleniu monarchii w 1649 r. Trzydziestego stycznia głowa Karola I jakoby „tyrana, zdrajcy, mordercy i wroga publicznego” potoczyła się po bruku przyszłej republiki, dla jej królobójczej, krótkotrwałej chwały. Od tego czasu Anglikom nie spieszy się do obalania monarchii.

Może dlatego widzę, z jakim namaszczeniem i ukrywanym wzruszeniem na dłuższą chwilę nad głową króla zawisł arcybiskup Canterbury Justin Welby z koroną w rękach, nim ją umościł na skroniach pomazańca. I huknął wtedy hymn wielki, koronacyjny Jerzego Fryderyka Haendla Zadok the Priest. I wydawać się mogło, że w myśl starotestamentowej Księgi Królewskiej głowę swą dla korony sposobił nie Karol III, ale właśnie namaszczony przed chwilą przez arcykapłana Sadoka sam biblijny król Salomon.

Haendel grzmiał uroczyście i podniośle. Panował estetyzm i sztuka ceremonii opętanej ustalonym rygorem. A jednak Karol nadal wyglądał mi skromnie. Wydawało mi się, że całej tej ceremonii poddawał się w cichości serca i tylko z racji rozumu. A tradycja, na którą królestwo czekało już od siedemdziesięciu lat, aż parowała i unosiła się wraz z dźwiękiem trąb i fanfar w świętej przestrzeni kościoła.

Ponownie gruchnął wzmocniony echem okrzyk: – „Boże chroń króla Karola! Niech żyje król Karol, niech król żyje wiecznie!” Było to zastanawiające. Co celebranci, a może prawodawcy ceremoniału mieli na myśli? Czy drobna różnica w końcowej frazie miała jakieś szczególne, celowe znaczenie? „Niech żyje król Karol!” – zrozumiałe, niech żyje jak najdłużej, ale zaraz po tym końcowy okrzyk: „Niech król żyje wiecznie!” Czy Karol jako król miałby żyć wiecznie, czy też król jako taki, więc nie koniecznie ten, lecz idea królowania miałaby być wieczna? Podejrzewam, że w tych odwiecznych formułkach obrzędów na wysokościach kryje się coś głębszego, jakieś głębsze dno. Nie są one przypadkowe. W niepewności tej już chyba pozostanę.

Cichy kronikarz rozgłośnego dnia

 

Opowiadanie ukazało się w numerze 5/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.

Rysunki: Marek Chaczyk, 2023 (wykonane specjalnie do powyższego opowiadania, dla „Res Humana”)

Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.