Bzik kolonialny
Andrzej ŻOR13 września 2023
Grzegorz ŁYŚ, Bzik kolonialny. II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie, Wyd. W.A.B., Warszawa 2023, 335 stron.
Mamy czasem do czynienia ze zbieżnością rozmaitych wydarzeń, które – choć z różnych wypływają źródeł – tworzą spójną całość. Od dłuższego czasu słyszymy zapewnienia rządzących o sile polskiej armii, a zwłaszcza o jej świetlanych perspektywach; oto za kilka lat będziemy dysponować najsilniejszymi w Europie siłami zbrojnymi. Jak to zrobić, wydając na B+R niewiele ponad 1 procent PKB, pozostanie tajemnicą twórców tych zapewnień. Ponieważ wakacje spędzałem w Orłowie, czytając monografię Grzegorza Piątka o budowie Gdyni (dobra książka, polecam), łatwo znalazłem opisaną tam historię ostatniego tragicznego lotu generała Gustawa Orlicza-Dreszera, który w katastrofie samolotu pod Orłowem poniósł śmierć (ma tam tablicę pamiątkową tuż przy molo). A szkoda, bo należał do grupy mądrzejszych generałów Piłsudskiego, a nawet konkurował ze Śmigłym-Rydzem o schedę po Marszałku. Był też pierwszym prezesem Ligi Morskiej i Kolonialnej – dość osobliwego tworu, będącego potwierdzeniem polskiej aberracji umysłowej, którą nazywano „tromtadracją”.
Gdy wróciłem, pierwszą książką, jaka wpadła mi w ręce, był Grzegorza Łysia Bzik kolonialny1 – opis niespełnionych snów Polaków o potędze, starania o status mocarstwa, jakie roiliśmy przed wojną i jakie od czasu do czasu pojawiają się jeszcze w niektórych polskich głowach.
Rojenia o Polsce mocarstwowej kołaczą się w polskich głowach od dawna, ale na dwudziestolecie międzywojenne przypadała konkretyzacja tych marzeń. Odzyskaliśmy niepodległość, pokonaliśmy bolszewika, ratując Europę przed komunistycznym zalewem, mocarstwem jesteśmy i kwita! W 1930 roku założona została Liga Morska i Kolonialna. „Żądamy kolonii dla Polski” – głosili entuzjaści tego ruchu. Do kogo było skierowane to żądanie, nie wiadomo. W Wersalu podzielono świat między mocarstwa, niektóre z nich czuły się pokrzywdzone i upokorzone, jak Niemcy, które same starały się o powiększenie obszaru kolonii, żądały Konga Belgijskiego, Angoli i nie tylko, a to pod ich adresem Polska kierowała przede wszystkim swoje roszczenia. Niemcy i Włochy najmocniej krytykowały nasze kolonialne zamiary. Drugim potencjalnym dobroczyńcą miała być Francja, bo to sojusznik i nie odmówi nam pomocy, ale ona dość zazdrośnie strzegła swoich posiadłości, a poza tym… wrzesień 1939 r. dobitnie przekonał nas o złudnym charakterze tych oczekiwań. Choć sami doświadczyliśmy losu kraju podbitego, nie uważaliśmy kolonializmu za zjawisko negatywne. „Istnienie kolonializmu (…) na Zachodzie uważano wciąż za oczywiste, ale w Polsce było (…) oczywiste bardziej” – pisze Łyś (s. 119). Kolonie należą się nam po pierwsze dlatego, że jesteśmy jedynym mocarstwem – tak uważali apologeci wielkiej Polski – które kolonii nie ma, a po drugie – ze względów moralnych. Polska doznała w swej historii tylu krzywd, że musi otrzymać rekompensatę.
Podobnie myśleli przodkowie tych apologetów, zwłaszcza w początkach XIX wieku, bo byliśmy jedynym narodem, który nie godził się na ustalenia Kongresu Wiedeńskiego, choć w tej sprawie nie mieliśmy wiele do powiedzenia. Niestety, dość bliscy tym poglądom są niektórzy nasi współcześni, wysuwając dość śmieszne roszczenia w sprawie powojennych reparacji, z tych samych powodów.
Fotografie jakie autor zamieścił w książce, w tym te z 1939 r. (sic!), przedstawiające oddziały LMiK, przyodziane w stroje „wyjściowe”, lepiej niż słowa obrazują śmieszność przedwojennych rojeń. Były jednak również poważne powody do poszukiwania dróg wyjścia z zacofania: przeludnienie wsi, duża liczba „ludzi zbędnych”. Polska, gdzie wciąż dominowała anachroniczna gospodarka agrarna, a kapitalizm znajdował się w permanentnym niedorozwoju, musiała coś zrobić z tym „kapitałem ludzkim”, bo nędza materialna mieszała się z ubóstwem intelektualnym. Na rok przed wojną 22 procent ludności to wciąż analfabeci, głównie na wsi. Nacjonaliści domagali się też usunięcia Żydów, w skali kraju to blisko 3 miliony; to oni – według polskiej Falangi – byli główną przyczyną narodowych porażek. Trzeba znaleźć im miejsce, najlepiej na Madagaskarze.
Kolonie to również źródło surowców i obszar pracy „dla żywiołu polskiego”. Łyś szczęśliwie oddzielił od tych mocarstwowych rojeń – podróżników pożądających przygód, jak Maurycy Beniowski, geografów, jak odkrywca Kamerunu Stefan Szolc-Rogoziński, czy też – z drugiej strony – biedotę wiejską, poszukującą lepszych warunków egzystencji, która często życiem przypłaciła swoje poszukiwania (XIX-wieczna emigracja za chlebem, s. 83–104). Liga rosła w siłę ku niezadowoleniu MSZ, które (słusznie) uważało politykę zagraniczną za sferę swoich kompetencji i miało rację w dyskusji o polskiej polityce kolonialnej.
To rozsądne stanowisko nie całkiem pasowało „do nowych czasów, gdy umacniające się rządy dyktatorskie w krajach europejskich dążyły do zbrojnej ekspansji w samej Europie, jak i za morzami” (s. 278–279). Mussolini najechał Etiopię i choć jego sukces był trochę przereklamowany, to stanowił wzór do naśladowania. Rzeczywistość brutalnie przekreśliła te wizje. Po wrześniu 1939 roku wszelkie mity o polskiej potędze militarnej zostały brutalnie rozwiane. Mogą stanowić co najwyżej przedmiot rozważań o wpływie świadomości zbiorowej na postawy i zachowania polityków.
Bodaj najbardziej zaawansowaną formę przybrały starania o utworzenie polskiej kolonii w Liberii. To, co udało się tam osiągnąć, nie dawało statusu kolonialnego na kształt tych, które miały Anglia, Francja czy Stany Zjednoczone; to, co udało się tam zainicjować przypominało raczej współczesne dążenia do zbudowania strefy wpływów gospodarczych, o co zabiegają dziś wszystkie rozwinięte państwa, a właśnie Afryka stała się teraz terenem wzmożonej rywalizacji.
W Monrowii prowadzono nawet oficjalne rozmowy na ten temat, rozczarowanie rosło jednak w miarę postępu tych prac. Intencje obu stron były bowiem mocno odmienne. A poza tym: Liberia była krajem źle wybranym jako źródło bogacenia się Polski – kolonizatora. To kraj biedny, potrzebujący skonkretyzowanych programów rozwoju, a Polska – sama zacofana technologicznie – nie mogła zaspokoić ich potrzeb. Oba kraje nie mogły więc ofiarować sobie (na zasadach wzajemności) tego, czego najbardziej potrzebowały. Wymiana handlowa miała rozmiary rachityczne, po stronie polskiej narastało też rozczarowanie: miały być bogactwa na kształt tych, które Kolumb przywiózł z Nowego Świata, a tu ani bogactw, ani kolonii.
Autor trafnie opisuje też przedmioty innych „polskich marzeń” – poza Liberią – Brazylię, Angolę, Kamerun, Peru, wymieniany już Madagaskar. Zainteresowanych odsyłam do samej książki, nie chcąc odbierać im satysfakcji z poznawania faktów z niedawnej, a przecież niemal zupełnie zapomnianej przeszłości.
1 Tytuł książki zaczerpnięty z tytułu sztuki Witkacego Mister Price czyli Bzik tropikalny (s. 273)
Recenzja ukazała się w numerze 5/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.