Bez ograniczeń

Tytuł pozwala mi na dość swobodne wyrażanie poglądów, niekrępowanych poprawnością polityczną czy doktrynalną. Zaryzykuję więc stwierdzenie, że Karol Nawrocki wygrał wybory prezydenckie w Polsce dzięki przemyślanej ingerencji administracji amerykańskiej w proces ich przygotowania i przeprowadzenia. Nie ma znaczenia, czy administracja ta działała bezpośrednio, czy posługiwała się instytucjami pośredniczącymi, takimi jak na przykład Heritage Foundation (jeden z najprężnniejszych amerykańskich think tanków, autorzy nieoficjalnego programu Trumpa Projekt 2025) czy American Centre of Law and Justice (organizacja prowadzona przez wieloletniego prawnika Donalda Trumpa – Jay’a Sekulowa). Albo instytucje powiązane z ruchem Tradycja, Rodzina i Własność. Za organizacjami tego typu kryją się bowiem oficjalne organy.
Postawioną tezę potwierdzają działania poprzedzające finalne rozstrzygnięcie wyborcze, jak niespodziewane spotkanie Trump-Nawrocki przed drugą turą. Trump, który lekceważąco traktował swego „przyjaciela” Dudę, znalazł czas na wspólne zdjęcie i deklarację poparcia dla nikomu w świecie nieznanego kandydata. Chłopaka z gdańskiego blokowiska, znanego raczej wśród bokserskich i piłkarskich kibiców niż polityków. Jego podpowiadacze wybrali trafnie, analizując jego cechy osobowe, wiek i predyspozycje. No bo przecież nie mógł być takim kandydatem Jarosław Kaczyński (ur. 1949), człowiek z innej bajki, choć w wieku Trumpa, coraz bardziej bezładnie i bezradnie artykułujący swoje staroświeckie poglądy. Zaryzykuję jeszcze bardziej: Nawrocki był pomysłem Amerykanów przyjętym przez polskie koła prawicowo-konserwatywne. Może podsuniętym im przez Dominika Tarczyńskiego, który dziwnym trafem ma lepsze dojścia do Amerykanów niż cała sterta wysoko nominowanych prawicowych polskich polityków. O wiele lepsze niż Kaczyński i gromada jego akolitów, wciąż ślepo zapatrzonych w geniusz przywódcy. Ale to wątek uboczny. Niech się martwi wódz PiS-owców, któremu wyrasta nowy rywal.
Potwierdza tę tezę także szybkie zaproszenie Nawrockiego do złożenia wizyty Trumpowi, na którą politycy europejscy, nawet z pierwszego szeregu, czekają miesiącami. A nowo kreowane objawienie polskiej polityki już za kilkanaście dni wejdzie do Gabinetu Owalnego. Potwierdza wreszcie fakt wyeliminowania premiera i rządu z rozmów z administracją amerykańską, na które patent uzyskał Pałac Prezydencki. Wprawdzie autorzy niektórych opinii artykułowanych w mediach społecznościowych skłaniają się do rozstrzygnięć prostszych: Amerykanom chodzi o stworzenie pasa ochronnego między Rosją a Ukrainą z udziałem wojsk europejskich, w tym Polski. Tusk i Kosiniak byli przeciwnikami takiego rozwiązania („żadnych polskich żołnierzy na Ukrainie”), a Nawrocki może okazać się bardziej elastyczny.
Takie wyjaśnienie powodów wysunięcia kandydatury prezesa IPN wydaje się jednak zbyt prymitywne jak na finezyjne amerykańskie umysły. Myślę jednak – zgodnie z tytułem rubryki – że przyczyny takiego obrotu sprawy są znacznie głębsze. W Stanach (no bo gdzie indziej) zrodziła się koncepcja forsowania nowego porządku europejskiego poprzez tworzenie sieci sił konserwatywnych zwalczającej wartości tak zwanej demokracji liberalnej. I w tym widziałbym raczej wyjaśnienie meandrów ich polityki wobec Europy i Polski, którą postrzegają jako stosunkowo łatwy kąsek do wykorzystania przy realizacji szerszych celów. Polski konserwatywnej, katolickiej, o silnej pozycji Kościoła. Przynajmniej taka jest polska wieś, ale to ona zadecydowała o wynikach wyborów.
Po elekcji Trumpa sieć ta zyskała wsparcie administracji amerykańskiej. Jej celem (sieci, nie administracji, choć ta sprzyja tym dążeniom) w Europie jest zwalczanie koncepcji integracji, a zwłaszcza wciąż jeszcze mocno niesprecyzowanej, ale już obecnej wizji państwa quasi-federalnego, prowadzącego wspólną politykę zagraniczną, militarną i – w części – gospodarczą, z zachowaniem i poszanowaniem tradycji narodowych w szeroko rozumianej kulturze, religii i obyczajach. I wysunięcie – jako pojęcia przeciwstawnego – idei suwerenności państwowej widzianej przez pryzmat narodu jako czynnika konstytuującego wspólnotę.
W tej rywalizacji powoli zanikają stare linie antagonistycznych podziałów: kapitalizm vs. socjalizm, liberalizm vs. fundamentalizm, demokracja vs. autokracja. Pojęcia te tracą dawne znaczenie w nowej, dopiero wykluwającej się rzeczywistości. W internetowym świecie są to zresztą pojęcia zbyt skomplikowane dla głoszenia prawd prostych. A te są potrzebne dla pozyskania większości, wciąż decydującej w rywalizacjach wyborczych. Idea suwerenności narodowej: Ameryka dla Amerykanów (białych), a więc MAGA, Europa dla białej rasy, Polska dla Polaków. Imigrant twój wróg. Czyha na twoje dobra, twoje kobiety, dewastuje twoją rodzinę. Wychodzi z tego potworek: konflikt rasowy, powrót do międzywojennego faszyzmu, w jego rasistowskim wydaniu. Atak na imigrantów jest egzemplifikacją szerszej, bardziej kompleksowej idei. I wyrażenie jej za pomocą dobrze znanego, prymitywnego języka.
Próbą, może jeszcze nie generalną, ale ważną, okazały się wybory prezydenckie w Polsce, które były starciem tych dwóch (nieważne czy faktycznych, czy wyimaginowanych) przeciwieństw. W nich walka z imigracją, szerzej – z elementem obcym (bo nie narodowym, to zrozumiałe szczególnie dla Polaków), została trafnie dobrana. Głoszą ją (choć z różnym natężeniem) prawicowe organizacje w całej Europie. To skłania do teorii o istnieniu jednego centrum nadawczego, choć sam mam wątpliwości, nie lubię bowiem teorii spiskowych. Tę bitwę wygraliśmy – pisała o wygranych polskich wyborach węgierska organizacja Alapjogokert Koezpont (Center for Fundamental Rights, instytucja powołana dla obrony tradycyjnych wartości cywilizacji zachodniej, wspierana organizacyjnie i finansowo przez rząd Orbana), ale wojna się nie skończyła. Węgierskie wybory parlamentarne będą z pewnością kolejnym polem tego starcia. Przyjdzie też kolej na Czechy, to już widać z zapowiedzi. Ruch antyliberalny jest finansowany w przeważającym stopniu z amerykańskich pieniędzy; głównym europejskim beneficjentem są obecnie Węgry, gdyby jednak Orban przegrał wybory, Polska ma szansę przejąć ich rolę. Będzie szansa zrewanżować się za azyl Romanowskiego. Na razie cieszy się wolnością w Budapeszcie, a nasza rodzima prawica deklaruje na zapas gotowość do przejęcia od Węgier pozycji rozgrywającego w tej części Europy. Nie na darmo Trump wysuwa Budapeszt na miejsce spotkania Trump-Zełenski ze swoim ewentualnym udziałem. Byłoby wówczas 3:1 Trump, Orbán, Putin vs. osamotniony Zełenski.
Cofnijmy się jednak o kilka tygodni. 29 maja 2025 roku (trzy dni przed rozstrzygnięciem wyborczym) na wiecu CPAC w Rzeszowie pokazano wyraźnie idee tej organizacji i zamierzenia implementacyjne. CPAC to Konferencja Konserwatywnej Akcji Politycznej, prowadzona przez American Conservative Union, w której biorą udział konserwatywni aktywiści z różnych części Stanów Zjednoczonych. Przypadkiem pomogli swoim kumplom w tak odległym kraju jak Polska. By docenić tę pomoc, na Kongres przybył nawet Duda, odchodzący prezydent. W przemówieniu wychwalał pod niebiosa USA, Trumpa, myśl konserwatywną i Podkarpacie, gdzie Nawrocki zyskał bodaj najwięcej głosów (w jednej gminie nawet ponad 96 procent).
W uzasadnionej, jak widać, nadziei na wyborczy sukces, strumień amerykańskich pieniędzy – bezpośrednio lub pośrednio – trafił i będzie nadal trafiał do prawicowych polskich organizacji, z powodu swego programu korzystających z masowego poparcia. To instytucje należące w znacznej mierze do Tadeusza Rydzyka, w tym podnoszące wyborcze szanse media, oraz wpływowa międzynarodowa ekstremistyczna organizacja Ordo Iuris. Te przygotowujące intelektualną podbudowę pod fundamenty ruchu w Polsce to m.in. Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. ks. Piotra Skargi czy Stowarzyszenie Obrony Tradycji, Rodziny i Własności. W cytowanym przez polskie media społecznościowe raporcie Europejskiego Forum Parlamentarnego ds. Praw Seksualnych i Reprodukcyjnych przytoczone zostały następujące stwierdzenia: „Nowy sojusz ekstremistów religijnych, skrajnie prawicowych populistów i oligarchicznych fundatorów zmienia kształt europejskiej polityki. To […] próba wpompowania ekstremizmu religijnego do głównego nurtu władzy za pośrednictwem mediów, organizacji pozarządowych, partii politycznych i instytucji publicznych. Wspierany przez prywatny majątek i legitymizowany finansowaniem państwowym ruch ten kreuje długoterminową autorytatywną transformację pod płaszczykiem tradycji i troski”. Podobno (dane pochodzą z mediów społecznościowych) aż 275 organizacji sprzeciwia się w Europie zmianom dotyczącym praw reprodukcyjnych i płciowych. W ciągu 5 lat (2019-2023) otrzymały one środki o wartości 1,18 mld USD. W finansowaniu tych organizacji bierze udział Rosja, choć niektóre organizacje temu zaprzeczają z uwagi na negatywny odbiór rosyjskiego finansowania po wybuchu wojny na Ukrainie. Prawicowy konserwatyzm w Rosji to – oczywiście – rezultat bliskiej współpracy ołtarza i tronu: Cerkwi i autokratycznej władzy.
Plany są dalekosiężne. Mają prowadzić do demontażu Unii Europejskiej, nawet w jej dotychczasowej mało radykalnej postaci. Na ten cel idą spore pieniądze transferowane przez American Centre for Law and Justice. Europejska afiliacja tej organizacji jest – przypominam – oficjalnym partnerem Ordo Iuris. W planach ma atak na europejskie sądownictwo, w tym Europejski Trybunał Praw Człowieka. Druga linia ataku to prawa kobiet i osób LGBT+, a także – coraz częściej – osoby żyjące w związkach partnerskich niezależnie od orientacji seksualnej. Trzecia ma charakter sporu ideologiczno–etycznego. Programy zwalczania wroga stają się coraz bardziej radykalne, wręcz ekstremistyczne. Prawica mocniej artykułuje, że to wojna o sprawy fundamentalne. Toczona w bardzo szybkim tempie. Jeszcze do niedawna Joe Biden, mówiąc w Warszawie o wojnie cywilizacji Zachodu i Wschodu, wojnie dobra ze złem, mówił o tym samym zjawisku, lecz w odwróconych pozycjach i rolach. Argumentacja ta sama, podmioty ją wyrażające i idee przez nie głoszone ulokowały się natomiast, a może ulokowane zostały – na przeciwstawnych miejscach. Jak białe i czarne w szachach. Raz gra nimi jeden, a raz drugi z graczy.
Charakterystyczne, że w dążeniach do dyskredytacji wszelkich form liberalizmu łączą się siły do niedawna zaliczane do stron przeciwnych: amerykańska demokracja, bo za demokrację wciąż jest uważana, autokratyczne Węgry i despotyczna Rosja. Ciekawe, że strona przeciwna (obóz liberalno-demokratyczny) zdaje się nie zauważać aktywności tych ruchów i nie robi prawie nic, by im przeciwdziałać. W polskim kontekście – zdumiewa słaba przeciwwaga w argumentacji i brak zdecydowanego działania organów państwa w zwalczaniu ekstremizmów, w tym niezrozumiała bierność służb specjalnych. Bąkiewiczowi dopiero w ostatnich dniach postawiono pierwsze, wątłe zarzuty.
Wydaje mi się (to łagodniejsza forma wyrażenia „tak myślę”), że warto zwrócić uwagę na dwa aspekty rysującej się sytuacji. Po pierwsze, spór liberalnej i fundamentalistycznej strony jest sporem globalnym i globalnych rozstrzygnięć będzie wymagać. Czy organizacje o charakterze liberalno-demokratycznym będą zdolne do współdziałania, by takie wspólne i spójne rozstrzygnięcie proponować? Po drugie, utrwalone w historii antagonistyczne przeciwieństwa (ustrojowe, ideologiczne, polityczne, moralne) tak się poplątały we współczesnej rzeczywistości, że utraciły swoje dotychczasowe znaczenie i aktualność. Co więcej, trudno wyznaczyć nosicieli tych cech. By posłużyć się przykładem, to pomieszanie demokracji (demos, grec. lud) i populizmu (populus, łac. też lud), a więc w obu językach ludowładztwo doprowadziło do sytuacji, w której wyboru prezydenta Rzeczypospolitej dokonano głosami najgorzej wykształconych grup społecznych, z najsłabszych ekonomicznie i kulturowo regionów kraju, o najniższym wkładzie do ogólnonarodowego dorobku. Choć wybór przeprowadzono w demokratycznej procedurze (być może, choć ciągle mam wątpliwości, bo głosów nie przeliczono ponownie), to za tym wyborem nie stały ani racjonalne argumenty i wiarygodne dane, ani autorytety intelektualne i moralne, co byłoby pewną gwarancją mądrych i efektywnych rządów. Wypada przyznać, że to populus, a nie demos zadecydował o takim wyborze, jeśli upieramy się przy pozytywnej konotacji dla demos, a negatywnej dla populus.
Stany Zjednoczone ze swoją dwuznaczną rolą w konflikcie ukraińskim, a z drugiej strony – zapewniające tarczę ochronną dla Izraela masakrującego ludność Gazy, trudno uznać za głosiciela wartości przypisywanych do niedawna demokracji w jej zachodnim wydaniu. Czy USA można traktować – zwłaszcza po rozmowach w czworokącie: USA-Europa-Rosja-Ukraina – za wiodącego reprezentanta wolnego świata, obrońcę zachodniej cywilizacji przed imperium zła, za jakie do wczoraj uważano Rosję? Choć wciąż zwolennicy demokracji cytują Churchilla, że demokracja jest najgorszą formą rządów, ale nikt nie wymyślił lepszej, warto przytoczyć inne z jego powiedzeń: najlepszym argumentem przeciwko demokracji jest pięciominutowa rozmowa z przeciętnym wyborcą. Pasuje, jak ulał do polskiej elekcji AD 2025. Trudno zresztą upierać się przy uświęconych wartościach, gdy wsłuchamy się w transakcyjny charakter argumentacji Trumpa. Sprzedamy broń Ukrainie, za którą zapłaci albo ona, albo Unia Europejska. Chcecie, to płaćcie. To wasza sprawa. Wprawdzie Clinton opowiada co innego, ale Clinton jest emerytem, choć ma tyle lat, co Trump. Wkładem USA w tej wojnie – tak to rozumiem – ma być gotowość do przytulenia zysków ze sprzedaży wyprodukowanej i posiadanej broni. Bez niej – mówią – nie wygracie tej wojny. Europejscy uczestnicy dyskusji w Białym Domu potakują, mnożą komplementy pod adresem głosicieli autorów tych prawd. Samego Prezydenta. Przecieramy oczy ze zdumieniem. Oj, chyba dostanie tego Nobla.
Odwołując się do pojęć: tradycji, wiary i wspólnoty narodowej, prawica ma tę przewagę, że operuje słownikiem zrozumiałym i zakorzenionym w mentalności zbiorowej większości europejskich społeczeństw. Strona liberalno-demokratyczna została natomiast zmuszona do poszukiwania nowego języka, wyrażającego całkiem nową sytuację, dla której nie przystają pojęcia liberalizmu, fundamentalizmu, autokracji, w ich tradycyjnym rozumieniu. Powinna szybko znaleźć odpowiedź na wytworzoną nową sytuację. Łatwo się mówi, ale to naprawdę bardzo trudne zadanie.
Może nie mam racji, może niepotrzebnie demonizuję zagrożenia. Ale „tak myślę”.