Stracona okazja
Z dużej chmury mały deszcz. Przesłuchanie prezesa PiS przez komisję śledczą nie przybliżyło tej ostatniej, ani opinii publicznej, do wyjaśnienia kulis machinacji, które naruszyły fundament demokratycznego państwa. Ważne jest nie to, co Jarosław Kaczyński powiedział, lecz to, czego posłowie nie potrafili od niego wydobyć.
Tylko dla porządku po raz kolejny przypomnę, że afera Watergate, która wstrząsnęła Ameryką i doprowadziła do upadku prezydenta Nixona, była pestką w porównaniu z naszym Pegasusem. Tam w ogóle nie doszło do nielegalnego zdobycia i później wykorzystania informacji; chodziło o sam zamiar oraz mataczenie w śledztwie.
Nikt chyba nie wierzy, że człowiek, który przez osiem lat stanowił centralny punkt polskiej polityki, podejmował w tym czasie najważniejsze decyzje – i który na wszystko patrzy przez pryzmat działań nakierowanych na zdobycie, utrzymanie i umocnienie władzy – zlekceważył tak potężne narzędzie, jakim jest niewykrywalny, wydawało się, program do bardzo głębokiej inwigilacji. Bardziej niż prawdopodobne wydaje mi się, że zaufani ludzie prezesa, ministrowie Kamiński i Wąsik, przekonali go, iż instalowanie Pegasusa nie zostawia śladów, więc można tym programem posługiwać się bez ograniczeń. Wobec opozycji i swoich. Przestępcy znaleźliby się na tej liście na szarym końcu, tym bardziej, że zdobyte tą drogą informacje nie nadają się do wykorzystania w sądzie.
Na początku przesłuchania Kaczyński nawet się do tego przyznał, nieopatrznie używając czasu przyszłego w odpowiedzi na pytanie o proces decyzyjny przy zakupie software’u. A więc w nim uczestniczył, choć w tym czasie nie był jeszcze wicepremierem do spraw bezpieczeństwa. Miał dopuszczenie do tajemnic państwowych, ale zgodnie z zasadą need to know nie miał prawa być informowanym o technikach pracy operacyjnej służb. Członkowie komisji śledczej nie podążyli jednak tym tropem.
Można było założyć, że skoro wzywają na świadka byłego faktycznego rządcę Rzeczypospolitej, to są przygotowani do zmuszenia go do podzielenia się niewygodną dlań wiedzą. Że będą w posiadaniu dokumentów uprawdopodobniających jego kluczowy udział w nielegalnych operacjach. Może ujawnią – jak w komisji ds. Rywina – skorelowane z prowadzonymi przez CBA podsłuchami ciągi połączeń telefonicznych i esemesowych między całą wspomnianą trójką. Udowodnią związek między inwigilacją szefa sztabu wyborczego PO a wydarzeniami kampanii 2019 roku. Lub choćby zbiją Kaczyńskiego z tropu pokazując mu nazwisko „Morawiecki” (a może i kilka innych?) na liście osób zaatakowanych Pegasusem. Bo w to, że Kamiński z Wąsikiem nie mówili swemu szefowi wszystkiego, jestem w stanie uwierzyć.
Członkostwo w komisji śledczej to nie kolejna okazja do brylowania w mediach, lecz ciężka praca na zapleczu – nie tylko posła, ale i współpracujących z nim prawników, byłych funkcjonariuszy służb, asystentów etc. Wertowanie stosów dokumentów w poszukiwaniu śladu nielegalnych działań. Obmyślanie strategii przesłuchań, konfrontowanie hipotez z dowodami, faktami i poszlakami.
Nie wspominając już o dobrej znajomości procedury przesłuchania.