Podróże Orbána
Węgry z animuszem rozpoczęły swoją prezydencję w Unii Europejskiej. W ciągu półtora tygodnia ich premier zdążył odwiedzić Kijów, Moskwę i Pekin. O tej podróży sam mówi jako o misji pokojowej, a o sobie jako mediatorze, odmieniając te terminy przez wszystkie przypadki.
Sęk w tym, że nikt nie dawał mu żadnych pełnomocnictw do rozmawiania – a tym bardziej poszukiwania rozwiązań trwającego konfliktu zbrojnego. Formalnie te wizyty mają charakter dwustronny, ale Orbán cały czas przypomina o roli w Unii, jaka przypadła teraz jego krajowi. Zresztą w pojedynkę ani Węgry, ani ich premier nie mają wystarczającego autorytetu, by zabierać się za dialog z najważniejszymi i najmożniejszymi tego świata. Szczerze mówiąc, nie ma żadnego autorytetu. Na Zachodzie jest całkowicie marginalizowany jako autokrata, zaś dla Putina i Xi Jinpinga jest pożyteczny w takim zakresie, w jakim ułatwia osiąganie założonych przez nich celów. Wołodymyr Zełenski chyba powitał niespodziewanego gościa z nieufnością, ale i z pewną nadzieją; która jednak rozwiała się zaraz po tym, gdy samozwańczy mediator zaczął namawiać ukraińskiego prezydenta do de facto poddania się.
Ta eskapada oczywiście wywołała zdenerwowanie i irytację poważniejszych unijnych przywódców. Jedność Zachodu jest bowiem jego ważnym atutem w tej rozgrywce, a utrzymanie konsensu wymaga nieustannych wysiłków. Orbán doczekał się ostrych reakcji w Brukseli i europejskich stolicach, a sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg w zawoalowany sposób wezwał go „na dywanik” (oczekując relacji – a może wyjaśnień? – na rozpoczynającym się właśnie szczycie w Waszyngtonie).
Z prawnego punktu widzenia, zgodnie z obowiązującymi traktatami, prezydencja jest teraz sprowadzona do raczej technicznych i organizacyjnych czynności związanych z posiedzeniami Rady UE (czyli ministrów wszystkich państw członkowskich w różnych tzw. formatach). Inaczej było przed wejściem w życie Traktatu z Lizbony i utworzeniem funkcji przewodniczącego Rady Europejskiej (szefów państw i rządów), Wysokiego Przedstawiciela UE do spraw polityki zagranicznej i bezpieczeństwa oraz Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, unijnej dyplomacji. Teraz mandat do reprezentowania Wspólnoty mają dwaj wymienieni politycy, na dodatek w ramach wynegocjowanego w gronie wszystkich mandatu. Dlatego też chybione jest powoływanie się przez Orbána na zaangażowanie Nicolasa Sarkozy’ego w czasie wojny rosyjsko-gruzińskiej w 2008 roku.
Węgierski polityk wykazuje się tą nadaktywnością pewnie głównie z powodów wewnętrznych. Według sondaży jego rodacy obawiają się wojny i zdecydowanie nie chcą w niej uczestniczyć. Wymachiwanie gałązką oliwną, nawet jeśli tylko na pokaz, powinno im się więc spodobać. Możliwe też, że to ukłony w stronę Donalda Trumpa, z którym Orbán jest zaprzyjaźniony jako jedyny spośród europejskich liderów i którego chętnie widziałby w Białym Domu. Albo próba zajęcia dominującej pozycji w tworzącym się aliansie ultraprawicowych, populistycznych, antybrukselskich, narodowych i proputinowskich sił politycznych.
Jednak przy okazji wprowadza to niepotrzebne zamieszanie, komplikujące naprawdę poważną sytuację. Jakieś wnioski z tego trzeba wyciągnąć. Na przykład taki, że niezbędne jest powstanie naprawdę wspólnej polityki zagranicznej UE, z jasnym określeniem kompetencji organów Unii w tej dziedzinie i przy okazji odejściem od podejmowania decyzji na zasadzie jednomyślności. I może też taki, że trzeba jeszcze bardziej przyciąć uprawnienia kraju sprawującego półroczne przewodnictwo w Radzie UE.
Orbán nieustająco otwiera nam oczy na możliwość wystąpienia sytuacji, które bez niego po prostu nie przyszłyby nam do głowy.