logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński

Pierwsze dwa miesiące polityki w znów demokratycznej Polsce

J. Paweł GIEORGICA | 20 grudnia 2023
Fot. archiwum "Res Humana"

Długo oczekiwany przełom

Po inauguracji X kadencji Sejmu i pierwszych decyzjach dotyczących wyboru kierownictwa najwyższego organu władzy państwowej doczekaliśmy się wreszcie przełomu. Odwrotu od realizacji autorskiego pomysłu prezesa PiS – dokończenia budowy niemal gotowego już modelu autorytarno-populistycznego reżimu władzy. Wbrew obawom, nie nastąpiło to w wyniku jakiegoś gwałtownego protestu czy przewrotu, lecz wydarzyły się „cuda”, których ci u nas dostatek. Tym razem ten cud to jednak bardziej wynik planowego procesu wyborczego. W głosowaniu powszechnym wygrała dotychczasowa opozycja, która zwarła swoje szeregi i uzyskała bezwzględną większość mandatów w obu izbach parlamentu.

Czego nie wiedzą nawet najstarsi górale?

Zaraz po wyborach optymiści odnotowali pierwsze przejawy zmian. Przychodzą one w niezbyt szybkim tempie i choć drobne to jednak w pożądanym społecznie kierunku. Trudno tylko przewidywać, jak długo jeszcze może potrwać cały proces przywracania normalności w państwie, czyli przywracania podstawowych zasad demokracji i praworządności.

Nie wiadomo, kiedy definitywnie zostanie ogłoszony koniec okresu autorytarno-populistycznych rządów prezesa PiS. Czy nastąpi to szybko i zgodnie z konstytucyjnymi regułami zmiany władzy, czy raczej proces ten potrwa dłużej niż osiem ostatnich lat? Czy pożądana normalność wróci w miarę szybko i zakwitnie już na wiosnę przyszłego roku po wyborach samorządowych? A może na potwierdzenie i ugruntowanie kierunku tego procesu trzeba będzie poczekać jeszcze dłużej, do kolejnych wyborów do europarlamentu? Czy bardziej prawdopodobne jest oczekiwanie nawet ponad obiecane przez Donalda Tuska 400 dni, czyli do czasu kolejnych wyborów, tj. wyboru nowego prezydenta RP?

Na tak stawiane pytania nie ma, bo nie może być, jeszcze odpowiedzi. Zajmijmy się zatem najpierw analizą tych wydarzeń, które nastąpiły w okresie pierwszych dwóch miesięcy, czyli od czasu ogłoszenia wyniku wyborów 15 października do 12 grudnia, czyli wyboru nowego premiera, który w ramach polskiego porządku konstytucyjnego ma zdecydowanie największe uprawnienia i instrumenty do podejmowania decyzji w sprawie zmian.

Szklanka do połowy pełna

Na razie, z woli liderów, a następnie posłów koalicji partii demokratycznych zmieniono tylko tyle, na ile pozwalało prawo. Sprawnie przeprowadzono wymianę obsady władz obu izb parlamentu, uchwalono, wspartą półmilionowym poparciem zebranych podpisów, ustawę dot. refundacji in vitro z budżetu państwa, odwołano członków komisji lex Tusk. Uruchomiona została także procedura ustawodawcza dla ustanowienia kilku innych najbardziej pilnych ustaw i rezolucji, a także przeprowadzono wybór nowego Rzecznika Praw Dziecka oraz nowego członka Państwowej Komisji ds. Pedofilii.

Nastąpiła również powszechnie zauważalna zmiana stylu debaty politycznej. W Sejmie jest ona firmowana przez nowego marszałka, który z marszu efektownie zainicjował także swoją kampanię przed wyborami prezydenckimi 2025 r.

Wszystkie te i inne inicjatywy władzy ustawodawczej zapowiadającej dalsze zmiany były jednak tylko prostą konsekwencją werdyktu wyborców, potwierdzeniem woli do ich przeprowadzenia przez nową większość.

Dla dotychczas rządzących niespodzianką była najpierw porażka wyborcza oraz jej pierwsze konsekwencje. Porażka w wyborach do władz Sejmu i Senatu (prezydia izb i prezydia komisji). Kandydaci ugrupowania, które ponoć wygrało wybory, bo zdobyło największą liczbę mandatów, obsadziło przewodnictwo ledwie dwóch sejmowych komisji.

Nietrudno zauważyć, że pierwsze decyzje władzy ustawodawczej, choć mają znaczenie porządkowe czy symboliczne, wpływają także na zmiany dokonujące się w całym otoczeniu politycznym (np. przywracanie przez zwierzchników do pracy represjonowanych przez reżim PiS).

Niemal błyskawicznie wykonana została likwidacja wstydliwych dla wizerunku instytucji władzy państwa barier ochronnych ustawionych wewnątrz (dla dziennikarzy) i na zewnątrz (dla wyborców) parlamentu. Inna porządkowa decyzja marszałka, zapowiedziany zakaz wstępu do parlamentu prywatnej gwardii liktorów, czyli ochrony prezesa PiS, miała już tylko charakter procesu in statu nascendi, czyli istniała tylko w „trakcie tworzenia”, ponieważ cała procedura została zahamowana w gąszczu biurokratycznych przepisów.

Poważniejsze problemy związane były z oczekiwaniami szybkiej zmiany władzy wykonawczej. Okazało się, że dopiero od daty 12–14 grudnia 2023 r. można było oczekiwać radykalnego przyspieszenia wprowadzanych zmian podejmowanych na podstawie kompetencji rządu. Zwycięskich wyborców cechuje jednak optymizm. Chcą wierzyć, że nieuchronna zmiana władzy wykonawczej nie wpłynie na zmianę siły nurtu przemian, rozliczenia winnych, stąd opóźnienie w przejmowaniu władzy i wynikłe z tego szkody w postaci różnych decyzji ustępującego rządu będzie można później skorygować, a nawet odwrócić.

Szklanka do połowy pusta

Dla pesymistów zmiany były mniej zauważalne. Różnicę stanowi to, że sceptycy mają uzasadnione wątpliwości co do prawdziwości tezy o zachodzącym realnym przełomie. Wskazują, że przeszłość w polskim Sejmie ma się dobrze. Sprzeciw wobec uchwalenia ustawy o finansowaniu in vitro wyraziło tylko 102 posłów PiS, którzy najpierw odwoływali się w swoim ślubowaniu do pomocy Boga, a później głosowali „za” albo też wstrzymali się od głosu. Czy nie czeka ich alternatywa wyboru mniejszego zła? Wybór jest taki, że mogą tylko czekać na wezwanie na dywanik do biskupa, albo spodziewać się wyzywania z ambony przez swojego proboszcza. Po takim traumatycznym doświadczeniu może ci posłowie nie będą już tacy wyrywni do dyskusji i podobnego głosowania w sprawie nowej ustawy o aborcji, czy może nawet opodatkowania kleru?

Ponieważ nikt nie wie, jak to wszystko potoczy się i zakończy, może więc należy te wszystkie dotychczasowe zmiany potraktować jako „słomiany ogień”, pierwsze jaskółki wiosny w zimie? W sumie czyż nie były to jak dotąd najłatwiejsze do przeprowadzenia przejawy odwrotu od dotychczasowej polityki państwa, które wcale nie mają charakteru systemowej rekonstrukcji? I skoro zmiany wynikają tylko z prostej arytmetyki wyborów, to może lepiej poczekać do pierwszych decyzji nowego rządu i przebiegu prac pierwszych trzech ustanowionych komisji śledczych?

Pierwszy hamulcowy

Urzędujący prezydent RP desygnował na urząd prezesa Rady Ministrów dotychczasowego premiera. Uzasadnił tę swoją niefortunną i jakże kosztowną decyzję tym, że pozwala mu na to Konstytucja. Kandydat wywodził się wszak ze Zjednoczonej Prawicy na czele z PiS, które jest także matecznikiem Andrzeja Dudy. Wbrew temu, co głosi propaganda, ugrupowanie to wcale nie wygrało wyborów, mimo że zdobyło najwięcej mandatów. Wybory są po to, aby w przypadku braku bezwzględnej większości jednej partii doprowadzić do wyłonienia większości złożonej z koalicji parlamentarnej zdolnej do utworzenia rządu. I takie pierwszeństwo wykonania tego zadania konstytucyjnego spoczywa na prezydencie. Miał wysondować, które stronnictwa byłyby skłonne ustanowić koalicję z PiS. Żaden lider partii, która znalazła się w Sejmie, nie wyraził takiej woli – a jednak wybór kandydata na szefa nowego rządu padł na ustępującego premiera. Tłumaczenie, że wybrany kandydat miał zapewnić głowę państwa o zdolności do zapewnienia poparcia większości sejmowej i uzyskania wotum zaufania dla swojego rządu od początku było, jeśli nie śmieszne, to mało prawdopodobne. Deklaracje wszystkich liderów koalicji demokratycznej były jednoznaczne. Wypowiedziany został także ważki (dla prawicy) argument, że w Polsce rzekomo jest taka tradycja, aby pierwszeństwo w ustanowieniu rządu powierzyć kandydatowi z tej partii, która uzyskała największą liczbę mandatów, a nie koalicji partii dysponującej bezwzględną większością.

Słaby kandydat na premiera

Misję utworzenia rządu prezydent powierzył zatem przedstawicielowi ancien regime’u, który dał się poznać jako kandydat ewidentnie mało wiarygodny: politycznie, społecznie i etycznie. I choć pomyślnie odnowił swój mandat poselski (22,25 procent wszystkich głosów w swoim okręgu wyborczym), a jego formacja zdobyła największą liczbę mandatów poselskich, to nie jest on ani formalnym przywódcą swojej formacji, ani nie cieszy się niekwestionowanym poparciem własnego zaplecza politycznego. Nie może też, niestety, pochwalić się szczególnym zaufaniem społecznym. Zaufanie do niego deklarowało wówczas tylko 34 procent (7 miejsce) ankietowanych. To spory dosyć spadek – o 2,7 punktów procentowych w porównaniu do wyniku poprzedniego sondażu przed wyborami. Jego klub parlamentarny też nie ma dobrego wizerunku, nie słynie z wysokiej klasy specjalistów zdolnych do objęcia tek w tzw. rządzie ekspertów, a zwłaszcza zdolności do zawiązania koalicji większościowej (ani programowej, ani osobowej, ani zjednywania sobie stabilnego poparcia ze strony posłów ugrupowań mających reprezentację w parlamencie).

Racjonalnie analizując, nie było żadnych przesłanek do uzyskania wotum zaufania dla tego rządu. W końcowym rezultacie kandydat prezydenta w tym głosowaniu – jak było do przewidzenia – nie uzyskał nawet poparcia wszystkich posłów swojej partii.

Oznacza to, że Andrzej Duda, będąc w pełni świadomym sytuacji po wyborach, zwłaszcza po konsultacjach z liderami wszystkich partii, które znalazły się w Sejmie, czyli zupełnego braku szans PiS na ustanowienie koalicyjnego rządu z kimkolwiek, dowiódł tym samym – po raz kolejny – że jest prezydentem jednej partii, działającym na szkodę demokratycznego państwa polskiego.

To poważny błąd, ponieważ w systemie demokracji głowa państwa zawsze musi kierować się zasadą dobra publicznego, interesów państwa i jego obywateli, a nie partii, która rekomendowała go na to stanowisko. Konsekwencją takiej decyzji prezydenta może być to, że nowy rząd Donalda Tuska przy konstruowaniu nowego budżetu na kolejny rok, w poszukiwaniu oszczędności może zechcieć poszukiwać pieniędzy poprzez znaczące obniżenie budżetu Kancelarii Prezydenta, który został wyśrubowany do sumy ok. 250 mln zł.

Wszystkie argumenty przedstawiane przez A. Dudę są fałszywe co do meritum albo mało wiarygodne, stąd opinia publiczna szybko zorientowała się, że realizuje on taktykę PiS ciągłego odwlekania zaprzysiężenia nowego rządu opartego na solidnej większości w parlamencie. Zaprzysiężony przez niego rząd Morawieckiego kradł czas i pieniądze publiczne po to, aby PiS mógł spokojnie dokończyć sprawy związane z zapewnianiem sobie przyszłości w czasie przebywania w opozycji, bądź realizował wydatki, które odłożył na później, sądząc, że nie może przegrać wyborów. W konsekwencji pogarsza to sytuację partii demokratycznych, które będą sprawować władzę w kolejnej kadencji.

Polskie tradycje rządzenia

Uzasadnienie poprzez powoływanie się na tradycję, na jaką wskazuje A. Duda, także nie jest właściwe i wystawia sztabowi Kancelarii wspomagającemu merytorycznie prezydenta złe świadectwo. Wspiera się bowiem na bardzo krótkiej i żenująco ubogiej tradycji polskiej demokracji. Trzeba wierzyć klasykom demokracji (Robert Dahl), że aby móc odwoływać się do tradycji demokracji, to trzeba ją stabilizować przez min. 60 lat.

W systemach zachodnich (zwłaszcza klasycznych demokracjach w krajach Europy Zachodniej), gdzie obecnie rządy koalicyjne są bardziej regułą niż wyjątkiem, istnieje wiele przypadków, w których partia z największą liczbą mandatów (czyli wg PiS tych, które wygrały wybory) nie była w stanie utworzyć rządu ze względu na brak możliwości zawierania sojuszy i prowadzenia dialogu. Zawsze na końcu okazywało się, że najważniejsze jest to, że rząd musi cieszyć się zaufaniem parlamentu, bo inaczej się nie da rządzić.

W Polsce wciąż nie istnieje jeszcze zakorzeniona demokracja, a więc także jej tradycja. Mamy zbyt wiele innych wielowiekowych tradycji przywilejów należnych władcom, ale wynikają one z wciąż dominującej w kulturze politycznej tradycji autorytarnych rodem z epoki feudalnej. Dzisiaj w czasach (współ)rządzenia przez kobiety argumenty takie wydają się nawet bardzo niepoprawne politycznie. Chodzi tu np. o tzw. prawo pierwszej nocy, z którego ogólnie wynika, że dziś władzy także musi „należeć się” więcej niż innym.

Powoływanie się na tradycje desygnowania na premiera polityka z mniejszości parlamentarnej, powierzania mu misji ustanowienia rządu, to także bardzo ryzykowna tradycja w polskiej historii parlamentaryzmu.

Nie ma takiego przypadku w naszej historii, który rokowałby powodzenie misji dla rządu mniejszości parlamentarnej. Kandydat na premiera musi mieć za sobą odpowiednią liczbę „szabel”, czyli dysponować zapleczem politycznym, obecnie w postaci solidnej większości sejmowej.

Wszyscy, zarówno przedwojenni, jak i powojenni kandydaci na urząd premiera, tacy jak Ignacy Daszyński (1918, dwukrotnie), Wincenty Witos (1920), Czesław Kiszczak (1989), Waldemar Pawlak (1992) czy Marek Belka (2004) albo nie podołali temu zadaniu i rezygnowali, zanim poddani zostali sejmowemu „sprawdzam”, albo ustępowali po krótkim, w istocie przelotnym okresie sprawowania tej funkcji (Pawlak, Belka). Po wyborach parlamentarnych w 1991 roku nawet tak wybitny polityk jak Bronisław Geremek, lider Unii Demokratycznej, na nieformalną prośbę prezydenta Lecha Wałęsy też podjął próbę tworzenia rządu – i tak samo jak inni nie zdołał go sformować, mimo że jego formacja „wygrała” wybory (w znaczeniu pisowskim). Powód niepowodzenia był zawsze ten sam: brak możliwości koalicyjnych, chęci współpracy lub poparcia ze strony innych partnerów.

Tradycja, na którą powołuje się obecny prezydent, ma więc nie tylko słabe uzasadnienie w historycznych faktach, ale także zwiastuje brak zgodnego współdziałania różnych segmentów tej samej władzy wykonawczej. Tradycja demokratyczna w Polsce dowodzi raczej, że tworzenie rządu mniejszościowego gwarantuje nieustające konflikty prowadzące do powtórnych wyborów, a nie zgodną habitację: poszukiwanie kompromisowych rozwiązań i wspólne podejmowanie decyzji.

Ciąg dalszy nastąpi

Artykuł ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r.

TAGI

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE ARTYKUŁY

  • ZAPRASZAMY TEŻ DO PISANIA!

    Napisz własny krótki komentarz, tekst na stronę internetową lub dłuższy artykuł
    Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.