Krajobraz po wojnach wyborczych
1.
Generalny ogląd tego, co dzieje się po wyborach do Parlamentu Europejskiego, prowadzi do wniosku, że orientacja liberalno-lewicowego modelu demokracji traci wszędzie swoje wpływy, a stabilna dotąd Europa skręca na prawo.
We wszystkich regionach świata od wielu lat demokratyczny sposób sprawowania rządów kurczy się. Niemal w połowie krajów odnotowano w ostatniej dekadzie spadek co najmniej jednego z wielu stosowanych w pomiarze kluczowych wskaźników funkcjonowania demokracji. W ostatnich dwóch latach nastąpiło pogorszenie wyników długoletnich i silnych demokracji, w tym: Austrii, Luksemburga, Holandii, Portugalii i Wielkiej Brytanii. Rok 2023, mierzony pod względem obszarów poprawy i spadku w poszczególnych krajach, był siódmym rokiem z rzędu, w którym więcej krajów doświadczyło spadku procesów demokratycznych niż ich poprawy. Ten trwały trend spadkowy jest najdłuższym tego rodzaju od 1975 roku. Krótko mówiąc, demokracja, która już wcześniej była w tarapatach, nie tylko w Europie, ale także w wielu państwach na innych kontynentach, znowu pochyliła się ku upadkowi.
Już ostatni raport The Global State of Democracy z 2023 roku zapowiadał duże spadki i to w krajach, które uważano za zdrowe demokracje. Jednocześnie miały miejsce także zachęcające przebłyski poprawy, które wystąpiły m.in. w Polsce i innych krajach, w których poziom ucisku od wielu lat utrzymywał się na stałym poziomie. Ta zmiana napawała optymizmem. Paradoksalnie inwazja Rosji na Ukrainę początkowo zmobilizowała poparcie społeczne dla demokracji w Europie. Jasno pokazała, jaka jest stawka, gdy wysiłki na rzecz demokratyzacji zawiodą – tak jak w Rosji. Jednak już po wyborach do PE we Francji, Niemczech, a jeszcze wcześniej w Italii, proces odradzania się autorytaryzmu znowu przyspieszył, tym razem w największych krajach UE. Szok był tym większy, bo Europa na czele z tymi kluczowymi skonsolidowanymi demokracjami pozostawała przecież jeśli nie bastionem demokracji to regionem o najlepszych wynikach na świecie. Zjawisko to tłumaczono oddziaływaniem, tym razem przedłużającej się wojny w Ukrainie. Zaczął się bowiem uwidaczniać jej znaczący (negatywny) wpływ zarówno na gospodarczą dynamikę regionalną, jak i wewnętrzną w UE. Kwestie bezpieczeństwa stały się kwestią priorytetową nie tylko dla Polski i innych państw sąsiadujących lub zaangażowanych w spory z Rosją. Ponadto unijne instytucje polityczne i społeczne borykają się – i dalej będą musiały się borykać – z wyzwaniami związanymi z napływem nowych fal uchodźców, już nie tylko z Ukrainy, ale także już z permanentnym kryzysem migracyjnym w regionie Morza Śródziemnego. W Polsce także z wojną hybrydową nasilającą się na wschodniej granicy UE, kryzysem energetycznym i finansowym, a także wzmożonymi wysiłkami dyplomatycznymi i finansowymi na rzecz udzielenia wsparcia wojskowego Ukrainie.
Nigdy wcześniej nie było czegoś takiego. Fundamentalne elementy składowe demokracji stały się zagrożone. Populistyczna prawica ze swoimi radykalnymi poglądami na temat szybkiego zakończenia wojny gromadziła w wielu krajach coraz więcej zwolenników.
2.
Paradoksalnie, pod wieloma względami kryzys demokracji ma miejsce również w Polsce, której restytucją do grona państw elity demokratycznej zachwycała się większość liderów krajów UE. Bo jeśli coś nowego się wydarzyło na polskiej scenie politycznej, to wynik czerwcowych wyborów wskazuje, że już w pół roku po wyborach do Sejmu wykształciła się nowa alternatywna opcja polityczna, w postaci możliwości zawiązania koalicyjnego rządu prawicowo-populistycznej formacji PiS i skrajnie prawicowo-nacjonalistycznej koalicji – Konfederacji. Na razie jest to tylko niesymetryczna koalicja na papierze. Ale jeśli taki trend prawicowy nakręcany wojną w Ukrainie utrzymałby się, to do takiej koalicji prawicy mogłyby dołączyć także inne ugrupowania, zwłaszcza te, które reprezentują poglądy wyborców skrajnie konserwatywnych obyczajowo, jak np. PSL czy wzrastającej liczby zwolenników militaryzacji kraju wśród elit finansowych. Także niemała część drugiego członu Trzeciej Drogi – partii Szymona Hołowni – bliskiej Ordo Iuris (grupy interesu artykułującej postulaty episkopatu Kościoła rzymskiego), zakotwiczonej obecnie w centrum, ale wyraźnie zmierzającej ku orientowaniu się w kolejnych wyborach (prezydenckich) na pozyskanie głosów nie-żelaznych wyborców pisowskich, zwłaszcza tych o orientacji chadeckiej.
To, że układ sił na scenie politycznej przesuwa się na prawo, nie znaczy, że lewica przestała się liczyć, choć utraciła wiele z wciąż niemałego potencjału wyborczego. Wystarczy tylko umieć go podnieść , czego nie potrafią jej obecni liderzy. Do tej pory obserwowano tylko rosnącą dywersyfikację i związane z tym narastanie trendu spadkowego, aż poparcie dla lewicy znalazło się w progowej strefie granicznej. Dalej jest już tylko obrzeże sceny politycznej w którym samodzielna partia lewicy przestanie się liczyć, o ile nie nastąpią szybkie, radykalne zmiany organizacyjne i programowe przywracające Lewicy jedność, wewnątrzpartyjną demokrację, prowadzenie dialogu i sprawne zarządzanie.
W trwajacej dyskusji chciałbym wyrazić swoją opinię inną, niż te, które najczęściej się przedstawia. Bardziej pesymistyczną. Otóż dla mnie przekonująca jest hipoteza, że także koalicyjny rząd Donalda Tuska – co wyraźnie już teraz widać, po zerwaniu przez PO sojuszu wyborczego z lewicą zmierzać będzie bardziej na prawo. Wcześniej, kiedy wspólnym celem było odsunięcie PiS od władzy, konieczny i widoczny był spory (w istocie bardziej populistyczny niż lewicowy) przechył na lewo. Obecnie, po przejęciu i ustabilizowaniu władzy, Tusk zmierza do tego, ażeby przywrócić centrową równowagę i bardziej przypodobać się wyborcom po prawej stronie. Mowa tu oczywiście o zwrocie o charakterze taktycznym.
Argumentem na rzecz tej hipotezy było przygotowanie przez rząd projektu nowelizacji ustawy regulującej użycie broni przez żołnierzy w czasie pokoju. W jednej z pierwszych wersji była to w istocie carte blanche – możliwość swobodnego użycia broni przez żołnierzy, wolna ręka w zakresie nieograniczonego pełnomocnictwa otrzymanego od państwa, znanego potocznie pod nazwą licencja na zabijanie. Pomijam fakt, że ciągle nie wiadomo, co po zmianie władzy żołnierze mają jeszcze do zrobienia na wschodniej granicy? Pytanie jest takie: Czy PO chodzi tu o kolejny krok w dziele dalszej militaryzacji państwa, przed wprowadzeniem stanu zagrożenia wojennego, w przypadku porażki wojennej Ukrainy? Trenowanie zdolności armii do prowadzenia przewlekłej wojny hybrydowej na granicy? Przecież polskie wojsko nie jest ani szkolone, ani wyposażone do prowadzenia działań o charakterze policyjnym. Ochronie polskiej granicy chyba bardziej może pomóc unijna formacja Frontex? Chodzi mi tu tylko o wyjaśnienie sposobu myślenia na temat tego, czym właściwie obecnie jest nasza wschodnia granica? Społeczeństwo wyraźnie dzieli się w tej sprawie na tych, którzy uważają, że państwo musi przede wszystkim bronić swoich granic, zapobiec ich przekraczaniu przy użyciu każdych dostępnych środków. Z drugiej strony są ci, którzy sądzą, że w realizacji zleconych właściwym służbom takich zadań musi obowiązywać jednocześnie pewien rygor moralny oraz dbałość o właściwy wizerunek państwa demokratycznego. Sprowadza się on do tego, że żołnierze w okresie pokoju podlegają władzy cywilnej i nie mogą wedle własnego uznania strzelać do ludzi. Dlatego powstrzymywanie każdej kolejnej fali napływu azjatyckich czy afrykańskich migrantów musi odbywać się wyłącznie zgodnie z prawem unijnym i krajowym w bardziej cywilizowany sposób. Bez strzelania do przekraczających granicę migrantów ani pushbacków (przymusowego wyrzucania przez linię graniczną). Nie jest prawdą, że skuteczny jest tylko ten jeden sposób oparty na pogardzie dla życia i zdrowia człowieka. Przeczą temu także przykłady z Australii, Singapuru, które znalazły właściwy sposób na rozwiązanie takiego problemu.
3.
Niewiele mówi się o konsekwencjach kryzysu finansów polskiego państwa, które mogą mieć niemałe znaczenie dla osłabienia bezpieczeństwa wewnętrznego oraz jego obywateli. Zapewne zacznie się mówić o tym głośno kiedy wystrzelą – odkładane od czasu pandemii i wojny w Ukrainie – wzrosty kosztów życia, które zapewne jak zawsze dotkną najbardziej sferę ludzi ubogich i niesamodzielnych, na prowincji. Będą to także konsekwencje nałożenia na Polskę przez Komisję Europejską procedury nadmiernego deficytu , związanego m.in. z ponadwymiarowymi, pozabudżetowymi zakupami broni. Skutkiem tego będą także inne odczuwalne podwyżki, m.in związane ze wzrostem kosztów rachunków za gaz i inne paliwa oraz prąd, ograniczone będą budżetowe wydatki społeczne, podwyżki płac sektora budżetowego itp.
Sytuacja przypominać będzie tę, jaka już miała miejsce – także podczas rządów koalicyjnego premiera Donalda Tuska w 2009 roku. Wtedy to po raz pierwszy wprowadzona została przez KE procedura kontroli nadmiernego deficytu. Obecnie już po pół roku rządzenia koalicji demokratycznej, KE znowu prowadza identyczną procedurę. Warto więc przypomnieć, że program naprawczy rządu Tuska wzbudził wielkie emocje i skutki, które szybko nie przeminęły. Polegał on wówczas między innymi na podniesieniu stawek podatku VAT. Ponadto ówczesny rząd zdecydował się na podniesienie wieku emerytalnego, co pozwoliło ograniczyć wydatki na świadczenia emerytalne. Zdecydowano także przejąć ponad 150 mld zł z Otwartych Funduszy Emerytalnych i przekazać je do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, co ostatecznie doprowadziło do marginalizacji tzw. II filaru ubezpieczeń społecznych.
Jakie mogą być konsekwencje 15 lat później? Jakiekolwiek by były (nawet jeśli zostaną rozłożone w czasie kilku lat), trudno nie spodziewać się pojawienia się objawów naruszenia stabilności systemu prowadzących do skutków politycznych, które w najgorszym wariancie mogą doprowadzić do przedterminowych wyborów.
Zjawiska niegospodarności i kradzieży funduszy publicznych zawsze wzniecały w Polsce niepokój społeczny i prowadziły do rozchwiania spoistości. Trudno będzie uznać, że są to wydarzenia politycznie nieistotne, nawet jeśli wskazani zostaną ich główni winowajcy, poczynając od prezesa NBP (któremu media nałożyły czapkę niewidkę?), elity finansowej KNF, prokuratorów i sędziów pozostających w dyspozycji PiS, czy polityków PiS, którzy dla podtrzymania swojego monopolu władzy stali się sprawcami wielu wielkich afer finansowych. Na pewno będą podejmowane dalej jakieś próby opóźnienia procesu ich rozliczenia, matactwa, zamazywania ich win, manifestacji wsparcia, z jakimi mieliśmy do czynienia przed wyborami do Parlamentu Europejskiego w przypadku skazanych i ułaskawionych przestępców, wspieranymi przez opozycję (protesty „S” i rolników). Być może pojawi się jeszcze jakaś inna forma naruszania porządku publicznego, która, jak kiedyś „opornik” stanie się twarzą protestu obecnej opozycji czy świadectwem wciąż destrukcyjnych wpływów i ingerencji z zewnątrz (pożary, statystycznie biorąc, zdecydowanie zbyt często wybuchają w Polsce)?
4.
Moim zdaniem, wybory do Parlamentu Europejskiego nie zostały wygrane przez nikogo. Większość przegrała. W Polsce obowiązuje przeświadczenie, że każde wybory wygrywa ta partia, która zgromadzi najwięcej głosów. Ale w istocie wybory wygrywa ten, kto zdobywa władzę, współuczestniczy w jej sprawowaniu, albo ją utrzymuje. Taka jest najprostsza definicja polityki. Do tej pory jednak koalicyjna forma sprawowania władzy Polsce nie wychodziła na dobre, a opozycja zawsze była uznawana za dużą przeszkodę dla sprawujących władzę. Także kohabitacja uważana jest przez rządzących za sporą niedogodność dla każdej władzy. Jeżeli miałaby nastąpić w Polsce trwała stabilizacja, to widziałbym ją tylko na platformie koalicyjnej, kiedy w kolejnych wyborach do współrządzenia będą dochodziły różne wymienne ugrupowania. To jest z kolei najprostszą definicją demokracji, władza bowiem w tym systemie nie jest nikomu przynależna raz na zawsze, a jej istotą jest wymienność właśnie i nakłada obowiązek dialogu przed podjęciem decyzji. Zwracam uwagę, że w ostatnich wyborach wygrała koalicja demokratyczna, a nie PiS, które zdobyło najwięcej głosów. Problem w tym, że nowa koalicja po wyborach nie otrzymała tradycyjnej nagrody, która przynależy się zwycięzcom wyborów. To jest zwykle 10-15-procentowy bonus, kredyt zaufania wyrażony wzrostem poparcia dla rządów większości, która obejmuje władzę. W tych i poprzednich wyborach zjawisko takie nie wystąpiło, choć wybory samorządowe i do Parlamentu Europejskiego miały miejsce w bliskim odstępie czasu. Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się stało ma moim zdaniem kluczowe znaczenie, aby formułować prognozę dla wyniku przyszłorocznych wyborów prezydenckich. Osobiście uważam, że należy przyjąć jednak roboczą hipotezę, że wyborcy chcieli ukarać w szczególności rządzącą Koalicję Obywatelską, która była głównym beneficjentem zwycięstwa, składając wyborcom obietnicę szybkiego rozliczenia ośmioletnich autorytarnych rządów PiS. I właściwie nic takiego nie dokonała ani w pięćdziesiąt, ani sto dni, ani w pół roku.
Dużo jeszcze byłoby w dyskusji do powiedzenia w sprawie krajobrazu, jaki wyłonił się po ostatnich wyborach. Moim zdaniem jest już za późno, żeby zwycięski elektorat mógł skonsumować obietnice rządu Tuska. Warunek, że rozliczenia mają następować w sposób zgodny z prawem i bez zbędnej zwłoki, i nawet tylko niektórych „szczególnie zasłużonych” urzędników poprzedniego obozu rządzącego nie są do spełnienia w czasie jednej kadencji. Teraz pozostała już tylko nadzieja, bo pierwsze wyroki sądów praktycznie mogą być ostatecznie wydane nie wcześniej niż w okresie czterech do sześciu lat. Nie wiadomo, kto wtedy będzie rządził i czy ktoś będzie pamiętać, czy raczej wyrzuci z pamięci koszmar ośmiu lat władzy PiS. Taki wyrok może się rozpłynąć, bo nikt przecież nie zechce tak długo czekać, aż sprawiedliwości wreszcie stanie się zadość. Większa szansa jest na rozwiązanie heglowskie, że rządy PiS już nigdy więcej się nie powtórzą. Tak jak nie powtórzy się pogrzeb na Wawelu żadnego innego prezydenta RP, który polegnie w wypadku katastrofy samolotu. Nawet wtedy, jak będzie z Krakowa.
Kampania prezydencka już trwa, dlatego że cechą sceny politycznej po ostatnich trzech wyborach jest to, że w sposób normalny wkracza się bez większej przerwy w każde kolejne wybory. Dojdzie tutaj do bardzo ciekawego pojedynku, ale moim zdaniem nie według tych podziałów, o których najczęściej się mówi. Jest bowiem jeszcze jeden podział tabu, o którym w ogóle, czyli ani tutaj, ani w mediach, ani w wynikach badań naukowych się nie wspomina. W przypadku dalszej opieszałości władzy w rozliczeniu skutków dekady rządów PiS, jej lider może doprowadzić do jeszcze jednego rozłamu społecznego: podziału na katolików, prawdziwych narodowych Polaków, i całą resztę świata, czyli: „Jeżeli jesteś prawdziwym patriotą – Polakiem, głosuj na naszego prezydenta”. Pewnie do tego pojedynku stanie wytypowany przez Kaczyńskiego jakiś mniej znany pisowski ewangelista, np. Tobiasz Bocheński, versus Rafał Trzaskowski, przedstawiany jako główny nihilista wartości narodowych, który doprowadzi do w kampanii do otwartej wojny religijnej.
W zabetonowanym polskim systemie politycznym nigdy nie zrodziła się i nie ustabilizowała prawdziwa chadecja, nowoczesna partia chrześcijan, taka, która funkcjonuje, chociażby w Niemczech czy w innych krajach europejskich. To jest taki niezrealizowany projekt – trochę jak à rebours, lewica: niby ciągle jest jeszcze bardzo duży potencjał, ale nie może się ona skrystalizować w partię, która by uzyskała nimb, jakim się charakteryzowała lewica za czasów prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego. Być może czeka nas początek drogi ku precyzowaniu nowej partii tego kierunku chadeckiego? Częściowo realizuje go już Szymon Hołownia; a w każdym razie niewątpliwie zdradza inklinacje w tym kierunku. Także Władysław Kosiniak-Kamysz, który będzie zapewne ostatnim już liderem partii ludowców przed ostatecznym zniknięciem tej partii ze sceny politycznej. No cóż, rolnictwo stało się w UE bardzo małą gałęzią przemysłu w gospodarce bloku, stanowiącą zaledwie około 1,4 procent PKB UE i nie więcej niż 5 procent PKB w żadnym z 27 krajów Unii.
Krytycy powtarzają, że tworzenie chadecji „..jest nierealne, bo w Polsce to się rozbije o Episkopat! Przy takiej charakterystyce instytucjonalnej Kościoła katolickiego, w Polsce partia chadecka jest niemożliwa. Musiałaby mieć pewien stopień autonomii. A zobaczcie: chadecja – to jest „Znak”, „Tygodnik Powszechny”, tego typu środowiska – zupełnie wyplute poza Kościół” (P. Stefaniuk).
To prawda, ale… Trzeba jednak uwzględnić aktualne silne tendencje osłabienia wpływów Kościoła; wiadomo jakie: ludzie odpływają od mszy niedzielnych, ograniczone lekcje religii w szkołach i tak dalej. Przewiduję, że jeżeli będzie tworzona platforma walki politycznej w wyborach prezydenckich, to ona być może zahaczy o ten ważny podział, który staje się coraz bardziej widoczny. Nie wiem, czy tak się stanie, ale wskazuję na bardzo duże prawdopodobieństwo, że może tak być.
Zawsze trudno jest przewidywać, jak się ta sytuacja będzie rozwijała. Jeszcze raz podkreślam, że jestem w tej sprawie pesymistą. Nie spodziewam się, że do czasu wyborów prezydenckich zmieni się coś radykalnie na lepsze. Może się zmienić tylko na gorsze – z tych powodów, o których mówiłem. Uważam, że kurs skrętu na prawo jest dosyć widoczny. A jeżeli na prawo będzie znaczyło PiS z przyległościami, to wtedy byłoby z Polską bardzo niedobrze.