Dziecięca choroba lewicy

Jeśliby o wyniku wyborów prezydenckich decydowały wyłącznie debaty telewizyjne, zapewne wygrałaby je Magdalena Biejat. Kandydatka lewicy była w miarę dobrze przygotowana merytorycznie do starć przed kamerami, wykazywała się najszybszym refleksem, mówiła z autentyczną pasją, wypływającą z jej przekonań, a nie z treningów przeprowadzanych przez sztab. Biejat wniosła świeżość, młodość, naturalność i – też nie bez znaczenia – urodę. Na jej tle większość pozostałych kandydatów wyglądała niczym lalki, które nauczono mówić jakieś gładkie banały, sztywno się poruszać i krzywić twarze w uśmiechu. Albo jak wyjęci z kapelusza sowizdrzałowie – jedni świadomi swojej śmieszności, inni – przeciwnie, przezabawni przez nieudawaną nadętą powagę.
Owszem, filolożka Biejat wyraźnie na bakier jest z ekonomią, a i jej wiedza na tematy międzynarodowe i bezpieczeństwa też nie wygląda na szczególnie imponującą. Przyznajmy jednak, że inni kandydaci z tytułami doktorów pletli androny niestworzone, a niektórzy najwyraźniej nie rozumieli nawet tego, o czym mówili. Po raz pierwszy od kilkunastu lat, po egzotycznej kandydaturze Ogórek i egotycznym Biedroniu, lewica ma kandydatkę, która jest w stanie uzyskać dobry rezultat, potencjalnie otwierający nowe możliwości przed jej obozem politycznym.
O wyborców z lewicowymi przekonaniami zabiega jeszcze druga kobieta w peletonie pretendentów, Joanna Senyszyn. Znaczek z literami „SLD” na piersi 76-letniej profesor ekonomii ma chyba przypominać, że jej kandydatura jest zemstą dawnych działaczy Sojuszu Lewicy Demokratycznej na Czarzastym i jego partii za to, że Nowa Lewica odstawiła starszych towarzyszy na boczny tor. Adrian Zandberg, który dziesięć lat temu objawił się jako cudowne dziecko lewicy, tymże pozostał – na lewicy, w strefie niespełnionych nadziei, tylko przydomek „cudowny” utracił. Zandberg wydaje się być przedstawicielem tego nurtu lewicy, któremu myli się partia polityczna z kawiarnianym klubem dyskusyjnym. Lider „Razem” występuje w tych wyborach jako nieprzejednany krytyk rządu. Nie można mu odmówić racji w wielu kwestiach, lecz nie sposób mu też zapomnieć, że jego indywidualistyczna gra i zdystansowanie od głównego nurtu lewicy już raz utorowały drogę do władzy nacjonalistycznej prawicy.
Cała trójca łącznie ma szanse zebrać w wyborach 18 maja kilkanaście procent. Głosy rozproszone między trojgiem kandydatów będą ważyły niewiele. Jeśliby jednak Lewica wystawiła jedną kandydatkę, jeśliby wszystkie ugrupowania i ich liderzy pracowali zgodnie, połączony wysiłek i efekt synergii mógłby przynieść owe kilkanaście procent i trzecie miejsce. Taki wynik oraz wykreowanie nowej twarzy Lewicy otwierałyby przed tą formacją perspektywę ugruntowania siebie jako jednej z wiodących sił politycznych kraju. Zwłaszcza że duopol bliźniaczych partii PO-PiS wyraźnie wyczerpuje swój potencjał wytyczania głównej linii sporu politycznego w Polsce i obecna elekcja jest najpewniej ostatnimi wyborami prezydenckimi, zorganizowanymi wokół tej konfrontacji.
Lewica, poza uporczywą niechęcią do dorosłości i do wyciągania wniosków z przeszłości, ma jeszcze unikatowe zdolności do popełniania schizmatycznego seppuku i można oczekiwać, że także obecny potencjał wzorcowo zmarnotrawi. Po przegranych wyborach Zandberg będzie powtarzał: „A nie mówiłem”. Senyszyn założy zapewne nową (którą to już z kolei) partię lewicową. Biejat, która nie jest przecież członkiem Nowej Lewicy, nie będzie jej nową liderką, raczej zostanie odsunięta na margines, a władzę w partii utrzymają zręczni, chociaż małowyraziści zawodowi działacze. I będą uradowani po pachy, że są reprezentowani w Sejmie i w rządzie. Do czasu.