logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński

Dlaczego Lewica zdobędzie tylko kilka, najwyżej kilkanaście, procent głosów?

Robert SMOLEŃ | 1 września 2023
Tomasz Hołuj Red Books
Tomasz HOŁUJ, "Red Books", technika mieszana, 110 x 100 cm, 2001 r.

Zacznijmy od tego, że słowo kilkanaście w tytule tej analizy nie jest świadectwem naiwności lub braku realizmu, tylko przejawem nieodwzajemnionej sympatii oraz manifestacją przekonań. Tak: uważam, że lewica (celowo pisana małą literą – nie jako nazwa własna) jest Rzeczypospolitej nieodzownie potrzebna. Z jej udziałem i wpływem na podejmowane decyzje Polska – a pośrednio i Europa – rozwijałaby się lepiej, szybciej i bardziej harmonijnie. Chciałbym więc, nawet jeśli to wbrew wszelkim znakom na ziemi, by zasłużyła na wysokie zaufanie.

Kluczowe w tym tytule jest jednak słowo tylko. Tylko – nawet jeśli na listę Lewicy (wielką literą) padłoby wspomniane kilkanaście procent. Nie uważam tego za całkowicie wykluczone, o ile w ostatnich sześciu tygodniach kampanii część obywateli opowiadających się za demokracją, dobrze skrojonym państwem opiekuńczym i europejską integracją da się przekonać, że krzyżyk przy którymś z lewicowych kandydatów będzie dobrą – a nie zmarnowaną – polityczną inwestycją.

Nie byłoby to zresztą w historii współczesnej demokratycznej Polski niczym szczególnie chwalebnym. Właściwie tylko raz socjaldemokracja zanotowała wynik jednocyfrowy: 9,2 procent w wyborach prezydenckich 1990 roku, w apogeum smuty – co i tak wówczas było niepodważalnym sukcesem. Standardem po „Wielkim Upadku” w 2005 roku (skądinąd ten upadek miał liczbową postać 11,3 proc.) były wyniki rzędu procent 12,5 – 13,5. W 2011, jeśli zsumować poparcie SLD i Ruchu Palikota, też zagospodarowującego wyborców progresywnych, było to ponad 18 proc.; nawet w pamiętnym 2015, gdy porażka bloku obu tych ugrupowań walnie przyczyniła się do oddania władzy narodowo-katolickiej prawicy, lewicowych wyborców było 11 proc., jeśli wliczyć w to zdobycz Razem. W czasach stałego wzrostu poparcia w latach dziewięćdziesiątych wynosiło ono ponad dwadzieścia proc. Nie ma co upajać się rezultatami z przełomu wieków, ponad czterdziesto- i pięćdziesięcioprocentowymi, w wyborach parlamentarnych i prezydenckich; ale też nie ma powodu, aby o nich zapominać.

Mam nadzieję, że Czytelnicy wybaczą mi nadmiar tych cyfr i procentów. Mimo wszystko warto mieć je w tyle głowy podczas rozważań o realnym potencjale naszej socjaldemokracji.

Swego czasu profesor Jan Garlicki, politolog i socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, po dogłębnym i wnikliwym badaniu politycznych orientacji Polaków (na podstawie analizy zagregowanych odpowiedzi na kilkadziesiąt szczegółowych pytań dotyczących życia społecznego) stwierdził, że najliczniejszą grupą byli ci, których cechowało: oczekiwanie realizacji w zbliżonym stopniu interesów różnych grup i warstw społecznych oraz dystrybucji dóbr według kryterium pracy lub pracy i potrzeb; preferencja dla oparcia ustroju gospodarczego na własności prywatnej i państwowej; absolutne poparcie (jako jedynej grupy spośród wszystkich!) dla demokracji parlamentarnej i władzy opartej na samorządach; przekonanie, że władzę powinni sprawować zawodowi politycy lub pracownicy umysłowi; spoglądanie w stronę systemów ukształtowanych w Niemczech i Skandynawii. Autor tego badania nazwał ich neosocjaldemokratami. Niespełna dwie dekady temu, gdy ukazała się książka1 zawierająca prezentację tych konkluzji, wśród obywateli RP było ich 36,9 procent! Więcej niż osób o poglądach zupełnie amorficznych – tych było 31,7 proc. – i o wiele więcej niż wynosiła liczebność każdej innej zbiorowości o względnie spójnym zestawie zasad.

Od tamtego czasu z pewnością coś w poglądach Polaków się zmieniło. Ale czy było to przewartościowanie zasadnicze? Taką hipotezę trzeba by udowodnić. Gdybym był czynnym politykiem, od powtórzenia tego badania zacząłbym pisanie na poważnie nowych strategii. Niestety, próby zachęcenia partyjnych liderów do jego sfinansowania jakoś zawsze spełzały na niczym. Sam J. Garlicki zaś w opublikowanej cztery lata temu na łamach „Res Humana” (nr 5/2019) dyskusji o sytuacji przedwyborczej stwierdził, że grupa neosocjaldemokratów nieco zmalała, ale nadal jest ich więcej niż to, co zbierają partie lewicowe. To jest rząd dwudziestu paru procent. Nie są radykalnie lewicowi, raczej centrowo umiarkowani.

W pewnym sensie potwierdza to jeden z ostatnich raportów Przemysława Sadury i Sławomira Sierakowskiego2, którzy ustalili, że 26 procent polskiego społeczeństwa stanowią socjalliberałowie, a kolejne 30 – socjaltradycjonaliści. W tej pierwszej grupie jest wielu zwolenników nowoczesnej lewicy, a i z drugiej skuteczna formacja z tego nurtu powinna umieć pozyskać jakiś (choć z pewnością już nie tak wielki) segment wyborców.

Ubolewam więc nad mikrym poparciem, jakim obecnie cieszy się koalicja partii o progresywnej autoidentyfikacji. Rozczarowuje mnie samozadowolenie polityków. I prezentowany przez nich spokój z tego powodu, że samo przekroczenie progu wyborczego wydaje im się niezagrożone.

Tym bardziej, że niezamierzonym efektem ubocznym populistycznej polityki po roku 2015 jest zaszczepienie w umysłach rodaków myśli, że państwo opiekuńcze jest jak najbardziej możliwe. Któż inny, jak nie lewica, powinien teraz wziąć na swoje barki przekonywanie, że potrafi podejść do budowy naszej wersji Welfare State odpowiedzialnie, nada

jej realistyczny, a przy tym trwały (nie – jak obecnie – koniunkturalny) charakter? To właśnie ona powinna pokazać, jak doprowadzi do społecznego ładu, wznowienia dialogu między pracodawcami i pracownikami pod parasolem rządu, jak będzie pilnowa

, aby różnice w dochodach i jakości życia nie rosły do skali trudnej do zaakceptowania. Jak będzie chronić słabszych i stanowiących mniejszość, promowa

tolerancję i szacunek. To ta strona sceny politycznej ze swojej natury jest predestynowana do tego, by odciągnąć choć niewielką część wyborców od Zjednoczonej Prawicy i pozbawić PiS władzy.

***

Korcąca jest perspektywa szukania przyczyny tego stanu rzeczy w jakości przywództwa i zdolności organizacyjnej ruchu politycznego. Nie każda generacja ma szczęście zostać obdarzoną grupą takich liderów z krwi i kości jak Aleksander Kwaśniewski, Włodzimierz Cimoszewicz, Leszek Miller, Józef Oleksy, Marek Borowski, Krzysztof Janik, Jerzy Szmajdziński. Nie każdy ma umiejętność zachęcenia do intensywnego wspólnego działania, do kreatywności i poświęcenia, rzesz polityków drugiego szeregu, wytrawnych parlamentarzystów, samorządowców i lokalnych aktywistów, przyciągnięcia do realizacji ustalonego celu profesorów, doradców, urzędników etc. W swych najlepszych latach Sojusz Lewicy Demokratycznej skupiał 150 tysięcy członków! Dla każdego dzisiejszego stronnictwa to skala nieosiągalna (według GUS średnia liczba członków partii parlamentarnych wynosi 13 tys., a jej mediana… 2 tysiące). Miał rozbudowane struktury działające w każdej gminie, łatwość prowadzenia rozmów z ludźmi, potężne zaplecze kompetentnych, fachowych wiceministrów i ekspertów. Mógł wygrywać wybory. Mógł rządzić.

Ten zasób został roztrwoniony z powodów obiektywnych i subiektywnych. W pewnym stopniu – wcale nie uważam, że w przesądzającym – był to skutek poczucia odpowiedzialności za państwo, za podjęcie się jego naprawy, za ratowanie finansów publicznych po okresie ich dewastowania podobnego do obecnych wyczynów Kaczyńskiego z Morawieckim. To wyborcy by zrozumieli. Gorzej z niezdolnością do poskromienia apetytów i niewystarczającą kontrolą nad tak wielkim organizmem, było nie było, społecznym i żywym. Syndrom rozczarowanej kochanki: kawaler, który tak dobrze rządził w latach 1993-1997, tym razem nie sprostał zadaniu. Mimo ewidentnego sukcesu, jakim było wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej. Wbrew sączonej z różnych stron narracji o dziele wszystkich rządów, prawda jest taka, że to gabinet Leszka Millera musiał zakasać rękawy i w pocie czoła doprowadzić rzecz do szczęśliwego końca. W 2001 roku nie można było wykluczyć, że będziemy dzielić los z Bułgarią i Rumunią.

Utracone zaufanie trudno odzyskać. Nie pomogli młodzi liderzy ani wracanie do korzeni i zwroty na lewo, jaskrawa czerwień w odnowionym logo. Socjaldemokratyczna formacja została zepchnięta z podium najbardziej wpływowych politycznych graczy, a potem w ogóle wypchnięta poza Sejm. Nie udawało jej się odzyskać klucza otwierającego drzwi do porozumienia z jej dawnymi wyborcami – którzy przecież wcale nie zmienili poglądów. Kiedy udało jej się trafić do serc i umysłów młodych ludzi (coś, z czym nawet w czasach triumfów miała problem; Robert Biedroń, Wiosna i Przedwiośnie brawurowo przełamali tę barierę), nie wykorzystała swoistej „mody na lewicowość” i pozwoliła na wkroczenie na to pole swojej antytezy: Konfederacji. Nie znalazła swojego Keira Starmera ani Pedro Sancheza.

Nawet jeśli z wyprzedzeniem poruszała kwestie ważne dla nowoczesnego społeczeństwa – jak prawa kobiet i równość płci, aborcja, przeciwdziałanie przemocy w rodzinie, wychowanie seksualne, dostęp do antykoncepcji, prawa osób LGBTQIA+, uchodźcy i imigranci, zielona transformacja i odejście od węgla, pedofilia w Kościele i laicyzacja państwa, prawa zwierząt – nie umiała przekształcić ich w nowe fundamenty jej pozycji politycznej. Podjęcie tych tematów dobrze odpłaci się w przyszłości, ale trzeba do tego czasu utrzymać się na powierzchni. Na plus można zapisać pojawienie się wielobarwnej grupy wyrazistych polityczek (!), które z determinacją walczą, choć na razie przeważnie słowem, o te ideały.

Nie chodzi przy tym o zastąpienie dotychczasowych wartości nowymi. Ani o dryf w stronę greckiej Syrizy czy niemieckiej Die Linke. To w Polsce skazywałoby na trwałe zakotwiczenie się na poziomie kilku procent poparcia; czyli na rolę partii drugiego rzędu: czasem potrzebnej, ale nigdy dominującej. Tymczasem niska jakość usług publicznych doskwiera właściwie wszystkim obywatelom, wielu nie jest w stanie poprawić swojej sytuacji mieszkaniowej, z problemami wciąż boryka się prekariat, na rynek pracy wkracza właśnie pokolenie Z manifestujące zupełnie nowe oczekiwania i żądania, nierówności społeczne nie maleją tak szybko, jak mogłyby, jak powinny. Sympatyzujące związki zawodowe i nauczycielskie liczą kilkaset tysięcy członków. Naturalnymi sprzymierzeńcami są ruchy miejskie, organizacje trzeciego sektora, środowiska intelektualne oraz ludzi kultury. I akademickie, bo one siłą rzeczy czerpią z dorobku humanizmu i tradycji Oświecenia, przeciwstawiając się obskurantyzmowi. Obiektywnie na to patrząc, to powinien być dobry czas dla lewicy.

Nie może ona jednak ograniczać swych aspiracji do reprezentowania interesów niewielkich grup. Jej recepty nie mogą sprowadzać się do licytacji z hasłami populistycznymi. Mają być praktyczne, nie – marzycielskie. Socjaldemokracja musi sobie przypomnieć, że w Polsce jej immanentną cechą była umiejętnoś

rządzenia i odpowiedzialność za państwo. Miała twarz merytokratyczną, a to budziło do niej zaufanie. Potrafiła na przykład dobrze zadbać o bezpieczeństwo, co w warunkach toczącej się obok krwawej wojny i zmienionej na długie lata sytuacji geostrategicznej szczególnie warto eksponować. Jej rola we wprowadzeniu Polski do NATO jest zdecydowanie niedoceniana, choć kluczowa była aktywność Aleksandra Kwaśniewskiego, a negocjacje w tej sprawie przeprowadził, od początku praktycznie do samego końca, gabinet Włodzimierza Cimoszewicza. Rządy SLD były także okresem przełomowej modernizacji, wykształcenia się doświadczonej kadry dowódczej i zyskania wysokiej realnej zdolności bojowej sił zbrojnych RP.

Inną wizytówką polskiej lewicy był dialog społeczny. Daleka od besserwisserstwa populistów, umiała ona rozwiązywać problemy dzięki doprowadzeniu pracodawców i pracobiorców do stołu negocjacyjnego. Było to możliwe także dzięki temu, że wówczas nie kierowała ostrza przeciw przedsiębiorcom. Ani w retoryce, ani w decyzjach. Właśnie w czasach socjaldemokratycznych rządów Polska przestała być krajem rozdzieranym przez strajki i niepokoje – a były to lata niełatwe.

Oprócz tego, co warto sobie przypomnieć, trzeba rzecz jasna szukać nowych rozwiązań dla nowych wyzwań. Na przykład znaleźć równowagę między kolektywizmem a indywidualizmem we współczesnym społeczeństwie. Procesy społeczne, w czasie odcięcia od zjawisk zachodzących na Zachodzie (gdzie przebiegały w naturalnym rytmie) u nas odłożone, przebiegają teraz w przyspieszonym tempie. Nowa fala feminizmu dociera do zagadnienia równości płci w zarządzaniu podmiotami gospodarczymi. Warto wpisać do agendy postulat ułatwień dla partycypacji pracowniczej w strukturze właścicielskiej firm i nowoczesnych form układania relacji między właścicielami a zatrudnionymi.

Nowa Lewica koniecznie musi też odtworzyć swój wizerunek jako formacji na wskroś demokratycznej. Tylko wtedy będzie wiarygodna w domaganiu się poszanowania praw człowieka, wzmacniania społeczeństwa obywatelskiego, przestrzegania standardu demokracji – tak, jak jest on rozumiany w cywilizacji zachodniej oraz promowaniu nowych instrumentów: paneli obywatelskich, demokracji deliberatywnej czy referendum w stylu szwajcarskim (nie: pisowskim).

***

Doceńmy, że w trakcie niezwykle długiej tzw. prekampanii i przynajmniej w pierwszej fazie kampanii właściwej Lewica kompetentnie i konsekwentnie prezentowała swój program. Tym bardziej zastanawiające jest, że nie przekładało się to na jej notowania.

Marginalizacja polskiej socjaldemokracji nie może być wyłącznie efektem braku doświadczenia politycznego, słabego rozumienia mechanizmów funkcjonowania współczesnego państwa oraz nieumiejętności komunikacji z wielkimi grupami społecznymi. Tu musi być jakiś błąd strukturalny.

Założenie to potwierdzałyby kłopoty ruchu socjalistycznego – różnych jego odcieni – w Europie i poza Starym Kontynentem. W wielu miejscach partie o tych korzeniach utraciły władzę, a jeśli wciąż rządzą, to przy spadającym poparciu. Wygląda na to, że lewica jako formacja, jako konstrukt ideowy, nie potrafi (mimo licznych prób, że wspomnę tylko Grupę Pascala Lamy’ego i jej deklarację Prioritising People and Planet: a New Agenda for Global Progress) znaleźć odpowiedzi na sytuację, w której jej podstawowe postulaty zostały zrealizowane, a wcześniej przyjęte także przez liberalne centrum i społecznie wrażliwy chadecki konserwatyzm. W dodatku to ona, bardziej niż ktokolwiek inny, musi mierzyć się ze zjawiskiem dzisiejszego populizmu – który mimo aksjologicznej przepaści dzielącej oba te nurty trafia do części jej dawnych lub potencjalnych sympatyków (niepewnych siebie, odczuwających strach i oczekujących wsparcia) z nader prostymi receptami. O tym, że są one nieodpowiedzialne i krótkotrwałe, zwiedzeni wyborcy dowiadują się poniewczasie.

Świat bowiem przechodzi gwałtowne przeobrażenia technologiczne, co wywołuje zrozumiałe poczucie zagubienia w tej płynnej nowoczesności. W każdej sekundzie produkujemy przeogromną ilość cyfrowych informacji, problemem stała się ich sensowna selekcja. Wiemy już, że nasze życie do góry nogami przewróci sztuczna inteligencja – gdy wkroczy w kluczowe obszary, takie jak organizacja procesów wytwórczych, medycyna, bezpieczeństwo (jednostek i państw) i wiele innych. Otworzy to wielkie możliwości, ale po drodze trzeba będzie zminimalizować niemałe ryzyka. Zdajemy sobie już sprawę z egzystencjalnego zagrożenia wynikającego z ocieplenia klimatu; zarówno próby niedopuszczenia do katastrofy, jak i jej – jeśli to się nie powiedzie – szybko następujące przejawy będą się wiązać z gruntownymi zmianami.

Równolegle z określeniem na nowo tradycyjnych lewicowych haseł wolności, równości i sprawiedliwości – bo na nie także będzie silnie oddziaływać fluktuująca rzeczywistość – trzeba szczególnie wysoko unieść sztandar z napisem „postęp”. Środowiska progresywne powinny przejąć rolę przewodnika, tłumacza przyszłości, bliższej i dalszej. Nie chodzi naturalnie o spekulowanie, lecz o pokazywanie gotowych i konkretnych rozwiązań.

Weźmy na przykład edukację – optymalne sformatowanie której jest niezbędne dla powodzenia lewicowych zamysłów. Prosty (względnie) ChatGPT już wymusza konieczność rewolucji w tej usłudze publicznej. A to dopiero początek.

W Europie środowiska progresywne powinny pokazać swą zdolność do pchnięcia integracji w ramach Unii na kolejny, wyższy poziom. Mają do tego pełen tytuł. Korzenie Wspólnoty sięgają manifestu napisanego przez Altiero Spinnellego na bibułkach od papierosów podczas internowania przez faszystów na wyspie Ventotene. To Paul-Henri Spaak poprowadził państwa członkowskie do śmiałego, wyprzedzającego swój czas, zamysłu w tej mierze – projektu traktatu o Europejskiej Wspólnocie Politycznej. Wiele z osiągnięć wdrożonych w ciągu trwającego już 70 lat procesu ma lewicowe źródła; zostały one uznane za swoje przez przeważającą większość obywateli UE. Odwołując się do tych ojców-założycieli socjaldemokracja musi przejąć pałeczkę w dalszej sztafecie ku powstaniu jednolitego obszaru wolności, demokracji, praworządności, praw człowieka i mniejszości, nowoczesności, sprawiedliwej gospodarki, Unii odgrywającej znaczącą rolę w świecie.

Lewica jako pierwsza powinna też oswoić metody prowadzenia polityki w ponowoczesnym społeczeństwie, gdzie obywatele sami znajdują potrzebne im informacje, samodzielnie formułują stanowiska, tworzą nieformalne, wirtualne „partie jednego tematu”, często wiele naraz. W przeszłość odszedł prosty i trwały konflikt na linii praca versus kapitał, tak jak kiedyś zanikł podział między szlachtą i mieszczaństwem czy między właścicielami ziemi i pańszczyźnianymi chłopami. Trzeba będzie nauczyć się formułować polityczne programy i wyrażać interesy różnych, nie zawsze precyzyjnie zdefiniowanych grup na mapie krzyżujących się sporów, konfliktów i emocji. To także wymaga innowacyjności, która komu jak komu, ale partiom postępowym powinna być szczególnie bliska.

Artykuł ukazał się w numerze 5/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.

1 Jan Garlicki, Demokracja i integracja europejska. Studium osobistych i politycznych orientacji dwóch pokoleń Polaków. Wyd. Adam Marszałek, Toruń 2005.

2 https://krytykapolityczna.pl/kraj/sadura-sierakowski-opozycja-moze-przegrac-z-sama-soba/, datowany na 16.06.2023, dostęp 21.08.2023

TAGI

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE ARTYKUŁY

  • ZAPRASZAMY TEŻ DO PISANIA!

    Napisz własny krótki komentarz, tekst na stronę internetową lub dłuższy artykuł
    Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.