logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński
Aborcja na wieczne nigdy?

Temat aborcji na Wiejskiej stanął na ostrzu noża nie tylko wskutek przegranego głosowania ustawy depenalizującej pomocnictwo. Chodzi o coś znacznie poważniejszego – mianowicie o kompletny brak koalicyjnego porozumienia w obozie 15 października, jak tę sprawę pragmatycznie na Wiejskiej przeprowadzić, aby zaspokoić słuszne oczekiwania kobiet.

Depenalizacja pomocnictwa miała być pierwszym krokiem w dobrym kierunku, ale została odrzucona i obecnie trwają rozliczenia tej klęski. Premier Tusk uruchomił nawet mechanizmy partyjnej eliminacji, zresztą w powszechnej opinii dość ślepe: jednych, jak mec. Giertycha oszczędzające, a innych, jak wiceministra Sługockiego, eliminujące. Nie jest to jednak miękka gra. Tusk chce pokazać swoją sprawczość w tym bardzo niewygodnym temacie. A jednocześnie zdejmuje go z agendy ogłaszając, że w tym Sejmie nie ma większości dla tego typu postulatów.

Oznacza to innymi słowy, że rozpoznanie bojem nie rokuje dobrze ofensywie aborcyjnej i trzeba ponownie zebrać siły i argumenty – a najlepiej dać sobie spokój. Tusk ma przy tym o tyle rację, że paromiesięczny jeszcze lokator pałacu na Krakowskim Przedmieściu nie podpisze żadnej tego typu. Jedyne, co ewentualnie może mu się spodobać, to zapowiedziane przez Władysława Kosiniaka-Kamysza ostrożne zmierzenie się z tematem w postaci przywrócenia tzw. kompromisu aborcyjnego i przeprowadzenie ogólnonarodowego referendum. Czyli podejście etapowe, które lansuje lider ludowców, narażając się na ciosy ze strony Lewicy i p. Lempart ze Strajku Kobiet. W efekcie stał się wręcz symbolem zdrady i hipokryzji, choć na demonstracji przed Sejmem krytyczki nie były zbyt precyzyjne, by określić jej zakres. Cokolwiek by bowiem powiedzieć o Kosiniaku-Kamyszu, to został przy swoim znanym stanowisku, a swoim posłom w klubie parlamentarnym dał wolną rękę w sprawach światopoglądowych, zgodnie zresztą z wiekową, piękną tradycją ruchu ludowego. I odniosło to ten skutek, że członkinie klubu parlamentarnego zagłosowały za ustawą depenalizującą, mężczyźni przeciw. Bilans w PSL nie jest więc tak jednoznacznie negatywny, jak tego chcą hasła Strajku Kobiet domagające się dymisji wicepremiera, czy złośliwe przycinki Lewicy. Świadczą też o tym wypowiedzi wielu członków klubu po głosowaniu, jak pos. Teofila Bartoszewskiego, który widzi możliwość wyjścia naprzeciw sprawie aborcji, po opadnięciu emocji. Ich wyrazem była kilkusetosobowa manifestacja Strajku Kobiet przed Sejmem, w dodatku ledwie godzinna. Widziano te same twarze i odnotowano podobny co zwykle poziom haseł i emocji, który zresztą miał swój rewers w postaci grupki Kai Godek i jej zwolenników, ulokowanych nieopodal manify Strajku Kobiet.

I tak to na dzisiaj wygląda – raczej bez szans, aby na poważnie wziąć się za legislację i ucieranie niezbędnego kompromisu. Nawet Lewica chce do tego wrócić po wakacjach, lansując ten sam depenalizacyjny projekt. Gdyby zaś na poważnie rozważyć dalsze kroki, to po pierwsze należałoby uniknąć ideologizacji problemu, choć to zapewne nie jest teraz możliwe. To znaczy uznać na gruncie legalizmu, że orzeczenie TK p. Przyłębskiej jest z gruntu wadliwe i w pierwszym kroku powrócić do tego co było. Zgoda, dla wielu osób (w tym dla piszącego te słowa) byłoby to zdecydowanie za mało, ale jakiś krok zostałby uczyniony. Byłoby to też ważne ze względu na umiarkowane w tych sprawach stanowisko niektórych polityków PiS, którzy przyznawali, że zaostrzenie było błędem i należałoby powrócić do tzw. kompromisu.

Drugim krokiem mogłoby być przemyślenie zakresu ew. liberalizacji, wzorem choćby Irlandii, aby nie nadwyrężać różnych racji, a nawet pokusić się o zgodę tzw. milczącej większości. Dla której sprawa nie jest przedmiotem sporu ideologicznego, ale wchodzi w zakres zdrowia publicznego czy wręcz uprawnienia do legalnego skorzystania z prawem przypisanych procedur medycznych. Ważna by tu była wolna wola, skorzystanie z pomocy psychologicznej, o ile zajdzie taka potrzeba i świadoma decyzja samej zainteresowanej.

Krokiem trzecim mogłoby być ujęcie tego w ramy demokracji bezpośredniej – zapytanie ludzi o zakres zmian; a na samym końcu sprawne przeprowadzenie legislacji. Jest niemal pewne, że wyczerpanie tej drogi zajmie całe lata, ale dałoby zielone światło zmianom, których dziś przyspieszyć nie można.

Można za to oddać tę sprawę w pacht diabłu sporów ideologicznych. Być może niektórym o to chodzi, ale to nie zbliża Polski do osiągnięcia historycznego kompromisu.

Przyznam, że od wczorajszego wieczora, od godziny 20.00, odczuwam nieustanny strach. A ponieważ nie należę do ludzi nadmiernie lękliwych, czuję się z tym mocno niekomfortowo.

Irracjonalna intuicja podpowiadała mi, że Joe Biden ma szansę wygrać te wybory. Co prawda tego przekonania raczej nie podzielała nasza redakcyjna amerykanistka, Ewa Kakiet-Springer, ale nie porzucałem nadziei, nawet w obliczu ewidentnych dowodów fizycznej słabości urzędującego prezydenta. Także po nieszczęsnej debacie w Atlancie liczyłem, że Bidena da się postawić na nogi i w ciągu pozostających czterech miesięcy mógłby odrobić stratę. Ostatecznie Amerykanów o poglądach liberalnych jest więcej niż populistów, zatwardziałych tradycjonalistów i białych suprematystów. Zrobią wszystko, by nie dopuścić znów Trumpa do władzy. Zwłaszcza, gdyby kandydatowi Demokratów towarzyszył – w roli potencjalnego wiceprezydenta – ktoś, kto dawałby rękojmię sprawnego przejęcia obowiązków w razie takiej potrzeby.

Chciałbym, żeby ten mechanizm zadziałał także w przypadku Kamali Harris, ale jestem tego jeszcze mniej pewien niż wcześniej.

Świat stoi przed naprawdę czarnym scenariuszem. Łatwo zgadnąć, co zrobi Trump w razie elekcji. Mówi to wprost i nie ma powodu zakładać, że po 20 stycznia potraktuje swe słowa jako nic nieznaczącą kampanijną paplaninę.

Naprawdę zakończy wojnę w Ukrainie. Po prostu powie Wołodymyrowi Zełenskiemu, że przestanie dostarczać mu broń i amunicję. Raz już to przecież zrobił – rękoma swoich zwolenników w Kongresie. Pewnie zresztą zakomunikuje to ukraińskiemu przywódcy z lekko tylko skrywaną satysfakcją, pamiętając, że ten cztery lata temu nie odpowiedział na żądanie dostarczenia materiałów, prawdziwych bądź sfabrykowanych, obciążających Bidena – jego ówczesnego kontrkandydatata w starciu o Biały Dom. Co najwyżej obieca, że dogada się z Putinem, by nową granicą stała się linia frontu, a nie całe terytoria czterech obwodów „przyjętych w skład” Federacji Rosyjskiej. Putin zaś postawi dodatkowy warunek: rezygnację z przyszłego, po wsze czasy, członkostwa Ukrainy w NATO. To Trump zagwarantuje skwapliwie.

Sądzę, że nowy-stary amerykański prezydent będzie parł do zawarcia porozumienia pokojowego, a nie tylko rozejmu. Inaczej przechodzi się do historii jako twórca trwałego rozwiązania konfliktu, inaczej – jako ktoś, kto „przyniósł ulgę” tylko na chwilę. Poza tym lepiej zdjąć sobie problem z głowy, niż się nim nieustannie zajmować. Gdyby Zełenski chciał nawet pójść na takie ustępstwa, spotkałby się z burzliwą reakcją własnego społeczeństwa. Witalij Kliczko już ostrzegł, że w takim razie musiałby zarządzić referendum. Zamieszanie, jakie powstałoby przy tej okazji, też byłoby na rękę Kremlowi.

Teoretycznie Stany Zjednoczone w dziele wsparcia państwa i narodu broniącego się przed brutalną napaścią mogliby zastąpić Europejczycy. Stać nas na to, mamy równie silną gospodarkę co USA, lepiej czujemy, jakie zagrożenia wiążą się z rosyjskim imperializmem. Jednak bez przywództwa na miarę Bidena świat zachodni trudno byłoby poskładać w całość. Na naszym kontynencie nie ma nikogo, kto mógłby podjąć się tej roli. Orbán i Fico od razu staną ramię w ramię z Trumpem. Czy damy radę uwspólnotowić unijną politykę zagraniczną, bezpieczeństwa i obronną, skoordynować produkcję zbrojeniową, wyznaczyć, ukompletować, doposażyć jednostki wojskowe we wszystkich państwach UE, wypracować zapewniające tzw. interoperacyjność procedury dowodzenia C3I? Czy utrzymamy rygorystyczny reżim sankcji na Rosję i rosyjskie firmy, odcinające je od zachodnich kredytów i technologii? Zwłaszcza jeśli zostałby, choć trochę, poluzowany przez Amerykanów? Trump lubi szafować instrumentami handlowymi, więc pewnie utrzymałby wiele ograniczeń; ale czy także na dostęp do kapitału?

Europa stanie na rozdrożu. Pokusa, by nie rozwieszać nowej żelaznej kurtyny, lecz skorzystać z okazji i czerpać drobne w sumie korzyści ekonomiczne, byłaby duża. Raczej ktoś jej ulegnie. A jak ulegnie jeden – to w jego ślady pójdą inni.

Nawet jeśli porozumienie Trumpa z Putinem obejmowałoby zgodę na przystąpienie do Unii Europejskiej Ukrainy, okrojonej z 20 procent jej terytorium, niewiele by to znaczyło. Rosja ma swoje sposoby, by destabilizować sytuację wewnętrzną nie do końca pokonanego sąsiada, potęgować korupcję, inspirować zorganizowaną przestępczość, wzmacniać oligarchie. Takiego państwa Unia przyjąć by nie mogła. A jeśliby przyjęła, sama ugrzęzłaby w wewnętrznych kłopotach. Oba scenariusze z punktu widzenia Moskwy są znakomite.

Putin nie zaatakuje Ukrainy (ponownie), Mołdawii czy – dajmy na to – Łotwy w ciągu kadencji Trumpa. Nie dlatego, że będzie przestrzegał jakichkolwiek ustaleń. Po prostu nie będzie na to gotowy. Armia będzie musiała zostać wzmocniona, doposażona w nowocześniejsze rodzaje broni, lepiej zorganizowana i dowodzona. Może starczą na to cztery lata. Może taki manewr wykona w trakcie kolejnej kampanii prezydenckiej w USA, licząc na niezdolność Zachodu do szybkiej reakcji? Jedno jest pewne: samym Krymem i Donbasem się nie zadowoli. Ani obecny rosyjski przywódca, ani następny.

 

„Stany Zjednoczone będą znów szanowane. Żaden naród nie będzie kwestionował naszej potęgi. Żaden wróg nie zwątpi w naszą siłę, dochody poszybują w górę, inflacja zniknie, miejsca pracy powrócą z ogromną siłą, a klasa średnia będzie prosperować jak nigdy dotąd”

fragment przemówienia Donalda Trumpa po otrzymaniu nominacji jako kandydat Partii Republikańskiej na prezydenta USA

Druga kadencja Donalda Trumpa zdaje się stawać coraz pewniejsza. W ocenie wielu analityków zamach na życie byłego prezydenta wzmocnił jego pozycję w wyścigu wyborczym. Pomaga także koncyliacyjny ton przemówienia, w którym Trump obiecuje, że będzie prezydentem wszystkich Amerykanów, bo jak mówi „wygranie połowy to żadne zwycięstwo”.

Dodatkowym elementem wydającym się zwiększać szanse Trumpa jest wybór jego młodszego, a tym samym jeszcze bardziej agresywnego, wcielenia w osobie J. D. Vance’a na przyszłego wiceprezydenta. Tym samym pokazuje, że stawia na ciągłość przekonań i na młodość – uprzedzając w ten sposób potencjalną wątpliwość co do jego sprawności jako głowy państwa w trakcie nadchodzącej kadencji. W czerwcu br. ukończył bowiem 78 lat i jeśli zostanie wybrany, będzie najstarszym w historii USA prezydentem-elektem.

Niepewność co do dalszego przebiegu kampanii Partii Demokratycznej – wynikająca z faktu, że chory na COVID-19 Joe Biden pozostaje w izolacji oraz z tego, że pojawiają się coraz głośniejsze apele o jego rezygnację z ubiegania się o drugą kadencję – stawia Demokratów i samego Bidena w niewyobrażalnie trudnej sytuacji. Zwłaszcza, że dzieje się to na miesiąc przed zaplanowaną na 19 sierpnia konwencją wyborczą, a wśród osób wyrażających obawy o szanse urzędującego prezydenta na reelekcję znaleźli się m.in. Barack Obama, emerytowana spikerka Izby Reprezentantów Nancy Pelosi (prywatnie powiedziała Bidenowi, że jeśli nie ustąpi, to partia może stracić możliwość przejęcia kontroli nad Izbą Reprezentantów) czy kongresmen Sean Casten z Illinois, który w pisemnym komentarzu wezwał Prezydenta Bidena do „przekazania pochodni nowemu pokoleniu”.

Zamieszanie powiększa coraz liczniej obsadzona karuzela potencjalnych kandydatów zastępczych mogących zastąpić Joe Bidena. Wśród wiodących nazwisk są obecna wiceprezydent USA Kamala Harris oraz gubernatorzy: Kalifornii – Gavin Newsom, Illinois – J. B. Pritzker, Michigan – Gretchen Whitmer i Pensylwanii – Josh Shapiro. Wszyscy wymienieni deklarowali poparcie dla Joe Bidena, a Gretchen Whitmer wspólnie z Jean O’Malley Dillon jest odpowiedzialna za kampanię duetu Biden-Harris.

Wszystko to jedynie pomaga Trumpowi i jego sztabowi wyborczemu skupić się na cyzelowaniu szczegółów własnej retoryki i listy wyborczych obietnic. W kampanii pojawiły się budzące gorący aplauz hasła, takie jak: „we will end the green scam” (skończymy z zielonym oszustwem), będziemy w zamian budować drogi, mosty i produkować więcej taniej energii czy „end to the mandate on electric cars”, czyli koniec ustawy stanowiącej, że samochody produkowane od roku 2035 będą musiały być wyposażone w silniki elektryczne.

Niedaleka przyszłość pokaże, co wybierze Ameryka. Iluzoryczną pewność jaką daje „Make America Great Once Again” czy skok w niepewność wynikającą z konieczności szybkiego wyboru kandydata zastępczego.

Komentarz opublikowany 20 lipca 2024 r., przed rezygnacją Joe Bidena z udziału w wyborach

 

 

 

 

To jest głos wsparcia dla Prokuratora Krajowego. Zanim wypowiem się jako politolog, chcę zabrać głos jako obywatel.

Na liście moich wyborczych oczekiwań rozliczenie jest oczekiwaniem najważniejszym. Nie jednym z,  ale najważniejszym. Dlatego głosowałem taktycznie, to znaczy nie na moje ugrupowanie w ramach koalicji. Powód jest jasny. Życie w demokratycznym państwie prawnym leży w moim żywotnym interesie. To interes bardzo konkretny: boję się kierujących się złymi intencjami bezwzględnych cyników, bezkarnie zatruwających przestrzeń publiczną, z której przecież nie mam dokąd uciec. Domagam się rozliczenia, bo boję się recydywy.

Tak zdecydowana deklaracja polityczna w normalnych warunkach czyniłaby głos wsparcia dla prokuratora wątpliwym. Jednak sytuacja normalna nie jest i dzisiaj – mówię to jako politolog – za tą polityczną deklaracją stoi żądanie przywrócenia prokuraturze jej etosu, jej miejsca w demokratycznym państwie. Konieczność powrotu do apolityczności stawia dziś każdego prokuratora wobec konieczności wyboru politycznego, to znaczy do sytuacji źródłowej, fundującej demokrację na woli politycznej (tak jak wola polityczna stała za jej niszczeniem przez ostatnich 8 lat, a poddanie się  niektórych prokuratorów tej woli odebrało im moralne prawo uprawiania zawodu).

W latach 2015 -2023 władzę państwową sprawowała w Polsce zorganizowana grupa przestępcza. Grupę tę tworzyły osoby kontrolujące partię Prawo i Sprawiedliwość, a kierował nią Jarosław Kaczyński. Przesadzam? Piszę to w pełni świadom, jako politolog badający podobne przypadki. Nie jest to wiedza tajemna. Publicznie głosił ją profesor Sadurski, jednak przed sądem – jako pozwany – nie zdecydował się na obronę merytoryczną.

Wobec epickiego starcia prokuratury z politycznym gangiem, epizod z immunitetem posła Romanowskiego jest nic nie znaczącym zawirowaniem. Co nowe i ważne – to to, że przed sądem stanie już nie figurant, czy żołnierze, wobec których zastosowano areszt, ale prawa ręka jednego z bossów, któremu stosunkowo łatwo (a zazwyczaj nie jest to łatwe) będzie można udowodnić sprawstwo kierownicze. Trudniej będzie dowieść kierownicze sprawstwo naczelnemu bossowi, chociaż ten, sam z siebie, pozostawił dowód: w liście do ministra sprawiedliwości Ziobry, Kaczyński pisze nie o tym, żeby nie kraść z Funduszu Sprawiedliwości, ale żeby robić to nie narażając interesów partii. Do innych pisać nie musiał, bo kradli zgodnie z ustalonymi regułami. Skala procederu wydaje się nie do objęcia przez stu prokuratorów.

Niedawno otrzymałem zawiadomienie z prokuratury, że stanę przed sądem jako oskarżony. Prokurator tak zdecydował, chociaż nie musiał, biorąc pod uwagę materialny wymiar sprawy; a już na pewno nie powinien był tego zrobić mając wiedzę, że inny obywatel, żądający skutecznie pięćdziesięciotysięcznej łapówki (czego dowody zostały upublicznione),  potraktowany jest odmiennie. Czy prokuratura udowodni mu oczywiste sprawstwo kierownicze – nie wiem. Ale co z tą kopertą? Potykając się z prokuraturą jako obywatel, w roli politologa wiem że stanęła ona przed bezprecedensowym zadaniem i od jej determinacji zależy zdrowie polityczne kraju. Stąd moja szczególna solidarność z Prokuratorem Krajowym.

Nie wątpię, że prokuratorzy mają świadomość, iż rozliczenie dotyczy nie tylko przeszłości. Przetrwanie mafijnej struktury w obozie prawicy zależy od środków, które zgromadziła na czas trudny. Zgromadziła z pewnością, choć te z Funduszu Sprawiedliwości są zapewne ich skromną częścią, wziąwszy pod uwagę pracowitość Daniela Obajtka, postaci moim zdaniem ikonicznej dla fenomenu prywatyzacji państwa w pisowskiej wersji. Odsunięcie od władzy (czyli od państwowych zasobów), już owocuje dekompozycją grupy, choć na razie na jej peryferiach. To nie jest opozycja w przyjętym tego słowa znaczeniu. To zraniony drapieżnik, który przygotowuje się do ponownego skoku i tego zamiaru nie ukrywa. Wierząc w „wyborczy kapitał” Podkarpacia i Podlasia, nie zmienia retoryki, zabijającej wszelki dialog w polityce. Rozliczenie to jedyny sposób poskromienia tej drapieżności. Z wielkim niepokojem obserwuję, jak Państwowa Komisja Wyborcza, nisko pochylona nad formalistycznym szczegółem, nie podnosi wzroku, by nie dojrzeć monstrum, które poniewiera sens jej istnienia.

I jeszcze jeden wątek immunitetowy , tym razem ściśle polityczny – jeszcze nie prokuratorski. Funkcję publiczną pełni chroniony immunitetem członek tej grupy Andrzej Duda. On nie należał do jej ścisłego kręgu kierowniczego, ale bezpośrednio realizował kluczowe zadanie rozbrajania systemu prawnej kontroli nad władzą polityczną. Jego podpis warunkował sparaliżowanie Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Sądownictwa, Sądu Najwyższego, Prokuratury… Lista przewin jest długa. On nie może wątpić w to, że stanie przed Trybunałem Stanu. Musi usłyszeć to od liderów rządzącej koalicji, którzy powinni powiedzieć to otwarcie. Na grze politycznej nie znam się, rozumiem głębsze mechanizmy polityki i wiem, że są sytuacje w których gra jest błędem, a opłaca się trzymać wartości.

Suweren ma i takie swoje oblicze, które nie przeszkadza głosować mu na przestępców,  bez skrupułów odwołujących się do Boga, honoru i ojczyzny. I to ten fenomen rozstrzyga o bezwzględnej konieczności rozliczeń.

Lewica zapowiedziała natychmiastowe ponowne wniesienie do laski marszałkowskiej projektu ustawy dekryminalizującej pomoc w przerwaniu ciąży.

Jestem „za”.

Przypomnę, że w prawne ramy tego „przestępstwa” sfanatyzowana polska prawica wpisała nawet… udostępnienie kobietom tabletki (!).

Ten zwariowany taniec wokół prawa dopuszczającego przerywanie ciąży trwa w Polsce od 1989 r. Czas zamienić ciemniackie łubu-dubu na prawo dostosowane do współczesnych ram życia. Przez ponad trzydzieści lat konfliktotwórczych bijatyk politycznych urodziła się nowa generacja kobiet i mężczyzn, która zdecydowanie sprzeciwia się zaglądaniu Kościoła hierarchicznego i radykalnej prawicy do łóżek ludzi dorosłych. Zwłaszcza młode Polki sprzeciwiają się nakazom etyki katolickiej, dotyczących sfer ich intymności seksualnej. To właśnie im należy się poselska determinacja w dążeniu do zmiany prawa. Kręgi kościelne są w tym przypadku bezkompromisowe i to nawet w obliczu śmierci kobiet – ofiar pisowskiego prawa i politycznego oportunizmu. W imię czego ludzie reprezentujący stanowisko przeciwne mieliby ustępować zwolennikom nieludzkiego prawa?..

Jak wiadomo, przeciwko tej ustawie głosowali posłowie z PSL, do znudzenia powtarzający, że umowa koalicyjna nie obejmuje spraw światopoglądowych. Wyobrażam sobie, że panowie z PSL skrzętnie tego przypilnowali, bo dlaczego mieliby się niechcący wydobywać się ze swojskiego patriarchalnego smrodku? Być może otworzyliby w ten sposób „puszkę z” – jak to kiedyś ujął Lech Wałęsa – „Pandorą”, z której wypełzłyby nierówności między kobietami i mężczyznami na wsi, obyczaje przemocowe oraz inne robale, akceptowane wszakże przez biskupów; więc po co im się narażać?

Tak więc ich głosowanie mnie nie dziwi. Dziwi natomiast milczenie w tej kwestii kobiet ze wsi, wpisywanych przez PiS w kolorowy obraz wiejskich idylli, współtworzonych przez Koła Gospodyń Wiejskich, „ubogaconych” przez pisowski Fundusz Sprawiedliwości w garnki i patelnie.

Swój wywód spuentuję następującym wspomnieniem: w II kadencji Sejmu udało nam się zliberalizować zaostrzone przez prawicę prawo antyaborcyjne. Po tym głosowaniu przyjechała do Parlamentarnej Grupy Kobiet spontaniczna delegacja kobiet ze wsi, które nam opowiadały, że w czasie głosowania w Sejmie one po domach modliły się, aby… nam się udało. Jak widać, czasy się zmieniły. Telewizje dziś pokazują, jak kobiety uroczyście wystrojone w haftowane bluzki i czerwone korale śpiewają na wsi PiS-owi.

Właściwie, czym się różnią od posłów z PSL? Poglądami?..

Mnie – powiem szczerze – waszyngtoński szczyt NATO rozczarował. W nadchodzących ciężkich czasach, a trudno wyobrazić sobie cięższe, od przywódców mamy prawo oczekiwać śmiałych decyzji; takich, które przeszłyby później do historii.

Siedemdziesiąta piąta rocznica powstania Sojuszu, Waszyngton, trzy i pół miesiąca przed wyborami w USA o kluczowym znaczeniu dla przyszłości euroatlantyckiego partnerstwa, przedłużająca się wojna tuż za granicą, świadomość, że sytuacja bezpieczeństwa Starego Kontynentu już zmieniła się na długie lata – splot tych okoliczności i niepodważalnych faktów sprawiał, że to posiedzenie powinno było otworzyć nowy rozdział. I choć nie da się zaprzeczyć, że język deklaracji szczytu jest twardy i stanowczy; że zobowiązanie do wsparcia Ukrainy w kwocie 40 miliardów euro w przyszłym roku jest solidarnie NATO-wskie, a nie – jak dotąd – głównie amerykańskie; że Moskwę i Mińsk postraszono uruchomieniem klauzuli artykułu 5 traktatu waszyngtońskiego w odpowiedzi na zagrożenie hybrydowe w postaci presji migracyjnej na białoruskiej granicy; a Chinom pogrożono w związku z udzielaniem wsparcia Rosji w jej agresji – to przecież wiadomo, że prawdziwym wyznacznikiem wagi postanowień było coś zupełnie innego.

Przełomowe mogło okazać się zaproszenie Ukrainy do wstąpienia do Sojuszu. Zaproszenie to jeszcze nie członkostwo, proces adaptacji i negocjacji trwałby z pewnością lata. Alianci nie zostaliby wciągnięci do działań wojennych. Rosja nie zareagowałaby niczym więcej od zwyczajowego oburzenia słownego. (Chyba że z analiz wywiadów wynikało co innego – wtedy ostrożność byłaby więcej niż wskazana; nic jednak na to nie wskazuje.) Stałoby się natomiast jasne, że klamka zapadła. Wojna Putina byłaby już przegrana: wiedziałby, że nie wchłonie Ukrainy, prędzej czy później granica Rosji z NATO wydłuży się o kolejne dwa tysiące kilometrów i zmieni się sytuacja geostrategiczna na odcinku południowo-wschodnim.

Wystosowanie zaproszenia podbudowałoby morale Ukraińców, czego w warunkach wojennych nie można lekceważyć. Użyty w deklaracji zwrot irreversible path to full Euro-Atlantic integration, including NATO membership – [wsparcie Ukrainy na jej] „nieodwracalnej ścieżce do pełnej integracji euroatlantyckiej, włącznie z członkostwem” – jest bardzo słabiutki. Jego wymowę jeszcze bardziej osłabia następne zdanie, w którym potwierdza się, że sojusznicy będą w stanie zaproszenie wystosować, kiedy osiągną w tej sprawie porozumienie, a Kijów spełni niezbędne warunki.

Oczywiście ten tekst musiał uzyskać zgodę wszystkich 32 partnerów. Z przedszczytowych enuncjacji wyglądało, że Amerykanie liczą na więcej. To niepokojące, iż w obliczu nadchodzącego wyborczego starcia nie chciano wesprzeć Joe Bidena – bo realny akt, a nie słowa, zostałby złotymi zgłoskami zapisany na jego koncie. Widać wiara w dobry rezultat listopadowego głosowania nie jest bardzo mocna.

Dla porządku odnotujmy wszakże szereg istotnych rozstrzygnięć szykujących Sojusz do potencjalnej zimnej – a kto wie, może i gorącej? – wojny. A także konkretne decyzje wspierające Ukrainę, jak choćby centrum szkoleniowe w Bydgoszczy (NATO-Ukraine Joint Analysis, Training and Education Centre, JATEC).

Węgry z animuszem rozpoczęły swoją prezydencję w Unii Europejskiej. W ciągu półtora tygodnia ich premier zdążył odwiedzić Kijów, Moskwę i Pekin. O tej podróży sam mówi jako o misji pokojowej, a o sobie jako mediatorze, odmieniając te terminy przez wszystkie przypadki.

Sęk w tym, że nikt nie dawał mu żadnych pełnomocnictw do rozmawiania – a tym bardziej poszukiwania rozwiązań trwającego konfliktu zbrojnego. Formalnie te wizyty mają charakter dwustronny, ale Orbán cały czas przypomina o roli w Unii, jaka przypadła teraz jego krajowi. Zresztą w pojedynkę ani Węgry, ani ich premier nie mają wystarczającego autorytetu, by zabierać się za dialog z najważniejszymi i najmożniejszymi tego świata. Szczerze mówiąc, nie ma żadnego autorytetu. Na Zachodzie jest całkowicie marginalizowany jako autokrata, zaś dla Putina i Xi Jinpinga jest pożyteczny w takim zakresie, w jakim ułatwia osiąganie założonych przez nich celów. Wołodymyr Zełenski chyba powitał niespodziewanego gościa z nieufnością, ale i z pewną nadzieją; która jednak rozwiała się zaraz po tym, gdy samozwańczy mediator zaczął namawiać ukraińskiego prezydenta do de facto poddania się.

Ta eskapada oczywiście wywołała zdenerwowanie i irytację poważniejszych unijnych przywódców. Jedność Zachodu jest bowiem jego ważnym atutem w tej rozgrywce, a utrzymanie konsensu wymaga nieustannych wysiłków. Orbán doczekał się ostrych reakcji w Brukseli i europejskich stolicach, a sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg w zawoalowany sposób wezwał go „na dywanik” (oczekując relacji – a może wyjaśnień? – na rozpoczynającym się właśnie szczycie w Waszyngtonie).

Z prawnego punktu widzenia, zgodnie z obowiązującymi traktatami, prezydencja jest teraz sprowadzona do raczej technicznych i organizacyjnych czynności związanych z posiedzeniami Rady UE (czyli ministrów wszystkich państw członkowskich w różnych tzw. formatach). Inaczej było przed wejściem w życie Traktatu z Lizbony i utworzeniem funkcji przewodniczącego Rady Europejskiej (szefów państw i rządów), Wysokiego Przedstawiciela UE do spraw polityki zagranicznej i bezpieczeństwa oraz Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, unijnej dyplomacji. Teraz mandat do reprezentowania Wspólnoty mają dwaj wymienieni politycy, na dodatek w ramach wynegocjowanego w gronie wszystkich mandatu. Dlatego też chybione jest powoływanie się przez Orbána na zaangażowanie Nicolasa Sarkozy’ego w czasie wojny rosyjsko-gruzińskiej w 2008 roku.

Węgierski polityk wykazuje się tą nadaktywnością pewnie głównie z powodów wewnętrznych. Według sondaży jego rodacy obawiają się wojny i zdecydowanie nie chcą w niej uczestniczyć. Wymachiwanie gałązką oliwną, nawet jeśli tylko na pokaz, powinno im się więc spodobać. Możliwe też, że to ukłony w stronę Donalda Trumpa, z którym Orbán jest zaprzyjaźniony jako jedyny spośród europejskich liderów i którego chętnie widziałby w Białym Domu. Albo próba zajęcia dominującej pozycji w tworzącym się aliansie ultraprawicowych, populistycznych, antybrukselskich, narodowych i proputinowskich sił politycznych.

Jednak przy okazji wprowadza to niepotrzebne zamieszanie, komplikujące naprawdę poważną sytuację. Jakieś wnioski z tego trzeba wyciągnąć. Na przykład taki, że niezbędne jest powstanie naprawdę wspólnej polityki zagranicznej UE, z jasnym określeniem kompetencji organów Unii w tej dziedzinie i przy okazji odejściem od podejmowania decyzji na zasadzie jednomyślności. I może też taki, że trzeba jeszcze bardziej przyciąć uprawnienia kraju sprawującego półroczne przewodnictwo w Radzie UE.

Orbán nieustająco otwiera nam oczy na możliwość wystąpienia sytuacji, które bez niego po prostu nie przyszłyby nam do głowy.

W pierwszej turze wyborów parlamentarnych kandydaci skrajnie prawicowego Zjednoczenia Narodowego (Rassemblement national) prowadzili w 297 okręgach wyborczych z 577, na jakie podzielona jest Francja. Większość komentatorów zasadnie wyrażała obawę: Czy radykalna prawica będzie miała większość absolutną, czy tylko względną? Wyniki drugiej rundy głosowania musiały być zimnym tuszem dla Marine Le Pen: Rassemblement national i jego sojusznikom udało się ostatecznie wprowadzić do Zgromadzenia Narodowego 143 deputowanych, podczas gdy lewica (Nowy Front Ludowy oraz niezrzeszeni) zdobyła 193 miejsca, a proprezydencka koalicja Razem (Ensemble) – 168.

Jakkolwiek Rassemblement national nie utworzy rządu, to jego porażka nie powinna uspokajać. Na skrajną prawicę zagłosowało ponad 10 mln Francuzów, a jej frakcja będzie najliczniejsza w parlamencie (126 mandatów), co oznacza prawie podwojenie dotychczasowego stanu posiadania.

Nie ma powodów do zadowolenia także prezydent Emmanuel Macron, który rozpisał wybory przedterminowe, aby zastopować marsz skrajnej prawicy po władzę. Koalicja proprezydencka, która i w poprzednim parlamencie nie miała większości, utraciła 78 miejsc.

Lewica, która będzie miała najwięcej deputowanych, oczekuje, że to jej przedstawicielowi Macron powierzy sformowanie rządu. Prezydent oświadczył już, że nie widzi możliwości współpracy ze skrajnie lewicową La France insoumise. Niedawna historia pokazuje zresztą, że krajem może rządzić gabinet nie posiadający większości.

Sytuacja jest o tyle chaotyczna, że zarówno lewica jak też koalicja proprezydencka są wewnętrznie bardzo zróżnicowane i w rzeczywistości w parlamencie zasiądą przedstawiciele kilkunastu partii. Otwiera się pole do partyjnych manewrów, różnych kompromisów i – do utworzenia koalicji centrolewicowej, lecz bez radykalnej Francji Nieujarzmionej (La France insoumise)

Skład nowego Zgromadzenia Narodowego Francji, Partie – od skrajnej lewicy do skrajnej prawicy, z liczbą mandatów

1. La France insoumise (skrajna lewica, antyglobalistyczna, ekosocjalistyczna) 75
2. Partia Ekologiczna – Zieloni (alterglobalistyczna) 33
3. Partia Socjalistyczna (umiarkowana lewica, proeuropejska) 65
4. Francuska Partia Komunistyczna (lewica, proeuropejska) 9
5. Inne ugrupowania lewicowe 11
6. Odrodzenie – (proprezydencka, centrowa, liberalna, proeuropejska) 99
7. Ruch Demokratyczny (proprezydencka, centrowa, socjalliberalna) 33
8. Horizons (proprezydencka, prawicowa, liberalna) 26
9. Inne partie centrystyczne 5
10. Republikanie i Unia Demokratów i Niezależnych (centroprawica) 68
11. Republikanie stowarzyszeni z Rassemblement national (prawicowa) 17
12. Rassemblement national (skrajnie prawicowa) 126
13. Inne ugrupowania radykalnie prawicowe 10

Keir Starmer nie jest drugim Tonym Blairem, ale może nim zostać. Wskazał europejskiej – także polskiej lewicy – drogę do wygrywania wyborów. Teraz stoi przed szansą pokazania, jak dobrze rządzić i utrzymać władzę.

Spektakularna klęska Partii Konserwatywnej jest odłożonym w czasie efektem brexitu. Decyzja Davida Camerona, ówczesnego premiera i szefa torysów, o przeprowadzeniu referendum w 2016 roku była pierwszą pchniętą kostką domina. Następne wywoływały coraz większe katastrofy. Wywracali się kolejni premierzy (Rishi Sunak jest już piątym), problemy się piętrzyły, korzyści obiecywane przez Nigela Farage’a i Dominica Cummingsa – tych, którzy zawrócili Brytyjczykom w głowach – nie następowały, a zaufanie do stojącego za tym wszystkim ugrupowania spadało. Zobaczymy, czy to aby nie początek strukturalnego przewrotu na scenie politycznej Zjednoczonego Królestwa, jakie zdarzają się tam w najlepszym przypadku raz na sto lat (ostatnio, gdy Partia Pracy wypchnęła liberałów z roli jednego z dwóch głównych stronnictw). W aktualnej europejskiej polityce stare wielkie partie coraz częściej zaliczają bolesne upadki. W każdym razie to, że konserwatystów czeka trudny i pewnie długi okres smuty, jest pewne.

W czasie, gdy torysi walczyli sami ze sobą, labourzyści po omacku poszukiwali własnej drogi. Próbowali z młodymi, dobrze zapowiadającymi się braćmi Milibandami, a następnie dokonali ostrego zwrotu na lewo, wybierając na lidera Jeremy’ego Corbyna i wstępując na nieco populistyczną i eurosceptyczną ścieżkę.

Keir Starmer wrócił do blairowskiego kursu poszukiwania poparcia także w centrum – wśród wyborców umiarkowanych i socjalliberalnych. W kampanii nie obiecywał złotych gór i gruszek na wierzbie (to nie aluzja do Leszka Millera, którego wypowiedź z 2001 roku przeszła do historii z opaczną interpretacją, wywracającą jej sens do góry nogami). Był ostrożny i odpowiedzialny. Nawet wobec odwrócenia skutków brexitu zachował umiar. Z pewnością dojdzie teraz do poprawy stosunków Londynu i Brukseli, wiele problemów uda się rozwiązać polubownie i sprawnie; nie ma jednak mowy o powrocie Albionu do Wspólnoty, ani nawet o powtórnym referendum. Przy okazji zauważmy, że duże straty na rzecz Partii Pracy poniosła Szkocka Partia Narodowa. Oddaliła się więc perspektywa oderwania się tej części Królestwa i w ślad za tym instytucjonalizacji jej ciążenia w stronę Unii.

Nawet nienajbardziej wnikliwym obserwatorom naszych własnych spraw, meandry labourzystowskiej polityki muszą skojarzyć się z najświeższą historią polskiej lewicy. Ta Nowa i ta „stara” powinny z brytyjskich doświadczeń wyciągnąć wnioski. Sens uprawiania polityki jest wtedy, gdy ma się realny wpływ na bieg zdarzeń. To zaś zapewnia zaufanie wielkich grup społecznych, nie tylko środowisk najbardziej zmarginalizowanych, politycznie upośledzonych. Inaczej jest się tylko „sygnalistą”. To chwalebne, lecz mało skuteczne.

No, i nasza lewica wciąż nie znalazła swojego Starmera. Co gorsza, wcale go nie szuka.

Procedowana właśnie przy Wiejskiej nowelizacja ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych ma dość długą brodę: miała wprowadzić do polskiego porządku prawnego dwie ważne dyrektywy europejskie z 2019 roku: dotyczące transmisji online oraz obowiązywania prawa autorskiego i praw pokrewnych na jednolitym rynku cyfrowym. Termin implementacji obydwu upłynął dokładnie 7 czerwca 2021 roku i rząd koalicji demokratycznej chyłkiem postanowił nadrobić zaległości — w ramach tzw. przyspieszenia legislacyjnego. Udało się to tylko częściowo, mianowicie w Sejmie pewnie przyklepano przepisy w odniesieniu do tantiem dla filmowców z coraz powszechniejszego streamingu, natomiast wydawcy prasy czekają jeszcze na rozwiązania, które by ich w pełni satysfakcjonowały.

Chodzi z grubsza o to, że wielkie platformy internetowe korzystają z treści wytworzonych w redakcjach, nie płacąc za nie ani złotówki. Wie to każdy użytkownik najbardziej popularnych komunikatorów czy przeglądarek internetowych — chciał nie chciał, na ekran komputera czy smartfonu wbija się przegląd prasy, czy przegląd wydarzeń, tyle że często obarczony nieprzyjemnymi (choć widocznymi jedynie dla fachowców) wadami. Takimi np. jak niepodanie źródła czy autora reprodukowanej treści, bądź nieopłacanie należności na rzecz wydawcy czy dziennikarza za taką treść, której wytworzenie przecież nie dokonało się samoistnie. Za tym kawałkiem tekstu stoją konkretni ludzie jako autorzy i wydawcy, którzy formalnie są właścicielami tej treści i którzy nie udostępniają jej za darmo, ale odpłatnie (np. jako gazetę w kiosku). Czy to w formie papierowej, czy portali elektronicznych, a także elektronicznych wydań prasy.

Uchwalona w Sejmie nowelizacja w tym zakresie uczyniła do tej pory jedynie wąski wyłom, nakazując stronom tej transakcji dogadanie się — tyle że na warunkach rynkowych. Innymi słowy, duża platforma globalna ma dogadać się z małym krajowym wydawcą, co szef Agory Bartosz Hojka obrazowo w Radiu TOK.FM porównał do negocjacji prosiaczka z rzeźnikiem.

Faktem co prawda jest, że z Brukseli słychać coraz bardziej natarczywe tykanie taksometru, który nabija Polsce stracony czas i po cichu sumuje ewentualne kary finansowe, które się z tego tytułu należą. Ale akurat argumenty wydawców są tu rzeczowe — trzeba uzupełnić prawo europejskie o proces mediacji pod auspicjami UOKiK, aby strony dogadały się w określonym reżimie czasowym; a jak nie, to żeby ów wysoki Urząd na wniosek tej czy tamtej strony „ustalił warunki i wynagrodzenie”. Byłoby na to parę dobrych miesięcy.

Poprawkę zgłosili posłowie Lewicy, którzy w tej sprawie zostali w Sejmie, przy negatywnej opinii rządu, niestety przegłosowani. Rząd ustami wiceministra kultury Andrzeja Wyrobca tłumaczył, że chce teraz uchwalić ustawę ściśle implementującą obie wspomniane dyrektywy, a temat powróci już 10 września, na inaugurację ocuconego z hibernacji Forum Prawa Autorskiego, które ma dokonać przeglądu spraw niecierpiących zwłoki. Wydawcy podnieśli się na to z oburzenia, że jeszcze jest Senat i dobrze byłoby powrócić do tego pomysłu. Całkiem zresztą sensownego, bo nie mamy w Polsce kultury mediacji, lubimy godzić się siekierą, a tu byłby jakiś praktyczny wyłom, choć poniekąd międzynarodowy. Złośliwi mówią na Wiejskiej, że szkopuł tkwi w tym, iż UOKiK chyba jednak bardziej woli karać, niż organizować mediacje, bo co to by było, jakby np. producenci ogórków zwrócili się do Urzędu o mediacje z wielkimi sieciami handlowymi?

Poprawka leży jednak na stole, jest całkiem dobrze napisana i umotywowana oraz podoba się w Senacie, np. wicemarszałkowi Rafałowi Grupińskiemu z PO, który zapowiedział poważną dyskusję w tej sprawie. Może i wicepremier Krzysztof Gawkowski będzie miał tu swoje do powiedzenia. Bawi on aktualnie w USA na spotkaniach i rozmowach z wielkimi platformami cyfrowymi. Posiedzenie senackiej komisji kultury zwołane jest na wtorek w przyszłym tygodniu, i wiele zależy tu od stanowiska demokratycznego rządu.

A tak dla przypomnienia: sprawę relacji wydawców z platformami widowiskowo zawalił poprzedni rząd Zjednoczonej Prawicy, który długo zwlekał z nowelizacją. Premier Morawiecki raz projekt wsadzał do planu prac legislacyjnych rządu, by go zeń po cichu wycofywać; raz publikował projekt na łamach strony Rządowego Centrum Legislacji, by więzić go tam niemiłosiernie przez długie miesiące i lata. Po drodze były przeróżne etapy konsultacji i uzgodnień, nie zawsze transparentne, a już na pewno niezrozumiałe dla przeciętnego obywatela. Jak to, że premier po rozmowach z Amerykanami ogłosił przełom… i nowe inwestycje amerykańskich platform w Polsce, czy to, że platformy streamingowe będą u nas produkować więcej filmów. Mówiło się nawet na Wiejskiej, że rząd przy pomocy tej ustawy negocjuje dla nas u Amerykanów nowoczesne uzbrojenie itp. itd. Czyli że w sumie bardzo w swej materii skomplikowana ustawa, przeznaczona dla wąskiego grona zainteresowanych, wbrew sobie stała się nawet przedmiotem wielkiej polityki międzynarodowej…

Wszyscy wydawcy, duzi i mali, opowiadając się w swym proteście jednym głosem za wprowadzeniem mediacji pod auspicjami UOKiK, chcą jedynie otrzymać gwarancję, że nakazane prawem europejskim negocjacje o godziwych warunkach współpracy, będą toczyć się konstruktywnie, bez wygibasów i uników. Jeśli Senat się do tego przychyli, a jest na to wielka szansa, to ogólna norma unijna zostanie wypełniona dodatkową treścią — by nie powiedzieć procedurą. I o to w tym wszystkim mniej więcej chodzi: żeby usiąść do negocjacji jak równy z równym, i dogadać się na obopólnie korzystnych warunkach.

 

 

W wyborach europejskich 6-9 czerwca 2024 roku proprezydencki blok Besoin d’Europe zebrał niespełna 14,6 procent głosów i zdobył 13 miejsc z 81, jakie przypadają Francji w PE. Skrajna prawica otrzymała 35 mandatów, z czego 30 – Rassemblement national (Zjednoczenie Narodowe). Dziesięć procent głosów i 9 mandatów trafiło do skrajnie lewicowego ugrupowania La France insoumise.

„Kiedy 50 procent Francuzów głosuje na skrajności, nie można im powiedzieć „Będziemy działać tak, jakby nic się nie stało”. Trzeba słuchać ludzi. Chcę rządu, który będzie w stanie odpowiedzieć na ich gniew” – oświadczył po wyborach do PE Macron i rozwiązał Zgromadzenie Narodowe (parlament krajowy), w którym jego zwolennicy posiadali względną większość.

Większość komentatorów uznała rozwiązanie parlamentu za ruch pokerowy, niezwykle niebezpieczny dla prezydenta, ponieważ w razie porażki otwierał skrajnej prawicy drogę do władzy. Pierwsza tura wyborów wydaje się potwierdzać te obawy. Już w pierwszej turze wyborów Rassemblement national zdobyło 39 mandatów i zwyciężyło w 258 okręgach [we Francji parlament jest wybierany w 577 jednomandatowych okręgach]. Perspektywa zdobycia przez skrajną prawicę większości absolutnej 289 mandatów nie jest wcale odległa, zwłaszcza jeśli poprą ją Republikanie, z których część już przylgnęła do obozu Mariny Le Pen.

Jeśli jednak przyjrzeć się faktom, Macron nie miał dobrego wyjścia i musiał zdecydować się na przyspieszenie. Piętrzyły się nierozwiązane problemy socjalne i gospodarcze. Pogłębiała się  niepewność międzynarodowa. Popierające prezydenta ugrupowanie utraciło w poprzednich wyborach do parlamentu krajowego większość absolutną, tracąc – w porównaniu z 2019 r. – 106 miejsc. Rosły za to siły skrajne – prawicowe Rassemblement national (o 81 miejsc więcej) i lewicowe wokół La France insoumise (o 74 więcej). Gra na czas, zwlekanie do terminowych wyborów parlamentarnych i prezydenckich niechybnie zakończyłaby się w 2027 r. podwójnym zwycięstwem skrajnej prawicy.

Rozpisując przedterminowe wybory, Macron liczy na odbudowę „frontu republikańskiego” – wszyscy przeciwko ekstremistom z prawa. Co się dzieje, ponieważ powstał nieformalny sojusz lewicy i sił proprezydenckich: w 210 okręgach kandydaci z tych obozów ustąpili sobie miejsca.

Jeśli nawet Rassemblement national wspólnie z Republikanami zdobędzie większość i uformuje rząd z 28-letnim Jordanem Bardellą na czele, to Macron może oczekiwać, że lider partii zdąży skompromitować się przez trzy lata rządów, bądź skonfliktuje się z faktyczną przywódczynią Rassemblement national Marine Le Pen. Co zastopuje pani Le Pen drogę do prezydentury. Ponadto, co wskazuje przykład z Włoch, skrajna prawica u władzy ma szansę złagodnieć, zracjonalizować i nauczyć się sztuki rządzenia.

Niezależnie od tego, jaki będzie finalny wynik wyborów i jaki rząd powstanie we Francji, będzie to słaby rząd. Emmanuel Macron może mieć nadzieję, że w półprezydenckim systemie politycznym Francji wzmocni się wówczas jego pozycja. A dotychczasowe rezultaty głosowania przypomniały nam, że we Francji, obok tradycji Wolności, Równości i Braterstwa, jest także tradycja rządu Vichy z jego ideologią i praktyką.

27 czerwca 2024 roku, podobnie jak 51 milionów widzów w różnych zakątkach świata, obejrzałam zorganizowaną przez CNN debatę między walczącym o reelekcję prezydentem Joe Biden a byłym prezydentem Donaldem Trumpem.

Debata była chyba jednym z najsłabszych punktów w politycznej karierze  Joe Bidena. Zwłaszcza że jego oponent nie miał wiele do powiedzenia poza ustawicznym przedstawianiem własnej wersji faktów i rzeczywistości oraz powtarzaniem zapewnień, że zapanuje nad porządkiem świata, a wojnę w Ukrainie zakończy, zanim zasiądzie w Białym Domu.

Czemu zatem cały świat – z własnym obozem politycznym Bidena włącznie – zastygł z pytaniem na ustach: „Czy Joe Biden powinien zrezygnować z ubiegania się o reelekcję i kto mógłby go zastąpić?”.

Sprawa potencjalnej rezygnacji Joe Bidena jest dużo bardziej skomplikowana, niż może się wydawać. Oto tylko kilka aspektów tej skomplikowanej łamigłówki.

Presumptive Nominee. Obecnie dla Demokratów to Joe Biden, a dla Republikanów Donald Trump są presumptive nominees, domniemanymi kandydatami. W systemie wyborczym USA za domniemanego kandydata uważa się kandydata danej partii od momentu, gdy jego ostatni poważny rywal odpadł lub gdy domniemany kandydat matematycznie zapewnia sobie poparcie większości delegatów nominowanych na konwencję – zależnie od tego, co nastąpi wcześniej.

Wszystko wskazuje na to, że Joe Biden jest domniemanym kandydatem Demokratów. Zatem, jeśli podjąłby decyzję wycofania się z kampanii po zakończeniu wszystkich prawyborów lub nawet podczas końcowego zjazdu partii, to ponad 3 900 delegatów, którzy muszą być wybrani do 22 czerwca, nie mieliby innego wyboru niż wybór nowego kandydata w trakcie zjazdu.

Delegaci. W ramach obowiązujących przepisów i zasad procesu przedwyborczego wybrani delegaci zobowiązali się do głosowania na Joe Bidena. Jeśliby więc Biden wycofał się, to wybór nowego kandydata wymagałby ze strony zwolenników prezydenta masowej zmiany decyzji co do poparcia jego kandydatury. Wycofanie się urzędującego prezydenta z wyścigu oznaczałoby jednocześnie, że to właśnie w dużej mierze zwolennicy Bidena byliby odpowiedzialni za wybór jego następcy. Kim zaś mógłby być kolejny kandydat, wcale nie jest oczywiste.

Nie ma pewności, że musiałaby to być Kamala Harris, a nie – przykładowo – gubernator Kalifornii Gawin Newsom.

Najciemniej jest pod latarnią. Jestem jednak przekonana, że gdyby tzw. staffersi – czyli ludzie odpowiedzialni za kampanię Bidena – skupili się bardziej na analizie silnych i słabych stron swego kandydata i właściwie wykorzystali jego atuty, to debata wyglądałaby zupełnie inaczej.

Najlepiej wyjaśnił to sam Joe Biden następnego dnia na wiecu w Północnej Karolinie, mówiąc: „Wiem, że nie jestem młodym człowiekiem. Nie kroczę tak jak kiedyś. Nie mówię tak składnie, jak kiedyś. Nie debatuję tak umiejętnie, jak kiedyś. Ale, wiem jedno – wiem, jak odróżnić prawdę od kłamstwa. Wiem, jak odróżnić dobro od zła. Wiem, jak wykonywać pracę prezydenta USA. Wiem, jak działać skutecznie i wiem to, co jest najważniejsze w amerykańskim DNA, że kiedy powalono Cię na deski, to masz wstać i walczyć dalej”.

Doradcy Joe Bidena popełnili błąd, skłaniając urzędującego prezydenta do udawania dziarskiego młodzika, zamiast wyeksponować jego olbrzymią wiedzę i kulturę osobistą. Mam nadzieję, że uświadomienie tej pomyłki pozwoli na szybkie skorygowanie dalszego kursu kampanii wyborczej.

Znamy już imienne wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego, które okazały się klęską dla części koalicji rządowej. To nie było spodziewane, aczkolwiek pewne sygnały spadku poparcia dla Polski 2050 czy Lewicy nabrzmiewały – dziś zaś biją okrutnie po oczach. Zwycięska PO ustami swojego lidera nie chce z tego robić dziś jakiegoś specjalnego użytku, ale tego typu deklaracje premiera nie mają w polityce większego znaczenia. Prędzej czy później będzie to w jakiejś formie miało miejsce i odbije się czkawką po stronie demokratycznej – a okazji niestety będzie sporo.

Wynik wyborów europejskich wzmacnia Donalda Tuska w koalicji rządowej, choć do Brukseli odpływa mu sporo dobrych, zaprawionych w bojach kadr, a ich sejmowi następcy będą musieli dopiero otrzaskać się w zabiegach o utrzymanie rządzenia. PO dorobiła się zresztą  przez te wszystkie lata swoich europejskich kadr; np. pos. Łukacijewskiej, pos. Kopacz, pos. Halickiego, pos. Lewandowskiego. Pytanie, jak sobie poradzi nowy szczep polityków europejskich, z Borysem Budką i Dariuszem Jońskim na czele? Podobnie PiS, tu można wymienić np. europosła Kosmę Złotowskiego, premier Beatę Szydło czy nieodgadnioną, acz niezwykle na prawicy popularną, pos. Wiśniewską. Europejskie dokonania tej ostatniej są jakoś bliżej nieznane, może prócz szczerego szerokiego uśmiechu, który sygnalizuje optymizm i ogólne zadowolenie. I słusznie, bo PiS swoje w tych wyborach zebrało, może być pewne wysokiego poparcia własnego elektoratu, więc powodów do zadowolenia jest całkiem sporo. Choć wielu obserwatorów nie może odżałować klęski Ryszarda Czarneckiego, to życie polityczne nie znosi przecież próżni. Ten europoseł przechodzi tym samym do historii, ale w to miejsce Prawo i Sprawiedliwość wnosi do Brukseli coś znacznie bardziej cennego: panów Kamińskiego, Wąsika i Obajtka. Świętą trójcę, która będzie ogniskować uwagę mediów przez wiele miesięcy – ale raczej swoimi dokonaniami krajowymi.

Pytaniem całkiem poważnym natomiast jest, jak bardzo zmieni się formuła koalicji rządowej, skoro tempo życia politycznego w drugiej połowie roku będą narzucać prezydenckie wybory ’2025? Jak wiadomo, porozumienie koalicyjne zakładało np. roszady na funkcji marszałka Sejmu po dwóch latach rządzenia. Czy ono w tym aspekcie obowiązuje? Nie można dziś z całą pewnością powiedzieć, że wicemarszałek Włodzimierz Czarzasty może być pewny swego – czyli awansu na pełnego marszałka – skoro lewicowe ugrupowanie chwieje się w posadach, a jego przywództwo jest wprost kwestionowane. Podobnie marszałek Hołownia, rozpędzony już w swej solo kampanii prezydenckiej, który mimo niepoślednich walorów, wprowadził do Brukseli tylko jednego europosła – Michała Koboskę. Dla obydwu proeuropejskich ugrupowań jest to sądny dzień, a nie tak miało być. Mówiło się o wyniku minimum 6 europosłów, nawet z małym plusem. Stanęło ledwie tu i tu na połowie. Jest więc o czym rozmawiać i musi być to solidna rozmowa o wewnętrznej odnowie, odbyta koniecznie przed kampanią prezydencką.

Gdyby spojrzeć jeszcze na dzisiejszą opozycję, to na pierwszy plan wybija się wynik Konfederacji, świetny jak na całokształt antyeuropejskich dokonań tego ugrupowania. Mamy tam co prawda postaci z piekła rodem, godne pogardy i potępienia, ale generalnie lista ich europosłów sprawia wrażenie młodej, świeżej i atrakcyjnej, a sami wybrani ludzie – mający naprawdę coś do powiedzenia. Zapewne jest to z gruntu mylna obserwacja, ale przecież Konfederacja zrobiła bardzo dużo, żeby rozpocząć jakikolwiek dialog ze społeczeństwem; niestety ogólnie rzecz biorąc na „nie” dla Europy. I za to dostała premię, mimo że wysyła do Brukseli w większości ludzi kompletnie zielonych, świeżych nawet w powiatowej polityce, bez doświadczenia i jakiejkolwiek parlamentarnej praktyki. Może z jednym niechlubnym wyjątkiem, ale jest przynajmniej nadzieja, że na tego wampira znajdzie się w Brukseli wreszcie jakiś osikowy kołek.

Mamy więc Sejm osierocony przez ważne postacie ostatnich miesięcy i lat oraz nowe kadry, które będą obejmować opróżnione miejsca. Nie miejmy jednak złudzeń, na wolne fotele przybędą raczej ludzie nie pierwszoplanowi, ich rozruch będzie musiał potrwać miesiące. Ale w samych ugrupowaniach parlamentarnych dokonają się przesunięcia. Może jeszcze nie na miarę wymiany pokoleniowej, ale na pewno naruszające dotychczasowe hierarchie i struktury. Jest to w sumie dobry prognostyk, bo nasze życie polityczne powinno być pełne wigoru i zmian. Zapowiada to także premier, trochę nawet samobiczując się za powolne ich tempo. Przyznając tu rację premierowi, dobrze byłoby wejść w życie polityczne z nowymi pomysłami, skoro stare się wyczerpały, a ich dotychczasowi realizatorzy pakują się do Brukseli i Strasburga.

Wybory do Parlamentu Europejskiego potwierdziły ten obraz polskiej sceny politycznej, który wyłonił się dziewięć miesięcy wcześniej. Koalicja 15 Października uzyskała niewielką przewagę nad obiema formacjami obecnej opozycji – Zjednoczoną Prawicą i Konfederacją. Na trzy listy rządzącej koalicji padło łącznie 50,3 procent głosów, a na dwie listy opozycji – 48,3. Koalicja Obywatelska po raz pierwszy wyprzedziła Prawo i Sprawiedliwość. Zaskakująco dobrze wypadła Konfederacja, a zaskakująco słabo – Trzecia Droga. Oczywiste jest, że gdyby Koalicja 15 Października poszła do wyborów na jednej liście, miałaby nad opozycją wyraźniejszą przewagę. Jest to lekcja na przyszłość. Mam nadzieję, że uwzględnią ją politycy Trzeciej Drogi, których upór uniemożliwił powstanie wspólnej listy w tych i poprzednich wyborach.

Słaby wynik lewicy nie jest zaskoczeniem i potwierdza to, co wielu z nas mówi od dawna. Lewica potrzebuje nowych idei i nowego stylu uprawiania polityki. Jej nadzieją jest to, że znacznie lepiej wypadła wśród najmłodszych wyborców niż w całym elektoracie.

Polskie wybory korzystnie kontrastują z tym, co stało się we Francji i w niektórych innych państwach zachodniej Europy, gdzie wybory pokazały rosnącą siłę skrajnej, antyeuropejskiej prawicy. To wyzwanie dla Polski, której rola w Unii Europejskiej będzie tym większa, im silniejszy będzie obóz polskiej demokracji. Warto patrzeć z optymizmem w przyszłość Polski w zjednoczonej Europie.

W wyborach do Parlamentu Europejskiego stało się to, co było do przewidzenia („Res Humana” nr 3/2024) – wynik rządzącej koalicji demokratycznej trudno uznać za sukces. Cztery tworzące ją ugrupowania zebrały łącznie 50,27 % głosów, czyli o ponad 3 proc. mniej od rezultatu, jaki otrzymały te partie w październiku 2023 r. w wyborach do parlamentu krajowego (53,71). Koalicja Obywatelska wyprzedziła wprawdzie nieznacznie Prawo i Sprawiedliwość – o niespełna jeden procent i o jeden mandat – lecz jej koalicjanci ponieśli dotkliwą porażkę.

O ile brak sukcesu Nowej Lewicy był właściwie oczekiwany (przyczyny wyborczej stagnacji i marazmu lewicy zasługują na osobną, pogłębioną analizę), to Trzecia Droga poniosła spektakularną porażkę – w ciągu sześciu miesięcy koalicja PSL i Polski 2050 utraciła ponad połowę swoich wyborców. Wynik Trzeciej Drogi jest prawie identyczny z rezultatem samego PSL przed dziesięcioma laty, co można zinterpretować w ten sposób, że Szymon Hołownia ze swoim ugrupowaniem nie wniósł żadnej wartości dodanej.

Donald Tusk ma o tyle powody do triumfowania, że pokazał koalicjantom ich miejsce i ugruntował swoją dominację po demokratycznej stronie sceny politycznej. Jest to wszakże pyrrusowe zwycięstwo. Nie chodzi już nawet o to, że jeśliby na podstawie wyników z 9 czerwca formować koalicję rządową, to KO, Trzecia Droga i Lewica utraciłyby większość w parlamencie. Tusk odniósł zwycięstwo, zawłaszczając populistyczne pole uprawiane wcześniej przez PiS. Tym samym zmarginalizował nie tylko Lewicę i Trzecią Drogę, lecz odsunął na bok także wartości, które konstytuują aksjologiczne fundamenty Unii Europejskiej. W zestawieniu z sukcesem skrajnej prawicy w skali całej Unii (wszystkie ugrupowania radykalnej prawicy będą miały w Parlamencie Europejskiej reprezentację porównywalną liczbowo z największą Europejską Partią Ludową) oznacza to, że Europa przesunęła się mocno na prawo.

Ostatnie dni przed wyborami do Parlamentu Europejskiego przyniosły wysyp informacji o kolejnych aferach – Funduszu Sprawiedliwości, firmy Red is Bad, Funduszu Patriotycznego… Łączy je jedno: ich istotą jest sprzeczny z etyką, poczuciem przyzwoitości, a często także sprzeczny z prawem, sposób wydatkowania publicznych pieniędzy w czasach rządów PIS. Okazuje się, że środki przeznaczone na cele ogólnospołeczne służyły celom partyjnym, a także bogaceniu się podejrzanych indywiduów, deklarujących swoją ideową i polityczną afiliację z rządzącym wówczas ugrupowaniem.

Pisałem jesienią ubiegłego roku, że jeszcze nie zdajemy sobie nawet sprawy z prawdziwego ogromu szkód, wyrządzonych społeczeństwu przez ośmioletnie rządy nacjonalistycznej prawicy. To, co dotychczas ujawniono, jest tylko wierzchołkiem góry oszustw, łamania lub obchodzenia prawa, przekrętów i nadużyć. Ustawiane konkursy, których wynik rozstrzygali politycy, były nagminną praktyką w minionych latach w większości ministerstw i instytucji. Znamy liczne przypadki łamania godności ludzi i ich praw. Czkawką odbija się wszystkim bogoojczyźniana retoryka, pod której przykryciem dokonywano brudnych geszeftów i ordynarnych przywłaszczeń.

Ta podmiana pojęć, polityczna i moralna hipokryzja zadały druzgocący cios instytucjom państwa (które i wcześniej nie były wybitnie sprawne i bezstronne), podrywając ich autorytet w oczach społeczeństwa. Po ośmiu latach politycy poczuli się jeszcze bardziej bezkarni w swoim braku odpowiedzialności za słowo i czyny. Zdewastowany korpus urzędniczy, a zwłaszcza jego kierownicza część nasycona partyjnymi nominatami, idąc za politycznym przykładem, oportunistycznie dostosował się do okoliczności. Zaczął urządzać się w d… – by użyć określenia Kisielewskiego. Dzisiaj wielu wczorajszych czcicieli kościoła PIS utrzymuje, że robili to w trosce o trwałość służby cywilnej i ciągłość instytucjonalną, a to wręcz przybiera szaty ofiar i pokrzywdzonych. Najgorsze, że demoralizacji uległa duża część społeczeństwa. Część z nas nie jest nawet zgorszona nowymi rewelacjami o kolejnych nadużyciach dawnej władzy, uznając zapewne, że polityka i politycy tak mają. Że niekompetencja, partyjniactwo, prywata i hucpiarstwo są normalnymi przymiotami polityki, a nie profesjonalizm i etos służenia społeczeństwu.

Dobrze, że przy okazji kampanii wyborczej ujawniane są nieprawidłowości. Ale wszelka kampanijność nie jest dobrym sposobem naprawy instytucji państwa. To musi być proces, jak długi i trudny by nie był. Więc w pełni zasadne są pytania: Gdzie jest zapowiadany audyt we wszystkich ministerstwach, urzędach i instytucjach? Gdzie rzetelne, dogłębne rozliczenia? – nie dla zemsty, lecz po to, aby wskazać postawy i postępowania naganne i niedopuszczalne. Gdzie „białe księgi”, opisujące przestępcze czy niewłaściwe praktyki? – nie po to, by walić nimi politycznych przeciwników po głowach, lecz aby stały się podstawą do tworzenia dobrego prawa. I wreszcie: Gdzie wielki, porywający projekt naprawy i rozwoju Rzeczypospolitej?

Wiele słów już napisano o śmierci prezydenta Iranu, nie szczędząc na ogół słów krytyki i przypominając złowieszczy przydomek „Teherańskiego Rzeźnika”, jakim obdarzyło go wielu jego rodaków. Dyskurs polskich komentatorów został udomowiony nie tylko przez proste przytoczenie tyleż oczywistych co stereotypowych wyobrażeń jak wyżej, ale też sprowadzony do połajanek na poletku polityki wewnętrznej na temat formuły i treści kondolencji ze strony polskich władz. W pierwszym przypadku – stereotypizacji – nie brakowało wypowiedzi świadczących o słabym zrozumieniu irańskiego systemu politcznego i sprawowania władzy, w tym zwłaszcza roli prezydenta jak i Najwyższego Przywódcy. W drugim natomiast – sprowadzenia do zaścianka – pojawiające się również wyrazy oburzenia, że kondolencje w ogóle zostały wystosowywane, są smutnym dowodem niezrozumienia, że Polskę ze światem wiąże coś zupełnie innego, niż anachroniczne wyobrażenia.

Ebrahim Raisi był tyleż bezwzględnym prokuratorem rewolucyjnego sądu, co bezbarwnym prezydentem i fatalnym mówcą, który rozczarował nawet własnych zwolenników. W autorytarnym systemie władzy, gdzie  dodatkowo istnieje kilka wzajemnie kotrolujących się ośrodków, to właśnie radykalizm i brak skrupułów, a zatem również brak umiejetności zjednywania sobie zwolenników charyzmą i budowania w ten sposób własnego zaplecza politycznego, okazały się przepustką do kolejnych szczebli kariery politycznej. Co więcej, w przeciwieństwie do wielu prominentnych postaci Republiki Islamskiej Raisi nie pochodził ani z wpływowej rodziny religijnej, jak pięciu bardzo wpływowych braci Larijani (Ali – były przewodniczący Madżlisu ma doktorat z filozofii Zachodu,  Mohammad Javad – były wiceminister spraw zagranicznych jest docenianym matematykiem, Sadegh – były szef systemu sądowniczego, Bagher – jest uznanym lekarzem, Fazel jest fizykiem i dyplomatą), których ojciec był wielkim ajatollahem, ani z wpływowego rodu kupieckiego jak Javad Zarif (były minister spraw zagranicznych), ani też nie był w przeszłości związany ze Strażnikami Rewolucji jak Ahmadinejad (były prezydent) i Ghalibaf (były mer Teheranu, możliwy kandydat na prezydenta w najbliższych wyborach).

Chamenei – sam wybrany na następcę imama Chomeiniego właśnie z racji swojej bezbarwności i braku zaplecza politycznego – odsuwał na bok każdego, kogo lojalność wobec niego nie była wyłączna i niepodzielna. Toteż popierał i promował Raisiego, jako kandydata na prezydenta dlatego, że Raisi, jako sędzia, przedstawiciel Przywódcy i szef sądownictwa, lojalnie mu służył, a przy tym sam nie miał realnej władzy ani swoich własnych zwolenników. Raisi był też idealnym kandydatem na prezydenta po tym, jak irański establishment uznał, że odejście administracji Trumpa od postanowień porozumienia jądrowego z Iranem (tzw. JCPOA), a więc utrzymanie koszmaru sankcji,  było z góry zamierzone, a zatem stanowiło oszustwo i drwinę ze zobowiązań, jakie w jego ramach wziął na siebie Iran. Wiele można mówić na temat istoty irańskich wyborów, ich wolności czy samej demokracji à la iranienne w islamskim wydaniu, niemniej Raisi wybory te wygrał zarówno z powodu rozgoryczenia zwolenników republiki islamskiej, jacy do wyborów poszli, by odsunąć nieudaczników, którzy dali się Zachodowi oszukać, jak i jej przeciwników, którzy uznali, że sytuacja jest i tak tragiczna, więc nie ma sensu głosować (frekwencja wyniosła wówczas 48,8% i była najniższa w historii wyborów prezydenckich w Iranie po rewolucji 1979).

Śmierć Raisiego stawia przed rządzącymi Iranem dwa bardzo istotne wyzwania. Po pierwsze zmienia rozkład sił w walce o urząd prezydenta. Radykałowie, których Raisi był reprezentantem,  do tej pory pewni, że w kolejnych wyborach to znów wygra Raisi, nie mają oczywistego i gotowego do natychmiastowego wystawienia kandydata. Po drugie Raisi był brany pod uwagę jako następca 85-letniego Chameinego. Stąd też jego śmierć tworzy próżnię nie w jednym, a w dwóch miejscach i stanowi znacznie głębsze naruszenie  dotychczasowej równowage sił wewnątrz establishmentu. Konieczne namaszczenie odpowiednich kandydatów a następnie przeprowadzenie wyborów w społeczeństwie od miesięcy politycznie rozedrganym jest tym samym dla władz w Teheranie nie lada wyzwaniem.

Przy wszystkich powyższych ocenach warto zwrócić też uwagę na inny, niezbyt oczywisty, a możliwy scenariusz. Paradoksalnie śmierć Raisiego może okazać się dla Republiki Islamskiej dobodziejstwem, gdyż daje szansę na wyrwanie się z marazmu bezbarwnej władzy wykonawczej. W 2021 roku Rada Strażników zdyskwalifikowała co bardziej kompetentnych kandydatów do wyborów prezydenckich, takich jak Ali Larijani, a sprawnemu w zarządzaniu teherańska metropolią Mohammadowi Ghalibafowi zabroniła startu. Jacy kandydaci ostatecznie zostaną zakwalifikowani zależy też po części, choć nie w pełni, od Alego Chamneiego. Najwyższy Przywódca już raz okazał pragmatyzm stawiając, po rządach populisty i enfant terrible polityki irańskiej Mahmuda Ahmadinedżada, na umiarkowanego Hasana Rouhaniego w 2013 i ponownie w 2017. Za wyborem tym przeważyć miała argumentacja obozu Rouhaniego, że pod ciężarem programu jądrowego gospodarka kraju w końcu upadnie, natomiast odstąpienie od niego wzamian za zniesienie sankcji gospodarczych jest grą wartą świeczki.

Kto stanie w wyborcze szranki dowiemy się prawdopodobnie niebawem.

(Juliusz Gojło – w latach 2010–2017 ambasador RP w Islamskiej Republice Iranu)

Co prawda do wyborów europejskich został równo miesiąc, ale karty mamy już rozdane- partyjne jedynki i dwójki są jak z żurnala mód, naprawdę jest w czym wybierać. Tuzy z obecnego i byłego rządu, obecni europosłowie, nawet spora grupka kandydatów jakoś już zapisanych w zbiorowej pamięci, żeby wspomnieć tu niezawodnego europosła Ryszarda Czarneckiego, stanowiącego od jakiegoś czasu intensywne tło dla występów Prezesa… Kandydaci tłoczą się na ekranach telewizorów, wyskakują z urządzeń przenośnych, powoli zasiedlają lodówki, szafy i garaże – aby o sobie przypominać na każdym kroku. A skoro tak to wygląda, to może mylne jest eksperckie przekonanie o toczącej się kampanii, że zwycięstwo w europejskich wyborach zdobywa się jedynie w bezpośrednim kontakcie z wyborcami?

No bo o czymże tu rozmawiać na europejsko- polskim bruku? Można by ostatecznie nieco poznęcać się nad rocznicowymi przemówieniami polityków na dwudziestolecie członkostwa w UE, ale czy warto, skoro nawet lokator Krakowskiego Przedmieścia nie zdobył się na przeprosiny za werbalne poniewieranie Wspólnoty przez lata swojej prezydentury? Telewizyjne przemówienia marszałka Szymona Hołowni czy sejmowo-wspominkowe prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego były dobrym, poważnym i rzeczowym skwitowaniem czasu przeszłego dokonanego i ludziom to w zupełności wystarczy. Prezydent Duda mógłby w ogóle nie zabierać głosu na ten temat, nikt by nawet tego zauważył.

Polacy na co dzień żyją raczej swoimi problemami, a z Unią Europejską mają bezpośrednią styczność wtedy, kiedy ze środków unijnych poprawią im drogę bądź wybudują basen. Czy do tego potrzebny jest nasłuch p. prezydenta albo kontakt wzrokowy, dajmy na to nawet z samym europosłem Ryszardem Czarneckim? Znam całkiem sporą grupkę inteligentnych i dość wykształconych obserwatorów życia politycznego, którzy uważają, że wybory czerwcowe odbędą się bardziej w sferze mediów i Internetu, czemu sprzyja nie tylko ordynacja wyborcza do PE, relatywnie mała liczba 53 posłów do wybrania, ale i temperament polityczny takich osób, jak Jacek Kurski czy Adam Bielan. Są specami w Zjednoczonej (?) Prawicy od brutalnej gry medialnej i tego na pewno w tych wyborach dowiodą; niestety na merytoryczne dyskusje nie będzie już miejsca ani czasu.

Kampania będzie toczona tam, gdzie jest największa szansa przebicia się do mediów – z Wiejską na czele, gdzie część kandydatów postanowiła budować swoją rozpoznawalność. No i będziemy mieć wysyp konferencji prasowych, briefingów, wypowiedzi oraz innych aktów strzelistych, byleby tylko skupić na sobie uwagę. Nie wykluczona jest nawet permanentna obecność na miejscu wspomnianego już europosła Ryszarda Czarneckiego, chociaż przecież jest to znany powszechnie mąż stanu, choć elektorat ma o nim raczej wyrobione zdanie.

Prowadzenie w takiej sytuacji Izby będzie mało komfortowe, wskutek składania wniosków i mnożenia wypowiedzi ponadregulaminowych. A przecież było już tak spokojnie, jeśli nie liczyć niezawodnego niszowego posła Jarosława Sachajki, składającego każdorazowo swoje propozycje do porządku obrad. Nawet po marszałku Hołowni widać było pewien niepokój, kiedy Sachajko się spóźniał ze swoją porcją wniosków. Obawiam się, że w przeddzień czerwcowej europejskiej elekcji posłowi przybędzie konkurencji, a marszałkowi okazji do użycia dzwonka, aby uciszać salę…

Na widoku co prawda mamy pewien punkt zwrotny, który może zaistnieć podczas procedowania prezydenckiego projektu ustawy o obronności państwa, ale to dopiero zapowiedź. Bo gdyby okazało się, że prezydencki projekt mimo większości koalicyjnej przeszedł pierwsze czytanie, poszedł do pracy w komisji obrony narodowej i miał szanse na zgodne uchwalenie, a wybory do PE rozstrzygnęłyby definitywnie o losach byłych posłów Kamińskiego i Wąsika, to jaki sens miałaby prezydencka praktyka obstrukcji wobec wszystkich ustaw, które wychodzą z Wiejskiej do jego podpisu? Wysyłanie ich hurtem w Aleje Szucha tylko z powodu Wąsika i Kamińskiego samo w sobie jest kuriozum, a tak kluczowa z punktu widzenia procesu legislacyjnego sprawa rozwiązałby się sama przez się…

Radosław Sikorski przedstawił 25 kwietnia w Sejmie informację o zadaniach polskiej polityki zagranicznej na rok 2024. Doroczne exposé szefa dyplomacji tworzy unikatowo dogodną sytuację do poważnej debaty nad sytuacją bezpieczeństwa państwa, stanem polskiej polityki zagranicznej i polskiej dyplomacji. Sikorski wygłaszał półtoragodzinną mowę przy półpustej sali posiedzeń, za to w obecności prezydenta A. Dudy, który bawił się telefonem i stroił pocieszne miny niczym nudzący się na lekcji psotny pierwszoklasista. W absencji przodowali posłowie opozycji. Prezes PiS układał na Nowogrodzkiej listy swojej partii do Parlamentu Europejskiego, ekspremier Morawiecki był w drodze do Budapesztu na kolejny – jak to nazwał Sikorski –  „proputinowski sabat” ultraprawicy europejskiej.

A mówił Sikorski o sprawach fundamentalnych. Dwa słowa najczęściej przewijały się w przemówieniu ministra – „bezpieczeństwo” i „Unia Europejska”, które dla szefa polskiej dyplomacji tworzą nierozerwalny związek. W obliczu realnego zagrożenia dla bezpieczeństwa kraju i Europy, jakim jest rosyjska agresja na Ukrainę, Sikorski ogłosił zwrot od uprawianej przez rządy PiS eurofobicznej polityki mitomanii i konfliktowania się z sąsiadami do polityki pogłębienia integracji europejskiej i odbudowy dobrej, sojuszniczej współpracy i zaufania z państwami sąsiednimi. Sikorski zdecydowanie odrzucił pisowską koncepcję przeciwstawiania sojuszu z USA budowie silnej, także w wymiarze geopolitycznym i militarnym, Unii Europejskiej. Dla ministra sojusz ze Stanami Zjednoczonymi i mocniejsze zaangażowanie Polski w tworzenie nowej jakości wspólnoty europejskiej są dwoma niezbędnymi, dopełniającymi się filarami polskiej polityki zagranicznej. Jednocześnie Sikorski udzielił pełnego, praktycznie nieograniczonego poparcia Ukrainie w jej walce z agresorem o swoją niepodległość, suwerenność i integralność terytorialną. Zaiste, trzeba mieć zdecydowanie męża stanu, aby w polskim parlamencie oświadczyć: Lviv ce je Ukraina.

Krytyka ośmioletniej w czasach rządów PiS degrengolady polskiej dyplomacji w wykonaniu Sikorskiego była jednocześnie i miażdżąca, i – co rozumie każdy zajmujący się polską polityką zagraniczną – najłagodniejsza z możliwych. A jednak to „stanięcie w prawdzie” tak zabolało Andrzeja Dudę (najbardziej chyba to, że Sikorski przypomniał mu jego słowa o UE jako o „wyimaginowej wspólnocie”), że prezydent postanowił wygłosić w kuluarach Sejmu swoiste kontr-exposé. Co było żenujące także dlatego, że w swoim zaimprowizowanym wystąpieniu pan prezydent albo dał wyraz swojej niewiedzy, albo rozmyślnie mijał się z prawdą. Trudno powiedzieć, co jest bardziej kompromitujące dla głowy państwa.

Poza dosłownie kilkoma wystąpieniami debata parlamentarna nad exposé ministra Sikorskiego była żenująco miałka i nijaka. Okazało się, że większość polityków tak chętnie brylujących w różnych programach telewizyjnych nie ma ani wystarczającej wiedzy, ani dostatecznie śmiałej wyobraźni, aby wnieść do propozycji Sikorskiego rzeczywiście cenny wkład lub chociażby prawdziwie konstruktywną krytykę. Były minister spraw zagranicznych Z. Rau wystąpił z obroną koncepcji suwerenności państw narodowych, która być może mogłaby być poważniej traktowana w ubiegłym wieku, lecz dzisiaj jest niedorzecznym anachronizmem. Na próżno w świetnym przemówieniu prof. P. Kowal starał się przekonać suwerenistów, że nowa rzeczywistość europejska już staje się faktem, że egzystencjalne wyzwania dla bezpieczeństwa i rozwoju Polski wymagają wzniesienia się ponad dogmaty-przeżytki.  Na próżno Sikorski dowodził, że odejście od zasady jednomyślności przy podejmowaniu w UE decyzji w niektórych obszarach jest warunkiem decyzyjności Unii i jej poszerzenia o Ukrainę, Mołdawię i kraje bałkańskie.

Tak jakby nic nie zmieniło się w Europie i w sąsiedztwie Polski posłowie PiS wzbijali pianę abominacji i uprzedzeń, poszukując wrogów wśród przyjaciół. Popis antyniemieckich fobii dał poseł Mularczyk, lokując przy okazji swoją książkę, którą – jak się pochwalił – pisał przez pięć lat.

Minister Rau z kolei pochwalił się, że największym osiągnięciem jego rządów w MSZ było wyrzucenie z pracy 38 studentów moskiewskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych. Odpowiadając na pytania posłów, Radosław Sikorski odniósł się en passant do tej wypowiedzi swojego poprzednika; powiedział, że ten „sukces” Raua już kosztował MSZ ponad 2 mln złotych, gdyż sąd – jeszcze za rządów PiS – stwierdził naruszenie prawa, przywrócił wszystkich bezprawnie usuniętych do pracy i zasądził na ich rzecz solidne odszkodowania. Ot, i cała użyteczność i sprawczość Raua wraz z akolitami.

Wybory samorządowe, w świetle bardzo dyskretnej kampanii i stałych trendów w sondażach zapowiadające się jako całkowicie przewidywalne, przyniosły jednak bardzo zaskakujące rezultaty.

1) Prawo i Sprawiedliwość co prawda faktycznie poniosło spodziewaną klęskę (dla tego ugrupowania to norma – i słusznie, bo ze swej natury jest ono antysamorządowe), ale przy wyborze radnych sejmików województw utrzymało liczbowy prymat w polityce. Otrzymało tylko o jeden punkt procentowy mniej niż 15 października 2023 roku, przy wyniku Koalicji Obywatelskiej praktycznie niezmienionym. A tym razem nie mogło posiłkować się propagandowym wsparciem potężnych mediów publicznych, było targane wewnętrznymi sporami, zaś do powszechnej świadomości coraz bardziej przedostawały się kompromitujące informacje o nadużyciach w czasach sprawowania przezeń władzy. Wiadomo, że zmiana postaw społecznych przebiega powoli, prawie nigdy nie następuje nagle. Przekonanie, że tym razem jest inaczej najwyraźniej okazało się złudne.

W istocie rzeczy nie ma tu mowy o odwróceniu tendencji, ale przy zręcznym użyciu narzędzi z zasobów PR partia Jarosława Kaczyńskiego może na chwilę wstrzymać procesy odpływu zwolenników i dekompozycji formacji.

2) Chodzi tu jednak tylko o prymat liczbowy, bo tak naprawdę PiS może samodzielnie rządzić tylko w czterech województwach – podkarpackim, lubelskim, świętokrzyskim i małopolskim. Do utrzymania władzy na Podlasiu potrzebne mu jest poparcie Konfederacji. Pewnie je uzyska, łamiąc jednak przy tym obowiązującą w całym demokratycznym świecie zasadę niewchodzenia w alianse z formacjami skrajnie nacjonalistycznymi. Dla Jarosława Kaczyńskiego władza jest warta każdej ceny, poza tym oba ugrupowania wcale nie są w tym względzie od siebie bardzo dalekie.

3) Wywołanie przez Lewicę tematu liberalizacji przepisów regulujących dostęp do aborcji nie przyniosło oczekiwanych przez nią efektów. Zdobyła o 2,5 punktu procentowego mniej niż w wyborach parlamentarnych, podczas gdy wynik Trzeciej Drogi – jawnego oponenta w tej sprawie – pozostał bez zmian. Chyba zamknęło to drogę do zdecydowanej zmiany ustawodawstwa w tej materii w obecnej kadencji Sejmu. Raczej trzeba się nastawić na dłuższe negocjacje i dialog w tej sprawie, włącznie z panelem obywatelskim i – być może, kto wie? – referendum.

4) Wynik Lewicy jest już bardziej niż niepokojący. 6,32 procent i zaledwie 8 mandatów w sejmikach może – niestety – zwiastować zmierzch tej formacji. Nie szukałbym jednak recept w radykalizacji programu i przekazu. Raczej wyciągnąłbym wniosek, że droga w stronę Die Linke i Syrizy nieuchronnie skończy się balansowaniem na progu wyborczym, a nie powrotem do realnego kształtowania polityki.

Gdyby podsumować pierwszy kwartał 2024 roku, to plusy dodatnie równałyby się plusom ujemnym. Nawet premier Donald Tusk to przyznał pisząc, że nastał najlepszy czas na przyspieszenie.

Nie wypominając, podobnie kiedyś Jarosław Kaczyński wezwał do zmian dekomunizacyjnych i lustracyjnych demontujących Okrągły Stół. Można więc powiedzieć, że Tusk sięgnął do bezdennej studni mądrości Prezesa. Najbardziej spektakularnie objawiło się to w ostatnich przeszukaniach i aresztowaniach u działaczy Suwerennej/Solidarnej Polski i ich najważniejszych klientów z fundacji Profeto. Rzeczywiście mamy tu dość gwałtowne przyspieszenie, budzące zresztą niejakie opory moralne. I nie chodzi tu o młodych wilczków z otoczenia b. ministra Ziobry, ale wyłącznie o niego samego. Okrutnie udręczonego chorobą nowotworową, ale postawionego w ostatnich dniach na nogi i pełne obroty – dosłownie znad krawędzi życia i śmierci. Będąc jego przeciwnikiem, kwestionując jego politykę i starając się detalicznie ją rozliczyć, warto przy okazji mierzyć się z moralnymi konsekwencjami swoich działań.

Etyka niezależna daje tu piękne wskazówki – co jest moralnie uzasadnione, a co haniebne. Byłoby to może jedynym moralnym zyskiem z tej historii, gdyby zechciano sięgnąć po tę wykładnię ludzkich czynów i ją głęboko przemyślano. No, ale nawet wymiar sprawiedliwości ustami swoich wybitnych przedstawicieli mówi, że czasu przeszłego dokonanego nic już nie odwróci i należało tak uczynić. Tymczasem Ziobro w przekonaniu wielu obserwatorów stał się ofiarą okrutnego działania bezlitosnych procedur prokuratury. Ofiarą w dodatku godną współczucia i okazania elementarnego wsparcia – mimo, iż jako polityk Ziobro zasługuje na zasadniczą krytykę, potępienie, a kto wie, może wyrok, o czym zapewne zdecyduje Trybunał Stanu.

Oczywiście można umywać ręce, ale fakt pozostaje faktem i oddziaływa na zbiorową wyobraźnię. Grubą kreską oddzieliłbym natomiast od innych uczestników ostatnich wydarzeń tych zdrowych, silnych, spasionych ziobrową butą i pewnością siebie młodych mężczyzn, którym należą się prokuratorskie procedury, o ile istnieje uzasadnione podejrzenie, że zawinili w sprawie Funduszu Sprawiedliwości czy zakupu Pegasusa. O czym zresztą już niebawem są dowiemy: będą wnioski o zdjęcie im immunitetów i zapewne dalsze czynności prokuratury.

A tak swoją drogą przeszukanie pokoju hotelowego jednego z posłów z tej ferajny odbyło się w zupełnie innych warunkach – przy zgodzie marszałka Hołowni i przy pełnej obecności niezbędnych w takich przypadkach osób. Innymi słowy dwa przeszukania, a wrażenia i oceny moralne zupełnie odmienne. Obawiam się przy tym, iż całkiem świadomie wpadliśmy jako demokracja w pewien niebezpieczny uzus, który będzie nakazywać dokonywanie rozliczeń bez względu na kartę choroby wezwanych do raportu. Sensownym przy tym jest życzenie, aby b. minister sprawiedliwości pokonał raka i był w pełni gotów, jak sam zapewnia, do stanięcia „w prawdzie”. Natomiast gdyby jakiś etyk odważył się ten przypadek przeanalizować, byłoby to całkiem wskazane: i dla rządzących, i dla opozycji, a przede wszystkim dla państwa polskiego jako takiego, którego siła i sprawczość jest istotna w każdych warunkach ustrojowych, ale nie każdym kosztem.

Dobrze, że wniosek w sprawie zbadania działań prezesa NBP Adama Glapińskiego pod kątem ich zgodności z Konstytucją i ustawami w końcu wpłynął do laski marszałkowskiej. Przeprowadzenie zainicjowanego w ten sposób procesu jest ważne dla odbudowy instytucji państwa po ośmioletnim okresie ich dewastacji przez Prawo i Sprawiedliwość.

Spośród sformułowanych we wniosku zarzutów kluczowy jest ten odnoszący się do publicznego angażowania się w agitację, także w ramach kampanii wyborczej, na rzecz PiS. Artykuł 227 ust. 5 Konstytucji stanowi, że prezes NBP nie może być politykiem oraz prowadzić działalności publicznej niedającej się pogodzić z godnością jego urzędu. Przepisu tego nie powinno się traktować w sposób wąski; trzeba w nim widzieć odzwierciedlenie zasady niezależności banku i jego szefa. Chociaż nie jest ona u nas zapisana expressis verbis, jest utrwalona w gospodarkach wolnorynkowych, w szczególności w Unii Europejskiej. Chodzi o uniezależnienie banku centralnego od nacisków zewnętrznych, politycznych i przede wszystkim rządowych. NBP ma prowadzić politykę pieniężną i stać na straży wartości złotego. Nie jest jego zadaniem wspieranie polityki gospodarczej partii rządzącej i rządu, o ile te dwa cele są ze sobą sprzeczne. A w czasie rosnącej gwałtownie inflacji bez wątpienia tak było. Bez wątpienia prezes Glapiński wykazywał wielką życzliwość wobec interesów fiskusa i faktycznie wspierał gabinet Mateusza Morawieckiego w działaniach wywołujących i podsycających wzrost cen. Warto teraz sprawdzić (a są do tego instrumenty), czy ci dwaj urzędnicy oraz rezydujący na ulicy Nowogrodzkiej Jarosław Kaczyński rozumieli się bez słów, czy też wprost uzgadniali wspólną linię.

Dla przyszłej jakości organizacji państwa niezbędne jest utrwalenie standardu dokładnie odwrotnego (jak było to przez wcześniejsze lata, przynajmniej od uchwalenia Konstytucji). Gdyby nie przyjrzano się praktykom Adama Glapińskiego i milcząco wyrażono na nie zgodę, oznaczałoby to zmianę paradygmatu. Niosłoby to z sobą ryzyko powtórki takich działań, a przy okazji utrudniało wejście do strefy euro. Praktyczne negatywne skutki takiej postawy banku centralnego były zresztą aż nadto widoczne.

Trzeba mieć nadzieję, że sejmowa Komisja Odpowiedzialności Konstytucyjnej szybko zajmie się przekazaną jej sprawą. Wbrew utyskiwaniom na brak sprawności polskiego systemu odpowiedzialności za łamanie ustawy zasadniczej, nie ma powodu, by go dezawuować. Fakt, w całej swojej historii Trybunał Stanu skazał tylko dwie osoby – ministra i szefa Głównego Urzędu Ceł – za aferę alkoholową na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Jednak nikt nie podchodził do przepisów Konstytucji z tak wielką dezynwolturą, jak politycy Zjednoczonej Prawicy. Dla zapobieżenia podobnym przypadkom wszystkie te delikty powinny być uczciwie przeanalizowane i należycie osądzone.

Otwieramy więc nowy rozdział. Po komisjach śledczych (jak dotąd, niezbyt skutecznych) przyszedł czas na użycie bardziej dolegliwych narzędzi. Oprócz Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej i – zapewne – Trybunału Stanu, działa wyprowadzona ze stanu hibernacji prokuratura. Przeszukania w związku z malwersacją środków Funduszu Sprawiedliwości mogą wydać się ostre i brutalne, ale też charakter tej sprawy jest wyjątkowo bulwersujący i, mówiąc szczerze, obrzydliwy. Trzeba ją do cna wyjaśnić, a winnych ukarać. Niezależnie od tego, czy są księżmi, urzędnikami czy eksministrami. Każdy jest równy wobec prawa. Dura lex, sed lex.

Ani się obejrzeliśmy, a już minęło 100 dni rządzenia Donalda Tuska, które są okazją do znęcania się nad premierem i jego ministrami. Taka cezura obowiązuje i trzeba to przyjąć do wiadomości. Co jednak można wykonać przez ledwie trzy miesiące rządzenia, mając na Krakowskim Przedmieściu wciśnięty wsteczny bieg, a w trybunale z Alei Szucha jeszcze dodatkowy docisk?

Niestety, sytuację skomplikowała ubiegłoroczna retoryka wyborcza, której uległ Donald Tusk, ogłaszając 100 konkretów na 100 dni. Z tych dzisiaj raczej są nici. Trudno za to winić tylko premiera, ostatecznie nie jego winą jest obecny stan demokracji i praworządności w Polsce, ale wychodzi na to, że można chcieć dobrze i zarazem wpaść w sidła własnej retoryki. Dla wyrobionej politycznie publiczności było to zresztą wiadome od początku, ale nie wszyscy są w tym zakresie aż takimi mózgowcami (szkoda, że zabrakło ich w najbliższym zapleczu premiera.

Tak czy siak jazda pod tytułem „rozliczamy 100 dni” będzie trwać jeszcze dobre parę tygodni. Osobliwie na Wiejskiej, zarówno przy stoliku dziennikarskim, jak i we wnioskach do porządku dziennego, których wysyp będzie, podejrzewam, bardzo widowiskowy. Każdy poseł ław opozycji będzie podkreślał, jaki to z premiera Tuska kłamca i wiarołomca, a są przecież inicjatywy poselskie, które biorą złożone przezeń w kampanii wyborczej zapowiedzi na poważnie i mają już kształt ustaw. A w myśl zasady marszałka Hołowni, że zamrażarka sejmowa jest wyłączona, trzeba będzie je przeczytać i się przy okazji gęsto tłumaczyć.

Kwestionując zasadę, iż rząd trzeba rozliczać akurat w sto dni od chwili powołania, generalnie warto publicznie zastanowić się nad wartością składanych obietnic. I po prostu uczciwie powiedzieć ludziom, może nawet w nowej TVP, że są one długofalowe, sięgają horyzontu połowy kadencji, czyli np. momentu, kiedy Krakowskie Przedmieście opuści jego dzisiejszy lokator wraz ze współpracownikami. To na pewno uwolniłoby moce sprawcze rządu, który obecnie jest mocno sparaliżowany postawą prezydenta w sprawie wetowania ustaw. Co prawda udało się okiwać prezydenta Dudę metodą kroków dokonanych z ambasadorami, ale to tylko połowa sukcesu i gdzie nie spojrzeć mamy taki mniej więcej stan spraw.

W praworządności także połowa sukcesu, ale tu przynajmniej zaplanowano w Sejmie wysłuchanie publicznie w sprawie ustawy o KRS, więc jest jakiś progres. W mediach publicznych też mniej więcej: odwołano poprzednie upartyjnione ekipy, są nowi ludzie, ale otoczenie prawne pozostaje jakby stare i nawet widoków na zmiany nie ma. A przynajmniej naiwne było oczekiwanie że luty-marzec przyniesie nam założenia do nowej ustawy medialnej; teraz realnym terminem wydaje się maj-czerwiec, ale przecież pewności nie ma… W kwestii praw reprodukcyjnych tak samo, choć nie należy w czambuł potępiać ostrożnego marszałka Hołownię, że chce ocalić do prac komisyjnych wszystkie złożone projekty ustaw. Bo to w jakiś sposób porządkuje proceduralnie sprawę aborcji, wyjmując ją z bieżącego toku wydarzeń. Inna sprawa, że Lewica na tym temacie szalenie odżyła, czemu należy kibicować.

Z dużej chmury mały deszcz. Przesłuchanie prezesa PiS przez komisję śledczą nie przybliżyło tej ostatniej, ani opinii publicznej, do wyjaśnienia kulis machinacji, które naruszyły fundament demokratycznego państwa. Ważne jest nie to, co Jarosław Kaczyński powiedział, lecz to, czego posłowie nie potrafili od niego wydobyć.

Tylko dla porządku po raz kolejny przypomnę, że afera Watergate, która wstrząsnęła Ameryką i doprowadziła do upadku prezydenta Nixona, była pestką w porównaniu z naszym Pegasusem. Tam w ogóle nie doszło do nielegalnego zdobycia i później wykorzystania informacji; chodziło o sam zamiar oraz mataczenie w śledztwie.

Nikt chyba nie wierzy, że człowiek, który przez osiem lat stanowił centralny punkt polskiej polityki, podejmował w tym czasie najważniejsze decyzje – i który na wszystko patrzy przez pryzmat działań nakierowanych na zdobycie, utrzymanie i umocnienie władzy – zlekceważył tak potężne narzędzie, jakim jest niewykrywalny, wydawało się, program do bardzo głębokiej inwigilacji. Bardziej niż prawdopodobne wydaje mi się, że zaufani ludzie prezesa, ministrowie Kamiński i Wąsik, przekonali go, iż instalowanie Pegasusa nie zostawia śladów, więc można tym programem posługiwać się bez ograniczeń. Wobec opozycji i swoich. Przestępcy znaleźliby się na tej liście na szarym końcu, tym bardziej, że zdobyte tą drogą informacje nie nadają się do wykorzystania w sądzie.

Na początku przesłuchania Kaczyński nawet się do tego przyznał, nieopatrznie używając czasu przyszłego w odpowiedzi na pytanie o proces decyzyjny przy zakupie software’u. A więc w nim uczestniczył, choć w tym czasie nie był jeszcze wicepremierem do spraw bezpieczeństwa. Miał dopuszczenie do tajemnic państwowych, ale zgodnie z zasadą need to know nie miał prawa być informowanym o technikach pracy operacyjnej służb. Członkowie komisji śledczej nie podążyli jednak tym tropem.

Można było założyć, że skoro wzywają na świadka byłego faktycznego rządcę Rzeczypospolitej, to są przygotowani do zmuszenia go do podzielenia się niewygodną dlań wiedzą. Że będą w posiadaniu dokumentów uprawdopodobniających jego kluczowy udział w nielegalnych operacjach. Może ujawnią – jak w komisji ds. Rywina – skorelowane z prowadzonymi przez CBA podsłuchami ciągi połączeń telefonicznych i esemesowych między całą wspomnianą trójką. Udowodnią związek między inwigilacją szefa sztabu wyborczego PO a wydarzeniami kampanii 2019 roku. Lub choćby zbiją Kaczyńskiego z tropu pokazując mu nazwisko „Morawiecki” (a może i kilka innych?) na liście osób zaatakowanych Pegasusem. Bo w to, że Kamiński z Wąsikiem nie mówili swemu szefowi wszystkiego, jestem w stanie uwierzyć.

Członkostwo w komisji śledczej to nie kolejna okazja do brylowania w mediach, lecz ciężka praca na zapleczu – nie tylko posła, ale i współpracujących z nim prawników, byłych funkcjonariuszy służb, asystentów etc. Wertowanie stosów dokumentów w poszukiwaniu śladu nielegalnych działań. Obmyślanie strategii przesłuchań, konfrontowanie hipotez z dowodami, faktami i poszlakami.

Nie wspominając już o dobrej znajomości procedury przesłuchania.

Miniony tydzień upłynął w Polsce pod znakiem dyskusji o prawach kobiet i aborcji. Nie tylko w Polsce zresztą, ponieważ 8 marca jest międzynarodowym świętem praw kobiet, corocznie mobilizującym różne środowiska polityczne do pochylania się nad losem żeńskiej części populacji. Ponadto, we Francji i w Irlandii kwestie praw kobiet stanowiły podstawę dwóch bardzo istotnych i szeroko debatowanych decyzji politycznych, o których warto wspomnieć w zestawieniu z tym, co się działo w Polsce. Ale to za chwilę – zacznijmy od polskiego podwórka.

Nie ukrywam, że sama pochyliłam się nad losem polskich kobiet, publicznie odnosząc się do decyzji polskiego marszałka sejmu Szymona Hołowni o przełożeniu debaty nad projektami aborcyjnymi, nazywając Hołownię „rozedrganym kunktatorem”. Takim bowiem objawił się lider Polski 2050: „wąsatym dziadersem” zamiast błyskotliwego politycznego wizjonera, na jakiego mógł się zapowiadać. Zwłaszcza w oczach młodzieży i kobiet, szukających w wyborach 15 października alternatywy dla duopolu PiS i KO, dla których Lewica z różnych powodów (głównie związanych z katolickim wychowaniem i niewiarą w sprawczość polityczną tego ugrupowania) nie była wyborczą opcją. Hołownia pokazał aż nader wyraźnie, że jest konserwatywny, a także że prawa kobiet jest w stanie poświęcić na rzecz politycznej kalkulacji (co warto podkreślić: o charakterze taktycznym, nie zaś strategicznym).

Wielu analityków sugeruje, że tą decyzją Hołownia pokazał swoją dojrzałość polityczną. Jestem politolożką, socjolożką, od dwudziestu lat badam polską politykę i zastanawiam się: gdzież ta dojrzałość? Otóż, wg Wielkiego Słownika Języka Polskiego Polskiej Akademii Nauk, dojrzałość to „pełne ukształtowanie pod względem umysłowym, psychicznym i emocjonalnym oraz cechowanie się osiągnięciem dużych możliwości i dużej biegłości w danej dziedzinie”. Wziąwszy pod uwagę fakt, iż Szymon Hołownia odsunął w czasie dyskusję o sprawie, która dotyczy zdrowia i życia wszystkich polskich kobiet w wieku reprodukcyjnym, ale także dobrostanu ich rodzin, wziąwszy pod uwagę fakt, iż największą porażką polityczną PiS było zamówienie w Trybunale Konstytucyjnym orzeczenia niemal zakazującego aborcji w Polsce, wziąwszy pod uwagę, iż znacząca większość społeczeństwa w Polsce chce liberalizacji prawa aborcyjnego i umożliwienia kobietom w pełni samodzielnego decydowania o ich ciele do 12 tygodnia ciąży (w tym aż 48% wyborców Konfederacji wyraża takie poglądy), wreszcie wziąwszy pod uwagę, że sam Hołownia obiecywał, że nie będzie używał sejmowej zamrażarki, naprawdę zachodzę w głowę, gdzie ta dojrzałość?

Owszem, można się domyślać, że Hołownia wsparł swego koalicjanta PSL w walce o konserwatywnych wyborców w wyborach samorządowych. Owszem, zadziałał zgodnie z własnym sumieniem. Owszem, próbował zapobiec odrzuceniu jego własnego projektu przez Lewicę i KO, gdyby do głosowania doszło teraz. Jednak wciąż mnie zastanawia, gdzie ta dojrzałość, czyli to ukształtowanie i biegłość w polityce. W polityce rozumianej jako rządzenie, które ma przynosić korzyść społeczeństwu.

Na razie korzyści z decyzji Hołowni widać w notowaniach jego ugrupowania, które podbiera wyborców Prawu i Sprawiedliwości (to pewna nowość, ponieważ zazwyczaj Polska 2050 podbierała głosy KO). Czy dawni wyborcy PiS przechodzą do Trzeciej Drogi z powodu kluczenia w sprawie aborcji? Nie ma na ten temat szczegółowych badań, jednak zapewne nie. PiS traci przez afery, przez zamieszanie wokół protestu rolników, przez strategię betonowania najwierniejszego elektoratu, która zniechęca wyborców mniej radykalnych. Wiązanie tego z kwestią aborcji nie ma uzasadnienia. Ponadto, z braku własnych kandydatów, Hołownia „przygarnia” na swoje listy samorządowe dawnych działaczy PiS, co także nie pozostaje bez znaczenia dla jego politycznego kunktatorstwa w sprawie aborcji. A zatem nie o dojrzałość chodzi, a raczej pewną doraźność i rozedrganie, które są od dojrzałości daleko.

Co ciekawe, KO i Lewicy działania Hołowni są – paradoksalnie – na rękę. Lewica może na tym oprzeć kampanię samorządową, by stać się wyrazistą (a przy niezbyt dużej liczbie kandydatów z szansą na sukces w sejmikach każda wyrazistość Lewicy jest na wagę złota), KO natomiast nie musi ryzykować niezadowolenia wciąż licznych „wąsatych dziadersów” we własnych szeregach kandydatów samorządowych. Być może zatem – dość niespodziewanie – Hołownia zadziała na korzyść wszystkich ugrupowań demokratycznych, działając tak bardzo na niekorzyść polskich kobiet i polskiego społeczeństwa. Ot, polski polityczny paradoks. Ale jak widać, jaka dojrzałość polityków, takie polityczne „korzyści” społeczeństwa. Tylko przypominam jednak, że Hołownia-marszałek to nie to samo, co Hołownia-lider swojego ugrupowania i polityk ten powinien o tym pamiętać, skoro chciał być marszałkiem wszystkich Polaków.

Jeszcze inny polski paradoks, który mnie nieustannie zadziwia, to tak niskie poparcie dla ugrupowań lewicowych w Polsce. Jest na nie zapotrzebowanie w kontekście rozwoju społeczeństwa, ale z ust moich koleżanek i kolegów analityków słyszę aż za często: to świetnie, że Hołownia jest konserwatywny, to wspaniale, że PSL jest konserwatywne, to dobrze, że KO ma silne skrzydło konserwatywne, to bardzo potrzebne, byśmy mieli konserwatywne partie demokratyczne, by odbierać paliwo prawicowym populistom. W tym zalewie radości, że mamy tyle demokratycznego konserwatyzmu w Polsce gdzieś umyka niektórym prosty arytmetyczny fakt, że przy poparciu ok. siedemdziesięciu procent społeczeństwa dla legalnej aborcji do 12 tygodnia ciąży, przy tak wysokim odsetku samobójstw i depresji wśród młodzieży ze środowisk LGBTQ+, przy poparciu większości społeczeństwa dla związków partnerskich, mamy w polskim krajobrazie dwa ugrupowania lewicowe o łącznym poparciu nieprzekraczającym dwunastu procent. Może czas się zastanowić, czy z tym konserwatyzmem demokratycznym tak nam wspaniale.

W tym kontekście jak inna polityczna planeta jawi się Francja, w której prawo do aborcji zostało wpisane do konstytucji. Choć kobiety to prawo już mają, takie jego ugruntowanie ma wartość symboliczną, a także zabezpieczającą prawa kobiet w sytuacji dojścia do władzy populistów. Polki zarówno o takich prawach, jak i symbolach, mogą tylko pomarzyć – na razie nasi politycy większości ugrupowań wciąż nie traktują ich potrzeb poważnie. I wciąż wolą unikać prawdziwej, opartej na faktach, a nie wyłącznie emocjach, dyskusji o tym, dlaczego kobiety powinny być mężczyznom po prostu równe. A taka dyskusja jest potrzebna zawsze i wszędzie, nawet w Irlandii, w której coraz bardziej progresywne społeczeństwo odrzuciło w referendum zmiany konstytucji, dotyczące likwidacji archaicznych zapisów o małżeństwie i roli kobiet. Co dokładnie stało się w Irlandii i dlaczego (sondaże wyraźnie wskazywały na przewagę zwolenników usunięcia dyskryminacyjnych zapisów) – jeszcze nie wiemy. Ale wiemy jedno: o prawach kobiet trzeba rozmawiać jak najwięcej: przed wyborami, po wyborach, między wyborami. Słyszy się czasem, że święto kobiet powinno być codziennie, nie tylko 8 marca. Polskie kobiety nie mogą liczyć na zauważenie ich potrzeb nawet tego dnia.

Od zarania dziejów wiadomo że to, czego nie widać, jest najciekawsze. Może więc warto skupić się nieco na zreformowanym niedawno zapleczu prac sejmowych – które powoli, ale jednak ruszają do przodu, jak koła parowozu, który  dopiero nabiera rozpędu. Co istotne, rozpędu także w sferze reformowania codziennej pracy ustawodawczej. Należy to odnotować jako realizację z dawna zgłaszanych postulatów usprawnienia procesu stanowienia prawa w Polsce.

Wiejska informuje w specjalnym komunikacie, iż od 26 lutego 2024 roku „zaszły poważne zmiany w strukturze organizacyjnej Kancelarii Sejmu”- nie ma sensu ich tu detalicznie wszystkich omawiać, z jedynym jednak istotnym wyjątkiem. Mianowicie powołania w Sejmie nowego Biura Ekspertyz i Oceny Skutków Regulacji; długa nazwa, ale z bardzo istotną końcówką. Doszła ocena skutków regulacji, rzecz znana dotąd jedynie z rządowego procesu legislacyjnego, jako zgodna na gruncie krajowym z praktyką ustawodawczą m.in. w Parlamencie Europejskim. Na Wiejskiej jest jednak nowością – marszałek Szymon Hołownia na początku swojego urzędowania ogłosił, iż poselskie projekty ustaw powinny być opatrzone taką oceną. Podniesie im to poprzeczkę i naturalnie wymusi proces konsultacji. Co powiedziane, zostało sprawnie zrobione i czekamy teraz na poselskie projekty ustaw spełniające ten wymóg.

Na marginesie warto dodać, iż uprzednio także istniało Biuro Analiz Sejmowych, podawało posłom swoje ekspertyzy i opinie, ale ostatnie 8 lat nie były dlań łatwe ani łaskawe. Posłowie Zjednoczonej Prawicy raczej nie korzystali z annałów „wiejskiej” wiedzy eksperckiej (także tej zdeponowanej we wspaniałej Bibliotece Sejmowej…), której przecież przy rozlicznych ustawach tak czy siak trzeba zasięgać. A jeśli już, to woleli zapuszczać żurawia w swoje partyjne think tanki czy afiliowane „uczelnie”, często wyznaniowe. Było więc niestety często tak, że obiektywna i naukowa wiedza ekspercka pochodząca z BAS konkurowała z tą zaczerpniętą z jakichś ideologiczno- przypartyjnych ciał, których zadaniem nie było pokazywanie obiektywnej rzeczywistości, lecz wręcz przeciwnie:  zaciemnianie jej czy wręcz utwierdzanie w przekonaniu o ratio legis choćby nawet największych knotów.

Co w tym kontekście ważne, poprzednia władza Izby lubiła posiłkować się swoimi, nieraz bardzo utajnionymi ekspertami, a ówczesna marszałek Sejmu ekspertyzy zamawiała głównie w myśl partyjnych wytycznych i bieżących potrzeb zwalczania opozycji. Widzieliśmy to niestety w najbardziej pamiętnych momentach dla naszej demokracji parlamentarnej i tak się jakoś składało, iż częściej uzasadniały one podjęte już decyzje, aniżeli je weryfikowały pod kątem praworządności, prawa UE czy konstytucji RP. To dziś ma szansę radykalnie się odmienić, od marszałkowskiej głowy poczynając; wtajemniczeni w kulisy pracy marszałka Hołowni i całego prezydium Izby zapewniają, iż celuje on w ślęczeniu nad ekspertyzami, co zapewne zostało mu jeszcze z redaktorskiej działalności. Ma zresztą przy sobie na co dzień superspeca w postaci Stanisława Zakroczymskiego, swojego dyrektora Gabinetu, prawnika twardo zadomowionego na Wiejskiej. I ten oto tandem, wsparty ministrem Jackiem Cichockim, stara się nie tylko przywrócić znaczenie zaplecza eksperckiego, ale przy okazji naprawdę na serio troszczy się o powagę Sejmu. A ona przecież wyraża się także w jakości zaplecza, z którego się korzysta w reformowaniu prawa, wielkich nazwisk, które podpisują się pod ekspertyzami, czy jakością podręcznej Biblioteki Sejmowej i Wydawnictwa Sejmowego (które swoją drogą mają bardzo wysoką markę).

Mamy więc pierwszy krok ku temu, aby na trwałe zerwać z przeszłością oraz na zawsze ustanowić ocenę skutków regulacji uzusem parlamentarnym, co pchnie ustawodawców na szerokie tory konsultowania swoich projektów ustaw z całym zapleczem: prawnym, eksperckim, rynkowym itp. itd.

Oczywiście diabeł tkwi w szczegółach, ale pierwszy ważny krok już uczyniono. Znam co prawda z przeszłości światle przykłady m.in. zmarłego marszałka Ludwika Dorna czy marszałka Marka Borowskiego (przesiadł się do Senatu, ale nieodmiennie korzysta z rozumu, wiedzy i słowa pisanego…), których widywano nawet w Bibliotece Sejmowej, ale przecież dziś chodziłoby o to, aby korzystanie z zaplecza i ocena skutków regulacji upowszechniła się wśród wszystkich posłów. Ma w tym pewne swoje osiągnięcia parę izb gospodarczych i stowarzyszeń, często goszczących na Wiejskiej, w tym znane mi Polska Izba Komunikacji Elektronicznej czy Towarzystwo Dziennikarskie. Kiedy nad mediami i telekomunikacją wisiały pisowskie Lex TVN, a później Lex Pilot, zabiegały wspólnie o to, by zostać wysłuchane i zgłosić swoje postulaty, domagając się ni mniej, ni więcej tylko… oceny skutków regulacji. Co chyba systemowo zostało już wywalczone, i trzeba tylko przypilnować, by stało się codziennością prac ustawodawczych na Wiejskiej 4/6/8.

Opublikowany na stronach sejmowych porządek drugiego lutowego posiedzenia Izby nie pozostawia złudzeń: sprawy praworządności staną na ostrzu noża, skoro mamy sprawozdanie z działalności Trybunału Konstytucyjnego za 2022 rok, informację o działalności KRS za 2022 rok i wotum nieufności wobec ministra sprawiedliwości Adama Bodnara. A więc trzy bomby atomowe, bo przecież nikt nie sądzi, że sprawozdania z działalności TK czy KRS będą spokojną tylko rozmową o czasie przeszłym dokonanym.

Pytaniem jest, czy dokładać do tego zestawu jakiś akt prawny, który porządkowałby sytuację w sądach po myśli nowej koalicji i w zgodzie z zasadami europejskiej praworządności (a więc pójść na czołowe starcie), czy raczej pozostać ściśle przy porządku, czyli de facto zastosować manewr wymijający: oba sprawozdania odrzucić, prof. Adama Bodnara w Izbie obronić, rzeczowo przedstawiając fakty o stanie praworządności w Polsce i potrzebie zmian, bez wchodzenia w legislację. To wymaga jednak namysłu taktycznego – a kto wie, może i strategicznego? Jeden fałszywy ruch i stracić można nie tylko impet, ale i rację dokonywania reform.

Sążniste opisy tego, co potencjalnie zrobiłby prezydent po zapowiedzi wysyłania każdej uchwalonej na Wiejskiej ustawy do Trybunału pani Julii, skłaniałyby jednak do ostrożnego pójścia drogą specjalnej uchwały o potrzebie naprawy praworządności, sądów, KRS i TK. Tyle, że może ona jednocześnie w jakimś sensie legitymizować instytucję przy Al. Szucha 12a jako istniejącą i mieszczącą się w porządku konstytucyjnym, łącznie nawet z jej „prezes” i dublerami – choć wymagającą naprawy głównej. No i premier Tusk ma kolejną zagwozdkę do rozmowy w gronie liderów, bo umieszczanie tego politycznie jedynie na barkach ministra sprawiedliwości to jednak za mało.

Tym bardziej że prezydent Duda po wizycie na Czarnym Lądzie jakby trochę złagodniał i deklaruje, że taką uchwałę chętnie zobaczy i przyjmie jako wolę dalszych kroków w naprawianiu tego, co „zawsze jest do naprawienia”. W sumie dlaczego nie, skoro uchwała (chciał czy nie chciał…) musiałaby jakoś uwzględniać status quo, skoro równocześnie wezwie do wymiany zużytych elementów zastanego porządku. Zupełnie na zasadzie instrukcji ze stacji diagnostycznej dla pobliskiego warsztatu, co wymienić w trakcie przeglądu głównego samochodu po przejechaniu np. 100 tys. km – sprzęgło, klocki, hamulec czy cały układ kierowniczy… Potrzeba więc poważnych namysłów po stronie koalicji, która nie ma jeszcze wypracowanego jednolitego stanowiska jak to naprawić. A powinna, choćby ze względu na KPO.

Wygląda na to, że na razie ujawnione różnice nadal są za głębokie, żeby ryzykować przy okazji dezintegrację obozu demokratycznego, o co chodzi PiS. Niestety, prezydent był (jest?) tego pokornym wykonawcą.

Tymczasem na Wiejskiej, która na razie nie poci się nad rządowymi projektami ustaw, trwa mrówcza praca w innych sferach. Mowa tu np. o zespołach parlamentarnych, których jest już grubo ponad setka, i spotykają się nieustannie, czyniąc swoją niewidoczną, ale jakże potrzebą powinność. Jest to krzepiący przejaw parlamentarnej pracy u podstaw, wcale nie na zasadzie, że na bezrybiu i rak ryba. Przynależność do nich jest objęta większą sferą dobrowolności, niż prace w komisjach czy podkomisjach, którymi sterują władze klubów parlamentarnych. Posłowie organizują się wokół różnych spraw, także tych ważnych społecznie i tu na pewno warto wyróżnić kilkadziesiąt zespołów zdrowotnych. Wizytując ich posiedzenia można być zaskoczonym wysokim poziomem debaty nad krytycznie ważnymi zagadnieniami zdrowotnymi, czy rozmachem wizerunkowo-propagandowym czynionym pro publico bono. Kiedy piszę te słowa jeszcze dobrze nie wybrzmiały echa konferencji wicemarszałek Sejmu Moniki Wielichowskiej o walce z rakiem – z udziałem minister Leszczyny i minister Nowackiej – gdzie głównym postulatem było wsadzenie do programów szkolnych nauki o zdrowiu (także w aspekcie stylu życia). Akurat jak znalazł w miejsce zajęć z religii, których regres widać jak na dłoni.

Odbyty niedawno zespół zajmujący się chorobami płuc zebrał w jednym miejscu i czasie całą krajową górkę wybitnych lekarzy, którzy dywagowali o badaniach przesiewowych, zespół poselski Rak Stop właściwie co tydzień spotyka się rozprawiając o sposobach walki z nowotworami i urządzając na ten temat wystawy, Zespół ds. Uzależnień co miesiąc będzie brać na warsztat problemy zdrowia publicznego, zaczynając od papierosów. Legislacyjnie nie ma to co prawda mocy sprawczej, w przeciwieństwie do edukacyjnej, bo jest najlepszym forum do zapoznania się z poglądami nauki czy wyrobieniem sobie zdania o splocie zagadnień, jakie tu występują. Często tłumaczyć się nań muszą ministrowie i dyrektorzy departamentów, co zresztą w pewnym sensie antycypuje dalsze wydarzenia, jak projekty ustaw, rozporządzenia czy – w przypadku chorób płuc – postulowane wpisanie do koszyka gwarantowanych świadczeń zdrowotnych niskoemisyjnej tomografii komputerowej.

Co bardzo charakterystyczne i warte podkreślenia, dowodzą tym frontem kobiety: posłanki Krzywonos, Chybicka, Niemczyk, Piekarska, Kozłowska i wiele, wiele innych. Widać, że Sejm X kadencji będzie Sejmem Kobiet, czemu należy tylko przyklasnąć i ze wszystkich sił wspierać.

O, druhu! wierz mi, wzejdzie ona
Szczęśliwa gwiazda nad ojczyzną,
Zerwie się Rosja przebudzona
I na ruinach despotyzmu
Wyryje lud nasze imiona
[1].

Aleksiej Nawalny uzupełnił długą listę ofiar reżimu Putina. Dwieście tysięcy Czeczeńców, setki tysięcy Ukraińców, Gruzini, Litwinienko, Politkowskaja, Niemcow… Po śmierci Niemcowa, zastrzelonego praktycznie pod murami Kremla, to Nawalny stał się nieformalnym liderem opozycji przeciwko Putinowi i jej symbolem.

Pierwsza próba zamordowania go przed kilkoma laty nie powiodła się. Otruty, w krytycznym stanie Nawalny został przewieziony do Niemiec, gdzie lekarzom udało się go uratować. W 2021 r. Nawalny wraca do Rosji, chociaż miał świadomość, że zostanie aresztowany. W 2022 r. sąd skazał go na dziesięć lat łagrów, a w 2023 – jeszcze dziewiętnaście.

Karę pozbawienia wolności Nawalny odbywał w łagrze „Wilk Polarny” w okręgu jamalsko-nienieckim na Dalekiej Północy, w szczególnie surowych warunkach. Dodatkowo, administracja znęcała się nad więźniem. W ciągu trzech lat Nawalnego 27 razy karano karcerem, pozbawiano go widzenia z rodziną i bliskimi, rekwirowano i niszczono listy do niego, nie pozwalano mu dostarczać lekarstw ani dodatkowej żywności. Nie wydano mu nawet zimowych butów.

„To było morderstwo rozłożone na raty, na trzy lata. Zabijali go powoli, na oczach świata”, napisał po śmierci opozycjonisty Siergiej Parchomienko, wybitny dziennikarz, przyjaciel Nawalnego.

„Jeśli zdecydują się mnie zamordować, będzie to oznaczało, że jesteśmy ogromną siłą, że władza się boi. Jeśli zabiją mnie, to moje pośmiertne posłanie będzie brzmiało prosto: Nie poddawajcie się!” – mówił przed dwoma laty Nawalny w dokumentalnym filmie Daniela Rohera „Nawalny”.

Świat jest bezradny wobec okrucieństwa, które dzieje się w Rosji. A częściowo – obojętny. Śmierć Nawalnego, dokładnie miesiąc przed zapowiedzianymi na 15-17 marca wyborami prezydenckimi w Rosji, wstrząsnęła wszystkimi. Nie wpłynie jednak ani na wynik wyborów, ani na najbliższe losy Rosji. Za to wszyscy wiemy, jak – w dziejowej perspektywie – zakończy się ta historia: Dyktatorzy upadną, a na „ruinach despotyzmu” ludzie wyryją imiona Nawalnego, Niemcowa, Politkowskiej…

 

 

 

[1] Aleksander Puszkin, Do Czaadajewa (tł. Julian Tuwim)

 

 

Nauczeni tragicznym doświadczeniem dwóch wojen światowych Europejczycy zbudowali system, w którym wojna jest wykluczona jako sposób rozwiązywania konfliktów. Chroniąc się za amerykańską tarczą, Europie udało się w ciągu siedmiu dziesięcioleci przekształcić połowę kontynentu w strefę pokoju i dobrobytu. Rosyjska agresja przeciwko Ukrainie rozwiała marzenia o stopniowym, pokojowym rozszerzeniu tej strefy o kolejne kraje, których społeczeństwa rozbudziły w sobie aspiracje do lepszego życia. Polityczne władze Rosji, niezdolne do przedstawienia równie atrakcyjnej oferty, spychają Europę do brutalnej, neorealistycznej geopolityki, w której decyduje siła i przemoc, a nie atrakcyjność modelu rozwoju.

Wojskowi i politycy w Europie biją na alarm przed nieuchronną, ich zdaniem, inwazją Rosjan na Europę. Minister obrony RFN Boris Pistorius ostrzegł, że Rosja może zaatakować NATO w ciągu najbliższych pięciu-ośmiu lat. Admirał Rob Bauer, przewodniczący komitetu wojskowego NATO, uważa, że Europę czeka totalna konfrontacja z Rosją w ciągu najbliższych dwudziestu lat. Generał Sanders wezwał Anglików do przygotowań do wojny, a Holendrzy i Duńczycy zaczynają robić zapasy…

Jakkolwiek te apele mogą wydać się przesadnie alarmistyczne, to nie są bezpodstawne. Rosja jest zbyt słaba gospodarczo i demograficznie, aby obecnie zagrozić realnie Europie, a wstrząsów, wywołanych przez wojnę przeciwko Ukrainie, reżim putinowski w perspektywie owych pięciu-ośmiu lat najpewniej nie przetrwa. Nie możemy jednak zapominać, że jesienią 2021 roku nikt nie przewidywał pełnoskalowej wojny Rosji przeciwko Ukrainie.

Konfrontacja militarna nie jest wyborem Europy, gdyż kłóci się z samą istotą wytrwale budowanej Wspólnoty. Jednakże Unia Europejska, wraz ze stowarzyszonymi z nią państwami, może być do niej zmuszona, jeśli zagrożona będzie integralność terytorialna któregoś z państw członkowskich, jego bezpieczeństwo czy bezpieczeństwo obywateli UE. Artykuł 42 Traktatu o Unii Europejskiej zobowiązuje państwa-strony do nie mniejszej solidarności w obronie niż artykuł 5 traktatu północnoatlantyckiego.

W odróżnieniu od NATO Unia Europejska nie wypracowała mechanizmów realizacji swojego casus foederis, pozostawiając sprawy bezpieczeństwa w kompetencji państw członkowskich. Wypowiedź Donalda Trumpa o tym, że pozostawi na pastwę Rosjan te kraje Europy, które nie ponoszą odpowiednio wysokich wydatków na obronę, jest oczywiście, jak to dosadnie określił były dowódca wojsk USA w Europie gen. Ben Hodges, „wypowiedzią strategicznego analfabety, średnio wykształconego Amerykanina”. I oceny tej nie zmienią nieudolne próby, podejmowane także w naszym kraju, usprawiedliwienia czy zracjonalizowania opinii Trumpa. Niemniej, odzwierciedla ona sposób myślenia bardzo wielu Amerykanów, święcie przekonanych, że Europa bogaci się kosztem USA, ponoszących gros wydatków obronnych. Słowa Trumpa można też odebrać jako zapowiedź nieuchronnego zwrotu w amerykańskiej strategii.

Naturalnie USA nie wystąpią jutro czy pojutrze ze struktur NATO, nawet przy prezydenturze D. Trumpa. USA nie będą jednak wiecznie ochraniały Europy, chociażby z powodu fundamentalnego dla ich interesów wyzwania, jakim jest współzawodnictwo na Pacyfiku i próba utrzymania światowej hegemonii przy relatywnie kurczących się zasobach własnych. Gdy Steve Bannon, były doradca Trumpa, nazywa kraje NATO „protektoratem, a nie sojuszem”, to nie jest daleki od prawdy.

Budowa samodzielnej siły militarnej Europy, dzisiaj jako uzupełnienie potęgi USA, jako „drugiej nogi NATO”, a w przyszłości, w razie konieczności – jako prawdziwej autonomii strategicznej, jest nakazem dnia. Polsce, jako krajowi frontowemu, nieporównanie bardziej narażonemu na zagrożenia ze strony Rosji niż leżące na drugim końcu kontynentu Hiszpania czy Francja, w szczególności powinno zależeć na tym, aby Unia Europejska stała się ściśle zjednoczoną potęgą wojskową.

Zdolność obronna Europy oznacza nie tylko posiadanie potencjału odstraszającego potencjalnego przeciwnika, lecz również możliwość jego projekcji, jeśli nie na odległe teatry, to na najbliższe otoczenie tak, aby za naszymi deklaracjami o wysokich wartościach stała siła nie tylko gospodarcza.

Solidarność obronna Europy wymaga, obok rozwoju komponentu przemysłowego, wojskowego i logistycznego, również pogłębienia integracji politycznej – aby usprawnić proces decyzyjny. A także budowania poczucia przynależności do wspólnej przestrzeni cywilizacyjnej i kulturowej, tak, aby żołnierzom z Grecji czy Portugalii, jeśli — nie daj Bóg — przyjdzie im umierać za Suwałki czy Wilno, miejsca te nie były anonimowymi punktami na mapie dalekiej Barbarii, lecz miastami równie im drogimi, jak Saloniki czy Porto.

Demokratyczny rząd skonkretyzował kampanijną zapowiedź trzydziestoprocentowego – a w liczbach bezwzględnych o minimum 1.500 złotych – wzrostu wynagrodzenia zasadniczego nauczycieli. Od 2009 roku, kiedy to miała miejsce podwyżka mniej więcej na poziomie 25 procent, nie mieliśmy do czynienia z tak silną dynamiką poprawy płac. Mimo to zaproponowane nam rozwiązanie wzbudziło duże emocje. W wielu przypadkach oczekiwane półtora tysiąca złotych, które stało się już symboliczne, nie jest bowiem osiągane.

To efekt silnej pauperyzacji naszego środowiska. Osoba po dwudziestu latach pracy, mająca stopień naukowy doktora, przy wzroście wynagrodzenia zasadniczego o 30 proc. nie uzyskuje wspomnianej, niemal mitycznej, kwoty. Na dodatek minister Czarnek w dwóch ostatnich latach doprowadził do podniesienia płac nauczycieli początkujących kosztem wynagrodzeń nauczycieli z najwyższym stopniem awansu. Dzisiaj nauczyciel wchodzący do zawodu zarabia około 4.900 zł wynagrodzenia zasadniczego brutto. I to jest wszystko, co otrzyma (chyba że ma godziny ponadwymiarowe). Po czterech latach zostanie nauczycielem mianowanym i wtedy będzie zarabiał… o 150 złotych więcej.

Taka perspektywa nie zachęca młodych ludzi do podejmowania pracy w oświacie, nie rysuje jasnej ścieżki rozwoju zawodowego i  finansowego i nie motywuje do podnoszenia kwalifikacji. W naszych wynagrodzeniach nadal obracamy się na progu tylko o jakieś 10 procent wyższym od płacy minimalnej.

Awantura medialna, jaka wybuchła podczas dyskusji na ten temat, uwidoczniła jedną podstawową rzecz: płaca nauczyciela powinna być systemowo odpolityczniona. Dzisiaj o jej wysokości decydują politycy określając tzw. kwotę bazową, której wielkość jest generalnie nieznana i nauczycielom, i większości społeczeństwa.

Związek Nauczycielstwa Polskiego przygotował inicjatywę parlamentarną, w której zakłada się, że każdy podejmujący zatrudnienie w szkole – po studiach pedagogicznych, prezentując najwyższy poziom przygotowania na tym etapie – na starcie powinien zarabiać średnią krajową. Dzisiaj byłoby to w zaokrągleniu 7.200 zł. Po dziesięciu latach pracy, już ze statusem nauczyciela dyplomowanego (a osiąga się go we wcale niełatwej procedurze), taka osoba otrzymywałaby wynagrodzenie zasadnicze brutto mniej więcej o 1,55 raza wyższe; w obecnych cenach ponad 11.000. Kończąc pracę, odchodząc na emeryturę, taki człowiek zarabiałby – wraz z elementami  dodatkowymi, jak chociażby dodatek stażowy, trzy godziny ponadwymiarowe – mniej więcej dwukrotność przeciętnego wynagrodzenia w kraju – dzisiaj byłoby to w granicach 15-16.000 złotych.

Niemało, ale to jest inwestycja w przyszłość naszego społeczeństwa. Bez zadowolonych i zaangażowanych nauczycieli nie stworzymy dobrego systemu edukacji, a bez niego nie będzie konkurencyjnej i dynamicznie rozwijającej się gospodarki, innowacyjnych start-upów, wynalazków, rosnącego PKB, a na końcu podatków wystarczających na usługi publiczne o wysokiej jakości.

Dlatego postulowany przez nas mechanizm musi być powiązany ze zmianą sposobu kształcenia nauczycieli i pozyskiwania ludzi do tego zawodu. Najlepsze pod kątem osiągnięć edukacyjnych kraje (w Europie np. Finlandia, a w świecie Singapur) już na etapie szkoły średniej „wyłapują” młodych ludzi z właściwymi predyspozycjami. W momencie składania przez nich deklaracji podjęcia studiów pedagogicznych stają się oni monitorowani, wchodzą do systemu mentoringu, są prowadzeni bez mała za rękę – by przekraczając próg szkoły byli już całkowicie przygotowani do pracy w sensie formalnym i faktycznym, merytorycznym i mentalnym. Nabywanie umiejętności, praktycznie stażu zawodowego, rozpoczyna się już na pierwszym roku studiów. Wysokie  wynagrodzenie idzie w ślad za tym. W Finlandii ostatecznie nauczycielem zostaje jeden na sześćdziesięciu kandydatów, bo tam jest to zawód o bardzo wysokim prestiżu społecznym.

Paru prezesów już wymiotło (niektórzy przezornie wymietli się sami, dzięki czemu dostaną odprawę), wielu jeszcze to czeka. Ale wygląda na to, że koalicja zamiatanie w spółkach Skarbu Państwa pozostawia pełniącym obowiązki, tak żeby wybrani w konkursach przyszli na gotowe i czyste. No, może nie tylko dlatego – o czym potem.

Z czym będą mierzyć się tymczasowi prezesi? Po pierwsze, z częstą wśród nominatów PiS niekompetencją. Wspartą popieraniem wszelkich, choćby najmniej sensownych, inicjatyw i pomysłów. Grupa Energa  i Grupa Enea wydały polecenie rozpoczęcia prac węglowej Elektrowni Ostrołęka C bez zapewnionego finansowania. Jak informował „Parkiet”, Enea będzie dochodzić roszczeń dotyczących rozpoczęcia tych prac m.in. wobec swojego byłego prezesa oraz PZU.

Z kolei nowy prezes PGE będzie musiał np. zadecydować o losie aktualizacji strategii PGE do 2030 r., która zakłada całkowite odejście od węgla, w tym także w ciepłownictwie. Oczywiście nie spodobała się ona górnikom, których boi się każdy rząd.

Sprzątanie w Orlenie powierzono na trzy miesiące Witoldowi Literackiemu, ekspertowi w dziedzinie finansów i podatków, który w tym koncernie w  latach 2008-2020 był dyrektorem biura podatków. Przed nim sprzątanie stajni Augiasza, w której bałagan wiąże się z zaniżeniem możliwych do uzyskania finansów ze sprzedaży części majątku Lotosu.

I prezesi, i pełniący ich obowiązki będą musieli przeanalizować wydatki spółek Skarbu Państwa na  sponsoring, reklamy w mediach, darowizny oraz na usługi prawne i doradcze. Najwyższa Izba Kontroli zbadała wydatki tylko dziewięciu firm w latach 2017-2021. Nietrudno zgadnąć, że trafiały głównie do opanowanej przez PiS Telewizji Polskiej oraz mediów braci Karnowskich i Tomasza Sakiewicza. Ciekawe też będą przepływy ze spółek do zakładanych przez nie fundacji  i dalej – wydatki tychże fundacji. No i wpłaty spółek na konta przeróżnych instytucji i fundacji, o sponsorowaniu kombinatu Tadeusza Rydzyka nie zapominając.

Niezbędne będą też decyzje kadrowe, bo i same spółki matki, i ich córki są zalane kadrą, której często jedyną kompetencją jest należenie do grona krewnych i znajomych Królika w kapeluszu z napisem „PiS” albo „SP”.

Generalnie nowe władze firmowe czeka otwieranie wielu szaf, obserwowanie, ile trupów z nich wypada i analizowanie stopnia ich rozkładu oraz wpływu na działalność spółek. Sądy i prokuratury powinny przygotować się na falę oskarżeń i procesów.

Na tym torcie oprócz lukru i wisienek jest jednak i nieco dziegciu. Otóż, jak ćwierkają niektóre wiewiórki, wprowadzanie tymczasowych zarządów i pełniących obowiązki jest nie tylko spowodowane chęcią obsadzenia stanowisk fachowcami. Trwa bowiem walka o stołki pomiędzy głównymi uczestnikami koalicji. Ot, takie typowe polskie piekiełko, niezależne od politycznych poglądów i ideologii.

Ustawa zasadnicza jest osnową, na której tkane są wszystkie prawa Rzeczypospolitej. Musi być ze wszystkich sił chroniona. Nie wolno dopasowywać jej do krótkotrwałych interesów, podchodzić do niej z elastyczną dezynwolturą, także dla rozwiązania problemów z pewnością trudnych – lecz w perspektywie konstytucyjnej wciąż tylko bieżących.

Hasło dokonania zmian w najważniejszym akcie prawnym RP i wyzerowania obsady Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Sądownictwa, Sądu Najwyższego i innych instytucji przejętych przez poprzedni obóz rządzący, a teraz wykorzystywanych do paraliżowania funkcjonowania państwa, rzuciła – nie zapominajmy o tym – Konfederacja. Poważne potraktowanie tego postulatu (nie mówiąc już o jego wdrożeniu) byłoby przepustką do udziału w poważnej polityce ruchów narodowych, nacjonalistycznych, skrajnych, groźnych. O tym, że takie eksperymenty źle się kończą, przekonaliśmy się już nie raz.

Jest to też pomysł nierealizowalny. Prawo i Sprawiedliwość traktuje swoje zdobycze jako potężne narzędzia utrzymania wpływów. Z pewnością ich się nie wyrzeknie. Wabikiem nie może tu być ani obietnica uszanowania status quo, np. uznania prawomocności orzeczeń Trybunału Julii Przyłębskiej, ani gwarancja, że wybór nowych członków tych organów dokonałby się w drodze konsensualnej, z wprowadzeniem do nich również nominatów PiS. Ta partia nie chce się układać; chce utrudnić następcom sprawne rządzenie i marzy o powrocie do władzy.

Rozwiązania, o których wspomina się półgębkiem, byłyby też kontrproduktywne. Wyobraźmy sobie – całkowicie hipotetycznie – wybór członków Trybunału Konstytucyjnego większością 3/5 głosów w Sejmie. Pierwszy skład pewnie udałoby się uzgodnić, a stronnictwo Jarosława Kaczyńskiego uzyskałoby prawo do wskazania, załóżmy, pięciu lub sześciu sędziów. Z tej grupy Andrzej Duda wyznaczyłby nowego prezesa (na jakiekolwiek inny mechanizm wyboru ani prezydent, ani PiS się nie zgodzą). Niewiele więc usprawniłoby to pracę tego sądu. Co więcej, do czasu, kiedy liczba posłów populistycznej prawicy spadnie poniżej 184, w praktyce to od nich zależne będzie powołanie każdego członka TK w przypadku opróżnienia urzędu przed końcem dziewięcioletniej kadencji. Osobiście jestem zdania, że liczebność narodowo-katolickiego klubu w parlamencie będzie się zmniejszać, ale prawo trzeba pisać na złą, a nie dobrą pogodę. Przekonaliśmy się o tym w ciągu ostatnich ośmiu lat.

Nie podejrzewam polityków demokratycznych, którzy pozytywnie wypowiadają się na ten temat, o naiwność. Zapewne chodzi im o tworzenie koncyliacyjnego wrażenia i obarczenie PiS odpowiedzialnością za trwający niedowład. Skórka nie jest jednak warta wyprawki. Trzeba szukać lepszych sposobów przywrócenia praworządnego charakteru państwa. Lepiej już pozostać przy kreatywnym znajdowaniu luk i szczelin, których sporo pozostawiła poprzednia – cechująca się generalną niekompetencją – ekipa.

Budżet na 2024 roku obowiązuje i stało się to w chwili podpisu prezydenta pod dokumentem, który wraz z pozostałymi 3 ustawami, został jednocześnie skierowany w Aleję Szucha 12a do bezterminowej kontroli następczej.

Mamy więc oto nową sytuację wykreowaną przez prezydenta, kiedy ustawy są podpisane i funkcjonują, pozostając jednocześnie pod pręgierzem orzeczeń organu, co do którego są rozliczne wątpliwości, czy w ogóle istnieje. Część jego członków nie jest sędziami TK, a jedynie osobami tam nielegalnie delegowanymi w miejsce prawidłowo wybranych sędziów, część w chwili powołania nie spełniała kryterium wiekowego i nie powinna zostać sędziami TK z powodów formalnych, a szefowa wyżej wymienionych jest przez część z nich kwestionowana jako uzurpatorka na funkcji prezesa, którą zakończyła w 2022 roku. I taki oto organ ma się zająć kontrolą następczą tych i wszystkich kolejnych ustaw, bo konstytucja przewiduje możliwość wystąpienia przez prezydenta do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskiem o zbadanie zgodności już podpisanej i ogłoszonej w Dzienniku Ustaw ustawy z Konstytucją, w trybie kontroli następczej — czytamy na stronie prezydenta RP. Co istotne, wniosek taki prezydent może złożyć w dowolnym czasie wobec każdej obowiązującej ustawy, a także umowy międzynarodowej lub rozporządzenia. Choć nie wpływa na obowiązywanie objętego nim aktu prawnego i tzw. zdrowy chłopski rozum każe natychmiast zapytać, czym w takim razie jest, jeśli nie zawracaniem kijem Wisły?

Tyle definicja i wykładnia a teraz spójrzmy na komunikat prezydenta: z uwagi na wątpliwości związane z prawidłowością procedury uchwalenia ww. ustaw tj. brakiem możliwości udziału w pracach Sejmu nad tymi ustawami przez posłów Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika, prezydent zdecydował o skierowaniu powyższych ustaw, w trybie kontroli następczej do Trybunału Konstytucyjnego, celem zbadania ich zgodności z Konstytucją. Analogiczne działania będą podejmowane przez Prezydenta RP każdorazowo w przypadku uniemożliwienia Posłom wykonywania ich mandatu, pochodzącego z wyborów powszechnych. Należy podkreślić, że sprawa wygaśnięcia mandatów została jednoznacznie przesądzona przez Sąd Najwyższy. Mariusz Kamiński i Maciej Wąsik są posłami na Sejm RP”. Czyli prezydent Duda zakomunikował, iż przesłanką ewentualnej niekonstytucyjności jest brak możliwości prac wymienionych osób nad tymi i wszystkimi kolejnymi ustawami – skoro mają wygaszone mandaty i legitymacje poselskie. Warto zwrócić na to uwagę jako jedyną przesłankę uruchomienia procedury, o ile oczywiście wcześniej TK nie ulegnie zmianie, a cała sprawa przejdzie do podręczników historii niesławnej dobrej zmiany w zakresie praworządności.

W porządku przyszłotygodniowego posiedzenia Sejmu nie ma co prawda punktu poświęconego Trybunałowi Konstytucyjnemu, ale są zapowiedzi, iż może się to wydarzyć. Nie, żeby marszałek Szymon Hołownia specjalnie hołdował terleckiej formule wrzucania projektów uchwał znienacka, ale może to nastąpić po prostu z głęboko uzasadnionej potrzeby wyjaśnienia zasad funkcjonowania tego organu. Jakiż bowiem miałaby sens Rada Gabinetowa zwołana przez prezydenta Dudę na 13 lutego na godz. 13.00, poświęcona inwestycjom, zakupom zbrojeniowym i związanym z tym pracom rządu, a więc także planowanym w tym zakresie projektom ustaw i rozporządzeń? Czy warto się w ogóle zbierać, skoro prezydent zapowiedział, że każdą ustawę będzie wysyłał w wiadome miejsce, chyba że skazani i ułaskawieni Kamiński z Wąsikiem zasiądą bezprawnie na miejscach poselskich.

Boli od tego głowa, prawnicy są w kropce, bo czy można a priori wysyłać wszystkie akty prawne do kontroli następczej? Mielibyśmy oto skuteczny akt łaski dla dwóch byłych posłów prawomocnie skazanych w drugiej instancji za przestępstwa umyślne z zakazem zasiadania w Izbie, ale per analogiam nie mielibyśmy żadnego analogicznego aktu (litości? łaski? abolicji?) dla wszystkich ustaw, które wyjdą z Wiejskiej do podpisu prezydenta — skoro z automatu zostaną skierowane do kontroli następczej w organie z Alei Szucha 12a? Trudno to doprawdy zrozumieć, chyba że p. Kamiński z Wąsikiem potrafią i się ze społeczeństwem jako współsprawcy tego zamieszania podzielą… A tak na poważnie, to kolejny paradoks polskiej demokracji, do pilnego rozwiązania.

– czyli jak europejska jedność wygrywa z Putinem

W Brukseli wydarzyło się coś, co może zaważyć na bezpieczeństwie Europy i losie Ukrainy w najbliższej przyszłości. Na specjalnym szczycie Rady Europejskiej 1 lutego 2024 r. państwa UE jednomyślnie zdecydowały o pakiecie pomocy finansowej dla Ukrainy w wysokości 50 miliardów euro, w ramach unijnego budżetu.

Był to jeden z najkrótszych szczytów w historii UE, a jednomyślność osiągnięto tak szybko – co warto podkreślić – dość niespodziewanie. Dlaczego? Oczywiście z powodu niemal pewnego weta Victora Orbána. Dotychczas nie tylko utrzymywał on przyjacielskie relacje z Putinem, ale także często stosował szantaż (głównie finansowy), by po osiągnięciu profitów ostatecznie godzić się na decyzje wymagające jednomyślności. Także te kluczowe dla nakładania sankcji na Moskwę, wzmacniania europejskiego bezpieczeństwa w kontekście agresji Rosji na Ukrainę czy jasnych deklaracji UE o otwarciu Kijowowi drzwi do członkostwa w Unii. Podczas grudniowego szczytu, kiedy decydowano o rozpoczęciu negocjacji akcesyjnych między innymi z tym krajem, Orbán podjął próbę wymuszenia korzystnego dla niego rozwiązania, która udała się jedynie połowicznie (choć w tej udanej połowie zyskał obietnicę uruchomienia części zamrożonych z powodu nieprzestrzegania praworządności 22 miliardów euro). Węgierski przywódca nie wstrzymał wtedy rozpoczęcia rokowań, zablokował jedynie pomoc finansową dla Ukrainy, dyskusję o której trzeba było odłożyć o sześć tygodni.

To wówczas, jak się wydaje, pozostali przywódcy państw UE, włącznie z premierami Słowacji Robertem Fico i Włoch Giorgią Meloni, ostatecznie stracili cierpliwość wobec nieustannie kłopotliwego kolegi. Styczeń posłużył Ursuli von der Leyen i Charlesowi Michelowi do przekonania przywódców unijnej dwudziestki szóstki do postawienia tamy działaniom Orbána, a także do przygotowania… własnego szantażu wobec premiera Węgier. Polegałby on na groźbie zablokowania jakichkolwiek transferów finansowych z budżetu UE na rzecz tego państwa. Mogłoby to w istocie „dobić” z trudem radzącą sobie ze stagflacją tamtejszą gospodarkę. Być może kluczowym argumentem, który Orbán musiał przełknąć jak gorzką pigułkę, było widmo odpływu zagranicznych inwestorów ze słabo radzących sobie ekonomicznie Węgier, jeśli na dodatek byłyby pozbawione stałej kroplówki z UE. Co bardzo ważne, pozostali członkowie Wspólnoty wykazali pełną jedność w poparciu groźby odebrania tych funduszy, a także w uniemożliwieniu corocznego renegocjowania wsparcia dla Ukrainy (co dałoby Orbánowi zapewne kolejne okazje do szantaży).

Szczyt UE z 1 lutego był sukcesem na kilku płaszczyznach. Po pierwsze, pokazał jedność państw europejskich zarówno w rozumieniu zagrożenia rosyjskiego i konieczności wsparcia Ukrainy, jak i w sprzeciwie wobec członkostwa opartego na szantażach i wystawianiu na ryzyko bezpieczeństwa Europejczyków. Po drugie, Unia wykazała się sprawczością w kontekście coraz silniejszego włączania Ukrainy w orbitę europejskich wartości i zademonstrowała pewność, że zreformowana Ukraina po wojnie może być wartościowym członkiem UE. Po trzecie, choć pomoc w wysokości 50 miliardów euro nie wydaje się być decydująca dla przyszłości Ukrainy (mówiąc szczerze w obliczu potrzeb jest zaledwie drobnym datkiem), ma jednak olbrzymie znaczenie dla zwiększenia napływu inwestycji do tego kraju. Część środków, przeznaczona na gwarancje bankowe dla takich inwestycji, ma potencjał multiplikacyjny, znacznie ważniejszy niż sama kwota europejskiego wsparcia. Nie bez znaczenia jest także fakt, iż ze środków tych Ukraina będzie mogła finansować bieżące zobowiązania budżetowe oraz dostosowywać swoje prawo do unijnego acquis communautaire, a zatem większymi krokami wchodzić w europejską przestrzeń wartości i prawa. To wysyła Putinowi jasny sygnał, że jego krwawe ruble nie są wystarczająco atrakcyjne nawet dla Orbána, kiedy w grę wchodzi możliwość pozbawienia Węgier statusu pełnoprawnego członka UE.

I choć europejska jedność wygrała z Putinem jedynie małą bitewkę, a jeszcze nie wojnę, to może się okazać, że konsekwencje tej bitewki są naprawdę istotne dla wzmocnienia Unii. Na razie bez Ukrainy, ale niedługo – oby jak najszybciej – już z nią na pokładzie.

 

Według ustawy budżetowej dochody państwa mają wynieść nieco ponad 682 mld zł, a wydatki nieco ponad 866 mld zł. Czyli deficyt sięgnie maksymalnie 184 mld zł. To o 17 mld zł więcej niż zakładał projekt PiS. Nowy rząd zwiększył wydatki, ale za to znalazł sporo oszczędności. Więcej będzie na ochronę zdrowia, są pieniądze na kontynuowanie programów społecznych, nie stracą rodziny i emeryci. Deficyt sektora finansów ma według metodyki unijnej wynieść 5,1 proc. PKB. Pewnie byłoby mniej, gdyby NBP wypracował zysk, który dla rządu PiS zapowiadał.

PKB w ujęciu realnym ma wzrosnąć o 3 proc., a przeciętne wynagrodzenie w gospodarce narodowej o 9,8 proc. Inflacja wyniesie średniorocznie 6,6 proc. Potrzeby pożyczkowe netto wyniosą 250 mld zł.

Teraz powinienem dalej analizować budżet, zastanawiać się, jaka będzie reakcja Unii Europejskiej. Tyle że okazało się, że to jedynie didaskalia. Prawdziwa gra toczy się między rządzącą większością a prezydentem – jak widać, prezydentem poprzedniej koalicji. Andrzej Duda podpisał ustawę i skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego w trybie kontroli następczej. Powodem jest procedura uchwalania budżetu – czyli nieobecność podczas prac i głosowania Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika: posłów według prezydenta, byłych posłów według demokratycznej koalicji.

No to cofnijmy się w niedaleką przeszłość. W dniu 16 grudnia 2016 r. posłowie Zjednoczonej Prawicy uchwalili budżet. Ustawa zawierała osławione Lex Szyszko (zgoda na brutalną wycinkę lasów) i obcięcie świadczeń funkcjonariuszom pozytywnie zweryfikowanym w 1990 roku, jeśli wcześniej pracowali choć jeden dzień w „instytucjach totalitarnych”. Ponieważ protestowała przeciwko temu opozycja, ustawę uchwalono… w Sali Kolumnowej Sejmu, nie dopuszczając do niej posłów spoza Klubu PiS. Prezydent ustawę podpisał.

A, tu nie było kwestii całkowitego wykluczenia. Przypomnijmy więc rok 2018 i zatrzymanie posła PO Stanisława Gawłowskiego. Prezydentowi nie przeszkadzała jego trzymiesięczna nieobecność podczas uchwalania ustaw.

I jeszcze dwie wisienki na torcie. To pocałunek śmierci dla TK – tak wczorajszą decyzję Andrzeja Dudy skomentował Kamil Zaradkiewicz z Sądu Najwyższego, jeszcze do niedawna dyrektor Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury w Krakowie, z nominacji Zbigniewa Ziobry. Jak ów neosędzia napisał na portalu X (dawny Twitter), w przypadku kontroli prewencyjnej, bez orzeczenia TK i jego wykonania władza polityczna nie mogłaby realizować pseudobudżetu i byłaby tym orzeczeniem związana. W przypadku skierowania ustawy do kontroli następczej otwiera się zaś drogę nie tylko do zignorowania orzeczenia, ale też do spełnienia pogróżek demontażu TK. To jest wręcz zachęta do takiego działania – podkreślił. I dodał, że podobny pocałunek śmierci dokonał prezydent wobec własnych prezydenckich prerogatyw.

A Andrzej Duda zapowiedział, że tak będzie się bawił z każdą ustawą, która mu się nie spodoba. Czyli kierował ją do Trybunału, co do którego składu są ogromne kontrowersje.

W tej sytuacji 184 miliardy deficytu to naprawdę betka.

Prerogatywy prezydenta Rzeczypospolitej precyzyjnie określa Konstytucja. Wśród wymienionych tam expressis verbis uprawnień i obowiązków nie ma funkcji superarbitra w politycznych konfliktach, choć w większości intuicyjnie oczekujemy, że w przypadkach ważkich i ostrych sporów głowa państwa podejmie się ich łagodzenia i szukania kompromisu. Można to oczekiwanie wyinterpretować z przypisanych prezydentowi ról gwaranta ciągłości władzy państwowej oraz strażnika Konstytucji, ale tak naprawdę zapewne odwołujemy się, świadomie lub podświadomie, do dwóch kadencji Aleksandra Kwaśniewskiego. Co prawda poza nim żaden inny piastun tego urzędu podobnych doświadczeń nie miał i takiej tradycji nie budował, ale żądań społecznych w tym względzie ignorować nie można.

Od 15 października zeszłego roku mamy do czynienia z sytuacją wyjątkową. W Polsce nie odbywa się normalna alteracja rządu, tylko przebiega proces odzyskiwania przez demokratyczne państwo obszarów władztwa oraz narzędzi rządzenia zabranych mu wcześniej w ramach stopniowej budowy systemu coraz bardziej autokratycznego.

Prezydent uosabiający fundamentalne wartości demokratycznego państwa prawa, poważnie traktujący jego konstytucyjną odpowiedzialność, stanąłby na czele tych wysiłków. Co jednak, jeśli sam uczestniczył w procesie odwrotnym?

W ciągu ostatnich trzech i pół miesiąca Andrzej Duda wyraźnie potwierdził przynależność do jednej ze stron sporu. Do ostatniego możliwego dnia zwlekał ze zwołaniem pierwszego posiedzenia nowo wybranego parlamentu. Misję sformowania gabinetu powierzył premierowi, który ewidentnie nie miał szans na uzyskanie wotum zaufania w Sejmie. W orędziu na forum Izby zapowiedział szerokie stosowanie weta. Nie spieszył się z wręczeniem powołań finalnie wskazanym ministrom, przedkładając nad tę czynność wyjazd zagraniczny o drugorzędnym znaczeniu. Zawetował ustawę okołobudżetową, odchodząc od zwyczaju nieingerowania w kompetencje rządu do prowadzenia polityki gospodarczej i makrofinansowej. Raczej bezrefleksyjnie opowiedział się przeciw działaniom na rzecz przywrócenia mediom narodowym ich pierwotnej – publicznej – funkcji (zastrzeżenia natury prawnej byłyby zrozumiałe, nie da się jednak abstrahować od skrajnie jednostronnej treści ich przekazu, bardziej przypominającej propagandę znaną z najgorszych lat trzydziestych lub pięćdziesiątych niż dobre wzorce nowoczesnej komunikacji). Próbował ukryć w Pałacu przestępców skazanych prawomocnym wyrokiem sądu, a później – jak się wydaje – zastawić pułapkę na prokuratora generalnego, w razie gdyby przychylił się on do sugestii zarządzenia przerwy w odbywaniu kary panów Kamińskiego i Wąsika. W rozmowach z partnerami zagranicznymi lansował tezę o więźniach politycznych w Polsce, a w narracji wewnętrznej – o terrorze praworządności. Bez zbadania stanu faktycznego stanął murem za Dariuszem Barskim powołanym na funkcję prokuratora krajowego, jak się teraz okazało z błędem prawnym, i wyposażonym w nadzwyczajne kompetencje zabrane jego zwierzchnikowi, co w oczywisty sposób przeprowadzono w złej wierze tuż przed wyborami. W bezprecedensowy sposób wystąpił przeciw ministrowi Adamowi Bodnarowi.

Jest jasne, że Andrzej Duda nie zamierza współpracować z demokratycznie wybranymi władzami państwa – ustawodawczą i rządową częścią władzy wykonawczej – oraz sądowniczą. Nie ma więc co czekać z wszczęciem postępowania zmierzającego do zbadania potencjalnych deliktów konstytucyjnych w wykonaniu obecnego prezydenta. Demokratyczne państwo powinno to uczynić niezależnie od okoliczności, by pokazać swoją siłę i zapobiec jakiemukolwiek dryfowi w stronę autorytaryzmu w przyszłości. Zwłoka w sformułowaniu wniosku do Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej, gdyby miała miejsce z powodów taktycznych (nadziei na brak wet wobec niezbędnych ustaw), byłaby wątpliwa moralnie w każdym przypadku. Teraz jednak nie ma też sensu stricte politycznego. Wręcz odwrotnie – zachęci Andrzeja Dudę do kontynuowania przyjętej przezeń linii postępowania. Zaś konieczność stawiania się na posiedzeniach Komisji, przedkładania pisemnych wyjaśnień, dokumentów znajdujących się w archiwach Kancelarii oraz akt prowadzonych spraw mogłoby na głowę państwa podziałać tonująco.

Na razie nie ma widoków na postawienie urzędującego prezydenta w stan oskarżenia przed Trybunałem Stanu – brakuje 61 posłów i senatorów. Jednak uruchomienie procedury i jej sprawny (a przy tym uczciwy) przebieg może wywołać nieoczekiwaną dynamikę dalszych wydarzeń. Nie warto wstawać od szachownicy przed wykonaniem możliwego spektakularnego ruchu.

Może to konkluzja jeszcze nieco na wyrost, ale mamy na Wiejskiej pierwsze objawy parlamentarnej normalności. Choćby w postaci nad wyraz spokojnego uchwalenia budżetu państwa na 2024 rok.

Ustawę przepracował solidnie zarówno Sejm, jak i w tym tygodniu Senat, nie wnosząc poprawek. Od środy jest więc na biurku prezydenta Dudy, który po wyściskaniu swoich dwóch ułaskawionych kolegów może nareszcie pochylić się nad tym doniosłym aktem prawnym. Dostarczono mu go nawet grubo przed upłynięciem konstytucyjnego terminu, w wersji jak najbardziej zgodnej z procedurami i literą prawa, przy pełnym współudziale dzisiejszej opozycji, która nawet składała poprawki i wnioski mniejszości (tym samym ciałem i duchem dowodząc, że prawu i procedurze stało się zadość, mimo wygaśnięcia mandatów b. posłów PiS Kamińskiego i Wąsika).

Jeśli więc najważniejszy lokator Pałacu Prezydenckiego chciałby wysyłać prawidłowo uchwalony budżet państwa na 2024 rok na Aleję Szucha 12a w celu sprawdzenia konstytucyjności, to powinien się mocno zastanowić, czy naprawdę warto. Prawdopodobnie byłaby to kolejna już wpadka, Andrzejowi Dudzie kompletnie teraz niepotrzebna. Prezydent, zapewne nie będąc o tym odpowiednio poinformowanym, samym swoim prawidłowym teraz aktem łaski znakomicie potwierdził fakt skazania Wąsika i Kamińskiego, a tym samym to, że podlegają oni kodeksom i Konstytucji – w tym jej przepisom, że osoba skazana za przestępstwo umyślne z oskarżenia publicznego w izbie zasiadać nie może. Tak się składa, że jedno implikuje drugie i nie pomogą tu nawet najbardziej napuszone akty strzeliste.

Tym samym ten balon mamy więc przekłuty, nieświeże powietrze już zeń zeszło, a diapazon emocji się sporo obniżył z tendencją do pogłębiania. Kamiński z Wąsikiem są ułaskawieni i nabierają sił w domowych pieleszach, a nerwowo oczekiwanego przyjścia prezydenta z ułaskawionymi na posiedzenie Sejmu nie było. Niczego zresztą by to ustrojowo nie zmieniło; byłoby li tylko chwilową sensacją i przebrzmiało tak szybko, jak spuchnięte od oburzenia słowa prezydenta, miotane w tej sprawie przez ostatnie dwa tygodnie.

Marszałek Izby Szymon Hołownia zresztą w bardzo inteligentny sposób przygotował Sejm na zapowiadane demonstracje, które jednak i na szczęście się nie odbyły. Podjął oczywiście należne środki bezpieczeństwa, aby nie dopuścić np. do utworzenia z posłów PiS swoistego kosza, w środku którego ukryliby się obydwaj, by jak Filip z konopi objawić się na sali sejmowej i siać zamęt. Lub wprowadzenia ich pod osłoną nocy, a nawet jawnie tuż przed posiedzeniem w osłonie Osoby samego Prezesa, jako tarczy przed Strażą Marszałkowską. Otóż, marszałek zastosował parę chwytów i była to naprawdę dobra robota, za którą należą się pochwały. Oczywiście znacznie wzmocnił siły na zewnątrz i w środku Izby – te widzialne i te niewidzialne – w czym trochę lekceważona Straż Marszałkowska jest codziennie szkolona i naprawdę bardzo sprawna. Taki choćby drobny fakt, że przy wejściu głównym porządku w krytycznych chwilach pilnowały cztery Strażniczki Sejmowe (pięknie swoją drogą wyglądające w galowych mundurach), a nie Strażnicy, którzy wszak do ułomków nie należą i mogliby stać się przysłowiową płachtą na byka. Puszczając na chwilę wodze fantazji: PiS decyduje się wprowadzić świeżo ułaskawionych w wariancie „z Prezesem”, który zasłania Wąsika i Kamińskiego całą mocą swojej Osoby, a drogę temu pochodowi zagradzają wspomniane Strażniczki. Widzą Państwo to, żeby Prezes z kolegami odważył się szarpać z kobietami w mundurach? On, który kobiety wyłącznie po rękach całuje? A co by naród na to powiedział?

Do tego na całe szczęście nie doszło, choć dziesiątki kamer było wycelowanych w to jedno miejsce, w oczekiwaniu na incydent. I to może też otrzeźwiło trochę jastrzębi z PiS, bo jednak Hołownia sprytnie włączył też inne bezpieczniki. Przy wszystkich zapowiedzianych dnia poprzedniego i konsekwentnie zastosowanych następnego środkach ostrożności po prostu 25 stycznia otworzył Sejm prawie na oścież, wpuszczając wielkie delegacje kibicujące obywatelskim projektom ustaw, czytanym w Izbie. No i zwolennicy burd z Wąsikiem i Kamińskim w tle nabrali zwykłego cykora, a i sam Prezes zaordynował, żeby wszystko odbywało się na sali sejmowej, a nie na widoku publicznym czy w oku kamer. I miało tam nawet miejsce, głównie z mało regulaminowym udziałem posła Michała Wójcika, ale też zjadliwie malutkim samego Prezesa. Ale i tu pięknie rozegrano podjęty z ław opozycji temat protestów rolniczych, który miał dobić rząd Tuska: na mównicę wszedł wiceminister Michał Kołodziejczak i odwinął się oponentom długą oskarżycielską przemową pod adresem polityki rolnej poprzedniego rządu (mimo że marszałek dał mu 2 minuty, a rozsierdzony Prezes syknął mało elegancką przyganą…). Co też szybko rozładowało atmosferę na sali i pokazało, że sensacji jednak nie będzie, a na tapetę wejdą, do pierwszego czytania, obywatelskie projekty ustaw.

Za to w komisjach pracowano już w miarę normalnie. Może prócz sprawozdania z działalności Trybunału Konstytucyjnego prezes Julii Przyłębskiej za 2022 rok. Połączone komisje sprawiedliwości i ustawodawczej orzekły większością głosów, że reprezentant przysłany z Alei Szucha 12a nie jest sędzią i przewodnicząca posłanka Kamila Gasiuk-Pichowicz zakończyła, wśród krzyków opozycji, posiedzenie. Natomiast innej krewkiej do tej pory komisji, mianowicie kultury i środków, przekazu udało się przyjąć projekt uchwały na stulecie wydania pierwszego numeru „Wiadomości Literackich”. Mimo że inicjatorem była pracowita jak pszczoła posłanka Paulina Matysiak z Lewicy, to swój istotny wkład dołożył też poseł PiS Piotr Babinetz, spec od historii najnowszej, powszechnie szanowany za swoją wiedzę i kulturę osobistą. I wyszła z tego bardzo dobra, przyjęta jednomyślnie uchwała, choć przez pierwsze 15 minut komisja zajmowała się sobą i nadmiarowymi wnioskami proceduralnymi. Ale się przemogła i może w tym należy upatrywać nadzieję na lepszy Sejm, o której mówił marszałek Szymon Hołownia cytując wpisy wielopokoleniowej publiczności, która odwiedziła w minioną niedzielę Wiejską z okazji Dnia Babci i Dziadka.

Bilans ostatniego tygodnia w polityce polskiej wskazuje na wyraźną przewagę premiera Donalda Tuska, mimo aż 130-tysięcznej frekwencji na bezkrwawym pisowskim marszu „Wolnych Polaków” oraz niesłychanych wyczynów głowy państwa w sprawie skazanych Wąsika i Kamińskiego.

To już jednak mamy w pewnym sensie za sobą, drugiego marszu prawicy przez Warszawę nie będzie, a zaproponowane przez prezydenta Dudę kodeksowe procedury ułaskawieniowe działają, przesuwając ten temat do memosfery („wokalista Kamiński z wąsikiem”). Choć nie ulega przecież żadnej wątpliwości, że w prezydencko-pisowskim wydaniu działania wdrożone w celu uwolnienia obu są wyłącznie manipulacją marnej jakości prawnej, mającą za zadanie szybko pogrążyć rząd. A ten już całkiem nawet okrzepł i utwardził się w zapale przywracania demokracji, na co wskazuje np. duża odwaga ministra sprawiedliwości Adama Bodnara w likwidacji ziobryzmu w prokuraturze i KRS. Widać przy tym naocznie, że fakty dokonane powoli ustępują miejsca przywracanemu prawu (mamy nowe projekty ustaw…) i Konstytucji, choć niejaką trwogą napawa prezydent Duda, któremu śni się wetowanie ustaw ciurkiem, „jak leci”.

To stwarza przejściowo beznadziejny klimat dla ruszającej od poniedziałku 15 stycznia pracy legislacyjnej i w ogóle dla jakiejkolwiek pracy państwowej, chyba że uznamy Krakowskie Przedmieście za organ niepoważny – przed czym należy jednak mocno przestrzegać, jako jednak zdecydowanie przedwczesne. Prezydent Duda, szarpany na swoim urzędzie niezwykle silnymi emocjami i wyraźnie będący pod wpływem różnych postaci wokoło siebie, mógłby przecież jeszcze odegrać jakąś pozytywną rolę, czego nie wyklucza nawet premier Donald Tusk, idąc doń na rozmowę. Gdyby z poniedziałkowej rozmowy Tusk wyniósł np. takie uzgodnienie, że dosłownie parę domen, jak wymiar sprawiedliwości (ustawa o KRS), media (ustawa o radiofonii i telewizji), budżet państwa (w tym obronność i zdrowie) przechodzą w sferę normalnej pracy obu organów, byłby to bardzo poważny sukces demokracji. Ale czy są na to jakieś choćby minimalne nadzieje? Cóż, w niedalekiej przeszłości było parę krzepiących wypowiedzi Krakowskiego Przedmieścia w tej sprawie, może warto by się ich uczepić, nawet jak pijany płotu…

Premierowi Tuskowi tymczasem zdarzały się ostatnio momenty wybicia się na męża stanu, jak choćby jego apel w piątą rocznicę śmierci prezydenta Gdańska, żeby nigdy nie ulegać pokusie nienawiści i pogardy. Gdyby dobrze się temu apelowi przysłuchać i należycie go zinterpretować, nie był on skierowany li tylko do nienawistników PiS, ale także do siebie i do swoich własnych szeregów. To czyniłoby Tuska politykiem i zarazem człowiekiem większego formatu niż ktokolwiek obecny w polityce polskiej. Gdyby wyzbycie się tych okropnych przywar utrwaliło się (nawet jednostronnie) jako praktyka dnia codziennego, byłoby to jego wieczystą zasługą.

Zasygnalizowany porządek pracy izb na Wiejskiej temu jednak nijak nie służy, skoro widzimy w nim ostatnie czytania ustawy budżetowej i okołobudżetowej, rozpatrzenie wotum nieufności dla ministra Sienkiewicza, powołanie komisji śledczej w sprawie Pegasusa czy wniosek o odwołanie wicemarszałka Sejmu Krzysztofa Bosaka. A w tle nienasycone poselskie rzesze szermierzy PiS mało usatysfakcjonowanych wyjątkowo jednak spokojnym przebiegiem ich ubiegłotygodniowego marszu.

Innymi słowy przesilenie przeniesie się do gmachów na Wiejskiej, gdzie PiS hurtowo zarzuci Izbę całą stertą wniosków proceduralnych i nagłych – jak to jeszcze przed wojną pięknie nazywano. Każdy z wymienionych jest tematem do awantury, a jeszcze dochodzą przecież detaliczne sprawy na komisjach sejmowych, gdzie mamy kwestię odebrania immunitetu gaśniczemu Braunowi, jak i ocenę wypowiedzi Prezesa z debaty podczas exposé premiera 11 grudnia 2023 roku. Gdyby móc to wszystko skompresować, wychodziłaby prawdziwa polityczna bomba atomowa, którą nowa ekipa postanowiła mimo wszystko rozbroić, a stara wręcz przeciwnie – zdetonować.

Na prezydenckie wybory kopertowe w 2020 roku (które się nie odbyły) z publicznej kasy wydano ponad 76 milionów złotych. Czy wydano je z naruszeniem prawa? Sejm RP zlecił Komisji Śledczej zbadanie, czy organizacja oraz przygotowanie wyborów doprowadziły do niekorzystnego rozporządzenia finansami skarbu państwa. A jeśli tak, to kto powinien za to odpowiedzieć?

Kwota strat przekracza granice wyobraźni przeciętnego obywatela. Ważniejsze od niej (suma ta nie była w gruncie rzeczy istotna dla nawet zadłużającego się budżetu państwa) jest jednak rozliczenie okresu rządów Prawa i Sprawiedliwości. Notabene, właściwymi podmiotami dla przeprowadzenia śledztwa w takiej sprawie i osądzeniem winnych w normalnym praworządnym państwie wydają się raczej: prokuratura, sądy, organy kontroli państwa. Wcześniej to się nie stało, ponieważ – jak powszechnie wiadomo – państwo PiS w ostatnich ośmiu latach praworządnym już nie było, więc i tę sprawę, jak wiele innych, starano się zatuszować i przemilczeć. Decydował o tym prezes Kaczyński, który sprawował faktycznie pełnię władzy w państwie, nie ponosząc przy tym osobistej odpowiedzialności za skutki swoich decyzji.

Kiedy nadszedł konstytucyjny czas przeprowadzenia wyborów prezydenckich, wciąż w sytuacji krytycznego stanu pandemicznego, doszło do wybuchu kryzysu wewnątrz obozu władzy. Powstał on na tle wyboru najlepszego (mając na uwadze interes głównej partii rządzącej) sposobu przeprowadzenia głosowania. Chodziło o wykorzystanie sytuacji pandemii dla zwiększenia szans i doprowadzenia do zwycięstwa kandydata prawicowego, Andrzeja Dudy. Prezes PiS oraz podporządkowana mu wąska grupa rządowych wykonawców jego decyzji parła do przeprowadzenia wyborów wyłącznie korespondencyjnych, bez oglądania się na negatywne skutki społeczne (szybsze rozprzestrzenianie się wirusa SARS-CoV-2). Komisji Śledczej powołanej przez Sejm nowej kadencji zlecono zatem przeprowadzenie takiego dochodzenia, które doprowadziłoby do odkrycia mechanizmu patologii całego systemu rządzenia w końcowym etapie kształtowania się autorytarnego systemu władzy. Wtedy to właśnie narodziło się państwo, w którym grupa na czele z prezesem PiS opanowała wszystkie nerwy systemu i nie musiała się już liczyć się z nikim, mając poczucie pełnej bezkarności przy łamaniu prawa.

Głównym świadkiem dochodzenia na pierwszych posiedzeniach Komisji miał być wicepremier z czasów, którymi Komisja się zajmuje – Jarosław Gowin. Był on wówczas jedynym przeciwnikiem wyborów kopertowych w obozie Zjednoczonej Prawicy. Trzeba było się z nim liczyć ze względu na kilkunastoosobowe zaplecze jego kanapowej partii –  posłów skłaniających się do przejścia na stronę opozycji w celu utworzenia nowego rządu wraz opozycją parlamentarną (PO). Opór Gowina wobec planów Kaczyńskiego spotkał się z bardzo ostrą reakcją tego ostatniego i w ślad za tym całego obozu władzy. Wicepremier został poddany różnego rodzaju naciskom, groźbom, inwigilacji, szantażowi ze strony wykonawczego aparatu przymusu państwa. W pierwszym efekcie wywierana presja szybko doprowadziła do jego dymisji. Brak jedynego oponenta sprawił, że rządząca grupa sprawnie, acz bezprawnie przejęła kompetencje Państwowej Komisji Wyborczej, która faktycznie była jedynym prawomocnym organem władzy do przeprowadzenia procesu wyborczego. Gowin został doprowadzony do stanu zagrażającej jego życiu choroby psychicznej i próby samobójczej. Po przeprowadzonych wyborach jeszcze wrócił do rządu, ale szybko pozbawiono go jego zaplecza politycznego i ostatecznie wycofał się z polityki.

Media nadmuchały wielki balon oczekiwań wobec zeznań Gowina. Okazał się on bardziej mokrym ze strachu kapiszonem niż kluczowym świadkiem koronnym na procesie Kaczyńskiego i jego grupy – może się ostatecznie okazać, że przestępczej. Powiedzieć, że zeznając przed Komisją Gowin nic nowego nie powiedział, to nic nie powiedzieć. Parafrazując wypowiedź Jerzego Urbana (który po złożeniu zeznań na posiedzeniu komisji śledczej ds. afery Rywina stwierdził, że powiedział więcej, niż wiedział), można sądzić, że Gowin powiedział dużo mniej niż wiedział, niż mógł i chciał powiedzieć.

Przyjęta przez przewodniczącego Komisji Dariusza Jońskiego strategia prowadząca do przygotowania przedpola dla zadawania trudnych pytań kierowanych już wprost do najważniejszych bardziej prominentnych świadków, w tym: prezesa PiS, premiera Morawieckiego i innych ministrów jego rządu, w zasadzie nie powiodła się. Wydaje się, że niemała w tym zasługa także ekipy posłów nowej opozycji – członków komisji.

Ilustrujące powyższy tekst zdjęcie Jarosława Gowina w Sejmie zostało wykonane 30 kwietnia 2020 roku, dokładnie w czasie wydarzeń z udziałem tego polityka będących teraz przedmiotem dociekań Komisji Śledczej.

Sekwencja zdarzeń związanych z umieszczeniem, zgodnie z wyrokiem sądu, byłych ministrów Wąsika i Kamińskiego w zakładzie penitencjarnym na warszawskim Grochowie, pozornie układa się w zaplanowany przez PiS scenariusz doprowadzenia do skrócenia kadencji Sejmu i przyspieszonych wyborów.

Obydwaj jako „ofiary reżimu Tuska” stają się na naszych oczach nowym mitem założycielskim dzisiejszej opozycji, choć ich zatrzymanie ma w sobie bardzo zagadkowe elementy. Odbyło się w Pałacu Namiestnikowskim, ponoć w gabinecie prezydenckiego ministra Marcina Mastalerka, pod nieobecność prezydenta, który został zablokowany w Belwederze przez zepsuty autobus linii 180.

Już sam ten opis jest tyleż kabaretowy, co mało wiarygodny – bo przecież ani Mastalerka nie było na miejscu akcji, ani obecność Wąsika i Kamińskiego w prezydenckich progach nie powstrzymała procedur państwa prawa. Innymi słowy budynek przy Krakowskim Przedmieściu, choć miał się okazać drugą Katedrą Marii Panny w Paryżu z Dzwonnika z Nôtre-Dame Wiktora Hugo, to takim się nie stał – i pytanie, czy w ogóle powinien?

Trwają spekulacje prawnicze, na ile prezydenta Dudę można uznać za poplecznika skazanych, ale są one właściwie bez znaczenia, skoro istota rzeczy leży gdzie indziej. Mianowicie na Wiejskiej 4/6/8 – gdzie miano w tych dniach uchwalić budżet państwa na 2024 rok (na 10,11 i 12 stycznia zaplanowano drugie i trzecie czytanie); wcześniej sprawnie uwinięto się ze sprawozdaniem, wprowadzając do ustawy budżetowej jedynie 20 poprawek, popartych przez rząd. Chodzi nie o to, czy prezes  Kaczyński powiedzie szturm na areszt na Grochowie w celu odbicia politycznych kolegów, ale o to, w jaki sposób dokonało się wygaszenie ich mandatów i czy w związku z tym Sejm jest prawidłowo obsadzony. Z tego punktu widzenia decyzja marszałka Hołowni, aby odłożyć posiedzenie plenarne na następny tydzień, jest sensowna i właściwie jedyna możliwa. Po pierwsze rozładowuje napięcie, jakie wybuchłoby wtedy, kiedy przed Sejmem w dniu 11 stycznia (czyli w terminie drugiego czytania ustawy budżetowej) będzie się odbywać demonstracja PiS, po drugie stwarza „przestrzeń czasową” do opamiętania się i ułożenia spraw tak, aby konfrontacji nie było.

Być może ważną rolę do odegrania miałoby tu otoczenie prezydenta, gdyby zdołało przekonać go do ponownego ułaskawienia Wąsika i Kamińskiego. Na to się jednak nie zanosi. Ładnie to podsumowała prof. Ewa Łętowska, która powiedziała, iż grudniowy wyrok Sądu Okręgowego w pewnym sensie czego innego dotyczy i prezydent mógłby zastosować prawo łaski biorąc to pod uwagę. Ale na razie nastroje na Krakowskim Przedmieściu są wojownicze, będą pisane listy do przywódców świata i Europy.

W przeciwieństwie do nastrojów na Wiejskiej, gdzie rozpisano już harmonogram prac sejmowych w kolejnym tygodniu, a nawet przeprowadzono posiedzenie Komisji Kultury i Środków Przekazu na temat wniosku o wotum nieufności dla ministra kultury i dziedzictwa narodowego Bartłomieja Sienkiewicza. Obserwując obrady tej komisji można było dojść do wniosku, że motywy odwołania są elementem szerszego scenariusza opozycji, ale oprócz ujścia żółci niektórych polityków PiS, niewiele w sumie się zdarzyło. Wniosek komisja zarekomendowała negatywnie, siłą głosów 15 do 10. Może więc i to zostanie wrzucone do porządku obrad w przyszłym tygodniu, choć przecież wizyta Rady Mediów Narodowych in corpore u prezydenta nie pozostawiła złudzeń, że reforma mediów publicznych musi być przeprowadzona, póki co faktami dokonanymi. I być może tu jest cicha nadzieja, że szybko wprowadzając projekt nowej ustawy medialnej,  rząd wyciszy tę stronę zaistniałego kryzysu, a opozycja zrezygnuje z blokady TVP.

Czyli: sąd właściwy pilnie poszukiwany!

19 grudnia 2023 r. Sąd Najwyższy stanu Kolorado (SNK) podstawie 14-tej  poprawki do Konstytucji orzekł, że Donald Trump nie może kandydować w prawyborach w tym stanie. Sześć dni później Partia Republikańska złożyła apelację do Sądu Najwyższego USA. Trzeciego dnia nowego roku Trump złożył osobną petycję z pytaniem: Czy Sąd Najwyższy Kolorado popełnił błąd w swoim orzeczeniu?

20 grudnia 2023 r. warszawski Sąd Okręgowy w sprawie karnej skazał posłów PiS – Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika – na dwa lata bezwzględnego więzienia. Wyrok jest prawomocny i skutkował wygaszeniem mandatów poselskich obu panów.   Fakt ten potwierdził marszałek Sejmu dzień po ogłoszeniu wyroku. Trzeciego dnia nowego roku obaj panowie odwołali się do Sądu Najwyższego RP.

I tu kończą się zbieżności dat oraz pozorne podobieństwa Polski i USA w zakresie systemów prawnych. Bowiem, ku niedowierzaniu wielu naszych rodaków, okazało się, że Polska stała się jedynym na naszym kontynencie, jeśli nie jedynym poza Sudanem[1] krajem na Ziemi, w którym panuje niezrozumiały dla społeczeństwa i trudny do wytłumaczenia przez najlepszych prawników dualizm prawny.

Sąd Najwyższy USA wskazał, że rozpatrzy decyzję SNK w kontekście zagadnienia, czy poszczególne stany mają prawo zdyskwalifikować Trumpa z powodu jego prób unieważnienia wyborów w 2020 roku i jego roli w podsycaniu zamieszek na Kapitolu. Sąd ogłosił przyspieszony harmonogram z uwzględnieniem trybu certiorari, oznaczającego proces sądowy mający na celu uzyskanie przez sąd instancji wyższej (sąd federalny) kontroli sądowej odnośnie do postanowienia wydanego przez sąd instancji niższej (sąd stanowy). Termin ten pochodzi od łacińskiego Certiorari volumus… („aby mieć większą pewność…”). Decyzja SN może zapaść bardzo szybko ponieważ tzw. superwtorek, kiedy to Kolorado i kilkanaście stanów przeprowadzą swoje prawybory, zaplanowano na 5 marca.

Podczas gdy sytuacja prawna w USA wydaje się być stabilna, terminy wokandy Sądu Najwyższego krótkie, a rozstrzygnięcie sporu będzie ostateczne – podobnie jak miało to miejsce w bardzo znaczącej decyzji Sądu Najwyższego sprzed 24 lat w sprawie Bush vs. Gore, która dotyczyła sporu o ponowne przeliczenie głosów na Florydzie, gdzie margines zwycięstwa był bardzo wąski i kwestionowany przez obie partie, i która przesądziła o wyniku wyborów prezydenckich w 2000 roku – to w przypadku Polski sprawa ma się dokładnie odwrotnie.

Trwa prawny i publiczny spór o to, która izba Sądu Najwyższego była właściwa do rozpoznania sprawy i wydania orzeczenia. Tempo, w jakim porusza się amerykański system sądowy, w porównaniu do Polski można by określić jako iście żółwie.  W ciągu 13 dni, z których jedynie 8 było dniami roboczymi, nieuprawniona do orzekania w świetle wyroku TSUE  Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych – posługując się w jednym przypadku ukradkiem przeniesionymi dokumentami, a w drugim nieuznawanymi przez polski system prawny kserokopiami – zdołała wydać dwa orzeczenia uchylające postanowienie marszałka Sejmu.  Jednakże konsekwencją wcześniejszego rozstrzygnięcia TSUE jest to, że orzeczenia tej Izby, jako wydane przez organ nie będący sądem, nie mają mocy prawnej. Dlatego też 10 stycznia, uważana przez szanujących wyroki TSUE za instancję właściwą Izba Pracy SN przystąpi to rozpoznania tych spraw.

Wygaszenie mandatów obu posłów nastąpiło na skutek prawomocnego wyroku w sprawie karnej, a cały przebieg odwoływania się od decyzji marszałka wydaje się być świadomym i celowym wykorzystywaniem przez odchodzącą władzę bałaganu prawnego, jaki udało jej się stworzyć w okresie ostatnich 8 lat.  I choć obywatele, władza sądownicza, wykonawcza i ustawodawcza niecierpliwie oczekują ostatecznego rozwiązania sprawy, która nie tylko bulwersuje i dzieli opinię publiczną, ale też w sposób znaczący wpływa negatywnie na funkcjonowanie państwa – to zachodzi obawa, że przy obecnie mnożonych wątpliwościach co do interpretacji prawa i postrzegania faktów, jedyną instancją właściwą dla wydania niepodważalnego wyroku może okazać się sąd ostateczny, którego rolę w świecie pełniła, pełni i pełnić będzie historia.

[1] Sudan ma mieszany system prawny prawa islamskiego i prawa cywilnego, które często są ze sobą w konflikcie. Na przykład prawo islamskie zabrania apostazji, cudzołóstwa i spożywania alkoholu, podczas gdy prawo cywilne zezwala na wolność wyznania, równość płci i prawa człowieka.

Oświadczenie marszałka Sejmu Szymona Hołowni, iż Sejm zbierze się na swoim kolejnym posiedzeniu w dniach 10 i 11 stycznia 2024 roku nie pozostawia złudzeń co do losów dwóch kroków prezydenta Dudy: zawetowania uchwalonej przed tegorocznymi świętami ustawy okołobudżetowej i  przedstawienia naprędce przygotowanego jego własnego projektu, ale już bez pieniędzy na TVP, PAP i Polskie Radio. Marszałek Hołownia poinformował, że Sejm będzie szedł wyznaczonym i uzgodnionym wewnętrznie torem i nie zamierza zbaczać z harmonogramu, co było życzeniem prezydenta. Nie był to tylko suchy komunikat szefa Izby o jej planach, ale coś zdecydowanie głębszego, co można by górnolotnie nazwać aktem suwerenności, bo do tego w istocie się sprowadza. Sejm chce na pierwszym posiedzeniu w 2024 roku przegłosować budżet i ku temu konsekwentnie zmierza, nie przyjmując do wiadomości prezydenckiego wzmożenia w sprawie ustawy okołobudżetowej. Ostatnie dni 2023 roku to na Wiejskiej posiedzenia komisji branżowych, które opiniują „swoje” części budżetowe, jak i czas permanentnie pracującej Komisji Finansów Publicznych. Która uprzednio przyjęła ścisły harmonogram prac nad budżetem na 2024 rok i idzie jak po sznurku; budżetowe terminy nijak nie są zagrożone, prezydent Duda ustawę otrzyma do końca stycznia. Ale czy niezwłocznie podpisze?

Tu na horyzoncie majaczy Trybunał Konstytucyjny, który suflowany jest prezydentowi przez jego matecznik polityczny, jako niezawodny sposób na obalenie rządu, skrócenie kadencji Sejmu i odwrócenia biegu wydarzeń. Nie ma jednak dziś powodów, dla których prezydent Duda „byłby zobowiązany” pytać Trybunał o konstytucyjność zapisów budżetu (przygotowanego zresztą przez poprzedników). Nawet włączenie ustawy okołobudżetowej do części tekstowej takim powodem by nie było, nie wspominając o umieszczeniu w niej pieniędzy na media publiczne. Innymi słowy, nie jest jasne, do czego prezydent Duda mógłby się przyczepić, skoro konstytucyjne terminy będą dochowane, a ustawa nie będzie odbiegać od poprzednich. Ale jeśli to będzie mieć miejsce (czego niestety wykluczyć nie można…), to postawi fundamentalne pytanie o Konstytucję, która pisana w dobrej demokratycznej wierze, takich incydentów nie przewidziała. A rząd i tak chce ustawę okołobudżetową napisać na nowo i przejść całą procedurę legislacyjną, co w tym przypadku ma także walor utrzymania ustrojowej zasady, że to rząd pisze budżet, a coroczną ustawą okołobudżetową daje sobie instrumentarium do jego realizacji. Rząd i tylko rząd – nie prezydent Duda!

Ciosem dlań jest także to, co stało się na skutek decyzji ministra kultury i dziedzictwa narodowego Bartłomieja Sienkiewicza o postawieniu spółek mediów publicznych w stan likwidacji. Blednie przy tym zarówno weto z druku sejmowego 138, traktujące prawie wyłącznie o mediach publicznych, jak i prezydencka ustawa okołobudżetowa z druku sejmowego 139. Minister Sienkiewicz zgodnie z prawem zdecydował, że mediami publicznymi rządzi teraz kodeks spółek handlowych, a mianowani likwidatorzy działają zgodnie z jego zapisami. Budowana przez lata pisowska konstrukcja ustrojowa mediów narodowych właśnie odchodzi do historii i nic nie pomogą tu ani okupacje budynków PAP czy TVP przez polityków, ani demonstracje uliczne czy inne akty strzeliste.

Nie jestem bezstronnym obserwatorem działań rządu powołanego 13 grudnia. Jestem zdecydowanie stronniczy. Mało tego, twierdzę, że sytuacja wyklucza komfort bycia bezstronnym, jak każde starcie dobra ze złem. Jeżeli ktoś zarzuci mi moralną egzaltację, odpowiem chłodno: zbyt głęboko wgryzałem się w historię mojego – dwudziestego – wieku, żeby nie rozpoznać zła w polityce. To prawda, że dzisiaj nie ma ono oblicza zbrodni. Ale sam fakt, że jego duch może powracać, budzi grozę.

Nie dam sobie odebrać nadziei, że zdecydowana większość z tych, którzy stoją w po tamtej stronie, po prostu żyje w niewiedzy. Nie wie na przykład, że Dmowski był twórcą polskiego faszyzmu, a polscy faszyści, jak Michał Howorka, byli mordowani w Auschwitz przez faszystów niemieckich. Że bycie w Polsce po stronie czegoś, co chociaż trochę trąci faszyzmem, zakrawa na absurd.

W świątecznej  „Gazecie Wyborczej” ukazały się dwie opinie dotyczące sposobu przejmowania kontroli nad zawłaszczonymi przez PiS instytucjami państwa. Pierwszą sformułowała Dominika Wielowieyska – pytając, czy PO wchodzi w buty PiS. Odpowiada, że cokolwiek nowa władza by zrobiła, będzie krytykowana albo za działanie na granicy prawa, albo za nieudolność. Opowiada się za ministrem Sienkiewiczem. Jak cała jej redakcja, która po zwycięstwie wyborczym PiS w 2015 roku przepowiadała, że demokracja w Polsce jest w niebezpieczeństwie.

Inaczej gość i felietonista „Gazety” Marcin Matczak. Martwi go,  że w sprawie Trybunału Konstytucyjnego nawet wielcy prawnicy chcą Konstytucję łamać, by ją sklejać. Kończąc esej, przytacza historię opowiadającą o tym, jak strategia altruistyczna służy przetrwaniu wspólnoty. Głos Marcina Matczaka odbieram jako element strategii kandydata najbliższych wyborów prezydenckich. Szczerze będę popierał go w tym dążeniu, ale dzisiaj z jego wnioskami się nie zgadzam.

Strategię altruistyczną zastosował Donald Tusk w  2007 roku, gdy na stanowisku szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego pozostawił Mariusza Kamińskiego. Nie zdawał sobie wówczas sprawy, dlaczego strategia altruistyczna wobec polityków PiS nie może mieć zastosowania. Istotą tej strategii jest dialog, a PiS jest tworem adialogicznym z założenia (pamiętamy, jak Kaczyński dialogował z Lepperem i Giertychem). Manifestacją adialogiczności Prawa i Sprawiedliwości jest instytucjonalizacja kłamstwa, dlatego odebranie im mediów publicznych ma kardynalne znaczenie. Dlaczego w tym momencie przypomina mi się zryw wyzwoleńczy Litwinów, którego kulminacyjnym momentem było opanowanie stacji telewizyjnej w Wilnie?

Problem, przed którym stoi dzisiaj Donald Tusk, ma charakter polityczny, a nie prawny. Charakter polityczny w najgłębszym sensie polityczności: musi ustanowić ład i musi przywrócić wolność jednostki. Że ład ustrojowy nie został skruszony do końca, a jednostka mogła jeszcze nie dostrzec realnego zagrożenia, nie zmienia faktu, iż demokracją już nie byliśmy, a upatrzone jednostki poddane były opresji.

Za głosami wzywającymi do przestrzegania legalizmu stoi troska o pojednanie rozdartego społeczeństwa. Pozwolę sobie wyrazić wątpliwość. Jak interpretować to rozdarcie mając przed oczami dwa obrazy: ten z Warszawy z 1 października i ten z PiS-owskiej manifestacji w obronie „wolnych mediów”? Moim zdaniem teza o głębokim rozdarciu polskiego społeczeństwa jest nieprawdziwa. To rozdarcie diabolicznie reżyserował PiS. Mimo istniejących podziałów i konfliktów jesteśmy społeczeństwem relatywnie homogenicznym.

I wiemy, czym jest solidarność.

Zawłaszczone media publiczne trzeba było Prawu i Sprawiedliwości szybko odebrać. Jednak sposób, w jaki zabrał się do tego demokratyczny rząd, jest zaskakujący, a wydaje się przy tym niebezpieczny i niepokojący.

PiS zniszczyło mit niezależnych, bezstronnych środków masowego komunikowania, odgrywających rolę czwartej władzy. Szukaliśmy tego świętego Graala przez dwie i pół dekady, czasem zmierzając w stronę ideału, czasem gubiąc azymut. Po 2015 roku te media przekształcono w bezwstydną tubę propagandową grupy trzymającej władzę. Programy informacyjne stały się orwellowsko zakłamane, podporządkowane PR-owskiej strategii partii. Bezczelnie promująca tylko jeden punkt widzenia publicystyka była nie do zniesienia. Wszystkie kanały, anteny i programy w drastyczny sposób straciły widzów i słuchaczy; pozostało ich jednak na tyle wielu, że zunifikowany przekaz nabrał istotnego znaczenia politycznego. Bez wątpienia w znaczącym stopniu przyczynił się do zwycięstw Zjednoczonej Prawicy w latach 2019-2020 i do utrzymania siedmioipółmilionowego zasobu wyborców w ostatnim głosowaniu.

Płynące z ekranów i głośników komunikaty skutecznie podgrzewały nastroje, wywoływały złe emocje i utrwalały korzystne dla ówcześnie rządzących podziały w społeczeństwie. Ten system ma szansę być przedmiotem analiz na zajęciach dla studentów dziennikarstwa i nauk politycznych na świecie. Jego twórcy zostaną postawieni w jednym szeregu z najgorszymi postaciami znanymi z historii.

Po 15 października ton tych mediów, od jakiegoś czasu złowieszczo zwanych narodowymi, uległ zmianie tylko na chwilę; po czym ruszyły one do ataku ze zdwojoną energią. Przywrócenie ich właściwej roli było koniecznością ze względu na odbudowę ładu społecznego oraz dla umożliwienia nowemu rządowi prowadzenia odpowiedzialnej polityki.

Zastanawialiśmy się, jaki klucz (lub wytrych) do drzwi TVP, Polskiego Radia, PAP i siedemnastu regionalnych rozgłośni radiowych znajdzie minister Sienkiewicz. Chyba nikt nie spodziewał się, że podejdzie do nich z łomem. Dobrzy prawnicy są w stanie uzasadnić każde rozwiązanie, ale w tym przypadku zawiłe konstrukcje nie brzmią przekonująco. Podjęte ryzyko jest duże – co będzie, jeśli sąd odmówi wpisania zmian do Krajowego Rejestru Sądowego? Co z zasadą, iż lex specialis derogat legi generali? Więc pielęgnowaliśmy szczególny status publicznych spółek radiowych i telewizyjnych na próżno – można było odwołać się w każdej chwili wprost do kodeksu spółek handlowych?

Jeśli legalność tego rozstrzygnięcia zostanie podtrzymana, każdy następny minister kultury będzie dowolnie wymieniał skład rad nadzorczych i zarządów i dość bezpośrednio wpływał na kształt programów. W przypadku powrotu do władzy kiedyś partii radykalnych zostanie to zrobione z pełną brutalnością – niezależnie od tego, jakie przepisy zostaną teraz wymyślone i wdrożone.

PiS złapało wiatr w żagle. Jego absurdalne argumenty i teorie przez wielu mogą być teraz uznane za uprawdopodobnione.

Sprawa ma jeszcze drugie dno. Słyszeliśmy, że rząd ma gotowe scenariusze, że zastanawia się, który z nich zastosować. Albo były to pomysły niedoskonałe, albo w ogóle ich nie było. Zaś pod presją opinii publicznej władza podjęła kroki najprostsze (i mocno wątpliwe). Wymaga to postawienia fundamentalnego pytania: czy obóz demokratyczny jest naprawdę przygotowany do rządzenia?

Czy właśnie zakończony szczyt Rady Europejskiej to klasyczne „wiele hałasu o nic”? Wręcz przeciwnie.

Światowa prasa prześciga się w doniesieniach o otwarciu Ukrainie szeroko drzwi do Unii Europejskiej (podobnie zresztą jak Mołdawii) pomimo sprzeciwu Viktora Orbána. Jednocześnie jednak ze względu na sprzeciw tego polityka pozostaje zamknięta możliwość przeznaczenia 50 miliardów euro na bezpośrednią pomoc Ukrainie. Czy jest on dla Europy zagrożeniem? Pytanie retoryczne. Orbán to spolegliwy w relacji z Putinem autokrata, żerujący na konieczności osiągnięcia jednomyślności krajów UE w kluczowych dla Wspólnoty kwestiach. Ale – paradoksalnie – właśnie zakończone spotkanie głów państw europejskich pokazało słabość, a nie siłę premiera Węgier.

Do akceptacji otwarcia negocjacji dla Ukrainy i Mołdawii oraz pomocy finansowej dla tego pierwszego kraju próbowali go przekonać m.in. Emmanuel Macron, Olaf Scholz, Donald Tusk i Charles Michel jako szef RE. Jak się okazało – częściowo skutecznie. Ponieważ Orbán uchodzi za finansowego szantażystę (zasłużenie), kilka dni przed szczytem obiecano także odblokowanie Węgrom 10 miliardów euro z polityki spójności. Udało się z otwarciem negocjacji (Orbán był podczas głosowania nieobecny, więc nie zgłosił weta), nie udało się z pięćdziesięcioma miliardami dla Ukrainy (tu weto zgłosił). Dyskusję w tej ostatniej kwestii przełożono na luty, a do tego czasu będą zapewne podejmowane próby przekonania go do zmiany zdania.

Wszystko to brzmi tak, jakby Orbán dostał, czego chciał; jednak tak nie jest.

Po pierwsze, Europa widzi coraz wyraźniej, że jego Węgry zagrażają europejskiemu bezpieczeństwu. Widzą to szczególnie państwa bałtyckie i skandynawskie, Francja czy Niemcy (Polska, co oczywiste, także). Można się zatem spodziewać, że cierpliwość państw UE wobec Budapesztu zbliża się ku końcowi. I chociaż ten koniec nie nastąpi zapewne szybko (a do przekonania Orbána do niewetowania pomocy Ukrainie i „sypnięcia mu groszem” dojdzie jeszcze w lutym 2024 r.), wybory do Parlamentu Europejskiego z pewnością będą momentem, kiedy UE będzie musiała przedefiniować wiele aspektów postrzegania swojej przyszłości. I być może podjąć decyzję, że w tej przyszłości nie ma miejsca dla Orbána.

Po drugie, jego – i tylko jego – sprzeciw pokazał, jak duża jest jedność pozostałych państw i jak duże zrozumienie dla konieczności wsparcia Ukrainy. Mimo „zmęczenia wojną”, o którym wspominała choćby Giorgia Meloni (nie blokowała jednak decyzji Rady Europejskiej, co warto podkreślić), Ukraina musi dostać wsparcie, bo walczy o bezpieczeństwo Europy, nie tylko własne. Jeśli w USA wygra kandydat Demokratów, Orbán będzie musiał zapewne stanąć w obliczu konieczności wyboru: Europa albo Rosja. A to nie musi spowodować, że na pewno wybierze otwarte szeroko (a jakże), ociekające tanią ropą, ramiona Putina. Co więcej, Węgrzy są proeuropejscy, a opozycja w tym kraju nie zawsze musi być skazana na porażkę (przykład Polski zresztą zapewne da Orbánowi do myślenia, a węgierskiej opozycji nadzieję). Styl, w jakim Orbán „poddał się” w kwestii otwarcia negocjacji, pokazuje, że boi się Putina, boi się swoich obywateli, ale boi się też blokować każdą decyzję wymagającą jednomyślności w UE. Jest zatem w istocie tchórzem.

Po trzecie, sprzeciw węgierskiego premiera uruchomił działania na rzecz obejścia jego weta poprzez umowy bilateralne, ale także przyspieszył dyskusje o wykorzystaniu zamrożonych rosyjskich aktywów w celu odbudowy Ukrainy po wojnie. I choć do podjęcia kluczowych decyzji droga daleka, już wiadomo, że weto Orbána katalizuje szukanie „kreatywnych” rozwiązań na rzecz Ukrainy.

Po czwarte wreszcie jedność wszystkich państw poza Węgrami w tak ważnej kwestii, jak próba pokonania militarnego Rosji (fakt, rękami Ukraińców, ale to przykra prawda, którą trzeba zaakceptować), a która jeszcze dwa lata temu była całkowitą political fiction, pokazuje, że UE zaczyna stawiać coraz odważniejsze kroki w kierunku autonomii w obszarze bezpieczeństwa i obrony. I zapewne do niej dojdzie. Z Orbánem czy bez.

Sędziowie oraz dublerzy zasiadający w pałacyku przy alei Szucha zaczęli taśmowo wydawać orzeczenia mające wiązać ręce wybranej w powszechnych wyborach pierwszej i drugiej władzy. Potwierdzają tym samym, że dla płytko zakorzenionej demokracji śmiertelnie niebezpieczne jest istnienie instytucji, za pomocą której raptem osiem osób podporządkowanych woli działających w złej wierze polityków może faktycznie zmienić ustrój państwa.

Po serii wyroków skutkujących miliardowymi konsekwencjami dla budżetu (póki trwał gabinet Morawieckiego, wnioski w tych sprawach latami leżały w zamrażarce Julii Przyłębskiej), Trybunał spróbował uniemożliwić przeprowadzenie zmian w spółkach zarządzających mediami de nomine publicznymi.

Ponieważ obóz populistyczno-neoautorytarny nieodwołalnie odchodzi, wyroki jego piętnastu nominatów są już tylko relatywnie drobnym utrudnieniem. Nowa większość da sobie z nimi radę. Jednak przywrócenie pierwotnej roli przypisanej Trybunałowi nie będzie łatwe i oczywiste. Nie jest pewne, czy uda się w nim skutecznie osadzić trzech sędziów w miejsce tzw. dublerów. Trudno sobie wyobrazić, by Andrzej Duda anulował zaprzysiężenie panów Muszyńskiego, Morawskiego i Ciocha i przyjął ślubowanie od trzech profesorów, których legalny i prawidłowy wybór w 2015 roku zablokował – a tym bardziej od ich ewentualnych następców. Nawet jeśli by się to wydarzyło, droga do odzyskania Trybunału dla Rzeczypospolitej pozostanie równie długa. Dokona się ono dopiero w czerwcu 2026 roku, a i to przy założeniu, że uda się zmienić prezesa TK, którego A. Duda powoła za rok (jego kadencja skończy się więc w roku 2030).

Priorytetem dla koalicji demokratycznej powinno być powstrzymanie TK od orzekania w sposób motywowany politycznie – zgodnie z instrukcjami z ulicy Nowogrodzkiej. Można byłoby do tego doprowadzić, uświadomiwszy (poprzez jawne komunikaty lub dyskretny dialog) połowie sędziów, czym ryzykują, uczestnicząc w tych praktykach; takie próby wobec drugiej połowy byłyby z góry skazane na niepowodzenie. Nie wiadomo jednak, czy nie jest już za późno: alea iacta est, nawet podatni na te argumenty sędziowie mogą uznać, że Rubikon przekroczyli. Oto kolejny skutek kilkutygodniowej zwłoki w przekazaniu sterów państwa w ręce zwycięzców głosowania 15 października.

To z kolei może zachęcać większość parlamentarną do bardziej zdecydowanych działań, do pójścia na skróty, ze szkodą dla tworzenia nowego, lepszego standardu demokracji i praworządności. Jeśli nie da się inaczej, może nie być wyjścia. Dobrze, że nad tym wszystkim czuwa Adam Bodnar.

Hibernacji Trybunału J. Przyłębskiej musiałoby towarzyszyć ugruntowanie się rozproszonej kontroli zgodności aktów niższego rzędu z ustawą zasadniczą za pośrednictwem sądów powszechnych – i ostatecznie, w razie sprzecznych rozstrzygnięć, Sądu Najwyższego. System polityczny RP powinien zmierzać do zastąpienia specjalnego sądu konstytucyjnego tym mechanizmem. W trudnych latach 2015-2023 stan sędziowski dowiódł kompetencji w tej dziedzinie, zasługując na pełne zaufanie.

Oczywiście wymagałoby to poprawki do Konstytucji. Należałoby ją uchwalić w dalszej przyszłości, po debacie publicznej, w warunkach akceptacji tego rozwiązania oraz politycznego i społecznego spokoju.

Do przełomu roku 2015 i 2016 nikomu nie przyszło do głowy, że organ ustanowiony do ochrony podstawowych zasad funkcjonowania państwa może zostać użyty w dokładnie odwrotnym celu. Jednak po ośmiu latach rządów Prawa i Sprawiedliwości wiemy już, że to możliwe. Nie ma co liczyć, że wszyscy przyszli rządzący będą kierować się wyłącznie dobrem wspólnym. O demokrację trzeba walczyć nie tylko wtedy, gdy jest fizycznie zagrożona, ale też w czasach, gdy na horyzoncie nie widać niebezpieczeństw. Wyobraźnia i zdolność przewidywania zdarzeń są nieodłącznymi cechami prawdziwego przywództwa.

Prawie dwa miesiące po październikowych wyborach powstał wreszcie rząd Donalda Tuska oparty na szerokiej koalicji demokratycznej. Po raz pierwszy zastosowany został tak zwany „drugi krok” w tworzeniu rządu, kiedy to inicjatywa przechodzi z rąk prezydenta w ręce Sejmu. Tym razem Konstytucja 1997 roku sprawdziła się – mimo że wcześniej jej postanowienia dały prezydentowi możliwość sztucznego przedłużania agonii rządów Prawa i Sprawiedliwości.

Nowy rząd budzi nadzieję. W jego skład weszli wypróbowani weterani polityczni oraz młodzi politycy debiutujący w roli ministrów, ale  już wypróbowani w walce o przywrócenie ładu demokratycznego. Na czele rządu stoi polityk o wielkim doświadczeniu – polskim i międzynarodowym – i równie wielkim autorytecie, nie tylko w Polsce. Jedyną zauważalną wadą tego rządu jest wciąż zbyt mała liczba  kobiet- zaledwie jedna trzecia Rady Ministrów to kobiety. Pod tym względem Polska nadal poważnie odstaje od standardów europejskich.

Są podstawy  do optymistycznego patrzenia w przyszłość. Wzmacnia je to, jak działa obecna większość sejmowa – sprawnie i stanowczo zmieniając zastaną sytuację polityczną. Nadzieję budzi też ciekawy program koalicji rządowej, wypracowany mimo oczywistych różnic ideologicznych w łonie tej koalicji. Zdolność do kompromisu jest bowiem warunkiem trwałego funkcjonowania demokracji. Z Unii Europejskiej płyną zapowiedzi rychłego zakończenia sporu, który kosztował Polskę utratę znacznej części europejskich funduszy, a przede wszystkim – dobrego imienia.

Dla lewicy powstanie rządu Tuska oznacza zasadniczą zmianę jej roli w państwie. Po osiemnastu latach jej przedstawiciele wracają do rządu, a Nowa Lewica bierze na siebie współodpowiedzialność za państwo. Ta nowa sytuacja rekompensuje lewicy słaby wynik osiągnięty  wyborach, a zarazem rodzi  nowe nadzieje i możliwości, ale też nakłada większe obowiązki.

Nadziejom związanym z nowym rządem towarzyszyć musi świadomość, że podjął on niezwykle trudne zadanie. Po ośmiu latach rządów Prawa i Sprawiedliwości, Polska stoi przed czterema wielkimi wyzwaniami, od odpowiedzi, na które zależy nie tylko los tego rządu, ale także szansa na to, by nie było już powrotu do autorytarnego kursu politycznego.

Pierwszym jest stopień politycznej polaryzacji. Polska polityka naznaczona została tak głębokimi podziałami, jakich nie było co najmniej od lat stanu wojennego. Drugim – katastrofalna sytuacja finansów publicznych, zdewastowanych przez nieobliczalną politykę Prawa i Sprawiedliwości. Trzecie wyzwanie to dziedzictwo rządów PiS w obszarze wymiaru sprawiedliwości. I czwarte – konieczność wyjścia naprzeciw światopoglądowym postulatom znacznej części wyborców, którzy głosując przeciw Prawu i Sprawiedliwości oczekiwali liberalizacji ustawy antyaborcyjnej, poszanowania praw mniejszości seksualnych i przerwania politycznej dominacji hierarchii kościelnej w życiu politycznym.

Rozszerzona wersja artykułu została opublikowana w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r. i następnie zamieszczona na reshumana.pl w dziale „Społeczeństwo i polityka”.

Nie mówię tego w troskliwym poczuciu wyższości, protekcjonalnie. Po prostu i dosłownie nie wie, co czyni, mimo deklarowanej gotowości do teologicznej dysputy. Szczerze wierzę, że nie wie, bo gdyby wiedział…

Czyn posła jest nieznośnie symboliczny. W dymie jawił się jak widmo Eligiusza Niewiadomskiego, wybudzone przez tożsamościową politykę najpopularniejszej partii politycznej, której najważniejszym przesłaniem ideowym było podniesienie narodu z kolan. Braun to logiczna personifikacja patrioty, który wstał z kolan i wyzwolony z pęt pedagogiki wstydu z godnością gasi gaśnicą świece obcego światła – przekonany, że wie, czemu tak czyni i pragnący o tym opowiedzieć. Z uporem twierdzę, że nie wie. Ale nie tylko on. Zbyt wielu nie wie. Ja też nie widziałem, a mój przypadek jest – sądzę – statystycznie istotny.

W Warszawie dziesięć lat przed moimi urodzinami żyło jeszcze 300 000 Żydów. Mieszkałem na terenie byłego Getta. Ukończyłem studia politologiczne i otrzymując dyplom z wyróżnieniem, nie miałem świadomości Zagłady. Gdy kilka lat później nadano mi stopień doktora nauk humanistycznych, już coś wiedziałem, ale jeszcze nie rozumiałem. Jakoś, przypadkowo, trafił w moje ręce mały rocznik statystyczny z 1938 r., a w nim, że mieszkańcy takich miasteczek jak Łosice i Mordy w 80 procentach deklarowali wyznanie mojżeszowe. Tam urodził się, ale nie mieszkał, mój tata. Więc pytam wuja Heńka, co z nimi, Żydami, się stało, a ten po prostu zamilkł.

To jego milczenie okazało się z czasem rozstrzygające dla mojego intelektualnego losu. Sam chciałem zrozumieć powód tak długiego pozostawania w nieświadomości – mimo ciekawości świata i pasji do studiowania. Wyłowiłem z pamięci epizod maturalny. Na egzaminie ustnym z polskiego trafił mi się temat „martyrologia narodu polskiego w czasie II wojny światowej”. Czytałem „Medaliony” i Szmaglewską (choć nie wiem dlaczego, bo „Dymy nad Birkenau” nie były obowiązkową lekturą). Byłem zadowolony, bo znałem teksty, wiedziałem, że zginęło 6 milionów Polaków, że był Oświęcim… Ale gdy miałem rozpocząć odpowiedź doznałem całkowitej pustki. Coś się rozpadło. Jakie kominy, dlaczego kominy? Milczenie komisja potraktowała jako skutek silnego przeżycia emocjonalnego, ale przypuszczam, że jej członkowie mogli zdawać sobie sprawę, że szkoła nie przygotowywała do odczytania tego rodzaju tekstów. Cała moja generacja i kolejne również nie zostały do odczytania tych tekstów przygotowane. Gdy ponad 40 lat później na konferencji zakładów teorii polityki polskich uniwersytetów argumentowałem, że teoria polityki niewrażliwa na Auschwitz jest bezużyteczna, czułem, że wzbudzam konsternację.

Mrok narodowo-katolickiej polityki tożsamościowej nie rozpłynie się szybko i łatwo, ale poniższe teksty mogą być świecą pomocną w jej rozjaśnianiu.

1. Rudolf Höss, Ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu:

Latem 1941 r., dokładnej daty obecnie nie pamiętam, zostałem nagle wezwany do Reichsführera SS do Berlina bezpośrednio przez jego adiutanturę, wbrew swemu zwyczajowi, bez asysty adiutanta. Himmler powiedział mi, co następuje: Führer nakazał ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej, my zaś, SS, mamy ten rozkaz wykonać. Istniejące na wschodzie miejsca zagłady nie są w stanie zrealizować zakrojonych na wielką skalę akcji, wobec tego wyznaczyłem na ten cel Oświęcim, z jednej strony z powodu jego korzystnego położenia pod względem komunikacyjnym, jak również, dlatego, że przeznaczony na ten cel teren będzie łatwo odizolować i zamaskować. Zamierzałem początkowo zadanie to powierzyć jednemu z wyższych dowódców SS, aby jednak wykluczyć możliwe trudności w zakresie podziału kompetencji, zrezygnowałem z tego i polecam panu przeprowadzenie tego zadania. Jest to trudna i ciężka praca, wymagająca całkowitego poświęcenia się, bez względu na trudności, jakie mogą się wyłonić. Bliższych szczegółów dowie się pan od Sturmbahnführera Eichmanna z RSHA, który w najbliższym czasie zgłosi się do pana. Zainteresowane urzędy zostaną przeze mnie powiadomione we właściwym czasie. Rozkaz ten ma pan zachować w najściślejszej tajemnicy, również w stosunku do swoich przełożonych. Po rozmowie z Eichmannem prześle mi pan natychmiast plany zamierzonego urządzenia. Żydzi są odwiecznymi wrogami narodu niemieckiego i muszą zostać wytępieni. Wszyscy Żydzi, których dostaniemy w nasze ręce, muszą zostać zniszczeni bez wyjątku, jeszcze w czasie wojny. Jeżeli nie uda się nam teraz zniszczyć biologicznych sił żydostwa, to Żydzi zniszczą kiedyś naród niemiecki.

  1. Rudolf Höss, Autobiografia (fragment):

Wprawdzie rozkaz Führera, jak i to, że wykonać go musiano, było czymś niewzruszonym, ale wszystkich dręczyły tajone wątpliwości. Ja sam również w żadnym przypadku nie mogłem przyznać się do podobnych wątpliwości. Chcąc zmusić innych do psychicznego przetrwania, musiałem okazywać niezłomne przeświadczenie o konieczności wykonania tego okrutnego i twardego rozkazu. Wszyscy patrzyli na mnie, jakie wrażenie robią na mnie tego rodzaju sceny, jak to powyżej przedstawiłem, jak ja na nie reaguję. Byłem dokładnie pod tym względem obserwowany. Komentowano każdą moją wypowiedź. Musiałem bardzo panować nad sobą, aby pod wpływem wzburzenia spowodowanego powyższymi przeżyciami nie dać po sobie poznać wewnętrznych wątpliwości i przygnębienia. Musiałem wydawać się zimnym i bez serca w okolicznościach, w których każdemu czującemu po ludzku kurczyło się serce. Nie wolno mi się było nawet odwrócić, ogarniało mnie naturalne ludzkie wzburzenie. Musiałem chłodno przyglądać się, gdy matki szły do komór gazowych ze śmiejącymi się lub płaczącymi dziećmi. Pewnego razu dwoje małych dzieci tak pogrążyło się w zabawie, że nie chciały matce pozwolić się od niej oderwać. Nawet Żydzi z Sonderkommando nie chcieli zabrać dzieci. Nigdy nie zapomnę błagającego o zmiłowanie spojrzenia matki, która na pewno wiedziała, co się stanie. W komorze poczęto się niepokoić – musiałem działać. Wszyscy patrzyli na mnie. Dałem znak podoficerowi służbowemu, ten wziął opierające się dzieci na ręce i zaniósł je do komory wśród rozdzierającego płaczu matki. Pod wpływem współczucia najchętniej zapadłbym się pod ziemię, nie wolno mi jednak było okazać najmniejszego wzruszenia.

Autobiografia Rudolfa Hossa komendanta obozu oświęcimskiego, Wydawnictwo Prawnicze, Warszawa 1990, str. 186 oraz 150-151.

Jeśli ktoś miał złudzenia, że zmiana władzy w Polsce dokona się gładko i bezproblemowo, bardzo głęboko się mylił. Ustępujący dwutygodniowy rząd Mateusza Morawieckiego zaserwował Polakom pełne exposé i parę godzin nudnych pytań do swojego premiera (który nie miał żadnych szans na zdobycie większości), a kolejne exposé, już prawdziwego premiera Donalda Tuska, zostało zakłócone bezprecedensową akcją posła Grzegorza Brauna z Konfederacji. Użycie gaśnicy podczas dorocznej sejmowej uroczystości święta Chanuki było aktem terrorystycznym – w zasięgu agresora pozostawały kobiety i dzieci, na ludnym korytarzu mogła wybuchnąć panika. A to, co Braun wygłosił następnie z trybuny, było już tak ohydne, jakby wdarła się na nią Czarnia Sotnia. Reakcja Izby nie mogła być inna, jak potępienie, a prezydium Sejmu i marszałek Szymon Hołownia szybko podjęli odpowiednie decyzje. Wykluczono Brauna z obrad, zapewne straci immunitet, nałożono nań dotkliwą karę finansową. Oraz natychmiast skierowano wniosek do prokuratury, gdzie jego czyn będzie rozpatrywany „w świetle art. 119, 157, 195 i 257 kodeksu karnego”. Niemniej jednak gaśnica poszła w świat i pokazała ten żałosny antysemicki wyczyn jako swoiste signum temporis polskiego życia politycznego.

Mieliśmy na Wiejskiej do czynienia z dwoma exposé, kompletnie odmiennymi w formie i treści. Morawiecki postanowił wygłosić mowę w oparciu o swoje dotychczasowe telewizyjne prezentacje osiągnięć rządu Zjednoczonej Prawicy; uważni słuchacze mogli wyłapać nieusunięte z wygłaszanego tekstu takie słowa jak „slajd” czy „prezentacja”. Był to smutny solowy występ premiera na finale ośmioletnich rządów prawicy, w którym nie uczestniczyli posłowie nowej koalicji. Premier mówił drewnianym głosem, nie wierząc, że uda mu się zdobyć poparcie Izby – i nie pomogło nawet 190 pytań zadanych mu w debacie przez własnych posłów. Za dwutygodniowym rządem było 190 posłów, przeciw 241 i prawica przeszła do opozycji.

Odmienne były wyniki głosowania na zgłoszonego w drugim konstytucyjnym kroku Donalda Tuska: otrzymał 248 głosów za i 201 przeciw. Towarzyszyły temu wyborowi okrzyki prawicy Do Berlina!, ale samego siebie przebił prezes Jarosław Kaczyński. Bez trybu oznajmił Tuskowi z trybuny: Pan jest niemieckim agentem – i ten incydent mógł być tylko zapowiedzią dalszych wydarzeń. Poranne exposé premiera Tuska było wygłoszone tak, jak polityk mówi zazwyczaj do ludzi. Dialogowo, obrazowo, kiedy trzeba konkretnie i precyzyjnie, innym razem na wysokim diapazonie emocji. Tak było, kiedy premier zaczął czytać List Szarego Człowieka, czyniąc z niego motto swojego wystąpienia. Ale to, co uderzało w narracji Tuska, to akcent na pomoc Ukrainie i na odbudowę pozycji Polski w UE. Sprawy bardziej szczegółowe zeszły na dalszy plan, choć premier zapowiedział, że będzie co miesiąc sprawozdawać ludziom realizację 100 konkretów na 100 dni. Jego rząd otrzymał zaufanie Izby 248 głosami za i 201 przeciw.

***

LIST SZAREGO CZŁOWIEKA

„Protestuję przeciwko ograniczaniu przez władze wolności obywatelskich.

Protestuję przeciwko łamaniu przez rządzących zasad demokracji, w szczególności przeciwko zniszczeniu (w praktyce) Trybunału Konstytucyjnego i niszczeniu systemu niezależnych sądów.

Protestuję przeciwko łamaniu przez władzę prawa, w szczególności Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej. Protestuję przeciwko temu, aby ci, którzy są za to odpowiedzialni, podejmowali jakiekolwiek działania w kierunku zmian w obecnej konstytucji – najpierw niech przestrzegają tej, która obecnie obowiązuje.

Protestuję przeciwko takiemu sprawowaniu władzy, w którym osoby na najwyższych stanowiskach w państwie realizują polecenia wydawane przez bliżej nieokreślone centrum decyzyjne, nieponoszące za swoje decyzje odpowiedzialności. Protestuję przeciwko takiej pracy w Sejmie, kiedy ustawy tworzone są w pośpiechu, bez dyskusji i odpowiednich konsultacji, często po nocach, a potem muszą być prawie od razu poprawiane.

Protestuję przeciwko marginalizowaniu roli Polski na arenie międzynarodowej i ośmieszaniu naszego kraju.

Protestuję przeciwko niszczeniu przyrody szczególnie przez tych, którzy mają ją chronić (wycinka Puszczy Białowieskiej i innych obszarów cennych przyrodniczo, forowanie lobby łowieckiego, promowanie energetyki opartej na węglu).

Protestuję przeciwko dzieleniu społeczeństwa, umacnianiu i pogłębianiu tych podziałów. W szczególności protestuję przeciwko budowaniu „religii smoleńskiej” i na tym tle dzieleniu ludzi. Protestuję przeciwko seansom nienawiści, jakimi stały się „miesięcznice smoleńskie”: przeciwko językowi nienawiści i ksenofobii wprowadzanej przez władze do debaty publicznej.

Protestuję przeciwko obsadzaniu wszystkich możliwych do obsadzenia stanowisk swoimi ludźmi, którzy w większości nie mają odpowiednich kwalifikacji.

Protestuję przeciwko pomniejszaniu dokonań, obrzucaniu błotem i niszczeniu autorytetów takich jak np. Lech Wałęsa, czy byli prezesi TK.

Protestuję przeciwko nadmiernej centralizacji państwa i zmianom prawa dotyczącego samorządów i organizacji pozarządowych zgodnie z doraźnymi potrzebami politycznymi rządzącej partii.

Protestuję przeciwko wrogiemu stosunkowi władzy do imigrantów oraz przeciw dyskryminacji różnych grup mniejszościowych: kobiet, osób homoseksualnych, muzułmanów i innych.

Protestuję przeciwko całkowitemu ubezwłasnowolnieniu telewizji publicznej i niemal całego radia i zrobieniu z nich tub propagandowych władzy.

Protestuję przeciwko wykorzystywaniu służb specjalnych, policji i prokuratury do realizacji swoich własnych (partyjnych bądź prywatnych) celów.

Protestuję przeciwko nieprzemyślanej, nieskonsultowanej i nieprzygotowanej reformie edukacji.

Protestuję przeciwko ignorowaniu ogromnych potrzeb służby zdrowia.

Przede wszystkim wzywam, aby przebudzili się ci, którzy popierają PiS. Nawet jeśli podobają się wam postulaty PiS, to weźcie pod uwagę, że nie każdy sposób ich realizacji jest dopuszczalny. Realizujcie swoje pomysły w ramach demokratycznego państwa prawa, a nie w taki sposób, jak obecnie. Tych, którzy nie popierają PiS, bo polityka jest im obojętna, albo mają inne preferencje, wzywam do działania, nie wystarczy czekać na to, co czas przyniesie. Nie wystarczy wyrażać niezadowolenia w gronie znajomych, trzeba działać. A form i możliwości jest naprawdę dużo. Proszę was jednak, pamiętajcie, że wyborcy PiS to także nasze matki, bracia, sąsiedzi, przyjaciele i koledzy. Nie chodzi o to, żeby toczyć z nimi wojnę, być może tego właśnie chciałby PiS, ani nawrócić ich, bo to naiwne, ale o to by swoje poglądy realizowali zgodnie z prawem i zasadami demokracji.

Ja, zwykły szary człowiek, taki jak wy, wzywam was wszystkich, nie czekajcie dłużej”.

Listem tej treści Piotr Szczęsny uzasadnił dramatyczny akt samospalenia 19 października 2017 r. na warszawskim Placu Defilad. Po tym proteście Prawo i Sprawiedliwość rządziło jeszcze 6 lat.

Jeśli to nie rekord świata, to do niego blisko: dwa exposé dwóch premierów w ciągu dwóch dni.

Nasze założenie na koniec tej kadencji to średnia pensja Polaków w wysokości 10 tys. zł brutto – tej zapowiedzi Mateusza Morawieckiego Donald Tusk w swoim wystąpieniu nie pobił. I całe szczęście, bo tego biznes by nie wytrzymał. Ale 20-proc. podwyżkę płacy minimalnej zapowiedział. Pytanie, co z tego, co mówił, da się zrealizować bez załamania budżetu.

A cóż mamy? Premier powoływał się na zapisy 100 konkretów, które, jak podkreślił, są programem rządu. Nie sposób w krótkiej analizie ocenić wszystkie. Ale można spojrzeć na te, które są drogie. Podwyżki dla nauczycieli (30 proc.) i budżetówki (20 proc.). Wspomniana płaca minimalna. Utrzymanie 800 Plus. Babciowe – 1,5 tys. zł w programie „Aktywna mama” dla matki, która zdecyduje się na powrót do pracy, na opiekę nad dzieckiem, żłobek lub właśnie dla babci. Druga waloryzacja rent i emerytur w ciągu roku, gdy inflacja będzie przekraczać 5 proc. (a nie jest to wcale niemożliwe).

Donald Tusk powiedział również, że „jednocześnie będziemy prowadzili odpowiedzialną politykę fiskalną i zadbamy o stabilność finansową państwa”. Tymczasem tylko babciowe to dodatkowe 6,5 mld zł. A premier wymienił tylko „te rzeczy, które ruszą natychmiast”. Nie wspomniał na przykład o innym ze 100 konkretów – podwojeniem kwoty wolnej od podatku.  Szacowany koszt to 43,8 mld zł.

Zdecydowanie tańsze będą ułatwienia dla przedsiębiorców. To np. kasowy PIT – możliwość płacenia podatku od wystawionej faktury, dopiero kiedy zostanie zapłacona; prawo do urlopu dla mikroprzedsiębiorców – w tym czasie będą zwolnieni z płacenia składek. ZUS się nie ucieszy. Przy okazji: o systemie emerytalnym i sytuacji Zakładu premier nie mówił. A tu by się przydało coś takiego: „przeprowadzimy błyskawiczny audyt i przedstawimy obraz tego, co działo się w spółkach Skarbu Państwa”.

Jak ocenić zapowiedzi Donalda Tuska? Może dwoma cytatami z „Rzeczpospolitej”. „Prawie 348 mld zł wynosi różnica pomiędzy długiem publicznym liczonym według metodologii polskiej a unijnej. W tym roku zwiększyła się o ponad 45 mld zł, a więc o więcej niż wynosi deficyt budżetu centralnego. To trzy razy tyle, ile wynoszą dochody budżetowe z tytułu podatku PIT i nieco więcej niż budżet państwa otrzymuje w postaci podatku CIT.” To dane na koniec września, które podało Ministerstwo Finansów. I – „rośnie ryzyko, że plan dochodów podatkowych w kasie państwa w 2023 r. nie zostanie wykonany”.

A projekt budżetu na 2024 rok, który przygotował jeszcze przedostatni rząd Morawieckiego, zakłada, że deficyt wzrośnie do ok. 165 mld zł z 92 mld zł w tym roku. A koszty obsługi zadłużenia mają wynieść 66,5 mld zł. Tyle ile będzie kosztować 800 Plus.

Nowemu ministrowi finansów Andrzejowi Domańskiemu życzę dużo zdrowia i wytrwałości.

Pięćdziesiąt siedem dni, jakie upłynęły od dnia wyborów do odrzucenia wniosku o wotum zaufania dla nierealnego rządu Mateusza Morawieckiego, unaoczniły, że PiS jest partią antypaństwową. To, że jest antydemokratyczne i antyeuropejskie, wiedzieliśmy znacznie wcześniej. Ale doświadczenie ostatnich dziewięciu tygodni pokazuje obóz narodowo-katolickich populistów w nowym – jeszcze gorszym – świetle. I prowadzi do ważkich konkluzji.

Jarosław Kaczyński i jego polityczni towarzysze drogi mają usta pełne frazesów o silnym państwie i wielkiej Polsce. W konfrontacji z działaniami wypadały one blado. Można było jednak zakładać, że faktyczna degradacja instytucji państwowych i marginalizacja Rzeczypospolitej w Europie i na świecie były efektem całkowitej niekompetencji władzy, która właśnie odeszła. Fakt, że postawiona w sytuacji wyboru między interesem Polski a obroną własnych zdobyczy z minionych ośmiu lat (niematerialnych, ale i bardzo merkantylnych) w ogóle nie oglądała się na cel pierwszy, pokazał prawdziwą twarz tej formacji.

Proces przekazywania sterów zwycięskiemu ugrupowaniu w niejednym kraju demokratycznym trwa dłużej niż u nas. Rzadko kiedy odbywa się to jednak w tak złym stylu. Mało która siła polityczna pozwala sobie na tak uporczywe utrudnianie powstania nowego stabilnego rządu, podejmuje decyzje wiążące następcom ręce na wiele dekad do przodu, szerokim gestem wydaje publiczne pieniądze, podejmuje desperackie próby utrzymania wpływów wbrew woli wyborców. W Polsce, po prawej stronie sceny politycznej, tradycja „kulawej kaczki” się nie zakorzeniła.

Częścią tego środowiska niezmiennie jest Andrzej Duda. Z pełną świadomością uczestniczył w trwającym dwa miesiące procederze. Nie sprzeciwił się szkodliwym praktykom. A tego należałoby oczekiwać od prezydenta RP, jej najwyższego przedstawiciela, strażnika Konstytucji, gwaranta ciągłości władzy państwowej. Ustawę zasadniczą trzeba czytać w całości, nie tylko jej wyimki.

Czy taka partia ma rację bytu? Najbardziej obiektywnie na to patrząc – nie. Prawo i Sprawiedliwość naruszyło podstawy konstytucyjnego ładu demokratycznego. Właściwie wyprowadziło Polskę z Unii Europejskiej (gdyby kontynuowało rządy i zlekceważyło nieuchronne wyroki TSUE w sprawach podważających traktaty europejskie orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej, proces ten nabrałby wymiaru formalnego). Dzieląc ogół obywateli na różne „sorty”, zburzyło harmonię społeczną. A na koniec zwróciło się przeciw państwu.

Mam świadomość, że dziś nikt nie podniesie kwestii wykreślenia PiS z rejestru partii. Oddało nań głos 7,5 miliona osób. Polityce nie są też obce kunktatorstwo i bojaźń. Z czasem sprawa sama się rozwiąże – jeśli dawni zwolennicy tego ugrupowania dowiedzą się więcej o skrywanych przed nimi sprawkach (duża w tym rola komisji śledczych), Komisja Odpowiedzialności Konstytucyjnej, Trybunał Stanu i odpolityczniona prokuratura sypną zarzutami, nowa większość parlamentarna pokaże, że można rządzić lepiej, lider tego obozu jeszcze bardziej straci nad nim kontrolę, a różne skłócone frakcje pogrążą go w powszechnej niechęci i później – zapomnieniu.

Tak zwana afera wizowa nie polegała na tym, że na straganach w Nigerii sprzedawano wizy do Polski albo że urzędnicy Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie wizami handlowali. W takie opowieści może uwierzyć tylko ktoś, kto nie wie, jak funkcjonuje służba konsularna, nie zna Prawa konsularnego ani Kodeksu wizowego Schengen.

Według informacji MSZ prowadzone śledztwo dotyczy nieprawidłowości w wydaniu 268 wiz – na łączną liczbę ok. 1,9 mln wydanych w okresie objętym sprawdzaniem. Czyli podejrzenia organów kontroli wzbudziła mniej niż jedna setna procenta (!) wydanych wiz.  Zatem – nie ma żadnej afery?

Ależ jest! I to jaka! Tyle, że nie dotyczy ona handlowania wizami przez urzędników polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. W gorącej publicznej dyskusji o „aferze wizowej” góry niedomówień, hipokryzji i elementarnej niewiedzy przykryły największą tajemnicę MSZ, jaką jest niekompetencja i bałagan w resorcie dyplomacji (a i w całej administracji rządowej). Niewykluczone zresztą – i to powinna ustalić powołana przez Sejm komisja śledcza – że ów nieład świadomie, i niebezinteresownie, był organizowany lub przynajmniej tolerowany.

Jedna strona problemu (i afery) polegała na tym, że do Polski legalnie, za zgodą polskich władz wjechały dziesiątki tysięcy cudzoziemców do pracy w Polsce. Duża część z nich rozpłynęła się gdzieś w Europie. A władze straciły nad tym ruchem jakąkolwiek kontrolę. Polska nie ma bowiem strategii migracyjnej, nie ma właściwych instrumentów ani dobrze obmyślanych procedur. PiS rozdmuchało antymigracyjną histerię, straszyło muzułmanami, gwałtami i robakami, podczas gdy (dane Konfederacji Lewiatan) gospodarka naszego kraju potrzebuje 200-400 tysięcy imigrantów rocznie. I na tej kłamliwej, pełnej hipokryzji propagandzie PiS się wywróciło. Gdyż z jednej strony wzniecało lęk i nienawiść wobec imigrantów, z drugiej – przez Polskę przepływały na zachód fale migrantów zarobkowych.

Drugim aspektem jest niewydolność administracji i niekompetencja wysokich urzędników z nadania PiS. Wśród różnych kategorii wiz, wydawanych przez konsulów polskich, najcenniejszą jest wiza typu D 06, krajowa, pracownicza. Wbrew temu, o czym rozprawiali niektórzy posłowie, wiza D daje więcej możliwości niż zwykła turystyczna wiza Schengen – ponieważ daje prawo do pobytu w Polsce nawet do roku, a jednocześnie do przebywania w charakterze turysty po 90 dni w każdym półroczu w innych krajach strefy Schengen. Podstawą do uzyskania wizy D 06 jest Zezwolenie na pracę cudzoziemca. Takie zezwolenia wydaje na wniosek pracodawcy każdy wojewoda, koszt dokumentu wynosi 100 złotych. W krajach, w których istnieje duża presja emigracyjna, pośrednicy (nie urzędnicy MSZ!) życzą sobie za taki dokument nawet po kilka tysięcy dolarów. Nic więc dziwnego, że – obok uczciwie działających agencji pośrednictwa pracy – powstała cała sieć łże-pracodawców i fałszywych pośredników, zarabiających krocie na handlu zezwoleniami.

Konsulowie RP nie mają obowiązku ani nawet podstaw prawnych, aby badać legalność wydanych właściwie i zgodnych z formą takich zezwoleń (wbrew temu, o czym gawędzą rzekomi znawcy tematu). Zezwolenie jest takim samym dokumentem urzędowym jak, przykładowo, paszport czy akt urodzenia, a przecież konsul nie może wydzwaniać do urzędów w Polsce i dopytywać urzędników, czy aby na pewno są przekonani, że wystawili dokumenty właściwym osobom.

Ze sprawdzaniem innych potrzebnych do wystawienia wizy dokumentów – wydanych już przez państwo, skąd pochodzi kandydat do pracy w Polsce – część konsulów nie zawsze sobie radzi. Rzecz w tym, że po kolejnych falach czystek w MSZ i wysyłaniu do pracy za granicę znajomków czy pociotków, konsulowie bardzo często nie mają doświadczenia i nie znają ani języków, ani modus operandi naciągaczy kraju urzędowania. Przełożeni – konsulowie generalni – a zwłaszcza pochodzący już z politycznego rozdawnictwa, o czymś takim jak kontrola zarządcza czy weryfikacja funkcjonowania firm outsourcingowych zazwyczaj nie mają zielonego pojęcia. Ambasadorowie (którzy z definicji w państwie PiS byli, wg ministra Raua,  „politycznymi nominatami”) zajmowanie się sprawami przyziemnymi uważają za działanie poniżej ich godności. (Uwaga w nawiasie: Ataki przeciwko firmom pośredniczącym, które tylko przyjmują dokumenty od wnioskodawców i nie mają żadnych uprawnień decyzyjnych, świadczą jedynie o braku elementarnej wiedzy u krytyków. Przykładowo, tak krytykowana VFS Global z siedzibą w Dubaju jest rzeczywiście globalną firmą, obsługującą rządy 61 państw, w tym państw UE; a także – tak się złożyło – Białorusi, co nie jest żadnym powodem do wytykania VFS Global palcami).

Centrala czyli Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Warszawie nie panowała nad sytuacją z tychże względów, o których powyżej. Stanowiska na szczeblu decyzyjnym, kierowniczym (czyli ministra, wiceministrów i dyrektora generalnego) zajęli ludzie debiutujący w tej roli. O tym, że w MSZ nikt nie panował nad tym, co w resorcie i w prawie dwustu placówkach zagranicznych się dzieje, poinformował uczciwie były rzecznik prasowy Łukasz Jasina, przyznając, że w Ministerstwie „nie było takiej osoby, która ogarniała wszystkie działania”. Bezradnością i zagubieniem ministra Z. Raua nikt w resorcie nie był szczególnie zaskoczony, a już szczególnie ci, którzy mieli wiedzę o sposobie, w jaki sprawował wcześniej urząd wojewody łódzkiego.

Twarzą tzw. afery wizowej stał się Piotr Wawrzyk, który ni stąd, ni zowąd został mianowany wiceministrem i któremu powierzono nadzór m.in. nad sprawami konsularnymi. To postać tyleż dramatyczna, co komiczna; jak mówią nawet jego podwładni – chodzący mem. Sam szczerze i prostodusznie przyznał, że nie miał pojęcia, co w resorcie się dzieje, uskarżał się na swojego politycznego podopiecznego, niebędącego nawet urzędnikiem MSZ, który dostarczał mu listy osób do wydania wiz poza kolejką. „Nadużył mojego zaufania” – łkał w wywiadzie. Wawrzykowi przyjdzie przełknąć jeszcze niejedną gorzką pigułkę: nie dość, że stanie przed komisją śledczą (tylko co zezna, jeśli naprawdę nie miał żadnej wiedzy o tym, czym zajmuje się MSZ?), to jeszcze będzie musiał przeżyć zdradę kolejnych sprowadzonych przez siebie do Gmachu znajomków i krewniaków, którzy ratując swoją skórę, dopowiedzą o kulisach funkcjonowania resortu dyplomacji to, o czym ich patron nawet nie słyszał.

Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.