Lewica, a także pozostałe pomniejsze partie Koalicji 15 Października – Polska 2050, PSL – znajdują się w sytuacji niemal rozpaczliwej. Ściśnięte między dwa wielkie bloki polityczne, tworzone przez PO-PIS — sojuszników sprzed dziesięciu lat, a dzisiaj nieprzejednanych wrogów, wprasowane w logikę lojalności koalicyjnej, z trudem łapią oddech. Stąd mnożą się zachowania i gesty, aby zaznaczyć swoją autonomię i podmiotowość. PSL wykonuje łamańce, raz wtórując PiS-owi w jego obyczajowym wstecznictwie, raz poszukując formuły dostosowania się do zmieniających się preferencji wyborców. Czym dzisiaj jest Polska 2050, w sensie ideowym i programowym, nie wie nawet jej lider.
Gdy minęła pierwsza euforia bycia Lewicy w rządzie, nawet do najbardziej zdeklarowanych zwolenników współrządzenia zaczęła docierać świadomość niewygodnej pozycji między głoszonymi przez partię ideałami a pragmatyką funkcjonowania w centroprawicowym rządzie Donalda Tuska. Lewica doświadcza tak wielkiego ciśnienia, że zaczyna kruszeć. Najpierw odłamało się Razem. Pod presją wyzwań i niemożności Zandberg i jego partia wyszli ze szpagatu i usiedli na brzytwie. Większościowcy starają się polityką małych kroczków realizować swój program.
Lewica może mówić o cząstkowych sukcesach – wdowia renta, przywrócenie finansowania zabiegów in vitro, babciowe, zastopowanie prodeweloperskiego projektu kredytów zerowych… Rzecz jednak w tym, że w percepcji społecznej te osiągnięcia i tak zapisywane są na konto premiera Tuska. Być może zasadnie, bo niekiedy powstaje wrażenie, że to premier jednoosobowo rozdziela między koalicjantów zadania i prawo do chwalenia się sukcesami.
Lewicowy pomysł z dniem wolnym od pracy w wigilię największego święta religijnego mógłby dziwić, gdyż to lewicy tradycyjnie przypisywane są przymioty racjonalności i laickości. Jeśli jednak spojrzymy na praktykę europejską, to stwierdzimy, że iunctim między świętami religijnymi a dniami wolnymi jest niejednoznaczny. Wigilia jest dniem wolnym od pracy w jedenastu krajach Unii, w tym w silnie zlaicyzowanych państwach skandynawskich. Z kolei w takich mocno katolickich państwach jak Hiszpania czy Malta nie tylko wigilia nie jest dniem wolnym od pracy; pracującymi dniami jest także drugi dzień Bożego Narodzenia, a także święto Trzech Króli.
Nie inicjatywa wigilijna polskiej Lewicy więc dziwi, a jej niezdolność do wykreowania na tyle nośnych i atrakcyjnych haseł, aby nie ograniczać się do pomysłów, być może uzasadnionych, ale tchnących niedrogim populizmem. Polska, jakkolwiek byśmy się nie chwalili osiągnięciami ostatnich trzech dziesięcioleci, pozostaje jednym z najuboższych państw UE, za to z rosnącym indeksem rozwarstwienia społecznego na tle dochodów (indeks Giniego), bardzo szeroką strefą ubóstwa, piętrzącymi się problemami ekonomicznymi i społecznymi. Jednocześnie Polska jest krajem, w którym fundamentalne współczesne idee lewicowe – demokracja, wolność, sprawiedliwość, europejskość – dominują w imaginarium większości Polaków. Nawet bez ambicji stworzenia programu na miarę „trzeciej drogi” Giddensa, polską lewicę powinno stać na to, aby adekwatnie odczytać realne potrzeby i interesy ludzi, ukuć program ich zaspokojenia, przedstawić w zrozumiałym, atrakcyjnym języku swoją ofertę i konsekwentnie, uparcie ją głosić.
Inaczej pozostanie tylko wigilijna modlitwa o cud.
Szczyt Rady Europejskiej w Brukseli zwieńczył węgierską prezydencję. Nareszcie. Długo czekaliśmy, aż festiwal antyeuropejskości w formalnych ramach przewodnictwa w Radzie UE (uwaga! To inny organ) w wykonaniu Węgier się skończy. To zresztą dobry moment dla Polski, której prezydencja ma szansę być czasem prawdziwej pracy na rzecz wzmocnienia Unii i jej potencjału obronnego i gospodarczego w bardzo trudnych i nieprzewidywalnych czasach.
Posiedzenie było jednocześnie pierwszym przygotowanym i prowadzonym przez nowego przewodniczącego António Costę, który – inaczej niż Charles Michel – przedstawił swój plan spotkań na cały 2025 rok, a w nim stałą, na każdym szczycie, obecność kwestii związanych ze wsparciem Ukrainy oraz z sytuacją na Bliskim Wschodzie. A także znacznie częstszy niż wcześniej udział tematów bliskich Europejczykom, jak choćby mieszkalnictwo.
Ta sesja Rady Europejskiej była wyjątkowa także z racji na fakt, iż została poprzedzone szczytem UE-Bałkany Zachodnie (w tle cały czas jest pytanie o dalsze rozszerzanie Wspólnoty) oraz nieformalną kolacją wydaną przez sekretarza generalnego NATO Marka Ruttego, w której uczestniczył Wołodymyr Zełenski i wielu europejskich przywódców.
Jak zapowiadano, podczas szczytu dyskutowano kwestię dalszego wsparcia dla Kijowa, w tym związanego z dostarczeniem systemów obronnych, amunicji i pocisków, a także finansowego i energetycznego. Potwierdzono zadowolenie z przyjęcia kolejnego pakietu sankcji wobec Rosji.
Rada Europejska podkreśliła konieczność wzmocnienia odporności UE, zapobiegania kryzysom, wzmocnienia gotowości militarnej i potencjału obronnego UE. W tym ostatnim kontekście – odwołując się do już omawianej od czerwca 2023 r. agendy strategicznej. Poruszono sprawę migracji, w tym istotnego dla Polski aspektu wykorzystywania migrantów w hybrydowych atakach na graniczne państwa członkowskie UE.
W związku z niepewnością co do tego, kto obejmie rządy w Niemczech na początku 2025 r. i co dalej z ambicjami Macrona, a także na ile uległe wobec Putina okażą się Węgry i Słowacja, analizowany szczyt był chyba maksimum tego, co można było osiągnąć w tych warunkach.
Nihil novi – powiedziałby ktoś; szczególnie, że ostatnie w tym roku posiedzenie RE przeszło niezauważone w natłoku medialnych doniesień na temat ucieczki Marcina Romanowskiego na Węgry. Szczyt był jednak bardzo ważny nie tylko ze względu na to, co formalnie znalazło się w jego konkluzjach, ale także z racji na to, co było jego przedmiotem, choć wybrzmiało głównie podczas spotkań nieformalnych, czyli jak UE powinna przygotować się na rządy Donalda Trumpa w USA i jego prawdopodobne próby zmuszenia Ukrainy (i tym samym, pośrednio, Unii Europejskiej) do ustępstw wobec Rosji. Między wierszami podczas obrad wybrzmiewało: Nic o Ukrainie bez Ukrainy i Nic o UE bez UE, choć frazy te niekoniecznie potwierdzały pewność, że tak właśnie będzie; co najwyżej była to nadzieja. Pytanie, czy w tym przypadku nadzieja matką głupich czy towarzyszką przezornych…
Unia ma kilka pomysłów na to, co zrobić, by się na Trumpa i niechciany rozejm przygotować. Choćby poprzez realne wzmocnienie swojego potencjału obronnego, realne wzmocnienie Ukrainy, współpracę z państwami, które mogą UE wesprzeć (np. Japonia, Australia czy Korea Południowa), wreszcie realne wzmocnienie Unijnej gospodarki dzięki istotnym inwestycjom i funduszom. Polska powinna to wykorzystać podczas swojej – zaczynającej się 1 stycznia 2025 r. – prezydencji. Podczas szczytu zabrakło jednak jakiejkolwiek wzmianki o konieczności uwzględnienia wszystkich tych ambitnych planów w nowych Wieloletnich Ramach Finansowych, a te mogą być nie mniejszym wyzwaniem dla jedności UE niż jednoznaczne wsparcie Ukrainy i potępienie Rosji – by znów wspomnieć Orbána i Fico.
Odwołanie Dariusza Wieczorka z urzędu Ministra Nauki powinno nas sporo nauczyć, jeśli chodzi o uprawianie polityki w obecnej Polsce. Rzecz ma kilka wymiarów, ja postrzegam ją w trzech aspektach: personalnym, propagandowym i politycznym.
Rząd Donalda Tuska ma charakter partyjny. Liderzy koalicji skierowali do niego ludzi nagradzanych za lojalność, a kompetencje i kwalifikacje osobiste odgrywały przy jego budowie drugorzędną role. Donald Tusk praktykował to już wcześniej: Bogdan Zdrojewski uczył się wojska – poszedł na kulturę, a psychiatra Klich – na wojsko. Tym sposobem w rządzie znalazł się Dariusz Wieczorek, a ponieważ nie miał wcześniej nic wspólnego z nauką, to objął ten resort. Wieczorek ma obycie polityczne, więc wcale nie był gorszym ministrem niż inni. Jednakże, w jego przypadku rozziew pomiędzy społecznym wyobrażeniem o tym ministrze (koniecznie profesor) a formalnymi kwalifikacjami nowego ministra z góry skazywał go na pożarcie. Decydenci wiedzieli o tym od początku, Wieczorek nie. Miał dodatkowego pecha, bo brakło mu mądrych doradców merytorycznych, a poza tym na nauce najłatwiej oszczędzać.
Propagandowo był to majstersztyk. Liderzy Platformy szybko uznali, że Wieczorek jest merytorycznie najsłabszym punktem reprezentacji lewicy i rozpoczęli – przy pomocy usłużnych gazet – polowanie na niego. Sam Wieczorek tego nie odkrył (popełniał oczywiste błędy) i nikt mu tego nie powiedział. Albo nie chciał powiedzieć. Do tego sam – tak jak i cała formacja – nie umie pracować z dziennikarzami, nie miał wśród nich sojuszników, że nie wspomnę o ideowych przyjaciołach. Cierpiał zresztą na tę samą chorobę, co i cały rząd. Nie umiał zarysować długofalowych celów, objaśnić sensu podejmowanych bieżących działań.
Zamiary polityczne Donalda Tuska są oczywiste. Od dawna dąży on do dwupartyjnego systemu politycznego, to go żywi i orientuje w polityce. Uznał Lewicę za najwygodniejszy do aneksji fragment polskiej mapy politycznej. Przestawił się więc na głoszenie lewicowych postulatów, choć sam i jego partia niekoniecznie w nie wierzy. Dlatego dopieszcza PSL, bo Stronnictwo uwiarygadnia tezę, że się nie da. Stąd Trzaskowski, a nie Sikorski. Do tego spodziewany konflikt wokół rotacji na funkcji marszałka Sejmu czyni z Donalda Tuska króla krajowego podwórka. I być może o to w tym wszystkim chodzi. A to, że inni mu to ułatwiają, to już inna opowieść.
Do tej pory zachodzę w głowę, co kierowało premierem Orbánem, gdy decydował się na wszczęcie ostrego sporu z obecnymi władzami Rzeczypospolitej.
Od dawna – od roku – Warszawa i Budapeszt nie są już sojusznikami, nie będziemy ratować Węgier przed presją na rzecz przywrócenia demokracji i praworządności (tak jak Viktator chronił państwo PiS). Nie będziemy partnerem w interesach gospodarczych, zwłaszcza w wielkich przejęciach i inwestycjach oligarchów znad Balatonu. Nie będziemy próbowali wspólnie wywrócić instytucje UE i powstrzymać proces integracji.
Trudno jednak uwierzyć, że Orbán wkroczył na wojenną ścieżkę kierując się emocjami (np. żądzą zemsty na Donaldzie Tusku, który ostatecznie doprowadził do wyjścia Fideszu z EPL, Europejskiej Partii Ludowej – choć wcześniej dość długo bronił węgierskiego przywódcy) albo lojalnością w stosunku do Kaczyńskiego i Morawieckiego. To odczucie jest mu, zdaje się, obce. Uchodzi za wyjątkowo twardego i cwanego politycznego gracza, kierującego się wyłącznie własnym interesem. Nie wydaje się też możliwe, aby w tle tej operacji były jakieś pieniądze. Jest w praktyce właścicielem Węgier, całego państwa i całej gospodarki, więc nie ma takich kwot, na które mógłby się połasić.
Za to dobrze się orientuje w brukselskich układach. Wie, że Tusk – jako były przewodniczący Rady Europejskiej i później EPL, a przede wszystkim człowiek, który powstrzymał populizm – ma wyjątkowo mocną pozycję w Europie. W imię czego więc zdobył się na podjęcie ryzyka, które finalnie może go sporo kosztować?
Oczywiście nie mam tu na myśli kroków odwetowych już podjętych i zapowiedzianych przez ministra Sikorskiego i jego resort. Wręczenie noty protestacyjnej węgierskiemu ambasadorowi i odwołanie na bezterminowe konsultacje naszego ambasadora z Budapesztu to gesty o niewielkim realnym znaczeniu (w tym drugim przypadku Sikorski zapewne wykonał go z nieskrywaną satysfakcją, bo ów dyplomata pochodzi jeszcze z pisowskiego zaciągu). Rozprawa w TSUE z wniosku polskiego lub Komisji Europejskiej mogłaby być bardziej odczuwalna (Trybunał chyba uznałby, że odmowa wydania poszukiwanego Europejskim Nakazem Aresztowania, jeśli zostałaby przez węgierski sąd orzeczona, nie miałaby podstaw materialnych, bo naprawa praworządności w Polsce jest zbieżna z wcześniejszym orzecznictwem TSUE); ale trwałaby długo, a ewentualnie zasądzona kara nie byłaby dotkliwa – przynajmniej nie dla samego Orbána.
O tym, co może go zaboleć, Tusk z Sikorskim powiedzieć głośno nie mogą. Pamiętajmy jednak, że prokuratura bada transakcję wymiany stacji benzynowych między Orlenem a MOL-em i jeśli tylko dopatrzy się uchybień, rząd może szybko wypchnąć węgierski koncern z naszego rynku. W obecnej sytuacji nie ma też mowy o wejściu Józsefa Vidy czy kogoś podobnego na polski rynek medialny.
Polscy premier i minister spraw zagranicznych mogą przyspieszyć toczącą się przeciw Węgrom procedurę z art. 7 Traktatu o Unii Europejskiej. Ich autorytet miałby tu pierwszorzędne znaczenie. Ze stwierdzeniem „istnienia wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia” wartości UE przez Węgry nie powinno być większego problemu, a i ostateczne rozstrzygnięcie – stwierdzenie przez Radę Europejską „poważnego i stałego naruszenia” tych wartości i zawieszenie węgierskiego prawa głosu przy decyzjach UE – wcale nie musi okazać się wykluczone. W grę wchodziłaby bowiem polityka. To zresztą byłoby korzystne dla Unii jako całości, bo w obliczu elekcji Donalda Trumpa i dalszego narastania zagrożenia ze strony Rosji Wspólnota stoi przed decyzjami, z jakimi dotąd nie musiała się mierzyć.
I dla kogo to wszystko, to całe ryzyko? Byłego wiceministra jednego z polskich resortów, którego Orbán przecież wcześniej nie znał, którego nazwiska z pewnością nie pamiętał i zapewne miał kłopot, żeby go się w końcu nauczyć. Człowieka, który bez dwóch zdań nie odegra żadnej roli w polskiej, a tym bardziej europejskiej polityce.
O azyl polityczny nie prosił sam zainteresowany ani jego obrońca. Musiał się o to zwrócić osobiście Kaczyński albo Morawiecki; może jeszcze Daniel Obajtek za pośrednictwem któregoś z bliskich Orbánowi oligarchów. Jeśli rządcy Węgier przyświecała kalkulacja, że PiS wkrótce wróci do władzy w Polsce, to opierał się na słabych analizach lub zawiodła go intuicja. Nie twierdzę, że nie może się tak zdarzyć, ale taki scenariusz uważam za mało prawdopodobny w perspektywie przynajmniej kliku lat. Zakładam, że najbliższe wybory prezydenckie wygra Rafał Trzaskowski, a po objęciu przez niego urzędu sprawy w Polsce zaczną się jednak prostować (choć niekoniecznie z taką determinacją i szybkością, jak byśmy chcieli). Wtedy niebezpieczeństwo powrotu PiS do władzy po najbliższych wyborach parlamentarnych znacząco osłabnie.
Poseł Marcin Romanowski od paru dni ukrywa się przed wymiarem sprawiedliwości, prawdopodobnie poza Polską. Sytuacja jest bezprecedensowa, gdyż jeszcze nigdy w demokratycznej Polsce nie zdarzyło się, by przed aresztowaniem ukrywał się parlamentarzysta, do tego były wiceminister i to właśnie sprawiedliwości.
Sprawa ma co najmniej trzy aspekty. Pierwszy, którym tu nie mam zamiaru się zajmować, to ocena sprawności policji, którą tak łatwo udało się wyprowadzić w pole. Drugi to ocena prawdopodobieństwa, że Romanowski popełnił przestępstwo. Tu sprawa wydaje się jasna. Gdyby czuł się niewinny, we własnym interesie zabiegałby o to, by jak najszybciej przed sądem udowodnić swoją niewinność. Ukrywając się, potwierdza najgorsze przypuszczenia.
Trzeci aspekt tej sprawy jest jednak najciekawszy. Dotyczy on odpowiedzialności – co najmniej politycznej, a być może także karnej – szerszego kręgu polityków Zjednoczonej Prawicy. Romanowski był ogniwem w łańcuchu powiązań i to nie najważniejszym. Choć kontrolował Fundusz Sprawiedliwości (z którego, jak warto przypomnieć, powinno się finansować pomoc dla ofiar przestępstw), to jednak nie mógł tego czynić na własną rękę. Miał co najmniej wsparcie ze strony potężniejszych polityków formacji, która przez osiem lat rządziła Polską. To dlatego politycy Prawa i Sprawiedliwości stoją dziś murem za byłym wiceministrem. To, o co obwinia go prokuratura, mieści się w szerszej panoramie działań, wskutek których skróconą nazwę głównej partii opozycyjnej można dziś odczytywać jako Pieniądze i Synekury.
Romanowski zapewne prędzej czy później trafi przed oblicze sprawiedliwości. Czy pociągnie za sobą inne, bardziej politycznie ważne osoby – tego nie umiem przewidzieć. Z jego sprawy należy jednak wyciągnąć szersze wnioski.
Korupcja i nepotyzm nie pojawiły się dopiero po dojściu PiS do władzy. Mieliśmy ich przejawy wcześniej, także w okresie rządów lewicy w latach 2001-2005. Trzeba jednak pamiętać, że nie było tego problemu w pierwszych latach po przełomie ustrojowym 1989 roku. Kolejne rządy – od Mazowieckiego do Cimoszewicza – mogły szczycić się tym, że ich członkowie mieli czyste ręce. Nikomu z nich nie postawiono zarzutów korupcyjnych. Dlaczego?
Odpowiem w dużej mierze na podstawie własnego doświadczenia politycznego. W pierwszych latach demokratycznej transformacji do polityki na najwyższym szczeblu wchodzili ludzie ideowi, dla których polityka była służbą Polsce w imię wyznawanych wartości, a nie drogą do zaspokojenia osobistych interesów. Po jednej stronie byli to ludzie dawnej opozycji demokratycznej, którzy swą ideowość poświadczali w latach, gdy nie śniło im się, że zostaną posłami, senatorami, ministrami. Po drugiej stronie byli zaś ludzie, którzy opowiadali się za porozumieniem narodowym, gdy jeszcze nie było to politycznie „poprawne”. Jacek Kuroń i Bronisław Geremek, Aleksander Kwaśniewski i Aleksander Małachowski – to symboliczne postacie polityków tamtego, pięknego okresu polskiej polityki.
Jest zapewne prawidłowością życia politycznego, że w czasach burzliwych i niebezpiecznych w polityce wielką rolę grają ludzie, dla których jest ona misją, a nie drogą do kariery, a w czasach spokojnych na plan pierwszy wychodzą inni. Ci inni nie muszą jednak być aferzystami. Jest zasadnicza różnica między pragmatycznym, ale uczciwym sprawowaniem funkcji państwowej a traktowaniem jej jako drogi do osobistych korzyści. Sprawa Marcina Romanowskiego przypomina, jak ważne jest, by strzec się przed ludźmi, którzy idą do polityki dla osobistych korzyści. To dotyczy wszystkich partii politycznych, gdyż żadna nie jest raz na zawsze zaszczepiona przed tego typu zagrożeniem.
Przyszłości nie da się przewidzieć i choć mechanizmy rewolucji są wszystkim doskonale znane, nikt przytomny nie zarzeka się wyznaczyć daty ich wybuchu i określić, jakie przyniosą wyniki. Spektakularnie przekonują się o tym przede wszystkim obaleni władcy.
Trzynastoletnia wojna domowa w Syrii pochłonęła życie kilkuset tysięcy osób, a ponad 13 milionów Syryjczyków zmusiła do ucieczki. Niemal połowa z nich znalazła schronienie za granicą, głównie w Europie. Przyszłość Syrii waży się między deklaracjami otwartości i narodowej jedności, składanymi przez Abu Mohammeda al-Dżulaniego, kierującego Haj’at Tahrir al-Szam (HTS) – największym z rebelianckich ugrupowań, a zrozumiałymi pragnieniami wyrównania rachunków krzywd, które mogą eskalować w nowe konflikty w zróżnicowanym etnicznie i religijnie społeczeństwie. Ani proweniencja HTS, wywodzącej się ze zbrojnych frakcji islamistów, ani przeszłość samego al-Dżulaniego, dawnego bojownika al-Kaidy, uznawanego w wielu państwach za terrorystę, ani przykład rozdzieranego konfliktami wewnętrznymi sąsiedniego Libanu, nie dają nadmiernych podstaw do optymizmu.
Przyjrzyjmy się bilansowi otwarcia nowego rozdziału historii Syrii. Któż w syryjskiej rebelii jest wygranym, a kto przegranym poza ewidentnym wskazaniem na rebeliantów, z Dżulanim na czele z jednej strony i klan Assadów z drugiej?
Za największego wygranego chciałoby się wskazać samych Syryjczyków, uwolnionych od brutalnego reżimu… Wobec zastrzeżeń sformułowanych wyżej teza ta ma jednak wagę nie tyle realnego zysku, ile kredytu żyrowanego obecnymi nadziejami, a podlegającemu spłacie w nieodgadywalnej przyszłości. Łatwiej orzec, kto skorzystał niemal bez ryzyka utraty faktycznych i domniemanych korzyści. I tu, chyba bezdyskusyjnie, na pierwszym miejscu beneficjentem zmian w Syrii jest Turcja. Prezydent Erdoğan, swego czasu istotny sojusznik Assada, w ostatnich latach aktywnie wspierał syryjską opozycję. Celem było osłabienie kurdyjskiego separatyzmu na północnym wschodzie Syrii, a przez to również uderzenie w Kurdów tureckich, od lat postrzeganych jako zagrożenie dla homogeniczności tureckiego państwa. Innym znaczącym osiągnięciem Ankary jest wzmocnienie kontroli nad głównymi szlakami nośników energii, prowadzącymi do Morza Czarnego i Śródziemnego. Kolejnym, powiązanym z powyższym – korzyści dla tureckiej gospodarki przy odbudowie wyniszczonej wojną Syrii.
Drugim wygranym jest Izrael. Osiągnięciem oczywistym z izraelskiej perspektywy jest osłabienie regionalnej pozycji Iranu. Bez szlaku lądowego zaopatrzenie dla wspieranych przez Teheran w Libanie ugrupowań jest w zasadzie niemożliwe. Dodatkowo Izrael, wykorzystując syryjską zawieruchę, zajął opuszczone pozycje syryjskie na Wzgórzach Golan, poszerzając bufor bezpieczeństwa. Zbombardowanie strategicznych obiektów wojskowych, sprzętu i magazynów krótkoterminowo eliminuje potencjalne zagrożenia ze strony Syrii – jaka by ona nie była – a długoterminowo wzmacnia izraelską pozycję hegemona na Bliskim Wschodzie. Trudną do przecenienia korzyścią dla rządzącej Izraelem prawicy jest co najmniej wyciszenie, jeśli nie wręcz zniknięcie, kwestii palestyńskiej z politycznej narracji prawie wszystkich zaangażowanych w kwestie bliskowschodnie. Palestyna niemal nie pojawia się w powodzi analiz i oświadczeń po upadku Assada.
Wśród przegranych po upadku Assada niewątpliwie można wskazać syryjskich Kurdów i Alawitów. Ostateczny bilans ich strat przyniesie znów nieodgadywalna przyszłość, wszak stanowią część syryjskiego społeczeństwa. Kurdowie, którym do tej pory Damaszek pozwalał na skromną autonomię, mogą ją teraz stracić. Ryzyko tego zwiększy się, jeśli nowe władze syryjskie zdominują islamiści wspierani przez Turcję. Również dość powszechne domniemanie współpracy kurdyjskiej milicji YPG z Rosją silnie Kurdów obciąża. Na dniach, już po zajęciu Damaszku przez rebeliantów, YPG utraciła część terenów w regionie Aleppo.
Natomiast Alawici, stanowiący 12 procent ludności Syrii, będący zapleczem kadrowym armii i administracji reżimu Assadów, wywodzących się z alawickiej mniejszości właśnie, mogą obawiać się represji. Obciążają ich również zbrodnie popełnione przez alawickie milicje w czasie wojny. Choć HTS nawołuje do zgody narodowej i składa deklaracje pojednania, zapobieżenie samorzutnym aktom zemsty może okazać się wielce problematyczne.
Kolejnym stratnym jest Iran, choć utrata Syrii jako logistycznego zaplecza dla proirańskich ugrupowań w Libanie jest tyleż bolesna, co symboliczna wobec dekapitacji Hezbollahu, jakiej dokonał w ostatnich tygodniach Izrael. Co ciekawe jednak skala irańskich strat – a są one ogromne również w wymiarze finansowym (analitycy mówią o 30 do 50 mld US|D tylko od wybuchu syryjskiej wojny domowej) – została niemal w ostatniej chwili zminimalizowana. Teheran, widząc eskalację napięć, również z winy samego Assada, stopniowo wycofywał swoje dla niego poparcie. Liczba i skuteczność izraelskich zamachów na wysokich rangą irańskich doradców i oficerów w Syrii budziły w Teheranie podejrzenia co do szczelności obiegu wrażliwych informacji, jakimi dzielono się z Damaszkiem. Irańczycy, coraz bardziej sfrustrowani słabością Assada, już na jakiś czas przed jego upadkiem rozpoczęli wycofywanie swoich doradców wojskowych i sił bezpośrednio Teheranowi podległych. Wycofanie proirańskich oddziałów z kluczowej dla irańskich interesów granicy syryjsko-irackiej na wieść o nadciągających oddziałach kurdyjskich było symbolicznym dowodem rezygnacji Teheranu z dalszych inwestycji w Assada.
Przegranym największym co do skali i perspektyw jest jednak Rosja. Syria była dla Moskwy kluczowym sojusznikiem na Bliskim Wschodzie, w którego Moskwa pompowała ogromne pieniądze. Bezprzykładnym tego świadectwem stało się bezpośrednie zaangażowanie wojskowe Rosji w wojnę domową w Syrii, włącznie z bombardowaniem przez rosyjskie lotnictwo infrastruktury cywilnej i rzezie ludności cywilnej za pomocą bomb beczkowych.
W wymiarze gospodarczym, stosunkowo najlepiej widocznym, Rosja traci dostęp do syryjskich złóż fosfatów i pól naftowych. W wymiarze politycznym utrata Syrii oznacza dla Rosji utratę wpływów w regionie i możliwość nacisku na Iran, Turcję i Arabię Saudyjską. Oznacza też utratę roli przeciwwagi dla działań USA, co przekłada się na wzrost roli regionalnych sojuszników Waszyngtonu – znów Arabii Saudyjskiej, Izraela, ale też Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Upadek Assada to również niemal pewna strata baz w Tartusie i Chmejmim, co osłabia rosyjską obecność na Morzu Śródziemnym oraz – last but not least – utratę logistycznych hubów dla większości rosyjskich działań w Afryce. Bez Syrii Rosja traci tam możliwość szybkiej reakcji.
Z naszej, europejskiej i polskiej perspektywy, ważne są również inne, niekoniecznie jednoznacznie dostrzegalne rosyjskie straty. To przede wszystkim utrata instrumentu szantażu migracyjnego wobec UE. To również osłabienie kontroli nad przepływem surowców energetycznych na Morzu Śródziemnym, a w szerszej perspektywie kontroli szlaków surowcowych biegnących na obszarze od Morza Czarnego i Śródziemnego do Morza Czerwonego i Zatoki Perskiej. Fiasko rosyjskiego zaangażowania w Syrii wpływa także na sytuację w Ukrainie, ograniczając możliwości w wojnie z Ukrainą. Oznacza to – przynajmniej na dziś – że w przypadku negocjacji w sprawie uregulowania konfliktu, również przy możliwym udziale Zachodu, kremlowskie scenariusze są znacząco okrojone.
Ewentualne członkostwo prezydenta Andrzeja Dudy w Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim zaskoczyło niemal wszystkich.
Sprawa jest załatwiana w specyficzny, pisowski sposób. Niby wszystko jest OK, bo przecież czyjąś kandydaturę do MKOl-u musi zgłosić komitet krajowy. Tak się stało, ale ten pomysł wprowadzono nagle, pod koniec obrad, jako „sprawy bieżące”, bez wcześniejszego powiadomienia, bez dyskusji. Oczywiście można spekulować, czemu członkowie PKOl-u tak gremialnie byli za, a tylko kilku wstrzymało się i było przeciw, ale to tylko pokazuje, jak i czym urobił sobie ich szef komitetu Radosław Piesiewicz. Jego parcie na szkło, kontakty z poprzednią władzą, rozbujane ego i załatwianie sobie lojalności w oparciu o załatwianą kasę jest powszechnie znane.
Mnie dziwi, jak członkowie Polskiego Komitetu Olimpijskiego, ludzie wywodzący się z kultury fizycznej, mogli do struktur światowych skierować człowieka niemającego wielkiego związku ze sportem. Rekreacyjna jazda na nartach w zestawieniu z dokonaniami ludzi desygnowanych tam przez inne kraje – z medalami olimpijskimi, tytułami mistrzowskimi, byciem na topie w swoich dyscyplinach i doświadczeniem w sporcie, jawi się jako coś śmiesznego i absurdalnego.
Jeszcze komiczniej brzmią tłumaczenia ludzi z jego obozu politycznego o tym, że przecież otrzymał odznaczenie od szefa MKOl, co ma być przykładem docenienia zaangażowania. Brakuje tylko, żeby w charakterze argumentu potwierdzającego jego umiłowanie kultury fizycznej, bycie fanem wielu dyscyplin i wielkie zainteresowanie sportem powiedzieli, że w młodości w Krakowie mieszkał koło stadionu, a jako prezydent pojawiał się w biało-czerwonym szaliku na Narodowym!
Sama akcja z wystawieniem polityka, w dodatku takiego, który nigdy nie był czynnym sportowcem, jest żenująca, wykonana właśnie w takim pisowskim stylu. Pewnie znów zaskoczymy świat, tym razem sportowy, i pojawi się pytanie, czy u nas nie ma nikogo, kto jest w temacie i nadaje się na takie stanowisko? Tym bardziej, że jeśli do tego dojdzie, świeżo upieczony działacz i były prezydent może wypchnąć z tego grona szanowanego w świecie sportu czterokrotnego mistrza olimpijskiego Roberta Korzeniowskiego czy dwukrotną srebrną medalistkę Maję Włoszczowską.
Oczywiście można powiedzieć, że byli prezydenci, jeśli jeszcze są w wieku Andrzeja Dudy, nie powinni przechodzić tak wcześnie na emeryturę. Dobrze, tylko czemu szukać roboty w sporcie? Można przecież założyć fundację, wrócić do wyuczonego zawodu albo doradzać innym, jak stać na czele kraju. Tyle że trzeba mieć osobowość i umiejętności, być też szanowanym, cenionym człowiekiem, którego opinie mogą pomóc innym. Z tym prezydent Duda, delikatnie mówiąc, ma wielki problem. A taka miła synekurka, jak miejsce w MKOl-u wydaje się jemu i jego środowisku w sam raz skrojona dla niego. A to, że wizerunkowo wygląda to fatalnie, i uczyni z nas pośmiewisko w świecie sportowym? Dla nich to nie jest ważne.
Niestety…
Ponieważ uważam Magdalenę Biejat za najbardziej obiecującego polityka (obojga płci) młodej lewicy, żałuję, że to ona została kandydatką w wyborach prezydenckich. Nie chcę nikomu podcinać skrzydeł, ale ta misja jest z góry przegrana. Lepiej byłoby uznać wicemarszałkinię Senatu za odwód strategiczny polskiej socjaldemokracji z założeniem, że odegra ona poważną rolę w przyszłości.
Oczywiście sam udział w elekcji głowy państwa nobilituje. W razie w miarę przyzwoitego wyniku może umocnić kandydatkę w partyjnych strukturach, politycznym środowisku oraz wśród przekonanych wyborców. Sama przegrana może też prowadzić do przekucia doświadczeń na przyszłe zwycięstwa. Jednak jak dotąd nikt nie podniósł się po takim rozczarowaniu, jakie za pół roku może spotkać kandydatkę Nowej Lewicy. W ostatnich dwóch elekcjach nominaci największych stronnictw lewicowych ledwie przekraczali próg dwóch procent. A wystawiające ich ugrupowania stały sondażowo znacznie lepiej niż formacje progresywne dzisiaj. O ile w 2015 roku Magdalena Ogórek (2,38 procent) była niespodziewanym eksperymentem, wymyślono ją na poczekaniu, bez poważniejszej refleksji i dogłębnych analiz, to pięć lat później w szranki stanął Robert Biedroń – lider Wiosny, jednej z dwóch jednoczących się wówczas partii. Zdobył 2,22 procent głosów. Ostatni niezgorszy rezultat uzyskał w 2010 roku ówczesny przewodniczący SLD Grzegorz Napieralski (trzecie miejsce, 13,7 proc.) – dziś poseł Koalicji Obywatelskiej.
Sytuację komplikuje jeszcze to, że nominatka Nowej Lewicy nie będzie jedyną reprezentantką tej strony sceny politycznej. Udział zapowiedział przewodniczący Unii Pracy Waldemar Witkowski. Dziwne by było, gdyby w wyścigu zabrakło kogoś z Razem, które właśnie wyruszyło własną drogą. Jeśli będzie to Adrian Zandberg – a widać, że ma na to ochotę – to stanie się całkiem poważnym rywalem o tę samą kilkuprocentową grupę lewicowych wyborców. Nawet jeśli jego partia nie będzie w stanie przeprowadzić bogatej kampanii, to historia 2015 roku pokazuje, że jednym udanym wystąpieniem w debacie potrafi on wpłynąć na ostateczny rezultat. Nie całkiem wykluczony jest nawet start wracającej z partyjnej banicji posłanki Razem Pauliny Matysiak, której pewnie chętnie zorganizować komitet i przeprowadzić kampanię po cichu pomogliby przyjaciele z Prawa i Sprawiedliwości.
W tej sytuacji, biorąc pod uwagę długofalowy interes Lewicy, bezpieczniej byłoby wystawić ministrę pracy i polityki społecznej Agnieszkę Dziemianowicz-Bąk. Łatwiej byłoby też jej odpierać zarzuty Zandberga o zdradę socjalistycznych ideałów.
Cóż, zapadła inna decyzja. Pozostaje więc trzymać kciuki, aby okazało się, że Magdalena Biejat trafiła w swój czas i przede wszystkim, aby maksymalnie wykorzystała wszelkie sprzyjające okoliczności.
Jak widzę, stratedzy kampanii liczą na to, że Rafał Trzaskowski – faktycznie główny konkurent Biejat w walce o lewicowe głosy – zabiegając o poparcie centrum, da sobie wydrzeć wyborców progresywnych. Może i jest tu jakaś nadzieja, ale raczej nikła. Nie stawiałbym na to zbyt wielu żetonów. Rzeczywiście na inauguracyjnej konwencji prężył się na tle biało-czerwonej flagi (elektronicznej), mówił o patriotyzmie gospodarczym, krytykował UE za Zielony Ład i umowę z krajami Mercosur oraz uznał za „skandal!” poziom niemieckich wydatków zbrojeniowych. Ostatnio widać u niego wzmożenie na tle rocznicy stanu wojennego. Z drugiej strony jedną z trzech osnów jego kampanijnego przekazu ma być równość, co niedwuznacznie zapowiada starania o podtrzymanie więzi ze stronnikami społecznie wrażliwymi, postępowymi.
Czy na tym tle oparcie kampanii Biejat na wizerunku dziewczyny z sąsiedztwa, elektoracie małomiasteczkowym i obietnicy rozwiązania problemu mieszkaniowego Polaków wystarczy? Czy wyborcy zgodzą się na pomysł odłożenia na bok kwestii bezpieczeństwa, najważniejszej w kontekście wojny tuż za naszą granicą i globalnej niepewności, z uwagi na rzekomy brak różnic między wszystkimi kandydatami, i nie będą dopytywać się o szczegóły? Czy da się prowadzić dialog z obywatelami, całkowicie abstrahując od konstytucyjnych uprawnień głowy państwa?
Przekonamy się za pół roku.
Jeśli premier ogłasza, że wpisze prywatne stacje telewizyjne TVN i Polsat na listę podmiotów podlegających specjalnej ochronie rządu, to wie, co robi. Okazją do tego jest coroczna nowelizacja stosownego rozporządzenia, a w zasadzie listy podmiotów strategicznych, i faktem jest, że na posiedzeniu Rady Ministrów w środę 18 grudnia rzecz będzie definitywnie rozstrzygnięta. Dla kogoś, kto nawet pobieżnie śledzi wysiłki rządu w sprawie cyberbezpieczeństwa nie powinno być to jednak zaskoczeniem; od z górą roku wałkowany jest ten temat na różne sposoby, nawet legislacja w tym zakresie jest prawie na bieżąco. Zasługa to dość merytorycznie zgranego combo ministerialno- urzędniczego w Ministerstwie Cyfryzacji, służbach, UKE, NASK i w wielu innych instytucjach, z Sejmem i Senatem włącznie.
Tymczasem media to trochę inna para kaloszy – o ile TVP odzyskuje pola i nawet doczeka się w I połowie 2025 roku projektu ustawy medialnej, to sytuacja nadawców prywatnych jest bardziej chybotliwa. Nie ma już co prawda powrotu do czasów Lex TVN czy Lex Pilot, kiedy to prezes Kaczyński rozkazał działać posłom PiS na rympał i właściwie tylko chwilowe otrzeźwienie lokatora z Krakowskiego Przedmieścia sprawiło, że uniknęliśmy potężnego kryzysu w stosunkach z USA. Dla przypomnienia: chodziło o przedłużenie koncesji dla stacji TVN, skład kapitałowy spółki, jak też narzucenie z góry, co telewidzowie mają oglądać w pierwszej kolejności (poprzez uprzywilejowanie kurskiej wówczas TVP na pilocie od telewizora).
Teraz mamy innego typu przypadki – w kwestii TVN potężny kryzys zadłużonego po uszy giganta Warner Bros., w przypadku Polsatu chwianie nadawcą przez skłóconą z ojcem progeniturę. Wszystko to odbywa się niemal przy otwartej kurtynie, interesy są sprzeczne, ścierają się publicznie na łamach prasy i mediów elektronicznych, na giełdzie i w sądach, oraz w zaciszu gabinetów. A jakby to rzucić na nasze regionalne tło, z sytuacją w Rumunii i w sąsiedniej Mołdawii, to rzeczywiście kolana się uginają. To właśnie tam prokremlowskie lobby poprzez media chciało przekręcić wyniki wyborów – Tusk nawet wskazał te dwa przykłady jako klucz do decyzji Rady Ministrów. Tyle że sprawę komplikuje short(?)lista potencjalnych nabywców, o czym zapamiętale spekulują media. Zarówno bizneswomen Renata Kellnerova znad Wełtawy, jak i mający plecy u Orbána oligarcha Jozsef Vida, dysponują kapitałem, aby wejść do gry (Kellnerova ma aktywa rzędu kilkudziesięciu mld euro). Media spekulują, iż obydwaj oferenci są pod wpływem lobby prorosyjskiego, prochińskiego lub obu naraz, co bezpośrednio uruchomiło rządowe radary ostrzegawcze i pchnęło premiera do wydania ostrzeżenia.
Politycznie zaś na pierwszy plan wybijają się spekulacje, kto rozsiadłby się na Wiertniczej i na Ostrobramskiej. Mówi się nawet o Danielu Obajtku, którego już dawnymi czasy genialnie odegrał Jerzy Dobrowolski w Poszukiwany, poszukiwana: „z zawodu jest dyrektorem”. Bo i pomysł z przejęciem tych mediów przez Obajtka z kolegami jest prosto z Barei; jeśli nawet TVN byłby na sprzedaż, to same procedury po amerykańskiej stronie zajmą jeszcze dobre 6-9 miesięcy, a przecież tamtejszy rynek nie próżnuje. Zza oceanu dochodzą spekulacje, że konkurencja w cyfrowym biznesie dostała już pierwsze sygnały, że Warner Bros. szuka kontaktu i gotów jest rozmawiać o sprzedaży. Na razie zaś gigant dzieli firmę na część telewizyjną i część streamingowo-produkcyjną, aby jakoś oddzielić ziarno od plew (czyt. zadłużenie od potencjalnych przychodów). A więc awanse polityczne Kaczyńskiego, Suskiego czy Obajtka mają się tu na razie jak wół do karety. Jeśli już, to mogą jedynie dotyczyć Węgrów. A Orbán akurat w takich razach wykazuje się skrajnym pragmatyzmem, wypuści swojego oligarchę w tę transakcję tylko wtedy, kiedy Trump da mu zielone światło w innych sprawach. A jego łaska, jak wiadomo, na pstrym koniu jeździ. Co oczywiście nie ogranicza naszych światowców z siedziby PiS przy ul. Nowogrodzkiej w przebieraniu nogami i mnożeniu opowieści, jak to im będzie zaraz dobrze na Wiertniczej.
W przypadku Polsatu sprawa jest o tyle finezyjna, że wpisana w scenariusz ciągnącej się jak guma w majtkach sukcesji, czyli tego kto wyrwie olbrzymi majątek z rąk prezesa Solorza. Spekuluje się, że za dziećmi może stać ktoś ważniejszy i zdecydowanie większy („dobrze zadomowiony na Cyprze i w okolicach…”), kto zwęszył okazję już jakiś czas temu, kiedy Solorz zaczął faworyzować swoje energetyczne odnogi kosztem Polsatu, też swoją drogą strategiczne, łącznie z małymi reaktorami jądrowymi… Dlatego nielubiący wypowiedzi publicznych prezes wydał oświadczenie, że wszystko twardo trzyma w garści, nie stracił kontroli i działa „w interesie pracowników, akcjonariuszy i zwykłych ludzi”. Akurat ślicznie zbiegło się to z zapowiedziami premiera, jakby oba komunikaty były zbieżne w czasie, treści i wymowie. I jak tu nie powiedzieć o prezesie Solorzu, że nos do polityki to on jednak ma…
Emmanuel Macron na pół dnia przyleciał do Polski w środku kryzysu politycznego we własnym kraju – jak się wydaje głównie po to, aby przekonywać polski rząd do udziału w potencjalnym europejskim kontyngencie, który miałby nadzorować przestrzeganie rozejmu, jeśli zostałby on uzgodniony między Ukrainą a Rosją.
Oczywiście nie jest to jeszcze przesądzone. Mówi się, że w takich siłach pokojowych miałyby uczestniczyć wojska z Europy Zachodniej, np. z Francji, Wielkiej Brytanii i właśnie Polski. Z sugestii wyrażanych przez Donalda Trumpa i przecieków z jego otoczenia wynika, że w ich skład nie wejdą jednostki amerykańskie.
„Chcę także przeciąć spekulacje na temat potencjalnej obecności wojsk tego czy innego kraju w Ukrainie po osiągnięciu rozejmu, zawieszenia broni czy pokoju. Decyzje dotyczące polskich działań będą zapadały w Warszawie i tylko w Warszawie. Na razie nie planujemy takich działań. Będziemy współpracowali z Francją i nie tylko nad rozwiązaniami, które przede wszystkim zabezpieczą Europę i Ukrainę przed wznowieniem konfliktu, jeśli uda się osiągnąć porozumienie co do rozejmu” — powiedział Donald Tusk bezpośrednio po rozmowie z prezydentem Francji.
Czy to właściwe stanowisko?
Łukasz Dargin: Polska nie powinna wprowadzać swoich wojsk do Ukrainy
Rozmieszczenie sił pokojowych na przyszłej administracyjnej granicy Ukrainy z Rosją jest obciążone wieloma wadami:
1) rozlokowanie sił pokojowych utrwali w praktyce na dziesięciolecia (przykłady Korei czy NRD/RFN) zabór przez Rosję wschodnich prowincji Ukrainy. Uwzględniając skład demograficzny wschodniej Ukrainy i łatwą do przewidzenia pełną absorpcję gospodarczą i kulturową, można powiedzieć o trwałej utracie przez Ukrainę jednej piątej terytorium i prawie połowy potencjału gospodarczego;
2) obsadzenie linii granicznej o długości ponad półtora tysiąca kilometrów będzie wymagało rozmieszczenia nie pięciu brygad, a przynajmniej pięciu dywizji i będzie bardzo kosztowne (politycznie i finansowo), zwłaszcza że może trwać przez dziesięciolecia.
Być może jednak okazać się, że rozgraniczenie Rosji i Ukrainy przez siły pokojowe będzie jedynym możliwym i dostępnym sposobem. Wówczas siły pokojowe powinny mieć raczej mandat międzynarodowy (ONZ, OBWE) i ich głównym komponentem powinny być kontyngenty państw neutralnych lub przynajmniej pozaeuropejskich (np. Indii, Bangladeszu czy chociażby Turcji). Naturalnie, optymalnym rozwiązaniem byłoby zaangażowanie sił UE. Unia nie posiada jednak autonomicznych zdolności obronnych, a armia europejska pozostaje mrzonką.
Jeśliby wszakże potrzebna była operacja szybka a uzyskanie mandatu organizacji międzynarodowych, z uwagi na możliwy sprzeciw Rosji, byłoby niemożliwe, NATO mogłoby się podjąć takiej misji, ze świadomością, że dostarcza tym samym Rosji bardzo nośnego poza Europą argumentu o agresywnej przyrodzie Sojuszu i jego dążenia do izolacji i pokonania Rosji. Polska nie powinna uczestniczyć w takiej misji, ponieważ: 1) wysłanie jednej czwartej Wojska Polskiego (Polska ma cztery dywizje) poza granice PL poważnie osłabiłoby zdolności obronne kraju na odcinku białoruskim i królewieckim; 2) przy operacji NATO Polska stanie się głównym korytarzem transportowym dla wojsk Sojuszu, co wymaga zapewnienia im pełnego bezpieczeństwa w powietrzu i na lądzie; 3) najważniejsze – obecność tak licznego polskiego kontyngentu wzmocniłaby istniejące antypolskie resentymenty na Ukrainie i stałaby się niezwykle wygodnym tematem dla rosyjskiej propagandy, już dzisiaj oskarżającej Polskę o dążenie do rozbiorów Ukrainy i anektowania jej części zachodniej.
Potencjalne korzyści w postaci zwiększenia roli Polski w sprawach ukraińskich i, szerzej, europejskich są wątpliwe. Siła polskiego głosu zależy przede wszystkim od pozycji gospodarczej, a także od zdolności do odgrywania kreatywnie konstrukcyjnej roli, np. jako jednoznacznie proukraiński, ale jednocześnie wiarygodny dla wszystkich stron pośrednik.
Robert Smoleń: Słowa słowami, teraz czas na czyny
Polska, choć zbroi się na potęgę (ponosząc wydatki na ten cel w wysokości 4,2 procent PKB w roku bieżącym, 4,7 – w przyszłym i prawdopodobnie ponad 5 w kolejnych; to więcej nawet niż w przypadku USA), i tak nie będzie w stanie samodzielnie odeprzeć rosyjskiej napaści, gdyby do niej doszło. Dla naszego bezpieczeństwa kluczowe są sojusze, ich jakość i niezawodność. Jesteśmy nie tylko członkiem NATO – od czasu agresji na Ukrainę w 2022 roku coraz głośniej mówi się o budowie własnych zdolności obronnych Unii Europejskiej. W jednym i drugim przypadku władze RP aktywnie naciskają na zwiększanie przez partnerów wydatków zbrojeniowych. Co prawda, nie mówią nic o kwestiach delikatnych – zwłaszcza w kontekście UE, jak np. o wspólnych programach rozwoju i produkcji uzbrojenia, poddaniu jednostek pod obce (sojusznicze) dowództwo czy o sprawnych politycznych procedurach podjęcia decyzji o uruchomieniu operacji obronnych; na chwilę odłóżmy to jednak na bok. Istotne jest to, że chcąc liczyć na innych, sami nie możemy unikać wzięcia części odpowiedzialności. Deklarujemy gotowość do odgrywania szczególnej roli w kontekście wojny w Ukrainie, więc zostaliśmy zaproszeni do przełożenia słów na czyny. Nieskorzystanie z tej okazji podważy naszą wiarygodność. I to nie tylko w przypadku obecnie trwającego konfliktu.
Po drugie, odnieślibyśmy z takiego zaangażowania wielorakie korzyści. Polityczne i stricte militarne. Niezależnie od tego, jak ocenia się interwencje w Afganistanie i przede wszystkim w Iraku, w efekcie udziału w nich staliśmy się na chwilę ważnym światowym graczem. Polscy dowódcy, oficerowie i żołnierze mieli okazję sprawdzić siebie i swój sprzęt w warunkach bojowych. Nabrali doświadczenia, które procentowało aż do czasu dezorganizacji sił zbrojnych przez Antoniego Macierewicza.
Przy okazji poznalibyśmy na miejscu taktykę i sposób działania wojsk rosyjskich – potencjalnego przeciwnika.
Odbudowalibyśmy autorytet u władz i społeczeństwa Ukrainy, roztrwoniony po okresie zaangażowania politycznego na jej rzecz, pomocy sprzętowej oraz humanitarnej wobec cywilnych uchodźców w pierwszych miesiącach wojny. Najprawdopodobniej otworzyłoby to też większe możliwości udziału w odbudowie Ukrainy.
Pamiętajmy cały czas, że mowa tu o ewentualnym udziale w nadzorowaniu przestrzegania zawieszenia broni (w czym Polska ma bogate tradycje – pod egidą ONZ w różnych częściach świata), a nie w działaniach wojennych. Na nasz ewentualny udział musiałyby się zgodzić obie strony konfliktu, tj. zarówno Ukraina, jak i Rosja.
Powołanie przed rokiem rządu koalicyjnego kierowanego przez Donalda Tuska obudziło społeczne nadzieje po niesławnej pamięci rządach Prawa i Sprawiedliwości. Nadzieje podsycane przez samych twórców tej koalicji w czasie kampanii wyborczej. Ma ona swoje prawa, liczy się tylko zwycięstwo, szafowano więc obietnicami hojnie, co można zrozumieć, ale co zawsze grozi pytaniem o wywiązywanie się z podjętych zobowiązań.
Koalicja ma swoje cechy wyróżniające, zwłaszcza że tworzą ją partie, które walczyły ze sobą o wynik i które pragną umościć się najwygodniej w nowym rządzie. W 26-osobowej Radzie Ministrów najwięcej tek otrzymała Koalicja Obywatelska (Premier + 12). Nadspodziewanie dużo zyskał PSL – 5 tek, ale ludowcy znani byli od dawna z troski o stan posiadania. Koalicyjna Polska 2050 – 4 teki i Nowa Lewica — też 4. Z samej statystyki wynika, a potwierdziły to roczne rezultaty (sukcesy i porażki), że w tak ukształtowanej koalicji interes partyjny będzie przeważać nad spójną i skuteczną polityką Rządu.
Jeśli w ocenach i sondażach więcej miejsca zajmują głosy krytyczne, to źródła owej krytyki mają raczej charakter strukturalny niż personalny. Partie tworzące Koalicję różniły się programowo i propagandowo w trakcie kampanii, a potem robiły wiele, by podkreślić swoją odrębność i swoją rolę w sukcesach i swoje racje przy porażkach, które w sporej części same spowodowały. Atmosferę podgrzewają wybory prezydenckie; z mojego internetowego kalendarza wynika, że Andrzejowi Dudzie pozostało do końca kadencji 235 dni.
Co zrobić z tym fantem w kolejnych latach? Nie ma na to widocznej recepty. Zrzucanie z sań na pożarcie kolejnych ministrów niczego nie załatwia, choć czasem zmiany personalne łagodzą napięcia i społeczną krytykę.
Nie będę wymieniał sukcesów i porażek rządu, zajmują się tym sondaże i egzegeci polityki, a informacji na ten temat dziś sporo. Za niewątpliwy sukces trzeba uznać stosunkowo szybkie odblokowanie pieniędzy europejskich. Za najdotkliwszą porażkę – prawa kobiet, w tym prawo do aborcji, oraz związki partnerskie. Pomijając merytoryczny aspekt tej sprawy (Polska jest dziś jedynym krajem w Europie o tak anachronicznym prawodawstwie), to na wizerunek rządu wpływa także dość osobliwa propaganda, od roku słyszymy, że temat znajduje się o włos od uzgodnienia, a tego jak nie widać, tak nie widać. Rzecz się oddala raczej, niż przybliża. Wsłuchując się w komentarze na ten temat, nie mogę pozbyć się wrażenia, że oponenci w Koalicji pozostawiają sobie furtkę, a przynajmniej szczelinę do innego rozdania.
Dość gładko przebiegają natomiast uzgodnienia w sprawach poszerzenia przywilejów socjalnych. Z tego wszyscy się cieszą, sam chciałbym dostawać wyższą emeryturę. Budzi się jednak niepokój i jakieś analogie z minioną epoką, w której też zyskiwano społeczne poparcie za cenę rozdawnictwa. Moje zdziwienie wywołuje choćby gest uznania Wigilii za dzień wolny od pracy i toczące się na ten temat karkołomne dyskusje: jedynym sensownym rozwiązaniem wydaje się pracujące święto Trzech Króli za wolną od pracy Wigilię, ale tego wątku nie podjęto, zastępując go przedziwnym tańcem o niedziele dla pracowników handlu. Ten przykład wskazuje na niedowład większego kalibru; coraz częściej wdajemy się bowiem w drobiazgowe regulacje szczegółów, zapominając, że prawo powinno być ogólną normą, a nie starać się ogarnąć każdą możliwą sytuację.
Kolejny temat wart zasygnalizowania, to skuteczność działania w sprawach dotkliwych dla obywateli albo budzących ich zaciekawienie. Nie potrafię sobie wyobrazić, by w dobrze rządzonym państwie oskarżony mógł skutecznie ukryć się przed wymiarem sprawiedliwości. Jeśli naprawdę policja i służby specjalne nie wiedzą, gdzie przebywa Marcin Romanowski, to już nie jego przewiny, a niedowład organów odpowiedzialnych będzie dominować nad publiczną dysputą na ten temat. Śmiech bywa naprawdę groźną bronią w potyczkach politycznych, że przypomnę tylko szukanie zaginionej rakiety przez pułki wojska, co skutecznie ośmieszyło rządzących. Nie chodzi tylko o tę sprawę. Od roku, na przykład, nie znaleziono rozwiązania sprawy studentów Collegium Humanum; 25 tysięcy młodych ludzi nie wie, co ma począć. I to nie jest sprawa kryminału dla sprawców, lecz znalezienia skutecznego i rozumnego rozwiązania tej łamigłówki.
Piszę o małych, lecz dokuczliwych sprawach; wyborcy słabo znają się jednak na arkanach wielkiej polityki i przez pryzmat codziennych spraw ważnych dla ich środowiska oceniają politykę rządu. Ale skoro zatrąciliśmy o tę wielką, to zaiste czeka nas niezła łamigłówka ze znalezieniem się Polski w nowej sytuacji międzynarodowej, jaka kształtuje się blisko i daleko od naszych granic. Biden i jego polityka odeszli w przeszłość, a my musimy ogarnąć świat, jaki z nowego chaosu się wyłania. Niezależnie od krytycznych akcentów i obaw należy życzyć zatem temu rządowi sukcesów na kolejne lata jego kadencji, bo ma bardzo trudną rolę do odegrania. Z pełnym przekonaniem.
Na marginesie: Wczoraj na towarzyskim spotkaniu pokazano mi wiersz napisany przez sztuczną inteligencję. Cały proces trwał kilka sekund. Należało podać słowa kluczowe i intencję jego napisania. Odpowiedź natychmiast. Drżyjcie, poeci! I nie tylko poeci. To też temat na dalszy ciąg kadencji.
Stało się najgorsze. Andrzej Duda na funkcję prezesa Trybunału Konstytucyjnego powołał Bogdana Święczkowskiego, prawnika – i można rzec polityka – bardzo blisko związanego ze Zbigniewem Ziobrą. Podczas pierwszych rządów Prawa i Sprawiedliwości (2005-2007) nadzorował w Prokuraturze Krajowej głośne śledztwa, a później został szefem ABW. Podczas drugich rządów tej partii był najpierw podsekretarzem stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości, a następnie zastępcą Ziobry w Prokuraturze – jako prokurator krajowy. W międzyczasie, gdy jego patron był odsunięty od władzy, kandydował i został wybrany z listy PiS do sejmiku województwa śląskiego (2010) oraz do Sejmu (2011; zrezygnował z mandatu, by nie tracić statusu prokuratora w stanie spoczynku). Popierał partię Solidarna Polska. Do Trybunału trafił w 2022 roku z wyboru przez Sejm zdominowany przez narodowo-populistyczną prawicę.
W książce Jak naprawić Polskę? Przewodnik po podróży od miękkiego autorytaryzmu do demokracji, napisanej na rok przed wyborami, które zawróciły Rzeczpospolitą z drogi ku autokracji, odnosząc się do scenariusza wyboru na funkcję prezesa TK „któregoś z najbardziej twardogłowych członków tego gremium”, zaznaczyłem, że „zamykałoby [to] wszelkie opcje w miarę szybkiego przywrócenia demokratycznemu, po wyborach, państwu Trybunału Konstytucyjnego”. Liczyłem co prawda na ustępliwość Andrzeja Dudy, któremu nie przypisywałem cech odwagi i samodzielności. Uważam za błąd obozu rządzącego tolerowanie szkodliwej dla państwa aktywności obecnego prezydenta. Lepiej byłoby zaprzątnąć jego uwagę wszczęciem postępowania w sprawie deliktów konstytucyjnych, jakich ewidentnie dopuścił się na początku swojej pierwszej kadencji. I w ten sposób osłabić jego faktyczną pozycję. W kwestii nowego prezesa TK można byłoby wówczas wywrzeć presję na rzecz wyboru osoby mniej zaangażowanej politycznie, mniej skłonnej do wikłania tej instytucji w walkę z demokratycznym rządem.
Święczkowski, w odróżnieniu od jego poprzedniczki, jest niezłym prawnikiem i bez wątpienia ma twardą skórę. O jego sprycie świadczy deklarowana wola rozpoczęcia dialogu na temat uzdrowienia TK. Został powołany na sześć lat, czyli przetrwa całą obecną kadencję Sejmu i większą część kolejnej. Obóz rządzący będzie miał teraz z organem uważającym siebie za trybunał konstytucyjny jeszcze więcej kłopotu niż za czasów Julii Przyłębskiej.
A raczej miałby, gdyby nie utrwalona już praktyka ignorowania tzw. wyroków i postanowień tego ciała. Nie są one publikowane od podjęcia przez Sejm Uchwały w sprawie usunięcia skutków kryzysu konstytucyjnego lat 2015-2023 w kontekście działalności Trybunału Konstytucyjnego (6 marca 2024 r.). Uchwała ta wytyka nie tylko obecność sędziów-dublerów w składach orzekających, ale również inne wady prawne. Krótko mówiąc, trybunał Julii Przyłębskiej, a obecnie Bogdana Święczkowskiego, został uznany za trwale i w całości zainfekowany. Tej decyzji podporządkowały się organy państwa; nie tylko rząd, ale także np. Rzecznik Praw Obywatelskich.
Pierwotnie wydawało mi się, że rzecz należy załatwić w białych rękawiczkach, utrzymując stan hibernacji Trybunału do czasu wygaśnięcia kadencji większości jego członków wybranych w okresie władzy PiS. Można było do tego dążyć, zniechęcając siedmioro członków do politycznego zaangażowania i kierowania się dyrektywami z ulicy Nowogrodzkiej (pozostałych siedmioro uznałem za tych, którzy przekroczyli już Rubikon i z powrotem zań nie wrócą, zaś Piotr Pszczółkowski, któremu już upłynęła kadencja, od początku postępował de lege artis). Struktury państwa mają do tego wystarczające narzędzia.
Życie potoczyło się jednak w innym kierunku – tym wskazanym przez prof. Wojciecha Sadurskiego. Trybunał z alei Szucha został uznany za skompromitowany w całości. Tę interpretację umacnia odmowa Sejmu wybrania trzech sędziów na właśnie zwolnione miejsca. Bez cienia wątpliwości Trybunał nie składa się z 15 sędziów, co jest wymogiem konstytucyjnym.
O zgodności uchwalanego prawa z ustawą zasadniczą mogą rozstrzygać sądy powszechne i administracyjne. I to robią.
Warto jednak mieć świadomość, że istnienie organu, do którego politycy dość łatwo mogą wybrać raptem osiem zależnych od siebie osób i który może de facto unieważnić przepisy Konstytucji, stanowi wielkie ryzyko dla ustroju demokratycznego.
Sacrum, profanum et vana gloria. W uroczystości ponownego otwarcia świątyni, zniszczonej przez pożar, było wszystko: majestatyczne piękno gotyckich wnętrz, patos, emocje, modlitwy, głębia symboliki, wielka polityka, splendor i próżność świeckiego rautu.
Notre-Dame jest sercem Francji. Jej dumą. Wyrażonym w kamieniu geniuszem jej twórców, zmaterializowanym pięknem, symbolem wielkości kraju i narodu. Do wielkości narodu francuskiego, tej nieodłącznej od języka polityki nad Sekwaną grandeur de la France, odwoływał się Emmanuel Macron w swoim przemówieniu, otwierającym uroczystości. Poturbowany politycznie, zaplątany w sprowokowanej przez siebie intrydze, która wylała się w kryzys rządowy, prezydent Francji miał swoją chwilę wielkości, którą postarał się wykorzystać z maksymalną korzyścią. Już sam fakt, że prezydent Francji, republiki, w której rozdział państwa i religii jest rygorystycznie honorowaną normą konstytucyjną, przemawiał w świątyni i był obecny podczas mszy, jest czymś nadzwyczajnym. Tutaj z pomocą przyszły Macronowi żywioły: początkowo prezydent miał przemawiać przed katedrą, lecz deszcz i wichura wymusiły na organizatorach wprowadzenie zmian.
Wśród dwu i pół tysiąca gości, którzy zajęli miejsca w przepięknie odnowionej katedrze, byli strażacy walczący z pożarem 15 kwietnia 2019, architekci, malarze, witrażyści… (Macron wymienił kilkadziesiąt profesji zaangażowanych w rekonstrukcję), przedstawiciele świata kultury i – politycy.
Macron zaprosił kilkudziesięciu przywódców z całego świata. Klucz, według którego rozesłano zaproszenia i usadowiono dostojnych gości, niewiele miał wspólnego ze sztywnym protokołem, zazwyczaj tak skrupulatnie przestrzeganym przez Francję. Zaproszono koronowane głowy i prezydentów z Europy, sojuszników Francji z Afryki. Jednak centralne miejsce, w pierwszym rzędzie, między Emmanuelem Macronem a jego małżonką przeznaczono dla ukoiwszego swój egotyzm Donalda Trumpa, który do 20 stycznia, jest tylko prezydentem-elektem, czyli protokolarnie – powinien znaleźć się na szarym końcu. Pierwsza, po wyborach w USA, zagraniczna wizyta Trumpa, w Europie, we Francji, jest oczywistym sukcesem Macrona. Podobnie jak doprowadzenie do rozmów w trójkącie USA-Francja-Ukraina, z udziałem Zełenskiego. Prezydent Polski, po sarmacku poboćkał skonsternowaną Brigitte Macron w rękę i siadł z boku, ale w pierwszym rzędzie. Prezydent Niemiec zajął miejsce w centrum, ale w rzędzie drugim.
Nie obecność uwieńczonych władzą głów była wszakże najistotniejszym wydarzeniem wieczoru. Lecz tysiące pielgrzymów z całego świata, i nie tylko katolików, i nie tylko wierzących, którzy tego dnia zjechali do Paryża, aby w deszczu, na telebimach oglądać, jak życie powraca do katedry. I dziesiątki, setki milionów telewidzów, którzy transmisję ceremonii śledzili w swoich domach. A także trzysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi ze stu pięćdziesięciu krajów świata, którzy ofiarowali datki na odbudowę świątyni. Chociaż dwie najbogatsze rodziny Francji Arnault i Mayers dały po 200 mln euro każda (czyli połowę z 850 mln euro łącznych kosztów), to najbardziej wzruszające są przekazy te po kilkadziesiąt euro.
Europejczycy i Ziemianie ratowali zapisaną w murach świątyni naszą wspólną europejską historię. Nie pozwolili, aby uległ zniszczeniu jednoczący symbol. Jest coś optymistycznego w zdarzeniu z Notre-Dame. W trudnych, mrocznych czasach Europy, rozdzieranej głębokimi sporami i egoizmami narodowymi, zagrożonej brunatną zarazą, z wojenną pożogą na jej wschodnich granicach ludzie z uporem i pietyzmem odbudowują starą katedrę, znowu biją dzwony i chociaż przez jeden wieczór wszyscy rozumiemy niewyrażalną wielkość chwili.
Kolejny raz w ostatnim roku polscy rolnicy protestują przeciwko brakowi, ich zdaniem, dostatecznej ochrony ze strony polskiego rządu interesów producentów rolnych i całego sektora. Protesty te mają miejsce po pięciu latach kreowania wspólnej polityki rolnej przez polskiego komisarza Janusza Wojciechowskiego. Tym razem rolnicy żądają:
Najważniejszy postulat protestujących to żądanie odrzucenia procedowanej od 25 lat umowy UE-Mercosur. Obawy rolników budzą przede wszystkim obawy, że:
Protestujących nie przekonują zapewnienia Komisji Europejskiej (KE), że utworzenie jednego z największych ugrupowań handlowych, bo liczących około 700 milionów obywateli, sprzyjać będzie rozwojowi gospodarczemu między innymi poprzez łatwiejszy dostęp do rynków Ameryki Południowej. Znaczące jest także wzmocnienie relacji z krajami Ameryki Południowej w obliczu rosnących wpływów Chin. Umowa może też być odpowiedzią na protekcjonistyczne polityki USA oraz rosnące szybko ugrupowanie BRICS.
Komisja zapewnia, że europejskie standardy zdrowotne i żywnościowe pozostają nienaruszalne. Eksporterzy z Mercosur będą musieli ściśle przestrzegać tych standardów, aby uzyskać dostęp do rynku UE. Umowa pozwoli firmom z UE zaoszczędzić 4 miliardy euro na cłach eksportowych rocznie.
KE poinformowała też, jak zamierza wspierać rolników i chronić ich interesy. Otóż zostanie ustalony maksymalny limit produktów rolno-spożywczych importowanych z Mercosur:
Poza tym w umowie ma być klauzula chroniąca rolników z UE przed nagłym wzrostem importu. KE zapewnia też, że „jest gotowa szybko i zdecydowanie pomóc rolnikom w mało prawdopodobnym przypadku poważnych zakłóceń na rynku związanych z umową”.
Patrząc globalnie na tę umowę, powinna ona przynieść korzyści UE. Niestety, poszkodowanym może być, i prawdopodobnie będzie, europejski sektor rolno-spożywczy. Z pewnością część obaw rolników jest więc uzasadniona, tak jak część – znacznie wyolbrzymiana.
Szkoda, że kolejny raz zabrakło poważnej dyskusji o szansach i zagrożeniach pojawiających się w szybko zmieniającym się świecie. Rozmowy odbywają się pod presją protestów i strajków. Warto podyskutować w spokojniejszym czasie nad szansami wzrostu konkurencyjności polskiego rolnictwa, związanymi z poprawą efektywności, a co za tym idzie opłacalności dochodowości polskiego rolnictwa. Od paru lat dystans w efektywności polskiego rolnictwa a średnią unijną i przodujących krajów nie tylko się nie zmniejsza, ale w niektórych latach – powiększa. Może warto podyskutować, jak płynące ze zmieniającego świata globalne zagrożenia przekuć na szanse. Myślę, że interesująca byłaby dyskusja, czy jest szansa na powrót realizowanego przez polskich rolników w latach dziewięćdziesiątych i pierwszych latach członkostwa w UE paradygmatu: jak sprostać rosnącej konkurencji krajów z wysoko dotowanym rolnictwem, i zastąpienie nim dość powszechnie obowiązującego dzisiaj: w jaki sposób ograniczyć konkurencję. Obawiam się, że taka strategia w dłuższym okresie będzie nieskuteczna, a protesty rolników staną się nieodłączną częścią polskiego krajobrazu gospodarczego.
W ostatnich dniach grupa aktywistów znów dała o sobie znać, blokując warszawską Wisłostradę. Jak mówi jeden z nieposłusznych obywateli, intensyfikacja protestu jest wynikiem lekceważenia kwestii klimatycznych przez polityków. Metoda zastosowana przez Ostatnie Pokolenie zdaje się przynosić oczekiwany rezultat, bowiem obok protestujących nie da się przejść obojętnie (a przejechać tym bardziej).
Jakie środki zatem zastosowali rządzący? Otóż Pan Premier zawzięcie… pisze posty na portalu X, wyrażając tym samym swoją dezaprobatę, zapowiadając jednocześnie współpracę z odpowiednimi służbami. Politycy Konfederacji na czele z posłem Sławomirem Mentzenem wymachują rękami z mównicy sejmowej, postulując delegalizację ruchu, który jest zdaniem współlidera Konfederacji „zorganizowaną grupą przestępczą”.
Warto więc postawić pytanie: kto rozdaje karty w tym starciu? Otóż Ostatnie Pokolenie po oblaniu farbą Złotych Tarasów, a także pomnika warszawskiej Syrenki, nie składa broni i zapowiada kolejne uliczne konfrontacje. Blokada warszawskich dróg trwa już kilka tygodni. Nie zabrakło również starć agresywnych kierowców z manifestującymi oraz interwencji policji. Służby mundurowe legitymują aktywistów, którzy następnie zostają ukarani przez sąd. Konsekwencje? Grzywna do tysiąca złotych lub prace społeczne. W odosobnionych przypadkach aktywistów spotyka także okresowe pozbawienie wolności.
Do postulatów o tańsze bilety w transporcie miejskim, a także zwiększenie budżetu na rozwój komunikacji zbiorowej został dopisany kolejny punkt ̶ spotkanie prezesa KPRM z aktywistami.
Biorąc pod uwagę rosnącą frustrację mieszkańców stolicy oraz ultimatum stawiane przez protestujących, zapracowany Donald Tusk będzie musiał wylogować się z X’a i stanąć twarzą w twarz z członkami Ruchu. Ostatecznie to, czy do rozmów dojdzie, czy premier zastosuje taktykę pod tytułem: „Nie negocjuje się z (klimatycznymi) terrorystami”, czas pokaże. Dowiemy się tego w niedalekiej przyszłości, bowiem Ostatnie Pokolenie proponowaną datę spotkania wyznaczyło na środę 11 grudnia w południe.
Zablokowana Wisłostrada to symbol i swoisty pokaz siły, jaką Ostatnie Pokolenie dysponuje, deklasując rząd i rządzących. Wydaje się, że jeżeli władza chciałaby w końcu zainteresować się postulatami, podnoszonymi przez grupę, to jest to niewątpliwie najwyższy czas. W przeciwnym razie rząd będzie zmuszony przekonywać wściekłych mieszkańców stolicy o tym, że panuje nad sytuacją. Zdecydowanie nie tędy droga.
Po konwencjach głównych kandydatów do kolejnej prezydentury wiadomo już, jakie założenia kampanijne obrali oni, ich sztaby i stojące za nimi partie. Wczoraj karty na stół wyłożył Rafał Trzaskowski i usiłował to zrobić Szymon Hołownia. Dwa tygodnie temu jasno ujawniono strategię na rzecz próby wyboru Karola Nawrockiego.
Po tych wydarzeniach prymat nominata Koalicji Obywatelskiej nie tylko się utrzymał, ale wręcz umocnił. Trzaskowski, akcentując problematykę bezpieczeństwa, Nawrockiego spycha do defensywy. Niewiele ma on bowiem w tej sprawie do powiedzenia. A obawy związane z pogarszającą się sytuacją w pobliżu naszych granic, wyborem Donalda Trumpa w USA, ryzykiem zakończenia wojny w Ukrainie na warunkach Putina itd. są najczęściej definiowanym przez respondentów w sondażach problemem, na który ta kampania powinna dać odpowiedź. Poprzez hasło „Gospodarka” prezydent Warszawy neutralizuje potencjalne wykorzystanie przez spin-doktorów PiS inflacji i drożyzny jako zarzutów wobec przedstawiciela obozu rządzącego. Stąd też atak na prezesa NBP Adama Glapińskiego; jemu najłatwiej (i zgodnie z faktami) przypisać odpowiedzialność za wciąż dość dotkliwe skutki wzrostu cen dla portfeli wielu wyborców. Poza tym jednym przypadkiem, w sobotę Trzaskowski powstrzymywał się od wycieczek w stronę ludzi ancien régime’u, co dobrze służy idei budowania wspólnoty, także pożądanej przez ogół rodaków. Z drugiej strony elektorat Koalicji 15 Października oczekuje faktycznych rozliczeń za przewiny poprzedniej władzy; aktywną rolę na tym odcinku zapewne przejmą inni politycy PO, na czele z Donaldem Tuskiem. Zresztą fakty zaczną mówić same za siebie: będzie więcej wniosków o uchylenie immunitetów, postępowania prokuratorskie zaczną się kończyć oskarżeniami, ruszą procesy.
Trzecie hasło Trzaskowskiego – równość – jest kluczem do pozyskania wyborców progresywnych. A raczej ich przytrzymania, bo na starcie już cieszy się ich zaufaniem. I raczej go nie straci, ku rozpaczy kandydatów stronnictw lewicowych. Z kolei odwoływanie się do doświadczeń i kontaktów samorządowych, oraz propozycje w tej mierze, zdejmują z faworyta tych wyborów odium polityka oderwanego od spraw zwykłych ludzi z mniejszych miejscowości. Choć pomysł kolejnego, tym razem prezydenckiego, specjalnego funduszu zaskakuje: lepiej umacniać samorządność poprzez jasne, trwałe i wystarczające zasady finansowania zadań własnych władz lokalnych.
Jeśli coś w tej strategii mi zgrzyta, to stwierdzenia trącące eurosceptycyzmem (zgodnie z linią polityczną Tuska) oraz pominięcie kluczowej kwestii odbudowy praworządności i demokracji. Ta druga dobrze współbrzmiałaby z oczekiwaniem rozliczeń ekipy PiS. Jeśli chodzi o tę pierwszą, to – szczerze mówiąc – mam nadzieję, że Trzaskowski na tym polu wykaże się, jeśli wygra wybory, niezależnością. Wydaje się być o wiele bardziej przekonanym Europejczykiem niż Tusk.
Generalnie sztabowcy KO za wzór przyjęli sobie chyba pierwszą kampanię Emmanuela Macrona. Nawet slogan „Cała Polska naprzód!” jest kalką z „La République, en marche!”. To dobry punkt odniesienia. Tamta kampania okazała się zwycięska.
Na tym tle Nawrocki prezentuje się słabo. To kandydat zwrócony ku przeszłości, nie ku nowoczesności. Nadal nie jest w stanie udzielać odpowiedzi na kontrowersyjne pytania debaty publicznej, a gdy czyni to wiernie w ślad za nagłymi zwrotami Jarosława Kaczyńskiego (jak w sprawie aborcji), wygląda niepoważnie i niesamodzielnie. Jego zadaniem nie jest jednak pozyskanie głosów elektoratu centrowego, lecz konfederatów (w drugiej turze). Z narodowcami to się zapewne uda. Jednak wątpliwe, by był w stanie przekonać drugi odłam polskiej radykalnej prawicy – leseferystów i libertarian.
Adam Bielan i Jacek Kurski, którzy ponoć kryją się za plecami kandydata PiS (nazywanego obywatelskim), są zapatrzeni w tegoroczne wybory amerykańskie i zwycięstwo Trumpa. Stąd zdają się wierzyć, że sukces może przynieść stawianie na obniżony standard życia przeciętnych rodzin w ostatnich latach (nieważne, że nastąpiło to w czasie rządów ich partii). Będą chcieli odciągnąć uwagę wyborców od niekompetencji Nawrockiego w kwestiach bezpieczeństwa, przekierowując ją na trudności codziennego życia. Glapiński niespodziewanie zapowiedział, że obniżka stóp procentowych nastąpi raczej w 2026 roku – nie, jak powszechnie spodziewali się ekonomiści, za cztery miesiące, kiedy to inflacja powinna wyraźnie spaść z obecnych 5 procent. Prezes NBP ponownie wikła się w politykę, próbując pomóc Kaczyńskiemu. Być może Koalicja będzie musiała wypić gorzkie piwo, jakiego sama sobie nawarzyła, zwlekając z uruchomieniem postępowania w sprawie odpowiedzialności konstytucyjnej Glapińskiego, mimo oczywistych przejawów złamania przezeń wymogu politycznej niezależności. Z sobotniego przemówienia Trzaskowskiego wynika jednak, że jest tego świadom i być może znalazł już na to receptę.
Trudno natomiast coś więcej powiedzieć o strategii Szymona Hołowni. W Teatrze Szekspirowskim w Gdańsku powtórzył swój znany symetrystyczny przekaz. Nie wiadomo jednak, do kogo go kieruje. Nie wydaje się, by jakaś znacząca grupa wyborców chciała uciec od wyboru między dwiema wyraźnie zarysowanymi alternatywnymi wizjami prezydentury: współpraca z rządem, przeprowadzenie obiecanych w 2023 roku prodemokratycznych zmian, mocna pozycja Polski w UE i działania na rzecz zagwarantowania bezpieczeństwa versus polityka tradycjonalizmu, powrót pod skrzydła Kościoła, ustawienie się bokiem (lub plecami) do UE, zależność od Ameryki Trumpa.
Kandydowanie Hołowni w takim duchu może być początkiem końca jego istotnej politycznej roli. W tej sytuacji nie wykluczałbym jego rezygnacji z udziału w wyścigu (nie za darmo!), o ile sondaże nagle i niespodziewanie nie wystrzelą mu w górę.
Czwarty (a w zasadzie, uwzględniając wysokość poparcia, trzeci) kandydat – Sławomir Mentzen – zapewne liczy na naturalny wzrost poparcia dla Konfederacji, według badań P. Sadury i S. Sierakowskiego nawet do 20 procent. Wystarczyłoby mu wówczas spokojne eksploatowanie tego trendu, bez konieczności sięgania po nowych (innych) wyborców. Wątpliwe jednak, aby wzrost poparcia osiągnął ten pułap już teraz. Także dlatego nadzieje PiS na wynik Nawrockiego bliski 50 procent, nie mówiąc już o zwycięstwie, wydają mi się płonne.
Ugrupowania lewicowe nie wyznaczyły jeszcze swoich kandydatów i nie ujawniły założeń kampanii, które miałyby przynieść w miarę przyzwoity wynik, co przy rywalizacji z Trzaskowskim i tak byłoby niesłychanie trudne.
Od reorganizacji naczelnych organów administracji państwowej, której celem było zbudowanie struktury rządowego centrum dowodzenia zdolnego do wdrożenia merytorycznych zmian w gospodarce, minęło ponad 40 lat. Przesłanie było wtedy (1987 r.) jasne: gospodarkę i życie społeczne należy uwolnić od hierarchicznego (może lepiej – piętrowego) układu: przedsiębiorstwo – zjednoczenie – ministerstwo, a więc umożliwić rzeczywistą samodzielność jednostkom gospodarczym, co prowadziło do odejścia od centralnego planowania – dogmatu gospodarki socjalistycznej. Zlikwidowano resorty branżowe, zmniejszono bodaj z 26 do 18 liczbę organów centralnych. Ten kierunek rozumowania potwierdzono, wprowadzając ustawę o działalności gospodarczej, przygotowaną znacznie wcześniej i przez inną ekipę niż utrwaliło się to w świadomości zbiorowej.
Potem nacisk na dokonanie transformacji ustrojowej spowodował zajęcie się innymi sprawami. Kolejne rządy rozbudowywały swój aparat, nie myśląc zbytnio o zasadach jego kształtowania. Zabrakło refleksji strukturalnej. Niestety, tej wady nie uniknęła obecna ekipa rządowa. Sądzę, że dążenie do pilnego utworzenia koalicji, w której czterech partnerów przejmuje władzę z rąk PiS, a musi to zrobić szybko i względnie sprawnie, zadecydowało o rezygnacji z prac o takim charakterze. Jeśli premier narzeka dziś na koalicjantów, że nie dość energicznie biorą się za rozliczenia poprzedników, to upatrywałbym przyczynę takiego spowolnienia w strukturze Centrum, a nie w lepszej lub słabszej woli podejmowania tych zadań.
Bo, po pierwsze – rząd jest nadmiernie rozbudowany i liczy aż 27 ministrów. Im więcej, tym gorzej, zwłaszcza że trudno uniknąć wrażenia, iż niektóre z tych stanowisk tworzono, by zaspokoić apetyty koalicjantów, a nie z rzeczywistej potrzeby. Jeśli koledzy mają, na przykład – trzy resorty, to my też musimy; to bardzo polskie. Po drugie, jedni kierują działami, takimi jak rolnictwo, przemysł (to tylko teoretycznie, bo czym właściwie zajmuje się ten resort zlokalizowany w Katowicach przy samodzielności podmiotów gospodarczych – nie wiadomo) czy infrastruktura, a inni – wybranymi z katalogu fragmentami działalności społecznej, a raczej intencjami, jak równouprawnienie albo troska o ludzi starych. Wysoko cenię minister Okłę-Drewnowicz, ale nie udało mi się odnaleźć żadnego przejawu działalności jej ministerialnego zespołu, bo trudno nazywać go resortem. Ta niespójność prowadzi do deptania sobie po piętach, kompetencje krzyżują się naturalną koleją rzeczy. Sprawy europejskie też mieszają się z kompetencjami „działowymi”, a że stanowiska poszczególnych ministerstw są odmienne, próba uzgodnienia wymaga czasu i kompromisów. O czym decyduje minister Pełczyńska-Nałęcz, a o czym minister Paszyk? Bo odnoszę wrażenie, że każde chciałoby czego innego.
Zasadniczą przyczyną niedowładu jest jednak brak jednoznacznego przesądzenia, co należy do partii koalicyjnych, a co do rządu. Przypomina to trochę dawne spory pod hasłem: partia kieruje, a rząd rządzi. Jeśli po 40 latach od przypominanej reformy AD 1987, nie wiemy, co i jak, to nie najlepiej świadczy o kolejnych ekipach rządzących, bo żadna nie zadała sobie tego trudu. Teraz, aby dojść do porozumienia, zdecydowano się na niezbyt efektywne rozwiązanie: podzielono ministerstwa wedle liczby mandatów sejmowych, ale uznano, że każda partia ma swojego wiceministra. Wyszło ponad stu członków rządowej kadry kierowniczej. A ponieważ stanowiska poszczególnych partii są rozmaite, to już w każdym z resortów dojść do porozumienia trudno, a co dopiero w rządzie jako całości. W jakim stopniu każdy z partyjnych nominatów odzwierciedla wolę partii, która go desygnowała, a w jakim stopniu jest wyrazicielem jednoznacznej opinii gremium resortowego? Natchniony zdolnościami proroczymi napisałem na powitanie Koalicji 15 Października w jednym z artykułów w „Res Humana”, że największym wrogiem tego rządu są partie wchodzące w jego skład i chyba miałem rację.
Jeśli nad projektem parlamentarnym lub obywatelskim partie koalicyjne głosują odmiennie, to niedobrze; jeśli tak się zdarzy w przypadku projektu rządowego – to dramat. Może sposobem na uniknięcie kolizji byłoby ograniczenie i podanie do publicznej wiadomości (jesteśmy dziś niewolnikami mediów) zestawu wspólnych inicjatyw i przesądzenie – przez czterech liderów – że wszyscy są za. Niby zrobiono to na wstępie wspólnych rządów, ale zbyt ogólnikowo i nieprecyzyjnie. Towarzyszyć temu mogłaby deklaracja, że w sprawach nieobjętych tym wykazem, każdy ma wolny wybór. Nie byłoby wówczas sporu w sprawach błahych, bo te źle wpływają na wizerunek i na wzajemne relacje. Swoją drogą, uprzywilejowana jest tu Trzecia Droga, bo ona ma dwóch liderów, choć w wyborach startuje jako jedno ciało.
Może Komitet Stały, którym kieruje minister Berek, wziąłby na siebie ciężar prowadzenia uzgodnień merytorycznych, nie tylko organizacyjnych i legislacyjnych, by projekty rządowe miały jednoznaczny kształt? Nie należy przenosić dyskusji na forum parlamentarne. Może.
Gdyby pojawiły się mądre propozycje o charakterze strukturalnym, jak wyjść z impasu, należałoby poświęcić im już teraz dużo uwagi. Natomiast po wyborach prezydenckich za tę sprawę trzeba wziąć się na serio. Bo kształt i formuła rządu to jest sprawa na serio. Od tego momentu do wyborów parlamentarnych pozostanie jeszcze dwa i pół roku. Tylko tyle i aż tyle.
5 grudnia do dymisji podał się premier Francji Michel Barnier. Jego gabinet był najkrócej funkcjonującym rządem V Republiki. Przetrwał zaledwie 91 dni. Wieczorem tego dnia, w orędziu do narodu prezydent Emmanuel Macron oskarżył o upadek rządu „front antyrepublikański”, który utworzyły – jego zdaniem – „skrajna prawica”, czyli Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen i „skrajna lewica”, czyli Nowy Front Ludowy. Faktycznie, za wnioskiem lewicy o odwołanie rządu zagłosowało aż 331 posłów – i z lewicy, i ze skrajnej prawicy. Macron przyznał pośrednio, że popełnił błąd, rozwiązując w ubiegłym roku parlament, co uruchomiło proces dezorganizacji francuskiej sceny politycznej. „Nie zostałem zrozumiany” – powiedział, wyjaśniając swoją ówczesną decyzję chęcią powstrzymania prącej do władzy skrajnej prawicy. Macron przemilczał jednak, że tylko dzięki Nowemu Frontowi Ludowemu Marine Le Pen i jej partia nie odniosła druzgoczącego zwycięstwa.
Chociaż spośród trzech wielkich bloków w parlamencie to lewica ze 193 mandatami jest siłą największą, Macron powierzył przed trzema miesiącami stanowisko premiera 73-letniemu konserwatyście Michelowi Barnierowi. Prezydent liczył, że obawami przed skrajną prawicą będzie trzymał w szachu lewicę, a ta będzie wspierała jego autorski rząd. Przeliczył się. Układ sił w parlamencie francuskim może nie sprzyja utworzeniu rządu większości, ale pozwala na utopienie już istniejącego. Dwa skrajnie wrogie sobie ugrupowania dogadały się i obaliły Barniera.
Teraz we Francji rozpoczyna się obłędny kontredans polityczny, w którym chodzi nie tylko o to, kto będzie nowym premierem. Utworzenie nowego rządu będzie niezwykle trudne, a parlamentu nie można rozwiązać aż do sierpnia 2025 roku. Na horyzoncie widnieją wybory prezydenckie w 2027. Dzisiaj największą popularnością (32 procent poparcia) cieszy się Marine Le Pen. Macron zapowiedział w orędziu, że mimo porażki jego rządu, nie poda się do dymisji.
Oznacza to najpewniej, że przez najbliższe trzy lata będziemy mieli we Francji nie motor napędowy Unii, lecz osłabionego prezydenta i permanentne kryzysy rządowe z perspektywą przedterminowych wyborów parlamentarnych.
Bardziej klarowna, co nie znaczy – bardziej optymistyczna, sytuacja powstała w Niemczech. Mniejszościowy socjaldemokratyczny rząd Olafa Scholza dotrwa tylko do przedterminowych wyborów, które odbędą się 23 lutego 2025 r. Socjaldemokraci nie mają dzisiaj szans nawet na drugą lokatę, gdyż ze swoimi 15 proc. poparcia ustępują skrajnie prawicowej Alternatywie dla Niemiec (18 proc.). Niemcy mają jednak tradycje wielkiej koalicji, zatem najprawdopodobniej zwycięska chadecja (dzisiaj 32 proc. poparcia) doprosi do rządzenia mocno poturbowanych socjaldemokratów. Zanim jednak wyłoni się nowy Bundestag, zanim utrze nowa koalicja i powstanie rząd Friedricha Merza, w bardzo ważnych dla losów Europy najbliższych trzech-czterech miesiącach także Niemcy będą pozbawione silnego, wyrazistego przywództwa.
W systemie politycznym Rumunii rola prezydenta jest ograniczona. Nie ma on możliwości wetowania ustaw i może być zawieszony zwykłą większością głosów Izby Deputowanych i Senatu. Niemniej, jako – wg konstytucji – „mediator między państwem a społeczeństwem” oraz zwierzchnik sił zbrojnych prezydent może stać się potencjalnie poważnym problemem. Zwłaszcza jeśliby drugą turę wyborów 8 grudnia wygrał Călin Georgescu, kandydat znikąd, skrajnie prawicowy populista, nacjonalista i ortodoks religijny. Ten, a jakże by inaczej!, admirator Putina i nawołujący do powstrzymania pomocy dla walczącej Ukrainy, zebrał w pierwszej rundzie 23 procent głosów.
Największe partie rumuńskie zawarły sojusz na rzecz Eleny Lasconi, wysuniętej przez Unię Ocalenia Rumunii – podobne do polskiej Trzeciej Drogi różnolite ugrupowanie zrzeszające od liberałów do ekologów. Sama Lasconi pozycjonuje się jako centroprawica i chętnie odwołuje się do Ronalda Reagana.
Europa jak nigdy potrzebuje konsolidacji, zdecydowania i sprawczości. Na jej wschodzie trwa wojna rosyjsko-ukraińska. Płonie Bliski Wschód. Piętrzą się wewnętrzne problemy gospodarcze i społeczne. Wzmaga się presja migracyjna. Niepewność zawisła nad relacjami z USA. Tymczasem w trzech ważnych państwach UE, z których tandem francusko-niemiecki jest decydujący dla przyszłości Unii, czekają nas tygodnie i miesiące wstrząsów i perturbacji.
Archetyp niezwyciężonego bohatera, który uosabia ideały siły, niezależności i sukcesu, który jest w stanie podporządkować sobie wszystko i wszystkich, jest głęboko zakorzeniony i nadal propagowany w amerykańskiej kulturze przez literaturę, filmy i gry cyfrowe.
Bogactwo nadal (i zbyt często) staje się symbolem władzy i osiągnięć, przyćmiewając inne cechy, takie jak inteligencja czy kreatywność. Na przykład Elon Musk jest głównie rozpoznawalny i podziwiany ze względu na swój ogromny majątek i wpływ, jaki on przynosi, a nie ze względu na jego inteligencję, innowacyjne pomysły lub wiedzę techniczną. Skupienie się na bogactwie i władzy zdaje się kształtować wartości i aspiracje społeczne, prowadząc do wąskiej definicji sukcesu. Najlepiej zdaje się ilustrować to słynne żartobliwe powiedzenie: a kto bogatemu zabroni?
Ale to dość powszechne zjawisko rodzi również interesujące pytania o to, co naprawdę cenimy i podziwiamy w naszych przywódcach i bohaterach i komu chcemy powierzyć władzę na najwyższym szczeblu. Odpowiedź na to pytanie zdaje się być bardzo istotna tuż przed finalną sceną zmiany władzy w Białym Domu i towarzyszącej temu paradzie potencjalnych nominatów na najważniejsze stanowiska w nowej administracji.
I tu trzeba pilnie pospieszyć z istotnym wyjaśnieniem lub raczej odpowiedzią na pytanie: Czy On może? Odpowiedź brzmi: nie, nie może. Donald Trump nie może oficjalnie mianować nikogo do swojej administracji, dopóki nie zostanie zaprzysiężony 20 stycznia 2025 roku jako 47. prezydent USA. Może jednak ogłosić swoich planowanych kandydatów i snuć plany dotyczące jego administracji. Nominacje te, zwłaszcza na stanowiska w rządzie, wymagają jednak zatwierdzenia przez Senat po objęciu urzędu przez Trumpa.
Istnieją pewne wyjątki, takie jak wiceprezydent i szef personelu Białego Domu, które zgody Senatu nie wymagają. Dodatkowo Trump mógłby wykorzystać nominacje w czasie przerwy do tymczasowego obsadzenia stanowisk bez zatwierdzenia Senatu, jeśli ten będzie miał przerwę; ale te nominacje trwałyby tylko do końca następnej sesji Kongresu.
Jednakże przez jeszcze kilka tygodni Donald Trump może dość bezpiecznie ogłaszać najbardziej kontrowersyjne listy potencjalnych liderów nowej administracji, wiedząc, że posiada bezpiecznik w postaci braku zgody ze strony legislatywy. Możliwe jest, że wykorzystuje te publicznie ogłaszane nominacje, aby zasygnalizować lojalność swoim zwolennikom i sojusznikom, wiedząc, że proces zatwierdzania, który może być poważną przeszkodą w realizacji tych obietnic, daje mu margines bezpieczeństwa. W ten sposób może pokazać swój zamiar nagradzania lojalności bez konieczności wykonania obietnic, jeśli Kongres zablokuje nominacje.
Inną opcją może być to, że bardzo wczesne publiczne ogłaszanie bardzo kontrowersyjnych wydawać by się mogło propozycji, przy jednoczesnym opisanym wyżej zaworze bezpieczeństwa, pozwoli mu na większą swobodę w dokonywaniu ostatecznego wyboru i da mu czas na sprawdzenie reakcji opinii publicznej i poziomu poparcia dla jego wyborów. Jakakolwiek jest jego strategia, bezspornym pozostaje to, że lista osób proponowanych do objęcia najważniejszych stanowisk jest wysoce kontrowersyjna. A są (lub – jak w przypadku Matta Geatza i Pete’a Hegsetha – byli) wśród nich:
Pete Hegseth na sekretarza obrony: były gospodarz Fox News, stanął w obliczu oskarżeń o napaść seksualną w 2017 roku, chociaż nie postawiono żadnych zarzutów.
Robert F. Kennedy Jr. na sekretarza zdrowia i opieki społecznej, choć znany jest ze swoich kontrowersyjnych poglądów na temat szczepionek.
Kash Patel – potencjalny dyrektor FBI, znany ze zdecydowanych poglądów partyjnych i długiej listy przeciwników politycznych. Nominacja Patela wzbudziła obawy o potencjalną stronniczość i upolitycznienie FBI.
Tulsi Gabbard na stanowisko dyrektora wywiadu narodowego: spotkała się z krytyką za swoje ostatnie spotkanie z prezydentem Syrii Baszarem al-Assadem.
Matt Gaetz na stanowisko prokuratora generalnego. Gaetz wycofał swoje nazwisko z rozważań ze względu na wcześniejsze śledztwa w sprawie zarzutów o handel ludźmi w celach seksualnych. W jego miejsce pojawiła się Pam Bondi, była prokurator generalna Florydy i obrońca podczas pierwszego procesu impeachmentu Trumpa.
Elon Musk — szef Departamentu Efektywności Rządu, którego zadaniem jest znalezienie 2 bilionów dolarów cięć budżetowych. Ta nominacja jest postrzegana jako niekonwencjonalna ze względu na doświadczenie Muska w biznesie, a nie w rządzie.
Scott Bessent, założyciel Key Square Capital Management i były dyrektor ds. inwestycji w Soros Fund Management — sekretarz skarbu. Finansowe zaplecze Bessenta i poparcie dla polityki gospodarczej Trumpa sprawiają, że jest on mocnym kandydatem.
Marco Rubio – sekretarz stanu. Nominacja senatora z Florydy i byłego kandydata na prezydenta jest godna uwagi ze względu na jego wcześniejszą krytykę Trumpa i jego zdecydowane stanowisko w kwestiach polityki zagranicznej.
Brooke Rollins, Dyrektor Generalna America First Policy Institute — na stanowisko sekretarza rolnictwa. Rollins pracowała na różnych stanowiskach doradczych podczas pierwszej kadencji Trumpa i jest znana ze swojej wiedzy politycznej.
Scott Turner — sekretarz ds. mieszkalnictwa i rozwoju miast. Były gracz w futbol amerykański i prawodawca stanowy w Teksasie. Turner był zaangażowany w inicjatywy edukacyjne i rewitalizacyjne.
Lori Chavez-DeRemer — sekretarz pracy: Była kongresmenka z Oregonu, jej nominacja jest wspierana przez Związek Zawodowy Teamsters, co podkreśla poparcie dla niej ze strony grup pracowniczych.
Do 20 stycznia jest jeszcze kilka tygodni, a karuzela nazwisk kręci się bardzo szybko i łatwo z niej spaść. Jeszcze trzeciego grudnia kandydatem na sekretarza obrony był Pete Hegseth, ale już czwartego wyglądało na to, że może zastąpić go gubernator Florydy (i przeciwnik Trumpa) Ron DeSantis. Znamy przyszłego prezydenta: może on powiedzieć „you are fired” („został pan zwolniony”) jeszcze wiele razy, zanim ostatecznie, za zgodą Senatu, powie „you are hired” („został pan zatrudniony”). Ale kto bogatemu zabroni…
Powrót Zbigniewa Ziobry na łono Sejmu miał odbyć się spektakularnie i po części nawet taki był. „To przecież jakby cudowne zmartwychwstanie” — emocjonowała się przed posiedzeniem jedna z posłanek Prawa i Sprawiedliwości. Akolici Ziobry z sejmowej Komisji Regulaminowej, Spraw Poselskich i Immunitetowych, wsparci posiłkami w postaci niezawodnych posłów PiS Goska i Mateckiego, wyposażyli się nawet w odpowiednie plansze i transparenty, które Straż Marszałkowska chciała zwinąć. Awantura na tym tle tylko podgrzała atmosferę, posiedzenie komisji było burzliwe, choć wynik przesądzony — stosunkiem 9:5 komisja zdecydowała o rekomendacji Sejmowi uchylenia immunitetu b. ministrowi sprawiedliwości. Wniosek Prokuratora Generalnego zyskał więc zielone światło i zapewne znajdzie to swoje odbicie na najbliższych posiedzeniach Izby.
Sam Ziobro spóźnił się na posiedzenie dobre 20 minut, parę z nich zresztą urywając na wywiady i nagrania dla licznie zgromadzonych telewizji — choć przewodniczący Jarosław Urbaniak nie zamierzał respektować tak pomyślanego entrée. Posłanka Magdalena Sroka, szefowa komisji do spraw Pegausa, uzasadniając wniosek, mówiła pod nieobecność Ziobry, rzekomo zablokowanego korkami Trzaskowskiego w Warszawie. Kiedy zaś bohater wydarzenia wszedł na salę, powitały go tłumy dziennikarzy i z konieczności nastąpił kolejny interwał w pracach komisji. Tymczasem to, co mówiła pos. Sroka, składa się na obraz odmowy Ziobry poddania się procedurze, „której powinien podlegać każdy obywatel”. Nie ma sensu szerszego cytowania wskazanych przez Srokę zabiegów b. ministra, aby nie odebrać wezwania na obrady komisji ds. Pegasusa; faktem jest, że takich incydentów z udziałem policji było kilka — nawet już w fazie ozdrowieńczej byłego ministra, zdaniem śledczych umożliwiającej stawiennictwo na jesiennych posiedzeniach.
Tymczasem wszyscy oczekiwali, co powie Ziobro, wsparty zresztą przez swojego pełnomocnika poselskiego, b. wiceministra sprawiedliwości Marcina Warchoła. Kiedy Ziobro rozpoczął, że nigdy nie ulegnie „szantażowi, bezprawnym groźbom i przymusowi” doprowadzenia przez policję, wiadomo było, że linia obrony będzie konsekwentnie zmierzać do podważenia legalności komisji ds. Pegasusa — co Trybunał p. Przyłębskiej uczynił we wrześniu br. I to natychmiast u Ziobry wybrzmiało, dodatkowo znajdując wsparcie w filipice pos. Warchoła — o tyle ciekawej, że obficie odwołującej się do orzeczenia TK z 2006 roku w sprawie sejmowej komisji bankowej (którego rzekomo konsekwencją jest to wrześniowe, kwestionujące legalność komisji śledczej). Tyle że ten ostatni wyrok nie został nigdzie opublikowany i zdaniem wnioskujących, w tym Prokuratora Generalnego, nie znajduje się w obrocie prawnym. Zaś zdaniem PiS, b. minister nie może się stawić, gdyż komisja śledcza jest nielegalna, a wyroki TK obowiązują powszechnie i są niepodważalne. Tymczasem komisja śledcza podejmując uchwałę o zatrzymaniu i przymusowym doprowadzeniu Ziobry wyszła z założenia, że innej drogi spotkania się po prostu nie ma. Ale, aby to się ziściło, Ziobro musi mieć uchylony przez Sejm immunitet, a potem zgodę musi wyrazić na to sąd — choć ta droga już została przetarta, w sprawie byłego szefa ABW Piotra Pogonowskiego. Można więc przyjąć, że zniesienie immunitetu Ziobrze przez Sejm będzie tylko formalnością. Ostatecznie o stawiennictwie b. ministra zdecyduje niezależny i niezawisły sąd.
Posłowie PiS bronili swojego ministra, także wskazując na walkę Ziobry z przestępczością („czego dowodzi jego dotychczasowa działalność oraz wyroki śmierci i groźby karalne, jakie świat przestępczy przygotowywał na ministra”). Ale w tle jest także walka o TK. Tu Ziobro, jak i Warchoł, nie szczędzili premierowi Tuskowi razów, zapowiadając rozliczenia, „kiedy nadejdzie zmiana władzy”, i nazywając obecne rządy „zorganizowaną grupą przestępczą”. Co może warte odnotowania, sam Ziobro przyznał, że przed wrześniowym wyrokiem organu p. Przyłębskiej komisja ds. Pegasusa… była legalna i stawiłby się wówczas przed jej oblicze, ale ze względów zdrowotnych nie mógł. Później było znacznie gorzej, bo posłowie nie chcieli prowadzić rzeczowej debaty, mimo nawoływań przew. Urbaniaka. Choć parę głosów się przebiło, jak pos. Głogowskiego z KO czy pos. Smolińskiego z PiS. Ten pierwszy wskazał, że każdy obywatel jest obowiązany do stawiennictwa „bez względu na zasługi i pozycję”, drugi – pytał, jak to jest, że stare orzeczenia TK w sprawie komisji sejmowych (np. bankowej) są obowiązujące i honorowane, a powtarzane „toczka w toczkę” nowe, „ale w innej sprawie”, już nie. „Czyli to, co nam pasuje, respektujemy, a to, co nie – odrzucamy” – mówił Smoliński.
Ziobro zaś triumfował, choć mówił niewiele, głównie obiecując powrót do polityki. Na razie zrobił z siebie ikonę zbrodni reżimu Tuska, co zapewnia mu pozycję w PiS na jakiś czas. Im dłużej Sejm będzie dumać nad zdjęciem mu immunitetu, tym lepiej dla niego: nie może i nie chce uchodzić za miękiszona prawicy.
W przesłuchaniu Piotra Pogonowskiego, pisowskiego Indiany Jonesa, zabrakło mi jednego. Chodzi przecież także o to, jak władze Prawa i Sprawiedliwości wynagradzały szczodrym awansem pracę ABW pod rozkazami tego pułkownika profesora zwyczajnego. W ciągu półtora roku kierowania Agencją w ramach kariery kangura awansował on aż o 19 stopni: od kaprala, przez starszego kaprala, plutonowego, starszego plutonowego, sierżanta, starszego sierżanta, sierżanta sztabowego, starszego sierżanta sztabowego, młodszego chorążego, chorążego, starszego chorążego, młodszego chorążego sztabowego, chorążego sztabowego, starszego chorążego sztabowego, podporucznika, porucznika, kapitana, majora i podpułkownika na pułkownika. To chyba jakiś niespotykany – od czasu Bolesława Chrobrego czy innego władcy zwanego Szczodrym – rekord kosmicznego przyspieszenia, o jakim nawet nie śniło się filozofom razem z logikami na ziemi. Problem w tym, że szybki awans w okresie rządów PiS był możliwy, zwłaszcza na wojnie (polsko-polskiej?), ale nawet wtedy obowiązywały pewne regulacje prawne.
Artykuł 73 ustawy o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego stanowi bowiem, że, i owszem, w szczególnych przypadkach okresy oczekiwania na kolejny awans można skrócić. Tyle tylko, że muszą być spełnione różne ku temu warunki. Najważniejsze są takie, że kolejne szczeble mogą być pomijane, a już inne nie mogą. Np. oficerem ABW Pogonowski mógł zostać już po trzymiesięcznym przeszkoleniu (zapewne zaliczając egzaminy przed swoimi podwładnymi), ale już okresy między kolejnymi stopniami oficerskimi „nie mogą być skrócone więcej niż o połowę”. Każdy więc może sobie policzyć na wszystkich palcach obu rąk i nóg, że do awansu od kaprala do pułkownika trzeba minimum dekadę.
Chętnie też zapoznałbym się z dziełami naukowymi pułkownika Pogonowskiego. Bo choć z wojskiem niewiele miałem do czynienia, to od kiedy odmieniana na różne sposoby nauka zwana bezpieczeństwo została włączona do nauk o polityce i administracji, mam wszelkie uprawnienia i konieczne tytuły recenzyjne relewantnie powyżej stopnia pułkownika. Ale tu akurat obawiam się, że wszystko zostało skrzętnie utajnione na wieki wieków. To urobek 10-letnich rządów urzędnika PiS-u, któremu zdaje się, że posiada ku temu prerogatywy. Mnie natomiast sądząc po lekturze całego dorobku profesora-rektora jednego z uniwersytetów kościółkowych zdaje się, że te naukowe elaboraty specjalistów od bezpieczeństwa niczego do nauki nie wnoszą.
Oczywiście ta refleksja porusza tylko jeden z aspektów. Na pewno nieestetyczny. Niezależnie od tego starcie z Komisją Śledczą wygrał Pogonowski. Bynajmniej nie dlatego, że on taki świetny, tylko Komisja beznadziejnie słaba. Żenująca jako pomysł i skład.
W listopadzie br. odbyła się COP29, doroczna konferencja stron konwencji klimatycznej, która miała miejsce w Baku, stolicy Azerbejdżanu. Taki wybór wywołał kontrowersje, ponieważ państwo to nie kojarzy się z dbałością o klimat. Emocje spotęgowała wypowiedź gospodarza – prezydenta Ilhama Alijewa, który podczas otwarcia konferencji m.in. zaapelował o bardziej pragmatyczne podejście do polityki klimatycznej, uwzględniające interesy eksporterów ropy i gazu. Jego przemówienie wywołało napięcia polityczne, np. francuska minister środowiska odwołała swój przyjazd. Podobna polityka była również widoczna w działaniach azerskich władz, które utrudniały udział w konferencji wielu przedstawicielom organizacji pozarządowych.
COP29 zogniskowana była na kwestiach finansowych. Skutkiem tego udało się wynegocjować porozumienie w sprawie wspólnych standardów dla rynków handlu pozwoleniami na emisję gazów cieplarnianych. Teoretycznie jest to sukces, ponieważ takie zasady są bardzo potrzebne, ale proces negocjacji trwał aż 6 lat. Ponadto wątpliwym jest, czy nowe ustalenia zaczną obowiązywać już od 2025 r., ponieważ koniecznie jest uzgodnienie szczegółowych rozwiązań technicznych.
Trzykrotnie zwiększono też finansowanie działań klimatycznych w krajach rozwijających się, tj. do 300 mld USD rocznie. Jednakże beneficjenci takich działań szacują swoje potrzeby na minimum 1,3 bln USD rocznie.
COP29 była również miejscem ogłoszenia różnego rodzaju porozumień biznesowych oraz deklaracji państwowych. Na przykład Indonezja, jeden z największych globalnych emitentów gazów cieplarnianych, ogłosiła odchodzenie od paliw kopalnych w swoim miksie energetycznym, a Meksyk zadeklarował osiągnięcie neutralności klimatycznej w 2050 r.
Kluczowym pytaniem jest jednak, co dalej? Czy efekty globalnej polityki klimatycznej są wystarczające, żeby powstrzymać zmianę klimatu? Coraz częściej słychać głosy, że działania redukcyjne poszczególnych państw są zdecydowanie niewystarczające do osiągnięcia celu i bardziej przypominają udawanie rozwiązywania problemu i oczekiwanie na to, co zrobią inni, niż rzeczywiste działania.
Taka postawa skutkuje coraz bardziej donośnymi głosami w sprawie reformy polityki klimatycznej, spośród których największy wydźwięk ma list otwarty Klubu Rzymskiego z 15 listopada br., skierowany do sekretariatu konwencji klimatycznej, wskazujący na:
– konieczność lepszego doboru krajów organizujących COP,
– zwiększenie szybkości i skali podejmowanych działań,
– poprawę wdrażania i rozliczalności podjętych uzgodnień,
– zapewnienie solidnego monitorowania finansowania klimatycznego,
– wzmocnienie głosu nauki,
– rozpoznanie współzależności pomiędzy ubóstwem, nierównością i niestabilnością planety,
– poprawę sprawiedliwej reprezentacji.
Pierwszy i ostatni z tych punktów odnoszą się bezpośrednio do organizacji COP. Pierwszy wskazuje na potrzebę dokładniejszego doboru organizatorów, aby nie próbowali się wybielać, zarówno wypaczając ideę COP, jak i przedstawiając siebie w bardziej zielonych barwach. Ostatni z tych punktów zwraca uwagę na rosnącą liczbę lobbystów z sektora paliw kopalnych uczestniczących w tej konferencji. W Dubaju (COP28) było ich prawie 2,5 tys., czyli czterokrotnie więcej niż w Egipcie (COP27). Pozostałe punkty odnoszą się do zmian w polityce klimatycznej, które są bardziej istotne od kwestii organizacyjnych.
Pod powyższym listem podpisało się już wiele znanych osób, w tym Ban Ki-moon – były sekretarz generalny ONZ, oraz Christiana Figueres – była sekretarz konwencji klimatycznej. Jest to jeden z wielu głosów, ale chyba najbardziej donośny. Wszystkie takie wypowiedzi wskazują na pilną potrzebę reformy polityki klimatycznej. Tylko czy świat i politycy są gotowi na podjęcie takiego wyzwania? Efekty ostatnich konferencji klimatycznych – w tym COP29 – pokazują, że chyba niekoniecznie. Dyskusje dotyczą istotnych szczegółów, ale niewiele przyczyniają się do redukcji globalnej emisji gazów cieplarnianych.
Utrzymująca się od miesiąca, od wyborów parlamentarnych 26 października, napięta sytuacja w Gruzji przerosła w demonstracje i uliczne starcia z policją. Bezpośrednim powodem protestów było oświadczenie premiera Iraklego Kobachidzego, który 28 listopada ogłosił zawieszenie procesu integracji z Unią Europejską. Ponieważ członkostwo w UE i NATO widnieje w konstytucji Gruzji jako deklarowany cel polityczny, opozycja oskarżyła rząd o pogwałcenie ustawy zasadniczej i wezwała Gruzinów do przeciwstawienia się władzom. Na czele protestów stała prezydent kraju Salome Zurabiszwili, która zapowiedziała, że chociaż jej kadencja kończy się 16 grudnia, to nie ustąpi ze stanowiska. Jej zdaniem, wyłoniony w wyborach 26.10.2024 parlament (w Gruzji prezydenta wybiera 300-osobowe kolegium, złożone ze 150 posłów i 150 przedstawicieli samorządów) jest nielegalny, gdyż wybory zostały sfałszowane, zatem nie ma prawa wybierać nowego prezydenta.
Premier Kobachidze złożył oświadczenie o wstrzymaniu rozmów z UE po tym, jak Parlament Europejski przyjął uchwałę, stwierdzającą regres demokracji w Gruzji i wzywającą do ponownego przeprowadzenia wyborów parlamentarnych. Zwycięski obóz życzliwej wobec Rosji partii „Gruzińskie Marzenie” uznał takie stanowisko UE za ingerencję w sprawy Gruzji i odpowiedział nieprzemyślanym démarche szefa rządu. Nadmieńmy, że Rada Europejska UE nie wypowiedziała się w tak kategoryczny sposób o wyborach, a Raport wstępny misji obserwacyjnej OBWE, chociaż stwierdza nieprawidłowości, nie zawiera tak daleko idących konkluzji jak stanowisko PE. Wybitny polski ekspert do spraw kaukaskich Wojciech Górecki sądzi, że mimo nieprawidłowości i uchybień, „Gruzińskie Marzenie” faktycznie wybory wygrało.
Grigorij Czchartiszwili ma, oczywiście, rację. Stawką w obecnej konfrontacji między większością parlamentarną i rządem – z jednej strony a prezydentem i opozycją – z drugiej, nie jest dzisiaj integracja z UE. Gruzja, w odróżnieniu od Ukrainy i Mołdawii, nie rozpoczęła rozmów o akcesji i perspektywy jej członkostwa w UE są bardzo, bardzo oddalone. Przedmiotem sporu głównych sił politycznych w Gruzji jest, poza walką o władzę polityczną, wybór strategii geopolitycznej i sposób ułożenia relacji z Rosją.
„Gruzińskie Marzenie” wystraszyło społeczeństwo, w którym żywa jest trauma wojny z Rosją w 2008 r., wizją kolejnej konfrontacji z Rosją, jeśli Gruzja pójdzie zbyt szybko i zbyt daleko po drodze integracji europejskiej. Przywołując przykład dewastowanej wojną Ukrainy, lider „Gruzińskiego Marzenia” Bidzina Iwaniszwili narzucił narrację – Głosując za szybką integracją z NATO i UE, głosujesz za wojną. Iwaniszwili, miliarder, który swój majątek zbudował w Rosji, uważa, że surowe realia geopolityki skłaniają Gruzję do poszukiwania modus vivendi z Rosją. Poza korzyściami ze współpracy gospodarczej z Rosją liderzy „Gruzińskiego Marzenia” liczą, że być może uda się im przywrócić jakąś formę zwierzchności Tbilisi nad Abchazją i Południową Osetią, będące dzisiaj protektoratami Rosji. Tak jak w swoim czasie Saakaszwili dogadał się z Moskwą w sprawie odzyskania zbuntowanej Adżarii.
Rosja z kolei liczy, że podporządkuje sobie całą Gruzję, którą – jak i cały Południowy Kaukaz – uważa za swoje terytorium kanoniczne, bez użycia siły militarnej. Rosja dąży do zwasalizowania Gruzji, zwłaszcza że staje okoniem nawet dotychczas w pełni lojalna Armenia, a utrzymanie korytarza południowego – w stronę Iranu i Turcji, i dalej na Bliski Wschód, zawsze było strategicznym celem Rosji.
Niezależnie od werbalnych dekoracji, stosowanych przez strony zaangażowane w konflikt, gra ma wymiar strategiczny i geopolityczny. Nie tylko dla Gruzji.
Najpierw trochę statystyki: na ostatnim, parodniowym, 22. posiedzeniu Sejmu uchwalono 27 ustaw, a łącznie od początku bieżącej kadencji równo 100, co nie jest wynikiem może na rekord świata, ale bardzo przyzwoitym. Złożono za to 6144 interpelacje, 1945 zapytań, zwyczajne komisje sejmowe odbyły 1130 posiedzeń – a to nie wszystko, bo obradowały jeszcze komisje śledcze i komisje nadzwyczajne. I właśnie zbliżamy się wielkimi krokami do uchwalenia budżetu na 2025 rok. Prace nad nim przeniosą się do Senatu, a później na Krakowskie Przedmieście, którego lokator podejmie decyzję po uważaniu [1].
Bilans niezły, pracy huk, a efekty? Po wynikach badań opinii społecznej trudno by je uznać za satysfakcjonujące, aczkolwiek od wewnątrz wygląda to dużo lepiej. Nie da się nie zauważyć, że w paru ważnych sektorach gospodarki mamy wyprostowaną legislację – żeby podać przykład Ministerstwa Cyfryzacji, które do niedawna notowało duże opóźnienia w implementacji prawa europejskiego, a dziś to dosłownie migiem nadrabia. Albo resorty siłowe, które ostatnio zasilono nowelizacjami dwóch ważnych ustaw: o obronie cywilnej i antyterrorystycznej. I nawet w podatkach sprawy posuwają się ładnie do przodu; vide ustawa o podatkach lokalnych, którą nawet prezydent już podpisał. No i cały bogaty dorobek komisji śledczych. Ich sens sprowadzał się do nagłośnienia i przeanalizowania patologii poprzedniej władzy oraz wystosowania odpowiednich zawiadomień do prokuratury. Ciekawe, co z tego się teraz ostanie. Ale to już jest kompetencja innej władzy, sądy przesądzą o winie i karze. Niewątpliwie jednak ten rozdział będzie powoli zamykany.
Są i obszary słabsze, znamy je z krytyki przelewającej się przez media. Tu może wskazałbym tylko na dwa, z szerokiej gamy.
Pierwszy, to wrzutki poselskie. Niewątpliwie chorobą polskiej legislacji jest przygotowywanie naprędce projektów ustaw, które miałyby natychmiast załatać jakiś problem społeczny. Na przykład zjawisko hejtu — mamy tu aż dwie nowelizacje kodeksu cywilnego, ostatnio mocno skrytykowane przez komisję nadzwyczajną ds. zmian w kodyfikacjach. Jest to taka komisja, o której niewiele się mówi i pisze, a odgrywa kapitalną rolę w procesie stanowienia prawa. Otóż troszczy się o jego spójność, szczególnie w zakresie kodeksów, bez których umowa społeczna zwana państwem nie byłaby możliwa. Posłanka Barbara Dolniak, PO, przewodnicząca komisji, doskonale wyłapała ostatnie (niestety pochodzące z partii koalicyjnych…) próby pójścia tu na skróty i zaprosiła tuzów polskiego świata prawniczego, z prof. Markiem Safjanem na czele, do debaty czy tak powinna wyglądać reforma podstaw naszego ustroju prawnego. Szkoda, że akurat tego posiedzenia komisji odpowiednio nie nagłośniono, bo był to znakomity przykład dyskusji o tym, jak należy podchodzić do reformy prawa. Wypowiedzieli się zarówno prawnicy-teoretycy, jak i prawnicy-praktycy: sędziowie i adwokaci, nie wspominając o Ministerstwie Sprawiedliwości. Wniosek: „na pewno nie chodząc na skróty i nie dając nowelizacji punktowych, nawet w najbardziej słusznej sprawie”. Kodeks cywilny powinien być nowelizowany jako integralna całość z udziałem komisji kodyfikacyjnej prawa cywilnego, działającej w Ministerstwie Sprawiedliwości; to ta komisja powinna być probierzem jakości stanowionego prawa i (jeśli już) dawać rekomendacje bieżących zmian. Ciekawe, czy i jak przełoży się to na dalszy ciąg prac nad obiema nowelizacjami.
I drugi, prace nad dniami wolnymi i niedzielami handlowymi. Zagadnienie wolnej Wigilii wypłynęło nagle, jakby pod dyktando rozpoczynającej się kampanii prezydenckiej, sprawa wolnych niedziel w handlu ciągnie się dosłownie od pierwszych chwil pracy nowego Sejmu. Wyłożono tu racje dwojakiego rodzaju. Że w Wigilię i tak praca nie ma sensu, bo ludzie myślą o wieczornym obyczaju i chcieliby lepić uszka do barszczu, a pracodawcy dają wolne od 14.00. Lewica więc mówi, żeby to uznać za oczywistą oczywistość i puścić ustawowo ludzi do domów. Jednak liberalna część koalicji oponuje, że będzie to kosztować gospodarkę jakieś 4 mld zł i że ludzie mają węża w kieszeni, nie kupując dóbr i usług — a więc nie ma np. jakże potrzebnych budżetowi dochodów z VAT. Tu może jako antidotum przydałoby się większe poluzowanie zakazu handlu w niedziele, wprowadzonego za rządów PiS przez p. Bujarę z Solidarności m.in. pod hasłem, że tego dnia należy iść do kościoła, a nie do galerii handlowej. Zaś Lewica, która w wyborach prezydenckich przebije prawdopodobnie stawkę, zgłaszając aż 4 swoje kandydatury, generalnie opowiada się zarówno za wolną Wigilią, jak i za totalnym zakazem handlu w niedziele. I nawet nie wspomina, żeby skasować w to miejsce styczniowe święto kościelne – co, trzeba powiedzieć, jest bardzo jak na to środowisko nowatorskim podejściem, dotychczas niebywałym. Na razie mamy ustawowe rozwiązania w zakresie Wigilii i handlu przedświątecznego, które idzie do Senatu, co już jest komentowane jako… największy sukces Lewicy w bieżącej kadencji!
[1] W dniu 31 stycznia br. Andrzej Duda podpisał ustawę budżetową na rok 2024 (zgodnie z Konstytucją nie ma prawa jej wetować), ale 22 lutego skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego w trybie kontroli następczej [przyp. Red.]
W związku ze zbliżającymi się wyborami prezydenckimi przeprowadzone zostały ostatnio badania nad preferencjami programowymi, które mogą skupiać uwagę wyborców w 2025 r. Chyba niespodziewanie na pierwszych trzech miejscach wymieniane są dziś trzy kwestie: bezpieczeństwo, ochrona zdrowia i sprawy gospodarcze. Natomiast miejsca odległe zajęły sprawy światopoglądowe, prawa kobiet oraz kwestie praworządności. Z sondażu tego wynika, że w przypadku wyborów prezydenckich opinia publiczna swój główny punkt zainteresowań przemieszcza w kierunku najtrudniejszych problemów państwowych i społecznych, ponieważ ich realizacja wymaga znaczących nakładów finansowych, co może się wiązać ze spadkiem poziomu życia. A z pieniędzmi w budżecie po 8 latach rządów prawicy jest – jak wiadomo – kiepsko (zaplanowany w budżecie duży deficyt). Analitycy w swych komentarzach wyjaśniają, że wskazanie tych trzech preferencji programowych w dużej mierze jest skutkiem trwania wojny na Ukrainie i postępująca zmiana układu sił międzynarodowych. Nie bez znaczenia pozostaje wygranie wyborów prezydenckich w USA przez Donalda Trumpa, świat przygląda się dziś jego decyzjom kadrowym i oczekuje na jego exposé.
Z drugiej jednak strony zauważyć należy, że problemy społeczne wynikające z kwestii światopoglądowych są przez rząd i większość parlamentarną stopniowo rozwiązywane w Ministerstwie Zdrowia oraz w Ministerstwie Edukacji Narodowej. Wybierane są te możliwości, które nie wymagają akceptacji i podpisu prezydenta RP, ponieważ A. Duda zwykł zapowiadać, czego na pewno nie podpisze (jeszcze przez pół roku).
W kontekście tym chciałabym dziś zwrócić uwagę na zmiany, jakie wprowadziły do systemu szkolnictwa publicznego dwa ministerialne rozporządzenia wydane w mijającym roku. Pierwszym, z 22 marca 2024 r., postanowiono, że od 1 września br. oceny z religii i etyki nie będą wliczane do średniej ocen, choć przedmioty te nadal będą figurować na świadectwie.
Poprzez drugie, z 26 lipca, ministra zadecydowała, że od września przyszłego roku z budżetu państwa będzie opłacana tylko jedna tygodniowo lekcja religii (aktualnie obowiązują 2 godziny w wymiarze tygodniowym). Będzie się odbywać na pierwszej lub ostatniej godzinie zajęć. Jeśliby lokalne samorządy, lub rodzice, chcieli tych godzin więcej, będą musieli je sfinansować. Oczywiście oba rozporządzenia zostały opublikowane w Dzienniku Ustaw, a więc weszły w życie. Gratuluję Barbarze Nowackiej konsekwencji i odwagi.
I – jak zwykle w takich przypadkach bywa (zwłaszcza w odniesieniu do materii wrażliwej), na zamówienie Wirtualnej Polski przeprowadzono badania sondażowe, z których wynikało, że 67 procent badanych ograniczenie godzin religii oceniło pozytywnie, a tylko 19,6 proc. uznało, że jest to decyzja zdecydowanie zła. 68 proc. badanych najchętniej odesłałoby religię do salek katechetycznych w parafiach. Należy jednakże podkreślić, że decyzje ministerialne idą w ślad za spadkiem zainteresowania lekcjami religii wśród samych uczniów. Dane statystyczne wskazują, że jeszcze w 2009 r. na katechezę uczęszczało w szkołach podstawowych nawet 98 procent uczniów, w gimnazjach 96, a w liceach 91 proc. Dane te pozwoliły duchowieństwu na propagowanie haseł o pojawieniu się pokolenia JP II i zakładano, że jest to tendencja trwała. Dziś analizy pokazują, że w Polsce już 1500 szkół nie znalazło w ogóle chętnych na lekcje religii (czyli religia ze szkół usuwa się sama), a z klas znikają systematycznie krzyże.
No cóż, autorka pamięta czasy, kiedy to ucząca się młodzież głośno domagała się wprowadzenia religii do szkół (koniec lat 80.), co było przejawem deklarowanego wzmożenia religijnego. Dziś zauważalna jest w tej grupie społecznej wyraźna redukcja religijności, indywidualizacja przeżyć religijnych, spadek zaufania do Kościoła katolickiego i duchowieństwa, czy nawet utrata wiary.
W każdym razie warto przypomnieć, że pod wpływem doświadczeń ostatnich dwudziestu lat wśród Polek i Polaków systematycznie spadał odsetek deklarujących się jako wierzący (z 94 do 84 procent) i praktykujący (z 70 do 42 proc.). Z tego wynika, że społeczeństwo polskie podlega procesom laicyzacji, mimo że prawica latami utrudniała te przemiany, jak mogła. Dla uzupełnienia wiedzy polecam lekturę ostatniego raportu CBOS pt. Polski pejzaż religijny z dalekiego planu.
Ewa Galica zdobyła nagrodę PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż w kategorii wideo pt. Krąg Putina. Tajemnice rosyjskich majątków w Europie. Szósta edycja tego najważniejszego dla reportażystów konkursu właśnie dobiegła wczoraj końca po dziesięciu latach przerwy.
Dlaczego konkurs ten zniknął na długo z kalendarza imprez literackich, można się domyślać. Kapuściński nie cieszył się uznaniem i sympatią poprzednich władz RP. Zbyt wielu analogii można było dopatrywać się w wizerunku opisywanych przez niego postaci, jak choćby w najgłośniejszej książce Mistrza Reportażu, jaką był Cesarz. Weźmy choćby cytowany przez organizatorów konkursu fragment tej prozy „nawet najbardziej lojalnej prasy nie należy dawać w nadmiarze, gdyż może z tego wytworzyć nawyk czytania, a potem już tylko krok do nawyku myślenia, a wiadomo, jakie to powoduje niewygody, utrapienia, kłopoty i zmartwienia”. Sporo zamieszania spowodowała także wydana w 2010 roku książka Artura Domosławskiego Kapuściński non-fiction, a zawarte w niej informacje o rzekomej współpracy Kapuścińskiego ze służbami specjalnych PRL zostały podchwycone przez lustracyjnych fanatyków. Była przerwa, na szczęście konkurs wrócił do życia, a jego popularność, wyrażana liczbą zgłoszeń po laury przekroczyła najśmielsze nawet oczekiwania. Córka pisarza, przewodnicząca pracom jury konkursu Rene Maisner z radością skwitowała ten fakt, mówiąc: „Bardzo cieszy, że zostanie ona wznowiona, że była to tylko czasowa przerwa, która się kończy i zaczynamy z powrotem prace”.
Z zaciekawieniem oczekiwano na rezultaty i prezentacje sylwetek laureatów tej nagrody. Kandydaci walczyli o główne trofeum w czterech kategoriach: tekst (tu nominacje uzyskali Kaja Puto, Bartek Sabela, Maciej Czarnecki, Katarzyna Kojzar, Anna Pamuła); fotografia (Beata Zawrzel, Olek Knitter, Daniel Frymark, Adam Warżawa, Aleksandra Kossowska); audio (Adrian Bąk, Adam Dąbrowski, Maciej Miłosz, duet Magdalena Skawińska i Urszula Żółtowska-Tomaszewska, Bartosz Panek); wideo (późniejsza zwyciężczyni Ewa Galica, Kacper Sułowski, Bertold Kittel, Robert Kowalski i kolejny duet Anita Bugajska i Janusz Schwertner). W sumie 20 pretendentów, wśród nich znane z wcześniejszych prezentacji autorzy: poza Ewą Galicą to m.in. Bertold Kittel, Kacper Sułowski czy Janusz Schwertner.
Trochę zdziwił mnie brak kategorii książka; czyżby to symptom zmierzchu tradycyjnej formy przekazu literackiego? Wycofywania słowa na rzecz obrazu i dźwięku? Dzięki publikacjom książkowym Kapuściński osiągnął największe sukcesy i dzięki nim znany jest z wielokrotnych edycji i tłumaczeń na różne języki. Czy artykuły, materiały informacyjne z prasy lub internetu mogą zastąpić znacznie pełniejszy obraz świata, jaki znajdziemy w takich pozycjach, jak Heban, Chrystus z karabinem na ramieniu, albo Jeszcze dzień życia? Albo mądrą refleksję jak ta w Lapidarium.
Wśród informacji o przebiegu konkursu nie znalazłem też wzmianki o zainicjowanej przed wieloma laty kategorii, której uczestnikami byli uczniowie gimnazjów i liceów. Była też specjalna nagroda dla nich. Potem zrezygnowano z tej formy, a szkoda, bo fakt udziału w imprezie o ogólnokrajowym znaczeniu z pewnością pobudziłby zainteresowanie literaturą i popularnym jej gatunkiem, jakim stają się różne formy reportażu. Mogłoby to znacznie ożywić monotonię szkolnej edukacji.
Należy mieć nadzieję, że Konkurs im. Kapuścińskiego pozostanie w kalendarzu imprez kulturalnych na długie lata. Nominowanym i wyróżnionym, a przede wszystkim Ewie Galicy, wypada życzyć dalszych sukcesów w uprawianiu tej ze wszech miar potrzebnej i kształcącej dziedziny twórczości.
Jeśli kogoś nadmiernie zdziwiło wysunięcie nieznanego szerzej, zupełnie niedoświadczonego politycznie, kontrowersyjnego Karola Nawrockiego, i to jeszcze jako kandydata „obywatelskiego”, spoza Prawa i Sprawiedliwości – to znaczy, że w decyzji tej nie dostrzegł zmysłu taktycznego Jarosława Kaczyńskiego. Tym razem jednak prezes PiS się zawiedzie.
W trwających w sumie około roku poszukiwaniach optymalnego nominata jego partii wcale nie chodziło o wyselekcjonowanie tego z jej liderów, który zdobyłby najlepszy rezultat. Nad każdym z nich wisi szklany sufit, którego w żaden sposób nie zdołałby przebić. Populistyczna formacja na dobre utknęła na progu 30 procent, dającym gwarancję wejścia do drugiej tury wyborów prezydenckich, ale bez jakichkolwiek szans na zwiększenie tego poparcia przynajmniej o połowę w ciągu dwóch tygodni między obiema turami. Morawiecki, Błaszczak, Szydło (która, jak wiadomo, odpadła w przedbiegach z innych przyczyn) czy którykolwiek z młodych wilków nie mieliby czego szukać z elektoracie centroprawicowym – PSL-u czy Szymona Hołowni. Nie było też żadnego powodu, by uważać, że uda się zmobilizować większe grupy wyborców nieaktywnych lokujących się w tym miejscu sceny politycznej. Jedyną szansą było zwrócenie się w stronę jeszcze bardziej radykalnej prawicy: Konfederacji.
Inaczej mówiąc, Kaczyński szukał nie takiego kandydata, który odpowiada jego sympatykom, lecz takiego, który odpowiada ludziom, którzy w pierwszej turze zagłosują na Sławomira Mentzena i ewentualnie Grzegorza Brauna. W dogłębnych badaniach okazało się, że dla tej grupy niestrawny jest nawet Przemysław Czarnek. W ten sposób na placu boju pozostał prezes IPN.
Wystarczyło posłuchać jego przemówienia na konwencji w krakowskiej sali Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” i kilku wywiadów dla mediów elektronicznych, by usłyszeć odmieniane przez wszystkie przypadki rzeczowniki Polska, ojczyzna, historia. Oczywiście nie liczyłem tego skrupulatnie, ale mam mocne podejrzenie, że pierwszy z nich we wspomnianej przemowie pojawił się w większej liczbie razy, niż było tam zdań i równoważników zdań. Nazwa Unia Europejska nie pojawiła się w ogóle, a wszystkie pośrednie odniesienia do niej były skrajnie negatywne. To nieskrywany program polexitu. Wszystko to się nacjonalistom bez wątpienia spodoba.
Kaczyński przeliczy się jednak z trzech prostych powodów. Po pierwsze, Nawrocki jest bardzo słabym kandydatem. Nie jest trybunem, nie nawiązuje kontaktu z publicznością. Sztywno przeczytał napisany tekst swojego wystąpienia. Nie ma nic porywającego do przekazania. Nie skradnie serc słuchaczy. Podejrzewam, że polegnie w starciu z każdym wytrawnym dziennikarzem politycznym.
Po drugie, to nie jest kandydat na obecne czasy. PiS samo rozpętało atmosferę oczekiwania na najgorsze, licząc na istnienie tzw. efektu flagi – jednoczenia się pod nią w czasie zagrożenia. Po utracie władzy, jeśli w ogóle takie zachowanie ma miejsce, skorzysta z niego nowy obóz rządzący. Nawrocki nie ma żadnych doświadczeń i kompetencji w dziedzinie bezpieczeństwa, która z pewnością będzie kluczowym tematem kampanii. Fakt, że sam amatorsko para się boksem, nie jest tu żadną legitymacją.
Po trzecie, konfederaci podchodzą z nieufnością do wszystkiego, co ma jakiś związek z Prawem i Sprawiedliwością. Nawrocki jest dla nich równie nieznany, jak i dla nas – całej reszty. Być może zaufa mu część narodowców, ale nie zwolennicy niskich podatków, małego budżetu (bez wydatków socjalnych) i państwa jako nocnego stróża. Sam Mentzen, obstawiam, raczej też zdobędzie kilkanaście, może około piętnastu, niż dwadzieścia procent.
Naturalnie najwierniejsi wyznawcy prezesa Kaczyńskiego zagłosują na każdą wskazaną przezeń osobę; ale nie będzie to 30 procent. Nawet jeśli dodamy do tego kilka procent głosów nacjonalistów, wciąż daleko będzie do połowy.
Rafał Trzaskowski, dziś kandydat największej formacji rządzącej (odwrotnie niż pięć lat temu), a po pierwszej turze – całej Koalicji 15 Października, wydaje się stać na z góry wygranej pozycji. Obok jego dobrego wizerunku, wszechstronnych doświadczeń i osobistych przymiotów to także ważny atut.
Inni kandydaci nie będą się liczyć w ostatecznej rozgrywce. Hołownia ma dziś notowania w granicach dziesięciu procent i nie za bardzo widać, z jakiego rezerwuaru miałby poszerzać swe poparcie. Lewica jeszcze nie wskazała swojej reprezentantki (lub – co niewykluczone – swoich reprezentantów), jednak w obliczu kandydowania Trzaskowskiego, do którego przylgnęła konotacja progresywna, nie widać perspektyw jego/ich znacząco lepszego rezultatu niż pięć czy dziesięć lat temu.
Oczywiście obóz demokratyczny niczego nie może zaniedbać, kampanię musi przeprowadzić z pełnym zaangażowaniem i determinacją (zob. tutaj).
Na nic zdała się szarża PiS na minister Zdrowia. Sejm nie udzielił wotum nieufności nie tylko dlatego, że jedną z twarzy wniosku o odwołanie był niedawny wiceszef tego resortu znany z zakupów covidowych via lubelski handlarz bronią.
Zanim do tego doszło, Izabeli Leszczynie udało się przekazać parę ważnych i rzeczowych argumentów na rzecz działań, które podjęła. A rola to niewdzięczna, bo Miodowa[1] nie jest najlepszą posadą rządową – szczególnie w obecnych anormalnych czasach, kiedy równocześnie musi pracować miotła, aby posprzątać tę stajnię Augiasza. Mówi się nawet, że Leszczyna w resorcie ma podwójny etat, jest zarówno konstytucyjnym ministrem, jak i sprzątaczką brudów po poprzednikach: kilkanaście zawiadomień do prokuratury i toczących się śledztw o tym świadczy. To nie ułatwia koncentracji na rzeczach kluczowych, takich jak reforma szpitali i programów rządowych. Tu się w sumie wiele dzieje, ale to wiedza powszechna w bardziej wyspecjalizowanych gremiach.
Wniosek opozycji (który poparła też partia Razem) Leszczyna i dobrze sekundujący jej Donald Tusk starali się odwrócić przeciwko wnioskodawcom, co częściowo się udało. Premier uderzył w wysokie tony, mówiąc o złodziejach z poprzednich rządowych ekip, sama minister wskazywała, że np. budżet NFZ (kluczowy dla systemu) na bieżący rok, który pozostawili poprzednicy, był po prostu źle skonstruowany. Korekty cały czas zresztą trwają; zajmuje się nimi sejmowa Komisja Zdrowia do spółki z Komisją Finansów Publicznych.
Referentka wniosku w osobie pos. Katarzyny Sójki, czternastodniowej minister w chwilowym rządzie premiera Morawieckiego po przegranych ubiegłorocznych wyborach, nie zrobiła rzetelnej kwerendy. Uczynienie jego punktem odniesienia obietnic wyborczych ze Stu konkretów było bardzo ryzykowne: czy naprawdę potrzebne jest odwoływanie ministry z powodu braku powiatowych centrów zdrowia, czy e-rejestracji? Tym bardziej że obie sprawy są w toku. Albo wyrzucanie jej braku finansowania zadań – skoro z musu realizuje planowanie finansowe poprzedników?
Można by przyklepać rację kontrargumentowi ministry, że wnioskodawcy pisali o sobie, ale generalnie nie o to chodzi. Każda praca resortowa składa się w pierwszym roku rządów z wątków, których po prostu nie da się nie kontynuować; kto śledzi detalicznie obrady komisji sejmowych, doskonale to wie. I to od jakości schedy po poprzednikach zależy, czy nowemu ministrowi jest z górki, czy pod górkę. A w przypadku Leszczyny nie było żadnej taryfy ulgowej, trupy wypadały dosłownie z każdej szafy. Co oczywiście nie tłumaczy ewidentnych wpadek, jak z zapowiedziami błyskawicznych nowelizacji różnych ustaw, które nie następowały. Byłaby więc to przestroga, że lepiej jest wiedzieć, co się mówi, aniżeli mówić to, co się wie.
Ale przecież za to nie gilotynuje się głowy szefa resortu, bo i gdyby zapoznać się z rejestrami projektów ustaw i rozporządzeń, to Ministerstwo Zdrowia jest zdecydowanie w czołówce. Taki rozmach (kilkadziesiąt aktów prawnych na cito w Rządowym Centrum Legislacji…) pokazuje też miarę kryzysu legislacyjnego, z jakim mierzy się Leszczyna ze swoją ekipą. A że posłanka Zawisza z koła Razem skrytykowała nową ekipę za zbyt niskie nakłady na zdrowie i ostatnie decyzje rządu w sprawie składki zdrowotnej, które przecież uszczuplą przychody, to jest już sprawa systemowa, a nie gaszenie pożarów.
Czego może zabrakło w odpowiedziach, to głębszej wizji systemu, który chcemy w miejsce obecnego zbudować. Ale tym na całe szczęście zajmują się dziesiątki konferencji, skupiających najlepszych specjalistów i ekspertów; należy mieć nadzieję, że Miodowa tę wiedzę systematycznie zasysa i analizuje. Więc może finalnie wyjdzie z tego nowa konstrukcja, oparta na zdrowym finansowaniu i powszechności usług zdrowotnych? Premier Tusk powiedział o swojej minister, że „jest uczciwa, zdeterminowana i stanowcza i będzie nadal wyciągała z bagna służbę zdrowia” – a to daje Izabeli Leszczynie naprawdę duży kapitał polityczny na przyszłość.
[1] Adres siedziby Ministerstwa Zdrowia w Warszawie
Na różnych etapach życia nasze instynkty determinują nasze zachowania i mają olbrzymi, choć często nieuświadamiany, wpływ na podejmowane przez nas decyzje.
Jesteśmy w Polsce w trakcie kolejnych wyborów. Tym razem prezydenckie – na najwyższy urząd w naszym państwie. Znamy już większość kandydatów. Ich przedział wiekowy to od 38 do 65 lat. Być może jeszcze się ktoś objawi, ale już widać, że średnia wieku kandydata będzie poniżej pięćdziesiątki. Czy to na pewno najlepszy wiek, by w maksymalny sposób poświęcić się dla ojczyzny??? Czy taki nieomal pięćdziesięciolatek albo pięćdziesięciolatka ma już wystarczający bagaż doświadczeń, sukcesów i porażek, czy jest na tyle życiowo wolny, czy wolna, by całym sobą służyć nam – obywatelom Polski?
Naszym życiem rządzą dwa instynkty. Pierwszy to samozachowawczy i jest on praktycznie dla obu płci niezmienny od urodzenia aż do śmierci. Jest wyjątkowo silny, a przełamanie go zdarza się tylko w wyjątkowych sytuacjach (i dlatego nie wierzę w samobójstwo Andrzeja Leppera!). Drugim jest instynkt podtrzymania gatunku. Ten jest trzyetapowy i zróżnicowany płciowo. Do czasu dojrzewania płciowego po prostu go nie ma. Ale gdy już się objawia, determinuje nasze zachowania. Natura wywiera na nas presję – oczekuje prokreacji. Zaczyna się wewnętrzna walka między podświadomością a świadomością. Samce walczą o pozycję w stadzie i o zdobycie najatrakcyjniejszej samicy. Samice szukają swego miejsca w stadzie i bezpieczeństwa przy boku wybranego samca. Kasa, stanowiska, możliwości i tak naprawdę walka o jak najwyższą pozycję, o możliwie najlepszą i najpewniejszą egzystencję. Świadomość ogranicza takie działania, ale jakże często podświadomość zwycięża – zwłaszcza u słabszych intelektualnie, bardziej prostackich osobników. Dopiero rozpoczęcie menopauzy u kobiet i andropauzy u mężczyzn zaczyna uspokajać i usypiać podświadome dążenie do bezpośredniej prokreacji. Instynkt podtrzymania gatunku wchodzi w III etap – nasze dalsze postępowanie kieruje się w stronę opieki nad młodszym pokoleniem… To stąd, znana przecież i wręcz symboliczna, miłość dziadków do wnuków. Chęć działań w kierunku przekazania własnych genów zamienia się w opiekę nad tymi, którym już przekazaliśmy.
Obserwowanie naszej sceny politycznej doskonale potwierdza ten biologiczno-socjologiczny mechanizm. Jakość naszej klasy politycznej jest wyjątkowo cieniutka. Co chwila więc słyszymy o różnych przewałach (a o ilu nie słyszymy!?!). Politycy skwapliwie wykorzystują wszelkie możliwości, by się prywatnie bogacić, by błyszczeć sławą. A jest ich mnóstwo: na przykład oszukiwanie państwa czy UE. Na kilometrówkach czy na dodatkach mieszkaniowych. Na robieniu sobie implantów na koszt państwowej firmy. Na wymuszonych premiach czy maksymalnych dietach radnych. Na – tak naprawdę fikcyjnym i totalnie nikomu niepotrzebnym – zasiadaniu w jakichś, równie niepotrzebnych, radach nadzorczych. Na przyjmowaniu łapówek. Na uleganiu firmom lobbującym i przyjmowaniu uchwał czy ustaw tak naprawdę niekorzystnych dla danych gmin, czy dla Polski, ale korzystnych dla danego polityka, np. tego, który ma niezłą kasę za każdą wydaną wizę dla kolejnego Afrykańczyka, albo tego, który pomógł zagranicznej firmie za bezcen kupić polską „upadającą” fabrykę. Jest tego mnóstwo, można by może ten proces jakoś nawet nazwać? Może sutrykowanie, a może obajtkowanie? A może jeszcze inaczej? Nazwy pewnie mogłyby się zmieniać w zależności od tego, jaki Sutryk czy Czarnecki będzie akurat na łamach mediów. Ale na tym tle dość wyraźnie widać, że to zjawisko w znacząco mniejszym stopniu dotyczy tych starszych polityków, że u nich rzeczywiście można obserwować syndrom dziadka czy babci i autentyczne oddanie ojczyźnie.
Bo z czasem, im człowiek starszy, tym mniej w nim takich potrzeb, tym większa jest jego odporność na pokusy, tym mniejsza konieczność udowadniania kolejnej samicy czy kolejnemu samcowi, że ma się tak dużo pięknych pawich piór. On czy ona nie potrzebują już więcej, już mają wystarczająco dużo. A oprócz tego mają olbrzymi bagaż życiowego doświadczenia. Przeżyli sporo sukcesów i porażek. I bardzo chcą uchronić przed nimi swoich najbliższych. A przecież dla oddanego polityka najbliższymi powinni być wszyscy jego rodacy.
Czy ta, podana przeze mnie w uproszczeniu, analiza Was nie przekonuje? Hmmm – rozejrzyjcie się. Od setek lat możemy obserwować potwierdzenie moich rozważań. Kościół Katolicki w swej ściśle określonej hierarchii nie dopuszcza młodzików do władzy. Kolejne szczeble kościelnej kariery są ściśle skorelowane z wiekiem. I co? Trwa i trwa (choć ostatnio coraz trudniej mu nadążyć za zbyt szybko rozwijającą się cywilizacją, ale to już całkiem inna bajka), i pewnie jeszcze długo będzie ssał swoich wiernych. A u nas? Trzydziestolatek, który nigdy nie pracował, zostaje posłem??? Pani wójt z niewielkiej gminy premierem? Daleko tak nie zajdziemy. A mniej niż pięćdziesiąt lat życia, to zdecydowanie za mało, by być dobrym prezydentem państwa. Zastanówmy się, proszę, nad odpowiedzią na pytanie: czy uważany za dobrze sprawującego prezydencką władzę Aleksander Kwaśniewski nie został prezydentem za młodo? Owszem dał radę, bo jest po prostu sprawnym człowiekiem, ale czy dziś nie byłby jeszcze lepszym niż był kiedyś?
I co z tego wywodu wynika?
Otóż każdy szczebel władzy uchwało- czy ustawodawczej i wykonawczej w Polsce (zresztą nie tylko w Polsce, w ogóle w demokracji) winien mieć ściśle określony limit wiekowy. Swoją drogą dla kobiet niższy niż dla mężczyzn, bo z racji na swoje naturalne obowiązki znacznie szybciej stają się odpowiedzialne, a poza tym prawdziwi faceci, tak naprawdę, zawsze pozostają chłopcami. I osobiście martwi mnie, że prezydentem mojej Polski znowu zostanie jakiś młodzian. No trudno, na Jakubiaka jednak nie zagłosuję.
Bo, mimo wszystko, nie tylko wiek ma znaczenie. Tak samo jak nie tylko rozmiar. Młody, ale figlarny też może być!
W dniu 14 listopada 2024 r. funkcjonariusze CBA na zlecenie prokuratury zatrzymali prezydenta Wrocławia Jacka Sutryka. Postawiono mu zarzuty związane z aferą Collegium Humanum. Zastanawiałem się, czy napisać komentarz na ten temat. Nie będę przecież ukrywał, iż znam osobiście prezydenta Sutryka. W tym roku minie trzydzieści lat mojej pracy w samorządzie terytorialnym (w tym dwadzieścia jeden uczestnictwa w posiedzeniach Zarządu Związku Miast Polskich) – trudno zatem, abym go nie znał.
Ale to właśnie moje wieloletnie doświadczenie powoduje, że podchodzę do zarzutów stawianych Jackowi Sutrykowi z pewną ostrożnością. Z jednej strony – fakt, znałem samorządowców, których skazano na kary więzienia w związku z pełnieniem funkcji publicznych. Z drugiej znam również takich samorządowców, których sponiewierały prokuratura i media, a po latach zostali uniewinnieni. Niektórzy jak np. Jacek Karnowski czy Tadeusz Jędrzejczak przetrwali te wydarzenia. Jędrzejczak spędził nawet trzy miesiące w areszcie. Byli jednak też tacy, którym złamano kariery i życie. Dla nich uniewinnienie nie oznaczało powrotu do życia publicznego. Nikt za fałszywe oskarżenia ich nie przeprosił. To pokazuje, z jaką łatwością rzuca się w naszym kraju takie oskarżenia. Czasami z przyczyn politycznych, a czasami ambicjonalnych. Jak powiedział mi kiedyś znajomy adwokat – prokurator też człowiek i chce się pokazać w telewizji. Dlatego nie oczekujcie ode mnie, że przyłączę się do żądania dymisji Sutryka.
Tak na marginesie warto zwrócić uwagę, iż zakaz zasiadania prezydentów miast i burmistrzów w radach spółek komunalnych, które z mocy prawa nadzorują, jest absurdalny. Dlaczego prezydent miasta, który odpowiada za nadzór nad pracą spółki komunalnej, nie może być szefem jej Rady Nadzorczej? To kompletna bzdura, która w żaden sposób nie powoduje ograniczenia korupcji. Jeśli kogoś bardzo boli fakt dodatkowych zarobków, można przecież ograniczyć ich wysokość lub zupełnie w takich sytuacjach zlikwidować.
Wracając do sprawy Jacka Sutryka. Nie zamierzam bronić działalności Collegium Humanum. To była patologiczna instytucja, której działalność była efektem korupcjogennych zmian w prawie, psując przy okazji rynek usług edukacyjnych. Ale działania prokuratury przeciw Sutrykowi będą niezwykle ciekawe. Będzie musiała udowodnić, że podejrzany nie brał udziału w zajęciach dydaktycznych. Kto by pomyślał, że będzie to tak ważna kwestia dowodowa?
Wojna na Ukrainie trwa już nieco ponad 1000 dni. Dni śmierci i zniszczenia. W przestrzeni medialnej oprócz komunikatów dokumentujących liczbę ofiar i skalę zniszczeń pojawiały się w tym okresie także zapewnienia obu walczących stron o chęci uregulowania konfliktu na drodze negocjacji. Nie będziemy rozsądzać, czy były one szczere, czy też tylko czynionymi na użytek światowej opinii publicznej pustymi deklaracjami. Bez względu na ich szczerość deklaracje pokojowego uregulowania konfliktu można bowiem uznać za element towarzyszącej każdemu konfliktowi gry politycznej. Czy elementem tej gry są także dwie wiadomości, które nie tak dawno zelektryzowały światową opinię publiczną?
Pierwszą z nich było wyrażenie przez prezydenta USA Joe Bidena zgody na wykorzystanie przez Ukrainę dostarczonych jej amerykańskich taktycznych systemów rakietowych MGM – 140 ATACMS do dokonywania uderzeń w głąb terytorium Rosji. Wiadomość ta wywołała burzę medialną. W środkach masowego przekazu zaroiło się od różnych skrajnych wypowiedzi. Jedni przekonywali, iż dzięki tej decyzji Ukraina odniesie zwycięstwo. Inni straszyli eskalacją przemocy i groźbą rychłego wybuchu III wojny światowej.
Potwierdzeniem tych ostatnich proroctw miała być druga ze wspomnianych wiadomości: o podpisaniu przez prezydenta FR Władimira Putina nowej doktryny nuklearnej. Tylko nieliczni uznali obie te decyzje za element toczącej się między Rosją i USA gry politycznej, w której niestety Ukraina jest tylko pionkiem. Jest to gra bardzo ryzykowna. Szczególnie gdy weźmie się pod uwagę obecną napiętą sytuację międzynarodową. W przypadku, gdy jednej ze stron puszczą nerwy lub sytuacja wymknie się spod kontroli dojść może do niewyobrażalnej katastrofy – nuklearnej wojny, która przyniesie kres naszej cywilizacji.
Pocieszającym może być fakt, iż taka ryzykowna gra nie jest niczym nowym w historii wzajemnych stosunków wielkich mocarstw. Przykładem jest kryzys kubański, który miał miejsce równo 62 lata temu. Wówczas świat stanął w obliczu wojny nuklearnej. Do jej wybuchu nie doszło dzięki wzajemnym ustępstwom i rozsądkowi ówczesnego prezydenta USA Johna F. Kennedy’ego i przywódcy ZSRR Nikity Chruszczowa. Miejmy nadzieję, że nowo wybrany prezydent USA Donald Trump i W. Putin rozegrają tę ryzykowną grę w taki sposób, żeby nie doszła ona do punktu, z którego nie będzie już powrotu. Liczyć się jednak należy z tym, iż stratną w tej grze okaże się Ukraina.
Na zakończenie jeszcze kilka uwag. Po pierwsze system rakietowy MGM – 140 ATACMS nie jest żadną mityczną bronią zapewniającą jej posiadaczowi zwycięstwo. Jego zasięg wynosi 300 km. Tym samym wiele strategicznie ważnych obiektów na terenie Rosji jest poza jego zasięgiem. Zezwolenie dotyczy zresztą tylko celów wojskowych. Ukraina nie odniesie więc za jego pomocą zwycięstwa nad Rosją. Co gorsza, ataki na Rosję mogą wywołać u Rosjan chęć odwetu – co przysporzy Ukrainie więcej strat i szkód. Druga uwaga dotyczy podpisanej przez Putina doktryny nuklearnej Rosji. W pewnym sensie nie jest to dokument nowy. Cztery lata temu, w czerwcu 2020 roku, podpisał on już Rozporządzenie wykonawcze Prezydenta Federacji Rosyjskiej nr 355 z dnia 2 czerwca 2020 r. w sprawie podstawowych zasad polityki państwowej Federacji Rosyjskiej w dziedzinie odstraszania nuklearnego. Obecną doktrynę można więc uznać za uaktualnienie tamtego dokumentu, chociaż zbieżność jej podpisania z decyzją J. Bidena nie wydaje się przypadkowa. Co się zaś tyczy decyzji politycznych, to nawet prezydenci wielkich mocarstw nie podejmują ich bez uprzednich konsultacji. Muszą też uwzględnić w nich m.in. szeroko rozumiane interesy narodowe i liczyć się z opinią różnych grup nacisku. Za podjęte decyzje ponoszą oni jednak odpowiedzialność nie tylko prawną, lecz także… przed historią. Chyba ani Putin, ani tym bardziej Biden (a nawet jego następca D. Trump) nie chcą, by zapamiętano ich jako tych, którzy wywołali wojnę atomową.
Praktyka podania do publicznej wiadomości wyników badania sondażowego, na podstawie którego członkowie partii tworzących Koalicję Obywatelską mają wskazać kandydata w wyborach prezydenckich, jest zaskakująca. Donald Tusk jednak raczej rzadko robi coś przez przypadek. A już na pewno nie należy do tych polityków, którzy – z nudów, zmęczenia albo neutralizując emocje z całego dnia – wypisują na platformie X (dawny Twitter) nieprzemyślane komunikaty.
Swoim wpisem o tym, że Rafał Trzaskowski wygrywa z konkurentem z PiS – kimkolwiek on będzie – dwunastoma punktami procentowymi w pierwszej i aż czternastoma w drugiej turze (40:28 i 57:43), zaś Radosław Sikorski co prawda finalnie też wyszedłby z tego starcia zwycięsko (54:46, ośmioma punktami), ale w pierwszej przegrałby 28:30, Tusk przesądził w zasadzie sprawę. Pamiętając szok po przegranej pierwszej turze przez Bronisława Komorowskiego w 2015 roku i to, co się działo w ciągu kolejnych dwóch tygodni, mało który członek PO będzie chciał zaryzykować powtórkę takiego scenariusza. Pozostali koalicjanci (Inicjatywa Polska, Zieloni i Nowoczesna), o jeszcze bardziej lewicowo-liberalnej orientacji, tak czy owak będą głosować na prezydenta Warszawy.
Innym pytaniem jest, czemu premier ogłosił wynik tego sondażu urbi et orbi. Być może uznał, że traci kontrolę nad prawyborczym procesem. Wiele znaków wskazuje (a plotki to potwierdzają), że to, co miało być rycerską rywalizacją dżentelmenów, zaczyna nabierać kształtu niezłej bijatyki. Sikorski uwierzył, że stoi przed realną szansą. Pokazał lwi pazur, energicznie ruszył do ataku. Jeszcze raz okazało się, że w polityce nie ma miękkiej gry. Stronnicy Trzaskowskiego w związku z tym też przestali się gryźć w język. Czerwone, jak to się teraz mawia, linie nie zostały przekroczone, ale lepiej było ostudzić nastroje, by nie osłabiać spójności partii i nie utrudniać dalszej – tej prawdziwej – kampanii zwycięzcy przedbiegów.
Prawo i Sprawiedliwość nadal tkwi w marazmie, Nowa Lewica rozpaczliwie szuka kandydatki (w nieświadomości, co zrobi Razem – i czy przypadkiem obydwie partie nie skończą z kompromitująco słabym wynikiem; tym bardziej, że startować zamierza też lider Unii Pracy Waldemar Witkowski, a ponoć szykuje się jeszcze posłanka Paulina Matysiak; współpracująca z pisowcem Marcinem Horałą, ale jednak tzw. razemka). PSL umyło ręce, wskazując a to na jakiegoś wspólnie uzgodnionego, jednego kandydata Koalicji 15 Października, a to na Szymona Hołownię – a według powszechnych podejrzeń sympatyzując z R. Sikorskim. Tak naprawdę jednak liczyć się będą tylko dwaj nominaci największych sił politycznych, przy czym wygrana reprezentanta PiS/Jarosława Kaczyńskiego wydaje się po prostu nieprawdopodobna. Do kanonu politycznej poprawności należy ostrożność i niechwalenie dnia przed zachodem słońca, ale nam – niezależnym komentatorom i analitykom – wolno powiedzieć to wprost: obserwując zmagania Trzaskowskiego z Sikorskim przyglądamy się przyszłemu prezydentowi RP.
Lepiej jednak, żeby ci dwaj tego nie przeczytali. Kampanię trzeba będzie przeprowadzić i to z pełnym zaangażowaniem, determinacją, nie szczędząc wysiłków, nie dosypiając, ściskając tysiące dłoni, wysyłając za pośrednictwem mediów precyzyjnie obmyślone przesłania do wyborców, inwestując wielkie pieniądze (partyjne, a w przypadku PiS – to, co uda się uzbierać od najbardziej przekonanych zwolenników). Historia Komorowskiego to oczywiste memento, ale warto też pamiętać, że nawet Aleksander Kwaśniewski uzyskując w 2000 roku reelekcję w pierwszej turze, jako jedyny dotąd pretendent, uzyskał 53,9 procent, podczas gdy wcześniejsze sondaże dawały mu o jakieś 15-20 punktów procentowych więcej. I to po bardzo intensywnej kampanii, w trakcie której nic nie zostało zaniedbane.
A tym razem stawka jest niesłychanie wysoka. Stoimy przed alternatywą: dalsze tkwienie w niemocy i potencjalne otwarcie drzwi do restytucji autorytarnego populizmu lub szansa na realne odbudowanie demokracji i praworządności, naprawę państwa, zagwarantowanie jego bezpieczeństwa.
Przeciwnicy polityczni z lubością wytykali Kwaśniewskiemu potknięcia i niezręczności, ale nawet oni nie są w stanie zakwestionować jego oczywistych dokonań. Podczas prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego Polska weszła do NATO i stała się członkiem Unii Europejskiej, ugruntowując tym samym trwałą przynależność do europejskiej wspólnoty demokratycznej i stwarzając warunki do rozwoju kraju. Dorobkiem Kwaśniewskiego jest także obowiązująca do dzisiaj Konstytucja 1997 roku, którą współtworzył jako przewodniczący komisji konstytucyjnej i która została przyjęta w referendum podczas jego rządów.
Jeszcze jednym osiągnięciem Kwaśniewskiego, kto wie, czy nie największym, a którego znaczenia wciąż nie docenia się, jest sposób i styl sprawowania przez niego prezydentury. Kiedy w 1995 r. ówczesny przywódca SLD wygrywał wybory prezydenckie, był postrzegany jako lider jednego, lewicowego obozu politycznego, jako młody, dynamiczny i perspektywiczny polityk o jednoznacznych progresywistycznych i proeuropejskich poglądach. Kwaśniewski nie wyrzekł się swoich przekonań, chociaż zrzekł się członkostwa w SLD, co wyznaczyło ścieżkę postępowania dla jego następców. Jednakże jako prezydent współpracował z dobrymi intencjami z politykami różnych opcji, a w zaciszu gabinetu rozmawiał ze wszystkimi, nawet ze swoimi zdeklarowanymi przeciwnikami, nawet z tymi, którzy publicznie niewybrednie i bezpodstawnie go atakowali. Nikogo nie obrażał, nie wykluczał ze wspólnoty obywatelskiej, nikomu nie odmawiał patriotyzmu ani prawa do własnych racji.
Być może jego kohabitacja z rządem AWS nie była idealna, chociaż na tle dzisiejszych zachowań polityków z pełnym powodzeniem może być uznana za wzorcową. Nie dochodziło do gorszących publicznych sporów o mianowanie generałów czy ambasadorów. Gdy minister spraw zagranicznych zdecydował się odwołać ze stanowiska ambasadora RP w Białorusi osobę politycznie bardzo bliską prezydentowi, osobę z niekwestionowanym doświadczeniem politycznym jakkolwiek bez doświadczenia dyplomatycznego, Kwaśniewski nie oponował Geremkowi. Uznał, że dla dobra Rzeczypospolitej należy uznać prawo rządu do powoływania przedstawicieli Polski za granicą. Reprezentant prezydenta uczestniczył w posiedzeniach rządu. Prezydent zawsze dbał o obecność przedstawiciela rządu podczas jego licznych podróży zagranicznych czy w pracach powoływanych przez niego gremiów (np. w prezydenckich komitetach współpracy).
Polacy docenili taką postawę swojego przywódcy. W wyborach w 2000 roku Aleksander Kwaśniewski zwyciężył bezapelacyjnie, wygrywając głosowanie – jako jedyny dotychczas (!) – już w pierwszej turze.
To była prezydentura koncyliacyjna, kooperatywna, nacechowana odpowiedzialnością za państwo i właściwie stonowaną troską o prestiż i autorytet urzędu prezydenta.
Model prezydentury i jej styl zbudowane przez Aleksandra Kwaśniewskiego wyznaczyły wzorzec zachowań dla jego następców. Trudno powiedzieć, aby udało się im mu sprostać. Wybierając za kilka miesięcy nowego prezydenta kraju, warto pamiętać, jaką miarą warto i należy mierzyć i oceniać kandydatów.
Marek Magierowski, (były) ambasador Polski w USA, uważa, że formalnie nadal pozostaje ambasadorem w Stanach Zjednoczonych. Niby tak. W praktyce jednak od Magierowskiego nie zależy nawet zapas długopisów w naszej placówce nad Potomakiem. Nie jest już nawet pracownikiem MSZ.
Żenujący i szkodliwy dla Polski spór między prezydentem a rządem o mianowanie nowych (i odwołanie starych) ambasadorów trwa prawie od roku. Obecnie mamy taką sytuację, że większość ze 104 przedstawicielstw dyplomatycznych Polski za granicą nie ma ambasadorów i kierują nimi chargés d’affaires. Jednocześnie kilkudziesięciu odwołanych przez Sikorskiego byłych ambasadorów, którzy formalnie ambasadorami pozostają, bezczynnie pałęta się po gmachu MSZ w Warszawie. Pobierając zupełnie przyzwoite wynagrodzenie.
Główną odpowiedzialność za ten gorszący spektakl ponosi Andrzej Duda. Duda, powołując się na zapis w Konstytucji („[prezydent] mianuje i odwołuje pełnomocnych przedstawicieli Rzeczypospolitej Polskiej w innych państwach i przy organizacjach międzynarodowych”), utrzymuje, że powołanie ambasadorów jest przede wszystkim jego kompetencją, że to jego podpis decyduje i rozstrzyga.
Nikt, kto czyta Konstytucję, nie zaprzecza, że prezydent ma ważną, podmiotową rolę w procesie powołania ambasadorów. Ale też czytający ze zrozumieniem wiedzą, że w sferze polityki zagranicznej, która jest zastrzeżona dla rządu, to „prezydent współdziała z Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem”, a nie odwrotnie. Pisząc wprost, zadaniem prezydenta jest powołanie na stanowisko ambasadora osoby, wskazanej przez premiera i ministra spraw zagranicznych. Andrzej Duda odmawia wszakże podpisania nominacji, nawet na te stanowiska, gdzie od lat Polska nie ma ambasadora. Sikorski zarzuca prezydentowi, i słusznie, że prowadzi strajk i obstrukcję.
Oczywiście, kandydatury ambasadorów powinny być uprzednio z prezydentem uzgadniane. Tyle tylko, że PiS wpadło w pułapkę zepsutego przez siebie prawa. Według znowelizowanej przez PiS ustawy o dyplomacji, kandydatury ambasadorów są uzgadniane na forum tzw. konwentu. PiS, przekonane, że będzie rządziło do końca świata i dzień dłużej, przyznało w czteroosobowym konwencie prezydentowi jedno miejsce, a trzy – rządowi. Podczas rządów PiS A. Duda nie miał więc wiele do powiedzenia, gdyż przedstawiciele rządu zawsze mogli go przegłosować. I nadal mogą. Zmienił się wszakże rząd.
Nowy rząd z ministrem Sikorskim natomiast z zasady wskazuje na stanowiska ambasadorskie zawodowych dyplomatów. I w tym tkwi istota problemu. Medialna i polityczna dyskusja o uprawnieniach prezydenta w zakresie polityki zagranicznej pomija bowiem zasadnicze pytanie: A kogo pan prezydent A. Duda powoływał na stanowiska ambasadorów? Magierowski, który zasadnie ma opinię dyplomaty wybitnego, jest szlachetnym wyjątkiem.
Zgodnie z art. 179 Konstytucji, prezydent powołuje także sędziów. Nikomu nie przyszłoby jednak do głowy, aby na urząd sędziego powołać szewca, etymologa czy językoznawcę. Aby być sędzią, trzeba przynajmniej mieć wykształcenie prawnicze. Natomiast ambasadorem, w świetle prawa zmienionego w 2021 r. przez PiS i wedle mniemania prezydenta, może być każdy. Niepotrzebne jest wykształcenie, kompetencje zawodowe, doświadczenie, znajomość języków… wystarczy chęć szczera. I wierność PiS-państwu. Więc pojechali w ambasadory etymolodzy, notariusze, działacze partyjni, propagandyści, pracownicy kancelarii prezydenta… Duda uwierzył, że jest jednocześnie biskupem i Kaligulą: jego podpis jak dotyk boga namaszcza wybrańca, a tym wybrańcem może być chociażby koń Incitatus[i]. I wara od konia! Jam go namaścił!
Sikorski wszystkich tych mianowańców zaprosił do powrotu do kraju. No, nie wszystkich. Kilkunastu jednak pozostawił. Na stanowiskach ambasadorów pozostali byli pracownicy kancelarii A. Dudy – Kumoch w Pekinie, Kwiatkowski w Watykanie, Czerwiński w Zagrzebiu, Soloch w Bukareszcie, Szczerski w Nowym Jorku… A jeszcze grupa najbardziej oddanych wyznawców PiS, dyplomatów wielce zasłużonych w dziele demolowania dyplomacji – Jasionowski w Sarajewie, Land w Ankarze, Karpiński w Ammanie…
Rozumiemy, że tkwiącemu w uporze Andrzejowi Dudzie nie o los ambasadorów czy quasi-ambasadorów ani o służbę dyplomatyczną chodzi, lecz o ambicję i próbę rozszerzenia swoich uprawnień. A o co chodzi ministrowi Sikorskiemu?
Czy zaaferowany walką o kandydowanie na kandydata R. Sikorski nie ma po prostu czasu zająć się finalizowaniem porządków w MSZ? A powierzywszy to swoim zastępcom i dyrektorom, utopił w gąszczu biurokratycznych intryg i towarzyskich koneksji? Czy brakuje mu odpowiednich ludzi? – co tłumaczyłoby imponujący zaciąg emerytów, proponowanych na szefów placówek. Czy jednak jest tak, że szef dyplomacji ma na uwadze cel pozyskania dla siebie możliwie szerokiego poparcia, w tym także z prawej strony? Za każdym z ambasadorów-politycznych nominatów stoi jakieś środowisko, jakaś grupa, jeśli nie interesów i wpływów, to przynajmniej towarzyska. Część polityków PO od młodości jest silnie zblatowana z kolegami z PiS. A w ostrej walce wyborczej i w samej prekampanii każdy głos może się liczyć.
[i] Incitatus, ulubiony koń Kaliguli, którego – według podania – cesarz rzymski mianował konsulem
Przeszedł marsz niepodległości. Mniej agresji, mniej rac… Niby dobrze, ale tylko niby. Czy bezzasadny jest lęk, że narodowo-katolicki radykalizm rozgości się w świadomości społecznej jako równowartościowy uczestnik życia publicznego? Tym, którzy tego lęku nie podzielają twierdząc, że to poglądy jak każde inne, powiem, czego ja się boję.
Boję się tego, co już się stało: brutalnego rozłupywania społeczeństwa przez kreację wroga, sięgającą po kłamstwa mające wykluczać. Kreowany wróg – to wróg egzystencjalny. Inżynier tej kreacji, ten z tytułu, wie, o czym mówię, kto jest tym specjalistą od wroga obiektywnego, egzystencjalnego. Res humana, ludzka rzecz, to rozum, logos, słowo jako droga do prawdy. Kto chce zatruć społeczeństwo kłamstwem, musi dokonać gwałtu na słowie, odwrócić znaczenia. Oskarżam o to jednego człowieka. Dlaczego on to robi? Bo to po prostu zły człowiek jest…
Nie istnieje żadna rozumna przesłanka pozwalająca wytłumaczyć tak głębokie rozdarcie, jakby rzeka krwi dzieliła oba światy. Żadne konflikty o różnym charakterze, które przecież istnieją, nie wyjaśniają nienawistności ataku na liberalno-demokratyczną Polskę. Dlatego oskarżam o ten gwałt jednego człowieka, który zrobił to, bo po prostu mógł i być może sam nie wie po co to uczynił, ale to zły człowiek jest…
Ta teza jest poważniejsza, niż może się wydawać. Wiążę ją ze zjawiskiem, które nazywam psychologizacją polityki. Polega ono na tym, że władza scentralizowana w rękach jednego człowieka pozbawiona jest w praktyce mechanizmu racjonalizacji decyzji i w efekcie decyzja jest emanacją umysłu jednostki, co ogranicza, o ile nie wyklucza, możliwość jej racjonalnego wyjaśnienia. To właśnie taka sytuacja psychologizacji polityki otwiera przestrzeń dla absurdu politycznego, gwałtu na społeczeństwie dokonanego przez psychopatów w roli jedynowładców. Ta koncepcja jest rezultatem próby zrozumienia decyzji o kolektywizacji, podjętej przez Stalina w grudniu 1929 roku. Nie muszę przekonywać, że możliwości jej zastosowania są daleko szersze, że może służyć wyjaśnieniu najbardziej wrażliwych epizodów historii współczesnej.
Opary absurdu unosiły się nad poniedziałkowym marszem: oto obrońcy demokracji kroczyli obok patriotów, obiecujących wyzwolenie Polski z unijnej niewoli. To maszerował nierozum nakarmiony kłamstwem. Niepokojąco liczne tysiące mających kłopot z rozpoznaniem kłamstwa, bądź kłamstwo tolerujących, bo wierzących, że można je usprawiedliwić dla celów wyższych.
Populizm żeruje na intelektualnej niemocy. Jest bękartem propagandy. Propaganda w swoim założeniu miała służyć pozytywnej manipulacji, przekazywaniu pożytecznych treści mających kształtować świadomość jednostki z korzyścią dla niej. Szybko okazało się, że podobnie jak w przypadku każdego narzędzia, propagandy można użyć w zupełnie innym celu. Polecam lekturę: Burzliwe czasy, Vargas Llosa. Dziś populizm przybiera postać pozbawionej skrupułów manipulacji masami wyborczymi poprzez pobudzanie ich emocji kłamstwem. Praktyka pokazuje, że ustalaniem granic tego kłamstwa można się nie przejmować, co świadczy o niskim progu rozumności umysłu masowego. A to z kolei czyni go bezsilnym wobec kłamstwa. Krzewienie dzisiaj w Polsce wrogości wobec Unii Europejskiej, a to była dominanta marszu, jest zatrważającą aberracją umysłową. Wyobraźnia mi nie podpowiada, jak przy wspólnym stole politycznym można znaleźć miejsce dla kogoś głoszącego podobną ideę. Człowiek obecny w tym tekście od początku chciał tego, chciał bardzo, chociaż wolał, by wprost mówili inni, kalkulował. Chciał wyjść, żeby dokonać dzieła zniszczenia, bo to zły człowiek jest…
Rozumu!!! Trzeba nam ROZUMU! Unia Europejska to najdonioślejsze dzieło polityczne człowieka rozumnego w historii. A powstała ze świadomości, do czego prowadzi gwałt dokonany na rozumie przez nieznającą ograniczeń władzę polityczną. Hannah Arendt podjęła próbę wyjaśnienia fenomenu władzy totalitarnej w Korzeniach totalitaryzmu. Po latach przyznała, że była to próba nieudana. Z pewnością udana była próba oddania istoty totalitaryzmu w charakterystyce Eichmanna, człowieka o ułomnej zdolności do myślenia. Pisząc o „banalności zła”, ujawniała jego absurdalność, a absurd urąga rozumowi.
Zakończę dygresją historiozoficzną i podniosłą. Problem myślenia wyrasta na kluczowe zagadnienie epoki, która nas niesie. Miał tego świadomość Tadeusz Kotarbiński, ale nie mógł wyobrazić sobie rzeczywistej wagi zagadnienia, które ujawniła gorąca współczesność, nie wiedział, że nadchodzi postmodernizm. To taka epoka, w której rozwój cywilizacyjny, niosący jednostce wolność i dobrobyt, postawili ją wobec konieczności samodzielnego uporania się z rozpadem dotychczasowych autorytetów, sposobów życia, pracy i tradycji w ogóle. Filozoficznie rozpoznał tę epokę Jacques Derrida, socjologicznie Zygmunt Bauman. Nadchodząca wolność zakłada rozumność jednostki nie jako postulat, ale jako imperatyw. Stajemy wobec gigantycznego projektu społecznego, którego na pewno nie jesteśmy w stanie zrealizować w przewidywalnym czasie, ale kiedyś zrealizowany być musi. I będzie, bo człowiek radzi sobie z wyzwaniami właśnie dzięki rozumowi.
Miały być prawybory w Prawie i Sprawiedliwości, odbywają się w Koalicji Obywatelskiej.
Te pierwsze byłyby chyba wyrazem niemocy przywódcy obozu narodowo-populistycznego, który czuje, że nie ma już siły wystarczającej do ukręcenia bicza z piasku. Odstąpił od nich jednak być może w nagłym przypływie optymizmu pod wpływem nadspodziewanie korzystnych sondaży dla jego ugrupowania. Próżne nadzieje! Nad kandydatem PiS, niezależnie czy będzie to bulwersujący swym zachowaniem eksminister Czarnek, ulubiony Mariusz Błaszczak czy nieznani szerzej Karol Nawrocki, Zbigniew Bogucki lub Tobiasz Bocheński, wisi szklany sufit grubo poniżej 50 procent. Andrzeja Dudy 2.0 nie będzie.
Prawybory w KO mnie ucieszyły. Głównie dlatego, że to rzadki przykład demokracji wewnątrzpartyjnej w czasach, gdy na dobre utarło się przekonanie polityków, że stronnictwa współczesne muszą być wodzowskie. Pamiętam zdumienie ludzi wywodzących się z samego rdzenia Platformy (choć w tym czasie już z niej usuniętych), że w dawnym, na wskroś demokratycznym SLD można było zgodnie ze statutem zgłaszać kandydatów do władz partii z sali; dla nich było oczywiste, że ta prerogatywa może należeć wyłącznie do przewodniczącego. Postanowiłem już ich nie dobijać wskazaniem, że na ówczesnej lewicy każdorazowo, na wszystkich kongresach i konwencjach, przewodniczący i cały zarząd musieli poddać się procedurze wotum zaufania. Albo że na kartach do głosowania przy każdym nazwisku znajdowały się pozycje za i przeciw, by wszyscy głosujący musieli sięgnąć po długopisy i coś na karcie zaznaczyć. Partie lewicowe, warto przypomnieć, jako pierwsze też stosowały głosowanie powszechne wszystkich członków nad strategicznymi decyzjami.
Jedną ze słabości polskiej demokracji jest mało demokratyczny sposób organizacji stronnictw, co promieniuje na całą politykę.
W Ameryce prawybory mogą wyłonić kandydatów, którzy nie mieliby szans w rozważaniach partyjnych aparatów. Tak stało się z Barackiem Obamą (na szczęście) czy – niestety! – z Donaldem Trumpem. To oczywiście nie jest przypadek wewnętrznych dyskusji, spotkań z działaczami, bardzo teraz licznych wywiadów i finalnie elektronicznego głosowania 23 listopada członków PO i trzech mniejszych ugrupowań. Czasu jest mało, obaj kandydaci znani, bezpieczni z punktu widzenia interesu formacji, wynik raczej też łatwy do przewidzenia.
Dobrym prezydentem Rzeczypospolitej będzie zarówno Rafał Trzaskowski, jak i byłby nim Radosław Sikorski. Być może to najlepsze kandydatury, na jakie nas obecnie stać. Oprócz oczywistych obowiązków – takich jak umiejętne prowadzenie dialogu międzynarodowego w trudnych i niepewnych czasach, umacnianie Unii Europejskiej – także w obszarze bezpieczeństwa i obrony (trzeba pilnie tworzyć jej struktury i procedury w związku z polityką Trumpa, co do której nie mam złudzeń), wykonywanie funkcji zwierzchnika sił zbrojnych, dobra współpraca z rządem przy odbudowie praworządności i demokracji – będą musieli także odbudować zaufanie do urzędu prezydenta, przekonanie, że jest on w ogóle potrzebny.
Progresywnemu elektoratowi pewnie trudno byłoby w pierwszej turze głosować na obecnego ministra spraw zagranicznych i stojącego za nim Romana Giertycha, więc w górę (z około dwóch do, powiedzmy, 6-7 procent) poszłyby szanse kandydatki Nowej Lewicy. Czy w drugiej turze ci wyborcy łatwo przerzucą swoje głosy, zwłaszcza jeśli różnica między pretendentami, którzy do niej wejdą, będzie wyraźna? Być może to największe ryzyko majowego głosowania. Mogą bowiem pozostać w domach. Trzaskowski – choć zaczynał swoją polityczną drogę raczej jako umiarkowany, nowoczesny konserwatysta – przynajmniej od 2020 roku został przez tę grupę zaakceptowany.
Czy z kolei Sikorski przeciągnąłby, na co liczy, pewną część wyborców prawicowych? W warunkach silnej polaryzacji to nie takie pewne. Szybciej miękkich sympatyków obozu – jak się teraz próbuje autodefiniować – patriotycznego przekonają twardzi zwolennicy PiS, dla których ich były kolega sprzed lat jest uosobieniem najgorszych cech.
Przy tym wyborze nie ma co brać pod uwagę postulatu w miarę poprawnego ułożenia stosunków przyszłego prezydenta z Trumpem. Także i w tej materii nie będzie Dudy 2.0. Taka uległość i tak nierównoważne relacje mam nadzieję, się nie powtórzą. Zamiast tego od nowej głowy państwa oczekujmy umiejętności konstruktywnego prowadzenia polityki europejskiej. Najlepiej – wybiegającej w przyszłość. Także i w tej konkurencji lepiej wypadłby chyba Trzaskowski. Choć trzeba pamiętać, że polskie stanowiska w tej materii ostatecznie będzie jednak formułował lekko eurosceptyczny, jak się okazało, Donald Tusk.
Sejm skierował do dalszych prac poselskich projekt nowelizacji Kodeksu karnego dotyczący dekryminalizacji przerywania ciąży. Przypomnijmy, że było to drugie podejście do spełnienia obietnicy danej kobietom w wyborach przed rokiem przez Blok 15 Października. Pierwsze miało miejsce w lipcu i zakończyło się odrzuceniem projektu przez większość, ponieważ rządzącej koalicji zabrakło w tym głosowaniu kilku głosów (m.in. posła Giertycha).
Rząd ratował wówczas sytuację, wydając nowe wytyczne dotyczące aborcji, których celem było zapewnienie bezpieczeństwa prawnego lekarzom oraz bezpieczeństwa zdrowotnego kobietom. W czasie konferencji prasowej (30 sierpnia 2024 r.), w której uczestniczyli także premier Donald Tusk i minister sprawiedliwości Adam Bodnar, minister zdrowia Izabela Leszczyna podkreśliła, że nowe wytyczne mają być „wykładnią dla lekarzy i podmiotów leczniczych, dotyczącą stosowania obowiązujących przepisów prawa”.
Zawsze coś; ale co ustawa, to ustawa. Posłanki Lewicy, w szczególności ministra Katarzyna Kotula, sprawy nie odpuściły i przygotowały kolejne rozwiązania prawne, których celem było spełnienie obietnic. Sprzeciwiali się im posłowie PSL, a w szczególności poseł Marek Sawicki (tzw. główny hamulcowy). Nie zawiodła natomiast posłanka PSL Agnieszka Kłopotek, która w głosowaniu stanęła po stronie praw kobiet. Brawo! Inna posłanka PSL — Urszula Pasławska (wiceprezeska PSL) nie była ani „za”, ani „przeciw”. Wstrzymała się. Ciekawa jestem, od czego.
Za odrzuceniem projektu zagłosowało tylko 216 posłów (184 z PiS, 11 z PSL, 17 z Konfederacji oraz 4 Wolnych Republikanów). Przeciwko było 232 posłów, (157 z KO, 31 z Polski 2050, 17 z PSL, 21 z Lewicy, 5 z Razem i 1 poseł niezrzeszony), 4 wstrzymało się. Tyle matematyka sejmowa, a projekt nowelizacji został odesłany do komisji nadzwyczajnej i zobaczymy, w jakim kształcie z niej wyjdzie.
Co dokładnie zawiera zaproponowany projekt nowelizacji Kodeksu karnego? Zakłada uchylenie art. 152 par. 2, zgodnie z którym przerwanie ciąży za zgodą kobiety zagrożone jest karą pozbawienia wolności do lat 3. To samo dotyczy udzielenia pomocy w dokonaniu samodzielnej aborcji, np. przez dostarczenie kobiecie pigułki aborcyjnej (w tym przypadku chodzi o tzw. aborcję farmakologiczną), co jest również zagrożone karą do lat 3!
Warto obserwować przebieg prac komisji nadzwyczajnej. Być może zakończy się sukcesem inicjatorów nowelizacji. Polki na to zasługują.
Sondaże wskazywały, że to stabilna, czytelna, doskonale wykształcona, ze znakomitą prawnie poprawną przeszłością adwokatka praw kobiet, Kamala Harris, ze swymi potencjalnymi 226 głosami elektorskimi przeciwko 219 głosom przypisywanymi Donaldowi Trumpowi, ma większe szanse na bilet do Białego Domu niż barwny, kontrowersyjny, obarczony serią postępowań i wyroków sądowych, oskarżany o przemoc seksualną, podsycanie społecznych rozruchów i nawoływanie do napaści na Kapitol, były prezydent.
Jednakże zapowiadana jako długa i pełna niewiadomych noc wyborcza okazała się tak naprawdę niesłychanie krótka już wtedy, gdy pierwsze prognozy pokazały 20 do 3, z czego trzy głosy elektorskie były przypisywane Kamali Harris. Wprawdzie liczba głosów po obu stronach zmieniała się, ale tendencja pozostawała ta sama – prowadził Donald Trump.
Rano było już praktycznie po wszystkim, niezależnie od tego, że właśnie dopiero wtedy zamykały się ostatnie lokale wyborcze na Hawajach. W momencie pisania tego artykułu Donald Trump, szczęśliwy zwycięzca 276 głosów elektorskich, zdążył już obwieścić swoje zwycięstwo, a Kamala przygotowuje się – jak to określiła jedna ze stacji radiowych – do pierwszego publicznego wystąpienia w nowej politycznej rzeczywistości, w której to nie ona będzie nowym lokatorem Białego Domu.
Ten zaś ponownie szykuje się do wietrzenia swoich gabinetów i wprowadzenia zapowiadanej racjonalizacji wydatków publicznych nad czym – jak świergoczą waszyngtońskie przedrzeźniacze – czuwać ma wielki wygrany tych wyborów: Elon Musk.
„Koń, jaki jest, każdy widzi” – można byłoby powiedzieć o Donaldzie Trumpie, który jest „as American as apple pie” (tak amerykański, jak szarlotka). Co zresztą jest ogromną częścią niewytłumaczalnego sentymentu, którym pomimo wszystkich niedoskonałości, problemów prawnych i wyroków sądowych darzą go Amerykanie. Tak, to prawda. Jak pokazał czas, Donald Trump i jego świadomie przereklamowana nieprzewidywalność są absolutnie przewidywalni.
Ale do jakiego stopnia przewidywalny jest nowy i, jak słychać, mogący mieć znaczny wpływ na kolejne cztery lata amerykańskiej prezydentury społecznie enigmatyczny, monstrualnie bogaty, fanatyk nowoczesnych technologii i racjonalizacji kosztów Elon Musk, który wsparł kampanię Donalda Trumpa skromną sumką około 120 milionów dolarów? Jaki będzie jego wpływ na nową polityczną rzeczywistość, w której Donald Trump będzie miał większość w Izbie Reprezentantów i w Senacie? Co naprawdę wiemy o kimś, kto – jak już szepcze się na waszyngtońskich salonach – może odgrywać jedną z najbardziej znaczących ról w nowej administracji?
Kim jest ten 53-letni, urodzony w Południowej Afryce, obdarzony nieprzeciętną inteligencją najbogatszy człowiek świata? Uchodzi za wizjonera, od wielu lat jest głęboko zaangażowany w dziedzinę sztucznej inteligencji (AI), skoncentrowany zarówno na rozwoju tej technologii, jak i przeciwdziałaniu jej potencjalnym zagrożeniom. To współzałożyciel OpenAI – start-upu, którego misją i celem jest promowanie i rozwijanie przyjaznej człowiekowi sztucznej inteligencji, mającej przynieść korzyści całej ludzkiej populacji.
Elon Musk był trzykrotnie żonaty. Jego pierwszą żoną, z którą ma pięcioro dzieci, była Justine Wilson. Małżeństwo trwało 8 lat. Następnie dwukrotnie zawarł związek małżeński z Talulah Riley (2010-2012 oraz 2013-2016). Był również w związkach z Amber Heard i Grimes (Claire Boucher). W sumie ma kilkanaścioro dzieci, w tym bliźnięta i trojaczki z Justine Wilson, troje dzieci z Grimes. Ma również bliźnięta z Shivon Zilis.
Świat od dawna fascynuje się Muskiem, który jest ojcem nie tylko dużej liczby dzieci, ale także światowej skali przedsięwzięć biznesowych. W roku 2018, trzy lata po założeniu OpenAI, z powodu konfliktu z ambicjami swego drugiego dziecka (TESLI) opuszcza firmę, aby już w 2023 założyć kolejną: xAI. Ta ma skupić się na zrozumieniu przez sztuczną inteligencję prawdziwej natury wszechświata. Przynosi na świat Groka, czyli chatbota zaprojektowanego do konkurowania z ChatGPT firmy OpenAI, zintegrowanego z platformą mediów społecznościowych Muska.
Możemy jeszcze wiele mówić o wszystkich fascynujących wynalazkach Elona, o TESLI, Opitmusie, czyli humanoidalnym robocie, czy mózgo-komputerze Neuralinku… Jednak prawdziwe pytanie brzmi: w jakim stopniu i w jakich obszarach Elon Musk może, dzięki bliskiej relacji z nowym-ponownym prezydentem, wpływać na kreowanie amerykańskiej przyszłości?
Oczywiście dopiero przyszłość pokaże, jaki będzie rezultat tej nowej relacji. Ale nie ulega wątpliwości, że ekstremalnie wysoki poziom finansowej kontrybucji na rzecz kampanii prezydenckiej może zaowocować bardziej bezpośrednim dostępem do prezydenta i jego administracji, umożliwiając darczyńcy opowiadanie się za rozwiązaniami zgodnymi z interesami donatora, takimi jak innowacje technologiczne, eksploracja kosmosu i konieczne w tym zakresie zmiany polityki, ustaw i przepisów.
Jeśli interesy polityczne Donalda Trumpa oraz plany i ambicje Elona Muska zbiegną się w kluczowych kwestiach, takich jak efektywność rządu, wzrost gospodarczy i postęp technologiczny, biznesmen może uzyskać znaczny wpływ na politykę gospodarczą, edukacyjną, dalszych badań kosmicznych oraz na kierunki rozwoju technologicznego USA.
Ta nowa i znacząca relacja może spowodować, że Ameryka odzyska swój dawny status technologicznego lidera świata, ale – jak powiada przysłowie – diabeł tkwi w szczegółach. Mieszanka nieprzewidywalnej przewidywalności Trumpa i ekstremalnie wysoki poziom ekscentryzmu i enigmatyczności Muska może zaowocować w sposób, którego nie jesteśmy w stanie przewidzieć ani my, ani oni sami. Na myśl przychodzi jedynie powiedzenie aktorki Betty Davis w filmie Wszystko o Ewie: „Panowie zapnijcie pasy, to będzie trudna jazda”.
Tekst ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Amerykańskie wybory prezydenckie zawsze przykuwają uwagę świata, gdyż decydują o obsadzie stanowiska, na którym podejmuje się decyzje o znaczeniu globalnym. Prezydencki wariant systemu demokratycznego powoduje, że mają one dla funkcjonowania systemu politycznego większe znaczenie niż wybory do Kongresu i niż wybory prezydenckie w innych państwach demokratycznych. Wybory tego typu zawsze polaryzują scenę polityczną bardziej niż pluralistyczne w swej istocie wybory parlamentarne. Stopień polaryzacji politycznej bywa jednak różny. W stosunkowo niedawnej przeszłości – w paru dziesięcioleciach po drugiej wojnie światowej – dystans ideologiczny między głównymi partiami amerykańskimi był niewielki. Zmieniło się to w obecnym stuleciu, gdy Partia Republikańska skręciła ostro w prawo, a Partia Demokratyczna stała się ostoją sił liberalnych i umiarkowanie lewicowych. Wybór (w 2008 roku i ponownie w 2012 roku) Baracka Obamy był wynikiem wyraźnego wzmocnienia liberalno-lewicowego nurtu w polityce amerykańskiej, a sukces Donalda Trumpa w 2016 roku wynikał w znacznym stopniu z reakcji konserwatywnej części elektoratu na tę prezydenturę.
Tegoroczne wybory miały jednak pewne cechy szczególne, które powodują, że budziły wielkie zainteresowanie nie tylko w USA. Przede wszystkim kandydaci. Jeszcze bardziej niż w przeszłości są oni wyrazem pogłębionej polaryzacji politycznej. Donald Trump sytuuje się na skrajnie prawicowym skrzydle Partii Republikańskiej i z tego powodu był atakowany przez takich prominentnych polityków republikańskich jak były wiceprezydent Dick Chenney i jego córka Liz Chenney. Natomiast Kamala Harris w wielu kwestiach jest bardziej progresywna niż Joe Biden, z którym rywalizowała o nominację w 2020 roku. Jej kandydatura stała się logicznym rozwiązaniem dylematu, przed którym stanęła Partia Demokratyczna, gdy Joe Biden zrezygnował z ubiegania się o reelekcję. Zrobił to zbyt późno, by jego partia mogła przeprowadzić normalną procedurę wyłaniania kandydata w prawyborach. Ku zaskoczeniu części analityków okazało się to dla Demokratów korzystne, gdyż Harris szybko zyskała bardzo szerokie poparcie wyborców. Jej kandydatura jest pod paroma względami wyjątkowa. Po raz pierwszy o stanowisko prezydenta ubiegała się osoba, której matka i ojciec byli imigrantami, a także po raz pierwszy osoba o azjatycko-afroamerykańskim pochodzeniu. Jest też dopiero drugą kobietą (po Hillary Clinton) kandydującą na urząd prezydenta z ramienia jednej z dwóch głównych partii.
Donald Trump również był kandydatem o cechach szczególnych. Ciążyło na nim to, że cztery lata wcześniej – jako urzędujący prezydent – przegrał wybory. W dotychczasowej historii na 45 prezydentów o drugą kadencję ubiegało się 25, z których 15 zdobyło ponownie mandat. Wśród dziesięciu prezydentów, którzy ubiegając się o reelekcję, przegrali wybory, tylko jeden – Grover Cleveland w 1892 roku – zdołał zapewnić sobie powrót do Białego Domu, decydując się na ponowny start w wyborach. Teraz udało się to Trumpowi. Co więcej, Trump był jedynym w historii USA kandydatem na prezydenta, na którym ciążył wyrok w procesie karnym. W tych warunkach wysunięcie jego kandydatury – a także dobór ultrakonserwatywnego senatora Vance’a na wiceprezydenta – świadczą o przesunięciu się Partii Republikańskiej na skrajnie prawicowe pozycje.
Proces polaryzacji amerykańskiej sceny politycznej ma swe korzenie w przemianach ekonomicznych i kulturowych obecnego stulecia. Amerykański publicysta Ezra Klein rozróżnia dwa rodzaje polaryzacji: wynikającą z różnic poglądów i będącą następstwem zamkniętych tożsamości (Why We’re Polarized, New York 2020). W pierwszym wypadku idzie o rosnące znaczenie zagadnień światopoglądowych (jak np. stosunek do zakazu aborcji), w których trudniej o kompromis niż w kwestiach ekonomicznych. W drugim wypadku w grę wchodzą coraz silniejsze lojalności grupowe, w tym etniczne i płciowe. Biali mężczyźni to wciąż w większości elektorat Partii Republikańskiej. Demokraci mogą natomiast liczyć na kobiety i członków mniejszości etnicznych. Przy takim profilu elektoratu nominacja Kamali Harris – nie tylko kobiety, ale także przedstawicielki mniejszości etnicznych – staje się czymś zrozumiałym, choć zapewne ryzykownym. Gdy w 2016 roku o prezydenturę ubiegała się Hillary Clinton, była pierwszą kobietą nominowaną przez jedną z głównych partii, ale zarazem pozostawała symbolem „białej elity”. Wiele musiało się w USA zmienić, by po ośmiu latach miejsce to mogła zająć córka imigrantów z Indii i Jamajki.
Tegoroczne wybory pokazały raz jeszcze dwoiste oblicze amerykańskiej polaryzacji. Z jednej strony mamy do czynienia z wyraźnie postępową zmianą w postrzeganiu roli kobiet, a jeszcze bardziej mniejszości etnicznych. Popularność Kamali Harris jest tej zmiany kolejnym przejawem. Gdy osiemdziesiąt lat temu Gunnar Myrdal publikował swe epokowe dzieło An American Dilemma: The Negro Problem and Modern Democracy (1944), mało kto sądził, że za życia mojego pokolenia możliwy będzie wybór Afroamerykanina na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Proces te ma jednak drugą stronę. Szybka zmiana społeczna zawsze rodzi reakcję. Mamy więc do czynienia z nasileniem postaw rasistowskich, a także z radykalizacją postaw zachowawczych w takich sprawach jak prawo do przerwania ciąży czy równouprawnienie kobiet w życiu zawodowym. Ta konserwatywna reakcja nakłada się na podziały ekonomiczne. Stany Zjednoczone należą do grupy rozwiniętych ekonomicznie państw, w których wieloletnie stosowanie neoliberalnych recept ekonomicznych skutkuje pogłębiającą się polaryzacją ekonomiczną. Ubożejąca część klasy średniej staje się naturalnym rezerwuarem sił zachowawczych, protestujących przeciw kierunkowi zmian społeczno-kulturowych. Powstaje w konsekwencji groźna dla przyszłości demokracji kombinacja protestów ekonomicznego i kulturowego.
Wybory tegoroczne podziału tego nie przezwyciężyły. Pokazały jego głębię i wpływ na życie polityczne. Jak niemal zawsze w USA, kampania wyborcza ogniskowała się wokół problemów polityki wewnętrznej, zwłaszcza sytuacji gospodarczej. Pogarszająca się w ostatnich latach sytuacja klasy średniej stanowiła jeden z głównych wątków kampanii Donalda Trumpa. Nie była jednak wątkiem jedynym. Trump – a jeszcze wyraźniej Vance – opowiedzieli się za szybkim zakończeniem wojny rosyjsko-ukraińskiej, co w istniejącej sytuacji można jedynie rozumieć jako zapowiedź wywarcia presji na Ukrainę w kierunku pogodzenia się z utratą części jej terytorium. To groźny sygnał dla świata, a zwłaszcza dla państw środkowo-europejskich.
Wygrana Donalda Trumpa jest wynikiem polaryzacji politycznej, a zarazem polaryzację tę pogłębia. Dla Stanów Zjednoczonych oznacza umacnianie konserwatywnego zwrotu, który obserwujemy od pewnego czasu. Dla świata stanowi przestrogę – przypomnienie, że bezpieczeństwa nie wolno budować jedynie na zaufaniu do potęgi USA. Czekają nas trudne lata.
Analiza ukazała się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
22 października minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski poinformował, że wycofał zgodę na funkcjonowanie konsulatu generalnego Federacji Rosyjskiej w Poznaniu, a rosyjscy konsulowie w tym mieście zostali uznani za personae non gratae i mają opuścić Polskę do końca listopada. Sikorski uzasadnił decyzję wojną hybrydową, jaką Rosja prowadzi przeciwko Polsce, w szczególności próbą dywersji, podjętą we Wrocławiu przez Ukraińca zwerbowanego przez służby rosyjskie.
Szef polskiej dyplomacji wyliczył wrogie wobec Polski działania Rosji: „agresja informacyjna, ataki cybernetyczne, destabilizacja granicy polsko-białoruskiej oraz akty dywersji”. Próba podpalenia fabryki we Wrocławiu, a także inne akty sabotażu planowane przez rosyjskich dywersantów, o których — należy rozumieć — dowiedziały się polskie służby, Sikorski uznał za przekroczenie przez Rosję czerwonej linii. Co wymagało jednoznacznej i zdecydowanej odpowiedzi strony polskiej.
Jest oczywiste, że terytorium Polski, które stało się zapleczem logistycznym dla walczącej Ukrainy, stanowi obszar szczególnego zainteresowania i penetracji rosyjskich służb wywiadowczych. Bardzo wątpliwe, aby przy współczesnych możliwościach technicznych i przy należytej pracy polskiego kontrwywiadu placówki dyplomatyczne Rosji koordynowały poczynania rosyjskich agentów i dywersantów. Jednakże przynajmniej teoretycznie, mogą one pełnić określoną funkcję wspomagającą.
Dlatego rosyjski konsulat w Poznaniu nie został wybrany przypadkowo. Konsulat generalny Federacji Rosyjskiej w Poznaniu obejmuje swoją właściwością terytorialną województwa – wielkopolskie, lubuskie, opolskie i dolnośląskie. Tak się składa, że na terytorium tych województw rozmieszczonych jest sześć baz wojennych USA, spośród ośmiu istniejących w Polsce.
Decyzja o zamknięciu konsulatu Rosji została podjęta w określonym kontekście polityki wewnętrznej. Ambitny Sikorski walczy o nominację swojej partii na kandydata w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. Na tle Trzaskowskiego, który postrzegany jest jako polityk koncyliacyjny, bliższy liberalnemu, lewicowemu nurtowi w KO, Sikorski pragnie się pozycjonować jako szeryf z wielkim coltem, dobry na czas zagrożeń dla bezpieczeństwa, konserwatysta. Stąd twardy język szefa dyplomacji, jego szczególnie ostatnio ożywiona aktywność medialna i niektóre decyzje. Zamknięcie konsulatu Rosji i wydalenie rosyjskich dyplomatów doskonale mieści się w tym spektrum działań.
Zamknięcie placówki dyplomatycznej i uznanie dyplomatów za gości niepożądanych są w języku dyplomacji działaniami ekstremalnymi i oznaczają zazwyczaj krytyczne pogorszenie stosunków wzajemnych. Wprawdzie rolą dyplomacji jest pozostawianie w każdych warunkach otwartych kanałów kontaktów i dialogu, jednak nie wydaje się, aby stosunki polsko-rosyjskie można było jeszcze pogorszyć. Zawsze wahały się one od otwartej wrogości do, w najlepszych czasach, głębokiej wzajemnej nieufności. A od czasu pierwszej agresji Rosji przeciwko Ukrainie w 2014 r. uległy degradacji do zimnej wojny z elementami wojny hybrydowej.
Rosja zapowiedziała „bolesną odpowiedź” na decyzję Polski z 22 października. Rosjanie z zasady ripostują symetrycznie. Zatem, jeśli strona polska zamknęła rosyjski konsulat w Poznaniu i wydaliła pięciu dyplomatów oraz pięciu pracowników, należy oczekiwać zamknięcia jednego z trzech polskich konsulatów – w Królewcu, Petersburgu lub Irkucku oraz wydalenia co najmniej pięciu polskich dyplomatów. Najprawdopodobniej Rosjanie zamkną konsulat Polski w Królewcu, który i tak pozostawał ostatnio praktycznie bezczynny. Gorzej, jeśli sankcje dotkną konsulat w Petersburgu, gdyż jego zamknięcie mogłoby oznaczać utratę przez Polskę budynku, o którego użytkowanie od trzydziestu lat trwa spór. Desperacko można dodać, że nawet wówczas będziemy mogli zareagować, jako że Rosji pozostały konsulaty w Gdańsku i Krakowie.
Wiadomo, prezes PSL nie stwierdził nagle – przecząc swojemu stanowisku z drugiej połowy ubiegłego roku – że wspólny start obozu demokratycznego w wyborach przynosi oczywiste korzyści. Z pewnością też nie ogłosił kapitulacji w próbach odnalezienia jakiegoś mitycznego konserwatywnego, tradycjonalistycznego elektoratu, na wsi i w miastach, który byłby skłonny porzucić narodowo-katolicką populistyczną prawicę i stać się zapleczem polskiej nowoczesnej, proeuropejskiej chadecji. I nie jest aż tak naiwnym politykiem, by rzucać w przestrzeń, bez wcześniejszego skonsultowania z koalicjantami, propozycję tej wagi, jaką jest pomysł wspólnego wystawienia kandydata w wyborach prezydenckich.
Mówi się, najpewniej słusznie, że to brawurowa (ale nie szaleńcza) szarża mająca w efekcie doprowadzić do zastąpienia Rafała Trzaskowskiego Radosławem Sikorskim w roli prawdopodobnego zwycięzcy przyszłorocznej elekcji głowy państwa. Obaj panowie – wicepremier i minister spraw zagranicznych – mają ponoć dobre relacje, szef dyplomacji bardzo chce w tych wyborach wystąpić i objąć najwyższy urząd Rzeczypospolitej, a ludowemu Stronnictwu ten wariant znacznie bardziej odpowiada nie tylko towarzysko, ale też ideowo i wizerunkowo.
Niezależnie od intencji wnioskodawcy, jeśli się dobrze zastanowić, scenariusz jednego kandydata Koalicji 15 Października zaspokajałby interesy wszystkich.
PSL mogłoby już z absolutnie czystym sumieniem nie uczestniczyć w tym wyścigu. W odróżnieniu od poparcia Szymona Hołowni nie musiałoby angażować aż tak znaczących zasobów ludzkich, organizacyjnych i finansowych w projekt z góry skazany na porażkę. W związku ze słabością Polski 2050, to na barkach ludowców spocząłby cały wysiłek przeprowadzenia kampanii pretendenta reprezentującego Trzecią Drogę. Sam marszałek Sejmu też nie musiałby podejmować ryzyka utraty politycznego standingu; w zamian mógłby domagać się odstąpienia od dokonania zmiany na zajmowanym przezeń stanowisku w połowie kadencji (to jednak, rzecz jasna, nie spodobałoby się Włodzimierzowi Czarzastemu; i nie wiem, czy znalazłaby się jakakolwiek satysfakcjonująca go rekompensata). Czekałby na następną okazję. Co prawda okazje, w przeciwieństwie do pokus, często nie dają drugich szans – ale szansa w roku 2025 jest przecież czysto iluzoryczna.
Lewica też ma interes w niewystawianiu kandydata. Po raz kolejny jej przedstawiciel zdobędzie zapewne około 2 procent głosów – zwłaszcza jeśli Platforma (Koalicja) Obywatelska wskaże Trzaskowskiego. Być może jej działacze już się do takich wyników przyzwyczaili, ale to jednak mało poważne w przypadku partii – sukcesorki SdRP/SLD, którego eksprzewodniczący piastował ten urząd przez dwie kadencje, jako jedyny w historii wygrał w pierwszej turze i powszechnie uchodzi za najlepszego prezydenta RP. Noblesse oblige. Słaby wynik na pewno nie wzmocni też środowisk progresywnych politycznie i instytucjonalnie. Nie wiadomo zresztą, czy Partia Razem nie zechce samodzielnie stanąć w szranki w nadchodzącej kampanii i majowym głosowaniu.
Jest pewne, że wspólnym reprezentantem obozu demokratycznego byłby polityk PO. Więc i ona powinna być takim rozwiązaniem zainteresowana. Wcale niewykluczone byłoby zwycięstwo w pierwszej turze, co mogłoby przeorganizować scenę partyjną.
Jest przy tym jeden warunek, który Władysław Kosiniak-Kamysz musiałby zaakceptować: to nie on wybierałby Platformie kandydata. Inicjując tę akcję – jeśli tylko myślał poważnie o jej finalnym rezultacie – musiał to brać pod uwagę. Gdyby wszyscy pozostali zgodzili się na prezydenta Warszawy, musiałby stanąć u jego boku. Lub znów odegrać rolę tego, który blokuje porozumienie i irytuje pozostałych koalicjantów. Wydaje się, że ten wizerunek zaczyna mu się podobać, ale powinien mieć świadomość, że naciąganie struny łatwo może skończyć się jej zerwaniem. Nie wiadomo, czy kładka na drugą stronę rzeki, gdzie czeka Jarosław Kaczyński i PiS, okazałaby się wystarczająco wygodna i bezpieczna. PSL słusznie chwali się swoją stutrzydziestoletnią tradycją, ale powinno pamiętać, że nic nie trwa wiecznie.
Mimo wszystko trochę szkoda, że ta inicjatywa została natychmiast utrącona przez wszystkich partnerów z Koalicji.
Nasilenie ruchu migracyjnego to efekt bardzo wielu czynników. Ostatnie lata pokazały nieuchronność wędrówek ludów na świecie. Szacuje się, że w ciągu najbliższych 30 lat 1,5 mld ludzi zmieni swoje miejsce dotychczasowego przebywania. Wędrówki ludów są wynikiem wojen, wewnętrznej niestabilnej sytuacji politycznej, zmian klimatycznych czy zanieczyszczenia środowiska.
Istnieje wiele przykładów, które pokazują, że migranci mogą być wykorzystywani w celu destabilizacji sytuacji politycznej. Przykładem takich działań jest polityka Rosji i Białorusi, w wyniku której tysiące migrantów, w tym uchodźców, znalazło się w pasie granicznym polsko-białoruskim, a następnie podejmowało próby przedostania się na terytorium Polski i dalej do Niemiec. W ciągu ostatnich lat odpowiedzią na tę sytuację były działania uszczelniające granicę w postaci budowy murów, przyjmowanie przepisów prawnych niezgodnych z prawem europejskim, umożliwiających zawracanie migrantów do linii granicy, czyli tzw. pushbacki, i opresyjna często praktyka działania służb mundurowych. Temu podejściu towarzyszyła nasilająca się propaganda, przyjmująca postać mowy nienawiści. Takie kierunki zwalczania migracji pokazały nieadekwatność stosowanych metod, które wywoływały liczne protesty społeczne, a naruszanie prawa międzynarodowego i Konstytucji prowadziło do zakwestionowania tego typu praktyk przez sądy. Wspomniane tu ostatnie lata to nasilenie opresyjnej polityki, w wyniku której 59 osób poniosło śmierć, a ponad 100 uznano za zaginione. Podejściu do zarządzania sferą migracji towarzyszył chaos organizacyjny, prawny i propagandowy. W tej sytuacji objęcie rządów przez Koalicję 15 Października napawało nadzieją na zmianę podejścia do migracji – jako zjawiska nieuchronnego, które powinno wiązać się z racjonalnym podejściem i zrozumieniem możliwości, jakie migracja niesie w przestrzeni społecznej i gospodarczej.
Niestety oczekiwane zmiany w sferze prawnej, politycznej i społecznej nie nastąpiły. Przyjęto jednak dokument zatytułowany Kompleksowa i odpowiedzialna strategia migracyjna na lata 2025-2030. Tytuł przewodni Strategii brzmi: Odzyskać kontrolę. Zapewnić bezpieczeństwo. Dokument ten odnosi się do 8 podstawowych obszarów: misja, cele, funkcje oraz wymiar instytucjonalny, dostęp do terytorium, dostęp do azylu, warunki dostępu do rynku pracy, migracje edukacyjne, integracja, obywatelstwo i repatriacja oraz kontakt z diasporą. Ten zakres pokazuje, że dokument obejmuje bardzo istotne kwestie, które wymagają, co zapowiedziano, regulacji prawnych. Pragnę odnieść się tylko do fragmentu Strategii, wyrażając nadzieję, że będzie ona analizowana w wielu opracowaniach.
Podstawowym przesłaniem Strategii jest zapewnienie bezpieczeństwa i stwierdzenie, że „obecność cudzoziemców nie może wprowadzać niepewności w życiu codziennym Polaków”. To bardzo niedobre podejście, pokazujące możliwość zakłócenia życia polskich obywateli przez obcokrajowców. To język wykluczający i spychający migrantów, w tym uchodźców, na obrzeża przestrzeni naszego funkcjonowania. Zapowiedziano tzw. selektywne podejście do polityki imigracyjnej, czyli pewne ograniczenia. Każde państwo ma prawo wprowadzać ograniczenia, ale musimy zdawać sobie sprawę z pojawiania się uchodźców na granicy czy też już na terytorium Polski. W tym przypadku zapowiedziano istotne restrykcje w zakresie dostępu do azylu.
Ten problem wzbudził najwięcej kontrowersji, gdyż zaproponowano, jako instrument czasowy i ograniczony terytorialnie, prawo zawieszania prawa do składania wniosków o azyl. Możliwość takich ograniczeń stanowi jawne naruszenie art. 56 Konstytucji, Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, prawa UE, a zwłaszcza Traktatu o Funkcjonowaniu UE oraz Karty Praw Podstawowych. Wiele proponowanych instrumentów budzi liczne zastrzeżenia. Wybiórczo tylko podkreślić należy, że Polska zapowiedziała potrzebę zmiany regulacji międzynarodowych, podkreśliła krytyczny stosunek do Paktu Migracji i Azylu UE. Niebezpieczne dla wspólnoty międzynarodowej jest następujące stwierdzenie: „Niejednokrotnie realna ochrona granic nie idzie w parze z obecnym standardem ochrony praw migrantów, kształtującym się pod wpływem orzecznictwa sądów międzynarodowych”. I w tym miejscu należy zwrócić się do stanowiska Komisarza Praw Człowieka Rady Europy, który podkreśla, w odniesieniu do Polski i innych państw, konieczność zaprzestania pushbacków, zmian w prawie, praktyce działania na granicy polsko-białoruskiej i odstąpienia od uchwalenia ustawy o użyciu broni i środków przymusu bezpośredniego.
Warto również dokonać analizy Konkluzji posiedzenia Rady Europejskiej w dniu 17 października 2024 r. Otóż Rada podkreśla konieczność stosowania prawa międzynarodowego i prawa międzynarodowego humanitarnego, przypominając obowiązek wykonywania decyzji trybunałów międzynarodowych. W odniesieniu do problemów migracji podkreślono konieczność wdrożenia przepisów UE. Rada uznała potrzebę zapewnienia bezpiecznych i legalnych dróg migracji, przyspieszenie powrotów. Odnosząc się wprost do sytuacji na granicy polsko-białoruskiej Rada uznała konieczność kontroli zewnętrznej granicy UE zgodnie z prawem UE i prawem międzynarodowym. Nowe sposoby zapobiegania nieuregulowanej migracji powinny się dokonać z poszanowaniem prawa UE i prawa międzynarodowego.
Oczywiście nie sposób dokonać w krótkim tekście całościowej analizy Strategii oraz stanowiska UE w kluczowych sprawach, w tym w odniesieniu do migracji. Jednakże to, co jest istotą działania Unii i musi być stosowane przez państwa członkowskie, wyraża się w obowiązku poszanowania prawa UE i prawa międzynarodowego. Nie ulega też wątpliwości, że tak ważny i potrzebny dokument, jakim jest Strategia migracyjna, wymaga udziału wielu podmiotów, w tym prawdziwego dialogu ze środowiskiem organizacji społecznych, co niestety nie miało miejsca.
Tym z Państwa, którzy zwykle czytają poprawne politycznie i wypełnione treścią, z którą nie sposób się nie zgodzić teksty ludzi myślących podobnie, polecam wyjście poza własną bańkę (i tym samym strefę komfortu) i zapoznanie się z dyskusjami na temat migrantów w zdominowanej przez polską prawicę (głównie Konfederację, ale także PiS i dawną Suwerenną Polskę) części internetu. A to część w polskiej wirtualnej rzeczywistości przeważająca, żeby była jasność. Komfortowo tam na pewno nie jest. I wcale nie chodzi o rynsztokowe określenia typu ciapaci itp. Znacznie większym problemem są tu bardziej eleganckie: „musimy bronić Polski przed narzędziami Putina i Łukaszenki, dość dominacji Islamu, musimy przywrócić Polskę Polakom, płacimy tu podatki, polskie dzieci żyją w ubóstwie” – głoszone przez osoby ze zweryfikowanymi kontami, wykonujące zawód prawnika/nauczyciela/drobnego przedsiębiorcy…
To właśnie głównie do nich Donald Tusk wysłał podczas konwencji PO 12 października polityczny sygnał: twardą ręką będę bronił Polski przed napływem migrantów. A mam władzę, więc i narzędzia, by to zrobić. Po już wprowadzonej możliwości strzelania do przekraczających granicę proponuję możliwość czasowego terytorialnego zawieszenia prawa do azylu.
Spadła na niego za to umiarkowanie ostra krytyka ze strony politycznych lewicowych środowisk oraz naprawdę ostra krytyka ze strony organizacji i aktywistów praw człowieka. Jednak już 17 października polski premier pozyskał dla swoich planów sojuszników – i to nie byle jakich: w osobach szefowej Komisji Europejskiej i przywódców pozostałych 26 państw członkowskich UE zgromadzonych na szczycie Rady Europejskiej w Brukseli. W jego konkluzjach, w słynnym już punkcie 38, znalazły się sformułowania: „Nie wolno pozwalać Rosji i Białorusi ani żadnemu innemu państwu na nadużywanie naszych wartości, w tym prawa do azylu, ani na osłabianie naszych demokracji. Rada Europejska wyraża solidarność z Polską i z państwami członkowskimi, które mierzą się z tymi wyzwaniami. Wyjątkowe sytuacje wymagają stosownych środków”. I choć w tym samym punkcie – na szczęście! – znalazły się także słowa uwydatniające konieczność skutecznej kontroli granic zewnętrznych UE zgodnie z prawem międzynarodowym (i szukania nowych sposobów zapobiegania nieregulowanej migracji, także zgodnie z prawem) oraz przeciwdziałania instrumentalizacji migrantów w celach politycznych, Donald Tusk miał prawo do zadowolenia z tego, co udało mu się ugrać na poziomie europejskim.
A co właściwie ugrał?
Po pierwsze, postanowił zawalczyć o elektorat PiS i Konfederacji, a także antyimigranckie środowiska osób dotychczas niegłosujących lub niezdecydowanych. Krótko mówiąc, postanowił walczyć populizmem z populistami. Co do zasady, krótkoterminowo nie jest to strategia zła, staje się jednak bardzo niebezpieczna na dłuższą metę. Po drugie, polski premier wie doskonale, że krytyka jego pomysłu nie będzie trwała wiecznie, a krytykanci i tak zagłosują w wyborach prezydenckich na kandydata z nie-PiS-u (w drugiej turze zapewne na kandydata KO). Po trzecie, ma świadomość, że już od czasów rządów PiS azyl jest trudno osiągalny, pushbacki stosowane, a dramatyczne obrazki zamarzniętych kobiet i dzieci w lasach obecne w zbiorowej świadomości Polaków (inną sprawą jest, że wywołujące w różnych Polakach różne odczucia). Nie da mu się zatem zarzucić, że zaostrza kurs antyimigrancki. Co więcej, zwolennicy opcji demokratycznej na użytek redukcji dysonansu poznawczego tłumaczą sobie działania Tuska tym, że zapewne chodziło tylko o odebranie paliwa wyborczego PiS i wygranie wyborów prezydenckich, a nie rzeczywiste łamanie praw człowieka (słusznie zresztą).
Więc naprawdę niewiele ryzykuje. A zyskać może dużo, zabierając argumenty Prawu i Sprawiedliwości, które, co już widać, zareagowało w panice i desperacji, waląc w Tuska na oślep argumentami o tym, że stosuje zasłonę dymną dla budowy centrów dla imigrantów i uchodźców (które w istocie zainicjował rząd PiS), rzekomo na potrzeby relokacji. Tymczasem pakt migracyjny zacznie obowiązywać dopiero od 2026 r., a w centrach pomoc znajdą najpewniej uchodźcy ukraińscy i białoruscy. O panice i zaskoczeniu w obozie PiS świadczy także treść politycznego wystąpienia Andrzeja Dudy (nie mylić z orędziem), które było raczej kontrproduktywne — nawet mimo wrzaskliwych nagłówków, że oto Duda „miażdży Tuska” na sympatyzujących z PiS i Konfederacją kanałach dystrybuujących film z prezydenckim wystąpieniem. Nie można także zapominać, że w szeregach partii opcji demokratycznej także panują nastroje antyimigranckie, bo antyimigranckość to jedna z nielicznych kwestii łączących Polaków.
Pytanie znacznie trudniejsze niż to, co ugrał Tusk, dotyczy tego, co ugrała Unia Europejska jednomyślnie go wspierając?
Po pierwsze, Donald Tusk pomógł wielu europejskim przywódcom (odciążając ich jednak od ponoszenia za to bezpośredniej odpowiedzialności) postawić na migracyjnej agendzie europejskiej kwestię dość problematyczną, mianowicie podkreślenie tego, że tzw. pakt migracyjny nie jest panaceum na migracyjne problemy UE i muszą mu towarzyszyć także inne narzędzia. W idealnym świecie europejscy przywódcy zastanawialiby się, jak je dopasować do konieczności pełnej ochrony praw człowieka. Jednak w świecie, w którym antyimigranccy populiści w wielu państwach UE albo (współ)sprawują władzę – by wskazać tylko Węgry, Słowację czy Holandię – albo mają realną szansę na jej przejęcie (Niemcy, Francja), w najlepszym razie silnie polaryzują społeczeństwa, a Rosja i Białoruś w istocie prowadzą z wieloma państwami UE wojnę hybrydową z wykorzystaniem migrantów (np. z Finlandią, Litwą, Polską), trudno o cierpliwość dla długotrwałych debat o prawnoczłowieczych niuansach polityki migracyjnej UE na forum Rady Europejskiej. Nawet lewicowy Pedro Sanchez, choć pokazał sprzeciw wobec outsourcingu centrów pobytu uchodźców i migrantów (jak ma to miejsce np. w przypadku współpracy Włochy-Albania), zaakceptował konkluzje Rady Europejskiej. Po drugie, nie zapominajmy, że Donald Tusk był szefem Rady Europejskiej, więc wie dobrze, jak negocjować, by wynegocjować. I nie bez znaczenia jest tu fakt, że wszyscy przywódcy w UE (nawet Orban) są świadomi tego, jakie znaczenie będą miały wybory prezydenckie w Polsce i jak ważne będzie wykorzystanie każdej szansy, by zwiększyć szanse kandydata opcji demokratycznej. Zapewne był to także istotny argument dla Ursuli von der Leyen i wielu liderów państw UE.
Cały mój tekst brzmi tak, jakby w UE właściwie nie było lewicy i sił politycznych, którym leży na sercu ochrona praw człowieka i pilnowanie tego także podczas spotkań Rady Europejskiej. Oczywiście to nieprawda. Komisja Europejska była krytykowana przez liczne organizacje zajmujące się ochroną praw człowieka już od przyjęcia paktu migracyjnego. Szefowa grupy politycznej Socjalistów i Demokratów skrytykowała rozwiązania godzące w prawa człowieka i zasadę non-refoulement, podobne zdanie (w bardziej dosadnych słowach) wyraziła europosłanka Zielonych z Holandii Tineke Strik na platformie X. Widać jednak wyraźnie, że europejska lewica ma duży problem z określeniem własnej tożsamości i kwestia migracji tylko ten problem pogłębia. Natomiast może to być dla ugrupowań lewicowych w UE także pewne okno możliwości, by zająć się nie tylko reagowaniem na dyskurs populistyczny i dotyczący agendy narzucanej przez prawą stronę europejskiej sceny politycznej, ale by wychodzić z nowymi inicjatywami dotyczącymi nie mniej istotnych, według badań np. Eurobarometru, dla Europejczyków, zwłaszcza młodych, kwestii. Chodzi głównie o kwestie mieszkaniowe, związane z zatrudnieniem i zmianą stylu życia (choćby czterodniowy tydzień pracy), kwestie inflacji i mniejszych szans bogacenia się młodych niż mieli ich rodzice. Kwestie światopoglądowe są także wciąż istotne w wielu krajach i mogą towarzyszyć agendzie społecznej. Podobnie zresztą jak ekologiczne, które nie zniknęły, ale niewątpliwie przestały nadawać ton głównemu nurtowi europejskiej polityki. Ostatni szczyt RE pokazał, że lewica jest potrzebna Europie dziś bardziej niż kiedykolwiek: nie tylko po to, by chronić prawa migrantów i uchodźców szukających w UE schronienia, ale przede wszystkim po to, by chronić nas samych – obywateli europejskich – przed populistami i nacjonalistami.
Prezydent wykorzystał konstytucyjne uprawnienie do „zwrócenia się z orędziem do Sejmu” w celu wygłoszenia niezwykle konfrontacyjnego przemówienia wobec rządu. Nie zrozumiał jednak sensu przysługującego mu prawa: nie mówił jak mąż stanu o ważnych sprawach społeczeństwa (niech będzie nawet i Narodu), lecz wdał się w polityczną bijatykę. Nie starał się łagodzić niezwykle u nas ostrych sporów i podziałów, lecz je wzmagał. Treść tego wystąpienia była skrajnie nieobiektywna, zbudowana na przeinaczaniu faktów, półprawdach i kłamstwach. Nie pierwszy to raz, gdy Andrzej Duda podważa wzorzec zachowania głowy państwa; nie tylko ten najlepszy, ale nawet tylko dopuszczalny, akceptowalny.
Powiedział jednak jedną ważną rzecz. Całą tę 48-minutową mowę można skondensować do jednego krótkiego zdania: „Do 5 sierpnia 2025 roku włącznie, do ostatniego dnia mojej kadencji, nie liczcie na moją życzliwość, bezstronność, współpracę w żadnej kwestii”. To też nie zaskakuje. Duda jest wrogo nastawiony do obecnej większości parlamentarnej od momentu ogłoszenia wyniku wyborów z października ubiegłego roku. Podany przez niego przykład dotychczasowej kooperacji – mianowanie Marcina Kierwińskiego na funkcję ministra-pełnomocnika do odbudowy obszarów dotkniętych tegoroczną powodzią – był tak absurdalny (miałby odmówić jego powołania?), że trudno go uznać za poważny. Przykładów użycia prezydenckich prerogatyw do blokowania działań rządu jest aż nadto, można nimi sypać jak z rękawa.
Nad sprawą tych relacji zastanawiałem się, pisząc książkę Jak naprawić Polskę?, która ukazała się rok przed tamtymi wyborami. Od początku było oczywiste, że przywrócenie praworządności i zachodniego standardu demokracji oraz reforma państwa mogą być przez Dudę skutecznie blokowane. Odradzałem jednak scenariusz układania się z lokatorem Pałacu Namiestnikowskiego. Optowałem za nieczynieniem dla niego wyjątku w procesie wyciągania odpowiedzialności za czyny popełniane przez osoby uczestniczące w sprawowaniu władzy w latach 2015-2023. Chociaż trudno go postawić przed Trybunałem Stanu ze względu na brak odpowiedniej większości posłów i senatorów, liczyłem na jego lękliwość; a także na zajęcie mu czasu obowiązkami wynikającymi ze wszczętych procedur konstytucyjnych. Akurat w jego przypadku łamanie ustawy zasadniczej, przynajmniej kilkukrotne, jest ewidentne.
Większość rządowa nie powinna biernie czekać tych dwustu kilkudziesięciu dni na zakończenie jego kadencji. Dobrze by się stało, gdyby taka była konsekwencja wczorajszego prezydenckiego ataku. Jednocześnie Dudę trzeba umiejętnie omijać w prowadzeniu spraw państwowych (jak to np. zrobił minister Bodnar przy nominacji Dariusza Korneluka na funkcję prokuratora krajowego, a minister Sikorski robi przy obsadzie szefów ambasad). Takich możliwości jest więcej.
Warto też urealnić budżet kancelarii głowy państwa przy uchwalaniu ustawy budżetowej na przyszły rok. Bądźmy pewni: obecna ekipa przez pierwsze siedem miesięcy wyczyści go do dna. Zwycięzca majowych wyborów i tak po objęciu urzędu będzie musiał zwrócić się o nowelizację.
Jeden tylko zarzut z sejmowego orędzia uważam za trafny. Wypowiedziany nie w dobrej intencji, lecz w poszukiwaniu kolejnego miejsca na ukąszenie. Chodzi o zapowiedź czasowego zawieszania prawa do ubiegania się o azyl. Podniesienie tej kwestii przez Dudę nie komponuje się z jego (i całego PiS) stanowiskiem odnośnie do sposobu chronienia polsko-białoruskiej granicy. Nie dał się dotąd poznać jako obrońca praw człowieka, wręcz odwrotnie. Ale przypisanie polskiemu państwu przez Donalda Tuska prawa do selekcji praw człowieka na te, które przestrzegamy i te, których nie musimy, jest bardzo niebezpieczne. Rzeczpospolita musi być zdolna do wykazania się skutecznością w zapewnieniu swojego bezpieczeństwa bez naruszania konwencji genewskiej, traktatów UE i własnej Konstytucji. Na forum unijnym powinna – jak Hiszpania – wskazywać tę właśnie drogę, nie zaś ulegać populistycznej retoryce nacjonalistów. A tym bardziej stawać na czele prób reorganizacji Wspólnoty pod ich dyktando.
Na zdjęciu: Donald Tusk odpowiada Andrzejowi Dudzie, posłowie PiS wyszli z sali. Kadr z transmisji iTV Sejm
Mija rok od wyborów, które zapoczątkowały proces odbierania władzy Prawu i Sprawiedliwości. Nie jest to proces zakończony, gdyż prawica okopała się w Pałacu Prezydenckim i w niektórych innych instytucjach, gdzie zdołała – często z naruszeniem prawa – zapewnić sobie dominację. Każda ocena mijającego roku musi więc uwzględniać tę sytuację. Zasadnicza zmiana nastąpi dopiero po przyszłorocznych wyborach prezydenckich – oczywiście pod warunkiem, że wygra je kandydat obozu demokratycznego.
Stosunki między Andrzejem Dudą a sejmową większością i rządem świadczą o determinacji prezydenta gotowego za wszelką cenę utrudniać rządowi prowadzenie polityki państwowej. Tak złej kohabitacji nie było ani w okresie, gdy prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, a premierem Jerzy Buzek (1997-2001), ani gdy prezydentem był Lech Kaczyński, a premierem Donald Tusk (2007-2010). Andrzej Duda wybrał sposób postępowania, który szkodzi państwu, a także niszczy szansę na jego dobre zapisanie się w historii polskiej demokracji.
Gabinet Tuska przywraca rządy prawa w takim stopniu, w jakim jest w stanie to zrobić wbrew oporowi prezydenta. Ma więc ograniczone pole działania. Od tego, jak wypadną wybory głowy państwa w przyszłym roku, zależy, czy nastąpi tu istotna zmiana. Dlatego będą tak ważne.
Nawet jednak bez pomocy ze strony prezydenta rządowi udało się w znacznym stopniu przeciąć korupcyjne i nepotyczne macki, którymi omotane było państwo pod rządami PiS. Sporo udało się zmienić w obszarze edukacji, co powinno budować pozycję Barbary Nowackiej w koalicji. Przede wszystkim zaś odbudowana została pozycja Polski w Unii Europejskiej i wzmocnione nasze więzy sojusznicze w Europie, systematycznie niszczone przez antyniemiecką kampanię nacjonalistycznej prawicy.
Nie wszystko jednak poszło po naszej myśli. Postępowi wyborcy, dla których sprawy światopoglądowe mają istotne znaczenie, mają prawo czuć się zawiedzeni niepowodzeniem próby zliberalizowania ustawy antyaborcyjnej. Nie jest to jednak wina Koalicji Obywatelskiej i Lewicy. Te dwa ugrupowania forsowały liberalizację, ale nie miały wystarczającej liczby głosów. Winę za zachowanie dotychczasowego – skrajnie restrykcyjnego — prawa ponosi nie tylko PiS, ale także PSL, które w tej sprawie bardziej wsłuchuje się w to, co płynie z ambon, niż w nastroje społeczne.
Odpowiedzią na ten stan rzeczy będą następne wybory. Jeśli w państwie, gdzie niemal 70 procent obywateli popiera liberalizację ustawy antyaborcyjnej, większość sejmowa takie rozwiązanie odrzuca, znaczy to, że spora część wyborców głosowała na ludzi, którzy ich zawiedli. Nie ma na to innej rady, jak bardziej jednoznaczne kierowanie się przekonaniami w przyszłych wyborach.
Decyzja Jury, tym razem przyjęta z aprobatą przez większość zainteresowanych literaturą, jest nie tylko dowodem uznania dla wieloletniego dorobku Urszuli Kozioł, ale także przypomnieniem (niespotykanej później) eksplozji literackiej twórczości całego pokolenia urodzonego w latach 30. Eksplozji, która miała miejsce w połowie lat 50. Nieważne, czy krytycy zaliczyli ich później do pokolenia „Współczesności” (a do niej właśnie wpisywano Laureatkę), czy do orientacji Hybrydy, czy do popularnych grup regionalnych. Grochowiak, Gąsiorowski, Iredyński, Hłasko, Bryll, Jerzyna, Leja, Sadowska, Brycht, Kabatc, Wawrzkiewicz i Urszula Kozioł właśnie, żeby wymienić tylko niektórych – ich twórczość cieszyła się niezwykłą popularnością, nadali też ton twórczości kolejnych, młodszych już pokoleń. Z perspektywy minionych lat powody, dla których tak się stało, wydają się mniej ważne, ważna jest ta eksplozja właśnie. Zaczynałem wtedy studia polonistyczne i Krakowskie Przedmieście było pełne literatów, piszących lub sceptycznie odnoszących się do osiągnięć kolegów po piórze. Tłumy wielbicieli, pochlebców i zagorzałych krytyków towarzyszyły wieczorom autorskim, a spory na temat ocen wartościujących przypominały dzisiejsze kłótnie polityczne.
Raptularz – jak podają definicje – to rodzaj brudnopisu lub notatnika do zapisywania różnych spraw bieżących, wiadomości, zdarzeń itp. Albo raczej „spis myśli, wierszy lub zasłyszanych anegdot”. Od łacińskiego raptus, choć klasycyzująca poezja Autorki wydaje się być tej gwałtowności zaprzeczeniem. Krytycy podkreślają, że nawiązuje do sielanki jako literackiego gatunku. Piszą nawet, że „Urszula Kozioł to poetka pełnego i pięknego zdania, rozbudowanej składni, rzadkich zestawień słów”. A z drugiej strony w jej poezji nie brak cech zagrożenia, brutalności, przemocy. Poczucia odchodzenia, samotności.
Urszula Kozioł ma świadomość, że ten poetycki tom może być ostatnim z jej dokonań. Ma 93 lata, urodziła się nieopodal Biłgoraja dawno, w 1931 roku. Studiowała we Wrocławiu, z tym miastem związała swoje losy, a jej utwory, nim znalazły się w zwartych tomikach, drukowane były najczęściej w miesięczniku „Odra”. Ma tych poetyckich tomików bodaj dwadzieścia pięć, a do tego kilkanaście prób dramatycznych i trzy utwory prozatorskie. Otrzymała wiele nagród: Nagrodę im. Stanisława Piętaka, Fundacji im. Kościelskich, PEN Clubu, Kulturalną Nagrodę Kraju Dolnej Saksonii, Nagrodę im. Eichendorfa, Nagrodę Literacką m. st. Warszawy. Jest doktorem h.c. Uniwersytetu Wrocławskiego, honorową obywatelką Biłgoraja. A teraz „Nike”. Nie wszystkie werdykty Jury tej nagrody wydawały się trafione. Niektóre z nagrodzonych pozycji nie przetrwały próby czasu. Tym razem nie ma wątpliwości.
Myśli o śmierci towarzyszą poetom od zawsze. Jeden z nich powiedział mi kiedyś, że są dwa i tylko dwa tematy, którymi żywi się poezja – to miłość i śmierć. Reszta jest obudową. Już wcześniej w Klangorze, w wierszach napisanych po śmierci jej ukochanego męża, Feliksa Przybylaka, poety, germanisty, tłumacza literatury niemieckiej, Poetka mówi: „Czy to moja najostatniejsza? No, nie wiem. Tyle milczeń, zamilczeń, aż porobiły się z tego bryły i słupy tarasujące wyjście”. Ale w Ostatnim liście, wierszu zamykającym Raptularz wydaje się nie mieć już wahań: „zdziwisz się” – mówi do imaginacyjnego kochanka – „gdy coś zadzwoni ci w uchu/ to mój list/ u twoich drzwi/ że już czas/ ostatni, list/ więcej listów nie będzie/ ostatni raz/ naciska dzwonek u twoich drzwi”. Ten ostatni list przypomina mi Ostatnie rozdanie Wiesława Myśliwskiego. Nic dziwnego – są niemal rówieśnikami. I tak samo mocno przeżywają te dwa z odwiecznych i nigdy nieprzemijających tematów literatury.
Kiedy mówimy o ukoronowanych nagrodami dokonaniach, zazwyczaj kończymy zdaniem podsumowującym, kwintesencją. Może tym razem lepiej, zamiast omówień przytoczyć fragment wiersza, jednego z tych ostatnich.
„Przestałam podobać się sobie i słowom
Uciekają ode mnie
Chciałabym już nie być
Prawdę mówiąc tutaj już nie ma mnie
[…]
Rozglądam się pamiętając
że chyba zaczynam już na dobre zanikać
wychodzę z domu żeby ktoś mnie zobaczył
ale oblegają mnie omamy
wrzaskliwą ciżbą podtykają mi pod nos mikrofon
całkiem niepotrzebnie całkiem niepotrzebnie
z tego miejsca nie ma zasięgu”
Jako optymista uważam, że napięcia, jakie ostatnio uwidoczniły się na linii świat nauki – politycy organizujący ten obszar życia społecznego (szkolnictwo wyższe, dydaktyka, badania i rozwój, badania podstawowe) mogą finalnie przynieść pozytywne skutki. Co prawda w tej chwili obie strony tego sporu – albo różne strony wielu różnych sporów, bo mamy tu nie tylko kryzys w sprawie wyboru prezesa IDEAS NCBR, chyba już zażegnany, ale też konflikty o wysokość dofinansowania Narodowego Centrum Nauki, o planowane zmiany w PAN, a nawet drobne i niepotrzebne zadry w rodzaju niewycofania się obecnych władz Ministerstwa z decyzji niesławnego ministra Czarnka wymierzonych w Instytut Filozofii i Socjologii PAN i będących pokłosiem prób dopadnięcia prof. Barbary Engelking – darzą się ograniczonym zaufaniem. A przynajmniej ludzie akademii z niezwykłą ostrożnością podchodzą do ich partnerów z rządu. Jednak te głośne sprawy przykuwają uwagę opinii publicznej, co jest rzadkością, gdy rzecz dotyczy stanu i perspektyw polskiej nauki.
Swego czasu w rozmowie z profesorem Tomaszem Nałęczem, niezobowiązująco i przyjacielsko toczonej w jego gabinecie w Pałacu Prezydenckim krótko po tym, gdy się do niego wprowadził jako doradca Bronisława Komorowskiego, wyraziłem pogląd, że nowo wybrana głowa państwa winna szukać swojego miejsca w historii właśnie poprzez przejęcie przywództwa w tworzeniu warunków pracy polskich naukowców na miarę XXI wieku. Po tym, jak weszliśmy do NATO i Unii Europejskiej i otrzymaliśmy Konstytucję, niewiele było lepszych pól, na których prezydent mógłby się wykazać. Stawka na nowoczesną edukację, odkrycia i wynalazki, B+R – jeśli przyniosłaby rezultaty – zapewniłaby Polsce i jej obywatelom dobrą przyszłość, godne miejsce w Unii i na mapie świata oraz bogactwo. Niestety, zwierzchnik mojego rozmówcy wolał oczy zwrócić na przeszłość, nie na przyszłość.
Później, organizując w siedzibie Fundacji Aleksandra Kwaśniewskiego debaty pod szyldem Konwersatorium „Dialog i Przyszłość”, wziąłem na siebie współautorstwo raportu poświęconego optymalnym rozwiązaniom dotyczącym szkół, uniwersytetów i innowacyjności. Zaproponowałem m.in. szczególny sposób zachęcenia (w istocie zmuszenia) polskiego biznesu do inwestowania w tworzenie nowych technologii. Pomysł ten, bez wątpienia kontrowersyjny, został przyjęty z zainteresowaniem (choć po części ostrożnym). Problemem był wówczas nie tylko poziom wydatków na badania i rozwój, jeden z najniższych w UE, ale i jego niezrównoważenie, oparcie głównie na środkach sektora publicznego. Dziś te proporcje wyglądają dobrze – 2:1 na korzyść przedsiębiorstw prywatnych – ale ogólna wysokość wciąż pozostaje niesatysfakcjonująca. Wydajemy na ten cel ledwie 1,4 procent PKB; powinniśmy 2 proc., a gdybyśmy chcieli gonić najlepszych – nawet 3 proc.
Kryzys naukowo-edukacyjny znacząco pogłębił się w okresie rządów Zjednoczonej Prawicy (2015-2024). W Narodowe Centrum Badań i Rozwoju wpompowano co prawda gigantyczne środki, ale tylko po to, by je zmarnotrawić i rozkraść. Jarosław Gowin zamachnął się na autonomię uczelni, a o działaniach jego następcy lepiej w ogóle nic nie wspominać. W efekcie, gdy dokonuje się porównawczego pomiaru przy użyciu obiektywnego kryterium dostępu do zaawansowanej edukacji, Polska jest klasyfikowana na samym końcu. Nie tylko za przodującymi państwami Skandynawii i zachodniej Europy, ale także za sąsiadami o podobnym do naszego poziomie PKB per capita. Takimi jak Litwa (77,25 punktów na 100 możliwych!), Łotwa, Estonia, Słowacja, a także Portugalia czy Chorwacja.
Skoncentrowani na bieżącej walce z konkurencją politycy nie mają instynktu zajmowania się sprawami najważniejszymi, ale odległymi w czasie. Dlatego ważniejsza jest historia od przyszłości, generalicja od profesury, 800+ od wynagrodzeń nauczycieli.
Jeśli więc awantura o profesora Sankowskiego, któremu skończyła się kadencja prezesa spółki zajmującej się badaniami nad sztuczną inteligencją i który w konkursie (nie przy zielonym stoliku, nie w zaciszu gabinetów, jak to by miało miejsce za poprzedniej władzy) znalazł swojego pogromcę, spowoduje docenienie znaczenia nauki w środowisku rządowych decydentów, uznam, że dobrze się stało.
Drodzy rządzący! Szukajcie rozwiązań, aż je znajdziecie. Nie skąpcie pieniędzy, choć wydawajcie je z głową. Komu uda się zmienić społeczeństwo w kreatywne, wątpiące, niebojące się ryzyka, przedkładające szkiełko i oko nad czucie i wiarę (w Finlandii to wszystko powiodło się w ciągu jednego pokolenia), zostanie prawdziwym bohaterem – choć niekoniecznie zapisze się na kartach podręczników. Ostatecznie kto ma dokonać tej zmiany, jak nie reprezentanci lewicy, która postęp powinna mieć wypisany na sztandarach?
Premier Izraela Benjamin Netanjahu wystąpił 30 września 2024 r. z orędziem do „szlachetnego narodu irańskiego”, w którym padły zapewnienia, że Iran zostanie „wyzwolony szybciej, niż ktokolwiek może się tego spodziewać”. Kilka dni później, 2 października 2024 r., Naftali Bennet – były premier Izraela – w wywiadzie dla CNN porównał Hamas i Hezbollah do dwóch bokserskich ramion, którymi z Izraelem boksuje się Iran. Ramiona te zostały właśnie sparaliżowane – stwierdził Bennett – toteż Iran na jakiś czas jest „całkowicie bezbronny”. I skonkludował: Izrael powinien uderzyć teraz, zanim straci swoją szansę, a atak na Iran „byłby darem narodu izraelskiego dla narodu irańskiego”.
Oba przesłania nie były jednak adresowane do Irańczyków, choć na pewno zostały w Iranie odnotowane. Bennett swoje wynurzenia prezentował w amerykańskiej telewizji, a Netanjahu wystąpił po angielsku, dla pewności wspierając nagranie angielskimi napisami. W obu przypadkach były to próbne balony, napompowane nadzieją uzyskania choćby milczącego przyzwolenia Ameryki na kontynuację planu, jaki Netanjahu konsekwentnie realizuje od roku, przekraczając kolejne czerwone linie.
Na pierwszy rzut oka plan ten nie wydaje się zbyt wyrafinowany. Kolejne ruchy Izraela – atak na irański konsulat w Damaszku, zamach na politycznego przywódcę Hamasu w irańskiej stolicy i wreszcie zabicie w Libanie szefa wspieranego przez Teheran Hezbollahu – można uznać za coraz oczywistsze próby sprowokowania Iranu do reakcji, której obawiają się chyba niemal wszyscy, poza samym Netanjahu. Natychmiast pojawia się proste wytłumaczenie, że Netanjahu gra we własną grę, bo – wiadomo – tylko eskalacja konfliktu pozwala mu oddalić widmo stanięcia przed sądem.
Tłumaczenie to, choć częściowo prawdziwe, wydaje się jednak zbyt proste wobec skali ryzyka, z jakim igra izraelski premier, a w sumie niemal cała izraelska klasa polityczna. Jego prostota maskuje też co najmniej dwie przesłanki izraelskiej polityki, które nie mogą i nie są deklarowane otwarcie, ale nieźle ją tłumaczą.
Po pierwsze, okrzyknięcie Iranu największym wrogiem Izraela sprawia, że kwestia palestyńska nie tylko schodzi na plan dalszy, ale wręcz całkiem można ją pominąć. Ugrupowania takie jak Hamas czy Hezbollach w takiej perspektywie są li tylko ramionami irańskiego boksera, które należy sparaliżować, a nie skutkiem błędów, jeśli nie wręcz zaplanowanych represji wobec Palestyńczyków w Gazie i na Zachodnim Brzegu. Konsekwentnie też samych Palestyńczyków można zatem uznać za agenturę Iranu, a polityczny naród palestyński – za wymysł ajatollachów.
Iran jednak ani nie wymyślił, ani nie stworzył Palestyńczyków z ich aspiracjami politycznymi, choć oczywiście wykorzystuje sprawę palestyńską we własnych rozgrywkach w regionie. Izrael z łatwością mógłby irańskie wpływy zneutralizować, wspierając jednolitą, a nie rozgrywając podzieloną, palestyńską administrację w Gazie i na Zachodnim Brzegu. Jeszcze skuteczniejsze byłoby pójście za radą takich polityków jak Ehud Olmert – były premier Izraela, czy Ami Ajalon – były szef izraelskiej służby bezpieczeństwa Szin Bet, którzy postulowali uznanie prawa Palestyńczyków do własnego państwa jako warunek sine qua non zakończenia konfliktu i zabezpieczenia samego istnienia żydowskiego państwa.
Po drugie, prowokowanie Iranu do konfrontacji daje coś, czego ani okresowe wojny z sąsiadami, ani prewencyjne rajdy nie zapewniły i nie zapewnią – możliwość radykalnego i nieodwracalnego przemeblowania całego regionu wedle wyobrażeń, jakim hołdują nie Ajalon i Olmert, a Netanjahu, Bennett czy Lieberman. Oznacza to nie tylko ostateczną rozprawę ze wszystkimi faktycznymi i domniemanymi wrogami Izraela, ale też pełne pogrzebanie palestyńskich nadziei na własne państwo. Podobny pomysł stworzenia nowego i lepszego Bliskiego Wschodu był już ćwiczony – była to rozprawa z Irakiem Saddama Husajna. Wielu miało nadzieję, że jego obalenie zapoczątkuje efekt domina i uruchomi proces demokratyzacji całego regionu. Sam Netanjahu z entuzjazmem perorował podczas swojego wystąpienia przed amerykańskim Kongresem w 2002 roku, że usunięcie Saddama przyniesie same korzyści dla regionu. W istocie kostki domina poprzewracały się nie tylko w samym Iraku, a echa i wstrząsy ich padania rozbrzmiewają do dziś. I dziś również okazuje się, że dawne pomysły budowy nowego i lepszego Bliskiego Wschodu mają się całkiem dobrze, czego przedsmakiem tylko jest Gaza z bezmiarem ludzkiej tragedii.
Co na to Iran? W Teheranie reakcje alergiczne wywoływało sformułowanie wszystkie opcje są na stole, od lat używane przez amerykańskich polityków, uzasadniających użycie siły do zmiany reżimu w Teheranie. Nie tylko przez Georga W. Busha czy Donalda Trumpa, ale też stosunkowo koncyliacyjnego Baracka Obamę. Najnowsze enuncjacje izraelskich polityków o konieczności obalenia republiki islamskiej to już nowa jakość, której znaczenie zdefiniowało zabicie szefa Hamasu w Teheranie. Dla irańskiego establishmentu był to i policzek, i groźba wprost egzystencjonalna: nikt nie może czuć się bezpieczny nawet w irańskiej stolicy.
Żaden z wyborów, przed jakimi stoją ajatollachowie nie jest, niestety, wyborem dobrym. Każda decyzja będzie zła, albowiem w każdym wypadku Iran coś traci. Zbrojna odpowiedź prowadzi do eskalacji konfliktu, brak reakcji natomiast do erozji i tak niewielkiego zaufania społecznego, niezmiennie wartego zabiegów jako oboczność efektu flagi, o cieniu legitymizacji rządzących nie wspominając. Stąd też dotychczasowe riposty Iranu, choć bez wątpienia niosące śmierć i zniszczenie, odnoszą przede wszystkim efekt medialny, a militarnie są mało skuteczne. Dyskusyjne jest rzecz jasna, czy stoi za tym obawa przed morderczą retaliacją, czy sprzętowe zacofanie, czy też jedno i drugie. W rozważaniach tych warto jednak zwrócić uwagę na istotny szczegół: są one przewidywalne choćby dlatego, że sami Irańczycy uprzedzają kraje tranzytowe – Syrię i Irak – o planowanym odpaleniu rakiet i dronów. Ba, jak przyznał jeden z irańskich polityków, o ostatnim ataku uprzedzono nawet USA – za pośrednictwem ambasady Szwajcarii w Teheranie, która reprezentuje amerykańskie interesy. Co więcej, irańscy generałowie, odpaliwszy rakiety, oznajmiają przed kamerami, że „na dziś nasza odpowiedź kończy sprawę”. Warto tu zapamiętać to na dziś. Z tego właśnie stwierdzenia można wysnuć wniosek dość istotny: obok możliwych strachu i sprzętowych niedomagań istotną rolę odgrywa też rozwaga i powściągliwość. I zapewne cierpliwość – na dziś. „Nim cokolwiek się zrodzi, trzeba swoje odczekać” – brzmi jedno z perskich powiedzeń.
©Juliusz Gojło, 10.10.2024
O ile akcja na miejscu powodzi będzie jeszcze trwać długie miesiące, to na Wiejskiej i w Alejach Ujazdowskich sprawy toczą się dość szybko.
Plotka, że Marcin Kierwiński zostanie pełnomocnikiem do spraw usuwania skutków powodzi, ziściła się dosłownie w mig, rząd zapowiedział nowelizację budżetu na 2024 rok, a przede wszystkim znaleziono okrągłe 23 mld zł na odbudowę. W czym zasługa przewodniczącej Komisji Europejskiej, która uznała nam środki, których i tak byśmy nie wykorzystali (zresztą z winy tych, co poprzednio rządzili). Mamy też ustawę antypowodziową rządu wraz z autopoprawką, oraz projekt opozycji, co akurat w tym przypadku jest pewną nowością – zazwyczaj w takich sytuacjach polega się na tym, co rząd proponuje. Tak było np. w 1997 roku. Ale dziś jest alternatywa, w przypadku przedłożenia PiS oczywiście hojniejsza; nie zakłóci to jednak samego procesu legislacyjnego, którego podstawą będzie projekt rządowy. Mamy też, co ważne, termin 2 października – kiedy Sejm ma ustawę przyjąć i skierować do Senatu, który też zapowiedział skompresowane jedno-, góra dwudniowe prace. Dla ustawodawczej ogłady warto pamiętać, że tego typu prawo wchodzi w życie w dniu ogłoszenia, więc należy przyjąć, że w pierwszym tygodniu października ustawa znajdzie się gotowa do podpisu na ważnym biurku w Pałacu Namiestnikowskim. Wyrobimy się więc w ledwie tydzień, choć kiedy piszę te słowa, to mamy dopiero co powołaną sejmową komisję nadzwyczajną. Ale jej przewodniczący, poseł Mirosław Suchoń, zapowiedział pracę prawie non-stop, a z partii koalicyjnych dochodzą sygnały, że poprawek, prócz ewentualnych rządowych (no i opozycyjnych), nie będzie. To na pewno usprawni sam proces stanowienia prawa.
Ale trzeba powiedzieć, że to tylko początek. Mamy przecież na różnym etapie prac w rządzie i na Wiejskiej z 5 ustaw, które węziej lub szerzej dotyczą zagadnień zarządzania kryzysowego, obrony cywilnej, cyberbezpieczeństwa czy przeciwdziałania zagrożeniom terrorystycznym i szpiegostwu. Widząc skutki powodzi mamy co prawda na względzie trwałość wałów i budowę nowych zbiorników, ale rzecz generalnie dotyczy czegoś znacznie poważniejszego: bezpieczeństwa państwa. I o tę stawkę gra Donald Tusk, słusznie traktując powódź jako poligon doświadczalny dla całego państwa i wszystkich jego służb. I nie jest wcale wołaniem na puszczy to, że premier rozkazuje i osobiście zarządza – ja bym go za to nie krytykował. Jeśli gdzieś jest pustka, albo są braki, to w sferze, które nazywamy umownie „środkiem państwa”, czyli administracją średniego szczebla. I tu na pewno przydadzą się takie ważne ustawy, jak o zarządzaniu kryzysowym i OC, które już są w toku prac.
Państwo z tego kryzysu musi wyjść wzmocnione, a nie tylko odbudowane. Premier Tusk wyraźnie to akcentował, a jego mowa w Sejmie była konkretna i rzeczowa. Wtórował mu zresztą marszałek Szymon Hołownia, który włączył niezbędne mechanizmy sejmowe w odpowiednim czasie, choć wydawało się przez chwilę, że zrobi to przedwcześnie. Mamy więc jasną i wyznaczoną drogę wychodzenia z kryzysu, a o pośle Suchoniu można powiedzieć, że na pewno będzie żelaznym przewodniczącym i sprawozdawcą prac speckomisji. Pamiętamy go przecież z poprzednich kadencji, np. z prac nad niesławnymi ustawami poprzedniej władzy Lex Pilot i Lex TVN; był w forpoczcie posłów, którzy zablokowali te złe legislacje, a to tylko przykład pierwszy z brzegu. Dziś oprócz Komisji Nadzwyczajnej szefuje też Komisji Infrastruktury. Mamy więc chyba przykład odpowiedniego człowieka na odpowiednim miejscu. A pozostali posłowie? Wygląda na to, że będą partnerami, a nie przeciwnikami, przewodniczącego – i to bardzo dobrze pracom rokuje. Komisja jest bowiem złożona z nowych nazwisk, ale biografie jej członków wskazują, że są to ludzie co najmniej zorientowani w temacie, a w wielu przypadkach po prostu specjaliści w danych dziedzinach związanych z odbudową. Takich ludzi państwo na Wiejskiej bardzo potrzebuje. Mamy przecież na stole ustawę, która może uruchomić przeróżne interesy grupowe i naciski – Suchoń będzie wiedział, jak sobie z tym poradzić. Np. branża śmieciowa chciałaby zawieszenia części przepisów i już domaga się specjalnej uwagi i troski, ale czy jest na to teraz pora? Na pewno będzie to ciekawy poligon odpowiedzialności w chwili próby.
I może jeszcze parę zdań o ministrze Kierwińskim, który wyszedł ze „strefy komfortu”, jaką jest praca w Parlamencie Europejskim, i zakasał rękawy, za co chwalił go nawet prezydent Duda. To swoją drogą ciekawe, że wszyscy bez wyjątku traktują obowiązki brukselskie jako coś lekkiego, łatwego i przyjemnego a popłatnego. Jakby duch Ryszarda Czarneckiego się nad tym unosił… Tymczasem Marcin Kierwiński do leserów i leni raczej nie należy. W niektórych kręgach ma łatkę pracoholika, a nawet tyrana, który goni siebie i ludzi do roboty. I tak to chyba należy widzieć: Donald Tusk, powierzając mu funkcję, stawiał na człowieka, który nie zawaha się podejmować trudnych decyzji. Nie doszukiwałbym się tu zabiegów typu polityczne wyimpasowanie człowieka przed wyborami prezydenckimi. Po prostu premier sięgnął do zasobów, które miał na czarną godzinę. A ta zapukała do naszych drzwi.
Jestem pewnie jednym z ostatnich sympatyków centrolewicy na świecie, który stracił cierpliwość do Emmanuela Macrona. Na świecie – bo w samej Francji stało się to już dawno.
Na przełomie 2016 i 2017 roku widziałem w nim szansę na odnowienie racjonalnej europejskiej lewicy. Współpracownik prezydenta François Hollande’a, socjalisty, minister gospodarki w jego rządzie, o poglądach socjalliberalnych, młody i dynamiczny – wydawał się godnym następcą Tony’ego Blaire’a i Billa Clintona. W wyścigu o Pałac Elizejski powstrzymał Marine Le Pen (jak się potem okazało – dwukrotnie). Do polityki europejskiej wkroczył z impetem, rysując nową wizję Unii.
Przymykałem oko na jego kolejne nominacje na urząd premiera, zmuszając się do dostrzeżenia w nich zręczności taktycznej, zamysłu technokratycznego i zdolności do odnalezienia interesujących postaci spoza świecznika krajowej polityki. Stałem po jego stronie podczas protestów żółtych kamizelek, doceniając umiejętność uspokojenia sytuacji dzięki otwartej rozmowie z milionami rodaków.
Nawet po rozpoczęciu jego drugiej kadencji, kiedy flirt z prawicą stawał się coraz bardziej oczywisty, powstrzymywałem się od krytyki. W tym czasie stał się jednym z liderów wolnego świata zdolnych do powstrzymania zagrożenia w postaci putinowskiego imperializmu. Francja została jednym z najważniejszych państw wspierających Ukrainę.
Inaczej niż większość komentatorów nie potępiałem w czambuł jego nagłej decyzji o zarządzeniu przyspieszonych wyborów do Zgromadzenia Narodowego po zwycięstwie skrajnej prawicy (Rassemblement National Le Pen) w czerwcowej elekcji Parlamentu Europejskiego. Zakładałem, że jest to sprytny ofensywny ruch na szachownicy, a nie desperacki skok do pustego basenu. Miałem rację. Triumfalny pochód nacjonalistów po władzę został zahamowany, pojawiła się alternatywa w postaci rozsądnej polityki.
Manewry Macrona po ogłoszeniu wyniku wyborów zniweczyły ten obraz. Koalicja liberalnych centrystów z Nowym Frontem Ludowym wydawała się oczywistością, jeśli priorytetem było uchronienie Francji od jej brunatnienia. Rozumiem, że porozumienie z Jean-Luc Mélenchonem byłoby trudne, ale Macron nawet nie podjął takiego wysiłku. Nie próbował zbudować większościowego centrolewu nawet wtedy, gdy przywódca Francji Niepokornej (czy też Nieujarzmionej, La France insoumise) faktycznie usunął się nieco w bok, wysuwając niekontrowersyjną kandydatkę na premiera – socjalistkę Lucie Castets. Nie skorzystał też z opcji gabinetu apolitycznych fachowców, która z pewnością była osiągalna.
Zamiast tego ponownie zwrócił się na prawo. Szanuję Michela Barnier, w czasie gdy jako francuski minister spraw zagranicznych przyjechał do Polski, przegadałem z nim cały lunch, wydany przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Jednak jego rząd albo właściwie nie powstanie (jeśli Le Pen zagłosuje za zgłoszonym przez lewicę wnioskiem o wotum nieufności), albo będzie całkowicie zależny od radykalnej prawicy – jeśli Zjednoczenie Narodowe się wstrzyma. Następne wybory odbędą się najwcześniej za rok, słaby bądź upadły gabinet nie będzie w stanie rządzić, a na ulicy w siłę rosnąć będą nie tylko socjaldemokraci, socjaliści, ekolodzy i komuniści, ale i (a może przede wszystkim) reprezentująca najgorsze tradycje polityczne prawica.
W ten sposób, w efekcie gier i gierek motywowanych partykularnymi interesami, Macron wpuścił lisa do kurnika. Lisa, którego dwa i pół miesiąca temu, dzięki wielkiej mobilizacji Francuzów, udało się od bram odgonić.
Wieczór wyborczy 22 września w Brandenburgii nie zaskoczył wytrawnych obserwatorów niemieckiej polityki. Mimo prognoz wskazujących na zwycięstwo Alternatywy dla Niemiec (AfD), w twierdzy SPD, za jaką uchodzi Brandenburgia, i tym razem wygrali socjaldemokraci na czele z dotychczasowym premierem rządu krajowego Dietmarem Woidke. Ostatecznie uzyskali ok. 31 procent głosów i 32 mandaty w 88-osobowym Landtagu, o 2 więcej niż AfD (ok. 29 proc. głosów). Do utworzenia rządu krajowego konieczna jest większość 45 mandatów.
Woidke okazał się godnym następcą jego ważnych poprzedników – tej miary polityków, co Manfred Stolpe (1936-2019) i Matthias Platzeck. Postawił niemal wszystko na jedną kartę, grożąc swoim odejściem w przypadku wygranej AfD. Przy jego znacznej popularności nie było to li tylko taktyczne zagranie. Nie skorzystał też w kampanii z większej pomocy czołowych polityków SPD, łącznie z Olafem Scholzem, co było świadectwem trafnego rozeznania politycznego związanego z ocenami wyborców dotyczących działalności kanclerza i rządzącej koalicji. W rozgrywce przedwyborczej z AfD Woidke nie łagodził ataków i wręcz ostrzegał przed „brunatną pieczęcią”, wskazując na jednoznaczne zakwalifikowanie Alternatywy i jej kandydata na premiera H.Ch. Berndta przez Urząd Ochrony Konstytucji jako „sił ekstremalnych”. Nawet pewnego rodzaju niespodziewane poparcie premiera rządu saksońskiego M. Kretschmera z CDU mogło pomóc liderowi socjaldemokratów. Trudno natomiast orzec, w jakim stopniu decyzja o wprowadzeniu przez rząd federalny z dniem 16 września dłuższych czasowo kontroli granicznych mogła uspokoić m.in. wyborców SPD i zachęcić ich do głosowania na tę partię.
Po tym niewysokim, ale jednoznacznym zwycięstwie problemem – ale już mniejszej wagi – jest to, z kim ostatecznie brandenburska SPD wejdzie w koalicję: z Sojuszem Sahry Wagenknecht (BSW) i z CDU, co oznaczałoby komfort wyraźnej przewagi mandatów w parlamencie krajowym, czy tylko z lewicowym Sojuszem, co jest pewnym ryzykiem politycznym wykraczającym poza Brandenburgię. Jasne jest już także, iż w porównaniu z pozostałymi landami wschodnimi nie ma tu konieczności rozpatrywania ewentualnej koalicji z AfD oraz liczenia strat wizerunkowych dla partii politycznych, które zdecydowałyby się na wejście do rządu krajowego z Alternatywą. Dietmar Woidke już zapowiedział gotowość rozmów koalicyjnych z CDU i Sojuszem.
Dobre wyniki SPD i BSW (ok. 13 proc.) mają jednak swoją cenę. Zapłaciły ją pozostałe partie polityczne uczestniczące w wyborach: przede wszystkim Zieloni, którzy wypadają z Landtagu, lewicy spod szyldu Die Linke, a także dla mniej znanego Ruchu Obywatelskiego/Wolnych Wyborców. Słaba pozycja liberałów z FDP na wschodzie Niemiec zaś i tu się potwierdziła – bez szans na mandaty.
CDU, mimo że ma szanse na udział w koalicji, uzyskała najsłabszy wynik w nowych landach (ok. 12 proc.), ale nie musi to mieć większego przełożenia na federalną scenę polityczną, z przyszłorocznymi wyborami do Bundestagu włącznie. Co więcej, może mobilizować nie tylko czołowych polityków tej partii, ale i wyborców na zachodzie kraju, także tych, których potem staranne badania sondażowe zaliczyłyby do wyborców wędrujących i oddających głosy na inne partie. Walka przedwyborcza do Bundestagu i niedopuszczenie do sukcesu AfD może zmobilizować dotychczasowych i potencjalnych wyborców dwóch wielkich partii: CDU i SPD.
Ekstremalna AfD będzie odwoływała się – jak w nowych landach – przede wszystkim do młodych i rozczarowanych dotychczasową koalicją rządzącą wyborców, w tym do nastrojów antyimigranckich. Zwycięstwo SPD w Brandenburgii ma także psychologiczne znaczenie dla przyszłych wyborów: oto AfD została zastopowana w zwycięskim marszu po wyborach w Turyngii; aczkolwiek jej funkcjonariusze federalni mogą dalej głosić hasła o wygraniu czy pozyskaniu wyborców, to jednak bez formalnego zwycięstwa w kolejnych wyborach.
Potrzeba czasu, by ocenić, jak bardzo kontrowersyjna w relacjach z sąsiadami Niemiec decyzja o wprowadzeniu kontroli granicznych wytrąci częściowo z demagogii zagrożeń przedwyborczych AfD, ataków na imigrantów i politykę rządu federalnego.
BSW nie ma takiego poparcia w zachodnich landach, jak na wschodzie Niemiec, jest nową partią polityczną, ale pamiętajmy o słabych notowaniach Die Linke, którą Sahra Wagenknecht opuściła, a także zmianach w programie wyborczym Sojuszu odwołujących się do nowych kręgów wyborców. Chce być przy tym ten Sojusz jakąś partią protestu, ze sceptycyzmem co najmniej wobec imigrantów, ale i wyraźnym sprzeciwie wobec dostaw broni dla Ukrainy. Nie można zapomnieć, że strategia wyborcza BSW jest i będzie zapewne dziełem przede wszystkim jej liderki, ale i superdoświadczonego Oskara Lafontaine, prywatnie męża Wagenknecht. Należy pamiętać, że jest ona bardzo znana medialnie w Niemczech ze względu na częsty udział w liczących się programach i dyskusjach w stacjach telewizyjnych.
Socjaldemokratycznej Partii Niemiec trudno będzie przełożyć brandenburskie zwycięstwo na sukces federalny w 2025 roku, tym bardziej że notowania kanclerza Scholza są znacznie poniżej oczekiwań czołowych polityków i tradycyjnych wyborców SPD.
W dzień po wyborach w Brandenburgii gremia kierownicze CDU i CSU oficjalnie mianowały Friedricha Merza jako ich kandydata na kanclerza. Nadchodzące wybory są być może ostatnią szansą dla tego polityka, odsuniętego niegdyś przez Angelę Merkel. Klucz do jego sukcesu wyborczego leży głównie w zachodnich landach. Przewodniczący CSU Markus Soeder nie widzi żadnych obciążeń dla Merza w związku ze słabym wynikiem CDU w Brandenburgii, traktując to jako właściwość lokalną i specjalny przypadek.
Stosunek do dostaw broni dla Ukrainy oraz perspektywy zakończenia wojny będą różniły nie tyle poszczególne partie polityczne, ile pogłębić mogą linie podziału w tej sprawie wewnątrz poszczególnych ugrupowań.
Z perspektywy nie tylko polskiej jest pewnym fenomenem konstytucyjno-prawnym, że konstytucja landu brandenburskiego z 1992 roku zawiera zapis o szczególnych relacjach z Polską. Nie można przeceniać zapisów konstytucji krajowych czy regionalnych, ale przecież jest to znacznie mocniejsze zobowiązanie niż deklaracje polityczne partii czy oświadczenia polityków.
Wybory 22 września umożliwiają kontynuację rządów SPD zasłużonej dla relacji przygranicznych z Polską na płaszczyznach samorządowej, euroregionalnej i międzyrządowej, szczególnie we współpracy z województwami lubuskim i zachodniopomorskim. Dotychczasowy i przyszły premier Woidke był w latach 2014-2022 pełnomocnikiem rządu RFN do spraw tych relacji. Nie brak problemów w tych stosunkach i to nie tylko w związku z wprowadzeniem kontroli granicznych, prowadzonych i tak przecież na granicy z Brandenburgią od października 2023 roku. W perspektywie przyszłości są to jeszcze większe wyzwania na miarę twórców dotychczasowych struktur i instytucji współpracy transgranicznej oraz ich znaczenia dla całości stosunków polsko-niemieckich.
W 1997 roku pierwsze informacje o wielkiej powodzi dotarły do mnie w Madrycie, gdzie towarzyszyłem prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu w szczycie NATO. Polskę zapraszano na nim do Sojuszu, ja byłem podsekretarzem stanu w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, wkrótce miałem zostać też członkiem zespołu negocjacyjnego, który prowadził rozmowy o warunkach członkostwa. Ponieważ głowę miałem zaprzątniętą tymi historycznymi wydarzeniami, alarmujący prezydenta o rozpoczynającym się kataklizmie telefon mojego kolegi, który został w Warszawie, Marka Dukaczewskiego, potraktowałem pierwotnie bez należytej atencji. Mój błąd. Niedługo po naszym powrocie do kraju okazało się, że pod wodą znalazła się 1/15 całego obszaru Polski. Trzeba było skierować do akcji ratowniczej 170 tysięcy żołnierzy i funkcjonariuszy, ewakuować – 250 tysięcy osób, a tym, którzy pozostali w swoich domach – zorganizować aprowizację. W ciągu 5 miesięcy zbudowano dla powodzian 1300 w pełni wyposażonych domów. Aby to wszystko było możliwe, w ciągu jednego dnia, 17 lipca, Sejm uchwalił 21 ustaw umożliwiających sprawne funkcjonowanie struktur państwa w tych nadzwyczajnych warunkach. Pracowali nad nimi, intensywnie i wspólnie, posłowie zarówno koalicji rządzącej, jak i opozycji.
Powódź mnie wciągnęła, zająłem się nią ex officio. Nie w czasie akcji ratowniczej – uważaliśmy, że struktury rządowe znakomicie sobie dają radę i zaangażowanie struktur prezydenckich nie jest ani potrzebne, ani wskazane – ale po ustąpieniu wód. Koordynowałem pracę BBN nad specjalnym raportem zawierającym analizę funkcjonowania instytucji oraz wnioski na przyszłość odnoszące się do poprawy procedur, usprawnienia koordynacji służb, precyzyjnego określenia kompetencji organów samorządowych wszystkich szczebli oraz administracji rządowej w sytuacjach niestandardowych. Także na podstawie tych wniosków prezydent Aleksander Kwaśniewski wniósł do Sejmu pakiet projektów ustaw o stanach nadzwyczajnych, ostatecznie uchwalonych w 2002 r. (zostałem wiceprzewodniczącym sejmowej komisji nadzwyczajnej do tej sprawy i posłem-sprawozdawcą części ustaw).
Jeśli więc 27 lat później państwo okazało się dobrze przygotowane na kolejną powódź tej samej skali (po drodze zdarzyły nam się mniejsze, acz też dotkliwe w 1998, 2001 czy 2010 r.) – a twierdzę, że tak właśnie jest – to w dużej mierze dlatego, że z tej pierwszej wyciągnęliśmy właściwe wnioski. Generalnie uważam, że ludzkość niezwykle rzadko uczy się na swoich błędach, często cytuję Marksa z 18 brumaire’a Ludwika Bonaparte o tym, że historia jeśli się powtarza, to jako farsa – a na dodatek robię to nieco prześmiewczo. Przypadek z powodziami świadczy jednak, że jest to możliwe. Stworzyliśmy dobrze skoordynowany system zarządzania kryzysowego, funkcjonalne procedury, dofinansowaliśmy odpowiednie służby (ze Strażą Pożarną na czele), przeprowadzaliśmy ćwiczenia, powstał system informowania ludności o zagrożeniach. Nie dopuściliśmy do ponownej degeneracji wałów przeciwpowodziowych, wybudowaliśmy wiele obiektów i urządzeń hydrotechnicznych. Przyczyniły się do tego wszystkie kolejne ekipy rządzące.
Trzeba też pamiętać, że generalnie polskie państwo jest dziś o wiele lepiej skonstruowane i skuteczniej działające niż w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Jesteśmy bogatsi i bardziej świadomi, ale wielka w tym zasługa także przynależności do Unii Europejskiej. Członkostwo w niej wymusza poprawę efektywności działania administracji i służb, lepsze oprzyrządowanie prawne. Będąc we Wspólnocie możemy także szybko sięgnąć po zasoby z instrumentu rescEU, środki z rezerwy budżetowej na pomoc nadzwyczajną, a w późniejszym czasie – z Funduszu Solidarności. Modele matematyczne i sztuczna inteligencja pozwalają o wiele precyzyjniej przewidywać zasięg i intensywność anomalii pogodowych.
Czy wszystko zadziałało perfekcyjnie? Oczywiście nie. Pękały tamy, przelewały się zbiorniki. Na spokojnie sprawdzi się, czy wykonawcy nie popełnili błędów lub fuszerki. Ale nie zapominajmy przy tym wszystkim, że mamy do czynienia ze zjawiskami globalnymi, o niespotykanych natężeniu i szybkości. Żadne inne państwo nie dało sobie rady z tą powodzią zauważalnie lepiej.
Donald Tusk powinien jednak po tej lekcji przeprosić się z Europejskim Zielonym Ładem. Nie warto próbować wstrzymywać działań UE ograniczających tempo zmian klimatycznych. Co prawda w wyobrażalnej perspektywie nie są one już w stanie zapobiec kolejnym niżom genueńskim, suszom czy pożarom na wielkich połaciach, ale przynajmniej można będzie spojrzeć w oczy wnukom.
Nie warto natomiast przejmować się krytykanctwem ze strony Prawa i Sprawiedliwości, w tym próbami przelicytowywania wydatków dla powodzian i na usuwanie szkód. Populiści już tak mają, nie powściągną się nawet w najtragiczniejszych okolicznościach. Tę miałkość czuć od nich na wiele kilometrów. Per saldo im się nie opłaci.
Wyrażenie nie zmienia się koni w połowie rzeki, które datuje się od wojny secesyjnej i jest przypisywane Abrahamowi Lincolnowi, było wielokrotnie wykorzystywane nie tylko w kampaniach prezydenckich. W roku 2020, w samym środku globalnego kryzysu gospodarczego, portal MarketWatch wezwał prezydenta Obamę do niezmieniania koni i pozostawienia Bena Bernanke na stanowisku prezesa Rezerwy Federalnej, tak „aby pomógł przetrwać kryzys finansowy”. Niektórzy eksperci uważają także, że wezwanie do niezmieniania koni w sytuacji, gdy sondaże pokazywały, że wyborcy bardziej niż czymkolwiek innym byli zaniepokojeni globalnym terroryzmem i bezpieczeństwem USA, pozwoliło George’owi W. Bushowi pokonać Johna Kerry’ego w walce o drugą kadencję.
Nie należy się zatem dziwić, że retoryka wojny, której Trump użył po raz pierwszy w czasie pandemii, jest konsekwentnie przez niego stosowana. Pozycjonuje on siebie jako prezydent, który sprawy wojny – niezależnie, czy dotyczy to granicy z Meksykiem, wojny w Ukrainie, czy rozszerzającego się konfliktu na Bliskim Wschodzie – załatwia w 24 godziny.
Jednakże, jak wiemy z praktyki, zasada niezmieniania koni nie działa w 100 procentach. Dowodzi tego historia prezydenta Herberta Hoovera, którego zwolennicy starali się przedstawiać jako kogoś w rodzaju przywódcy z czasów wojny, który walczył z Wielkim Kryzysem. Niestety, wielu wyborców to właśnie jego za kryzys obwiniało; skandowali: zmień konie, bo utoniesz.
Joe Biden jest jedynym urzędującym prezydentem w historii USA, który zrezygnował z kandydowania po tym, jak został domniemanym kandydatem. Jego decyzja o ustąpieniu w lipcu 2024 r. była tym bardziej zdumiewająca, że wygrał już prawybory. Bezprecedensowa w całej historii USA decyzja Demokratów, aby zmienić konie w połowie przeprawy przez rzekę, była przedmiotem olbrzymich emocji. Jest i na długo pozostanie przedmiotem różnych ocen i analiz. Przyniosły wzrost zadowolenia i zaangażowania wyborców – ostatnie badania wskazują, że około 52 proc. zwolenników Harris wyraża zadowolenie z kandydatów na prezydenta, co stanowi znaczny wzrost w porównaniu z osiemnastoprocentowym wskaźnikiem zadowolenia wśród zwolenników Bidena w lipcu przed zmianą. Według PEW Research zarówno zwolennicy Harris, jak i Trumpa wykazują duże zainteresowanie wyborami, a 76 proc. zwolenników Harris uważa, że wynik wyborów jest kluczowy. Przed nami oczywiście jeszcze długofalowe analizy realnych skutków faktycznego wyniku wyborów w dniu 5 listopada.
Pozytywne zmiany przyniosło także ukierunkowanie kampanii na strategię przez Krajowy Komitet Partii Demokratycznej (DNC), który opublikował obszerną platformę wyborczą obejmującą kluczowe kwestie: gospodarkę, zmiany klimatyczne; opiekę medyczną i ochronę zdrowia, poprawę dostępności do tanich mieszkań itd. Wybór kandydata na wiceprezydenta, który uzupełnia Kamalę Harris, ale jej nie przyćmiewa, także wydaje się mądrym posunięciem. Jej apel do młodszych wyborców, mniejszości i kobiet może dać jej przewagę, zwłaszcza w kluczowych stanach wahadłowych ze znaczną liczbą głosów elektorskich.
Harris jest także pozytywnie postrzegana jako dobry wzór do naśladowania. Jest pragmatyczna i twardo stąpająca po ziemi. Docenia się jej inteligencję i bystrość umysłu. Ma zdecydowaną przewagę w stosunku do Trumpa w kwestiach społecznych, takich jak aborcja i prawa reprodukcyjne kobiet. Ma też znaczne poparcie wśród różnorodnych grup etnicznych, zwłaszcza wśród Afroamerykanów i społeczności azjatyckich. Wśród przypisywanych jej słabości w odniesieniu do polityki wewnętrznej jest brak przekonania do jej zdolności do podejmowania dobrych decyzji gospodarczych. Zdolność tę dostrzega tylko 45 procent wyborców.
Opinie na temat jej zdolności do zarządzania polityką międzynarodową, radzenia sobie ze złożonymi globalnymi problemami i kryzysami, są podzielone. Harris weszła do Białego Domu ze stosunkowo niewielkim doświadczeniem w polityce zagranicznej w porównaniu ze swoimi poprzednikami. Niektórzy krytycy twierdzą, że nadal brakuje jej głębokiej wiedzy, która wynika z dziesięcioleci doświadczenia. Pomimo jej prestiżowych stanowisk prokurator generalnej stanu Kalifornia czy wiceprezydenta USA niektórzy wyborcy nadal czują, że nie znają jej wystarczająco dobrze. W opinii wielu analityków Harris musi jeszcze nawiązać silne relacje z kluczowymi postaciami międzynarodowymi, takimi jak np. przywódcy Turcji czy Arabii Saudyjskiej, a szybkie i skuteczne zbudowanie tych relacji będzie kluczowe dla sukcesu jej prezydentury.
Donald Trump ma solidną i lojalną bazę szczególnie wśród białych wyborców oraz osób zaniepokojonych imigracją, wojną, kwestiami bezpieczeństwa i gospodarką. Jest postrzegany jako silny i kompetentny w kwestiach gospodarczych. Pięćdziesiąt pięć procent wyborców jest przekonanych o jego zdolności do podejmowania dobrych decyzji w obszarze polityki gospodarczej. Posiada znaczne zdolności, kompetencje i możliwości w zakresie dominowania przekazu medialnego i utrzymania wysokiego poziomu zaangażowania swoich zwolenników. Umie sprawnie wykorzystywać kontrowersje i dramatyczne w wyrazie fake news dla utrzymania wysokiego poziomu widoczności. Jednakże w porównaniu z Harris osiąga niższe wyniki przy ocenie cech osobistych, takich jak bycie dobrym wzorem do naśladowania, uczciwość czy wiarygodność. Przeciwko Trumpowi działa również jego własne oręże starczego wieku, którego używał wobec Joe Bidena.
Niekontrolowany styl i kontrowersyjna retoryka Trumpa zawsze stanowiły i nadal stanowią obosieczny miecz. Konsoliduje i dodaje energii jego bazie, ale może również zrażać inne grupy wyborców. Najlepszym dowodem będzie skutek działań TikToka i szalejącego na nim filmiku Eat the Cat – „zjedz kota”. TikTok to narzędzie o wielkiej sile dla generacji Z. Skutki reakcji wyborców na treści promowane na tej platformie mogą być bardzo niekorzystne dla Donalda Trumpa. Jeśli nie dostosuje swojego podejścia, może dość szybko stać się swoim najgroźniejszym wrogiem – zwłaszcza w starciu z taką konkurentką, jak Harris, atrakcyjną nie tylko dla generacji Z, ale i dla szerszej grupy demograficznej.
Mimo wielu pozytywnych sygnałów sondażowych, będących skutkiem zmiany koni, wyścig pozostaje bardzo wyrównany. Sondaże nadal pokazują zaciętą rywalizację między Harris a Trumpem, a ostateczne powodzenie strategii Demokratów będzie z jednej strony zależało od ich zdolności do utrzymania entuzjazmu wyborców i skutecznego komunikowania swojego programu niezdecydowanym wyborcom, a z drugiej — od tego, aby byli to wyborcy w tych stanach, które razem dostarczą magiczne 270 głosów elektorskich.
Za sprawą byłego europosła Ryszarda Czarneckiego afera Collegium Humanum znów znajduje się w centrum społecznej uwagi. Wylano już kilka wiader krytyki pod adresem kierownictwa tej placówki. Rektor (nomen omen też Czarnecki, choć panowie nie są ponoć spokrewnieni) wciąż przebywa w areszcie. Opinia publiczna nie szczędzi ironicznych słów wobec absolwentów kursów kończących się uzyskaniem dyplomu MBA (Master of Business Administration). O studentach studiów dziennych i zaocznych mówi się znacznie mniej, na dobrą sprawę decydenci nie bardzo wiedzą, co zrobić z tym fantem. Dziś w tej Uczelni studiuje około 25 tysięcy młodych ludzi, których kariera akademicka i zawodowa została przekreślona w wyniku poczynań kilku oszustów i bezradności decyzyjnej instytucji odpowiedzialnych za rozstrzygnięcie tej sprawy.
Szczerze mówiąc, los absolwentów MBA mniej mnie obchodzi. To dorośli ludzie, o ugruntowanej pozycji zawodowej, mający środki na pokrycie (pogodzenie się z ich utratą) opłat, jakie od nich pobrano. Zgrozą napawa mnie myśl o przyszłości studentów. Jest ich wielu, to nie incydent. Polska Komisja Akredytacyjna wydała pozytywną rekomendację na temat utworzenia tej Szkoły i uruchomienia tam poszczególnych kierunków studiów. W rankingach oceniających poziom nauczania Collegium Humanum plasowało się na czołowych miejscach wśród uczelni prywatnych. Studenci składali wyznaczone im egzaminy i przyjmowali do wiadomości oceny, jakie stawiali im pracownicy naukowo-dydaktyczni CH, upoważnieni do przeprowadzania tych egzaminów. Płacili też za swoje studia tyle, ile od nich zażądano. Dziś nie wiedzą, jaki jest ich status i co będzie z nimi dalej. Kilku dziennikarzy znalazło dobry temat do napisania kilku artykułów. Obśmiano te studia, dziś w powszechnym użyciu jest nazwa Collegium Tumanum. Tu i ówdzie odzywają się głosy, że pracodawcy wybuchają śmiechem na informację, że mają do czynienia z absolwentami tej Alma Mater. A ukończyło ją już 4386 osób; Uczelnia powstała w roku 2018 i rozpoczął się szósty rok jej działalności.
Przyszłość Collegium Humanum nie jest sprawą ani dziennikarzy, ani prześmiewców. Nie jest też sprawą wystawionych do wiatru studentów. Odpowiedzialność za jej rozstrzygnięcie ponoszą władze państwa. To one wydały „akt erekcyjny” (wpisany do ewidencji uczelni niepublicznych MNiSzW pod nr 383) i państwo było zobowiązane do zapewnienia wszelkich form kontroli poprawnego przebiegu edukacji w tej placówce. Tych młodych ludzi nie interesuje, czy tylko Paweł (Czarnecki były rektor) będzie siedzieć, czy w kryminale znajdzie się także Ryszard (też Czarnecki). Czy towarzyszyć im będzie dyrektor Biura Komisji Akredytacyjnej, który ponoć przyjął łapówkę w kwocie 450 tys. zł[1], czy też pozbawieni zostaną tej przyjemności? Jak dotąd wszyscy komentatorzy oficjalni i nieoficjalni prześcigają się w poszukiwaniu osób prominentnych, które uzyskały dyplom MBA. Podobno dyplomy te nie będą honorowane. A co z tymi 25 tysiącami młodych ludzi, których pierwsze dorosłe zetknięcie z instytucjami państwa, okazało się zetknięciem bolesnym? Mianowano nowego rektora. Zmieniono nazwę Uczelni. Nie są to kroki wystarczające. Od Ministerstwa należałoby oczekiwać jasnej deklaracji, jaki będzie dalszy przebieg studiów. W jakiej formie będą się odbywać? Czy w przypadku nauczania zdalnego (to zdaje się konieczne, bo na 25 tysięcy studentów przypada mniej niż setka pracowników naukowo-dydaktycznych) przynajmniej egzaminy będą odbywać się w formie bezpośredniej? Jakie kroki zostaną podjęte, by przywrócić dobre imię studentom i przyszłym absolwentom? Ta sprawa wydaje się najważniejsza. Na razie jej rozpatrzenie ciągnie się już dwa lata. Bez rezultatu. O tempora, o mores!
[1] Wikipedia, Collegium Humanum – Szkoła Główna Menedżerska z siedzibą w Warszawie
Coraz trudniej zrozumieć, jaka myśl przyświeca działaniom Donalda Tuska w polityce europejskiej, a także wypowiedziom na użytek wewnętrzny, ale w kontekście relacji z najbliższymi było nie było sojusznikami. Po 15 października zasadne wydawało się oczekiwanie gwałtownego zwrotu w polityce na forum UE, radykalnego odcięcia się od antybrukselskich fobii populistycznej prawicy. Tymczasem – choć na poziomie aksjologicznym i w warstwie estetycznej nastąpiło szybkie i zdecydowane przestawienie zwrotnicy – to w wielu punktach eurosceptycyzm PiS jest faktycznie kontynuowany; przykładem – opór wobec niezbędnych zmian instytucjonalnych Unii, krytyka Zielonego Ładu, manifestowany sprzeciw odnośnie do poprawy unijnej reakcji na presję migracyjną, niechęć w stosunku do budowy wspólnej tożsamości obronnej i koordynacji produkcji zbrojeniowej, niezbliżanie się do obszarów stanowiących nowy rdzeń integracji, takich jak wspólna waluta, unia bankowa i kapitałowa.
Wyjaśnienie takiego stanowiska jest proste, samo ciśnie się do głowy – ale na tyle obrazoburcze i rozczarowujące, że aż trudne do wypowiedzenia na głos: być może Tusk po prostu nie wierzy w Europę, jest twardym zwolennikiem państw narodowych i XIX-wiecznej suwerenności. Prawdopodobnie zmyliło nas to, że przez pięć lat sprawował jeden z czterech, wliczając prezesa Europejskiego Banku Centralnego, najważniejszych urzędów w UE. Jednak Rada Europejska, na której stał czele, jest emanacją interesów państw członkowskich; to ważny organ Unii, bo zapewnia balans między tym, co narodowe, a tym, co wspólnotowe – ale z natury rzeczy to organ konserwatywny, powstrzymujący Wspólnotę od śmielszych poczynań.
Tym razem nasz premier z marsową miną zwrócił się przeciw Berlinowi. Wyraził oburzenie, uznał zapowiedziane przez rząd Olafa Scholza decyzje za „nie do zaakceptowania”, mówił o „de facto zawieszeniu Schengen” i zaapelował o wspólną interwencję wszystkich sąsiadów Republiki Federalnej. Tak ostrego języka nie powstydziliby się Jarosław Kaczyński, Mateusz Morawiecki czy nawet poseł Mularczyk.
Prawda zaś jest taka, że wyrywkowe kontrole na granicy polsko-niemieckiej trwają od prawie roku i nic się w tej sprawie nie zmieni; podobnie jak na granicy z Austrią, Czechami i Szwajcarią. Polegają one głównie na sprawdzaniu wybranych autokarów, busów i TIR-ów, raczej nie dotyczą turystów czy mieszkańców pasa przygranicznego. Są uciążliwe ze względu na tworzące się od czasu do czasu korki, od tego jednak daleko do zamykania granic.
Ich celem jest wyszukiwanie nielegalnych imigrantów. Mimo wszystko Niemcy pozostają jednym z najbardziej otwartych krajów. Jak wyliczył rzetelny ekspert, Piotr Buras, trafia do nich mniej więcej połowa wszystkich azylantów w UE (1,4 mln w ostatniej dekadzie), w samym zeszłym roku złożono 351 tysięcy wniosków, w tej chwili przebywa tam też 1,2 miliona ukraińskich uchodźców. 250 tysięcy osób powinno zostać deportowanych do swoich krajów, ale „z wielu powodów nie udaje się tego zrobić”.
Nowością będzie zastosowanie wyrywkowych kontroli granicznych na zachodzie i północy Niemiec. I retoryka rządu w Berlinie towarzysząca tej decyzji. Ma ona oczywisty kontekst przedwyborczy. Silnym bodźcem do jej ogłoszenia z pewnością było zwycięstwo AfD, budującej swoją siłę na przekazie antyimigranckim, w wyborach do Landtagu Turyngii i jej niemal równie wysoki wynik w Saksonii. Niemiecka opinia publiczna oczekuje skutecznej reakcji, więc chwiejący się rząd socjaldemokratów, Zielonych i liberałów w końcu, niechętnie, uwzględnił to w swojej taktyce. Postulaty chadeckiej CDU – z którą Tusk ma o wiele bliższe kontakty – idą o wiele dalej. Jeśli sytuację uda się opanować, po przyszłorocznych wyborach do Bundestagu kontrole prawdopodobnie zostaną wycofane. Eksperci są zdania, że nie przyczyniają się one do znaczącego ograniczenia napływu imigrantów, a są kosztowne w pieniądzach i zaangażowanej sile ludzkiej.
Czy to dobrze, że Niemcy wprowadzają kontrole, nawet wyrywkowe, na granicach? Oczywiście, że źle! Jednak takie sprawy trzeba umieć załatwiać w zaciszu gabinetów, na drodze konsultacji. W pohukiwaniu na partnerów za pośrednictwem polskich mediów lubowało się Prawo i Sprawiedliwość. Najwyraźniej między Tuskiem a Scholzem nie ma, jak to się mówi, chemii.
Straszenie rozpadem strefy Schengen (to hasło, jak widzę, szeroko rozchodzi się w naszej opinii publicznej) jest nieodpowiedzialne. Całkowicie swobodny przepływ osób i towarów jest kluczową zdobyczą integracji. Jeśli miałaby ona nie przetrwać, nie przetrwa i cała Unia.
Tusk z pewnością to wszystko wie. Czemu więc podniósł ten temat – i to w tak kategoryczny sposób? A, tego to właśnie do końca nie rozumiem.
Mój przyjaciel Czesław, zabijając emerytalną depresję, buszuje po różnych krajowych i międzynarodowych mediach społecznościowych i z czystej sympatii obdarza mnie od czasu do czasu ciekawymi informacjami. To, co przysłał mi ostatnio, zacząłem czytać z większą uwagą i głębszą refleksją. Otóż według danych World of Statistics członkami BRICS (nazwa organizacji jest połączeniem inicjałów państw: Brazylii, Rosji, Indii, Chin, Republiki Południowej Afryki, choć potem do organizacji przystąpiły jeszcze: Egipt, Etiopia, Iran i Zjednoczone Emiraty Arabskie) jest dziś ogółem dziewięć państw. Niby niewiele, ale ludność tych krajów liczy razem ponad 3,5 miliarda osób. To ponad 43% ludności świata. Formalnie zaproszonym do członkostwa państwem jest Arabia Saudyjska (36,5 mln), zaś oficjalnie aplikuje o przyjęcie jeszcze 18 państw, prawie wszystkie z pozaeuropejskiego i poza północnoamerykańskiego kontynentu. Jedynym europejskim państwem jest Białoruś, a Turcję (też aplikuje) trudno jednoznacznie przypisać.
Potem World of Statistics podaje, że członkostwem są zainteresowane jeszcze 23 państwa, wszystkie z Azji, Afryki i Południowej Ameryki, a wśród nich Nigeria (220 mln), Indonezja (blisko 280 mln), Wietnam (ponad 105 mln), Irak, Syria, Ghana i Peru. Ogółem należy lub chce należeć 51 państw. To liczba znaczna, choć jeszcze nie szokująca. Mimo woli nasuwa się refleksja, że zaczynamy dzielić się na świat białego człowieka i wielobarwny świat do niedawna nazywanym trzecim albo rozwijającym się. Poza BRICS pozostaje Europa, Stany Zjednoczone i Kanada, Australia, Japonia, Izrael. I jeszcze kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt państw o różnym potencjale demograficznym i ekonomicznym.
Oczywiście lekturze danych może towarzyszyć jedynie refleksja, może nawet spostrzeżenie tylko; podobne dane statystyczne nie mogą prowadzić do żadnych wniosków uogólniających o podziale świata czy zagrożeniu nowymi konfliktami. Refleksja jest przecież również taka, że wśród krajów członkowskich i aplikujących znajdują się państwa pozostające ze sobą w konfliktach, mające bardzo różne interesy ekonomiczne i różnorakie powiązania wzajemne. Czesław mocno mi jednak namącił w głowie, bo rysuje mi się z jednej strony wspólnota euroatlantycka, a z drugiej cała reszta. I jeszcze ta liczba chętnych, zdaje się, że do Unii Europejskiej rade byłyby przystąpić Serbia (to nie całkiem pewne, bo i Unia ma wątpliwości), Ukraina (w stanie wojny) i Mołdawia, a tę ostatnią chce poprzeć nawet Donald Tusk. To tak jakby do jednej knajpy masowo ciągnęli spragnieni klienci, a do drugiej podjeżdżali luksusowymi samochodami tylko nieliczni. Wybrani?
Może nie warto się tym przejmować, wspólnota euroatlantycka to wciąż najsilniejsze zgrupowanie ekonomiczno–militarne. Analizując udział USA i UE w światowym PKB to wspólnota ta ma plus minus 35% całości. BRICS żadnym ugrupowaniem jeszcze nie jest, może jest jedynie wyrażeniem woli, niczym więcej. Ale przyglądać się z uwagą toczącym się procesom chyba trzeba i warto. W końcu BRICS powołano w 2009 roku, zaledwie 15 lat temu, wtedy wszyscy machali ręką z lekceważeniem. Dziś trudno machać, a z lekceważeniem z pewnością nie. A ja mogę obiecać, że wszelkie otrzymywane od Czesława informacje analizować będę ze wzmożoną ostrożnością, by nie przerywać PT Czytelnikom błogiego spokoju i samozadowolenia.
Wybory landowe (krajowe) w warunkach federalnych Niemiec zawsze budziły większe zainteresowanie niż wybory lokalne gdziekolwiek w Europie i na świecie. Wynika to z kompetencji landów i zaangażowania znanych polityków w te wybory, a także z doświadczeń historycznych — bowiem odejście czy nawet zniszczenie realnego federalizmu w Niemczech wiązało się z przejściem do dyktatury brunatnej lub czerwonej.
Po wygranej 1 września 2024 r. Alternatywy dla Niemiec (AfD) w Turyngii i jej wysokiego wyniku wyborczego w Saksonii wielu wyborców i obserwatorów ma poczucie wystąpienia trzęsienia ziemi. Trzymając się trzeźwych i powściągliwych prób oceny sytuacji, nie popadam w aż tak skrajne emocje.
Sięgam pamięcią do ustąpienia Konrada Adenauera i wyboru na kanclerza Ludwiga Erharda, a następnie do narastania nastrojów politycznych w latach 60. w NRF/RFN, kiedy to w 1966 roku NPD (Narodowa Partia Niemiec) odniosła szereg sukcesów w wyborach landowych. Ale też niebawem powstała Wielka Koalicja CDU-SPD, by w przeciągu trzech lat ustąpić historycznej, nowej koalicji socjaldemokratów z liberałami. Tamta Republika Bońska miała pewne mechanizmy polityczno-prawne z nadania aliantów zachodnich, a także z rozwijającego się państwa prawnego (Rechtsstaat). Dochodziły do tego mechanizmy działalności Urzędu Ochrony Konstytucji i obrony przed ekstremalnymi siłami politycznymi, działającymi zarówno legalnie jak i nielegalnie. W dzisiejszych czasach, w warunkach presji gospodarczej, imigranckiej i sytuacji związanej z wojną ukraińsko-rosyjską, jest to jeszcze bardziej skomplikowane.
Rzeczywiście są niepokojące elementy związane z zachowaniami AfD. Jak na przykład magazyn „Compact”, którego wydawca Jürgen Elsässer otwarcie życzy klęski w Ukrainie Amerykanom, Brytyjczykom i Polakom, przyznaje się do popierania Putina i włącza się do propagandy Kremla (wywiad z rzeczniczką rosyjskiego MSZ Marią Zacharową). Po próbach zawieszenia działalności magazynu, jego wydawca odwołuje się do orzeczenia Federalnego Sądu Administracyjnego, który na warunkowe wydawanie tego pisma zezwolił… Na tym tle chyba niedoceniane jeszcze są groźby AfD dotyczące możliwego w przyszłości — ich zdaniem — wyjścia Niemiec z UE (dexit).
Głosy uzyskane przez AfD dają jej status tzw. mniejszości blokującej (Sperrminorität), co pozwala na wpływ m.in. na nominacje sędziów. Skrajnie prawicowi przedstawiciele obu landów obejmą też miejsca w Bundesracie; należy jednak przy tym realnie patrzeć na znaczenie polityczne tych landów oraz liczbę ich ludności.
AfD straszy też CDU możliwymi układami koalicyjnymi ze skrajną lewicą, co miałoby prowadzić do upadku tej partii.
Jedną z odmian radykalizmu, ale po lewej stronie, jest działalność Sahry Wagenknecht (ur. 1969), poprzednio w PDS, następczyni NRD-owskiej SED, a potem związanej z partią lewicy Die Linke. Przez szereg już lat w swojej działalności parlamentarnej i medialnej Sahra Wagenknecht znana była nie tylko ze względu na daleko posunięte postulaty lewicowe, ale i z egzotycznej urody (jest córką Irańczyka i Niemki), a także z małżeństwa z bardzo znanym politykiem, błyskotliwym, acz kapryśnym, w 1990 roku socjaldemokratycznym kandydatem na kanclerza – Oskarem Lafontaine (ur. 1943).
Po ostatnich wyborach jej Sojusz (Bündnis Sahra Wagenknecht) również ma zdolność koalicyjną w Saksonii i Turyngii. Decyzje w tej sprawie są obciążone, jak i w przypadku pozostałych partii, politycznym ryzykiem wejścia we współpracę z AfD. Zwłaszcza zwolennicy Sojuszu obawiają się negatywnych skutków decyzji o takiej koalicji w perspektywie kolejnych najbliższych wyborów — w Brandenburgii 22 września br. Wyborcy będą więc oczekiwać m.in., w jakim stopniu deklaracje przedwyborcze, z kordonem sanitarnym i murem wobec prawicowych radykałów, zostaną potwierdzone w obliczu szansy dojścia do władzy.
Sama Wagenknecht nie waha się powoływać na renomowane źródła w stosunkach międzynarodowych, amerykańskie i izraelskie, by dowodzić, że to USA i Wielka Brytania zablokowały możliwość kompromisu ukraińsko-rosyjskiego, dopuszczając do wybuchu konfliktu. Z drugiej strony zwraca się uwagę, mimo dotychczasowych stereotypów dotyczących tej nowej Róży Luksemburg (jak niektórzy chcieliby ją promować), na ewolucję programu gospodarczego Sojuszu i zbliżenie do średnich przedsiębiorców.
Niektórzy analitycy w Polsce (m.in. Anna Kwiatkowska z OSW) zwracają uwagę na generalne umocnienie w dzisiejszych Niemczech antyamerykanizmu, izolacjonizmu oraz poglądów i nastrojów odchodzących od więzi transatlantyckich.
Dodam, że część sił politycznych Niemiec strzela sobie bramkę samobójczą, zapominając, że szanse na zwycięstwo Ukrainy oznaczałyby odsunięcie zagrożeń od Niemiec przez kolejne państwo frontowe powiązane sojuszem z Zachodem, ale graniczące z Rosją.
Nawet po tymczasowym odtrąbieniu klęski demokracji niemieckiej, w krajobrazie politycznym landów nie należy lekceważyć możliwości dwóch wielkich partii ludowych: CDU i SPD, nawet tymczasowo słabnącej. Ani ich możliwości politycznych, w tym ostatniej chyba szansy bardzo zdolnego polityka i świetnego mówcy CDU, Friedricha Merza, zostania kanclerzem po przyszłorocznych wyborach do Bundestagu.
A co na to politycy polscy? Niektórzy z nich potrafią tylko forsować astronomiczne sumy roszczeń reparacyjnych, co jest wodą na młyn ekstremistów politycznych w Niemczech… Czy kontakty byłego ambasadora RP w Berlinie z profesorem filozofii z AfD były wypadkiem przy pracy?
Relacje polsko-niemieckie po trudnych okresach poprawiały się, gdy stawały się kontaktami nie tylko polityków i dyplomatów, ale i intelektualistów, przedstawicieli nauki, biznesu oraz znaczących przedstawicieli mediów. Ale to już inne sfery zagadnień…
Na razie mamy wyniki wyborów w Saksonii i Turyngii, ale zaczekajmy jeszcze na wieczór wyborczy w Brandenburgii 22 września br. — landzie bardzo ważnym dla relacji polsko-niemieckich.
Od morza do Tatr wstrząs: deficyt budżetu państwa na rok 2025 zaplanowano w wysokości 289 miliardów złotych! Opozycja wieszczy upadek państwa, popierający Koalicję są zaskoczeni, obojętni tacy pozostają. Tymczasem projekt ustawy budżetowej jest pełen plusów, minusów i kontynuowania zaszłości.
Co mi się podoba? To, że obecny rząd przekłada z tylnej kieszeni do przedniej to, co poprzednie w tej tylnej chowały. Czyli spłaca 28,5 mld zł zadłużenia Funduszu COVID-19 i 34,7 mld zł zadłużenia Polskiego Funduszu Rozwoju. Czyli włącza do budżetu 63,2 mld zł, które poprzednicy poza nim ukrywali.
Co mi się mniej podoba? To, że ewentualne nieprzekroczenie konstytucyjnego limitu 60 proc. PKB długu publicznego osiąga się taka samą kreatywną księgowością, jak robili to poprzednicy: do 60 proc. krajowego limitu zbliża się nie zadłużenie skarbu państwa, a całego sektora finansów publicznych.
Nie podoba mi się też kontynuowanie (ba, rozszerzone!) finansowania socjalnego: nie tylko 800+, ale i babciowe plus parę innych. Do 13. i 14. emerytury mam stosunek ambiwalentny: jako emerytowi coś mi tam skapnie, jako ekonomiście ciarki po plecach mi przechodzą (a część komentarzy jest mało dyplomatyczna).
Bardzo mi się nie podoba totalny chaos w kwestiach mieszkaniowych. Czyżby nikt w rządzie nie widział statystyk cen nieruchomości i ich dynamiki przy poprzednim kredycie na 2 procent? Nikt nie ma pomysłu już nawet nie na rozwiązanie problemu, ale chociaż jego złagodzenie? O Narodowym Funduszu Zdrowia nawet nie chce się pisać. Beczka bez dna i totalnie bez pomysłu, jak to choć odrobinę usprawnić.
Ambiwalentny stosunek mam też do wydatków na obronność. W obecnej sytuacji geopolitycznej, przy naszym położeniu muszą one rosnąć – to oczywiste. Tylko warto zastanawiać się, na co się wydaje. W grudniu 1906 roku wszedł do służby brytyjski pancernik HMS „Dreadnought”. Konstrukcja rewolucyjna – przede wszystkim miał artylerię główną jednego kalibru. Jego poprzednicy mieli działa dwóch kalibrów, co wpływało na siłę ognia i powodowało konieczność dywersyfikacji amunicji.
Co to ma z nami wspólnego? Polska dysponuje obecnie czołgami T-72 oraz PT-91, niemieckimi Leopardami w wersjach 2A4, 2A5 oraz 2PL, koreańskimi K2 Black Panther oraz amerykańskimi M1A1FEP Abrams. Uzbrojenie główne po kolei: T-72 oraz PT-91 – armata 125 mm; Leopard – 120 mm; K2 – 120 mm, Abrams – 105 mm. Czyli ileś różnych pocisków, o częściach zamiennych nie wspominając.
W 2025 r. na obronność ma pójść 187 mld zł, z czego część na Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych – czyli zakup śmigłowców Apache Guardian i kontrakty z Koreą Płd. Te ostatnie to temat na niejeden artykuł. Ale wracając do czołgów – trzeba produkować kilka rodzajów amunicji, a tymczasem mamy kłopot z pociskami kal. 155 mm. Dlaczego? Nasze fabryki nie dają rady z produkcją potrzebnej ilości amunicji, a nie każdy zagraniczny dostawca zgadza się nam ją dostarczać. Czy w budżecie są pieniądze na zwiększanie mocy produkcyjnych fabryk amunicji – to jedno z wielu pytań, które ciśnie się na usta w kontekście wydatków obronnych.
Dużo było o wydatkach. A dochody? Wygląda na to, że nikt specjalnie się nie zajmował szukaniem dodatkowych ich źródeł. Gdyby tak miało być dalej, zadomowimy się w unijnej procedurze nadmiernego deficytu.
– To była pomyłka, błąd – objaśniał Tusk swoją kontrasygnatę pod wyznaczeniem neosędziego Krzysztofa Wesołowskiego na przewodniczącego zgromadzenia sędziów Izby Cywilnej SN. Premier tłumaczył się, że podpisuje dziennie setki dokumentów, że nie spostrzegł… a jego najbardziej zaufany urzędnik w kancelarii Maciej Berek (który, według premiera, jest niezwykle kompetentny, no… prawie geniusz organizacji pracy i legislacji) „nie dostrzegł polityczności sprawy”.
Tusk ocenił, że „konsekwencje tego podpisu nie są jakoś szczególnie istotne” i apelował, aby nie robić ze sprawy „katastrofy”. Otoczenie premiera natychmiast rzuciło się do studiów telewizyjnych, prześcigając się w zapewnieniach, że właściwie nic się nie stało. Że Krzysztof Wesołowski to w sumie niekontrowersyjny sędzia. Że będzie tylko przewodniczył zgromadzeniu sędziów Izby Cywilnej podczas wyborów jej przewodniczącego. Że i tak neosędziowie mają w Izbie Cywilnej większość, więc wybraliby, kogo uznaliby za słuszne, niezależnie od „pomyłki” premiera. Że walka o praworządność będzie trwała…
Obywatele naszego kraju nie muszą wnikać w niuanse batalii o sędziów, o funkcjonowanie KRS, praworządność. Ale każdy średnio rozgarnięty Polak rozumie, co się stało. Donald Tusk swoim podpisem uprawomocnił wszystkie inne decyzje Krajowej Rady Sądownictwa, potwierdził niekwestionowany status neosędziów, przyznając rację Andrzejowi Dudzie, że sędzia to sędzia; nieważne, że wskazała go nielegalna KRS, ważne, że prezydent go mianował. Pokazał nieprzyzwoity gest wszystkim obywatelom, którzy przez osiem lat, dzień i noc, w niekończących się manifestacjach demonstrowali swój sprzeciw wobec łamania prawa w Polsce.
Być może premier uznał, że nie ma innego wyjścia z klinczu w sprawie neosędziów i neo-KRS, niż uznać realia? I że trzeba przyspieszyć proces przywracania normalności, raz jeszcze łamiąc prawo? Bo wartości wartościami, a pragmatyka sprawowania władzy to co innego. Dzień przed wydaniem przez prezydenta postanowienia w sprawie K. Wesołowskiego, Tusk wysłał pismo do prezydenta, wnioskując o jego zgodę na kandydaturę Piotra Serafina na komisarza UE. I chyba tym samym podpisał się – nawet jeśli w treści pisma powołał się na inną podstawę prawną – pod pisowską ustawą o rozszerzeniu kompetencji prezydenta na sprawy europejskie, ewidentnie sprzeczną z Konstytucją. Może jakieś inne, makiaweliczne, lecz teleologiczne, motywy przyświecały premierowi?
Najbardziej obawiam się tego, że Donald Tusk powiedział prawdę. Że faktycznie nie wiedział, co podpisuje, a jego „niezwykle kompetentny” minister z kancelarii nie wiedział, co oznacza kontrasygnata premiera na prezydenckim postanowieniu wyznaczającym neosędziego. Bo jeśli prawie genialny urzędnik „nie dostrzegł polityczności sprawy”, to co mówić o innych ministrach i urzędnikach, tych mniej genialnych?
Liczby 538 i 270 są magiczne. Do zwycięstwa w wyborach prezydenckich w USA niezbędne jest uzyskanie dwustu siedemdziesięciu z ogólnej liczby 538 głosów elektorskich. W sondażach jak na razie Kamala Harris ma ich 210, podczas gdy Donald Trump – 218 (zob. mapę interaktywną).
Ameryka, niezależnie od tego, że oczekujemy od niej wyboru lidera świata, wybiera (czemu nie należy się dziwić) prezydenta dla siebie. Prezydenta, który zajmie się krajem i jego problemami. Na tym zresztą polegał fenomen MAGA (Make America Great Again), czyli deklaracji przywrócenia Stanom Zjednoczonym ich dawnej świetności.
Jak na razie wygląda na to, że duet Harris&Walz obiecuje prawie to samo co MAGA — tyle że demograficznie, etnicznie i ekonomicznie innej grupie wyborców. Trump przemawiał do pokolenia innej generacji i obiecywał powrót Ameryki, która już dawno przeminęła z wiatrem. Natomiast, dla tych, którzy patrzą w przyszłość, zwłaszcza w świetle niedawno ogłoszonych przez Kamalę Harris priorytetów gospodarczych, to właśnie polityka przyszłości oraz czysto wewnętrzne doświadczenie polityczne i gospodarcze Tima Walza powodują, że w oczach opinii publicznej to tandem Demokratów jawi się jako politycy, którzy wreszcie zajęli się najbardziej istotnymi sprawami tej najszerszej liczebnie i niepokojąco ubożejącej grupy – tych, którzy dzięki ciężkiej pracy wchodzą lub starają się utrzymać w obrębie klasy średniej. To właśnie krytykowane (nawet przez „Washington Post”, jako populistyczne) obietnice ulg podatkowych, wsparcia w kupnie pierwszego domu, bezpłatnej insuliny i innych niskich pod względem kosztów świadczeń medycznych zdają się przechylać szalę na stronę duetu H&W.
Niestety, obawiam się, że o ostatecznych wynikach zadecyduje prosta arytmetyka i demografia bazy wsparcia. Trump będzie wspierany przez zwolenników MAGA i wielkie pieniądze szukające obniżek podatków i silnej roli we wpływaniu na politykę gospodarczą. Harris i Walz – przez niższe spektrum klasy średniej i młodą populację. O wyniku zdecydują dwie zmienne: która grupa wyborców będzie liczniejsza i czy w ogólnym rozrachunku liczniejsi będą zwolennicy MAGA, czy Harris i Walza w stanach, które mają największe liczby głosów elektorskich. Przeanalizujmy to zatem:
Baza poparcia dla Trumpa to: 1) zwolennicy populistycznej retoryki byłego prezydenta. Grupa jest bardzo lojalna i silnie zmotywowana. Konsekwentnie pojawiali się w dużej liczbie podczas wyborów; 2) zamożni ludzie i wielkie korporacje – czyli ci, którzy opowiadają się za obniżkami podatków i deregulacją i zwykle popierają Trumpa w jego polityce gospodarczej.
Baza wsparcia Harris-Walza to: 1) niższa klasa średnia: grupa skoncentrowana na problemach nierówności ekonomicznych, równości praw, dostępu do opieki zdrowotnej i edukacji; oraz 2) młodsze pokolenia skłaniające się ku bardziej postępowym poglądom i szukające zmian.
Wprawdzie liczbowo, w porównaniu z bogatszymi osobami, niższa klasa średnia i młodzi wyborcy stanowią większą część elektoratu, ale kluczowa – jak zawsze – jest frekwencja wyborcza, zwłaszcza w stanach z wysoką liczbą głosów elektorskich. Historycznie rzecz biorąc, starsi i zamożniejsi wyborcy mają wyższe wskaźniki frekwencji. Zatem to wiedza, umiejętności, entuzjazm i wysiłki mobilizacyjne obu kampanii, a zwłaszcza demokratycznej, do zaktywizowania i przekonania do siebie swojej bazy będą decydującym czynnikiem w określeniu ostatecznego wyniku.
A co do świata czekającego na charyzmatycznego i silnego przywódcę międzynarodowej społeczności, to czas pokaże, czy to miejsce zajmie duet H&W.
Jakie było pierwsze skojarzenie po zapowiedzi premiera o zgłoszeniu polskiej kandydatury do organizacji letnich Igrzysk Olimpijskich? Myśl to zuchwała!
Zuchwała pomijając nawet dzisiejszy stan polskiego sportu (ten przecież za ponad dwadzieścia lat może zmienić się na lepsze), bowiem igrzyska to ogromne, strasznie drogie, idące w miliardy nie tylko złotych, przedsięwzięcie.
Już starając się na samym początku, trzeba mieć mnóstwo środków na projekty, promocję, agitację. Ale to dopiero wstęp. Wielkie pieniądze musiały dołożyć kraje już posiadające dobrą infrastrukturę sportową. Zakładając, że miejscem polskich igrzysk będzie Warszawa, my tej infrastruktury – na tle miast, które gościły tę wielką imprezę – zwyczajnie nie mamy. Na przykład Stadion Narodowy nie ma bieżni, więc nie nadaje się na miejsce lekkoatletyki, królowej sportu, cokolwiek by powiedzieć – najważniejszej podczas igrzysk. A hale sportowe? Przecież do koszykówki, siatkówki czy piłki ręcznej potrzeba obiektów nie cztero- czy pięciotysięcznych, ale znacznie większych. Nie wspominając już o innych dyscyplinach.
A pieniądze potrzebne są nie tylko na obiekty, także na to, by to wszystko dobrze się kręciło, sportowcy, oficjele i kibice byli zadowoleni. Hotele, wyżywienie, komunikacja, lotniska, system informatyczny. To ogromne, przepotężne wyzwanie. Straszliwe, wręcz horrendalne sumy. Nawet jeśli organizacyjnie jakoś się z tym uporamy, to nas po prostu na to nie stać. I tyle.
Jasne, zawsze można powiedzieć, że Polak potrafi. Pieniądze się znajdą, a przeprowadzenie takiej imprezy wzmocni prestiż naszego kraju. W radosnym uniesieniu warto jednak przypomnieć, że kilka miast — na czele z Montrealem i Atenami — spłacało długi związane z organizacją igrzysk wiele lat po zgaśnięciu znicza. W stolicy Grecji, ojczyźnie olimpiad, do dziś straszą ruiny postawionych na tę jedną imprezę obiektów. Pewnie, że można zrobić mądrzej niż Grecy, błysnąć, pokazać się światu. Tylko jakim kosztem?
Piotr Serafin zostanie komisarzem UE do spraw budżetu. Bez wątpienia Donald Tusk, który z ramienia Europejskiej Partii Ludowej uzgadniał obsadę najwyższych unijnych funkcji po czerwcowych wyborach, już dawno to ustalił z Ursulą von der Leyen. Ostatecznie w dużej mierze dzięki niemu uzyskała ona funkcję przewodniczącej Komisji Europejskiej na kolejną kadencję.
Nie będzie się więc przejmował dąsami Andrzeja Dudy. Wyraził chęć spotkania się z głową państwa w celu konsultacji tej decyzji, ale jest to przejaw elegancji, a nie zgoda na uruchomienie procedury, którą liczące się z możliwością przegranej PiS w ostatniej chwili wpisało do ustawy (zresztą z inicjatywy samego Dudy). To akurat mi się podoba. Wszystkie organy państwa muszą działać na podstawie prawa, a Konstytucja nie daje prezydentowi żadnych prerogatyw w procesie wskazywania polskich kandydatów na funkcje w UE. Gdyby nawet – sprowadzając rzecz ad absurdum – wyobrazić sobie wystosowanie formalnego wniosku na Krakowskie Przedmieście 48/50 i sprzeciw lokatora znajdującego się tam Pałacu, to taka decyzja wymagałaby kontrasygnaty premiera. A skoro ten z pewnością by jej odmówił, to utknęlibyśmy w zawieszeniu, a Komisja zostałaby powołana bez jej polskiego członka. Okazałoby się zapewne, że całkiem dobrze funkcjonuje i w takim składzie – co być może na nowo wywołałoby dyskusję o ograniczeniu liczby komisarzy. Zgodnie z traktatem powinna ona liczyć 15 osób, a jej rozdęcie jest tylko wynikiem ambicji każdego rządu, by móc kogoś wskazać (do traktatu wpisano furtkę, która to umożliwia). Jak zazwyczaj, prowizorka okazała się trwała, zaś główny wykonawczy organ Unii Europejskiej konstruuje się z nadmiernym rozdrobnieniem tek; z naddatkiem o dwanaście.
W kwestii komisarza Duda nie byłby groźny. Nie miałby nawet pojęcia, kogo zaproponować w zamian. Nie ma też żadnej dźwigni, której mógłby użyć w celu zablokowania kandydata Rady Ministrów. Napisałby protest do von der Leyen? Z pewnością bardzo by się nim przejęła. Ale uznanie legalności tej procedury prowadziłoby do precedensu. Przy nominacji sędziego Trybunału Sprawiedliwości UE prezydent mógłby już się upierać, lansując kogoś na miarę Mariusza Muszyńskiego lub Bogdana Święczkowskiego.
Jeśli chodzi o samą kandydaturę Serafina, to widzę jednak parę wątpliwości. Nie odmawiam mu znajomości spraw europejskich, jest tu wysokiej klasy fachowcem. Jednak Komisja nie jest – wbrew temu, co zarzucali jej politycy PiS – gronem biurokratów. Nominat Tuska będzie musiał zasiąść wśród byłych premierów, ministrów, polityków z pierwszego rzędu w państwach członkowskich czy wielkich działaczy gospodarczych, jak np. Thierry Breton (Bull, Thomson, France Télécom, AXA). Sam jest zaś po prostu dobrym urzędnikiem. Byłby świetnym kandydatem na szefa którejś z Dyrekcji Generalnych. Czy odnajdzie się w roli politycznej, czy będzie w stanie przeciwstawiać się doświadczonym wygom? Nie chodzi tylko o umiejętność prowadzenia zakulisowych gier, ale przede wszystkim o rozumienie polityki i historycznego momentu.
Można też mieć zastrzeżenia do jego bardzo ścisłych związków z Tuskiem. Komisarz musi być niezależny, także – a może przede wszystkim – od rządu państwa, które go wydelegowało. Ma zakaz przyjmowania instrukcji, podpowiedzi i podszeptów ze swojej stolicy. Czy łatwo będzie mu zerwać podporządkowanie wobec swojego wieloletniego patrona?
Zaskakująca jest też wybrana dla niego teka. Tusk mógł zażądać każdego portfolio. Wcześniejsze przecieki wydawały się sensowne – bezpieczeństwo i obrona w czasach wojennej zawieruchy i spodziewanego „odstraszania” i „powstrzymywania” po zakończeniu interwencji Putina w Ukrainie; albo rozszerzenie m.in. o Ukrainę. W tej ostatniej sprawie polski komisarz zależny od Tuska może nawet działać kontrproduktywnie. Wiadomo, że po przyjęciu naszego wschodniego sąsiada relacje finansowe w UE się zmienią, być może zostaniemy płatnikiem netto. Raczej to nie nastąpi w ciągu kadencji Serafina; ale w czasie obowiązywania kolejnych tzw. Wieloletnich Ram Finansowych (2028-2034), kto wie? A ten plan unijnych wydatków i dochodów zostanie opracowany przy walnym udziale komisarza do spraw budżetu.
I na koniec: źle, że Tusk nie posłuchał apelu von der Leyen i nie zgłosił dwójki kandydatów (obu płci). W sytuacji, gdy środowiska kobiece nabierają nieufności do Koalicji 15 Października co do jej intencji i sprawczości w ważnych dla nich kwestiach, lepiej było nie stawać po stronie dziadersów i mizoginów.
Tusk w swojej polityce kadrowej ma inklinacje do wyciągania królików z kapelusza. Stanowiska państwowe i rządowe (i – jak widać – unijne) nie są dla niego ukoronowaniem wcześniejszej pracy publicznej, najwyraźniej bardziej wierzy własnej intuicji. Tak było na przykład ze znalezioną w gdańskim ratuszu Katarzyną Hall, z której uczynił ministrę edukacji, czy z urzędniczką śląskiego Urzędu Marszałkowskiego Elżbietą Bieńkowską, ministrą rozwoju regionalnego i jedną z poprzedniczek Serafina w Brukseli (oboje są na zdjęciu powyżej). Do tej pory generalnie słabo mu to wychodziło, tak znajdowani protegowani raczej nie okazywali się wybitnymi piastunami powierzanych im funkcji. Czy tym razem prestidigitator zamiast królika z kapelusza wyciągnął asa z rękawa? Zobaczymy.
Rosja, pod nazwą ZSRR, była sportowym mocarstwem. Do Paryża sportowcy z tego kraju zdobyli na letnich olimpiadach łącznie 1624 medali. Więcej nagród (2 629) wywalczyli tylko atleci z USA. Ale Stany Zjednoczone uczestniczyły w dwudziestu ośmiu olimpiadach, nieprzerwanie od 1896 roku (za wyjątkiem igrzysk 1980 w Moskwie), natomiast Rosja/ZSRR – tylko w dwudziestu, gdyż Moskwa wysłała ekipę dopiero do Helsinek w 1952, po czterdziestoletniej przerwie. Od 1952 r. aż do rozpadu ZSRR zawodniczki i zawodnicy „sbornej” na każdej olimpiadzie przodowali w liczbie medali.
Współczesny wysokowyczynowy sport olimpijski jest nie tylko bardzo dochodowym produktem komercyjnym. Wbrew wzniośle głoszonym ideom współzawodnictwo ekip pod flagami narodowymi wyzwala gigantyczne pokłady nacjonalizmu i stało się czymś w rodzaju bezpardonowych starć gladiatorów. Areną utwierdzenia dominacji jednych państw, rekompensatą niezrealizowanej na innych polach wielkości – dla innych. Dla władz w Moskwie Olimpiady były nieporównanie czymś jeszcze bardziej znaczącym. W ZSRR sukcesy „sbornej” miały świadczyć o przewadze najpierw idei komunistycznej, później, w czasach Rosji, o niezłomności rosyjskiego narodu, wyższości rosyjskiej duchowości nad rozmemłanym i grzęznącym w moralnym relatywizmie Zachodem.
Wykluczenie reprezentacji kraju-agresora z udziału w letnich Igrzyskach 2024 było dla władz Rosji dotkliwym upokorzeniem. Decyzją MKOl w Olimpiadzie w Paryżu mogli wziąć udział sportowcy z Rosji, ale jako AIN (Athlètes Individuels Neutres), bez jakichkolwiek narodowych insygniów – nazw, barw, strojów, flagi i hymnu. Podobne restrykcje dotknęły Białoruski Komitet Olimpijski. Ostatecznie w Paryżu pojawiło się 15 sportowców z Rosji, wywalczyli jeden srebrny medal (tenisistki Diana Sznajder i Mirra Andriejewa w grze podwójnej).
Decyzja MKOl wzbudziła w Rosji gniew i oburzenie. Agresja rosyjskiej propagandy zwróciła się przeciwko organizatorom igrzysk w Paryżu – władzom MKOl z jego szefem Thomasem Bachem, przeciwko Francji i osobiście prezydentowi Macronowi. Rosyjska telewizja, jako bodajże jedyna na świecie nie transmitowała Igrzysk, ale za to nieustannie próbowała je dyskredytować i obrzydzać. Rzeczniczka rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa, gdy już opowiedziała o narkotykach, gwałtach, i innych niegodziwościach, jakie miały zdominować atmosferę Igrzysk w Paryżu, weszła w buty średniowiecznej obrończyni chrześcijaństwa i zarzuciła organizatorom promowanie satanizmu. Otumaniona zmasowaną propagandą większość Rosjan (78 proc.) uważała, że Rosja nie powinna wysyłać do Paryża ani jednego zawodnika.
W najgorszej sytuacji znaleźli się sami sportowcy, dla których nieobecność na Olimpiadzie oznaczała zmarnotrawienie wieloletnich morderczych przygotowań. Nie wszyscy popierali Putina i wojnę przeciwko Ukrainie. Niektórzy zdecydowali się zmienić barwy narodowe. To stąd, przykładowo, urosła nagle potęga tenisowa Kazachstanu. Pod flagami innych państw wzięło udział kilkudziesięciu sportowców z Rosji, szesnastu z nich zdobyło medale dla nowych ojczyzn.
Hurra-patrioci zażądali sankcji dla takich sportowców. Deputowany do Dumy niejaki Tieruszkow zaproponował, aby zmianę barw sportowych uznawać za zdradę ojczyzny, winnych pozbawiać obywatelstwa i karać. Wybitna trenerka łyżwiarstwa figurowego Tatiana Tarasowa w odpowiedzi nazwała parlamentarzystę „idiotą w kawałku”.
Gdy już zgasł ogień olimpijski w Paryżu, komentatorzy rosyjscy z gorzkim zdziwieniem spostrzegli, że właściwie nikt nieobecności Rosji na Igrzyskach nie zauważył. „Olimpiada po raz kolejny dowiodła, że świat i bez nas miewa się dobrze. I jeśli nadal chcemy pozostawać częścią rodziny olimpijskiej, musimy podjąć ogromny wysiłek, aby jak wcześniej być wielką sportową potęgą” – stwierdził komentator sportowy Dmitrij Gubiernijew.
O tym, że pierwszym krokiem w tym kierunku musi być zaprzestanie agresji przeciwko sąsiedniemu państwu, Gubiernijew nie mógł powiedzieć. We współczesnej Rosji byłoby to uznane za wsparcie dla Ukrainy, a to oznaczałoby bezwzględną karę więzienia.
Wobec słabego wyniku i odległej pozycji medalowej podczas Igrzysk, nieprzystających do naszych wyobrażeń i możliwości, zanim sportowcy na dobre wrócili do domu, zaczęło się rozliczanie.
Tradycyjnie wyciągnięto te same argumenty, które pojawiają się od lat, kiedy nie idzie nam na wielkich imprezach.
Czyli: słabe szkolenie, lekceważenie WF-u w szkołach, fatalne opłacanie trenerów najmłodszych adeptów – co powoduje, że szkoleniem młodzieży zajmują się pasjonaci oddający temu zajęciu serce, niezależnie do wysokości pensji, albo tacy, którzy w związku ze śmiesznym wynagrodzeniem tę robotę zwyczajnie lekceważą, idąc po najmniejszej linii oporu.
Tradycyjnie wraca sprawa uczestnictwa w zajęciach WF i słusznie podnoszony od lat problem zwolnienia z tych lekcji, które mogą wystawiać rodzice i robią to nagminnie. Oczywiście kolejnym argumentem jest sport szkolny, jakże rachityczny i inny od tego w krajach dominujących w światowej kulturze fizycznej.
Do tego dochodzi stary problem naszego sportu, czyli decyzja utalentowanych zawodników kończących wiek juniora czy młodzieżowca. Kiedy jeszcze mieścili się w tej kategorii, uczyli się w szkole średniej i osiągali w skali kraju dobre wyniki, klub dostawał na nich dotację i mógł ich wspierać. W momencie osiągnięcia wieku seniorskiego stypendium centralne otrzymują tylko nieliczni, zajmujący czołowe miejsca w mistrzostwach świata czy Europy. Trochę słabsi (ale ciągle dobrze rokujący) stają przed alternatywą: albo poszukają sponsorów, by się utrzymać w profesjonalnym sporcie, albo po skończeniu studiów zakładają rodziny, stawiają na kariery zawodowe, wiedząc, że nie da się pogodzić pracy i uprawiania sportu na dobrym poziomie. To oczywiście nie dotyczy gier zespołowych, tylko dyscyplin olimpijskich. Pięcioboista, kajakarz, strzelec — o ile chce coś osiągnąć — musi postawić wyłącznie na sport.
Co jeszcze? Jak zwykle usłyszymy o ,,leśnych dziadkach”, mimo że od zmiany ustroju w Polsce minęło tyle lat, spokojnie obsiadających nasze związki sportowe. Dla nich działalność ciągle oznacza profity, wyjazdy i spokojne życie. To nadal są konfitury, po które chętnie sięgają. Oczywiście premier i minister mogą grzmieć o rozliczeniach i sprawdzeniu wszystkich uwag, jakie mieli zawodnicy, zasadności gremialnych wyjazdów na imprezy sportowe, włącznie z igrzyskami. Szkoda tylko, że robią to po fakcie i wtedy, gdy kilku olimpijczyków, w tym srebrna medalistka w kolarstwie torowym, nie wytrzymało i wypaliło przed kamerami, co ich boli.
A polityczne nominacje? Związki sportowe to bardzo fajne i atrakcyjne miejsce. Jeśli ma się poparcie rządzących, zawsze można przed wyborem władz szepnąć działaczom, kto popiera nowego kandydata i jakie pieniądze ściągnie do związku, jeśli podniosą za nim rękę. I podnoszą. Najbardziej jaskrawy przykład takiej zależności to szef Polskiego Komitetu Olimpijskiego, kolega byłego wicepremiera i sympatyk poprzedniej partii rządzącej, który wygrał demokratyczne oczywiście wybory i dziś stoi na jego czele. Zresztą każda władza lubi mieć swojego człowieka w sporcie…
I takie właśnie argumenty — pewnie w większości słuszne — pojawiają się w przypadku słabych występów naszych sportowców. Tak jak ten w Paryżu. Tylko co z tego? Za kilka lat przyjdzie sukces, przypudruje bolączki. Narzekania zostaną gdzieś w tle. Potem znów będzie dołek i te same znane argumenty sprzed lat znów staną się aktualne.
I tak w kółeczko…
W oczekiwaniu na decyzję Państwowej Komisji Wyborczej o przyjęciu lub odrzuceniu sprawozdania finansowego Komitetu Wyborczego Prawo i Sprawiedliwość (wszystkie inne zostały już zaakceptowane, z wyjątkiem jednego oddalonego – senatora Zygmunta Frankiewicza), premier Donald Tusk uchylił rąbka tajemnicy, jeśli chodzi o efekty kilkumiesięcznych słynnych audytów i wertowania przez rządowe agendy materiałów dokumentujących działalność poprzedników. Badano aż 100 miliardów złotych „podejrzanych” wydatków w czasie rządów ekipy Prawa i Sprawiedliwości, skierowano 149 zawiadomień do prokuratury, w których udokumentowano nieprawidłowości na kwotę 3,2 mld (następna porcja doniesień ma dotyczyć kolejnych 5 mld), 62 osobom postawiono już zarzuty. Część z tych środków organa państwowe starają się odzyskać – choć na razie udało się zablokować przelewy w wysokości ledwie 112 milionów zł.
Sto miliardów to imponująca suma. To więcej niż połowa budżetu NFZ, ponad 1/3 rocznych wydatków z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych albo 2/3 wydatków na obronność – budżetowych i z Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych łącznie. Te pozycje zaś są największymi wydatkami z państwowej kasy.
W czasie swojej konferencji prasowej premier nie rozdał wydruków z arkuszami kalkulacyjnymi Excela, w których byłoby dokładnie wskazane, jakie transfery składają się na inkryminowane kwoty. Liderzy i samoistni rzecznicy PiS, a w ślad za nimi backbencherzy z ulicy Wiejskiej, uczepili się tego faktu jak ostatniej deski ratunku. W Polsce dawno utraciliśmy zaufanie do polityków, włącznie z członkami władz Rzeczypospolitej, więc wierni wyborcy tej partii słowu Tuska nie uwierzą. Pozostali nie mają jednak powodu, by podawać w wątpliwość wyliczenia Krajowej Administracji Skarbowej i innych służb. Miejmy nadzieję, że obecnie rządzący mają na względzie także odbudowanie wiarygodności osób reprezentujących majestat państwa.
Oczywiście sama inscenizacja miała wiele z teatru, zwłaszcza uroczyste podpisanie porozumienia trzech ministrów o koordynacji ich dalszych działań w tej materii. W czasie wakacyjnej flauty Tusk postanowił nie pozwolić na wygaśnięcie nośnego społecznie tematu. Nie dezawuuje to jednak potrzeby wyjaśnienia wszystkich nieprawidłowości z poprzednich ośmiu lat.
O ile podana kwota może szokować, to samo zjawisko z pewnością nie zaskakuje. Wiedzieliśmy – bo na własne oczy widzieliśmy – że Prawo i Sprawiedliwość budowało swoją pozycję polityczną (a jego prominentni działacze i ich zausznicy także swój osobisty dobrobyt) garściami sięgając po publiczne pieniądze. Poczynione w ciągu kilku miesięcy ustalenia prawdopodobnie nie wyczerpują jeszcze całości malwersacji.
Trzeba by jednak ostrzec Koalicję 15 Października, że sukcesy w dziele wyjawiania przypadków niegospodarności, przestępstw urzędniczych i pospolitego złodziejstwa – a nawet rozliczeń za działania o jeszcze większym ciężarze gatunkowym, np. łamanie Konstytucji – nie przysłonią słabości w postaci niesatysfakcjonujących efektów rządzenia. Za chwilę minie jedna czwarta kadencji i w tej kwestii trzeba będzie zdać uczciwą relację.
Zaś co do decyzji PKW odnośnie do sprawozdania finansowego KW Prawa i Sprawiedliwości, a w następnej kolejności sprawozdania samej partii za rok 2023 – i w konsekwencji dotacji i subwencji dla PiS, to spodziewam się, że ta ostatnia zostanie odczuwalnie uderzona po kieszeni. Widać, że członkowie Komisji podchodzą do sprawy uczciwie, rzetelnie i po aptekarsku; udowodnienie naruszenia przepisów prawa, choć niełatwe, raczej okaże się wykonalne. Jedno i drugie jest ważne dla przyszłości demokracji: żelazem trzeba wypalić praktykę prowadzenia przez ugrupowanie rządzące kampanii za nieograniczone środki z budżetu państwa (bo inaczej wyniki głosowań przestałyby odzwierciedlać wolę wyborców), a jednocześnie trzeba uniemożliwić pasożytowanie partii na majątku państwowym w okresie między elekcjami.
Musimy też przygotować się na podobne przypadki w przyszłości. Po ośmioleciu Zjednoczonej Prawicy lepiej wiemy, na co zwracać uwagę, jakie luki prawne trzeba załatać, by zapewnić uczciwość wyborów. PKW powinna sama sformułować własne oczekiwania co do instrumentarium ułatwiającego jej ściganie nadużyć, zaś parlament powinien je szybko uchwalić.
Zgodnie ze starożytną, grecką tradycją na czas trwania igrzysk olimpijskich powinny zostać przerwane wszelkie działania militarne. Niestety w 2024 roku tak nie jest i w mediach z wiadomościami z paryskich aren sąsiadują komunikaty wojenne. Wrze na Bliskim Wschodzie. Pesymiści mówią, iż może tam dojść do wojny zagrażającej nawet pokojowi całego świata. Nadal trwają starcia na terytorium Ukrainy.
Ostatnio pojawiły się wiadomości, iż do tego ostatniego kraju dotarły wreszcie obiecywane przez państwa zachodnie samoloty F-16. Zdaniem niektórych komentatorów mają one przechylić szalę zwycięstwa na stronę Ukrainy. Niestety, komentatorzy ci mogą się szybko rozczarować. F-16 nie są żadną mityczną, niosącą zwycięstwo bronią. Raczej nie zapewnią Ukrainie zwycięstwa. Poza tym lekceważeni i pogardzani przez wielu polskich komentatorów Rosjanie (nigdy nie należy lekceważyć przeciwnika) dysponują samolotami oraz systemami obrony przeciwlotniczej zdolnymi pokonać F-16.
Czy Ukraina skazana jest na porażkę? Niekoniecznie. Rozwiązaniem mogą być umowy o bezpieczeństwie, jakie zawarła ona z europejskimi sojusznikami, m.in. z Wielką Brytanią, Francją, Niemcami i Polską. Nie bez znaczenia będzie dalsze polityczne wsparcie sprawy ukraińskiej na arenie międzynarodowej. Chodzi jednak przede wszystkim o pomoc finansową i dostawy uzbrojenia. Co się tyczy tej pierwszej, to jak na razie nie stanowi ona problemu. Europę na nią stać. Nieco gorzej przedstawia się sprawa dostaw uzbrojenia. Sytuacja międzynarodowa się komplikuje, tak że rządy państw europejskich mogą być zmuszone dozbroić własne armie. Trudniejsze mogą także okazać się zakupy broni od producentów z innych części świata. W mediach pojawiają się również sugestie, iż w ramach wspomnianych umów o bezpieczeństwie partnerzy zachodni mogliby wysłać swoje kontyngenty wojskowe do Ukrainy. Rozwiązanie to grozi jednak rozlaniem się wojny na całą Europę.
Historia pokazuje, iż w dwóch wielkich wojnach, które przetoczyły się w XX wieku przez nasz kontynent, europejskie demokracje odniosły zwycięstwo dzięki pomocy ze strony Stanów Zjednoczonych. Pozostaje więc mieć nadzieję, iż w razie potrzeby nowo wybrany, w listopadzie, prezydent USA pójdzie śladem swoich poprzedników – Thomasa Woodrowa Wilsona oraz Franklina Delano Roosevelta – i okaże pomoc swym europejskim sojusznikom. Nadzieję tę mogą umacniać łączące oba regiony powiązania ekonomiczne. Presji środowisk biznesowych ulegnie każdy prezydent, nawet Trump. Szczególnie on. Nie należy też lekceważyć opinii publicznej za oceanem, której głosy nie raz miały spory wpływ na politykę Waszyngtonu.
Władający płynnie językiem tureckim były ambasador Zjednoczonego Królestwa w Ankarze Richard Moore, w 2020 r. zostaje powołany na stanowisko szefa brytyjskiego MI6. Hakan Fidan po 13 latach kierowania turecką Narodową Agencją Wywiadowczą (tr. MIT) w 2023 r. obejmuje szefostwo tureckiej dyplomacji. Mamy też i polski znaczący przykład: były wiceminister Spraw Zagranicznych RP, nieżyjący już Andrzej Ananicz, świetny m.in. turkolog, po zakończeniu misji dyplomatycznej ambasadora RP w Ankarze, obejmuje w 2004 r. kierownictwo nad Agencją Wywiadu. Chętni do poszperania w materiałach dostępnych także w internecie znajdą — choć fragmentaryczne, to frapujące — informacje nt. „ankarskiego Cicero” (Elyaz Bazna), pracującego na rzecz III Rzeszy w ankarskiej ambasadzie Zjednoczonego Królestwa. Do dzisiaj nie wyjaśniono, czy tylko służył hitlerowskim Niemcom, gdyż na razie brytyjskie archiwa jego sprawy są utajnione. Von Pappen, zwany „Diabłem w cylindrze”, w okresie II wojny światowej był ambasadorem Hitlera w neutralnej wówczas Ankarze, w tym samym czasie kiedy polską misją kierował, były m.in. sekretarz Marszałka J. Piłsudskiego, ambasador Michał Sokolnicki. (Nota bene: to dzięki postawie ówczesnego prezydenta Turcji, I. Inonu i zabiegom Sokolnickiego presja von Pappena na władze tureckie na rzecz przejęcia przez hitlerowską III Rzeszę budynków urzędującej w Ankarze nieprzerwanie podczas wojny polskiej misji (argumentacja Pappena: „państwo polskie nie istnieje”) nigdy się nie ziściła.
Podaję te informacje choćby z jednego powodu: Turcja ze względu na swoje imperialne tradycje ochrony państwa, zakorzenione głęboko w świadomości elit jeszcze od czasów Osmańskiej Porty i wynikające z jej geostrategicznego położenia walory, nie tylko koncentrowała na sobie uwagę i działania służb głównych światowych graczy, lecz także jest ważnym i efektywnym partnerem w ramach swojego ponad 70-letniego członkostwa w NATO. Taka też jest intencja wypowiedzi ministra Spraw Zagranicznych H. Fidana w portalu X: „W Ankarze przeprowadzono historyczną operację wymiany więźniów. Szczerze gratuluję naszym pracownikom Narodowej Organizacji Wywiadowczej, którzy wzięli udział w tej operacji. Turcja będzie nadal centrum pokojowej dyplomacji zgodnie z wizją naszego prezydenta”.
Uwagę zwraca wyważone określenie zastosowane przez Fidana: „wymiana więźniów”. Doświadczenie wyniesione przez niego z kierowania turecką Agencją Wywiadu, zgodnie z regułą apolityczności służb, stawia poza nawiasem wątpliwości używanie jakichkolwiek wartościowań osób będących przedmiotem dealu zrealizowanego przez służby. Z kolei jako polityk, czyli minister od spraw zagranicznych, jednoznacznie wskazuje na dwóch wygranych: Turcję i jej prezydenta.
Realizacja tej wizji, choć naraża Turcję częstokroć na krytykę za strony jej zachodnich sojuszników w związku z jej polityką „wyważonego działania” także wobec Rosji, przynosi i pozytywne rezultaty. Dzięki Turcji możliwe było otwarcie korytarza zbożowego. To do Turcji zostali przekazani przez Rosję ukraińscy bohaterowie z Azovstalu. Obrońcy Azovstalu przechodzili leczenie w Ankarze. Tam też spotkali się ze swoimi rodzinami. Tego typu działania wymagają kontaktów i rozmów. Szczególnie intensywne były kontakty ministra Fidana z sekretarzem stanu USA Blinkenem, naprzemiennie z Ławrowem w 2024 roku, gdyż poważnych spraw w regionie przybywa…
W czerwcu bieżącego roku szef tureckiej dyplomacji H. Fidan po spotkaniach w Moskwie z Putinem, Ławrowem, przeprowadził oddzielne rozmowy z szefem rosyjskiego wywiadu S. Naryszkinem oraz sekretarzem rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa S. Szojgu. Możemy się jedynie domyślać, co — kilkadziesiąt dni przed ankarską wymianą — było tematem rozmów tego „podwójnie” doświadczonego polityka. To w czerwcu tureccy funkcjonariusze służb organizują w Turcji warunki do przeprowadzenia zachodnio-rosyjskich rozmów „o listach”. To oni są odpowiedzialni za cały logistyczno-operacyjny mechanizm samej wymiany: przejęcie z samolotów, potwierdzenie danych osobowych, badania zdrowotne, przekazanie drugiej stronie. Były to suwerenne działania służb tureckich. Nasuwa się analogia z tureckim władztwem nad Cieśninami Czarnomorskimi, gdzie to Ankara na podstawie swoich analiz decyduje o ich zamknięciu dla okrętów wojennych w ramach Konwencji z Montreux z 1936 r. Co też Turcja uczyniła w 2022 r., ograniczając stan posiadania rosyjskiej Floty Czarnomorskiej w tym akwenie.
Same „listy więźniów objętych wymianą” nie są ustalane przez służby — to nie ten etap. To decydenci polityczni najwyższego szczebla, po skalkulowaniu zysków i strat (osobowych, politycznych, wizerunkowych…), zlecają potem służbom realizację celów zgodnych – aby posłużyć się cytatem jak wyżej – „…z wizją prezydenta”.
Czy w ślad za ministrem Fidanem można uszeregować „wygranych”?
Niech nie będzie mi poczytane za brak wyważenia politycznego, iż w pierwszej kolejności „wygranych” nie wymienię uwolnionych z rosyjskich więzień tamtejszych działaczy opozycyjnych oraz obywateli USA i Niemiec, co szczególnie kontrastuje z rosyjską grupą, którą umownie, mentalnościowo określę „Krasikov”.
Prezydent Joe Biden i jego najbliżsi współpracownicy wykazali zasługujący na głęboką analizę profesjonalizm polityczny w okresie przedwyborczych turbulencji w Stanach Zjednoczonych. Po feralnej wizerunkowo dla Bidena debacie oraz próbie zamachu na Trumpa wydawało się, iż wszystko już „pozamiatane”. Nie tylko zamiana Bidena na Kamalę Harris podcięła skrzydła Trumpowi. Ankarska wymiana okazała się porażką dla Trumpa, który obiecuje, iż w przysłowiowe trzy dni zakończy działania wojenne w Ukrainie, jeśli wygra wybory. Realizacja „wizji Bidena” (by pozostać przy słownictwie H. Fidana) usunęła możliwy obszar zysków politycznych Trumpa w pierwszych – jak można byłoby się spodziewać z jego zapowiedzi – dniach jego ewentualnej prezydentury. Albowiem dbałość i troska o obywateli Stanów Zjednoczonych za granicą oraz o prawa człowieka stanowią priorytet narracji każdej prezydenckiej administracji. A tym samym decyduje o społecznym odbiorze prezydentury. I spośród kilkunastu tajnych służb amerykańskich znakomita większość służy realizacji „wizji prezydenta”. Jeśli jednak ta „wizja” wykracza poza interesy państwa czy też samych służb (co nie zawsze jest tożsame, choć w ideale powinno być), to aparat państwa potrafi zareagować na błędne czy niefortunne zachowanie decydenta politycznego. Przywołuję w tym kontekście spotkanie zorganizowane w Białym Domu na żądanie szefów służb amerykańskich z ówczesnym prezydentem Trumpem w reakcji na jego niesławną konferencję podsumowującą spotkanie z Putinem w 2018 r. w Helsinkach.
Putinowski raszyzm z powodzeniem zrujnował fundamenty polityki bezpieczeństwa międzynarodowego i zniweczył wiele z dotychczasowych osiągnięć Rosji, ale dotychczasowe postępy w agresji przeciwko Ukrainie dalekie są od zadeklarowanych przez Kreml celów. Putin, witając osobiście na lotnisku nie zawsze władających językiem „wielkiej Rosji” swoich „więźniów”, uzyskał kilka rezultatów. Potwierdza wobec opinii publicznej swoją narrację, że jest prezydentem lojalnym wobec tych, którzy walczą o jego wizję Rosji. Lojalność tę gotów jest szczególnie okazywać wobec funkcjonariuszy służb, boć to nie tylko jego osobisty sentyment, ale podstawa funkcjonowania systemu raszystowskiej Rosji Putina. Wobec takiej to „wizji prezydenta” funkcjonalny okazał się Naryszkin. Wobec takiej to wizji ma być też uległe, jeśli nie przekonane, rosyjskie społeczeństwo.
Wygranym w tej „wymianie” nie mógł być białoruski prezydent. Włączenie do „list więźniów” tych obcokrajowców, którzy są przetrzymywani przez miński reżim, byłoby wyśmienitą okazją dla Łukaszenki do zdyskontowania tej sytuacji jako możliwości czy też próby samodzielnej „gry” wobec Putina przy wykorzystaniu zachodnich negocjatorów. Dla Putina taki scenariusz to zagrożenie. Marionetka musi pozostać nadal bezwolną bez możliwości pozyskiwania argumentów na rzecz choćby prób testowania samodzielnego, suwerennego prowadzenia kontaktów z Zachodem, a w tym z najbliższymi sąsiadami. Dzielenie się sukcesem wymiany z Łukaszenką, którego Putin i tak nie ceni, byłoby wręcz nieroztropnym dowartościowaniem białoruskiego lidera. Taka jest polityka raszyzmu. Tym bardziej należy życzyć powodzenia polskim służbom dyplomatycznym, a ministrowi Sikorskiemu umiejętności w trudnej, wymagającej grze z reżimem w Mińsku. Należy też życzyć, aby wszystkie siły polityczne w Polsce lepiej i w większej zgodzie rozumiały wyzwania dla bezpieczeństwa państwa także w kontekście naszego białoruskiego sąsiada.
Po agresji Rosji na Ukrainę wszystkie obszary współpracy amerykańsko-rosyjskiej, poza współpracą na międzynarodowej stacji kosmicznej, zostały zamrożone. „Ankarska wymiana” wskazuje, że kiedy następuje zbliżenie „wizji”, nadchodzi czas kontaktów, gdzie funkcjonalność służb jest nieodzowna. Z tego powodu, choć formalnie wymiana nie ma nic wspólnego z wojną w Ukrainie, uwagę zwraca fakt, że „rosyjscy więźniowie” w znakomitej większości zostali osadzeni po rozpoczęciu działań w lutym 2022 r. Liczmy, że nastąpi także czas dla ukraińskich negocjatorów na podstawie wizji najkorzystniejszej dla Ukrainy, Ukraińców i ich państwowości.
A same służby? Na zakończenie anegdotycznie: w kuluarach jakiegoś międzynarodowego forum słyszę powtarzaną wielokrotnie opinię, że zawód agenta jest drugim co do kolejności w historii cywilizacji. I słyszę w odpowiedzi: „Te pierwsze”, które wykonywały ten zawód, zadaniowane były do szpiegowania „przez tych drugich”, to jest przez nas, obecnie nazywanych funkcjonariuszami”.
Odrzucenie przez Sejm projektu ustawy, który zakładał depenalizację pomocy w przerwaniu ciąży, ponownie ujawniło głębię sporu światopoglądowego dzielącego polskie społeczeństwo. W tym sporze nie idzie o to, czy przerwanie ciąży jest zgodne z wyznawanymi wartościami, lecz o to, czy państwo ma prawo używać środków państwowego przymusu, by zapewnić dominację pewnego – skądinąd wysoce kontrowersyjnego – stanowiska światopoglądowego.
Ludzie kierujący się doktryną katolicką w wersji wypracowanej przez Jana Pawła II stoją na stanowisku, że płód jest człowiekiem i jako taki zasługuje na ochronę. Mają prawo do takiego poglądu, czego nikt im nie odmawia. Czy jednak mają również prawo narzucać takie rozumienie życia ludzkiego innym, którzy nie akceptują tej interpretacji? Tu tkwi istota sporu.
Projekt ustawy upadł, gdyż głosowała przeciw niemu większość posłów PSL. Postawiło to koalicję demokratyczną przed ostrym wyborem. Czy utrzymać koalicję tak bardzo podzieloną w fundamentalnej sprawie światopoglądowej? Zerwanie koalicji byłoby pierwszym krokiem w kierunku upadku obecnego rządu, nowych wyborów i – czego nie można wykluczyć – powrotu do władzy Prawa i Sprawiedliwości. Do tego nie wolno dopuścić, gdyż taki scenariusz oznacza zagrożenie ładu demokratycznego.
W tej sytuacji obozowi demokratycznemu nie pozostaje inna droga, jak cierpliwe, ale zarazem stanowcze działanie na rzecz przezwyciężenia konserwatywnej orientacji większości PSL. Partia ta jest anomalią na tle europejskim. W pozostałych państwach UE (poza Maltą) nastąpiła liberalizacja prawa w zakresie dopuszczalności przerwania ciąży – także w państwach rządzonych przez bliską polskim ludowcom chrześcijańską demokrację. Wszystkie sondaże socjologiczne wskazują na to, że zdecydowana większość naszego społeczeństwa chce liberalizacji ustawy antyaborcyjnej z 1993 roku. Konieczne jest więc wywieranie stałej presji na kierownictwo PSL, by porzuciło obecną politykę i odważyło się sprzeciwić hierarchii kościelnej. Jest to droga trudna, ale nie ma lepszej.
Felieton ukaże się w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
Prezydent Duda skierował do Trybunału Julii Przyłębskiej wniosek o zbadanie zgodności z Konstytucją nowelizacji ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa. Uczynił to w trybie kontroli prewencyjnej, więc nowe prawo nie wejdzie w życie, dopóki państwo z pałacyku przy alei Szucha nie wypowiedzą się w tej sprawie. A ci zajmą się tym wnioskiem dopiero po otrzymaniu zielonego światła z centrali PiS. Z góry wiadomo, jakie będzie to rozstrzygnięcie: uznają ustawę za niekonstytucyjną.
Z grubsza podobny los czeka drugi akt, za pomocą którego obóz demokratyczny próbuje przywrócić w Polsce praworządność: nową ustawę o Trybunale Konstytucyjnym (wraz z odrębnymi przepisami wprowadzającymi). Poprawki do niej właśnie uchwalił Senat, więc wraca ona do Sejmu. Andrzej Duda ją zawetuje lub także przekaże w ręce pani Przyłębskiej. Nie jest jednak przesądzone, że ta ustawa w ogóle trafi do aktualnego lokatora Pałacu Namiestnikowskiego. Przewodniczący senackiej Komisji Ustawodawczej Krzysztof Kwiatkowski zasugerował, że Sejm nie będzie się spieszył z rozpatrzeniem poprawek i być może zostanie ona wysłana do podpisu głowy państwa dopiero po przyszłorocznych wyborach.
Od 15 października ubiegłego roku było wiadomo, że szczególnie przy odwracaniu zmian, którymi Zjednoczona Prawica usiłowała zdemontować niezależność wymiaru sprawiedliwości, nie ma co liczyć na jakąkolwiek współpracę z Andrzejem Dudą. Bardzo aktywnie uczestniczył w tym procesie i jest zań w pełni współodpowiedzialny. Musiałby teraz połykać własny język, przyznawać się do win i błędów i wywieszać białą flagę. A na to nie ma najmniejszej ochoty.
Dlatego będzie blokował nawet najbardziej oczywiste działania, jak choćby zastąpienie trzech tzw. dublerów w TK przez prawidłowo w 2015 roku wybranych sędziów. Musiałby wpierw anulować, uznać za niebyłą – non est, jak lubi mawiać Jarosław Kaczyński – czynność w postaci nocnego przyjęcia ślubowania od p.p. Muszyńskiego, Ciocha i Morawskiego, a potem przez następców dwóch ostatnich.
Kwestii tej poświęciłem dłuższe rozważania, pisząc pod koniec 2022 roku, jedenaście miesięcy przed wygranymi przez demokratów wyborami parlamentarnymi, esej wydany w formie książkowej pt. „Jak naprawić Polskę?”. Dyskutowałem o tym m.in. z Adamem Bodnarem, Ryszardem Piotrowskim, Włodzimierzem Cimoszewiczem i Aleksandrem Kwaśniewskim. I doszedłem do konkluzji, że w tych akurat dwóch sprawach – KRS i Trybunału Konstytucyjnego – nie ma łatwych rozwiązań. Szczerze mówiąc, w warunkach obecnej kohabitacji nie ma żadnych rozwiązań, które byłyby zgodne z ideą poszanowania istniejącego i niepodważalnego (nawet, mimo że jest ułomny) porządku prawnego; oczywiście przy założeniu oporu ludzi i struktur obsadzonych przez poprzednią władzę. Jedyne co pozostaje, to instrumenty stricte z obszaru praktyki politycznej: perswazja, nacisk, presja opinii publicznej, szczegółowe przyjrzenie się działaniom każdej z osób tworzących te dwa organy i uruchamianie odpowiednich procedur (większość z nich, jeśli nie wszystkie, mają sporo za uszami). A jeśli to nie wystarczy, to – bardzo mi przykro – użycie mniej przyjemnych instrumentów, jakie rządzący zawsze mają w swoim arsenale.
Przy okazji po raz kolejny podnoszę postulat nieoszczędzania Andrzeja Dudy w procesie rozliczeń za łamanie praw, w tym Konstytucji, i popełnianie niegodziwości w latach 2015-2023. Naprawdę, swoją postawą od dnia przegranych przez jego obóz polityczny wyborów udowodnił, że nie można liczyć na jego choćby minimalną odpowiedzialność za stan państwa. Nie ma więc na co czekać. A akurat w jego przypadku delikty konstytucyjne są, przynajmniej w kilku przypadkach, ewidentne. Miałożby to ujść mu na sucho? Byłoby to groźne z punktu widzenia przyszłości polskiej demokracji.
Sejmowe komisje śledcze zasiano zimą 2023 roku. Po półrocznych zabiegach widać, że plon będzie marny. Z prac komisji nie dowiedzieliśmy się właściwie nic, czego wcześniej nie wiedzielibyśmy o potworkowatym państwie PiS. Jedyne, w czym mogliśmy się utwierdzić, to żenujący poziom naszej klasy politycznej.
Nadeszło lato, wakacje parlamentarne, a wraz z nimi czas zbierania owoców prac trzech śledczych komisji sejmowych, powołanych do wyjaśnienia nieprawidłowości w państwie PiS. Pierwsza z komisji – do spraw wyborów kopertowych, ogłosiła konkluzje z raportu końcowego i skierowała do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez prominentnych polityków PiS z prezesem partii Jarosławem Kaczyńskim na czele.
O tym, że przepalenie niemal 90 milionów złotych na wybory, które się nie odbyły, nie jest w porządku – wiedzieliśmy już wcześniej. Podobnie jak i to, że spółka akcyjna Poczta Polska (z całym szacunkiem do listonoszy) nie jest jednak organem uprawnionym do organizowania wyborów, cokolwiek by nie utrzymywali Kaczyński do spółki z Kamińskim i Sasinem. Rzecz w tym, że komisja nie dowiodła ponad wszelką wątpliwość, że ferajna z PiS popełniła przestępstwo. Niepodważalne dowody ma dopiero zgromadzić prokuratura i skierować je do sądu w formie przekonującego aktu oskarżenia.
Problem z oceną prawną działań PiS polega na tym, że partia, która przejęła państwo, zorganizowała prawie całkowicie domknięty cykl łamania prawa w zgodzie z prawem. Najpierw Sejm, zdominowany przez karnych i bezrefleksyjnych posłów nacjonalistycznej prawicy, stemplował ustawy. Najtrafniej i samokrytycznie ocenił je minister ówczesnego rządu: „nie trzeba być konstytucjonalistą, żeby widzieć, że są sprzeczne z Konstytucją”. Następnie równie bezrefleksyjnie i szybko podpisywał je prezydent. A Trybunał Konstytucyjny zapewniał, że wszystko jest OK. Ustawowe bezprawie dawało podstawy do moralnie nagannych, a z punktu widzenia interesów społeczeństwa – szkodliwych, działań władz wykonawczych.
Aby rozwikłać te gordyjskie węzły pseudoprawa, bezprawia i politycznej hucpy, potrzebne byłyby zespoły bardzo dobrych prawników o benedyktyńskiej cierpliwości i upartych niczym pies myśliwski rasy foxhound. Oraz dużo czasu, aby przekopać się przez tysiące stron dokumentów. Tymczasem sejmowe komisje śledcze były popisem arogancji i buty jednych polityków, żenującej niekompetencji i niechęci do uczenia się – innych.
Jeśli parlamentarne komisje śledcze są teatrem, to otrzymaliśmy złe widowiska, które wywoływały złe emocje i pozostawiły niesmak do całej klasy politycznej.
Śmierć Isma’ila Hanijji, politycznego przywódcy Hamasu, wyznacza nowe wektory trwającego już dziesięć miesięcy konfliktu w Gazie. Hanijja był ważną postacią ruchu i, co istotne, był spoza Gazy. Był też jednym z prowadzących negocjacje Hamasu z Izraelem w Turcji, gdzie często przebywał, i w Katarze, gdzie mieszkał na wygnaniu. Chociaż nikt oficjalnie nie wziął na siebie odpowiedzialności za zamach na niego, to domysły graniczące z pewnością niezmiennie wskazują na Izrael. Jeśli w jakikolwiek sposób potwierdzi się, że to rzeczywiście Izraelczycy stoją za śmiercią Hanijji, który uczestniczył w ostatnich rozmowach na temat rozejmu w Gazie, będzie to oznaczało, że Izrael zdecydował się na przekroczenie kolejnych granic na wojnie, którą prowadzi przeciwko Hamasowi.
Spekulacje na temat konsekwencji zamachu można mnożyć, jednak jedno jest niemal pewne: rozmowy obliczone na doprowadzenie do zawieszenia broni w Gazie zostały uśmiercone wraz z Hanijją. Nie był on radykałem, studził gorące głowy i uchodził za pragmatyka, co zresztą kosztowało go odsunięcie ze stanowiska premiera palestyńskiego rządu w 2007 r., kiedy władze przejęli twardogłowi. Zabicie uczestnika negocjacji rozejmowych z Izraelem – tego właśnie pragmatycznego i racjonalnego – wiele mówi o tym, co Izrael sądzi o rozejmie: nie jest nim zainteresowany. Sporo też mówi o stosunku premiera Netanyahu do amerykańskiego sojusznika: Izrael właśnie pogrzebał wysiłki Waszyngtonu, który od tygodni nań naciskał, by podpisał zawieszenie broni. Zabicie Hanijji akurat w Teheranie mówi jeszcze coś więcej: niemal pewna retaliacja ze stronu Iranu została wliczona przez Izrael w ryzyko działań, ba! jest grą wartą świeczki.
Dla władz irańskich jest to poważna prestiżowa porażka, prowokacja i policzek po wielokroć bolesny. Po pierwsze Hanijja do Teheranu przybył na uroczystości zaprzysiężenia nowego prezydenta, Massouda Pezeshkiana. Po drugie na kilka godzin przed śmiercią spotkał się z Najwyższym Przywódcą Alim Chameneim. Niewątpliwie obie strony coś ze sobą ustaliły, o czym obecnie trzeba będzie albo zapomnieć, albo też zupełnie na nowo trzeba będzie to przemyśleć. I po trzecie, chyba najważniejsze: Irańczycy mają się prawo obawiać, że nikt z najwyższego irańskiego establishmentu już nie jest bezpieczny nawet w Teheranie.
To coś więcej niż śmierć generała Soleymaniego, dowódcy Brygad al-Quds w 2020 roku, jednak poza Iranem, czy nawet zabicie ośmiu wysokich rangą oficerów Korpusu Strażników Rewolucji w ataku izraelskiego lotnictwa na irański konsulat w Damaszku wiosną 2024 roku. To symboliczne zakwestionowanie i realne zagrożenie dla samego reżimu. Albowiem dla irańskiego establishmentu priorytetem wcale nie jest program nuklearny, jak sugeruje wielu politycznych komentatorów, zwłaszcza w USA i Izraelu. Iran potrafił jednak pogodzić się z ograniczeniami, jakie narzucało porozumienie JCPOA z 2015 roku, zanegowane przez administrację Trumpa. Sam program też, z racji decyzji i działań określonych przez JCPOA i w jego ramach wykonanych, jak np. nieodwracalna modyfikacja reaktora plutonowego, wywiezienie większości materiału wzbogaconego poza Iran, oraz brzemienia sankcji, jest raczej obciążeniem niż siłą napędową czegokolwiek poza prestiżowym i propagandowym zadęciem. Priorytetem bezwzględnym natomiast jest utrzymanie władzy przez obecnie rządzących. To ten właśnie priorytet, a nie zagrożenie dla programu jądrowego, określa sens kontrolowania przez Iran Hezbollahu i warunki brzegowe jego wykorzystania dopiero w takiej grze, gdzie stawką będzie przetrwanie reżimu w Teheranie. To nigdy do końca niewykorzystywany w grze joker w talii kart trzymanej przez ajatollahów — zabezpieczenie przed czyimikolwiek zakusami obalenia obecnej władzy.
Zamach na Hanijję zwiększa zatem ryzyko otwartej konfrontacji Izraela z Iranem. Hamas zapowiedział już zemstę, ale to raczej nie Hamas będzie nadawał ton nowo rozpoczętej partii. Do bardziej zdecydowanych działań może przystąpić sam irański reżim, jeśli uzna, że zamach stanowi preludium działań zagrażających jego istnieniu. Może to oznaczać wykorzystanie wszelkich wpływów w Hezbollahu, z którym relacje kontroli i zależności utrzymywane są właśnie na wypadek takich egzystencjonalnych zagrożeń. Sprzyja temu również równie niedawne wszczęcie przez Izrael działań zbrojnych w Libanie. Do zamachu na Hanijję doszło też kilka godzin po zabiciu w izraelskim ataku ważnego przywódcy Hezbollahu w Bejrucie. Rosnąca od lat emancypacja Hezbollahu względem Teheranu, a w przypadku Hamasu, wberw pozorom, brak faktycznego, skutecznego wpływu ze strony Iranu (co nie oznaczało braku wspierania jego poczynań), przestają być problematyczne wobec wobec zagrożenia, jakim dla całej triady są działania Izraela.
A sam Izrael coraz głębiej wchodzi w wojenną pułapkę, jaką zastawił na niego Hamas. Co gorsza śmierć Hanijji nie rozwiązuje żadnego z problemów, z jakimi boryka się Izrael, raczej je mnożąc poprzez otwieranie kolejnych frontów. Hamas zdołał już dowieść, że może przetrwać śmierć swoich głównych przywódców, jak w przypadku choćby szejka Yassina. A nawet zabicie trzech synów i czworga wnucząt samego Hanijji w izraelskiej akcji odwetowej wiosną 2024 roku w Gazie Hamasu nie osłabia. Takie działania są pośrednio przyczyną tego, że Hamasem w coraz większym stopniu kieruje jego skrzydło militarne, a nie polityczne. To zwolennicy siłowych rozwiązań, tacy jak Mohamed Deif czy Yahya Sinwar, siedzący pod ziemią w tunelach w Gazie, podejmują decyzje i prowadzą operacje. I dzięki eskalacji konfliktu mają coraz więcej do powiedzenia. W ciągu dziesięciu miesięcy wojny Izraelowi nie udało się ich wyeliminować. Zabicie Hanijji nie było więc absolutnym priorytetem. Co nim było? Irański wątek tej historii wart jest dalszego śledzenia w poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie.
No i mamy wielkie bum! Zamiast dyskutować o niepowtarzalnym, wspaniałym, choć nieco przydługim widowisku, jakim była ceremonia otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Paryżu, mamy niemal ogólnonarodowe zgorszenie rzekomą obrazą uczuć religijnych.
Te uczucia w naszym kraju strasznie szybko można obrazić. Doświadczyło tego wielu reżyserów i artystów przed twórcą paryskiego spektaklu, a pewnie doświadczy go wielu po nim.
Ponoć prawda i mądrość się obroni. Czasem mam jednak wątpliwości po tym jak przez internet przewaliły się okrzyki oburzenia, zażenowania, irytacji, jęku krzywdzonych rzekomo uczuć katolików. To wszystko pokazuje jakąś chorobliwą nadwrażliwość na coś, co w jakikolwiek sposób może się kojarzyć z religią i jej symbolami. Próżno tłumaczyć, że to, co pokazano to wizja artystyczna, szukanie dla jej inspiracji odniesienia do obrazu ,,Ostatnia wieczerza” Leonarda da Vinci jest naciągane, bo inspiracją równie dobrze mogło być inne dzieło, albo coś jeszcze niepowstałego, co pojawiło się w głowie twórcy tego spektaklu. Oczywiście pewne sceny czy postaci tego wspaniałego otwarcia mogą niektórych nieco szokować. Są odbiorcy, którzy szanując nawet wizję artysty, nie potrafią zaakceptować faceta z brodą, czy pląsającego łysego gościa odzianego w sukienkę. Ale to nie powód, by wytaczać ciężkie działa, mówić o nękaniu katolików, atakowaniu wiary, niszczeniu religii, napaści hufców ludzi LGBT na spokojnych, miłujących bliźnich obywateli spod znaku krzyża. Ta wrzawa to kolejny dowód na to, że u nas wszystko, co komuś gdzieś zestawi się z atakowaniem symboli religijnych, funkcjonuje dalej – jak w tym dowcipie sprzed lat o żołnierzu, któremu wszystko się kojarzy… wiadomo z czym.
Co z tym robić? Nie mam pojęcia. Znając naszych rodaków, z zasady nigdy nie włączam się do gorących dyskusji w sieci w sprawach polityki i religii. Tym razem jednak udostępniłem kilka wyważonych opinii o paryskiej inauguracji, a pod głosami oburzenia napisałem swoje zdanie. Zostałem zaraz niemal wbity w ziemię przez internautów, a uwagi, że jestem komuchem, idiotą, niszczycielem wiary, były najłagodniejsze. Pomyślałem sobie, że gdyby Jezus Chrystus żył w naszych czasach, i miał konto na Facebooku, podsumowałby to wszystko jednym zdaniem: „Wybacz im Ojcze, bo nie wiedzą, co czynią!”
I tak na koniec. Szkoda, że zszokowani obrońcy wiary nie zauważyli, że obok ,,baby z brodą” była tam na przykład pędząca po Sekwanie święta Kościoła Joanna d’Arc, którą redaktor Babiarz, widzący w nieśmiertelnym utworze Johna Lennona nawiązanie do komunizmu, uznał, nie wiedzieć czemu, za ,,Amazonkę i takiego Don Kichota”.
Marzyć każdy może, jeden lepiej, drugi gorzej, parafrazując zmarłego niedawno Jerzego Stuhra. A demokracja w Polsce staje się coraz bardziej niebezpieczna dla kompetentnych jednostek z umiejętnością rządzenia krajem, ponieważ zmusza do zniżenia każdej decyzji politycznej do poziomu głupoty zrozumiałej dla mas.
Nie bardzo do mnie dociera, jak można zatrudniać w telewizji publicznej XXI wieku kogoś takiego, jak manipulant pisowski Babiarz, który potrafił wyczarować z piosenki Lennona nową wersję obrazu komunizmu. W czasie transmisji z otwarcia Igrzysk komentator TVP zrozumiał tyle, że autorowi piosenki chodzi o to, żeby znowu na świecie wprowadzić komunizm, „świat ustanowić bez nieba, narodów i religii”. Narody wyczarował sam Babiarz (w piosence jest: „no countries”, czyli bez państw. Country odnosi się do miejsca urodzenia, zamieszkania lub obywatelstwa danej osoby). Piosenka ta na całym świecie odbierana była – zarówno wtedy, gdy powstała (1971), jak i później – jako światowy hymn generacji ruchów pokojowych na całym globie. Nikt, żaden artysta, nie potrafił w tak prostych słowach i melodii tego wyrazić tak, jak zdobił to John Lennon. Artysta w tym utworze śpiewał o swoim marzeniu, wizji. Nie jest to wezwanie do boju o charakterze komunistyczno-rewolucyjnym, jak choćby takie znane mojemu pokoleniu piosenki, jak Międzynarodówka czy Bandiera rossa.
Sam Lennon komentując, o co mu chodziło w tym utworze, wyraził się następująco: „Imagine jest tym samym, co piosenki Working Class Hero, Mother czy God z pierwszej płyty po rozpadzie The Beatles, która była dla ludzi zbyt realistyczna, więc jej nie kupowali. Zakazano jej w radiu. Imagine zawiera dokładnie ten sam przekaz, tylko pokryty lukrem. I niemal wszędzie jest przebojem: ta antyreligijna, antynacjonalistyczna, nonkonformistyczna i antykapitalistyczna piosenka… Lukier sprawia, że jest akceptowalna. Zrozumiałem, jak muszę postępować”.
Pomijam fakt, że ponad połowa wykształconych Polaków nie potrafiłaby zapewne w trzech prostych zdaniach fachowo wyrazić swojemu dziecku, czym jest/był komunizm, jakie są szczególne jego cechy i jak to ma się do słów hymnu Imagine. Merytorycznie analizując, Lennon ma rację. Największymi historycznie biorąc powodami zagrożenia pokoju i wojen na świecie zawsze były religie, państwa narodowe, różnice na tle bogactwa wywołujące chciwość i głód.
Władze TVP ukarały pracującego dla niej dziennikarza, któremu piosenka Imagine pomyliła się z Krótkim kursem historii WKP(b), Lennon z Leninem, a pokój z komunizmem. Dziennikarz ma na swoje usprawiedliwienie to, że nie jest komentatorem politycznym, lecz sportowym. Wprawdzie to jeszcze nie powód, aby obnosić się ze swoją ignorancją. Ale czy za głupotę trzeba karać?
Współczesny sport stał się wielkim biznesem, a często też źródłem nacjonalistycznych czy trybalistycznych postaw i zachowań. Wystarczy popatrzeć na faszyzujące slogany i wrzaski na stadionach czy hordy kiboli zwaśnionych klubów ścierających się ze sobą z obłędem w oczach i kijami bejsbolowymi w dłoniach. Igrzyska Olimpijskie pozostały jednym z niewielu przedsięwzięć sportowych, gdzie tlą się jeszcze resztki prawdziwego przesłania sportu jako filozofii propagującej równość, jedność rasy ludzkiej, przyjaźń i pokój między ludźmi oraz narodami świata.
Ponad pół wieku temu John Lennon napisał piosenkę Imagine, o marzeniach artysty o świecie, w którym „świat będzie jednym”, w którym jest „braterstwo ludzi”, i „nie ma potrzeby chciwości czy głodu”. Współbrzmienie pacyfistycznej piosenki Lennona i idei olimpijskiej jest tak oczywiste, że Imagine stała się nieformalnym hymnem Igrzysk. Wykonywano ją podczas ostatnich Olimpiad i w Tokio, i w Pekinie. W Paryżu zaśpiewała ją Juliette Armanet.
„Nie ma piekła pod nami/ Nad nami tylko niebo/ Wyobraź sobie, że nie ma żadnych państw/ Ani żadnej religii/ Nie ma za co zabijać ani umierać…” Redaktor Babiarz usłyszał w tych słowach ni mniej, nie więcej tylko inwokację do wizji komunistycznej. Można by pomyśleć, że komentator postanowił ambitnie wnieść swój wkład do myśli politycznej i stalinowski slogan „Komunizm jest rajem” zastąpić nowym: „Raj jest komunizmem”. Bo przecież o utopijnym raju śpiewali i Lennon, i Armanet. Tyle tylko, że najwyraźniej aż tak daleko ani wiedza, ani wyobraźnia pana Babiarza nie sięgała. W jego pojmowaniu świata, skoro nie ma państwa, nie ma religii, nie ma wojen, nie ma niesprawiedliwości… to zapewne mamy do czynienia z komunizmem. „Niestety”. Faktycznie, od dziennikarza sportowego nie wymaga się znajomości Kandyda, Utopii czy Miasta słońca. Ale czy komentator telewizji koniecznie musi obnosić się ze swoją ignorancją?
Władze TVP postanowiły Babiarza ukarać. W moim najgłębszym przekonaniu kara jest niesłuszna i niewłaściwa. Oczywiście komentator mógłby wykazać więcej empatii i zwykłej inteligencji. Czym byłby „świat z religią” pokazuje przykład chociażby Hashimi Yulduz, która, aby ścigać się na Olimpiadzie, musiała opuścić ojczysty Afganistan, gdyż władze tego kraju, gdzie religia zwyciężyła totalnie, zakazują kobietom uprawiania sportu. Skoro jednak redaktor Babiarz chce sprawdzić się na niwie komentarza politycznego, to zamiast karania władze TVP powinny skierować go na dodatkowe studia z filozofii i historii doktryn politycznych. Z obowiązkowym zaliczeniem dzieł Woltera i Campanelli.
– „bo nie mogą się ugryźć” – jak mawiała Magdalena Samozwaniec, najsłynniejsza polska satyryczka. 26 lipca 2024 roku minęła 130 rocznica jej urodzin i być może dziś, w dobie niewyobrażalnej w czasach jej młodości społecznej i politycznej emancypacji kobiet, powiedziałaby coś zupełnie innego. Tego już się nie dowiemy. Może dziś kobiety mocno się wspierają, a nie — jak sugerowała Samozwaniec — zaciekle ze sobą rywalizują, tylko w sposób znacznie bardziej subtelny od mężczyzn?
Być może odpowiedzi na to pytanie udzieli wreszcie los, który już po raz drugi stawia przed kobietami potężne wyzwanie. Może tym razem wygrana na wagę epokowej zmiany w Białym Domu będzie w zasięgu kobiecej ręki. Po raz pierwszy okazja zapukała w pierwszy wtorek listopada 2016 roku. Już wtedy wydawało się, że jeśli kobiety zjednoczą swoje głosy, to w Owalnym Gabinecie zasiądzie doświadczona zarówno w międzynarodowej, jak i krajowej polityce kobieta. Ale wybory wygrał większością 304 do 234 głosów elektorskich Donald Trump, a 14 listopada 2016 r., w magazynie „Politico” ukazał się artykuł autorstwa Peg Tyre pod tytułem „Dlaczego kobiety odrzuciły kandydaturę Hillary Clinton”.
Autorka uważała Hillary za znakomitą kandydatkę, a artykuł stanowił dość wnikliwą analizę przyczyn jej niepowodzenia. Jednakże sam tytuł oraz konstatacja, że „ludzie, a szczególnie kobiety, są podatni na aurę, która emanuje od bogatych mężczyzn; fakt, że Trump ze swoim złotym tym i pozłacanym tamtym miał pozamałżeńskie uwikłania, nie dziwił żadnej kobiety” zdawały się sugerować, że to kobiety zawiodły. Bo gdyby w poczuciu solidarności masowo zagłosowały za, a nie przeciw pierwszej kobiecie kandydującej na urząd prezydenta USA, to epokowa zmiana miałaby miejsce już osiem lat temu.
Jednakże pejzaż wyborczy Ameryki jest bardziej skomplikowany. Po pierwsze w bezpośrednich wyborach Hillary otrzymała 48,2 procent głosów, podczas gdy na Trumpa zagłosowało 46,1 procent wyborców. Co więcej, na Hillary zagłosowało 54 proc. kobiet w porównaniu do 42 proc., które poparło Trumpa. Na Trumpa zagłosowało więcej mężczyzn (53 proc.) w porównaniu do 41 proc., którzy poparli Hillary. Te różnice w zależności od płci były jednymi z największych w dotychczasowych wyborach.
Niemniej o wygranej zadecydowała liczba głosów elektorskich zebranych z 31 stanów, w których wygrał Trump. Należały do nich: Alabama, Alaska. Arizona, Arkansas: Floryda, Georgia, Idaho, Indiana, Iowa, Kansas, Kentucky, Luizjana; Maine (2-gi Dystrykt), Michigan, Missisipi, Missouri, Montana; Nebraska, Północna Karolina, Północna Dakota; Ohio; Oklahoma, Pensylwania, Południowa Carolina; Południowa Dakota, Tennessee; Teksas; Utah, Zachodnia Virginia, Wisconsin i Wyoming. Jednak nawet i tutaj były stany, w których większość kobiet głosowała na Hillary. Należały do nich Floryda, Pensylwania, Ohio, Michigan i Wisconsin.
Mamy rok 2024. Okazja puka po raz drugi. Harris cieszy się poparciem w Partii Demokratycznej dość silnym (68 procent) wśród kobiet i umiarkowanym (54 proc.) wśród mężczyzn. Przy czym kobiety są bardziej skupione na sprawach aborcji, praw kobiet i sprawiedliwości społecznej, a mężczyźni – na gospodarce, zmianie klimatu, polityce międzynarodowej i sprawach globalnego bezpieczeństwa.
Poziom poparcia dla obecnej wiceprezydentki jest różny w różnych grupach demograficznych, przy silniejszym wsparciu ze strony kobiet, młodszych wyborców i grup mniejszościowych. Oto przykładowe wyniki niektórych sondaży według:
Na podstawie bardziej szczegółowej analizy tego, jak rozłożyły się głosy w roku 2016 oraz wyników obecnych sondaży zdaje się zachodzić prawdopodobieństwo, że tym razem kobiety i młodzi wyborcy mogą sprawić, że po raz pierwszy prezydentem USA zostanie kobieta. Wiele jednak będzie zależało od tego, czy 19 sierpnia delegaci ostatecznie zdecydują o nominowaniu jej na kandydatkę Partii Demokratycznej na ten urząd.
Nie należy jednak zapominać, że tak jak już kiedyś mówiłam „it ain’t over till the fat lady sings”, a ta aria ma przed sobą jeszcze długie trzy miesiące, podczas których Donald Trump zrobi wszystko, aby podważyć kompetencje Kamali Harris. Będzie starał się wykorzystać fakt, że z punktu widzenia zarówno wyborców, jak i światowych przywódców doświadczenie i obecność Harris jako zastępcy Joe Bidena w codziennej polityce było raczej ograniczone – zarówno pod względem uprawnień, jak i bycia eksponowaną na wysokim szczeblu. A to może negatywnie wpłynąć na postrzeganie jej gotowości do sprawowania urzędu. Kluczowy będzie również wybór jej kandydata na wiceprezydenta, ponieważ ukształtuje on postrzeganie jej przez opinię publiczną i potencjalnie rozwieje obawy dotyczące jej przygotowania i stylu przywództwa.
Znacząca może być również konieczność psychologicznej i percepcyjnej zmiany wynikającej z faktu, że prezydentem może być kobieta o afroamerykańskich korzeniach, a wiceprezydentem biały mężczyzna. Taka zmiana rzuca mocne wyzwanie tradycyjnym normom i może być znaczną – a nawet ostateczną – przeszkodą dla niektórych wyborców. Inni mogą jednak postrzegać taką zmianę jako szansę na postęp w amerykańskiej polityce. Ostatecznie sukces kampanii Harris będzie zależał od tego, jak skutecznie ona i jej zespół będą w stanie rozwiązać te problemy, zakomunikować jej kwalifikacje i zbudować szeroką koalicję poparcia. To trudny, potencjalnie transformacyjny i absolutnie unikalny moment w amerykańskiej polityce.
W Polsce, gdzie koalicyjne przystawki PO wykonały już powierzone im zadanie odsunięcia od władzy politycznej szajki przestępców z ugrupowań skrajnej prawicy, szybko okazało się, że skuteczność wpływu lewicy czy duetu trzeciej nogi na decyzje polityczne przestała odgrywać jakąkolwiek postępową rolę kształtującą naszą przyszłość.
W mediach głównym tematem wakacyjnych opowieści stały się listopadowe wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych. Zainteresowanie to gwałtownie wzrosło, kiedy centrysta Biden z nożem przystawionym do gardła i spodniami wokół kolan w końcu ogłosił, że wycofuje się z kampanii prezydenckiej.
Obie główne siły naszego teatrzyku politycznego – PO i PiS, ugrupowanie rządowe i opozycja – już wcześniej wyraziły swoje sympatie, stawiając na zwycięstwo innego z dwóch dominujących kandydatów obu największych partii amerykańskich: Republikanina Donalda Trumpa oraz obecnie sprawującej stanowisko wiceprezydenta Kamali Harris (która formalnie nie ma jeszcze statusu kandydata Demokratów).
Kto z nich ma większe szanse na zwycięstwo? Prognozy przypominają trochę ryzyko związane z grą w ruletkę, gdzie można m.in. obstawiać alternatywnie, ale też jednocześnie obu kandydatów – jak dwa różne kolory. PO tradycyjnie trzyma z demokratycznym kandydatem, PiS darzy zaufaniem Trumpa. Czy wygra Polska, jeśli obstawimy jednocześnie obu kandydatów? Nie, nie wygra! Może nawet przegrać. Wygra co najwyżej jedna z głównych partii.
Wokół prognoz opartych na wynikach sondażowych zwycięzców zawsze powstaje zbyt wiele dezinformacji. Po pierwsze, przy marginesie błędu +/- 3 punkty procentowe równie dobrze wynik można interpretować, jako na dwoje babka wróżyła. Po drugie, wynik sondażu na próbie ok. tysiąca badanych w warunkach demografii USA można co najwyżej uznać za przelotną foto-chwilę bądź urabianie preferencji wyborczych. Nie mają one większego znaczenia z bardzo wielu powodów (np. są eksponowane, jeśli dają korzystny wynik, a powstawały na zamówienie w celu odwrócenia niekorzystnego trendu). Wreszcie po trzecie, wynik ogólnokrajowego sondażu dotyczy elektoratu jako całości, a nie poszczególnych stanów – zwłaszcza tych kilku kluczowych, w których wynik nie jest stabilny. Sondaże nie mają więc większego znaczenia w wyborczym systemie USA, gdzie decydujące znaczenie mają elektorzy, a nie wyborcy w kilku tzw. stanach obrotowych. Prezydent nie musi wygrywać wyborów, mając większość głosów wyborców, tak samo jak partia PiS, która zdobyła najwięcej głosów wyborców, ale nie na tyle, żeby uzyskać wotum zaufania przy ustanowieniu rządu. Mój wniosek jest taki, że można sobie spokojnie te sondaże odpuścić, dopóki nie wykształci się bardziej wyraźny trend przewagi i nie powstaną fachowe prognozy.
Jeśli przełożyć ten mechanizm na naszą praktykę polityczną, w wyniku zero-jedynkowego rozstrzygnięcia formalnym zwycięzcą będzie zawsze tylko jedna partia mająca ambicję uosabiać bądź centrum polityczne, bądź populistyczną prawicę.
Patrząc z punktu widzenia lewicy, poszukiwanie pozytywnych rozwiązań w przypadku Trumpa nie ma sensu. Jego program polityczny jest dokładnym przeciwieństwem wartości określających poglądy lewicowe. Druga administracja Trumpa oczywiście też będzie katastrofą, zwłaszcza dla mniejszości i młodych ludzi.
Inaczej nieco wyglądają wnioski w przypadku Kamali Harris. Jeśli kandydatka Demokratów na prezydenta – co jest bardzo prawdopodobne – uzyska nominację, media zostaną natychmiast zbombardowane artykułami o pierwszej ciemnoskórej kandydatce na prezydenta, jak też jej dwóch twarzach.
W latach swojej kariery 59-letnia Harris zbudowała sobie wizerunek paralewicowy dzięki postępowym reformom, nakierowanym na biednych niebiałych. Tak było na samym początku, w 2004 roku, kiedy została wybrana na prokuratora okręgowego San Francisco i obiecała, że nigdy nie wymierzy kary śmierci. Przeciwstawiła się tym samym własnej partii, policji w swoim mieście i znosiła publiczne upokorzenia, aby przeciwstawić się reakcyjnym żądaniom.
W czasie, gdy później pełniła funkcję prokuratora generalnego Kalifornii, przyjęła szereg postępowych stanowisk. Sprzeciwiała się kampanii antygejowskiej, pomagała bronić Obamacare w sądzie, wspierała starania nieudokumentowanych imigrantów o licencję prawniczą, miała również godne szacunku osiągnięcia w przeciwstawianiu się nadużyciom korporacyjnym. W swojej autobiografii pt. Prawdy, które nas łączą, z 2019 roku, zaprezentowała się też jako orędowniczka rasowych rodzin, legalizacji marihuany i reformy sądownictwa.
Problem z Harris polega na tym, że jeśli to nie jest wizerunkowa falsyfikacja, to co najwyżej tylko półprawda. Dorastała bowiem na wysokiej społecznej półce z kremem, w śmietance społecznej, w rodzinie profesorów z najlepszych uniwersytetów na świecie — Berkeley (matka) i Uniwersytet Stanforda (ojciec). Sama jest z wykształcenia prawnikiem. Powód, dla którego zaangażowała się w sprawy równości, ma mało wspólnego z jej bliskimi relacjami z Demokratycznymi Socjalistami Ameryki, a bardziej z tym, że kapitaliści z MFW martwili się skutkami narastających podziałów klasowych.
Jeśli bliżej przyjrzeć się jej życiorysowi, to okaże się również, że przez lata pracy na stanowisku prokuratora okręgowego nie stała na barykadzie w obronie postępu i reform – wręcz przeciwnie. Weźmy na przykład „masowe uzależnienie” – problem, który był gorący w USA przez większą część 2000 roku. Podczas pracy jako prokurator okręgowy w Kalifornii, Harris stała się znana z obrony niezwykle okrutnego prawa stanowego „trzech uderzeń” (przewidującego surowsze kary dla recydywistów).
Przez całą swoją karierę Kamala Harris była nazywana kobietą Obamy i choć było to raczej rasistowskie odniesienie do jej koloru skóry, to jednak porównanie to jest trafne w odniesieniu do jej polityki. Naśladowała podejście Obamy, dostarczając mu kilku znaczących postępowych zwycięstw, przyjemnej retoryki oraz niezłomnego unikania zmian strukturalnych. W połączeniu w wielu przypadkach było to dalekie od postępowej polityki.
Nie ulega wątpliwości, że w historii Harris jest wiele rzeczy, które mogą napawać optymizmem, począwszy od ścigania korporacyjnych trucicieli i wdrażania polityki zapobiegającej recydywie w przeszłości, a skończywszy na niedawnym niezłomnym sprzeciwie wobec administracji Trumpa i poparciu dla postępowej legislacji w Senacie. Nikomu jednak nie pomaga to, że uznanie jej pozytywów zniekształca jej wizerunek. Każdy polityk w USA – w tym najbardziej znany radykał lewicy Bernie Sanders – ma na swoim koncie zło i dobro. Ale w przypadku Harris to, co złe, często bezpośrednio podkopywało to, co dobre.
Powinno mieć dla nas znaczenie to, że Harris, zagorzała reformatorka amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości w sprawach karnych, nie tylko zrobiła niewiele, aby wprowadzić tę reformę w czasie swojej kariery prokuratorskiej. Popierała surową, represyjną politykę, która podważyła jej własną postępową retorykę w tej sprawie. Nie bez znaczenia powinno być to, że czasami robiła to niepotrzebnie, przyjmując nawet ostrzejsze stanowisko niż jej prawicowi oponenci. Wielokrotnie próbowała zamknąć w więzieniu niewinnego człowieka i bronić sfałszowanych zeznań.
W eseju The Two Faces of Kamala Harris (Dwie twarze Kamali Harris) w „Jacobin” Branko Marcetic przedstawia ją jako twarz Janusa. Oczywiście, jak przyznaje, poczyniła postępowe wysiłki, na przykład przeciwko korporacjom niszczącym klimat. Ale za każdym jej postępowym stanowiskiem idzie reakcyjna reforma. W jednej chwili z pasją wypowiada się przeciwko rasistowskiej polityce kryminalnej, a w następnej po kobiecemu broni surowej skali kar za drobne przestępstwa.
Mimo to jej zwrot w nowej roli prezydenta może być pozytywną rzeczą. W Polsce – gdzie jesteśmy całkowicie pochłonięci Trumpem (i Vancem) – prawdopodobnie nie do końca zrozumieliśmy, co z lewicowego wiatru wieje u Demokratów. Jeśli ten wiatr wieje wystarczająco mocno z lewej strony, możliwe, że zatrzepocze u Harris i… z powrotem również w Polsce.
Temat aborcji na Wiejskiej stanął na ostrzu noża nie tylko wskutek przegranego głosowania ustawy depenalizującej pomocnictwo. Chodzi o coś znacznie poważniejszego — mianowicie o kompletny brak koalicyjnego porozumienia w obozie 15 Października, jak tę sprawę pragmatycznie na Wiejskiej przeprowadzić, aby zaspokoić słuszne oczekiwania kobiet.
Depenalizacja pomocnictwa miała być pierwszym krokiem w dobrym kierunku, ale została odrzucona i obecnie trwają rozliczenia tej klęski. Premier Tusk uruchomił nawet mechanizmy partyjnej eliminacji, zresztą w powszechnej opinii dość ślepe: jednych, jak mec. Giertycha oszczędzające, a innych, jak wiceministra Sługockiego, eliminujące. Nie jest to jednak miękka gra. Tusk chce pokazać swoją sprawczość w tym bardzo niewygodnym temacie. A jednocześnie zdejmuje go z agendy, ogłaszając, że w tym Sejmie nie ma większości dla tego typu postulatów.
Oznacza to innymi słowy, że rozpoznanie bojem nie rokuje dobrze ofensywie aborcyjnej i trzeba ponownie zebrać siły i argumenty — a najlepiej dać sobie spokój. Tusk ma przy tym o tyle rację, że paromiesięczny jeszcze lokator pałacu na Krakowskim Przedmieściu nie podpisze żadnej tego typu ustawy. Jedyne, co ewentualnie może mu się spodobać, to zapowiedziane przez Władysława Kosiniaka-Kamysza ostrożne zmierzenie się z tematem w postaci przywrócenia tzw. kompromisu aborcyjnego i przeprowadzenie ogólnonarodowego referendum. Czyli podejście etapowe, które lansuje lider ludowców, narażając się na ciosy ze strony Lewicy i p. Lempart ze Strajku Kobiet. W efekcie stał się wręcz symbolem zdrady i hipokryzji, choć na demonstracji przed Sejmem krytyczki nie były zbyt precyzyjne, by określić jej zakres. Cokolwiek by bowiem powiedzieć o Kosiniaku-Kamyszu, to został przy swoim znanym stanowisku, a swoim posłom w klubie parlamentarnym dał wolną rękę w sprawach światopoglądowych, zgodnie zresztą z wiekową, piękną tradycją ruchu ludowego. I odniosło to ten skutek, że członkinie klubu parlamentarnego zagłosowały za ustawą depenalizującą, mężczyźni przeciw. Bilans w PSL nie jest więc tak jednoznacznie negatywny, jak tego chcą hasła Strajku Kobiet domagające się dymisji wicepremiera, czy złośliwe przycinki Lewicy. Świadczą też o tym wypowiedzi wielu członków klubu po głosowaniu, jak posła Teofila Bartoszewskiego, który widzi możliwość wyjścia naprzeciw sprawie aborcji, po opadnięciu emocji. Ich wyrazem była kilkusetosobowa manifestacja Strajku Kobiet przed Sejmem, w dodatku ledwie godzinna. Widziano te same twarze i odnotowano podobny co zwykle poziom haseł i emocji, który zresztą miał swój rewers w postaci grupki Kai Godek i jej zwolenników, ulokowanych nieopodal manify Strajku Kobiet.
I tak to na dzisiaj wygląda — raczej bez szans, aby na poważnie wziąć się za legislację i ucieranie niezbędnego kompromisu. Nawet Lewica chce do tego wrócić po wakacjach, lansując ten sam depenalizacyjny projekt. Gdyby zaś na poważnie rozważyć dalsze kroki, to po pierwsze należałoby uniknąć ideologizacji problemu, choć to zapewne nie jest teraz możliwe. To znaczy uznać na gruncie legalizmu, że orzeczenie TK p. Przyłębskiej jest z gruntu wadliwe i w pierwszym kroku powrócić do tego co było. Zgoda, dla wielu osób (w tym dla piszącego te słowa) byłoby to zdecydowanie za mało, ale jakiś krok zostałby uczyniony. Byłoby to też ważne ze względu na umiarkowane w tych sprawach stanowisko niektórych polityków PiS, którzy przyznawali, że zaostrzenie było błędem i należałoby powrócić do tzw. kompromisu.
Drugim krokiem mogłoby być przemyślenie zakresu ew. liberalizacji, wzorem choćby Irlandii, aby nie nadwyrężać różnych racji, a nawet pokusić się o zgodę tzw. milczącej większości. Dla której sprawa nie jest przedmiotem sporu ideologicznego, ale wchodzi w zakres zdrowia publicznego czy wręcz uprawnienia do legalnego skorzystania z prawem przypisanych procedur medycznych. Ważna by tu była wolna wola, skorzystanie z pomocy psychologicznej, o ile zajdzie taka potrzeba i świadoma decyzja samej zainteresowanej.
Krokiem trzecim mogłoby być ujęcie tego w ramy demokracji bezpośredniej — zapytanie ludzi o zakres zmian; a na samym końcu sprawne przeprowadzenie legislacji. Jest niemal pewne, że wyczerpanie tej drogi zajmie całe lata, ale dałoby zielone światło zmianom, których dziś przyspieszyć nie można.
Można za to oddać tę sprawę w pacht diabłu sporów ideologicznych. Być może niektórym o to chodzi, ale to nie zbliża Polski do osiągnięcia historycznego kompromisu.
Przyznam, że od wczorajszego wieczora, od godziny 20.00, odczuwam nieustanny strach. A ponieważ nie należę do ludzi nadmiernie lękliwych, czuję się z tym mocno niekomfortowo.
Irracjonalna intuicja podpowiadała mi, że Joe Biden ma szansę wygrać te wybory. Co prawda tego przekonania raczej nie podzielała nasza redakcyjna amerykanistka, Ewa Kakiet-Springer, ale nie porzucałem nadziei, nawet w obliczu ewidentnych dowodów fizycznej słabości urzędującego prezydenta. Także po nieszczęsnej debacie w Atlancie liczyłem, że Bidena da się postawić na nogi i w ciągu pozostających czterech miesięcy mógłby odrobić stratę. Ostatecznie Amerykanów o poglądach liberalnych jest więcej niż populistów, zatwardziałych tradycjonalistów i białych suprematystów. Zrobią wszystko, by nie dopuścić znów Trumpa do władzy. Zwłaszcza gdyby kandydatowi Demokratów towarzyszył – w roli potencjalnego wiceprezydenta – ktoś, kto dawałby rękojmię sprawnego przejęcia obowiązków w razie takiej potrzeby.
Chciałbym, żeby ten mechanizm zadziałał także w przypadku Kamali Harris, ale jestem tego jeszcze mniej pewien niż wcześniej.
Świat stoi przed naprawdę czarnym scenariuszem. Łatwo zgadnąć, co zrobi Trump w razie elekcji. Mówi to wprost i nie ma powodu zakładać, że po 20 stycznia potraktuje swe słowa jako nic nieznaczącą kampanijną paplaninę.
Naprawdę zakończy wojnę w Ukrainie. Po prostu powie Wołodymyrowi Zełenskiemu, że przestanie dostarczać mu broń i amunicję. Raz już to przecież zrobił – rękoma swoich zwolenników w Kongresie. Pewnie zresztą zakomunikuje to ukraińskiemu przywódcy z lekko tylko skrywaną satysfakcją, pamiętając, że ten cztery lata temu nie odpowiedział na żądanie dostarczenia materiałów, prawdziwych bądź sfabrykowanych, obciążających Bidena – jego ówczesnego kontrkandydata w starciu o Biały Dom. Co najwyżej obieca, że dogada się z Putinem, by nową granicą stała się linia frontu, a nie całe terytoria czterech obwodów „przyjętych w skład” Federacji Rosyjskiej. Putin zaś postawi dodatkowy warunek: rezygnację z przyszłego, po wsze czasy, członkostwa Ukrainy w NATO. To Trump zagwarantuje skwapliwie.
Sądzę, że nowy-stary amerykański prezydent będzie parł do zawarcia porozumienia pokojowego, a nie tylko rozejmu. Inaczej przechodzi się do historii jako twórca trwałego rozwiązania konfliktu, inaczej – jako ktoś, kto „przyniósł ulgę” tylko na chwilę. Poza tym lepiej zdjąć sobie problem z głowy niż się nim nieustannie zajmować. Gdyby Zełenski chciał nawet pójść na takie ustępstwa, spotkałby się z burzliwą reakcją własnego społeczeństwa. Witalij Kliczko już ostrzegł, że w takim razie musiałby zarządzić referendum. Zamieszanie, jakie powstałoby przy tej okazji, też byłoby na rękę Kremlowi.
Teoretycznie Stany Zjednoczone w dziele wsparcia państwa i narodu broniącego się przed brutalną napaścią mogliby zastąpić Europejczycy. Stać nas na to, mamy równie silną gospodarkę co USA, lepiej czujemy, jakie zagrożenia wiążą się z rosyjskim imperializmem. Jednak bez przywództwa na miarę Bidena świat zachodni trudno byłoby poskładać w całość. Na naszym kontynencie nie ma nikogo, kto mógłby podjąć się tej roli. Orbán i Fico od razu staną ramię w ramię z Trumpem. Czy damy radę uwspólnotowić unijną politykę zagraniczną, bezpieczeństwa i obronną, skoordynować produkcję zbrojeniową, wyznaczyć, ukompletować, doposażyć jednostki wojskowe we wszystkich państwach UE, wypracować zapewniające tzw. interoperacyjność procedury dowodzenia C3I? Czy utrzymamy rygorystyczny reżim sankcji na Rosję i rosyjskie firmy, odcinające je od zachodnich kredytów i technologii? Zwłaszcza jeśli zostałby, choć trochę, poluzowany przez Amerykanów? Trump lubi szafować instrumentami handlowymi, więc pewnie utrzymałby wiele ograniczeń; ale czy także na dostęp do kapitału?
Europa stanie na rozdrożu. Pokusa, by nie rozwieszać nowej żelaznej kurtyny, lecz skorzystać z okazji i czerpać drobne w sumie korzyści ekonomiczne, byłaby duża. Raczej ktoś jej ulegnie. A jak ulegnie jeden – to w jego ślady pójdą inni.
Nawet jeśli porozumienie Trumpa z Putinem obejmowałoby zgodę na przystąpienie do Unii Europejskiej Ukrainy, okrojonej z 20 procent jej terytorium, niewiele by to znaczyło. Rosja ma swoje sposoby, by destabilizować sytuację wewnętrzną nie do końca pokonanego sąsiada, potęgować korupcję, inspirować zorganizowaną przestępczość, wzmacniać oligarchie. Takiego państwa Unia przyjąć by nie mogła. A jeśliby przyjęła, sama ugrzęzłaby w wewnętrznych kłopotach. Oba scenariusze z punktu widzenia Moskwy są znakomite.
Putin nie zaatakuje Ukrainy (ponownie), Mołdawii czy – dajmy na to – Łotwy w ciągu kadencji Trumpa. Nie dlatego, że będzie przestrzegał jakichkolwiek ustaleń. Po prostu nie będzie na to gotowy. Armia będzie musiała zostać wzmocniona, doposażona w nowocześniejsze rodzaje broni, lepiej zorganizowana i dowodzona. Może starczą na to cztery lata. Może taki manewr wykona w trakcie kolejnej kampanii prezydenckiej w USA, licząc na niezdolność Zachodu do szybkiej reakcji? Jedno jest pewne: samym Krymem i Donbasem się nie zadowoli. Ani obecny rosyjski przywódca, ani następny.
„Stany Zjednoczone będą znów szanowane. Żaden naród nie będzie kwestionował naszej potęgi. Żaden wróg nie zwątpi w naszą siłę, dochody poszybują w górę, inflacja zniknie, miejsca pracy powrócą z ogromną siłą, a klasa średnia będzie prosperować jak nigdy dotąd”
– fragment przemówienia Donalda Trumpa po otrzymaniu nominacji jako kandydat Partii Republikańskiej na prezydenta USA
Druga kadencja Donalda Trumpa zdaje się stawać coraz pewniejsza. W ocenie wielu analityków zamach na życie byłego prezydenta wzmocnił jego pozycję w wyścigu wyborczym. Pomaga także koncyliacyjny ton przemówienia, w którym Trump obiecuje, że będzie prezydentem wszystkich Amerykanów, bo jak mówi „wygranie połowy to żadne zwycięstwo”.
Dodatkowym elementem wydającym się zwiększać szanse Trumpa jest wybór jego młodszego, a tym samym jeszcze bardziej agresywnego, wcielenia w osobie J. D. Vance’a na przyszłego wiceprezydenta. Tym samym pokazuje, że stawia na ciągłość przekonań i na młodość – uprzedzając w ten sposób potencjalną wątpliwość co do jego sprawności jako głowy państwa w trakcie nadchodzącej kadencji. W czerwcu br. ukończył bowiem 78 lat i jeśli zostanie wybrany, będzie najstarszym w historii USA prezydentem-elektem.
Niepewność co do dalszego przebiegu kampanii Partii Demokratycznej – wynikająca z faktu, że chory na COVID-19 Joe Biden pozostaje w izolacji oraz z tego, że pojawiają się coraz głośniejsze apele o jego rezygnację z ubiegania się o drugą kadencję – stawia Demokratów i samego Bidena w niewyobrażalnie trudnej sytuacji. Zwłaszcza że dzieje się to na miesiąc przed zaplanowaną na 19 sierpnia konwencją wyborczą, a wśród osób wyrażających obawy o szanse urzędującego prezydenta na reelekcję znaleźli się m.in. Barack Obama, emerytowana spikerka Izby Reprezentantów Nancy Pelosi (prywatnie powiedziała Bidenowi, że jeśli nie ustąpi, to partia może stracić możliwość przejęcia kontroli nad Izbą Reprezentantów) czy kongresmen Sean Casten z Illinois, który w pisemnym komentarzu wezwał Prezydenta Bidena do „przekazania pochodni nowemu pokoleniu”.
Zamieszanie powiększa coraz liczniej obsadzona karuzela potencjalnych kandydatów zastępczych mogących zastąpić Joe Bidena. Wśród głównych nazwisk są obecna wiceprezydent USA Kamala Harris oraz gubernatorzy: Kalifornii – Gavin Newsom, Illinois – J. B. Pritzker, Michigan – Gretchen Whitmer i Pensylwanii – Josh Shapiro. Wszyscy wymienieni deklarowali poparcie dla Joe Bidena, a Gretchen Whitmer wspólnie z Jean O’Malley Dillon jest odpowiedzialna za kampanię duetu Biden-Harris.
Wszystko to jedynie pomaga Trumpowi i jego sztabowi wyborczemu skupić się na cyzelowaniu szczegółów własnej retoryki i listy wyborczych obietnic. W kampanii pojawiły się budzące gorący aplauz hasła, takie jak: „we will end the green scam” (skończymy z zielonym oszustwem), będziemy w zamian budować drogi, mosty i produkować więcej taniej energii czy „end to the mandate on electric cars”, czyli koniec ustawy stanowiącej, że samochody produkowane od roku 2035 będą musiały być wyposażone w silniki elektryczne.
Niedaleka przyszłość pokaże, co wybierze Ameryka. Iluzoryczną pewność, jaką daje „Make America Great Once Again” czy skok w niepewność wynikającą z konieczności szybkiego wyboru kandydata zastępczego.
Komentarz opublikowany 20 lipca 2024 r., przed rezygnacją Joe Bidena z udziału w wyborach
To jest głos wsparcia dla Prokuratora Krajowego. Zanim wypowiem się jako politolog, chcę zabrać głos jako obywatel.
Na liście moich wyborczych oczekiwań rozliczenie jest oczekiwaniem najważniejszym. Nie jednym z, ale najważniejszym. Dlatego głosowałem taktycznie, to znaczy nie na moje ugrupowanie w ramach koalicji. Powód jest jasny. Życie w demokratycznym państwie prawnym leży w moim żywotnym interesie. To interes bardzo konkretny: boję się kierujących się złymi intencjami bezwzględnych cyników, bezkarnie zatruwających przestrzeń publiczną, z której przecież nie mam dokąd uciec. Domagam się rozliczenia, bo boję się recydywy.
Tak zdecydowana deklaracja polityczna w normalnych warunkach czyniłaby głos wsparcia dla prokuratora wątpliwym. Jednak sytuacja normalna nie jest i dzisiaj — mówię to jako politolog — za tą polityczną deklaracją stoi żądanie przywrócenia prokuraturze jej etosu, jej miejsca w demokratycznym państwie. Konieczność powrotu do apolityczności stawia dziś każdego prokuratora wobec konieczności wyboru politycznego, to znaczy do sytuacji źródłowej, fundującej demokrację na woli politycznej (tak jak wola polityczna stała za jej niszczeniem przez ostatnich 8 lat, a poddanie się niektórych prokuratorów tej woli odebrało im moralne prawo uprawiania zawodu).
W latach 2015 -2023 władzę państwową sprawowała w Polsce zorganizowana grupa przestępcza. Grupę tę tworzyły osoby kontrolujące partię Prawo i Sprawiedliwość, a kierował nią Jarosław Kaczyński. Przesadzam? Piszę to w pełni świadom, jako politolog badający podobne przypadki. Nie jest to wiedza tajemna. Publicznie głosił ją profesor Sadurski, jednak przed sądem — jako pozwany — nie zdecydował się na obronę merytoryczną.
Wobec epickiego starcia prokuratury z politycznym gangiem epizod z immunitetem posła Romanowskiego jest nic nieznaczącym zawirowaniem. Co nowe i ważne — to to, że przed sądem stanie już nie figurant, czy żołnierze, wobec których zastosowano areszt, ale prawa ręka jednego z bossów, któremu stosunkowo łatwo (a zazwyczaj nie jest to łatwe) będzie można udowodnić sprawstwo kierownicze. Trudniej będzie dowieść kierownicze sprawstwo naczelnemu bossowi, chociaż ten, sam z siebie, pozostawił dowód: w liście do ministra sprawiedliwości Ziobry, Kaczyński pisze nie o tym, żeby nie kraść z Funduszu Sprawiedliwości, ale żeby robić to, nie narażając interesów partii. Do innych pisać nie musiał, bo kradli zgodnie z ustalonymi regułami. Skala procederu wydaje się nie do objęcia przez stu prokuratorów.
Niedawno otrzymałem zawiadomienie z prokuratury, że stanę przed sądem jako oskarżony. Prokurator tak zdecydował, chociaż nie musiał, biorąc pod uwagę materialny wymiar sprawy; a już na pewno nie powinien był tego zrobić, mając wiedzę, że inny obywatel, żądający skutecznie pięćdziesięciotysięcznej łapówki (czego dowody zostały upublicznione), potraktowany jest odmiennie. Czy prokuratura udowodni mu oczywiste sprawstwo kierownicze — nie wiem. Ale co z tą kopertą? Potykając się z prokuraturą jako obywatel, w roli politologa wiem, że stanęła ona przed bezprecedensowym zadaniem i od jej determinacji zależy zdrowie polityczne kraju. Stąd moja szczególna solidarność z Prokuratorem Krajowym.
Nie wątpię, że prokuratorzy mają świadomość, iż rozliczenie dotyczy nie tylko przeszłości. Przetrwanie mafijnej struktury w obozie prawicy zależy od środków, które zgromadziła na czas trudny. Zgromadziła z pewnością, choć te z Funduszu Sprawiedliwości są zapewne ich skromną częścią, wziąwszy pod uwagę pracowitość Daniela Obajtka, postaci moim zdaniem ikonicznej dla fenomenu prywatyzacji państwa w pisowskiej wersji. Odsunięcie od władzy (czyli od państwowych zasobów), już owocuje dekompozycją grupy, choć na razie na jej peryferiach. To nie jest opozycja w przyjętym tego słowa znaczeniu. To zraniony drapieżnik, który przygotowuje się do ponownego skoku i tego zamiaru nie ukrywa. Wierząc w „wyborczy kapitał” Podkarpacia i Podlasia, nie zmienia retoryki, zabijającej wszelki dialog w polityce. Rozliczenie to jedyny sposób poskromienia tej drapieżności. Z wielkim niepokojem obserwuję, jak Państwowa Komisja Wyborcza, nisko pochylona nad formalistycznym szczegółem, nie podnosi wzroku, by nie dojrzeć monstrum, które poniewiera sens jej istnienia.
I jeszcze jeden wątek immunitetowy, tym razem ściśle polityczny — jeszcze nieprokuratorski. Funkcję publiczną pełni chroniony immunitetem członek tej grupy Andrzej Duda. On nie należał do jej ścisłego kręgu kierowniczego, ale bezpośrednio realizował kluczowe zadanie rozbrajania systemu prawnej kontroli nad władzą polityczną. Jego podpis warunkował sparaliżowanie Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Sądownictwa, Sądu Najwyższego, Prokuratury… Lista przewin jest długa. On nie może wątpić w to, że stanie przed Trybunałem Stanu. Musi usłyszeć to od liderów rządzącej koalicji, którzy powinni powiedzieć to otwarcie. Na grze politycznej nie znam się, rozumiem głębsze mechanizmy polityki i wiem, że są sytuacje, w których gra jest błędem, a opłaca się trzymać wartości.
Suweren ma i takie swoje oblicze, które nie przeszkadza głosować mu na przestępców, bez skrupułów odwołujących się do Boga, honoru i ojczyzny. I to ten fenomen rozstrzyga o bezwzględnej konieczności rozliczeń.
Lewica zapowiedziała natychmiastowe ponowne wniesienie do laski marszałkowskiej projektu ustawy dekryminalizującej pomoc w przerwaniu ciąży.
Jestem „za”.
Przypomnę, że w prawne ramy tego „przestępstwa” sfanatyzowana polska prawica wpisała nawet… udostępnienie kobietom tabletki (!).
Ten zwariowany taniec wokół prawa dopuszczającego przerywanie ciąży trwa w Polsce od 1989 roku. Czas zamienić ciemniackie łubu-dubu na prawo dostosowane do współczesnych ram życia. Przez ponad trzydzieści lat konfliktotwórczych bijatyk politycznych urodziła się nowa generacja kobiet i mężczyzn, która zdecydowanie sprzeciwia się zaglądaniu Kościoła hierarchicznego i radykalnej prawicy do łóżek ludzi dorosłych. Zwłaszcza młode Polki sprzeciwiają się nakazom etyki katolickiej, dotyczących sfer ich intymności seksualnej. To właśnie im należy się poselska determinacja w dążeniu do zmiany prawa. Kręgi kościelne są w tym przypadku bezkompromisowe i to nawet w obliczu śmierci kobiet-ofiar pisowskiego prawa i politycznego oportunizmu. W imię czego ludzie reprezentujący stanowisko przeciwne mieliby ustępować zwolennikom nieludzkiego prawa?…
Jak wiadomo, przeciwko tej ustawie głosowali posłowie z PSL, do znudzenia powtarzający, że umowa koalicyjna nie obejmuje spraw światopoglądowych. Wyobrażam sobie, że panowie z PSL skrzętnie tego przypilnowali, bo dlaczego mieliby się niechcący wydobywać ze swojskiego patriarchalnego smrodku? Być może otworzyliby w ten sposób „puszkę z” – jak to kiedyś ujął Lech Wałęsa – „Pandorą”, z której wypełzłyby nierówności między kobietami i mężczyznami na wsi, obyczaje przemocowe oraz inne robale, akceptowane wszakże przez biskupów; więc po co im się narażać?
Tak więc ich głosowanie mnie nie dziwi. Dziwi natomiast milczenie w tej kwestii kobiet ze wsi, wpisywanych przez PiS w kolorowy obraz wiejskich idylli, współtworzonych przez Koła Gospodyń Wiejskich, „ubogaconych” przez pisowski Fundusz Sprawiedliwości w garnki i patelnie.
Swój wywód spuentuję następującym wspomnieniem: w II kadencji Sejmu udało nam się zliberalizować zaostrzone przez prawicę prawo antyaborcyjne. Po tym głosowaniu przyjechała do Parlamentarnej Grupy Kobiet spontaniczna delegacja kobiet ze wsi, które nam opowiadały, że w czasie głosowania w Sejmie one po domach modliły się, aby… nam się udało. Jak widać, czasy się zmieniły. Telewizje dziś pokazują, jak kobiety uroczyście wystrojone w haftowane bluzki i czerwone korale śpiewają na wsi PiS-owi.
Właściwie, czym się różnią od posłów z PSL? Poglądami?…
Mnie – powiem szczerze – waszyngtoński szczyt NATO rozczarował. W nadchodzących ciężkich czasach, a trudno wyobrazić sobie cięższe, od przywódców mamy prawo oczekiwać śmiałych decyzji; takich, które przeszłyby później do historii.
Siedemdziesiąta piąta rocznica powstania Sojuszu, Waszyngton, trzy i pół miesiąca przed wyborami w USA o kluczowym znaczeniu dla przyszłości euroatlantyckiego partnerstwa, przedłużająca się wojna tuż za granicą, świadomość, że sytuacja bezpieczeństwa Starego Kontynentu już zmieniła się na długie lata – splot tych okoliczności i niepodważalnych faktów sprawiał, że to posiedzenie powinno było otworzyć nowy rozdział. I choć nie da się zaprzeczyć, że język deklaracji szczytu jest twardy i stanowczy; że zobowiązanie do wsparcia Ukrainy w kwocie 40 miliardów euro w przyszłym roku jest solidarnie NATO-wskie, a nie – jak dotąd – głównie amerykańskie; że Moskwę i Mińsk postraszono uruchomieniem klauzuli artykułu 5 traktatu waszyngtońskiego w odpowiedzi na zagrożenie hybrydowe w postaci presji migracyjnej na białoruskiej granicy; a Chinom pogrożono w związku z udzielaniem wsparcia Rosji w jej agresji – to przecież wiadomo, że prawdziwym wyznacznikiem wagi postanowień było coś zupełnie innego.
Przełomowe mogło okazać się zaproszenie Ukrainy do wstąpienia do Sojuszu. Zaproszenie to jeszcze nie członkostwo, proces adaptacji i negocjacji trwałby z pewnością lata. Alianci nie zostaliby wciągnięci do działań wojennych. Rosja nie zareagowałaby niczym więcej od zwyczajowego oburzenia słownego. (Chyba że z analiz wywiadów wynikało co innego – wtedy ostrożność byłaby więcej niż wskazana; nic jednak na to nie wskazuje.) Stałoby się natomiast jasne, że klamka zapadła. Wojna Putina byłaby już przegrana: wiedziałby, że nie wchłonie Ukrainy, prędzej czy później granica Rosji z NATO wydłuży się o kolejne dwa tysiące kilometrów i zmieni się sytuacja geostrategiczna na odcinku południowo-wschodnim.
Wystosowanie zaproszenia podbudowałoby morale Ukraińców, czego w warunkach wojennych nie można lekceważyć. Użyty w deklaracji zwrot irreversible path to full Euro-Atlantic integration, including NATO membership – [wsparcie Ukrainy na jej] „nieodwracalnej ścieżce do pełnej integracji euroatlantyckiej, włącznie z członkostwem” – jest bardzo słabiutki. Jego wymowę jeszcze bardziej osłabia następne zdanie, w którym potwierdza się, że sojusznicy będą w stanie zaproszenie wystosować, kiedy osiągną w tej sprawie porozumienie, a Kijów spełni niezbędne warunki.
Oczywiście ten tekst musiał uzyskać zgodę wszystkich 32 partnerów. Z przedszczytowych enuncjacji wyglądało, że Amerykanie liczą na więcej. To niepokojące, iż w obliczu nadchodzącego wyborczego starcia nie chciano wesprzeć Joe Bidena – bo realny akt, a nie słowa, zostałby złotymi zgłoskami zapisany na jego koncie. Widać wiara w dobry rezultat listopadowego głosowania nie jest bardzo mocna.
Dla porządku odnotujmy wszakże szereg istotnych rozstrzygnięć szykujących Sojusz do potencjalnej zimnej – a kto wie, może i gorącej? – wojny. A także konkretne decyzje wspierające Ukrainę, jak choćby centrum szkoleniowe w Bydgoszczy (NATO-Ukraine Joint Analysis, Training and Education Centre, JATEC).
Węgry z animuszem rozpoczęły swoją prezydencję w Unii Europejskiej. W ciągu półtora tygodnia ich premier zdążył odwiedzić Kijów, Moskwę i Pekin. O tej podróży sam mówi jako o misji pokojowej, a o sobie jako mediatorze, odmieniając te terminy przez wszystkie przypadki.
Sęk w tym, że nikt nie dawał mu żadnych pełnomocnictw do rozmawiania – a tym bardziej poszukiwania rozwiązań trwającego konfliktu zbrojnego. Formalnie te wizyty mają charakter dwustronny, ale Orbán cały czas przypomina o roli w Unii, jaka przypadła teraz jego krajowi. Zresztą w pojedynkę ani Węgry, ani ich premier nie mają wystarczającego autorytetu, by zabierać się za dialog z najważniejszymi i najmożniejszymi tego świata. Szczerze mówiąc, nie ma żadnego autorytetu. Na Zachodzie jest całkowicie marginalizowany jako autokrata, zaś dla Putina i Xi Jinpinga jest pożyteczny w takim zakresie, w jakim ułatwia osiąganie założonych przez nich celów. Wołodymyr Zełenski chyba powitał niespodziewanego gościa z nieufnością, ale i z pewną nadzieją; która jednak rozwiała się zaraz po tym, gdy samozwańczy mediator zaczął namawiać ukraińskiego prezydenta do de facto poddania się.
Ta eskapada oczywiście wywołała zdenerwowanie i irytację poważniejszych unijnych przywódców. Jedność Zachodu jest bowiem jego ważnym atutem w tej rozgrywce, a utrzymanie konsensu wymaga nieustannych wysiłków. Orbán doczekał się ostrych reakcji w Brukseli i europejskich stolicach, a sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg w zawoalowany sposób wezwał go „na dywanik” (oczekując relacji – a może wyjaśnień? – na rozpoczynającym się właśnie szczycie w Waszyngtonie).
Z prawnego punktu widzenia, zgodnie z obowiązującymi traktatami, prezydencja jest teraz sprowadzona do raczej technicznych i organizacyjnych czynności związanych z posiedzeniami Rady UE (czyli ministrów wszystkich państw członkowskich w różnych tzw. formatach). Inaczej było przed wejściem w życie Traktatu z Lizbony i utworzeniem funkcji przewodniczącego Rady Europejskiej (szefów państw i rządów), Wysokiego Przedstawiciela UE do spraw polityki zagranicznej i bezpieczeństwa oraz Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, unijnej dyplomacji. Teraz mandat do reprezentowania Wspólnoty mają dwaj wymienieni politycy, na dodatek w ramach wynegocjowanego w gronie wszystkich mandatu. Dlatego też chybione jest powoływanie się przez Orbána na zaangażowanie Nicolasa Sarkozy’ego w czasie wojny rosyjsko-gruzińskiej w 2008 roku.
Węgierski polityk wykazuje się tą nadaktywnością pewnie głównie z powodów wewnętrznych. Według sondaży jego rodacy obawiają się wojny i zdecydowanie nie chcą w niej uczestniczyć. Wymachiwanie gałązką oliwną, nawet jeśli tylko na pokaz, powinno im się więc spodobać. Możliwe też, że to ukłony w stronę Donalda Trumpa, z którym Orbán jest zaprzyjaźniony jako jedyny spośród europejskich liderów i którego chętnie widziałby w Białym Domu. Albo próba zajęcia dominującej pozycji w tworzącym się aliansie ultraprawicowych, populistycznych, antybrukselskich, narodowych i proputinowskich sił politycznych.
Jednak przy okazji wprowadza to niepotrzebne zamieszanie, komplikujące naprawdę poważną sytuację. Jakieś wnioski z tego trzeba wyciągnąć. Na przykład taki, że niezbędne jest powstanie naprawdę wspólnej polityki zagranicznej UE, z jasnym określeniem kompetencji organów Unii w tej dziedzinie i przy okazji odejściem od podejmowania decyzji na zasadzie jednomyślności. I może też taki, że trzeba jeszcze bardziej przyciąć uprawnienia kraju sprawującego półroczne przewodnictwo w Radzie UE.
Orbán nieustająco otwiera nam oczy na możliwość wystąpienia sytuacji, które bez niego po prostu nie przyszłyby nam do głowy.
W pierwszej turze wyborów parlamentarnych kandydaci skrajnie prawicowego Zjednoczenia Narodowego (Rassemblement national) prowadzili w 297 okręgach wyborczych z 577, na jakie podzielona jest Francja. Większość komentatorów zasadnie wyrażała obawę: Czy radykalna prawica będzie miała większość absolutną, czy tylko względną? Wyniki drugiej rundy głosowania musiały być zimnym tuszem dla Marine Le Pen: Rassemblement national i jego sojusznikom udało się ostatecznie wprowadzić do Zgromadzenia Narodowego 143 deputowanych, podczas gdy lewica (Nowy Front Ludowy oraz niezrzeszeni) zdobyła 193 miejsca, a proprezydencka koalicja Razem (Ensemble) – 168.
Jakkolwiek Rassemblement national nie utworzy rządu, to jego porażka nie powinna uspokajać. Na skrajną prawicę zagłosowało ponad 10 mln Francuzów, a jej frakcja będzie najliczniejsza w parlamencie (126 mandatów), co oznacza prawie podwojenie dotychczasowego stanu posiadania.
Nie ma powodów do zadowolenia także prezydent Emmanuel Macron, który rozpisał wybory przedterminowe, aby zastopować marsz skrajnej prawicy po władzę. Koalicja proprezydencka, która i w poprzednim parlamencie nie miała większości, utraciła 78 miejsc.
Lewica, która będzie miała najwięcej deputowanych, oczekuje, że to jej przedstawicielowi Macron powierzy sformowanie rządu. Prezydent oświadczył już, że nie widzi możliwości współpracy ze skrajnie lewicową La France insoumise. Niedawna historia pokazuje zresztą, że krajem może rządzić gabinet nie posiadający większości.
Sytuacja jest o tyle chaotyczna, że zarówno lewica jak też koalicja proprezydencka są wewnętrznie bardzo zróżnicowane i w rzeczywistości w parlamencie zasiądą przedstawiciele kilkunastu partii. Otwiera się pole do partyjnych manewrów, różnych kompromisów i – do utworzenia koalicji centrolewicowej, lecz bez radykalnej Francji Nieujarzmionej (La France insoumise)
Skład nowego Zgromadzenia Narodowego Francji, Partie – od skrajnej lewicy do skrajnej prawicy, z liczbą mandatów
1. La France insoumise (skrajna lewica, antyglobalistyczna, ekosocjalistyczna) 75
2. Partia Ekologiczna – Zieloni (alterglobalistyczna) 33
3. Partia Socjalistyczna (umiarkowana lewica, proeuropejska) 65
4. Francuska Partia Komunistyczna (lewica, proeuropejska) 9
5. Inne ugrupowania lewicowe 11
6. Odrodzenie – (proprezydencka, centrowa, liberalna, proeuropejska) 99
7. Ruch Demokratyczny (proprezydencka, centrowa, socjalliberalna) 33
8. Horizons (proprezydencka, prawicowa, liberalna) 26
9. Inne partie centrystyczne 5
10. Republikanie i Unia Demokratów i Niezależnych (centroprawica) 68
11. Republikanie stowarzyszeni z Rassemblement national (prawicowa) 17
12. Rassemblement national (skrajnie prawicowa) 126
13. Inne ugrupowania radykalnie prawicowe 10
Keir Starmer nie jest drugim Tonym Blairem, ale może nim zostać. Wskazał europejskiej – także polskiej lewicy – drogę do wygrywania wyborów. Teraz stoi przed szansą pokazania, jak dobrze rządzić i utrzymać władzę.
Spektakularna klęska Partii Konserwatywnej jest odłożonym w czasie efektem brexitu. Decyzja Davida Camerona, ówczesnego premiera i szefa torysów, o przeprowadzeniu referendum w 2016 roku była pierwszą pchniętą kostką domina. Następne wywoływały coraz większe katastrofy. Wywracali się kolejni premierzy (Rishi Sunak jest już piątym), problemy się piętrzyły, korzyści obiecywane przez Nigela Farage’a i Dominica Cummingsa – tych, którzy zawrócili Brytyjczykom w głowach – nie następowały, a zaufanie do stojącego za tym wszystkim ugrupowania spadało. Zobaczymy, czy to aby nie początek strukturalnego przewrotu na scenie politycznej Zjednoczonego Królestwa, jakie zdarzają się tam w najlepszym przypadku raz na sto lat (ostatnio, gdy Partia Pracy wypchnęła liberałów z roli jednego z dwóch głównych stronnictw). W aktualnej europejskiej polityce stare wielkie partie coraz częściej zaliczają bolesne upadki. W każdym razie to, że konserwatystów czeka trudny i pewnie długi okres smuty, jest pewne.
W czasie, gdy torysi walczyli sami ze sobą, labourzyści po omacku poszukiwali własnej drogi. Próbowali z młodymi, dobrze zapowiadającymi się braćmi Milibandami, a następnie dokonali ostrego zwrotu na lewo, wybierając na lidera Jeremy’ego Corbyna i wstępując na nieco populistyczną i eurosceptyczną ścieżkę.
Keir Starmer wrócił do blairowskiego kursu poszukiwania poparcia także w centrum – wśród wyborców umiarkowanych i socjalliberalnych. W kampanii nie obiecywał złotych gór i gruszek na wierzbie (to nie aluzja do Leszka Millera, którego wypowiedź z 2001 roku przeszła do historii z opaczną interpretacją, wywracającą jej sens do góry nogami). Był ostrożny i odpowiedzialny. Nawet wobec odwrócenia skutków brexitu zachował umiar. Z pewnością dojdzie teraz do poprawy stosunków Londynu i Brukseli, wiele problemów uda się rozwiązać polubownie i sprawnie; nie ma jednak mowy o powrocie Albionu do Wspólnoty, ani nawet o powtórnym referendum. Przy okazji zauważmy, że duże straty na rzecz Partii Pracy poniosła Szkocka Partia Narodowa. Oddaliła się więc perspektywa oderwania się tej części Królestwa i w ślad za tym instytucjonalizacji jej ciążenia w stronę Unii.
Nawet nienajbardziej wnikliwym obserwatorom naszych własnych spraw, meandry labourzystowskiej polityki muszą skojarzyć się z najświeższą historią polskiej lewicy. Ta Nowa i ta „stara” powinny z brytyjskich doświadczeń wyciągnąć wnioski. Sens uprawiania polityki jest wtedy, gdy ma się realny wpływ na bieg zdarzeń. To zaś zapewnia zaufanie wielkich grup społecznych, nie tylko środowisk najbardziej zmarginalizowanych, politycznie upośledzonych. Inaczej jest się tylko „sygnalistą”. To chwalebne, lecz mało skuteczne.
No, i nasza lewica wciąż nie znalazła swojego Starmera. Co gorsza, wcale go nie szuka.
Procedowana właśnie przy Wiejskiej nowelizacja ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych ma dość długą brodę: miała wprowadzić do polskiego porządku prawnego dwie ważne dyrektywy europejskie z 2019 roku: dotyczące transmisji online oraz obowiązywania prawa autorskiego i praw pokrewnych na jednolitym rynku cyfrowym. Termin implementacji obydwu upłynął dokładnie 7 czerwca 2021 roku i rząd koalicji demokratycznej chyłkiem postanowił nadrobić zaległości — w ramach tzw. przyspieszenia legislacyjnego. Udało się to tylko częściowo, mianowicie w Sejmie pewnie przyklepano przepisy w odniesieniu do tantiem dla filmowców z coraz powszechniejszego streamingu, natomiast wydawcy prasy czekają jeszcze na rozwiązania, które by ich w pełni satysfakcjonowały.
Chodzi z grubsza o to, że wielkie platformy internetowe korzystają z treści wytworzonych w redakcjach, nie płacąc za nie ani złotówki. Wie to każdy użytkownik najbardziej popularnych komunikatorów czy przeglądarek internetowych — chciał nie chciał, na ekran komputera czy smartfonu wbija się przegląd prasy, czy przegląd wydarzeń, tyle że często obarczony nieprzyjemnymi (choć widocznymi jedynie dla fachowców) wadami. Takimi np. jak niepodanie źródła czy autora reprodukowanej treści, bądź nieopłacanie należności na rzecz wydawcy czy dziennikarza za taką treść, której wytworzenie przecież nie dokonało się samoistnie. Za tym kawałkiem tekstu stoją konkretni ludzie jako autorzy i wydawcy, którzy formalnie są właścicielami tej treści i którzy nie udostępniają jej za darmo, ale odpłatnie (np. jako gazetę w kiosku). Czy to w formie papierowej, czy portali elektronicznych, a także elektronicznych wydań prasy.
Uchwalona w Sejmie nowelizacja w tym zakresie uczyniła do tej pory jedynie wąski wyłom, nakazując stronom tej transakcji dogadanie się — tyle że na warunkach rynkowych. Innymi słowy, duża platforma globalna ma dogadać się z małym krajowym wydawcą, co szef Agory Bartosz Hojka obrazowo w Radiu TOK.FM porównał do negocjacji prosiaczka z rzeźnikiem.
Faktem co prawda jest, że z Brukseli słychać coraz bardziej natarczywe tykanie taksometru, który nabija Polsce stracony czas i po cichu sumuje ewentualne kary finansowe, które się z tego tytułu należą. Ale akurat argumenty wydawców są tu rzeczowe — trzeba uzupełnić prawo europejskie o proces mediacji pod auspicjami UOKiK, aby strony dogadały się w określonym reżimie czasowym; a jak nie, to żeby ów wysoki Urząd na wniosek tej czy tamtej strony „ustalił warunki i wynagrodzenie”. Byłoby na to parę dobrych miesięcy.
Poprawkę zgłosili posłowie Lewicy, którzy w tej sprawie zostali w Sejmie, przy negatywnej opinii rządu, niestety przegłosowani. Rząd ustami wiceministra kultury Andrzeja Wyrobca tłumaczył, że chce teraz uchwalić ustawę ściśle implementującą obie wspomniane dyrektywy, a temat powróci już 10 września, na inaugurację ocuconego z hibernacji Forum Prawa Autorskiego, które ma dokonać przeglądu spraw niecierpiących zwłoki. Wydawcy podnieśli się na to z oburzenia, że jeszcze jest Senat i dobrze byłoby powrócić do tego pomysłu. Całkiem zresztą sensownego, bo nie mamy w Polsce kultury mediacji, lubimy godzić się siekierą, a tu byłby jakiś praktyczny wyłom, choć poniekąd międzynarodowy. Złośliwi mówią na Wiejskiej, że szkopuł tkwi w tym, iż UOKiK chyba jednak bardziej woli karać, niż organizować mediacje, bo co to by było, jakby np. producenci ogórków zwrócili się do Urzędu o mediacje z wielkimi sieciami handlowymi?
Poprawka leży jednak na stole, jest całkiem dobrze napisana i umotywowana oraz podoba się w Senacie, np. wicemarszałkowi Rafałowi Grupińskiemu z PO, który zapowiedział poważną dyskusję w tej sprawie. Może i wicepremier Krzysztof Gawkowski będzie miał tu swoje do powiedzenia. Bawi on aktualnie w USA na spotkaniach i rozmowach z wielkimi platformami cyfrowymi. Posiedzenie senackiej komisji kultury zwołane jest na wtorek w przyszłym tygodniu, i wiele zależy tu od stanowiska demokratycznego rządu.
A tak dla przypomnienia: sprawę relacji wydawców z platformami widowiskowo zawalił poprzedni rząd Zjednoczonej Prawicy, który długo zwlekał z nowelizacją. Premier Morawiecki raz projekt wsadzał do planu prac legislacyjnych rządu, by go zeń po cichu wycofywać; raz publikował projekt na łamach strony Rządowego Centrum Legislacji, by więzić go tam niemiłosiernie przez długie miesiące i lata. Po drodze były przeróżne etapy konsultacji i uzgodnień, nie zawsze transparentne, a już na pewno niezrozumiałe dla przeciętnego obywatela. Jak to, że premier po rozmowach z Amerykanami ogłosił przełom… i nowe inwestycje amerykańskich platform w Polsce, czy to, że platformy streamingowe będą u nas produkować więcej filmów. Mówiło się nawet na Wiejskiej, że rząd przy pomocy tej ustawy negocjuje dla nas u Amerykanów nowoczesne uzbrojenie itp. itd. Czyli że w sumie bardzo w swej materii skomplikowana ustawa, przeznaczona dla wąskiego grona zainteresowanych, wbrew sobie stała się nawet przedmiotem wielkiej polityki międzynarodowej…
Wszyscy wydawcy, duzi i mali, opowiadając się w swym proteście jednym głosem za wprowadzeniem mediacji pod auspicjami UOKiK, chcą jedynie otrzymać gwarancję, że nakazane prawem europejskim negocjacje o godziwych warunkach współpracy, będą toczyć się konstruktywnie, bez wygibasów i uników. Jeśli Senat się do tego przychyli, a jest na to wielka szansa, to ogólna norma unijna zostanie wypełniona dodatkową treścią — by nie powiedzieć procedurą. I o to w tym wszystkim mniej więcej chodzi: żeby usiąść do negocjacji jak równy z równym, i dogadać się na obopólnie korzystnych warunkach.
W wyborach europejskich 6-9 czerwca 2024 roku proprezydencki blok Besoin d’Europe zebrał niespełna 14,6 procent głosów i zdobył 13 miejsc z 81, jakie przypadają Francji w PE. Skrajna prawica otrzymała 35 mandatów, z czego 30 – Rassemblement national (Zjednoczenie Narodowe). Dziesięć procent głosów i 9 mandatów trafiło do skrajnie lewicowego ugrupowania La France insoumise.
„Kiedy 50 procent Francuzów głosuje na skrajności, nie można im powiedzieć „Będziemy działać tak, jakby nic się nie stało”. Trzeba słuchać ludzi. Chcę rządu, który będzie w stanie odpowiedzieć na ich gniew” – oświadczył po wyborach do PE Macron i rozwiązał Zgromadzenie Narodowe (parlament krajowy), w którym jego zwolennicy posiadali względną większość.
Większość komentatorów uznała rozwiązanie parlamentu za ruch pokerowy, niezwykle niebezpieczny dla prezydenta, ponieważ w razie porażki otwierał skrajnej prawicy drogę do władzy. Pierwsza tura wyborów wydaje się potwierdzać te obawy. Już w pierwszej turze wyborów Rassemblement national zdobyło 39 mandatów i zwyciężyło w 258 okręgach [we Francji parlament jest wybierany w 577 jednomandatowych okręgach]. Perspektywa zdobycia przez skrajną prawicę większości absolutnej 289 mandatów nie jest wcale odległa, zwłaszcza jeśli poprą ją Republikanie, z których część już przylgnęła do obozu Mariny Le Pen.
Jeśli jednak przyjrzeć się faktom, Macron nie miał dobrego wyjścia i musiał zdecydować się na przyspieszenie. Piętrzyły się nierozwiązane problemy socjalne i gospodarcze. Pogłębiała się niepewność międzynarodowa. Popierające prezydenta ugrupowanie utraciło w poprzednich wyborach do parlamentu krajowego większość absolutną, tracąc – w porównaniu z 2019 r. – 106 miejsc. Rosły za to siły skrajne – prawicowe Rassemblement national (o 81 miejsc więcej) i lewicowe wokół La France insoumise (o 74 więcej). Gra na czas, zwlekanie do terminowych wyborów parlamentarnych i prezydenckich niechybnie zakończyłaby się w 2027 r. podwójnym zwycięstwem skrajnej prawicy.
Rozpisując przedterminowe wybory, Macron liczy na odbudowę „frontu republikańskiego” – wszyscy przeciwko ekstremistom z prawa. Co się dzieje, ponieważ powstał nieformalny sojusz lewicy i sił proprezydenckich: w 210 okręgach kandydaci z tych obozów ustąpili sobie miejsca.
Jeśli nawet Rassemblement national wspólnie z Republikanami zdobędzie większość i uformuje rząd z 28-letnim Jordanem Bardellą na czele, to Macron może oczekiwać, że lider partii zdąży skompromitować się przez trzy lata rządów, bądź skonfliktuje się z faktyczną przywódczynią Rassemblement national Marine Le Pen. Co zastopuje pani Le Pen drogę do prezydentury. Ponadto, co wskazuje przykład z Włoch, skrajna prawica u władzy ma szansę złagodnieć, zracjonalizować i nauczyć się sztuki rządzenia.
Niezależnie od tego, jaki będzie finalny wynik wyborów i jaki rząd powstanie we Francji, będzie to słaby rząd. Emmanuel Macron może mieć nadzieję, że w półprezydenckim systemie politycznym Francji wzmocni się wówczas jego pozycja. A dotychczasowe rezultaty głosowania przypomniały nam, że we Francji, obok tradycji Wolności, Równości i Braterstwa, jest także tradycja rządu Vichy z jego ideologią i praktyką.
27 czerwca 2024 roku, podobnie jak 51 milionów widzów w różnych zakątkach świata, obejrzałam zorganizowaną przez CNN debatę między walczącym o reelekcję prezydentem Joe Biden a byłym prezydentem Donaldem Trumpem.
Debata była chyba jednym z najsłabszych punktów w politycznej karierze Joe Bidena. Zwłaszcza że jego oponent nie miał wiele do powiedzenia poza ustawicznym przedstawianiem własnej wersji faktów i rzeczywistości oraz powtarzaniem zapewnień, że zapanuje nad porządkiem świata, a wojnę w Ukrainie zakończy, zanim zasiądzie w Białym Domu.
Czemu zatem cały świat – z własnym obozem politycznym Bidena włącznie – zastygł z pytaniem na ustach: „Czy Joe Biden powinien zrezygnować z ubiegania się o reelekcję i kto mógłby go zastąpić?”.
Sprawa potencjalnej rezygnacji Joe Bidena jest dużo bardziej skomplikowana, niż może się wydawać. Oto tylko kilka aspektów tej skomplikowanej łamigłówki.
Presumptive Nominee. Obecnie dla Demokratów to Joe Biden, a dla Republikanów Donald Trump są presumptive nominees, domniemanymi kandydatami. W systemie wyborczym USA za domniemanego kandydata uważa się kandydata danej partii od momentu, gdy jego ostatni poważny rywal odpadł lub gdy domniemany kandydat matematycznie zapewnia sobie poparcie większości delegatów nominowanych na konwencję – zależnie od tego, co nastąpi wcześniej.
Wszystko wskazuje na to, że Joe Biden jest domniemanym kandydatem Demokratów. Zatem, jeśli podjąłby decyzję wycofania się z kampanii po zakończeniu wszystkich prawyborów lub nawet podczas końcowego zjazdu partii, to ponad 3 900 delegatów, którzy muszą być wybrani do 22 czerwca, nie mieliby innego wyboru niż wybór nowego kandydata w trakcie zjazdu.
Delegaci. W ramach obowiązujących przepisów i zasad procesu przedwyborczego wybrani delegaci zobowiązali się do głosowania na Joe Bidena. Jeśliby więc Biden wycofał się, to wybór nowego kandydata wymagałby ze strony zwolenników prezydenta masowej zmiany decyzji co do poparcia jego kandydatury. Wycofanie się urzędującego prezydenta z wyścigu oznaczałoby jednocześnie, że to właśnie w dużej mierze zwolennicy Bidena byliby odpowiedzialni za wybór jego następcy. Kim zaś mógłby być kolejny kandydat, wcale nie jest oczywiste.
Nie ma pewności, że musiałaby to być Kamala Harris, a nie – przykładowo – gubernator Kalifornii Gawin Newsom.
Najciemniej jest pod latarnią. Jestem jednak przekonana, że gdyby tzw. staffersi – czyli ludzie odpowiedzialni za kampanię Bidena – skupili się bardziej na analizie silnych i słabych stron swego kandydata i właściwie wykorzystali jego atuty, to debata wyglądałaby zupełnie inaczej.
Najlepiej wyjaśnił to sam Joe Biden następnego dnia na wiecu w Północnej Karolinie, mówiąc: „Wiem, że nie jestem młodym człowiekiem. Nie kroczę tak jak kiedyś. Nie mówię tak składnie, jak kiedyś. Nie debatuję tak umiejętnie, jak kiedyś. Ale, wiem jedno – wiem, jak odróżnić prawdę od kłamstwa. Wiem, jak odróżnić dobro od zła. Wiem, jak wykonywać pracę prezydenta USA. Wiem, jak działać skutecznie i wiem to, co jest najważniejsze w amerykańskim DNA, że kiedy powalono Cię na deski, to masz wstać i walczyć dalej”.
Doradcy Joe Bidena popełnili błąd, skłaniając urzędującego prezydenta do udawania dziarskiego młodzika, zamiast wyeksponować jego olbrzymią wiedzę i kulturę osobistą. Mam nadzieję, że uświadomienie tej pomyłki pozwoli na szybkie skorygowanie dalszego kursu kampanii wyborczej.
Znamy już imienne wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego, które okazały się klęską dla części koalicji rządowej. To nie było spodziewane, aczkolwiek pewne sygnały spadku poparcia dla Polski 2050 czy Lewicy nabrzmiewały – dziś zaś biją okrutnie po oczach. Zwycięska PO ustami swojego lidera nie chce z tego robić dziś jakiegoś specjalnego użytku, ale tego typu deklaracje premiera nie mają w polityce większego znaczenia. Prędzej czy później będzie to w jakiejś formie miało miejsce i odbije się czkawką po stronie demokratycznej – a okazji niestety będzie sporo.
Wynik wyborów europejskich wzmacnia Donalda Tuska w koalicji rządowej, choć do Brukseli odpływa mu sporo dobrych, zaprawionych w bojach kadr, a ich sejmowi następcy będą musieli dopiero otrzaskać się w zabiegach o utrzymanie rządzenia. PO dorobiła się zresztą przez te wszystkie lata swoich europejskich kadr; np. pos. Łukacijewskiej, pos. Kopacz, pos. Halickiego, pos. Lewandowskiego. Pytanie, jak sobie poradzi nowy szczep polityków europejskich, z Borysem Budką i Dariuszem Jońskim na czele? Podobnie PiS, tu można wymienić np. europosła Kosmę Złotowskiego, premier Beatę Szydło czy nieodgadnioną, acz niezwykle na prawicy popularną, pos. Wiśniewską. Europejskie dokonania tej ostatniej są jakoś bliżej nieznane, może prócz szczerego szerokiego uśmiechu, który sygnalizuje optymizm i ogólne zadowolenie. I słusznie, bo PiS swoje w tych wyborach zebrało, może być pewne wysokiego poparcia własnego elektoratu, więc powodów do zadowolenia jest całkiem sporo. Choć wielu obserwatorów nie może odżałować klęski Ryszarda Czarneckiego, to życie polityczne nie znosi przecież próżni. Ten europoseł przechodzi tym samym do historii, ale w to miejsce Prawo i Sprawiedliwość wnosi do Brukseli coś znacznie bardziej cennego: panów Kamińskiego, Wąsika i Obajtka. Świętą trójcę, która będzie ogniskować uwagę mediów przez wiele miesięcy – ale raczej swoimi dokonaniami krajowymi.
Pytaniem całkiem poważnym natomiast jest, jak bardzo zmieni się formuła koalicji rządowej, skoro tempo życia politycznego w drugiej połowie roku będą narzucać prezydenckie wybory ’2025? Jak wiadomo, porozumienie koalicyjne zakładało np. roszady na funkcji marszałka Sejmu po dwóch latach rządzenia. Czy ono w tym aspekcie obowiązuje? Nie można dziś z całą pewnością powiedzieć, że wicemarszałek Włodzimierz Czarzasty może być pewny swego – czyli awansu na pełnego marszałka – skoro lewicowe ugrupowanie chwieje się w posadach, a jego przywództwo jest wprost kwestionowane. Podobnie marszałek Hołownia, rozpędzony już w swej solo kampanii prezydenckiej, który mimo niepoślednich walorów, wprowadził do Brukseli tylko jednego europosła – Michała Koboskę. Dla obydwu proeuropejskich ugrupowań jest to sądny dzień, a nie tak miało być. Mówiło się o wyniku minimum 6 europosłów, nawet z małym plusem. Stanęło ledwie tu i tu na połowie. Jest więc o czym rozmawiać i musi być to solidna rozmowa o wewnętrznej odnowie, odbyta koniecznie przed kampanią prezydencką.
Gdyby spojrzeć jeszcze na dzisiejszą opozycję, to na pierwszy plan wybija się wynik Konfederacji, świetny jak na całokształt antyeuropejskich dokonań tego ugrupowania. Mamy tam co prawda postaci z piekła rodem, godne pogardy i potępienia, ale generalnie lista ich europosłów sprawia wrażenie młodej, świeżej i atrakcyjnej, a sami wybrani ludzie – mający naprawdę coś do powiedzenia. Zapewne jest to z gruntu mylna obserwacja, ale przecież Konfederacja zrobiła bardzo dużo, żeby rozpocząć jakikolwiek dialog ze społeczeństwem; niestety ogólnie rzecz biorąc na „nie” dla Europy. I za to dostała premię, mimo że wysyła do Brukseli w większości ludzi kompletnie zielonych, świeżych nawet w powiatowej polityce, bez doświadczenia i jakiejkolwiek parlamentarnej praktyki. Może z jednym niechlubnym wyjątkiem, ale jest przynajmniej nadzieja, że na tego wampira znajdzie się w Brukseli wreszcie jakiś osikowy kołek.
Mamy więc Sejm osierocony przez ważne postacie ostatnich miesięcy i lat oraz nowe kadry, które będą obejmować opróżnione miejsca. Nie miejmy jednak złudzeń, na wolne fotele przybędą raczej ludzie nie pierwszoplanowi, ich rozruch będzie musiał potrwać miesiące. Ale w samych ugrupowaniach parlamentarnych dokonają się przesunięcia. Może jeszcze nie na miarę wymiany pokoleniowej, ale na pewno naruszające dotychczasowe hierarchie i struktury. Jest to w sumie dobry prognostyk, bo nasze życie polityczne powinno być pełne wigoru i zmian. Zapowiada to także premier, trochę nawet samobiczując się za powolne ich tempo. Przyznając tu rację premierowi, dobrze byłoby wejść w życie polityczne z nowymi pomysłami, skoro stare się wyczerpały, a ich dotychczasowi realizatorzy pakują się do Brukseli i Strasburga.
Wybory do Parlamentu Europejskiego potwierdziły ten obraz polskiej sceny politycznej, który wyłonił się dziewięć miesięcy wcześniej. Koalicja 15 Października uzyskała niewielką przewagę nad obiema formacjami obecnej opozycji – Zjednoczoną Prawicą i Konfederacją. Na trzy listy rządzącej koalicji padło łącznie 50,3 procent głosów, a na dwie listy opozycji – 48,3. Koalicja Obywatelska po raz pierwszy wyprzedziła Prawo i Sprawiedliwość. Zaskakująco dobrze wypadła Konfederacja, a zaskakująco słabo – Trzecia Droga. Oczywiste jest, że gdyby Koalicja 15 Października poszła do wyborów na jednej liście, miałaby nad opozycją wyraźniejszą przewagę. Jest to lekcja na przyszłość. Mam nadzieję, że uwzględnią ją politycy Trzeciej Drogi, których upór uniemożliwił powstanie wspólnej listy w tych i poprzednich wyborach.
Słaby wynik lewicy nie jest zaskoczeniem i potwierdza to, co wielu z nas mówi od dawna. Lewica potrzebuje nowych idei i nowego stylu uprawiania polityki. Jej nadzieją jest to, że znacznie lepiej wypadła wśród najmłodszych wyborców niż w całym elektoracie.
Polskie wybory korzystnie kontrastują z tym, co stało się we Francji i w niektórych innych państwach zachodniej Europy, gdzie wybory pokazały rosnącą siłę skrajnej, antyeuropejskiej prawicy. To wyzwanie dla Polski, której rola w Unii Europejskiej będzie tym większa, im silniejszy będzie obóz polskiej demokracji. Warto patrzeć z optymizmem w przyszłość Polski w zjednoczonej Europie.
W wyborach do Parlamentu Europejskiego stało się to, co było do przewidzenia („Res Humana” nr 3/2024) – wynik rządzącej koalicji demokratycznej trudno uznać za sukces. Cztery tworzące ją ugrupowania zebrały łącznie 50,27 % głosów, czyli o ponad 3 proc. mniej od rezultatu, jaki otrzymały te partie w październiku 2023 r. w wyborach do parlamentu krajowego (53,71). Koalicja Obywatelska wyprzedziła wprawdzie nieznacznie Prawo i Sprawiedliwość – o niespełna jeden procent i o jeden mandat – lecz jej koalicjanci ponieśli dotkliwą porażkę.
O ile brak sukcesu Nowej Lewicy był właściwie oczekiwany (przyczyny wyborczej stagnacji i marazmu lewicy zasługują na osobną, pogłębioną analizę), to Trzecia Droga poniosła spektakularną porażkę – w ciągu sześciu miesięcy koalicja PSL i Polski 2050 utraciła ponad połowę swoich wyborców. Wynik Trzeciej Drogi jest prawie identyczny z rezultatem samego PSL przed dziesięcioma laty, co można zinterpretować w ten sposób, że Szymon Hołownia ze swoim ugrupowaniem nie wniósł żadnej wartości dodanej.
Donald Tusk ma o tyle powody do triumfowania, że pokazał koalicjantom ich miejsce i ugruntował swoją dominację po demokratycznej stronie sceny politycznej. Jest to wszakże pyrrusowe zwycięstwo. Nie chodzi już nawet o to, że jeśliby na podstawie wyników z 9 czerwca formować koalicję rządową, to KO, Trzecia Droga i Lewica utraciłyby większość w parlamencie. Tusk odniósł zwycięstwo, zawłaszczając populistyczne pole uprawiane wcześniej przez PiS. Tym samym zmarginalizował nie tylko Lewicę i Trzecią Drogę, lecz odsunął na bok także wartości, które konstytuują aksjologiczne fundamenty Unii Europejskiej. W zestawieniu z sukcesem skrajnej prawicy w skali całej Unii (wszystkie ugrupowania radykalnej prawicy będą miały w Parlamencie Europejskiej reprezentację porównywalną liczbowo z największą Europejską Partią Ludową) oznacza to, że Europa przesunęła się mocno na prawo.
Ostatnie dni przed wyborami do Parlamentu Europejskiego przyniosły wysyp informacji o kolejnych aferach – Funduszu Sprawiedliwości, firmy Red is Bad, Funduszu Patriotycznego… Łączy je jedno: ich istotą jest sprzeczny z etyką, poczuciem przyzwoitości, a często także sprzeczny z prawem, sposób wydatkowania publicznych pieniędzy w czasach rządów PIS. Okazuje się, że środki przeznaczone na cele ogólnospołeczne służyły celom partyjnym, a także bogaceniu się podejrzanych indywiduów, deklarujących swoją ideową i polityczną afiliację z rządzącym wówczas ugrupowaniem.
Pisałem jesienią ubiegłego roku, że jeszcze nie zdajemy sobie nawet sprawy z prawdziwego ogromu szkód, wyrządzonych społeczeństwu przez ośmioletnie rządy nacjonalistycznej prawicy. To, co dotychczas ujawniono, jest tylko wierzchołkiem góry oszustw, łamania lub obchodzenia prawa, przekrętów i nadużyć. Ustawiane konkursy, których wynik rozstrzygali politycy, były nagminną praktyką w minionych latach w większości ministerstw i instytucji. Znamy liczne przypadki łamania godności ludzi i ich praw. Czkawką odbija się wszystkim bogoojczyźniana retoryka, pod której przykryciem dokonywano brudnych geszeftów i ordynarnych przywłaszczeń.
Ta podmiana pojęć, polityczna i moralna hipokryzja zadały druzgocący cios instytucjom państwa (które i wcześniej nie były wybitnie sprawne i bezstronne), podrywając ich autorytet w oczach społeczeństwa. Po ośmiu latach politycy poczuli się jeszcze bardziej bezkarni w swoim braku odpowiedzialności za słowo i czyny. Zdewastowany korpus urzędniczy, a zwłaszcza jego kierownicza część nasycona partyjnymi nominatami, idąc za politycznym przykładem, oportunistycznie dostosował się do okoliczności. Zaczął urządzać się w d… – by użyć określenia Kisielewskiego. Dzisiaj wielu wczorajszych czcicieli kościoła PIS utrzymuje, że robili to w trosce o trwałość służby cywilnej i ciągłość instytucjonalną, a to wręcz przybiera szaty ofiar i pokrzywdzonych. Najgorsze, że demoralizacji uległa duża część społeczeństwa. Część z nas nie jest nawet zgorszona nowymi rewelacjami o kolejnych nadużyciach dawnej władzy, uznając zapewne, że polityka i politycy tak mają. Że nie profesjonalizm i etos służenia społeczeństwu, lecz niekompetencja, partyjniactwo, prywata i hucpiarstwo są normalnymi przymiotami polityki.
Dobrze, że przy okazji kampanii wyborczej ujawniane są nieprawidłowości. Ale wszelka kampanijność nie jest dobrym sposobem naprawy instytucji państwa. To musi być proces, jak długi i trudny by nie był. Więc w pełni zasadne są pytania: Gdzie jest zapowiadany audyt we wszystkich ministerstwach, urzędach i instytucjach? Gdzie rzetelne, dogłębne rozliczenia? – nie dla zemsty, lecz po to, aby wskazać postawy i postępowania naganne i niedopuszczalne. Gdzie „białe księgi”, opisujące przestępcze czy niewłaściwe praktyki? – nie po to, by walić nimi politycznych przeciwników po głowach, lecz aby stały się podstawą do tworzenia dobrego prawa. I wreszcie: Gdzie wielki, porywający projekt naprawy i rozwoju Rzeczypospolitej?
Wiele słów już napisano o śmierci prezydenta Iranu, nie szczędząc na ogół słów krytyki i przypominając złowieszczy przydomek „Teherańskiego Rzeźnika”, jakim obdarzyło go wielu jego rodaków. Dyskurs polskich komentatorów został udomowiony nie tylko przez proste przytoczenie tyleż oczywistych co stereotypowych wyobrażeń jak wyżej, ale też sprowadzony do połajanek na poletku polityki wewnętrznej na temat formuły i treści kondolencji ze strony polskich władz. W pierwszym przypadku – stereotypizacji – nie brakowało wypowiedzi świadczących o słabym zrozumieniu irańskiego systemu politcznego i sprawowania władzy, w tym zwłaszcza roli prezydenta jak i Najwyższego Przywódcy. W drugim natomiast – sprowadzenia do zaścianka – pojawiające się również wyrazy oburzenia, że kondolencje w ogóle zostały wystosowywane, są smutnym dowodem niezrozumienia, że Polskę ze światem wiąże coś zupełnie innego, niż anachroniczne wyobrażenia.
Ebrahim Raisi był tyleż bezwzględnym prokuratorem rewolucyjnego sądu, co bezbarwnym prezydentem i fatalnym mówcą, który rozczarował nawet własnych zwolenników. W autorytarnym systemie władzy, gdzie dodatkowo istnieje kilka wzajemnie kotrolujących się ośrodków, to właśnie radykalizm i brak skrupułów, a zatem również brak umiejetności zjednywania sobie zwolenników charyzmą i budowania w ten sposób własnego zaplecza politycznego, okazały się przepustką do kolejnych szczebli kariery politycznej. Co więcej, w przeciwieństwie do wielu prominentnych postaci Republiki Islamskiej Raisi nie pochodził ani z wpływowej rodziny religijnej, jak pięciu bardzo wpływowych braci Larijani (Ali – były przewodniczący Madżlisu ma doktorat z filozofii Zachodu, Mohammad Javad – były wiceminister spraw zagranicznych jest docenianym matematykiem, Sadegh – były szef systemu sądowniczego, Bagher – jest uznanym lekarzem, Fazel jest fizykiem i dyplomatą), których ojciec był wielkim ajatollahem, ani z wpływowego rodu kupieckiego jak Javad Zarif (były minister spraw zagranicznych), ani też nie był w przeszłości związany ze Strażnikami Rewolucji jak Ahmadinejad (były prezydent) i Ghalibaf (były mer Teheranu, możliwy kandydat na prezydenta w najbliższych wyborach).
Chamenei – sam wybrany na następcę imama Chomeiniego właśnie z racji swojej bezbarwności i braku zaplecza politycznego – odsuwał na bok każdego, kogo lojalność wobec niego nie była wyłączna i niepodzielna. Toteż popierał i promował Raisiego, jako kandydata na prezydenta dlatego, że Raisi, jako sędzia, przedstawiciel Przywódcy i szef sądownictwa, lojalnie mu służył, a przy tym sam nie miał realnej władzy ani swoich własnych zwolenników. Raisi był też idealnym kandydatem na prezydenta po tym, jak irański establishment uznał, że odejście administracji Trumpa od postanowień porozumienia jądrowego z Iranem (tzw. JCPOA), a więc utrzymanie koszmaru sankcji, było z góry zamierzone, a zatem stanowiło oszustwo i drwinę ze zobowiązań, jakie w jego ramach wziął na siebie Iran. Wiele można mówić na temat istoty irańskich wyborów, ich wolności czy samej demokracji à la iranienne w islamskim wydaniu, niemniej Raisi wybory te wygrał zarówno z powodu rozgoryczenia zwolenników republiki islamskiej, jacy do wyborów poszli, by odsunąć nieudaczników, którzy dali się Zachodowi oszukać, jak i jej przeciwników, którzy uznali, że sytuacja jest i tak tragiczna, więc nie ma sensu głosować (frekwencja wyniosła wówczas 48,8% i była najniższa w historii wyborów prezydenckich w Iranie po rewolucji 1979).
Śmierć Raisiego stawia przed rządzącymi Iranem dwa bardzo istotne wyzwania. Po pierwsze zmienia rozkład sił w walce o urząd prezydenta. Radykałowie, których Raisi był reprezentantem, do tej pory pewni, że w kolejnych wyborach to znów wygra Raisi, nie mają oczywistego i gotowego do natychmiastowego wystawienia kandydata. Po drugie Raisi był brany pod uwagę jako następca 85-letniego Chameinego. Stąd też jego śmierć tworzy próżnię nie w jednym, a w dwóch miejscach i stanowi znacznie głębsze naruszenie dotychczasowej równowage sił wewnątrz establishmentu. Konieczne namaszczenie odpowiednich kandydatów a następnie przeprowadzenie wyborów w społeczeństwie od miesięcy politycznie rozedrganym jest tym samym dla władz w Teheranie nie lada wyzwaniem.
Przy wszystkich powyższych ocenach warto zwrócić też uwagę na inny, niezbyt oczywisty, a możliwy scenariusz. Paradoksalnie śmierć Raisiego może okazać się dla Republiki Islamskiej dobodziejstwem, gdyż daje szansę na wyrwanie się z marazmu bezbarwnej władzy wykonawczej. W 2021 roku Rada Strażników zdyskwalifikowała co bardziej kompetentnych kandydatów do wyborów prezydenckich, takich jak Ali Larijani, a sprawnemu w zarządzaniu teherańska metropolią Mohammadowi Ghalibafowi zabroniła startu. Jacy kandydaci ostatecznie zostaną zakwalifikowani zależy też po części, choć nie w pełni, od Alego Chamneiego. Najwyższy Przywódca już raz okazał pragmatyzm stawiając, po rządach populisty i enfant terrible polityki irańskiej Mahmuda Ahmadinedżada, na umiarkowanego Hasana Rouhaniego w 2013 i ponownie w 2017. Za wyborem tym przeważyć miała argumentacja obozu Rouhaniego, że pod ciężarem programu jądrowego gospodarka kraju w końcu upadnie, natomiast odstąpienie od niego wzamian za zniesienie sankcji gospodarczych jest grą wartą świeczki.
Kto stanie w wyborcze szranki dowiemy się prawdopodobnie niebawem.
(Juliusz Gojło – w latach 2010–2017 ambasador RP w Islamskiej Republice Iranu)
Co prawda do wyborów europejskich został równo miesiąc, ale karty mamy już rozdane- partyjne jedynki i dwójki są jak z żurnala mód, naprawdę jest w czym wybierać. Tuzy z obecnego i byłego rządu, obecni europosłowie, nawet spora grupka kandydatów jakoś już zapisanych w zbiorowej pamięci, żeby wspomnieć tu niezawodnego europosła Ryszarda Czarneckiego, stanowiącego od jakiegoś czasu intensywne tło dla występów Prezesa… Kandydaci tłoczą się na ekranach telewizorów, wyskakują z urządzeń przenośnych, powoli zasiedlają lodówki, szafy i garaże – aby o sobie przypominać na każdym kroku. A skoro tak to wygląda, to może mylne jest eksperckie przekonanie o toczącej się kampanii, że zwycięstwo w europejskich wyborach zdobywa się jedynie w bezpośrednim kontakcie z wyborcami?
No bo o czymże tu rozmawiać na europejsko- polskim bruku? Można by ostatecznie nieco poznęcać się nad rocznicowymi przemówieniami polityków na dwudziestolecie członkostwa w UE, ale czy warto, skoro nawet lokator Krakowskiego Przedmieścia nie zdobył się na przeprosiny za werbalne poniewieranie Wspólnoty przez lata swojej prezydentury? Telewizyjne przemówienia marszałka Szymona Hołowni czy sejmowo-wspominkowe prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego były dobrym, poważnym i rzeczowym skwitowaniem czasu przeszłego dokonanego i ludziom to w zupełności wystarczy. Prezydent Duda mógłby w ogóle nie zabierać głosu na ten temat, nikt by nawet tego zauważył.
Polacy na co dzień żyją raczej swoimi problemami, a z Unią Europejską mają bezpośrednią styczność wtedy, kiedy ze środków unijnych poprawią im drogę bądź wybudują basen. Czy do tego potrzebny jest nasłuch p. prezydenta albo kontakt wzrokowy, dajmy na to nawet z samym europosłem Ryszardem Czarneckim? Znam całkiem sporą grupkę inteligentnych i dość wykształconych obserwatorów życia politycznego, którzy uważają, że wybory czerwcowe odbędą się bardziej w sferze mediów i Internetu, czemu sprzyja nie tylko ordynacja wyborcza do PE, relatywnie mała liczba 53 posłów do wybrania, ale i temperament polityczny takich osób, jak Jacek Kurski czy Adam Bielan. Są specami w Zjednoczonej (?) Prawicy od brutalnej gry medialnej i tego na pewno w tych wyborach dowiodą; niestety na merytoryczne dyskusje nie będzie już miejsca ani czasu.
Kampania będzie toczona tam, gdzie jest największa szansa przebicia się do mediów – z Wiejską na czele, gdzie część kandydatów postanowiła budować swoją rozpoznawalność. No i będziemy mieć wysyp konferencji prasowych, briefingów, wypowiedzi oraz innych aktów strzelistych, byleby tylko skupić na sobie uwagę. Nie wykluczona jest nawet permanentna obecność na miejscu wspomnianego już europosła Ryszarda Czarneckiego, chociaż przecież jest to znany powszechnie mąż stanu, choć elektorat ma o nim raczej wyrobione zdanie.
Prowadzenie w takiej sytuacji Izby będzie mało komfortowe, wskutek składania wniosków i mnożenia wypowiedzi ponadregulaminowych. A przecież było już tak spokojnie, jeśli nie liczyć niezawodnego niszowego posła Jarosława Sachajki, składającego każdorazowo swoje propozycje do porządku obrad. Nawet po marszałku Hołowni widać było pewien niepokój, kiedy Sachajko się spóźniał ze swoją porcją wniosków. Obawiam się, że w przeddzień czerwcowej europejskiej elekcji posłowi przybędzie konkurencji, a marszałkowi okazji do użycia dzwonka, aby uciszać salę…
Na widoku co prawda mamy pewien punkt zwrotny, który może zaistnieć podczas procedowania prezydenckiego projektu ustawy o obronności państwa, ale to dopiero zapowiedź. Bo gdyby okazało się, że prezydencki projekt mimo większości koalicyjnej przeszedł pierwsze czytanie, poszedł do pracy w komisji obrony narodowej i miał szanse na zgodne uchwalenie, a wybory do PE rozstrzygnęłyby definitywnie o losach byłych posłów Kamińskiego i Wąsika, to jaki sens miałaby prezydencka praktyka obstrukcji wobec wszystkich ustaw, które wychodzą z Wiejskiej do jego podpisu? Wysyłanie ich hurtem w Aleje Szucha tylko z powodu Wąsika i Kamińskiego samo w sobie jest kuriozum, a tak kluczowa z punktu widzenia procesu legislacyjnego sprawa rozwiązałby się sama przez się…
Radosław Sikorski przedstawił 25 kwietnia w Sejmie informację o zadaniach polskiej polityki zagranicznej na rok 2024. Doroczne exposé szefa dyplomacji tworzy unikatowo dogodną sytuację do poważnej debaty nad sytuacją bezpieczeństwa państwa, stanem polskiej polityki zagranicznej i polskiej dyplomacji. Sikorski wygłaszał półtoragodzinną mowę przy półpustej sali posiedzeń, za to w obecności prezydenta A. Dudy, który bawił się telefonem i stroił pocieszne miny niczym nudzący się na lekcji psotny pierwszoklasista. W absencji przodowali posłowie opozycji. Prezes PiS układał na Nowogrodzkiej listy swojej partii do Parlamentu Europejskiego, ekspremier Morawiecki był w drodze do Budapesztu na kolejny – jak to nazwał Sikorski – „proputinowski sabat” ultraprawicy europejskiej.
A mówił Sikorski o sprawach fundamentalnych. Dwa słowa najczęściej przewijały się w przemówieniu ministra – „bezpieczeństwo” i „Unia Europejska”, które dla szefa polskiej dyplomacji tworzą nierozerwalny związek. W obliczu realnego zagrożenia dla bezpieczeństwa kraju i Europy, jakim jest rosyjska agresja na Ukrainę, Sikorski ogłosił zwrot od uprawianej przez rządy PiS eurofobicznej polityki mitomanii i konfliktowania się z sąsiadami do polityki pogłębienia integracji europejskiej i odbudowy dobrej, sojuszniczej współpracy i zaufania z państwami sąsiednimi. Sikorski zdecydowanie odrzucił pisowską koncepcję przeciwstawiania sojuszu z USA budowie silnej, także w wymiarze geopolitycznym i militarnym, Unii Europejskiej. Dla ministra sojusz ze Stanami Zjednoczonymi i mocniejsze zaangażowanie Polski w tworzenie nowej jakości wspólnoty europejskiej są dwoma niezbędnymi, dopełniającymi się filarami polskiej polityki zagranicznej. Jednocześnie Sikorski udzielił pełnego, praktycznie nieograniczonego poparcia Ukrainie w jej walce z agresorem o swoją niepodległość, suwerenność i integralność terytorialną. Zaiste, trzeba mieć zdecydowanie męża stanu, aby w polskim parlamencie oświadczyć: Lviv ce je Ukraina.
Krytyka ośmioletniej w czasach rządów PiS degrengolady polskiej dyplomacji w wykonaniu Sikorskiego była jednocześnie i miażdżąca, i – co rozumie każdy zajmujący się polską polityką zagraniczną – najłagodniejsza z możliwych. A jednak to „stanięcie w prawdzie” tak zabolało Andrzeja Dudę (najbardziej chyba to, że Sikorski przypomniał mu jego słowa o UE jako o „wyimaginowej wspólnocie”), że prezydent postanowił wygłosić w kuluarach Sejmu swoiste kontr-exposé. Co było żenujące także dlatego, że w swoim zaimprowizowanym wystąpieniu pan prezydent albo dał wyraz swojej niewiedzy, albo rozmyślnie mijał się z prawdą. Trudno powiedzieć, co jest bardziej kompromitujące dla głowy państwa.
Poza dosłownie kilkoma wystąpieniami debata parlamentarna nad exposé ministra Sikorskiego była żenująco miałka i nijaka. Okazało się, że większość polityków tak chętnie brylujących w różnych programach telewizyjnych nie ma ani wystarczającej wiedzy, ani dostatecznie śmiałej wyobraźni, aby wnieść do propozycji Sikorskiego rzeczywiście cenny wkład lub chociażby prawdziwie konstruktywną krytykę. Były minister spraw zagranicznych Z. Rau wystąpił z obroną koncepcji suwerenności państw narodowych, która być może mogłaby być poważniej traktowana w ubiegłym wieku, lecz dzisiaj jest niedorzecznym anachronizmem. Na próżno w świetnym przemówieniu prof. P. Kowal starał się przekonać suwerenistów, że nowa rzeczywistość europejska już staje się faktem, że egzystencjalne wyzwania dla bezpieczeństwa i rozwoju Polski wymagają wzniesienia się ponad dogmaty-przeżytki. Na próżno Sikorski dowodził, że odejście od zasady jednomyślności przy podejmowaniu w UE decyzji w niektórych obszarach jest warunkiem decyzyjności Unii i jej poszerzenia o Ukrainę, Mołdawię i kraje bałkańskie.
Tak jakby nic nie zmieniło się w Europie i w sąsiedztwie Polski posłowie PiS wzbijali pianę abominacji i uprzedzeń, poszukując wrogów wśród przyjaciół. Popis antyniemieckich fobii dał poseł Mularczyk, lokując przy okazji swoją książkę, którą – jak się pochwalił – pisał przez pięć lat.
Minister Rau z kolei pochwalił się, że największym osiągnięciem jego rządów w MSZ było wyrzucenie z pracy 38 studentów moskiewskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych. Odpowiadając na pytania posłów, Radosław Sikorski odniósł się en passant do tej wypowiedzi swojego poprzednika; powiedział, że ten „sukces” Raua już kosztował MSZ ponad 2 mln złotych, gdyż sąd – jeszcze za rządów PiS – stwierdził naruszenie prawa, przywrócił wszystkich bezprawnie usuniętych do pracy i zasądził na ich rzecz solidne odszkodowania. Ot, i cała użyteczność i sprawczość Raua wraz z akolitami.
Wybory samorządowe, w świetle bardzo dyskretnej kampanii i stałych trendów w sondażach zapowiadające się jako całkowicie przewidywalne, przyniosły jednak bardzo zaskakujące rezultaty.
1) Prawo i Sprawiedliwość co prawda faktycznie poniosło spodziewaną klęskę (dla tego ugrupowania to norma – i słusznie, bo ze swej natury jest ono antysamorządowe), ale przy wyborze radnych sejmików województw utrzymało liczbowy prymat w polityce. Otrzymało tylko o jeden punkt procentowy mniej niż 15 października 2023 roku, przy wyniku Koalicji Obywatelskiej praktycznie niezmienionym. A tym razem nie mogło posiłkować się propagandowym wsparciem potężnych mediów publicznych, było targane wewnętrznymi sporami, zaś do powszechnej świadomości coraz bardziej przedostawały się kompromitujące informacje o nadużyciach w czasach sprawowania przezeń władzy. Wiadomo, że zmiana postaw społecznych przebiega powoli, prawie nigdy nie następuje nagle. Przekonanie, że tym razem jest inaczej najwyraźniej okazało się złudne.
W istocie rzeczy nie ma tu mowy o odwróceniu tendencji, ale przy zręcznym użyciu narzędzi z zasobów PR partia Jarosława Kaczyńskiego może na chwilę wstrzymać procesy odpływu zwolenników i dekompozycji formacji.
2) Chodzi tu jednak tylko o prymat liczbowy, bo tak naprawdę PiS może samodzielnie rządzić tylko w czterech województwach – podkarpackim, lubelskim, świętokrzyskim i małopolskim. Do utrzymania władzy na Podlasiu potrzebne mu jest poparcie Konfederacji. Pewnie je uzyska, łamiąc jednak przy tym obowiązującą w całym demokratycznym świecie zasadę niewchodzenia w alianse z formacjami skrajnie nacjonalistycznymi. Dla Jarosława Kaczyńskiego władza jest warta każdej ceny, poza tym oba ugrupowania wcale nie są w tym względzie od siebie bardzo dalekie.
3) Wywołanie przez Lewicę tematu liberalizacji przepisów regulujących dostęp do aborcji nie przyniosło oczekiwanych przez nią efektów. Zdobyła o 2,5 punktu procentowego mniej niż w wyborach parlamentarnych, podczas gdy wynik Trzeciej Drogi – jawnego oponenta w tej sprawie – pozostał bez zmian. Chyba zamknęło to drogę do zdecydowanej zmiany ustawodawstwa w tej materii w obecnej kadencji Sejmu. Raczej trzeba się nastawić na dłuższe negocjacje i dialog w tej sprawie, włącznie z panelem obywatelskim i – być może, kto wie? – referendum.
4) Wynik Lewicy jest już bardziej niż niepokojący. 6,32 procent i zaledwie 8 mandatów w sejmikach może – niestety – zwiastować zmierzch tej formacji. Nie szukałbym jednak recept w radykalizacji programu i przekazu. Raczej wyciągnąłbym wniosek, że droga w stronę Die Linke i Syrizy nieuchronnie skończy się balansowaniem na progu wyborczym, a nie powrotem do realnego kształtowania polityki.
Gdyby podsumować pierwszy kwartał 2024 roku, to plusy dodatnie równałyby się plusom ujemnym. Nawet premier Donald Tusk to przyznał pisząc, że nastał najlepszy czas na przyspieszenie.
Nie wypominając, podobnie kiedyś Jarosław Kaczyński wezwał do zmian dekomunizacyjnych i lustracyjnych demontujących Okrągły Stół. Można więc powiedzieć, że Tusk sięgnął do bezdennej studni mądrości Prezesa. Najbardziej spektakularnie objawiło się to w ostatnich przeszukaniach i aresztowaniach u działaczy Suwerennej/Solidarnej Polski i ich najważniejszych klientów z fundacji Profeto. Rzeczywiście mamy tu dość gwałtowne przyspieszenie, budzące zresztą niejakie opory moralne. I nie chodzi tu o młodych wilczków z otoczenia b. ministra Ziobry, ale wyłącznie o niego samego. Okrutnie udręczonego chorobą nowotworową, ale postawionego w ostatnich dniach na nogi i pełne obroty – dosłownie znad krawędzi życia i śmierci. Będąc jego przeciwnikiem, kwestionując jego politykę i starając się detalicznie ją rozliczyć, warto przy okazji mierzyć się z moralnymi konsekwencjami swoich działań.
Etyka niezależna daje tu piękne wskazówki – co jest moralnie uzasadnione, a co haniebne. Byłoby to może jedynym moralnym zyskiem z tej historii, gdyby zechciano sięgnąć po tę wykładnię ludzkich czynów i ją głęboko przemyślano. No, ale nawet wymiar sprawiedliwości ustami swoich wybitnych przedstawicieli mówi, że czasu przeszłego dokonanego nic już nie odwróci i należało tak uczynić. Tymczasem Ziobro w przekonaniu wielu obserwatorów stał się ofiarą okrutnego działania bezlitosnych procedur prokuratury. Ofiarą w dodatku godną współczucia i okazania elementarnego wsparcia – mimo, iż jako polityk Ziobro zasługuje na zasadniczą krytykę, potępienie, a kto wie, może wyrok, o czym zapewne zdecyduje Trybunał Stanu.
Oczywiście można umywać ręce, ale fakt pozostaje faktem i oddziaływa na zbiorową wyobraźnię. Grubą kreską oddzieliłbym natomiast od innych uczestników ostatnich wydarzeń tych zdrowych, silnych, spasionych ziobrową butą i pewnością siebie młodych mężczyzn, którym należą się prokuratorskie procedury, o ile istnieje uzasadnione podejrzenie, że zawinili w sprawie Funduszu Sprawiedliwości czy zakupu Pegasusa. O czym zresztą już niebawem są dowiemy: będą wnioski o zdjęcie im immunitetów i zapewne dalsze czynności prokuratury.
A tak swoją drogą przeszukanie pokoju hotelowego jednego z posłów z tej ferajny odbyło się w zupełnie innych warunkach – przy zgodzie marszałka Hołowni i przy pełnej obecności niezbędnych w takich przypadkach osób. Innymi słowy dwa przeszukania, a wrażenia i oceny moralne zupełnie odmienne. Obawiam się przy tym, iż całkiem świadomie wpadliśmy jako demokracja w pewien niebezpieczny uzus, który będzie nakazywać dokonywanie rozliczeń bez względu na kartę choroby wezwanych do raportu. Sensownym przy tym jest życzenie, aby b. minister sprawiedliwości pokonał raka i był w pełni gotów, jak sam zapewnia, do stanięcia „w prawdzie”. Natomiast gdyby jakiś etyk odważył się ten przypadek przeanalizować, byłoby to całkiem wskazane: i dla rządzących, i dla opozycji, a przede wszystkim dla państwa polskiego jako takiego, którego siła i sprawczość jest istotna w każdych warunkach ustrojowych, ale nie każdym kosztem.
Dobrze, że wniosek w sprawie zbadania działań prezesa NBP Adama Glapińskiego pod kątem ich zgodności z Konstytucją i ustawami w końcu wpłynął do laski marszałkowskiej. Przeprowadzenie zainicjowanego w ten sposób procesu jest ważne dla odbudowy instytucji państwa po ośmioletnim okresie ich dewastacji przez Prawo i Sprawiedliwość.
Spośród sformułowanych we wniosku zarzutów kluczowy jest ten odnoszący się do publicznego angażowania się w agitację, także w ramach kampanii wyborczej, na rzecz PiS. Artykuł 227 ust. 5 Konstytucji stanowi, że prezes NBP nie może być politykiem oraz prowadzić działalności publicznej niedającej się pogodzić z godnością jego urzędu. Przepisu tego nie powinno się traktować w sposób wąski; trzeba w nim widzieć odzwierciedlenie zasady niezależności banku i jego szefa. Chociaż nie jest ona u nas zapisana expressis verbis, jest utrwalona w gospodarkach wolnorynkowych, w szczególności w Unii Europejskiej. Chodzi o uniezależnienie banku centralnego od nacisków zewnętrznych, politycznych i przede wszystkim rządowych. NBP ma prowadzić politykę pieniężną i stać na straży wartości złotego. Nie jest jego zadaniem wspieranie polityki gospodarczej partii rządzącej i rządu, o ile te dwa cele są ze sobą sprzeczne. A w czasie rosnącej gwałtownie inflacji bez wątpienia tak było. Bez wątpienia prezes Glapiński wykazywał wielką życzliwość wobec interesów fiskusa i faktycznie wspierał gabinet Mateusza Morawieckiego w działaniach wywołujących i podsycających wzrost cen. Warto teraz sprawdzić (a są do tego instrumenty), czy ci dwaj urzędnicy oraz rezydujący na ulicy Nowogrodzkiej Jarosław Kaczyński rozumieli się bez słów, czy też wprost uzgadniali wspólną linię.
Dla przyszłej jakości organizacji państwa niezbędne jest utrwalenie standardu dokładnie odwrotnego (jak było to przez wcześniejsze lata, przynajmniej od uchwalenia Konstytucji). Gdyby nie przyjrzano się praktykom Adama Glapińskiego i milcząco wyrażono na nie zgodę, oznaczałoby to zmianę paradygmatu. Niosłoby to z sobą ryzyko powtórki takich działań, a przy okazji utrudniało wejście do strefy euro. Praktyczne negatywne skutki takiej postawy banku centralnego były zresztą aż nadto widoczne.
Trzeba mieć nadzieję, że sejmowa Komisja Odpowiedzialności Konstytucyjnej szybko zajmie się przekazaną jej sprawą. Wbrew utyskiwaniom na brak sprawności polskiego systemu odpowiedzialności za łamanie ustawy zasadniczej, nie ma powodu, by go dezawuować. Fakt, w całej swojej historii Trybunał Stanu skazał tylko dwie osoby – ministra i szefa Głównego Urzędu Ceł – za aferę alkoholową na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Jednak nikt nie podchodził do przepisów Konstytucji z tak wielką dezynwolturą, jak politycy Zjednoczonej Prawicy. Dla zapobieżenia podobnym przypadkom wszystkie te delikty powinny być uczciwie przeanalizowane i należycie osądzone.
Otwieramy więc nowy rozdział. Po komisjach śledczych (jak dotąd, niezbyt skutecznych) przyszedł czas na użycie bardziej dolegliwych narzędzi. Oprócz Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej i – zapewne – Trybunału Stanu, działa wyprowadzona ze stanu hibernacji prokuratura. Przeszukania w związku z malwersacją środków Funduszu Sprawiedliwości mogą wydać się ostre i brutalne, ale też charakter tej sprawy jest wyjątkowo bulwersujący i, mówiąc szczerze, obrzydliwy. Trzeba ją do cna wyjaśnić, a winnych ukarać. Niezależnie od tego, czy są księżmi, urzędnikami czy eksministrami. Każdy jest równy wobec prawa. Dura lex, sed lex.
Ani się obejrzeliśmy, a już minęło 100 dni rządzenia Donalda Tuska, które są okazją do znęcania się nad premierem i jego ministrami. Taka cezura obowiązuje i trzeba to przyjąć do wiadomości. Co jednak można wykonać przez ledwie trzy miesiące rządzenia, mając na Krakowskim Przedmieściu wciśnięty wsteczny bieg, a w trybunale z Alei Szucha jeszcze dodatkowy docisk?
Niestety, sytuację skomplikowała ubiegłoroczna retoryka wyborcza, której uległ Donald Tusk, ogłaszając 100 konkretów na 100 dni. Z tych dzisiaj raczej są nici. Trudno za to winić tylko premiera, ostatecznie nie jego winą jest obecny stan demokracji i praworządności w Polsce, ale wychodzi na to, że można chcieć dobrze i zarazem wpaść w sidła własnej retoryki. Dla wyrobionej politycznie publiczności było to zresztą wiadome od początku, ale nie wszyscy są w tym zakresie aż takimi mózgowcami (szkoda, że zabrakło ich w najbliższym zapleczu premiera.
Tak czy siak jazda pod tytułem „rozliczamy 100 dni” będzie trwać jeszcze dobre parę tygodni. Osobliwie na Wiejskiej, zarówno przy stoliku dziennikarskim, jak i we wnioskach do porządku dziennego, których wysyp będzie, podejrzewam, bardzo widowiskowy. Każdy poseł ław opozycji będzie podkreślał, jaki to z premiera Tuska kłamca i wiarołomca, a są przecież inicjatywy poselskie, które biorą złożone przezeń w kampanii wyborczej zapowiedzi na poważnie i mają już kształt ustaw. A w myśl zasady marszałka Hołowni, że zamrażarka sejmowa jest wyłączona, trzeba będzie je przeczytać i się przy okazji gęsto tłumaczyć.
Kwestionując zasadę, iż rząd trzeba rozliczać akurat w sto dni od chwili powołania, generalnie warto publicznie zastanowić się nad wartością składanych obietnic. I po prostu uczciwie powiedzieć ludziom, może nawet w nowej TVP, że są one długofalowe, sięgają horyzontu połowy kadencji, czyli np. momentu, kiedy Krakowskie Przedmieście opuści jego dzisiejszy lokator wraz ze współpracownikami. To na pewno uwolniłoby moce sprawcze rządu, który obecnie jest mocno sparaliżowany postawą prezydenta w sprawie wetowania ustaw. Co prawda udało się okiwać prezydenta Dudę metodą kroków dokonanych z ambasadorami, ale to tylko połowa sukcesu i gdzie nie spojrzeć mamy taki mniej więcej stan spraw.
W praworządności także połowa sukcesu, ale tu przynajmniej zaplanowano w Sejmie wysłuchanie publicznie w sprawie ustawy o KRS, więc jest jakiś progres. W mediach publicznych też mniej więcej: odwołano poprzednie upartyjnione ekipy, są nowi ludzie, ale otoczenie prawne pozostaje jakby stare i nawet widoków na zmiany nie ma. A przynajmniej naiwne było oczekiwanie że luty-marzec przyniesie nam założenia do nowej ustawy medialnej; teraz realnym terminem wydaje się maj-czerwiec, ale przecież pewności nie ma… W kwestii praw reprodukcyjnych tak samo, choć nie należy w czambuł potępiać ostrożnego marszałka Hołownię, że chce ocalić do prac komisyjnych wszystkie złożone projekty ustaw. Bo to w jakiś sposób porządkuje proceduralnie sprawę aborcji, wyjmując ją z bieżącego toku wydarzeń. Inna sprawa, że Lewica na tym temacie szalenie odżyła, czemu należy kibicować.
Z dużej chmury mały deszcz. Przesłuchanie prezesa PiS przez komisję śledczą nie przybliżyło tej ostatniej, ani opinii publicznej, do wyjaśnienia kulis machinacji, które naruszyły fundament demokratycznego państwa. Ważne jest nie to, co Jarosław Kaczyński powiedział, lecz to, czego posłowie nie potrafili od niego wydobyć.
Tylko dla porządku po raz kolejny przypomnę, że afera Watergate, która wstrząsnęła Ameryką i doprowadziła do upadku prezydenta Nixona, była pestką w porównaniu z naszym Pegasusem. Tam w ogóle nie doszło do nielegalnego zdobycia i później wykorzystania informacji; chodziło o sam zamiar oraz mataczenie w śledztwie.
Nikt chyba nie wierzy, że człowiek, który przez osiem lat stanowił centralny punkt polskiej polityki, podejmował w tym czasie najważniejsze decyzje – i który na wszystko patrzy przez pryzmat działań nakierowanych na zdobycie, utrzymanie i umocnienie władzy – zlekceważył tak potężne narzędzie, jakim jest niewykrywalny, wydawało się, program do bardzo głębokiej inwigilacji. Bardziej niż prawdopodobne wydaje mi się, że zaufani ludzie prezesa, ministrowie Kamiński i Wąsik, przekonali go, iż instalowanie Pegasusa nie zostawia śladów, więc można tym programem posługiwać się bez ograniczeń. Wobec opozycji i swoich. Przestępcy znaleźliby się na tej liście na szarym końcu, tym bardziej, że zdobyte tą drogą informacje nie nadają się do wykorzystania w sądzie.
Na początku przesłuchania Kaczyński nawet się do tego przyznał, nieopatrznie używając czasu przyszłego w odpowiedzi na pytanie o proces decyzyjny przy zakupie software’u. A więc w nim uczestniczył, choć w tym czasie nie był jeszcze wicepremierem do spraw bezpieczeństwa. Miał dopuszczenie do tajemnic państwowych, ale zgodnie z zasadą need to know nie miał prawa być informowanym o technikach pracy operacyjnej służb. Członkowie komisji śledczej nie podążyli jednak tym tropem.
Można było założyć, że skoro wzywają na świadka byłego faktycznego rządcę Rzeczypospolitej, to są przygotowani do zmuszenia go do podzielenia się niewygodną dlań wiedzą. Że będą w posiadaniu dokumentów uprawdopodobniających jego kluczowy udział w nielegalnych operacjach. Może ujawnią – jak w komisji ds. Rywina – skorelowane z prowadzonymi przez CBA podsłuchami ciągi połączeń telefonicznych i esemesowych między całą wspomnianą trójką. Udowodnią związek między inwigilacją szefa sztabu wyborczego PO a wydarzeniami kampanii 2019 roku. Lub choćby zbiją Kaczyńskiego z tropu pokazując mu nazwisko „Morawiecki” (a może i kilka innych?) na liście osób zaatakowanych Pegasusem. Bo w to, że Kamiński z Wąsikiem nie mówili swemu szefowi wszystkiego, jestem w stanie uwierzyć.
Członkostwo w komisji śledczej to nie kolejna okazja do brylowania w mediach, lecz ciężka praca na zapleczu – nie tylko posła, ale i współpracujących z nim prawników, byłych funkcjonariuszy służb, asystentów etc. Wertowanie stosów dokumentów w poszukiwaniu śladu nielegalnych działań. Obmyślanie strategii przesłuchań, konfrontowanie hipotez z dowodami, faktami i poszlakami.
Nie wspominając już o dobrej znajomości procedury przesłuchania.
Miniony tydzień upłynął w Polsce pod znakiem dyskusji o prawach kobiet i aborcji. Nie tylko w Polsce zresztą, ponieważ 8 marca jest międzynarodowym świętem praw kobiet, corocznie mobilizującym różne środowiska polityczne do pochylania się nad losem żeńskiej części populacji. Ponadto, we Francji i w Irlandii kwestie praw kobiet stanowiły podstawę dwóch bardzo istotnych i szeroko debatowanych decyzji politycznych, o których warto wspomnieć w zestawieniu z tym, co się działo w Polsce. Ale to za chwilę – zacznijmy od polskiego podwórka.
Nie ukrywam, że sama pochyliłam się nad losem polskich kobiet, publicznie odnosząc się do decyzji polskiego marszałka sejmu Szymona Hołowni o przełożeniu debaty nad projektami aborcyjnymi, nazywając Hołownię „rozedrganym kunktatorem”. Takim bowiem objawił się lider Polski 2050: „wąsatym dziadersem” zamiast błyskotliwego politycznego wizjonera, na jakiego mógł się zapowiadać. Zwłaszcza w oczach młodzieży i kobiet, szukających w wyborach 15 października alternatywy dla duopolu PiS i KO, dla których Lewica z różnych powodów (głównie związanych z katolickim wychowaniem i niewiarą w sprawczość polityczną tego ugrupowania) nie była wyborczą opcją. Hołownia pokazał aż nader wyraźnie, że jest konserwatywny, a także że prawa kobiet jest w stanie poświęcić na rzecz politycznej kalkulacji (co warto podkreślić: o charakterze taktycznym, nie zaś strategicznym).
Wielu analityków sugeruje, że tą decyzją Hołownia pokazał swoją dojrzałość polityczną. Jestem politolożką, socjolożką, od dwudziestu lat badam polską politykę i zastanawiam się: gdzież ta dojrzałość? Otóż, wg Wielkiego Słownika Języka Polskiego Polskiej Akademii Nauk, dojrzałość to „pełne ukształtowanie pod względem umysłowym, psychicznym i emocjonalnym oraz cechowanie się osiągnięciem dużych możliwości i dużej biegłości w danej dziedzinie”. Wziąwszy pod uwagę fakt, iż Szymon Hołownia odsunął w czasie dyskusję o sprawie, która dotyczy zdrowia i życia wszystkich polskich kobiet w wieku reprodukcyjnym, ale także dobrostanu ich rodzin, wziąwszy pod uwagę fakt, iż największą porażką polityczną PiS było zamówienie w Trybunale Konstytucyjnym orzeczenia niemal zakazującego aborcji w Polsce, wziąwszy pod uwagę, iż znacząca większość społeczeństwa w Polsce chce liberalizacji prawa aborcyjnego i umożliwienia kobietom w pełni samodzielnego decydowania o ich ciele do 12 tygodnia ciąży (w tym aż 48% wyborców Konfederacji wyraża takie poglądy), wreszcie wziąwszy pod uwagę, że sam Hołownia obiecywał, że nie będzie używał sejmowej zamrażarki, naprawdę zachodzę w głowę, gdzie ta dojrzałość?
Owszem, można się domyślać, że Hołownia wsparł swego koalicjanta PSL w walce o konserwatywnych wyborców w wyborach samorządowych. Owszem, zadziałał zgodnie z własnym sumieniem. Owszem, próbował zapobiec odrzuceniu jego własnego projektu przez Lewicę i KO, gdyby do głosowania doszło teraz. Jednak wciąż mnie zastanawia, gdzie ta dojrzałość, czyli to ukształtowanie i biegłość w polityce. W polityce rozumianej jako rządzenie, które ma przynosić korzyść społeczeństwu.
Na razie korzyści z decyzji Hołowni widać w notowaniach jego ugrupowania, które podbiera wyborców Prawu i Sprawiedliwości (to pewna nowość, ponieważ zazwyczaj Polska 2050 podbierała głosy KO). Czy dawni wyborcy PiS przechodzą do Trzeciej Drogi z powodu kluczenia w sprawie aborcji? Nie ma na ten temat szczegółowych badań, jednak zapewne nie. PiS traci przez afery, przez zamieszanie wokół protestu rolników, przez strategię betonowania najwierniejszego elektoratu, która zniechęca wyborców mniej radykalnych. Wiązanie tego z kwestią aborcji nie ma uzasadnienia. Ponadto, z braku własnych kandydatów, Hołownia „przygarnia” na swoje listy samorządowe dawnych działaczy PiS, co także nie pozostaje bez znaczenia dla jego politycznego kunktatorstwa w sprawie aborcji. A zatem nie o dojrzałość chodzi, a raczej pewną doraźność i rozedrganie, które są od dojrzałości daleko.
Co ciekawe, KO i Lewicy działania Hołowni są – paradoksalnie – na rękę. Lewica może na tym oprzeć kampanię samorządową, by stać się wyrazistą (a przy niezbyt dużej liczbie kandydatów z szansą na sukces w sejmikach każda wyrazistość Lewicy jest na wagę złota), KO natomiast nie musi ryzykować niezadowolenia wciąż licznych „wąsatych dziadersów” we własnych szeregach kandydatów samorządowych. Być może zatem – dość niespodziewanie – Hołownia zadziała na korzyść wszystkich ugrupowań demokratycznych, działając tak bardzo na niekorzyść polskich kobiet i polskiego społeczeństwa. Ot, polski polityczny paradoks. Ale jak widać, jaka dojrzałość polityków, takie polityczne „korzyści” społeczeństwa. Tylko przypominam jednak, że Hołownia-marszałek to nie to samo, co Hołownia-lider swojego ugrupowania i polityk ten powinien o tym pamiętać, skoro chciał być marszałkiem wszystkich Polaków.
Jeszcze inny polski paradoks, który mnie nieustannie zadziwia, to tak niskie poparcie dla ugrupowań lewicowych w Polsce. Jest na nie zapotrzebowanie w kontekście rozwoju społeczeństwa, ale z ust moich koleżanek i kolegów analityków słyszę aż za często: to świetnie, że Hołownia jest konserwatywny, to wspaniale, że PSL jest konserwatywne, to dobrze, że KO ma silne skrzydło konserwatywne, to bardzo potrzebne, byśmy mieli konserwatywne partie demokratyczne, by odbierać paliwo prawicowym populistom. W tym zalewie radości, że mamy tyle demokratycznego konserwatyzmu w Polsce gdzieś umyka niektórym prosty arytmetyczny fakt, że przy poparciu ok. siedemdziesięciu procent społeczeństwa dla legalnej aborcji do 12 tygodnia ciąży, przy tak wysokim odsetku samobójstw i depresji wśród młodzieży ze środowisk LGBTQ+, przy poparciu większości społeczeństwa dla związków partnerskich, mamy w polskim krajobrazie dwa ugrupowania lewicowe o łącznym poparciu nieprzekraczającym dwunastu procent. Może czas się zastanowić, czy z tym konserwatyzmem demokratycznym tak nam wspaniale.
W tym kontekście jak inna polityczna planeta jawi się Francja, w której prawo do aborcji zostało wpisane do konstytucji. Choć kobiety to prawo już mają, takie jego ugruntowanie ma wartość symboliczną, a także zabezpieczającą prawa kobiet w sytuacji dojścia do władzy populistów. Polki zarówno o takich prawach, jak i symbolach, mogą tylko pomarzyć – na razie nasi politycy większości ugrupowań wciąż nie traktują ich potrzeb poważnie. I wciąż wolą unikać prawdziwej, opartej na faktach, a nie wyłącznie emocjach, dyskusji o tym, dlaczego kobiety powinny być mężczyznom po prostu równe. A taka dyskusja jest potrzebna zawsze i wszędzie, nawet w Irlandii, w której coraz bardziej progresywne społeczeństwo odrzuciło w referendum zmiany konstytucji, dotyczące likwidacji archaicznych zapisów o małżeństwie i roli kobiet. Co dokładnie stało się w Irlandii i dlaczego (sondaże wyraźnie wskazywały na przewagę zwolenników usunięcia dyskryminacyjnych zapisów) – jeszcze nie wiemy. Ale wiemy jedno: o prawach kobiet trzeba rozmawiać jak najwięcej: przed wyborami, po wyborach, między wyborami. Słyszy się czasem, że święto kobiet powinno być codziennie, nie tylko 8 marca. Polskie kobiety nie mogą liczyć na zauważenie ich potrzeb nawet tego dnia.
Od zarania dziejów wiadomo że to, czego nie widać, jest najciekawsze. Może więc warto skupić się nieco na zreformowanym niedawno zapleczu prac sejmowych – które powoli, ale jednak ruszają do przodu, jak koła parowozu, który dopiero nabiera rozpędu. Co istotne, rozpędu także w sferze reformowania codziennej pracy ustawodawczej. Należy to odnotować jako realizację z dawna zgłaszanych postulatów usprawnienia procesu stanowienia prawa w Polsce.
Wiejska informuje w specjalnym komunikacie, iż od 26 lutego 2024 roku „zaszły poważne zmiany w strukturze organizacyjnej Kancelarii Sejmu”- nie ma sensu ich tu detalicznie wszystkich omawiać, z jedynym jednak istotnym wyjątkiem. Mianowicie powołania w Sejmie nowego Biura Ekspertyz i Oceny Skutków Regulacji; długa nazwa, ale z bardzo istotną końcówką. Doszła ocena skutków regulacji, rzecz znana dotąd jedynie z rządowego procesu legislacyjnego, jako zgodna na gruncie krajowym z praktyką ustawodawczą m.in. w Parlamencie Europejskim. Na Wiejskiej jest jednak nowością – marszałek Szymon Hołownia na początku swojego urzędowania ogłosił, iż poselskie projekty ustaw powinny być opatrzone taką oceną. Podniesie im to poprzeczkę i naturalnie wymusi proces konsultacji. Co powiedziane, zostało sprawnie zrobione i czekamy teraz na poselskie projekty ustaw spełniające ten wymóg.
Na marginesie warto dodać, iż uprzednio także istniało Biuro Analiz Sejmowych, podawało posłom swoje ekspertyzy i opinie, ale ostatnie 8 lat nie były dlań łatwe ani łaskawe. Posłowie Zjednoczonej Prawicy raczej nie korzystali z annałów „wiejskiej” wiedzy eksperckiej (także tej zdeponowanej we wspaniałej Bibliotece Sejmowej…), której przecież przy rozlicznych ustawach tak czy siak trzeba zasięgać. A jeśli już, to woleli zapuszczać żurawia w swoje partyjne think tanki czy afiliowane „uczelnie”, często wyznaniowe. Było więc niestety często tak, że obiektywna i naukowa wiedza ekspercka pochodząca z BAS konkurowała z tą zaczerpniętą z jakichś ideologiczno- przypartyjnych ciał, których zadaniem nie było pokazywanie obiektywnej rzeczywistości, lecz wręcz przeciwnie: zaciemnianie jej czy wręcz utwierdzanie w przekonaniu o ratio legis choćby nawet największych knotów.
Co w tym kontekście ważne, poprzednia władza Izby lubiła posiłkować się swoimi, nieraz bardzo utajnionymi ekspertami, a ówczesna marszałek Sejmu ekspertyzy zamawiała głównie w myśl partyjnych wytycznych i bieżących potrzeb zwalczania opozycji. Widzieliśmy to niestety w najbardziej pamiętnych momentach dla naszej demokracji parlamentarnej i tak się jakoś składało, iż częściej uzasadniały one podjęte już decyzje, aniżeli je weryfikowały pod kątem praworządności, prawa UE czy konstytucji RP. To dziś ma szansę radykalnie się odmienić, od marszałkowskiej głowy poczynając; wtajemniczeni w kulisy pracy marszałka Hołowni i całego prezydium Izby zapewniają, iż celuje on w ślęczeniu nad ekspertyzami, co zapewne zostało mu jeszcze z redaktorskiej działalności. Ma zresztą przy sobie na co dzień superspeca w postaci Stanisława Zakroczymskiego, swojego dyrektora Gabinetu, prawnika twardo zadomowionego na Wiejskiej. I ten oto tandem, wsparty ministrem Jackiem Cichockim, stara się nie tylko przywrócić znaczenie zaplecza eksperckiego, ale przy okazji naprawdę na serio troszczy się o powagę Sejmu. A ona przecież wyraża się także w jakości zaplecza, z którego się korzysta w reformowaniu prawa, wielkich nazwisk, które podpisują się pod ekspertyzami, czy jakością podręcznej Biblioteki Sejmowej i Wydawnictwa Sejmowego (które swoją drogą mają bardzo wysoką markę).
Mamy więc pierwszy krok ku temu, aby na trwałe zerwać z przeszłością oraz na zawsze ustanowić ocenę skutków regulacji uzusem parlamentarnym, co pchnie ustawodawców na szerokie tory konsultowania swoich projektów ustaw z całym zapleczem: prawnym, eksperckim, rynkowym itp. itd.
Oczywiście diabeł tkwi w szczegółach, ale pierwszy ważny krok już uczyniono. Znam co prawda z przeszłości światle przykłady m.in. zmarłego marszałka Ludwika Dorna czy marszałka Marka Borowskiego (przesiadł się do Senatu, ale nieodmiennie korzysta z rozumu, wiedzy i słowa pisanego…), których widywano nawet w Bibliotece Sejmowej, ale przecież dziś chodziłoby o to, aby korzystanie z zaplecza i ocena skutków regulacji upowszechniła się wśród wszystkich posłów. Ma w tym pewne swoje osiągnięcia parę izb gospodarczych i stowarzyszeń, często goszczących na Wiejskiej, w tym znane mi Polska Izba Komunikacji Elektronicznej czy Towarzystwo Dziennikarskie. Kiedy nad mediami i telekomunikacją wisiały pisowskie Lex TVN, a później Lex Pilot, zabiegały wspólnie o to, by zostać wysłuchane i zgłosić swoje postulaty, domagając się ni mniej, ni więcej tylko… oceny skutków regulacji. Co chyba systemowo zostało już wywalczone, i trzeba tylko przypilnować, by stało się codziennością prac ustawodawczych na Wiejskiej 4/6/8.
Opublikowany na stronach sejmowych porządek drugiego lutowego posiedzenia Izby nie pozostawia złudzeń: sprawy praworządności staną na ostrzu noża, skoro mamy sprawozdanie z działalności Trybunału Konstytucyjnego za 2022 rok, informację o działalności KRS za 2022 rok i wotum nieufności wobec ministra sprawiedliwości Adama Bodnara. A więc trzy bomby atomowe, bo przecież nikt nie sądzi, że sprawozdania z działalności TK czy KRS będą spokojną tylko rozmową o czasie przeszłym dokonanym.
Pytaniem jest, czy dokładać do tego zestawu jakiś akt prawny, który porządkowałby sytuację w sądach po myśli nowej koalicji i w zgodzie z zasadami europejskiej praworządności (a więc pójść na czołowe starcie), czy raczej pozostać ściśle przy porządku, czyli de facto zastosować manewr wymijający: oba sprawozdania odrzucić, prof. Adama Bodnara w Izbie obronić, rzeczowo przedstawiając fakty o stanie praworządności w Polsce i potrzebie zmian, bez wchodzenia w legislację. To wymaga jednak namysłu taktycznego – a kto wie, może i strategicznego? Jeden fałszywy ruch i stracić można nie tylko impet, ale i rację dokonywania reform.
Sążniste opisy tego, co potencjalnie zrobiłby prezydent po zapowiedzi wysyłania każdej uchwalonej na Wiejskiej ustawy do Trybunału pani Julii, skłaniałyby jednak do ostrożnego pójścia drogą specjalnej uchwały o potrzebie naprawy praworządności, sądów, KRS i TK. Tyle, że może ona jednocześnie w jakimś sensie legitymizować instytucję przy Al. Szucha 12a jako istniejącą i mieszczącą się w porządku konstytucyjnym, łącznie nawet z jej „prezes” i dublerami – choć wymagającą naprawy głównej. No i premier Tusk ma kolejną zagwozdkę do rozmowy w gronie liderów, bo umieszczanie tego politycznie jedynie na barkach ministra sprawiedliwości to jednak za mało.
Tym bardziej że prezydent Duda po wizycie na Czarnym Lądzie jakby trochę złagodniał i deklaruje, że taką uchwałę chętnie zobaczy i przyjmie jako wolę dalszych kroków w naprawianiu tego, co „zawsze jest do naprawienia”. W sumie dlaczego nie, skoro uchwała (chciał czy nie chciał…) musiałaby jakoś uwzględniać status quo, skoro równocześnie wezwie do wymiany zużytych elementów zastanego porządku. Zupełnie na zasadzie instrukcji ze stacji diagnostycznej dla pobliskiego warsztatu, co wymienić w trakcie przeglądu głównego samochodu po przejechaniu np. 100 tys. km – sprzęgło, klocki, hamulec czy cały układ kierowniczy… Potrzeba więc poważnych namysłów po stronie koalicji, która nie ma jeszcze wypracowanego jednolitego stanowiska jak to naprawić. A powinna, choćby ze względu na KPO.
Wygląda na to, że na razie ujawnione różnice nadal są za głębokie, żeby ryzykować przy okazji dezintegrację obozu demokratycznego, o co chodzi PiS. Niestety, prezydent był (jest?) tego pokornym wykonawcą.
Tymczasem na Wiejskiej, która na razie nie poci się nad rządowymi projektami ustaw, trwa mrówcza praca w innych sferach. Mowa tu np. o zespołach parlamentarnych, których jest już grubo ponad setka, i spotykają się nieustannie, czyniąc swoją niewidoczną, ale jakże potrzebą powinność. Jest to krzepiący przejaw parlamentarnej pracy u podstaw, wcale nie na zasadzie, że na bezrybiu i rak ryba. Przynależność do nich jest objęta większą sferą dobrowolności, niż prace w komisjach czy podkomisjach, którymi sterują władze klubów parlamentarnych. Posłowie organizują się wokół różnych spraw, także tych ważnych społecznie i tu na pewno warto wyróżnić kilkadziesiąt zespołów zdrowotnych. Wizytując ich posiedzenia można być zaskoczonym wysokim poziomem debaty nad krytycznie ważnymi zagadnieniami zdrowotnymi, czy rozmachem wizerunkowo-propagandowym czynionym pro publico bono. Kiedy piszę te słowa jeszcze dobrze nie wybrzmiały echa konferencji wicemarszałek Sejmu Moniki Wielichowskiej o walce z rakiem – z udziałem minister Leszczyny i minister Nowackiej – gdzie głównym postulatem było wsadzenie do programów szkolnych nauki o zdrowiu (także w aspekcie stylu życia). Akurat jak znalazł w miejsce zajęć z religii, których regres widać jak na dłoni.
Odbyty niedawno zespół zajmujący się chorobami płuc zebrał w jednym miejscu i czasie całą krajową górkę wybitnych lekarzy, którzy dywagowali o badaniach przesiewowych, zespół poselski Rak Stop właściwie co tydzień spotyka się rozprawiając o sposobach walki z nowotworami i urządzając na ten temat wystawy, Zespół ds. Uzależnień co miesiąc będzie brać na warsztat problemy zdrowia publicznego, zaczynając od papierosów. Legislacyjnie nie ma to co prawda mocy sprawczej, w przeciwieństwie do edukacyjnej, bo jest najlepszym forum do zapoznania się z poglądami nauki czy wyrobieniem sobie zdania o splocie zagadnień, jakie tu występują. Często tłumaczyć się nań muszą ministrowie i dyrektorzy departamentów, co zresztą w pewnym sensie antycypuje dalsze wydarzenia, jak projekty ustaw, rozporządzenia czy – w przypadku chorób płuc – postulowane wpisanie do koszyka gwarantowanych świadczeń zdrowotnych niskoemisyjnej tomografii komputerowej.
Co bardzo charakterystyczne i warte podkreślenia, dowodzą tym frontem kobiety: posłanki Krzywonos, Chybicka, Niemczyk, Piekarska, Kozłowska i wiele, wiele innych. Widać, że Sejm X kadencji będzie Sejmem Kobiet, czemu należy tylko przyklasnąć i ze wszystkich sił wspierać.
O, druhu! wierz mi, wzejdzie ona
Szczęśliwa gwiazda nad ojczyzną,
Zerwie się Rosja przebudzona
I na ruinach despotyzmu
Wyryje lud nasze imiona[1].
Aleksiej Nawalny uzupełnił długą listę ofiar reżimu Putina. Dwieście tysięcy Czeczeńców, setki tysięcy Ukraińców, Gruzini, Litwinienko, Politkowskaja, Niemcow… Po śmierci Niemcowa, zastrzelonego praktycznie pod murami Kremla, to Nawalny stał się nieformalnym liderem opozycji przeciwko Putinowi i jej symbolem.
Pierwsza próba zamordowania go przed kilkoma laty nie powiodła się. Otruty, w krytycznym stanie Nawalny został przewieziony do Niemiec, gdzie lekarzom udało się go uratować. W 2021 r. Nawalny wraca do Rosji, chociaż miał świadomość, że zostanie aresztowany. W 2022 r. sąd skazał go na dziesięć lat łagrów, a w 2023 – jeszcze dziewiętnaście.
Karę pozbawienia wolności Nawalny odbywał w łagrze „Wilk Polarny” w okręgu jamalsko-nienieckim na Dalekiej Północy, w szczególnie surowych warunkach. Dodatkowo, administracja znęcała się nad więźniem. W ciągu trzech lat Nawalnego 27 razy karano karcerem, pozbawiano go widzenia z rodziną i bliskimi, rekwirowano i niszczono listy do niego, nie pozwalano mu dostarczać lekarstw ani dodatkowej żywności. Nie wydano mu nawet zimowych butów.
„To było morderstwo rozłożone na raty, na trzy lata. Zabijali go powoli, na oczach świata”, napisał po śmierci opozycjonisty Siergiej Parchomienko, wybitny dziennikarz, przyjaciel Nawalnego.
„Jeśli zdecydują się mnie zamordować, będzie to oznaczało, że jesteśmy ogromną siłą, że władza się boi. Jeśli zabiją mnie, to moje pośmiertne posłanie będzie brzmiało prosto: Nie poddawajcie się!” – mówił przed dwoma laty Nawalny w dokumentalnym filmie Daniela Rohera „Nawalny”.
Świat jest bezradny wobec okrucieństwa, które dzieje się w Rosji. A częściowo – obojętny. Śmierć Nawalnego, dokładnie miesiąc przed zapowiedzianymi na 15-17 marca wyborami prezydenckimi w Rosji, wstrząsnęła wszystkimi. Nie wpłynie jednak ani na wynik wyborów, ani na najbliższe losy Rosji. Za to wszyscy wiemy, jak – w dziejowej perspektywie – zakończy się ta historia: Dyktatorzy upadną, a na „ruinach despotyzmu” ludzie wyryją imiona Nawalnego, Niemcowa, Politkowskiej…
[1] Aleksander Puszkin, Do Czaadajewa (tł. Julian Tuwim)
Nauczeni tragicznym doświadczeniem dwóch wojen światowych Europejczycy zbudowali system, w którym wojna jest wykluczona jako sposób rozwiązywania konfliktów. Chroniąc się za amerykańską tarczą, Europie udało się w ciągu siedmiu dziesięcioleci przekształcić połowę kontynentu w strefę pokoju i dobrobytu. Rosyjska agresja przeciwko Ukrainie rozwiała marzenia o stopniowym, pokojowym rozszerzeniu tej strefy o kolejne kraje, których społeczeństwa rozbudziły w sobie aspiracje do lepszego życia. Polityczne władze Rosji, niezdolne do przedstawienia równie atrakcyjnej oferty, spychają Europę do brutalnej, neorealistycznej geopolityki, w której decyduje siła i przemoc, a nie atrakcyjność modelu rozwoju.
Wojskowi i politycy w Europie biją na alarm przed nieuchronną, ich zdaniem, inwazją Rosjan na Europę. Minister obrony RFN Boris Pistorius ostrzegł, że Rosja może zaatakować NATO w ciągu najbliższych pięciu-ośmiu lat. Admirał Rob Bauer, przewodniczący komitetu wojskowego NATO, uważa, że Europę czeka totalna konfrontacja z Rosją w ciągu najbliższych dwudziestu lat. Generał Sanders wezwał Anglików do przygotowań do wojny, a Holendrzy i Duńczycy zaczynają robić zapasy…
Jakkolwiek te apele mogą wydać się przesadnie alarmistyczne, to nie są bezpodstawne. Rosja jest zbyt słaba gospodarczo i demograficznie, aby obecnie zagrozić realnie Europie, a wstrząsów, wywołanych przez wojnę przeciwko Ukrainie, reżim putinowski w perspektywie owych pięciu-ośmiu lat najpewniej nie przetrwa. Nie możemy jednak zapominać, że jesienią 2021 roku nikt nie przewidywał pełnoskalowej wojny Rosji przeciwko Ukrainie.
Konfrontacja militarna nie jest wyborem Europy, gdyż kłóci się z samą istotą wytrwale budowanej Wspólnoty. Jednakże Unia Europejska, wraz ze stowarzyszonymi z nią państwami, może być do niej zmuszona, jeśli zagrożona będzie integralność terytorialna któregoś z państw członkowskich, jego bezpieczeństwo czy bezpieczeństwo obywateli UE. Artykuł 42 Traktatu o Unii Europejskiej zobowiązuje państwa-strony do nie mniejszej solidarności w obronie niż artykuł 5 traktatu północnoatlantyckiego.
W odróżnieniu od NATO Unia Europejska nie wypracowała mechanizmów realizacji swojego casus foederis, pozostawiając sprawy bezpieczeństwa w kompetencji państw członkowskich. Wypowiedź Donalda Trumpa o tym, że pozostawi na pastwę Rosjan te kraje Europy, które nie ponoszą odpowiednio wysokich wydatków na obronę, jest oczywiście, jak to dosadnie określił były dowódca wojsk USA w Europie gen. Ben Hodges, „wypowiedzią strategicznego analfabety, średnio wykształconego Amerykanina”. I oceny tej nie zmienią nieudolne próby, podejmowane także w naszym kraju, usprawiedliwienia czy zracjonalizowania opinii Trumpa. Niemniej, odzwierciedla ona sposób myślenia bardzo wielu Amerykanów, święcie przekonanych, że Europa bogaci się kosztem USA, ponoszących gros wydatków obronnych. Słowa Trumpa można też odebrać jako zapowiedź nieuchronnego zwrotu w amerykańskiej strategii.
Naturalnie USA nie wystąpią jutro czy pojutrze ze struktur NATO, nawet przy prezydenturze D. Trumpa. USA nie będą jednak wiecznie ochraniały Europy, chociażby z powodu fundamentalnego dla ich interesów wyzwania, jakim jest współzawodnictwo na Pacyfiku i próba utrzymania światowej hegemonii przy relatywnie kurczących się zasobach własnych. Gdy Steve Bannon, były doradca Trumpa, nazywa kraje NATO „protektoratem, a nie sojuszem”, to nie jest daleki od prawdy.
Budowa samodzielnej siły militarnej Europy, dzisiaj jako uzupełnienie potęgi USA, jako „drugiej nogi NATO”, a w przyszłości, w razie konieczności – jako prawdziwej autonomii strategicznej, jest nakazem dnia. Polsce, jako krajowi frontowemu, nieporównanie bardziej narażonemu na zagrożenia ze strony Rosji niż leżące na drugim końcu kontynentu Hiszpania czy Francja, w szczególności powinno zależeć na tym, aby Unia Europejska stała się ściśle zjednoczoną potęgą wojskową.
Zdolność obronna Europy oznacza nie tylko posiadanie potencjału odstraszającego potencjalnego przeciwnika, lecz również możliwość jego projekcji, jeśli nie na odległe teatry, to na najbliższe otoczenie tak, aby za naszymi deklaracjami o wysokich wartościach stała siła nie tylko gospodarcza.
Solidarność obronna Europy wymaga, obok rozwoju komponentu przemysłowego, wojskowego i logistycznego, również pogłębienia integracji politycznej – aby usprawnić proces decyzyjny. A także budowania poczucia przynależności do wspólnej przestrzeni cywilizacyjnej i kulturowej, tak, aby żołnierzom z Grecji czy Portugalii, jeśli — nie daj Bóg — przyjdzie im umierać za Suwałki czy Wilno, miejsca te nie były anonimowymi punktami na mapie dalekiej Barbarii, lecz miastami równie im drogimi, jak Saloniki czy Porto.
Demokratyczny rząd skonkretyzował kampanijną zapowiedź trzydziestoprocentowego – a w liczbach bezwzględnych o minimum 1.500 złotych – wzrostu wynagrodzenia zasadniczego nauczycieli. Od 2009 roku, kiedy to miała miejsce podwyżka mniej więcej na poziomie 25 procent, nie mieliśmy do czynienia z tak silną dynamiką poprawy płac. Mimo to zaproponowane nam rozwiązanie wzbudziło duże emocje. W wielu przypadkach oczekiwane półtora tysiąca złotych, które stało się już symboliczne, nie jest bowiem osiągane.
To efekt silnej pauperyzacji naszego środowiska. Osoba po dwudziestu latach pracy, mająca stopień naukowy doktora, przy wzroście wynagrodzenia zasadniczego o 30 proc. nie uzyskuje wspomnianej, niemal mitycznej, kwoty. Na dodatek minister Czarnek w dwóch ostatnich latach doprowadził do podniesienia płac nauczycieli początkujących kosztem wynagrodzeń nauczycieli z najwyższym stopniem awansu. Dzisiaj nauczyciel wchodzący do zawodu zarabia około 4.900 zł wynagrodzenia zasadniczego brutto. I to jest wszystko, co otrzyma (chyba że ma godziny ponadwymiarowe). Po czterech latach zostanie nauczycielem mianowanym i wtedy będzie zarabiał… o 150 złotych więcej.
Taka perspektywa nie zachęca młodych ludzi do podejmowania pracy w oświacie, nie rysuje jasnej ścieżki rozwoju zawodowego i finansowego i nie motywuje do podnoszenia kwalifikacji. W naszych wynagrodzeniach nadal obracamy się na progu tylko o jakieś 10 procent wyższym od płacy minimalnej.
Awantura medialna, jaka wybuchła podczas dyskusji na ten temat, uwidoczniła jedną podstawową rzecz: płaca nauczyciela powinna być systemowo odpolityczniona. Dzisiaj o jej wysokości decydują politycy określając tzw. kwotę bazową, której wielkość jest generalnie nieznana i nauczycielom, i większości społeczeństwa.
Związek Nauczycielstwa Polskiego przygotował inicjatywę parlamentarną, w której zakłada się, że każdy podejmujący zatrudnienie w szkole – po studiach pedagogicznych, prezentując najwyższy poziom przygotowania na tym etapie – na starcie powinien zarabiać średnią krajową. Dzisiaj byłoby to w zaokrągleniu 7.200 zł. Po dziesięciu latach pracy, już ze statusem nauczyciela dyplomowanego (a osiąga się go we wcale niełatwej procedurze), taka osoba otrzymywałaby wynagrodzenie zasadnicze brutto mniej więcej o 1,55 raza wyższe; w obecnych cenach ponad 11.000. Kończąc pracę, odchodząc na emeryturę, taki człowiek zarabiałby – wraz z elementami dodatkowymi, jak chociażby dodatek stażowy, trzy godziny ponadwymiarowe – mniej więcej dwukrotność przeciętnego wynagrodzenia w kraju – dzisiaj byłoby to w granicach 15-16.000 złotych.
Niemało, ale to jest inwestycja w przyszłość naszego społeczeństwa. Bez zadowolonych i zaangażowanych nauczycieli nie stworzymy dobrego systemu edukacji, a bez niego nie będzie konkurencyjnej i dynamicznie rozwijającej się gospodarki, innowacyjnych start-upów, wynalazków, rosnącego PKB, a na końcu podatków wystarczających na usługi publiczne o wysokiej jakości.
Dlatego postulowany przez nas mechanizm musi być powiązany ze zmianą sposobu kształcenia nauczycieli i pozyskiwania ludzi do tego zawodu. Najlepsze pod kątem osiągnięć edukacyjnych kraje (w Europie np. Finlandia, a w świecie Singapur) już na etapie szkoły średniej „wyłapują” młodych ludzi z właściwymi predyspozycjami. W momencie składania przez nich deklaracji podjęcia studiów pedagogicznych stają się oni monitorowani, wchodzą do systemu mentoringu, są prowadzeni bez mała za rękę – by przekraczając próg szkoły byli już całkowicie przygotowani do pracy w sensie formalnym i faktycznym, merytorycznym i mentalnym. Nabywanie umiejętności, praktycznie stażu zawodowego, rozpoczyna się już na pierwszym roku studiów. Wysokie wynagrodzenie idzie w ślad za tym. W Finlandii ostatecznie nauczycielem zostaje jeden na sześćdziesięciu kandydatów, bo tam jest to zawód o bardzo wysokim prestiżu społecznym.
Paru prezesów już wymiotło (niektórzy przezornie wymietli się sami, dzięki czemu dostaną odprawę), wielu jeszcze to czeka. Ale wygląda na to, że koalicja zamiatanie w spółkach Skarbu Państwa pozostawia pełniącym obowiązki, tak żeby wybrani w konkursach przyszli na gotowe i czyste. No, może nie tylko dlatego – o czym potem.
Z czym będą mierzyć się tymczasowi prezesi? Po pierwsze, z częstą wśród nominatów PiS niekompetencją. Wspartą popieraniem wszelkich, choćby najmniej sensownych, inicjatyw i pomysłów. Grupa Energa i Grupa Enea wydały polecenie rozpoczęcia prac węglowej Elektrowni Ostrołęka C bez zapewnionego finansowania. Jak informował „Parkiet”, Enea będzie dochodzić roszczeń dotyczących rozpoczęcia tych prac m.in. wobec swojego byłego prezesa oraz PZU.
Z kolei nowy prezes PGE będzie musiał np. zadecydować o losie aktualizacji strategii PGE do 2030 r., która zakłada całkowite odejście od węgla, w tym także w ciepłownictwie. Oczywiście nie spodobała się ona górnikom, których boi się każdy rząd.
Sprzątanie w Orlenie powierzono na trzy miesiące Witoldowi Literackiemu, ekspertowi w dziedzinie finansów i podatków, który w tym koncernie w latach 2008-2020 był dyrektorem biura podatków. Przed nim sprzątanie stajni Augiasza, w której bałagan wiąże się z zaniżeniem możliwych do uzyskania finansów ze sprzedaży części majątku Lotosu.
I prezesi, i pełniący ich obowiązki będą musieli przeanalizować wydatki spółek Skarbu Państwa na sponsoring, reklamy w mediach, darowizny oraz na usługi prawne i doradcze. Najwyższa Izba Kontroli zbadała wydatki tylko dziewięciu firm w latach 2017-2021. Nietrudno zgadnąć, że trafiały głównie do opanowanej przez PiS Telewizji Polskiej oraz mediów braci Karnowskich i Tomasza Sakiewicza. Ciekawe też będą przepływy ze spółek do zakładanych przez nie fundacji i dalej – wydatki tychże fundacji. No i wpłaty spółek na konta przeróżnych instytucji i fundacji, o sponsorowaniu kombinatu Tadeusza Rydzyka nie zapominając.
Niezbędne będą też decyzje kadrowe, bo i same spółki matki, i ich córki są zalane kadrą, której często jedyną kompetencją jest należenie do grona krewnych i znajomych Królika w kapeluszu z napisem „PiS” albo „SP”.
Generalnie nowe władze firmowe czeka otwieranie wielu szaf, obserwowanie, ile trupów z nich wypada i analizowanie stopnia ich rozkładu oraz wpływu na działalność spółek. Sądy i prokuratury powinny przygotować się na falę oskarżeń i procesów.
Na tym torcie oprócz lukru i wisienek jest jednak i nieco dziegciu. Otóż, jak ćwierkają niektóre wiewiórki, wprowadzanie tymczasowych zarządów i pełniących obowiązki jest nie tylko spowodowane chęcią obsadzenia stanowisk fachowcami. Trwa bowiem walka o stołki pomiędzy głównymi uczestnikami koalicji. Ot, takie typowe polskie piekiełko, niezależne od politycznych poglądów i ideologii.
Ustawa zasadnicza jest osnową, na której tkane są wszystkie prawa Rzeczypospolitej. Musi być ze wszystkich sił chroniona. Nie wolno dopasowywać jej do krótkotrwałych interesów, podchodzić do niej z elastyczną dezynwolturą, także dla rozwiązania problemów z pewnością trudnych – lecz w perspektywie konstytucyjnej wciąż tylko bieżących.
Hasło dokonania zmian w najważniejszym akcie prawnym RP i wyzerowania obsady Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Sądownictwa, Sądu Najwyższego i innych instytucji przejętych przez poprzedni obóz rządzący, a teraz wykorzystywanych do paraliżowania funkcjonowania państwa, rzuciła – nie zapominajmy o tym – Konfederacja. Poważne potraktowanie tego postulatu (nie mówiąc już o jego wdrożeniu) byłoby przepustką do udziału w poważnej polityce ruchów narodowych, nacjonalistycznych, skrajnych, groźnych. O tym, że takie eksperymenty źle się kończą, przekonaliśmy się już nie raz.
Jest to też pomysł nierealizowalny. Prawo i Sprawiedliwość traktuje swoje zdobycze jako potężne narzędzia utrzymania wpływów. Z pewnością ich się nie wyrzeknie. Wabikiem nie może tu być ani obietnica uszanowania status quo, np. uznania prawomocności orzeczeń Trybunału Julii Przyłębskiej, ani gwarancja, że wybór nowych członków tych organów dokonałby się w drodze konsensualnej, z wprowadzeniem do nich również nominatów PiS. Ta partia nie chce się układać; chce utrudnić następcom sprawne rządzenie i marzy o powrocie do władzy.
Rozwiązania, o których wspomina się półgębkiem, byłyby też kontrproduktywne. Wyobraźmy sobie – całkowicie hipotetycznie – wybór członków Trybunału Konstytucyjnego większością 3/5 głosów w Sejmie. Pierwszy skład pewnie udałoby się uzgodnić, a stronnictwo Jarosława Kaczyńskiego uzyskałoby prawo do wskazania, załóżmy, pięciu lub sześciu sędziów. Z tej grupy Andrzej Duda wyznaczyłby nowego prezesa (na jakiekolwiek inny mechanizm wyboru ani prezydent, ani PiS się nie zgodzą). Niewiele więc usprawniłoby to pracę tego sądu. Co więcej, do czasu, kiedy liczba posłów populistycznej prawicy spadnie poniżej 184, w praktyce to od nich zależne będzie powołanie każdego członka TK w przypadku opróżnienia urzędu przed końcem dziewięcioletniej kadencji. Osobiście jestem zdania, że liczebność narodowo-katolickiego klubu w parlamencie będzie się zmniejszać, ale prawo trzeba pisać na złą, a nie dobrą pogodę. Przekonaliśmy się o tym w ciągu ostatnich ośmiu lat.
Nie podejrzewam polityków demokratycznych, którzy pozytywnie wypowiadają się na ten temat, o naiwność. Zapewne chodzi im o tworzenie koncyliacyjnego wrażenia i obarczenie PiS odpowiedzialnością za trwający niedowład. Skórka nie jest jednak warta wyprawki. Trzeba szukać lepszych sposobów przywrócenia praworządnego charakteru państwa. Lepiej już pozostać przy kreatywnym znajdowaniu luk i szczelin, których sporo pozostawiła poprzednia – cechująca się generalną niekompetencją – ekipa.
Budżet na 2024 roku obowiązuje i stało się to w chwili podpisu prezydenta pod dokumentem, który wraz z pozostałymi 3 ustawami, został jednocześnie skierowany w Aleję Szucha 12a do bezterminowej kontroli następczej.
Mamy więc oto nową sytuację wykreowaną przez prezydenta, kiedy ustawy są podpisane i funkcjonują, pozostając jednocześnie pod pręgierzem orzeczeń organu, co do którego są rozliczne wątpliwości, czy w ogóle istnieje. Część jego członków nie jest sędziami TK, a jedynie osobami tam nielegalnie delegowanymi w miejsce prawidłowo wybranych sędziów, część w chwili powołania nie spełniała kryterium wiekowego i nie powinna zostać sędziami TK z powodów formalnych, a szefowa wyżej wymienionych jest przez część z nich kwestionowana jako uzurpatorka na funkcji prezesa, którą zakończyła w 2022 roku. I taki oto organ ma się zająć kontrolą następczą tych i wszystkich kolejnych ustaw, bo konstytucja przewiduje możliwość wystąpienia przez prezydenta do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskiem o zbadanie zgodności już podpisanej i ogłoszonej w Dzienniku Ustaw ustawy z Konstytucją, w trybie kontroli następczej — czytamy na stronie prezydenta RP. Co istotne, wniosek taki prezydent może złożyć w dowolnym czasie wobec każdej obowiązującej ustawy, a także umowy międzynarodowej lub rozporządzenia. Choć nie wpływa na obowiązywanie objętego nim aktu prawnego i tzw. zdrowy chłopski rozum każe natychmiast zapytać, czym w takim razie jest, jeśli nie zawracaniem kijem Wisły?
Tyle definicja i wykładnia a teraz spójrzmy na komunikat prezydenta: z uwagi na wątpliwości związane z prawidłowością procedury uchwalenia ww. ustaw tj. brakiem możliwości udziału w pracach Sejmu nad tymi ustawami przez posłów Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika, prezydent zdecydował o skierowaniu powyższych ustaw, w trybie kontroli następczej do Trybunału Konstytucyjnego, celem zbadania ich zgodności z Konstytucją. Analogiczne działania będą podejmowane przez Prezydenta RP każdorazowo w przypadku uniemożliwienia Posłom wykonywania ich mandatu, pochodzącego z wyborów powszechnych. Należy podkreślić, że sprawa wygaśnięcia mandatów została jednoznacznie przesądzona przez Sąd Najwyższy. Mariusz Kamiński i Maciej Wąsik są posłami na Sejm RP”. Czyli prezydent Duda zakomunikował, iż przesłanką ewentualnej niekonstytucyjności jest brak możliwości prac wymienionych osób nad tymi i wszystkimi kolejnymi ustawami – skoro mają wygaszone mandaty i legitymacje poselskie. Warto zwrócić na to uwagę jako jedyną przesłankę uruchomienia procedury, o ile oczywiście wcześniej TK nie ulegnie zmianie, a cała sprawa przejdzie do podręczników historii niesławnej dobrej zmiany w zakresie praworządności.
W porządku przyszłotygodniowego posiedzenia Sejmu nie ma co prawda punktu poświęconego Trybunałowi Konstytucyjnemu, ale są zapowiedzi, iż może się to wydarzyć. Nie, żeby marszałek Szymon Hołownia specjalnie hołdował terleckiej formule wrzucania projektów uchwał znienacka, ale może to nastąpić po prostu z głęboko uzasadnionej potrzeby wyjaśnienia zasad funkcjonowania tego organu. Jakiż bowiem miałaby sens Rada Gabinetowa zwołana przez prezydenta Dudę na 13 lutego na godz. 13.00, poświęcona inwestycjom, zakupom zbrojeniowym i związanym z tym pracom rządu, a więc także planowanym w tym zakresie projektom ustaw i rozporządzeń? Czy warto się w ogóle zbierać, skoro prezydent zapowiedział, że każdą ustawę będzie wysyłał w wiadome miejsce, chyba że skazani i ułaskawieni Kamiński z Wąsikiem zasiądą bezprawnie na miejscach poselskich.
Boli od tego głowa, prawnicy są w kropce, bo czy można a priori wysyłać wszystkie akty prawne do kontroli następczej? Mielibyśmy oto skuteczny akt łaski dla dwóch byłych posłów prawomocnie skazanych w drugiej instancji za przestępstwa umyślne z zakazem zasiadania w Izbie, ale per analogiam nie mielibyśmy żadnego analogicznego aktu (litości? łaski? abolicji?) dla wszystkich ustaw, które wyjdą z Wiejskiej do podpisu prezydenta — skoro z automatu zostaną skierowane do kontroli następczej w organie z Alei Szucha 12a? Trudno to doprawdy zrozumieć, chyba że p. Kamiński z Wąsikiem potrafią i się ze społeczeństwem jako współsprawcy tego zamieszania podzielą… A tak na poważnie, to kolejny paradoks polskiej demokracji, do pilnego rozwiązania.
– czyli jak europejska jedność wygrywa z Putinem
W Brukseli wydarzyło się coś, co może zaważyć na bezpieczeństwie Europy i losie Ukrainy w najbliższej przyszłości. Na specjalnym szczycie Rady Europejskiej 1 lutego 2024 r. państwa UE jednomyślnie zdecydowały o pakiecie pomocy finansowej dla Ukrainy w wysokości 50 miliardów euro, w ramach unijnego budżetu.
Był to jeden z najkrótszych szczytów w historii UE, a jednomyślność osiągnięto tak szybko – co warto podkreślić – dość niespodziewanie. Dlaczego? Oczywiście z powodu niemal pewnego weta Victora Orbána. Dotychczas nie tylko utrzymywał on przyjacielskie relacje z Putinem, ale także często stosował szantaż (głównie finansowy), by po osiągnięciu profitów ostatecznie godzić się na decyzje wymagające jednomyślności. Także te kluczowe dla nakładania sankcji na Moskwę, wzmacniania europejskiego bezpieczeństwa w kontekście agresji Rosji na Ukrainę czy jasnych deklaracji UE o otwarciu Kijowowi drzwi do członkostwa w Unii. Podczas grudniowego szczytu, kiedy decydowano o rozpoczęciu negocjacji akcesyjnych między innymi z tym krajem, Orbán podjął próbę wymuszenia korzystnego dla niego rozwiązania, która udała się jedynie połowicznie (choć w tej udanej połowie zyskał obietnicę uruchomienia części zamrożonych z powodu nieprzestrzegania praworządności 22 miliardów euro). Węgierski przywódca nie wstrzymał wtedy rozpoczęcia rokowań, zablokował jedynie pomoc finansową dla Ukrainy, dyskusję o której trzeba było odłożyć o sześć tygodni.
To wówczas, jak się wydaje, pozostali przywódcy państw UE, włącznie z premierami Słowacji Robertem Fico i Włoch Giorgią Meloni, ostatecznie stracili cierpliwość wobec nieustannie kłopotliwego kolegi. Styczeń posłużył Ursuli von der Leyen i Charlesowi Michelowi do przekonania przywódców unijnej dwudziestki szóstki do postawienia tamy działaniom Orbána, a także do przygotowania… własnego szantażu wobec premiera Węgier. Polegałby on na groźbie zablokowania jakichkolwiek transferów finansowych z budżetu UE na rzecz tego państwa. Mogłoby to w istocie „dobić” z trudem radzącą sobie ze stagflacją tamtejszą gospodarkę. Być może kluczowym argumentem, który Orbán musiał przełknąć jak gorzką pigułkę, było widmo odpływu zagranicznych inwestorów ze słabo radzących sobie ekonomicznie Węgier, jeśli na dodatek byłyby pozbawione stałej kroplówki z UE. Co bardzo ważne, pozostali członkowie Wspólnoty wykazali pełną jedność w poparciu groźby odebrania tych funduszy, a także w uniemożliwieniu corocznego renegocjowania wsparcia dla Ukrainy (co dałoby Orbánowi zapewne kolejne okazje do szantaży).
Szczyt UE z 1 lutego był sukcesem na kilku płaszczyznach. Po pierwsze, pokazał jedność państw europejskich zarówno w rozumieniu zagrożenia rosyjskiego i konieczności wsparcia Ukrainy, jak i w sprzeciwie wobec członkostwa opartego na szantażach i wystawianiu na ryzyko bezpieczeństwa Europejczyków. Po drugie, Unia wykazała się sprawczością w kontekście coraz silniejszego włączania Ukrainy w orbitę europejskich wartości i zademonstrowała pewność, że zreformowana Ukraina po wojnie może być wartościowym członkiem UE. Po trzecie, choć pomoc w wysokości 50 miliardów euro nie wydaje się być decydująca dla przyszłości Ukrainy (mówiąc szczerze w obliczu potrzeb jest zaledwie drobnym datkiem), ma jednak olbrzymie znaczenie dla zwiększenia napływu inwestycji do tego kraju. Część środków, przeznaczona na gwarancje bankowe dla takich inwestycji, ma potencjał multiplikacyjny, znacznie ważniejszy niż sama kwota europejskiego wsparcia. Nie bez znaczenia jest także fakt, iż ze środków tych Ukraina będzie mogła finansować bieżące zobowiązania budżetowe oraz dostosowywać swoje prawo do unijnego acquis communautaire, a zatem większymi krokami wchodzić w europejską przestrzeń wartości i prawa. To wysyła Putinowi jasny sygnał, że jego krwawe ruble nie są wystarczająco atrakcyjne nawet dla Orbána, kiedy w grę wchodzi możliwość pozbawienia Węgier statusu pełnoprawnego członka UE.
I choć europejska jedność wygrała z Putinem jedynie małą bitewkę, a jeszcze nie wojnę, to może się okazać, że konsekwencje tej bitewki są naprawdę istotne dla wzmocnienia Unii. Na razie bez Ukrainy, ale niedługo – oby jak najszybciej – już z nią na pokładzie.
Według ustawy budżetowej dochody państwa mają wynieść nieco ponad 682 mld zł, a wydatki nieco ponad 866 mld zł. Czyli deficyt sięgnie maksymalnie 184 mld zł. To o 17 mld zł więcej niż zakładał projekt PiS. Nowy rząd zwiększył wydatki, ale za to znalazł sporo oszczędności. Więcej będzie na ochronę zdrowia, są pieniądze na kontynuowanie programów społecznych, nie stracą rodziny i emeryci. Deficyt sektora finansów ma według metodyki unijnej wynieść 5,1 proc. PKB. Pewnie byłoby mniej, gdyby NBP wypracował zysk, który dla rządu PiS zapowiadał.
PKB w ujęciu realnym ma wzrosnąć o 3 proc., a przeciętne wynagrodzenie w gospodarce narodowej o 9,8 proc. Inflacja wyniesie średniorocznie 6,6 proc. Potrzeby pożyczkowe netto wyniosą 250 mld zł.
Teraz powinienem dalej analizować budżet, zastanawiać się, jaka będzie reakcja Unii Europejskiej. Tyle że okazało się, że to jedynie didaskalia. Prawdziwa gra toczy się między rządzącą większością a prezydentem – jak widać, prezydentem poprzedniej koalicji. Andrzej Duda podpisał ustawę i skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego w trybie kontroli następczej. Powodem jest procedura uchwalania budżetu – czyli nieobecność podczas prac i głosowania Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika: posłów według prezydenta, byłych posłów według demokratycznej koalicji.
No to cofnijmy się w niedaleką przeszłość. W dniu 16 grudnia 2016 r. posłowie Zjednoczonej Prawicy uchwalili budżet. Ustawa zawierała osławione Lex Szyszko (zgoda na brutalną wycinkę lasów) i obcięcie świadczeń funkcjonariuszom pozytywnie zweryfikowanym w 1990 roku, jeśli wcześniej pracowali choć jeden dzień w „instytucjach totalitarnych”. Ponieważ protestowała przeciwko temu opozycja, ustawę uchwalono… w Sali Kolumnowej Sejmu, nie dopuszczając do niej posłów spoza Klubu PiS. Prezydent ustawę podpisał.
A, tu nie było kwestii całkowitego wykluczenia. Przypomnijmy więc rok 2018 i zatrzymanie posła PO Stanisława Gawłowskiego. Prezydentowi nie przeszkadzała jego trzymiesięczna nieobecność podczas uchwalania ustaw.
I jeszcze dwie wisienki na torcie. To pocałunek śmierci dla TK – tak wczorajszą decyzję Andrzeja Dudy skomentował Kamil Zaradkiewicz z Sądu Najwyższego, jeszcze do niedawna dyrektor Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury w Krakowie, z nominacji Zbigniewa Ziobry. Jak ów neosędzia napisał na portalu X (dawny Twitter), w przypadku kontroli prewencyjnej, bez orzeczenia TK i jego wykonania władza polityczna nie mogłaby realizować pseudobudżetu i byłaby tym orzeczeniem związana. W przypadku skierowania ustawy do kontroli następczej otwiera się zaś drogę nie tylko do zignorowania orzeczenia, ale też do spełnienia pogróżek demontażu TK. To jest wręcz zachęta do takiego działania – podkreślił. I dodał, że podobny pocałunek śmierci dokonał prezydent wobec własnych prezydenckich prerogatyw.
A Andrzej Duda zapowiedział, że tak będzie się bawił z każdą ustawą, która mu się nie spodoba. Czyli kierował ją do Trybunału, co do którego składu są ogromne kontrowersje.
W tej sytuacji 184 miliardy deficytu to naprawdę betka.
Prerogatywy prezydenta Rzeczypospolitej precyzyjnie określa Konstytucja. Wśród wymienionych tam expressis verbis uprawnień i obowiązków nie ma funkcji superarbitra w politycznych konfliktach, choć w większości intuicyjnie oczekujemy, że w przypadkach ważkich i ostrych sporów głowa państwa podejmie się ich łagodzenia i szukania kompromisu. Można to oczekiwanie wyinterpretować z przypisanych prezydentowi ról gwaranta ciągłości władzy państwowej oraz strażnika Konstytucji, ale tak naprawdę zapewne odwołujemy się, świadomie lub podświadomie, do dwóch kadencji Aleksandra Kwaśniewskiego. Co prawda poza nim żaden inny piastun tego urzędu podobnych doświadczeń nie miał i takiej tradycji nie budował, ale żądań społecznych w tym względzie ignorować nie można.
Od 15 października zeszłego roku mamy do czynienia z sytuacją wyjątkową. W Polsce nie odbywa się normalna alteracja rządu, tylko przebiega proces odzyskiwania przez demokratyczne państwo obszarów władztwa oraz narzędzi rządzenia zabranych mu wcześniej w ramach stopniowej budowy systemu coraz bardziej autokratycznego.
Prezydent uosabiający fundamentalne wartości demokratycznego państwa prawa, poważnie traktujący jego konstytucyjną odpowiedzialność, stanąłby na czele tych wysiłków. Co jednak, jeśli sam uczestniczył w procesie odwrotnym?
W ciągu ostatnich trzech i pół miesiąca Andrzej Duda wyraźnie potwierdził przynależność do jednej ze stron sporu. Do ostatniego możliwego dnia zwlekał ze zwołaniem pierwszego posiedzenia nowo wybranego parlamentu. Misję sformowania gabinetu powierzył premierowi, który ewidentnie nie miał szans na uzyskanie wotum zaufania w Sejmie. W orędziu na forum Izby zapowiedział szerokie stosowanie weta. Nie spieszył się z wręczeniem powołań finalnie wskazanym ministrom, przedkładając nad tę czynność wyjazd zagraniczny o drugorzędnym znaczeniu. Zawetował ustawę okołobudżetową, odchodząc od zwyczaju nieingerowania w kompetencje rządu do prowadzenia polityki gospodarczej i makrofinansowej. Raczej bezrefleksyjnie opowiedział się przeciw działaniom na rzecz przywrócenia mediom narodowym ich pierwotnej – publicznej – funkcji (zastrzeżenia natury prawnej byłyby zrozumiałe, nie da się jednak abstrahować od skrajnie jednostronnej treści ich przekazu, bardziej przypominającej propagandę znaną z najgorszych lat trzydziestych lub pięćdziesiątych niż dobre wzorce nowoczesnej komunikacji). Próbował ukryć w Pałacu przestępców skazanych prawomocnym wyrokiem sądu, a później – jak się wydaje – zastawić pułapkę na prokuratora generalnego, w razie gdyby przychylił się on do sugestii zarządzenia przerwy w odbywaniu kary panów Kamińskiego i Wąsika. W rozmowach z partnerami zagranicznymi lansował tezę o więźniach politycznych w Polsce, a w narracji wewnętrznej – o terrorze praworządności. Bez zbadania stanu faktycznego stanął murem za Dariuszem Barskim powołanym na funkcję prokuratora krajowego, jak się teraz okazało z błędem prawnym, i wyposażonym w nadzwyczajne kompetencje zabrane jego zwierzchnikowi, co w oczywisty sposób przeprowadzono w złej wierze tuż przed wyborami. W bezprecedensowy sposób wystąpił przeciw ministrowi Adamowi Bodnarowi.
Jest jasne, że Andrzej Duda nie zamierza współpracować z demokratycznie wybranymi władzami państwa – ustawodawczą i rządową częścią władzy wykonawczej – oraz sądowniczą. Nie ma więc co czekać z wszczęciem postępowania zmierzającego do zbadania potencjalnych deliktów konstytucyjnych w wykonaniu obecnego prezydenta. Demokratyczne państwo powinno to uczynić niezależnie od okoliczności, by pokazać swoją siłę i zapobiec jakiemukolwiek dryfowi w stronę autorytaryzmu w przyszłości. Zwłoka w sformułowaniu wniosku do Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej, gdyby miała miejsce z powodów taktycznych (nadziei na brak wet wobec niezbędnych ustaw), byłaby wątpliwa moralnie w każdym przypadku. Teraz jednak nie ma też sensu stricte politycznego. Wręcz odwrotnie – zachęci Andrzeja Dudę do kontynuowania przyjętej przezeń linii postępowania. Zaś konieczność stawiania się na posiedzeniach Komisji, przedkładania pisemnych wyjaśnień, dokumentów znajdujących się w archiwach Kancelarii oraz akt prowadzonych spraw mogłoby na głowę państwa podziałać tonująco.
Na razie nie ma widoków na postawienie urzędującego prezydenta w stan oskarżenia przed Trybunałem Stanu – brakuje 61 posłów i senatorów. Jednak uruchomienie procedury i jej sprawny (a przy tym uczciwy) przebieg może wywołać nieoczekiwaną dynamikę dalszych wydarzeń. Nie warto wstawać od szachownicy przed wykonaniem możliwego spektakularnego ruchu.
Może to konkluzja jeszcze nieco na wyrost, ale mamy na Wiejskiej pierwsze objawy parlamentarnej normalności. Choćby w postaci nad wyraz spokojnego uchwalenia budżetu państwa na 2024 rok.
Ustawę przepracował solidnie zarówno Sejm, jak i w tym tygodniu Senat, nie wnosząc poprawek. Od środy jest więc na biurku prezydenta Dudy, który po wyściskaniu swoich dwóch ułaskawionych kolegów może nareszcie pochylić się nad tym doniosłym aktem prawnym. Dostarczono mu go nawet grubo przed upłynięciem konstytucyjnego terminu, w wersji jak najbardziej zgodnej z procedurami i literą prawa, przy pełnym współudziale dzisiejszej opozycji, która nawet składała poprawki i wnioski mniejszości (tym samym ciałem i duchem dowodząc, że prawu i procedurze stało się zadość, mimo wygaśnięcia mandatów b. posłów PiS Kamińskiego i Wąsika).
Jeśli więc najważniejszy lokator Pałacu Prezydenckiego chciałby wysyłać prawidłowo uchwalony budżet państwa na 2024 rok na Aleję Szucha 12a w celu sprawdzenia konstytucyjności, to powinien się mocno zastanowić, czy naprawdę warto. Prawdopodobnie byłaby to kolejna już wpadka, Andrzejowi Dudzie kompletnie teraz niepotrzebna. Prezydent, zapewne nie będąc o tym odpowiednio poinformowanym, samym swoim prawidłowym teraz aktem łaski znakomicie potwierdził fakt skazania Wąsika i Kamińskiego, a tym samym to, że podlegają oni kodeksom i Konstytucji – w tym jej przepisom, że osoba skazana za przestępstwo umyślne z oskarżenia publicznego w izbie zasiadać nie może. Tak się składa, że jedno implikuje drugie i nie pomogą tu nawet najbardziej napuszone akty strzeliste.
Tym samym ten balon mamy więc przekłuty, nieświeże powietrze już zeń zeszło, a diapazon emocji się sporo obniżył z tendencją do pogłębiania. Kamiński z Wąsikiem są ułaskawieni i nabierają sił w domowych pieleszach, a nerwowo oczekiwanego przyjścia prezydenta z ułaskawionymi na posiedzenie Sejmu nie było. Niczego zresztą by to ustrojowo nie zmieniło; byłoby li tylko chwilową sensacją i przebrzmiało tak szybko, jak spuchnięte od oburzenia słowa prezydenta, miotane w tej sprawie przez ostatnie dwa tygodnie.
Marszałek Izby Szymon Hołownia zresztą w bardzo inteligentny sposób przygotował Sejm na zapowiadane demonstracje, które jednak i na szczęście się nie odbyły. Podjął oczywiście należne środki bezpieczeństwa, aby nie dopuścić np. do utworzenia z posłów PiS swoistego kosza, w środku którego ukryliby się obydwaj, by jak Filip z konopi objawić się na sali sejmowej i siać zamęt. Lub wprowadzenia ich pod osłoną nocy, a nawet jawnie tuż przed posiedzeniem w osłonie Osoby samego Prezesa, jako tarczy przed Strażą Marszałkowską. Otóż, marszałek zastosował parę chwytów i była to naprawdę dobra robota, za którą należą się pochwały. Oczywiście znacznie wzmocnił siły na zewnątrz i w środku Izby – te widzialne i te niewidzialne – w czym trochę lekceważona Straż Marszałkowska jest codziennie szkolona i naprawdę bardzo sprawna. Taki choćby drobny fakt, że przy wejściu głównym porządku w krytycznych chwilach pilnowały cztery Strażniczki Sejmowe (pięknie swoją drogą wyglądające w galowych mundurach), a nie Strażnicy, którzy wszak do ułomków nie należą i mogliby stać się przysłowiową płachtą na byka. Puszczając na chwilę wodze fantazji: PiS decyduje się wprowadzić świeżo ułaskawionych w wariancie „z Prezesem”, który zasłania Wąsika i Kamińskiego całą mocą swojej Osoby, a drogę temu pochodowi zagradzają wspomniane Strażniczki. Widzą Państwo to, żeby Prezes z kolegami odważył się szarpać z kobietami w mundurach? On, który kobiety wyłącznie po rękach całuje? A co by naród na to powiedział?
Do tego na całe szczęście nie doszło, choć dziesiątki kamer było wycelowanych w to jedno miejsce, w oczekiwaniu na incydent. I to może też otrzeźwiło trochę jastrzębi z PiS, bo jednak Hołownia sprytnie włączył też inne bezpieczniki. Przy wszystkich zapowiedzianych dnia poprzedniego i konsekwentnie zastosowanych następnego środkach ostrożności po prostu 25 stycznia otworzył Sejm prawie na oścież, wpuszczając wielkie delegacje kibicujące obywatelskim projektom ustaw, czytanym w Izbie. No i zwolennicy burd z Wąsikiem i Kamińskim w tle nabrali zwykłego cykora, a i sam Prezes zaordynował, żeby wszystko odbywało się na sali sejmowej, a nie na widoku publicznym czy w oku kamer. I miało tam nawet miejsce, głównie z mało regulaminowym udziałem posła Michała Wójcika, ale też zjadliwie malutkim samego Prezesa. Ale i tu pięknie rozegrano podjęty z ław opozycji temat protestów rolniczych, który miał dobić rząd Tuska: na mównicę wszedł wiceminister Michał Kołodziejczak i odwinął się oponentom długą oskarżycielską przemową pod adresem polityki rolnej poprzedniego rządu (mimo że marszałek dał mu 2 minuty, a rozsierdzony Prezes syknął mało elegancką przyganą…). Co też szybko rozładowało atmosferę na sali i pokazało, że sensacji jednak nie będzie, a na tapetę wejdą, do pierwszego czytania, obywatelskie projekty ustaw.
Za to w komisjach pracowano już w miarę normalnie. Może prócz sprawozdania z działalności Trybunału Konstytucyjnego prezes Julii Przyłębskiej za 2022 rok. Połączone komisje sprawiedliwości i ustawodawczej orzekły większością głosów, że reprezentant przysłany z Alei Szucha 12a nie jest sędzią i przewodnicząca posłanka Kamila Gasiuk-Pichowicz zakończyła, wśród krzyków opozycji, posiedzenie. Natomiast innej krewkiej do tej pory komisji, mianowicie kultury i środków, przekazu udało się przyjąć projekt uchwały na stulecie wydania pierwszego numeru „Wiadomości Literackich”. Mimo że inicjatorem była pracowita jak pszczoła posłanka Paulina Matysiak z Lewicy, to swój istotny wkład dołożył też poseł PiS Piotr Babinetz, spec od historii najnowszej, powszechnie szanowany za swoją wiedzę i kulturę osobistą. I wyszła z tego bardzo dobra, przyjęta jednomyślnie uchwała, choć przez pierwsze 15 minut komisja zajmowała się sobą i nadmiarowymi wnioskami proceduralnymi. Ale się przemogła i może w tym należy upatrywać nadzieję na lepszy Sejm, o której mówił marszałek Szymon Hołownia cytując wpisy wielopokoleniowej publiczności, która odwiedziła w minioną niedzielę Wiejską z okazji Dnia Babci i Dziadka.
Bilans ostatniego tygodnia w polityce polskiej wskazuje na wyraźną przewagę premiera Donalda Tuska, mimo aż 130-tysięcznej frekwencji na bezkrwawym pisowskim marszu „Wolnych Polaków” oraz niesłychanych wyczynów głowy państwa w sprawie skazanych Wąsika i Kamińskiego.
To już jednak mamy w pewnym sensie za sobą, drugiego marszu prawicy przez Warszawę nie będzie, a zaproponowane przez prezydenta Dudę kodeksowe procedury ułaskawieniowe działają, przesuwając ten temat do memosfery („wokalista Kamiński z wąsikiem”). Choć nie ulega przecież żadnej wątpliwości, że w prezydencko-pisowskim wydaniu działania wdrożone w celu uwolnienia obu są wyłącznie manipulacją marnej jakości prawnej, mającą za zadanie szybko pogrążyć rząd. A ten już całkiem nawet okrzepł i utwardził się w zapale przywracania demokracji, na co wskazuje np. duża odwaga ministra sprawiedliwości Adama Bodnara w likwidacji ziobryzmu w prokuraturze i KRS. Widać przy tym naocznie, że fakty dokonane powoli ustępują miejsca przywracanemu prawu (mamy nowe projekty ustaw…) i Konstytucji, choć niejaką trwogą napawa prezydent Duda, któremu śni się wetowanie ustaw ciurkiem, „jak leci”.
To stwarza przejściowo beznadziejny klimat dla ruszającej od poniedziałku 15 stycznia pracy legislacyjnej i w ogóle dla jakiejkolwiek pracy państwowej, chyba że uznamy Krakowskie Przedmieście za organ niepoważny – przed czym należy jednak mocno przestrzegać, jako jednak zdecydowanie przedwczesne. Prezydent Duda, szarpany na swoim urzędzie niezwykle silnymi emocjami i wyraźnie będący pod wpływem różnych postaci wokoło siebie, mógłby przecież jeszcze odegrać jakąś pozytywną rolę, czego nie wyklucza nawet premier Donald Tusk, idąc doń na rozmowę. Gdyby z poniedziałkowej rozmowy Tusk wyniósł np. takie uzgodnienie, że dosłownie parę domen, jak wymiar sprawiedliwości (ustawa o KRS), media (ustawa o radiofonii i telewizji), budżet państwa (w tym obronność i zdrowie) przechodzą w sferę normalnej pracy obu organów, byłby to bardzo poważny sukces demokracji. Ale czy są na to jakieś choćby minimalne nadzieje? Cóż, w niedalekiej przeszłości było parę krzepiących wypowiedzi Krakowskiego Przedmieścia w tej sprawie, może warto by się ich uczepić, nawet jak pijany płotu…
Premierowi Tuskowi tymczasem zdarzały się ostatnio momenty wybicia się na męża stanu, jak choćby jego apel w piątą rocznicę śmierci prezydenta Gdańska, żeby nigdy nie ulegać pokusie nienawiści i pogardy. Gdyby dobrze się temu apelowi przysłuchać i należycie go zinterpretować, nie był on skierowany li tylko do nienawistników PiS, ale także do siebie i do swoich własnych szeregów. To czyniłoby Tuska politykiem i zarazem człowiekiem większego formatu niż ktokolwiek obecny w polityce polskiej. Gdyby wyzbycie się tych okropnych przywar utrwaliło się (nawet jednostronnie) jako praktyka dnia codziennego, byłoby to jego wieczystą zasługą.
Zasygnalizowany porządek pracy izb na Wiejskiej temu jednak nijak nie służy, skoro widzimy w nim ostatnie czytania ustawy budżetowej i okołobudżetowej, rozpatrzenie wotum nieufności dla ministra Sienkiewicza, powołanie komisji śledczej w sprawie Pegasusa czy wniosek o odwołanie wicemarszałka Sejmu Krzysztofa Bosaka. A w tle nienasycone poselskie rzesze szermierzy PiS mało usatysfakcjonowanych wyjątkowo jednak spokojnym przebiegiem ich ubiegłotygodniowego marszu.
Innymi słowy przesilenie przeniesie się do gmachów na Wiejskiej, gdzie PiS hurtowo zarzuci Izbę całą stertą wniosków proceduralnych i nagłych – jak to jeszcze przed wojną pięknie nazywano. Każdy z wymienionych jest tematem do awantury, a jeszcze dochodzą przecież detaliczne sprawy na komisjach sejmowych, gdzie mamy kwestię odebrania immunitetu gaśniczemu Braunowi, jak i ocenę wypowiedzi Prezesa z debaty podczas exposé premiera 11 grudnia 2023 roku. Gdyby móc to wszystko skompresować, wychodziłaby prawdziwa polityczna bomba atomowa, którą nowa ekipa postanowiła mimo wszystko rozbroić, a stara wręcz przeciwnie – zdetonować.
Na prezydenckie wybory kopertowe w 2020 roku (które się nie odbyły) z publicznej kasy wydano ponad 76 milionów złotych. Czy wydano je z naruszeniem prawa? Sejm RP zlecił Komisji Śledczej zbadanie, czy organizacja oraz przygotowanie wyborów doprowadziły do niekorzystnego rozporządzenia finansami skarbu państwa. A jeśli tak, to kto powinien za to odpowiedzieć?
Kwota strat przekracza granice wyobraźni przeciętnego obywatela. Ważniejsze od niej (suma ta nie była w gruncie rzeczy istotna dla nawet zadłużającego się budżetu państwa) jest jednak rozliczenie okresu rządów Prawa i Sprawiedliwości. Notabene, właściwymi podmiotami dla przeprowadzenia śledztwa w takiej sprawie i osądzeniem winnych w normalnym praworządnym państwie wydają się raczej: prokuratura, sądy, organy kontroli państwa. Wcześniej to się nie stało, ponieważ – jak powszechnie wiadomo – państwo PiS w ostatnich ośmiu latach praworządnym już nie było, więc i tę sprawę, jak wiele innych, starano się zatuszować i przemilczeć. Decydował o tym prezes Kaczyński, który sprawował faktycznie pełnię władzy w państwie, nie ponosząc przy tym osobistej odpowiedzialności za skutki swoich decyzji.
Kiedy nadszedł konstytucyjny czas przeprowadzenia wyborów prezydenckich, wciąż w sytuacji krytycznego stanu pandemicznego, doszło do wybuchu kryzysu wewnątrz obozu władzy. Powstał on na tle wyboru najlepszego (mając na uwadze interes głównej partii rządzącej) sposobu przeprowadzenia głosowania. Chodziło o wykorzystanie sytuacji pandemii dla zwiększenia szans i doprowadzenia do zwycięstwa kandydata prawicowego, Andrzeja Dudy. Prezes PiS oraz podporządkowana mu wąska grupa rządowych wykonawców jego decyzji parła do przeprowadzenia wyborów wyłącznie korespondencyjnych, bez oglądania się na negatywne skutki społeczne (szybsze rozprzestrzenianie się wirusa SARS-CoV-2). Komisji Śledczej powołanej przez Sejm nowej kadencji zlecono zatem przeprowadzenie takiego dochodzenia, które doprowadziłoby do odkrycia mechanizmu patologii całego systemu rządzenia w końcowym etapie kształtowania się autorytarnego systemu władzy. Wtedy to właśnie narodziło się państwo, w którym grupa na czele z prezesem PiS opanowała wszystkie nerwy systemu i nie musiała się już liczyć się z nikim, mając poczucie pełnej bezkarności przy łamaniu prawa.
Głównym świadkiem dochodzenia na pierwszych posiedzeniach Komisji miał być wicepremier z czasów, którymi Komisja się zajmuje – Jarosław Gowin. Był on wówczas jedynym przeciwnikiem wyborów kopertowych w obozie Zjednoczonej Prawicy. Trzeba było się z nim liczyć ze względu na kilkunastoosobowe zaplecze jego kanapowej partii – posłów skłaniających się do przejścia na stronę opozycji w celu utworzenia nowego rządu wraz opozycją parlamentarną (PO). Opór Gowina wobec planów Kaczyńskiego spotkał się z bardzo ostrą reakcją tego ostatniego i w ślad za tym całego obozu władzy. Wicepremier został poddany różnego rodzaju naciskom, groźbom, inwigilacji, szantażowi ze strony wykonawczego aparatu przymusu państwa. W pierwszym efekcie wywierana presja szybko doprowadziła do jego dymisji. Brak jedynego oponenta sprawił, że rządząca grupa sprawnie, acz bezprawnie przejęła kompetencje Państwowej Komisji Wyborczej, która faktycznie była jedynym prawomocnym organem władzy do przeprowadzenia procesu wyborczego. Gowin został doprowadzony do stanu zagrażającej jego życiu choroby psychicznej i próby samobójczej. Po przeprowadzonych wyborach jeszcze wrócił do rządu, ale szybko pozbawiono go jego zaplecza politycznego i ostatecznie wycofał się z polityki.
Media nadmuchały wielki balon oczekiwań wobec zeznań Gowina. Okazał się on bardziej mokrym ze strachu kapiszonem niż kluczowym świadkiem koronnym na procesie Kaczyńskiego i jego grupy – może się ostatecznie okazać, że przestępczej. Powiedzieć, że zeznając przed Komisją Gowin nic nowego nie powiedział, to nic nie powiedzieć. Parafrazując wypowiedź Jerzego Urbana (który po złożeniu zeznań na posiedzeniu komisji śledczej ds. afery Rywina stwierdził, że powiedział więcej, niż wiedział), można sądzić, że Gowin powiedział dużo mniej niż wiedział, niż mógł i chciał powiedzieć.
Przyjęta przez przewodniczącego Komisji Dariusza Jońskiego strategia prowadząca do przygotowania przedpola dla zadawania trudnych pytań kierowanych już wprost do najważniejszych bardziej prominentnych świadków, w tym: prezesa PiS, premiera Morawieckiego i innych ministrów jego rządu, w zasadzie nie powiodła się. Wydaje się, że niemała w tym zasługa także ekipy posłów nowej opozycji – członków komisji.
Ilustrujące powyższy tekst zdjęcie Jarosława Gowina w Sejmie zostało wykonane 30 kwietnia 2020 roku, dokładnie w czasie wydarzeń z udziałem tego polityka będących teraz przedmiotem dociekań Komisji Śledczej.
Sekwencja zdarzeń związanych z umieszczeniem, zgodnie z wyrokiem sądu, byłych ministrów Wąsika i Kamińskiego w zakładzie penitencjarnym na warszawskim Grochowie, pozornie układa się w zaplanowany przez PiS scenariusz doprowadzenia do skrócenia kadencji Sejmu i przyspieszonych wyborów.
Obydwaj jako „ofiary reżimu Tuska” stają się na naszych oczach nowym mitem założycielskim dzisiejszej opozycji, choć ich zatrzymanie ma w sobie bardzo zagadkowe elementy. Odbyło się w Pałacu Namiestnikowskim, ponoć w gabinecie prezydenckiego ministra Marcina Mastalerka, pod nieobecność prezydenta, który został zablokowany w Belwederze przez zepsuty autobus linii 180.
Już sam ten opis jest tyleż kabaretowy, co mało wiarygodny – bo przecież ani Mastalerka nie było na miejscu akcji, ani obecność Wąsika i Kamińskiego w prezydenckich progach nie powstrzymała procedur państwa prawa. Innymi słowy budynek przy Krakowskim Przedmieściu, choć miał się okazać drugą Katedrą Marii Panny w Paryżu z Dzwonnika z Nôtre-Dame Wiktora Hugo, to takim się nie stał – i pytanie, czy w ogóle powinien?
Trwają spekulacje prawnicze, na ile prezydenta Dudę można uznać za poplecznika skazanych, ale są one właściwie bez znaczenia, skoro istota rzeczy leży gdzie indziej. Mianowicie na Wiejskiej 4/6/8 – gdzie miano w tych dniach uchwalić budżet państwa na 2024 rok (na 10,11 i 12 stycznia zaplanowano drugie i trzecie czytanie); wcześniej sprawnie uwinięto się ze sprawozdaniem, wprowadzając do ustawy budżetowej jedynie 20 poprawek, popartych przez rząd. Chodzi nie o to, czy prezes Kaczyński powiedzie szturm na areszt na Grochowie w celu odbicia politycznych kolegów, ale o to, w jaki sposób dokonało się wygaszenie ich mandatów i czy w związku z tym Sejm jest prawidłowo obsadzony. Z tego punktu widzenia decyzja marszałka Hołowni, aby odłożyć posiedzenie plenarne na następny tydzień, jest sensowna i właściwie jedyna możliwa. Po pierwsze rozładowuje napięcie, jakie wybuchłoby wtedy, kiedy przed Sejmem w dniu 11 stycznia (czyli w terminie drugiego czytania ustawy budżetowej) będzie się odbywać demonstracja PiS, po drugie stwarza „przestrzeń czasową” do opamiętania się i ułożenia spraw tak, aby konfrontacji nie było.
Być może ważną rolę do odegrania miałoby tu otoczenie prezydenta, gdyby zdołało przekonać go do ponownego ułaskawienia Wąsika i Kamińskiego. Na to się jednak nie zanosi. Ładnie to podsumowała prof. Ewa Łętowska, która powiedziała, iż grudniowy wyrok Sądu Okręgowego w pewnym sensie czego innego dotyczy i prezydent mógłby zastosować prawo łaski biorąc to pod uwagę. Ale na razie nastroje na Krakowskim Przedmieściu są wojownicze, będą pisane listy do przywódców świata i Europy.
W przeciwieństwie do nastrojów na Wiejskiej, gdzie rozpisano już harmonogram prac sejmowych w kolejnym tygodniu, a nawet przeprowadzono posiedzenie Komisji Kultury i Środków Przekazu na temat wniosku o wotum nieufności dla ministra kultury i dziedzictwa narodowego Bartłomieja Sienkiewicza. Obserwując obrady tej komisji można było dojść do wniosku, że motywy odwołania są elementem szerszego scenariusza opozycji, ale oprócz ujścia żółci niektórych polityków PiS, niewiele w sumie się zdarzyło. Wniosek komisja zarekomendowała negatywnie, siłą głosów 15 do 10. Może więc i to zostanie wrzucone do porządku obrad w przyszłym tygodniu, choć przecież wizyta Rady Mediów Narodowych in corpore u prezydenta nie pozostawiła złudzeń, że reforma mediów publicznych musi być przeprowadzona, póki co faktami dokonanymi. I być może tu jest cicha nadzieja, że szybko wprowadzając projekt nowej ustawy medialnej, rząd wyciszy tę stronę zaistniałego kryzysu, a opozycja zrezygnuje z blokady TVP.
Czyli: sąd właściwy pilnie poszukiwany!
19 grudnia 2023 r. Sąd Najwyższy stanu Kolorado (SNK) podstawie 14-tej poprawki do Konstytucji orzekł, że Donald Trump nie może kandydować w prawyborach w tym stanie. Sześć dni później Partia Republikańska złożyła apelację do Sądu Najwyższego USA. Trzeciego dnia nowego roku Trump złożył osobną petycję z pytaniem: Czy Sąd Najwyższy Kolorado popełnił błąd w swoim orzeczeniu?
20 grudnia 2023 r. warszawski Sąd Okręgowy w sprawie karnej skazał posłów PiS – Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika – na dwa lata bezwzględnego więzienia. Wyrok jest prawomocny i skutkował wygaszeniem mandatów poselskich obu panów. Fakt ten potwierdził marszałek Sejmu dzień po ogłoszeniu wyroku. Trzeciego dnia nowego roku obaj panowie odwołali się do Sądu Najwyższego RP.
I tu kończą się zbieżności dat oraz pozorne podobieństwa Polski i USA w zakresie systemów prawnych. Bowiem, ku niedowierzaniu wielu naszych rodaków, okazało się, że Polska stała się jedynym na naszym kontynencie, jeśli nie jedynym poza Sudanem[1] krajem na Ziemi, w którym panuje niezrozumiały dla społeczeństwa i trudny do wytłumaczenia przez najlepszych prawników dualizm prawny.
Sąd Najwyższy USA wskazał, że rozpatrzy decyzję SNK w kontekście zagadnienia, czy poszczególne stany mają prawo zdyskwalifikować Trumpa z powodu jego prób unieważnienia wyborów w 2020 roku i jego roli w podsycaniu zamieszek na Kapitolu. Sąd ogłosił przyspieszony harmonogram z uwzględnieniem trybu certiorari, oznaczającego proces sądowy mający na celu uzyskanie przez sąd instancji wyższej (sąd federalny) kontroli sądowej odnośnie do postanowienia wydanego przez sąd instancji niższej (sąd stanowy). Termin ten pochodzi od łacińskiego Certiorari volumus… („aby mieć większą pewność…”). Decyzja SN może zapaść bardzo szybko ponieważ tzw. superwtorek, kiedy to Kolorado i kilkanaście stanów przeprowadzą swoje prawybory, zaplanowano na 5 marca.
Podczas gdy sytuacja prawna w USA wydaje się być stabilna, terminy wokandy Sądu Najwyższego krótkie, a rozstrzygnięcie sporu będzie ostateczne – podobnie jak miało to miejsce w bardzo znaczącej decyzji Sądu Najwyższego sprzed 24 lat w sprawie Bush vs. Gore, która dotyczyła sporu o ponowne przeliczenie głosów na Florydzie, gdzie margines zwycięstwa był bardzo wąski i kwestionowany przez obie partie, i która przesądziła o wyniku wyborów prezydenckich w 2000 roku – to w przypadku Polski sprawa ma się dokładnie odwrotnie.
Trwa prawny i publiczny spór o to, która izba Sądu Najwyższego była właściwa do rozpoznania sprawy i wydania orzeczenia. Tempo, w jakim porusza się amerykański system sądowy, w porównaniu do Polski można by określić jako iście żółwie. W ciągu 13 dni, z których jedynie 8 było dniami roboczymi, nieuprawniona do orzekania w świetle wyroku TSUE Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych – posługując się w jednym przypadku ukradkiem przeniesionymi dokumentami, a w drugim nieuznawanymi przez polski system prawny kserokopiami – zdołała wydać dwa orzeczenia uchylające postanowienie marszałka Sejmu. Jednakże konsekwencją wcześniejszego rozstrzygnięcia TSUE jest to, że orzeczenia tej Izby, jako wydane przez organ nie będący sądem, nie mają mocy prawnej. Dlatego też 10 stycznia, uważana przez szanujących wyroki TSUE za instancję właściwą Izba Pracy SN przystąpi to rozpoznania tych spraw.
Wygaszenie mandatów obu posłów nastąpiło na skutek prawomocnego wyroku w sprawie karnej, a cały przebieg odwoływania się od decyzji marszałka wydaje się być świadomym i celowym wykorzystywaniem przez odchodzącą władzę bałaganu prawnego, jaki udało jej się stworzyć w okresie ostatnich 8 lat. I choć obywatele, władza sądownicza, wykonawcza i ustawodawcza niecierpliwie oczekują ostatecznego rozwiązania sprawy, która nie tylko bulwersuje i dzieli opinię publiczną, ale też w sposób znaczący wpływa negatywnie na funkcjonowanie państwa – to zachodzi obawa, że przy obecnie mnożonych wątpliwościach co do interpretacji prawa i postrzegania faktów, jedyną instancją właściwą dla wydania niepodważalnego wyroku może okazać się sąd ostateczny, którego rolę w świecie pełniła, pełni i pełnić będzie historia.
[1] Sudan ma mieszany system prawny prawa islamskiego i prawa cywilnego, które często są ze sobą w konflikcie. Na przykład prawo islamskie zabrania apostazji, cudzołóstwa i spożywania alkoholu, podczas gdy prawo cywilne zezwala na wolność wyznania, równość płci i prawa człowieka.
Oświadczenie marszałka Sejmu Szymona Hołowni, iż Sejm zbierze się na swoim kolejnym posiedzeniu w dniach 10 i 11 stycznia 2024 roku nie pozostawia złudzeń co do losów dwóch kroków prezydenta Dudy: zawetowania uchwalonej przed tegorocznymi świętami ustawy okołobudżetowej i przedstawienia naprędce przygotowanego jego własnego projektu, ale już bez pieniędzy na TVP, PAP i Polskie Radio. Marszałek Hołownia poinformował, że Sejm będzie szedł wyznaczonym i uzgodnionym wewnętrznie torem i nie zamierza zbaczać z harmonogramu, co było życzeniem prezydenta. Nie był to tylko suchy komunikat szefa Izby o jej planach, ale coś zdecydowanie głębszego, co można by górnolotnie nazwać aktem suwerenności, bo do tego w istocie się sprowadza. Sejm chce na pierwszym posiedzeniu w 2024 roku przegłosować budżet i ku temu konsekwentnie zmierza, nie przyjmując do wiadomości prezydenckiego wzmożenia w sprawie ustawy okołobudżetowej. Ostatnie dni 2023 roku to na Wiejskiej posiedzenia komisji branżowych, które opiniują „swoje” części budżetowe, jak i czas permanentnie pracującej Komisji Finansów Publicznych. Która uprzednio przyjęła ścisły harmonogram prac nad budżetem na 2024 rok i idzie jak po sznurku; budżetowe terminy nijak nie są zagrożone, prezydent Duda ustawę otrzyma do końca stycznia. Ale czy niezwłocznie podpisze?
Tu na horyzoncie majaczy Trybunał Konstytucyjny, który suflowany jest prezydentowi przez jego matecznik polityczny, jako niezawodny sposób na obalenie rządu, skrócenie kadencji Sejmu i odwrócenia biegu wydarzeń. Nie ma jednak dziś powodów, dla których prezydent Duda „byłby zobowiązany” pytać Trybunał o konstytucyjność zapisów budżetu (przygotowanego zresztą przez poprzedników). Nawet włączenie ustawy okołobudżetowej do części tekstowej takim powodem by nie było, nie wspominając o umieszczeniu w niej pieniędzy na media publiczne. Innymi słowy, nie jest jasne, do czego prezydent Duda mógłby się przyczepić, skoro konstytucyjne terminy będą dochowane, a ustawa nie będzie odbiegać od poprzednich. Ale jeśli to będzie mieć miejsce (czego niestety wykluczyć nie można…), to postawi fundamentalne pytanie o Konstytucję, która pisana w dobrej demokratycznej wierze, takich incydentów nie przewidziała. A rząd i tak chce ustawę okołobudżetową napisać na nowo i przejść całą procedurę legislacyjną, co w tym przypadku ma także walor utrzymania ustrojowej zasady, że to rząd pisze budżet, a coroczną ustawą okołobudżetową daje sobie instrumentarium do jego realizacji. Rząd i tylko rząd – nie prezydent Duda!
Ciosem dlań jest także to, co stało się na skutek decyzji ministra kultury i dziedzictwa narodowego Bartłomieja Sienkiewicza o postawieniu spółek mediów publicznych w stan likwidacji. Blednie przy tym zarówno weto z druku sejmowego 138, traktujące prawie wyłącznie o mediach publicznych, jak i prezydencka ustawa okołobudżetowa z druku sejmowego 139. Minister Sienkiewicz zgodnie z prawem zdecydował, że mediami publicznymi rządzi teraz kodeks spółek handlowych, a mianowani likwidatorzy działają zgodnie z jego zapisami. Budowana przez lata pisowska konstrukcja ustrojowa mediów narodowych właśnie odchodzi do historii i nic nie pomogą tu ani okupacje budynków PAP czy TVP przez polityków, ani demonstracje uliczne czy inne akty strzeliste.
Nie jestem bezstronnym obserwatorem działań rządu powołanego 13 grudnia. Jestem zdecydowanie stronniczy. Mało tego, twierdzę, że sytuacja wyklucza komfort bycia bezstronnym, jak każde starcie dobra ze złem. Jeżeli ktoś zarzuci mi moralną egzaltację, odpowiem chłodno: zbyt głęboko wgryzałem się w historię mojego – dwudziestego – wieku, żeby nie rozpoznać zła w polityce. To prawda, że dzisiaj nie ma ono oblicza zbrodni. Ale sam fakt, że jego duch może powracać, budzi grozę.
Nie dam sobie odebrać nadziei, że zdecydowana większość z tych, którzy stoją w po tamtej stronie, po prostu żyje w niewiedzy. Nie wie na przykład, że Dmowski był twórcą polskiego faszyzmu, a polscy faszyści, jak Michał Howorka, byli mordowani w Auschwitz przez faszystów niemieckich. Że bycie w Polsce po stronie czegoś, co chociaż trochę trąci faszyzmem, zakrawa na absurd.
W świątecznej „Gazecie Wyborczej” ukazały się dwie opinie dotyczące sposobu przejmowania kontroli nad zawłaszczonymi przez PiS instytucjami państwa. Pierwszą sformułowała Dominika Wielowieyska – pytając, czy PO wchodzi w buty PiS. Odpowiada, że cokolwiek nowa władza by zrobiła, będzie krytykowana albo za działanie na granicy prawa, albo za nieudolność. Opowiada się za ministrem Sienkiewiczem. Jak cała jej redakcja, która po zwycięstwie wyborczym PiS w 2015 roku przepowiadała, że demokracja w Polsce jest w niebezpieczeństwie.
Inaczej gość i felietonista „Gazety” Marcin Matczak. Martwi go, że w sprawie Trybunału Konstytucyjnego nawet wielcy prawnicy chcą Konstytucję łamać, by ją sklejać. Kończąc esej, przytacza historię opowiadającą o tym, jak strategia altruistyczna służy przetrwaniu wspólnoty. Głos Marcina Matczaka odbieram jako element strategii kandydata najbliższych wyborów prezydenckich. Szczerze będę popierał go w tym dążeniu, ale dzisiaj z jego wnioskami się nie zgadzam.
Strategię altruistyczną zastosował Donald Tusk w 2007 roku, gdy na stanowisku szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego pozostawił Mariusza Kamińskiego. Nie zdawał sobie wówczas sprawy, dlaczego strategia altruistyczna wobec polityków PiS nie może mieć zastosowania. Istotą tej strategii jest dialog, a PiS jest tworem adialogicznym z założenia (pamiętamy, jak Kaczyński dialogował z Lepperem i Giertychem). Manifestacją adialogiczności Prawa i Sprawiedliwości jest instytucjonalizacja kłamstwa, dlatego odebranie im mediów publicznych ma kardynalne znaczenie. Dlaczego w tym momencie przypomina mi się zryw wyzwoleńczy Litwinów, którego kulminacyjnym momentem było opanowanie stacji telewizyjnej w Wilnie?
Problem, przed którym stoi dzisiaj Donald Tusk, ma charakter polityczny, a nie prawny. Charakter polityczny w najgłębszym sensie polityczności: musi ustanowić ład i musi przywrócić wolność jednostki. Że ład ustrojowy nie został skruszony do końca, a jednostka mogła jeszcze nie dostrzec realnego zagrożenia, nie zmienia faktu, iż demokracją już nie byliśmy, a upatrzone jednostki poddane były opresji.
Za głosami wzywającymi do przestrzegania legalizmu stoi troska o pojednanie rozdartego społeczeństwa. Pozwolę sobie wyrazić wątpliwość. Jak interpretować to rozdarcie mając przed oczami dwa obrazy: ten z Warszawy z 1 października i ten z PiS-owskiej manifestacji w obronie „wolnych mediów”? Moim zdaniem teza o głębokim rozdarciu polskiego społeczeństwa jest nieprawdziwa. To rozdarcie diabolicznie reżyserował PiS. Mimo istniejących podziałów i konfliktów jesteśmy społeczeństwem relatywnie homogenicznym.
I wiemy, czym jest solidarność.
Zawłaszczone media publiczne trzeba było Prawu i Sprawiedliwości szybko odebrać. Jednak sposób, w jaki zabrał się do tego demokratyczny rząd, jest zaskakujący, a wydaje się przy tym niebezpieczny i niepokojący.
PiS zniszczyło mit niezależnych, bezstronnych środków masowego komunikowania, odgrywających rolę czwartej władzy. Szukaliśmy tego świętego Graala przez dwie i pół dekady, czasem zmierzając w stronę ideału, czasem gubiąc azymut. Po 2015 roku te media przekształcono w bezwstydną tubę propagandową grupy trzymającej władzę. Programy informacyjne stały się orwellowsko zakłamane, podporządkowane PR-owskiej strategii partii. Bezczelnie promująca tylko jeden punkt widzenia publicystyka była nie do zniesienia. Wszystkie kanały, anteny i programy w drastyczny sposób straciły widzów i słuchaczy; pozostało ich jednak na tyle wielu, że zunifikowany przekaz nabrał istotnego znaczenia politycznego. Bez wątpienia w znaczącym stopniu przyczynił się do zwycięstw Zjednoczonej Prawicy w latach 2019-2020 i do utrzymania siedmioipółmilionowego zasobu wyborców w ostatnim głosowaniu.
Płynące z ekranów i głośników komunikaty skutecznie podgrzewały nastroje, wywoływały złe emocje i utrwalały korzystne dla ówcześnie rządzących podziały w społeczeństwie. Ten system ma szansę być przedmiotem analiz na zajęciach dla studentów dziennikarstwa i nauk politycznych na świecie. Jego twórcy zostaną postawieni w jednym szeregu z najgorszymi postaciami znanymi z historii.
Po 15 października ton tych mediów, od jakiegoś czasu złowieszczo zwanych narodowymi, uległ zmianie tylko na chwilę; po czym ruszyły one do ataku ze zdwojoną energią. Przywrócenie ich właściwej roli było koniecznością ze względu na odbudowę ładu społecznego oraz dla umożliwienia nowemu rządowi prowadzenia odpowiedzialnej polityki.
Zastanawialiśmy się, jaki klucz (lub wytrych) do drzwi TVP, Polskiego Radia, PAP i siedemnastu regionalnych rozgłośni radiowych znajdzie minister Sienkiewicz. Chyba nikt nie spodziewał się, że podejdzie do nich z łomem. Dobrzy prawnicy są w stanie uzasadnić każde rozwiązanie, ale w tym przypadku zawiłe konstrukcje nie brzmią przekonująco. Podjęte ryzyko jest duże – co będzie, jeśli sąd odmówi wpisania zmian do Krajowego Rejestru Sądowego? Co z zasadą, iż lex specialis derogat legi generali? Więc pielęgnowaliśmy szczególny status publicznych spółek radiowych i telewizyjnych na próżno – można było odwołać się w każdej chwili wprost do kodeksu spółek handlowych?
Jeśli legalność tego rozstrzygnięcia zostanie podtrzymana, każdy następny minister kultury będzie dowolnie wymieniał skład rad nadzorczych i zarządów i dość bezpośrednio wpływał na kształt programów. W przypadku powrotu do władzy kiedyś partii radykalnych zostanie to zrobione z pełną brutalnością – niezależnie od tego, jakie przepisy zostaną teraz wymyślone i wdrożone.
PiS złapało wiatr w żagle. Jego absurdalne argumenty i teorie przez wielu mogą być teraz uznane za uprawdopodobnione.
Sprawa ma jeszcze drugie dno. Słyszeliśmy, że rząd ma gotowe scenariusze, że zastanawia się, który z nich zastosować. Albo były to pomysły niedoskonałe, albo w ogóle ich nie było. Zaś pod presją opinii publicznej władza podjęła kroki najprostsze (i mocno wątpliwe). Wymaga to postawienia fundamentalnego pytania: czy obóz demokratyczny jest naprawdę przygotowany do rządzenia?
Czy właśnie zakończony szczyt Rady Europejskiej to klasyczne „wiele hałasu o nic”? Wręcz przeciwnie.
Światowa prasa prześciga się w doniesieniach o otwarciu Ukrainie szeroko drzwi do Unii Europejskiej (podobnie zresztą jak Mołdawii) pomimo sprzeciwu Viktora Orbána. Jednocześnie jednak ze względu na sprzeciw tego polityka pozostaje zamknięta możliwość przeznaczenia 50 miliardów euro na bezpośrednią pomoc Ukrainie. Czy jest on dla Europy zagrożeniem? Pytanie retoryczne. Orbán to spolegliwy w relacji z Putinem autokrata, żerujący na konieczności osiągnięcia jednomyślności krajów UE w kluczowych dla Wspólnoty kwestiach. Ale – paradoksalnie – właśnie zakończone spotkanie głów państw europejskich pokazało słabość, a nie siłę premiera Węgier.
Do akceptacji otwarcia negocjacji dla Ukrainy i Mołdawii oraz pomocy finansowej dla tego pierwszego kraju próbowali go przekonać m.in. Emmanuel Macron, Olaf Scholz, Donald Tusk i Charles Michel jako szef RE. Jak się okazało – częściowo skutecznie. Ponieważ Orbán uchodzi za finansowego szantażystę (zasłużenie), kilka dni przed szczytem obiecano także odblokowanie Węgrom 10 miliardów euro z polityki spójności. Udało się z otwarciem negocjacji (Orbán był podczas głosowania nieobecny, więc nie zgłosił weta), nie udało się z pięćdziesięcioma miliardami dla Ukrainy (tu weto zgłosił). Dyskusję w tej ostatniej kwestii przełożono na luty, a do tego czasu będą zapewne podejmowane próby przekonania go do zmiany zdania.
Wszystko to brzmi tak, jakby Orbán dostał, czego chciał; jednak tak nie jest.
Po pierwsze, Europa widzi coraz wyraźniej, że jego Węgry zagrażają europejskiemu bezpieczeństwu. Widzą to szczególnie państwa bałtyckie i skandynawskie, Francja czy Niemcy (Polska, co oczywiste, także). Można się zatem spodziewać, że cierpliwość państw UE wobec Budapesztu zbliża się ku końcowi. I chociaż ten koniec nie nastąpi zapewne szybko (a do przekonania Orbána do niewetowania pomocy Ukrainie i „sypnięcia mu groszem” dojdzie jeszcze w lutym 2024 r.), wybory do Parlamentu Europejskiego z pewnością będą momentem, kiedy UE będzie musiała przedefiniować wiele aspektów postrzegania swojej przyszłości. I być może podjąć decyzję, że w tej przyszłości nie ma miejsca dla Orbána.
Po drugie, jego – i tylko jego – sprzeciw pokazał, jak duża jest jedność pozostałych państw i jak duże zrozumienie dla konieczności wsparcia Ukrainy. Mimo „zmęczenia wojną”, o którym wspominała choćby Giorgia Meloni (nie blokowała jednak decyzji Rady Europejskiej, co warto podkreślić), Ukraina musi dostać wsparcie, bo walczy o bezpieczeństwo Europy, nie tylko własne. Jeśli w USA wygra kandydat Demokratów, Orbán będzie musiał zapewne stanąć w obliczu konieczności wyboru: Europa albo Rosja. A to nie musi spowodować, że na pewno wybierze otwarte szeroko (a jakże), ociekające tanią ropą, ramiona Putina. Co więcej, Węgrzy są proeuropejscy, a opozycja w tym kraju nie zawsze musi być skazana na porażkę (przykład Polski zresztą zapewne da Orbánowi do myślenia, a węgierskiej opozycji nadzieję). Styl, w jakim Orbán „poddał się” w kwestii otwarcia negocjacji, pokazuje, że boi się Putina, boi się swoich obywateli, ale boi się też blokować każdą decyzję wymagającą jednomyślności w UE. Jest zatem w istocie tchórzem.
Po trzecie, sprzeciw węgierskiego premiera uruchomił działania na rzecz obejścia jego weta poprzez umowy bilateralne, ale także przyspieszył dyskusje o wykorzystaniu zamrożonych rosyjskich aktywów w celu odbudowy Ukrainy po wojnie. I choć do podjęcia kluczowych decyzji droga daleka, już wiadomo, że weto Orbána katalizuje szukanie „kreatywnych” rozwiązań na rzecz Ukrainy.
Po czwarte wreszcie jedność wszystkich państw poza Węgrami w tak ważnej kwestii, jak próba pokonania militarnego Rosji (fakt, rękami Ukraińców, ale to przykra prawda, którą trzeba zaakceptować), a która jeszcze dwa lata temu była całkowitą political fiction, pokazuje, że UE zaczyna stawiać coraz odważniejsze kroki w kierunku autonomii w obszarze bezpieczeństwa i obrony. I zapewne do niej dojdzie. Z Orbánem czy bez.
Sędziowie oraz dublerzy zasiadający w pałacyku przy alei Szucha zaczęli taśmowo wydawać orzeczenia mające wiązać ręce wybranej w powszechnych wyborach pierwszej i drugiej władzy. Potwierdzają tym samym, że dla płytko zakorzenionej demokracji śmiertelnie niebezpieczne jest istnienie instytucji, za pomocą której raptem osiem osób podporządkowanych woli działających w złej wierze polityków może faktycznie zmienić ustrój państwa.
Po serii wyroków skutkujących miliardowymi konsekwencjami dla budżetu (póki trwał gabinet Morawieckiego, wnioski w tych sprawach latami leżały w zamrażarce Julii Przyłębskiej), Trybunał spróbował uniemożliwić przeprowadzenie zmian w spółkach zarządzających mediami de nomine publicznymi.
Ponieważ obóz populistyczno-neoautorytarny nieodwołalnie odchodzi, wyroki jego piętnastu nominatów są już tylko relatywnie drobnym utrudnieniem. Nowa większość da sobie z nimi radę. Jednak przywrócenie pierwotnej roli przypisanej Trybunałowi nie będzie łatwe i oczywiste. Nie jest pewne, czy uda się w nim skutecznie osadzić trzech sędziów w miejsce tzw. dublerów. Trudno sobie wyobrazić, by Andrzej Duda anulował zaprzysiężenie panów Muszyńskiego, Morawskiego i Ciocha i przyjął ślubowanie od trzech profesorów, których legalny i prawidłowy wybór w 2015 roku zablokował – a tym bardziej od ich ewentualnych następców. Nawet jeśli by się to wydarzyło, droga do odzyskania Trybunału dla Rzeczypospolitej pozostanie równie długa. Dokona się ono dopiero w czerwcu 2026 roku, a i to przy założeniu, że uda się zmienić prezesa TK, którego A. Duda powoła za rok (jego kadencja skończy się więc w roku 2030).
Priorytetem dla koalicji demokratycznej powinno być powstrzymanie TK od orzekania w sposób motywowany politycznie – zgodnie z instrukcjami z ulicy Nowogrodzkiej. Można byłoby do tego doprowadzić, uświadomiwszy (poprzez jawne komunikaty lub dyskretny dialog) połowie sędziów, czym ryzykują, uczestnicząc w tych praktykach; takie próby wobec drugiej połowy byłyby z góry skazane na niepowodzenie. Nie wiadomo jednak, czy nie jest już za późno: alea iacta est, nawet podatni na te argumenty sędziowie mogą uznać, że Rubikon przekroczyli. Oto kolejny skutek kilkutygodniowej zwłoki w przekazaniu sterów państwa w ręce zwycięzców głosowania 15 października.
To z kolei może zachęcać większość parlamentarną do bardziej zdecydowanych działań, do pójścia na skróty, ze szkodą dla tworzenia nowego, lepszego standardu demokracji i praworządności. Jeśli nie da się inaczej, może nie być wyjścia. Dobrze, że nad tym wszystkim czuwa Adam Bodnar.
Hibernacji Trybunału J. Przyłębskiej musiałoby towarzyszyć ugruntowanie się rozproszonej kontroli zgodności aktów niższego rzędu z ustawą zasadniczą za pośrednictwem sądów powszechnych – i ostatecznie, w razie sprzecznych rozstrzygnięć, Sądu Najwyższego. System polityczny RP powinien zmierzać do zastąpienia specjalnego sądu konstytucyjnego tym mechanizmem. W trudnych latach 2015-2023 stan sędziowski dowiódł kompetencji w tej dziedzinie, zasługując na pełne zaufanie.
Oczywiście wymagałoby to poprawki do Konstytucji. Należałoby ją uchwalić w dalszej przyszłości, po debacie publicznej, w warunkach akceptacji tego rozwiązania oraz politycznego i społecznego spokoju.
Do przełomu roku 2015 i 2016 nikomu nie przyszło do głowy, że organ ustanowiony do ochrony podstawowych zasad funkcjonowania państwa może zostać użyty w dokładnie odwrotnym celu. Jednak po ośmiu latach rządów Prawa i Sprawiedliwości wiemy już, że to możliwe. Nie ma co liczyć, że wszyscy przyszli rządzący będą kierować się wyłącznie dobrem wspólnym. O demokrację trzeba walczyć nie tylko wtedy, gdy jest fizycznie zagrożona, ale też w czasach, gdy na horyzoncie nie widać niebezpieczeństw. Wyobraźnia i zdolność przewidywania zdarzeń są nieodłącznymi cechami prawdziwego przywództwa.
Prawie dwa miesiące po październikowych wyborach powstał wreszcie rząd Donalda Tuska oparty na szerokiej koalicji demokratycznej. Po raz pierwszy zastosowany został tak zwany „drugi krok” w tworzeniu rządu, kiedy to inicjatywa przechodzi z rąk prezydenta w ręce Sejmu. Tym razem Konstytucja 1997 roku sprawdziła się – mimo że wcześniej jej postanowienia dały prezydentowi możliwość sztucznego przedłużania agonii rządów Prawa i Sprawiedliwości.
Nowy rząd budzi nadzieję. W jego skład weszli wypróbowani weterani polityczni oraz młodzi politycy debiutujący w roli ministrów, ale już wypróbowani w walce o przywrócenie ładu demokratycznego. Na czele rządu stoi polityk o wielkim doświadczeniu – polskim i międzynarodowym – i równie wielkim autorytecie, nie tylko w Polsce. Jedyną zauważalną wadą tego rządu jest wciąż zbyt mała liczba kobiet- zaledwie jedna trzecia Rady Ministrów to kobiety. Pod tym względem Polska nadal poważnie odstaje od standardów europejskich.
Są podstawy do optymistycznego patrzenia w przyszłość. Wzmacnia je to, jak działa obecna większość sejmowa – sprawnie i stanowczo zmieniając zastaną sytuację polityczną. Nadzieję budzi też ciekawy program koalicji rządowej, wypracowany mimo oczywistych różnic ideologicznych w łonie tej koalicji. Zdolność do kompromisu jest bowiem warunkiem trwałego funkcjonowania demokracji. Z Unii Europejskiej płyną zapowiedzi rychłego zakończenia sporu, który kosztował Polskę utratę znacznej części europejskich funduszy, a przede wszystkim – dobrego imienia.
Dla lewicy powstanie rządu Tuska oznacza zasadniczą zmianę jej roli w państwie. Po osiemnastu latach jej przedstawiciele wracają do rządu, a Nowa Lewica bierze na siebie współodpowiedzialność za państwo. Ta nowa sytuacja rekompensuje lewicy słaby wynik osiągnięty wyborach, a zarazem rodzi nowe nadzieje i możliwości, ale też nakłada większe obowiązki.
Nadziejom związanym z nowym rządem towarzyszyć musi świadomość, że podjął on niezwykle trudne zadanie. Po ośmiu latach rządów Prawa i Sprawiedliwości, Polska stoi przed czterema wielkimi wyzwaniami, od odpowiedzi, na które zależy nie tylko los tego rządu, ale także szansa na to, by nie było już powrotu do autorytarnego kursu politycznego.
Pierwszym jest stopień politycznej polaryzacji. Polska polityka naznaczona została tak głębokimi podziałami, jakich nie było co najmniej od lat stanu wojennego. Drugim – katastrofalna sytuacja finansów publicznych, zdewastowanych przez nieobliczalną politykę Prawa i Sprawiedliwości. Trzecie wyzwanie to dziedzictwo rządów PiS w obszarze wymiaru sprawiedliwości. I czwarte – konieczność wyjścia naprzeciw światopoglądowym postulatom znacznej części wyborców, którzy głosując przeciw Prawu i Sprawiedliwości oczekiwali liberalizacji ustawy antyaborcyjnej, poszanowania praw mniejszości seksualnych i przerwania politycznej dominacji hierarchii kościelnej w życiu politycznym.
Rozszerzona wersja artykułu została opublikowana w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r. i następnie zamieszczona na reshumana.pl w dziale „Społeczeństwo i polityka”.
Nie mówię tego w troskliwym poczuciu wyższości, protekcjonalnie. Po prostu i dosłownie nie wie, co czyni, mimo deklarowanej gotowości do teologicznej dysputy. Szczerze wierzę, że nie wie, bo gdyby wiedział…
Czyn posła jest nieznośnie symboliczny. W dymie jawił się jak widmo Eligiusza Niewiadomskiego, wybudzone przez tożsamościową politykę najpopularniejszej partii politycznej, której najważniejszym przesłaniem ideowym było podniesienie narodu z kolan. Braun to logiczna personifikacja patrioty, który wstał z kolan i wyzwolony z pęt pedagogiki wstydu z godnością gasi gaśnicą świece obcego światła – przekonany, że wie, czemu tak czyni i pragnący o tym opowiedzieć. Z uporem twierdzę, że nie wie. Ale nie tylko on. Zbyt wielu nie wie. Ja też nie widziałem, a mój przypadek jest – sądzę – statystycznie istotny.
W Warszawie dziesięć lat przed moimi urodzinami żyło jeszcze 300 000 Żydów. Mieszkałem na terenie byłego Getta. Ukończyłem studia politologiczne i otrzymując dyplom z wyróżnieniem, nie miałem świadomości Zagłady. Gdy kilka lat później nadano mi stopień doktora nauk humanistycznych, już coś wiedziałem, ale jeszcze nie rozumiałem. Jakoś, przypadkowo, trafił w moje ręce mały rocznik statystyczny z 1938 r., a w nim, że mieszkańcy takich miasteczek jak Łosice i Mordy w 80 procentach deklarowali wyznanie mojżeszowe. Tam urodził się, ale nie mieszkał, mój tata. Więc pytam wuja Heńka, co z nimi, Żydami, się stało, a ten po prostu zamilkł.
To jego milczenie okazało się z czasem rozstrzygające dla mojego intelektualnego losu. Sam chciałem zrozumieć powód tak długiego pozostawania w nieświadomości – mimo ciekawości świata i pasji do studiowania. Wyłowiłem z pamięci epizod maturalny. Na egzaminie ustnym z polskiego trafił mi się temat „martyrologia narodu polskiego w czasie II wojny światowej”. Czytałem „Medaliony” i Szmaglewską (choć nie wiem dlaczego, bo „Dymy nad Birkenau” nie były obowiązkową lekturą). Byłem zadowolony, bo znałem teksty, wiedziałem, że zginęło 6 milionów Polaków, że był Oświęcim… Ale gdy miałem rozpocząć odpowiedź doznałem całkowitej pustki. Coś się rozpadło. Jakie kominy, dlaczego kominy? Milczenie komisja potraktowała jako skutek silnego przeżycia emocjonalnego, ale przypuszczam, że jej członkowie mogli zdawać sobie sprawę, że szkoła nie przygotowywała do odczytania tego rodzaju tekstów. Cała moja generacja i kolejne również nie zostały do odczytania tych tekstów przygotowane. Gdy ponad 40 lat później na konferencji zakładów teorii polityki polskich uniwersytetów argumentowałem, że teoria polityki niewrażliwa na Auschwitz jest bezużyteczna, czułem, że wzbudzam konsternację.
Mrok narodowo-katolickiej polityki tożsamościowej nie rozpłynie się szybko i łatwo, ale poniższe teksty mogą być świecą pomocną w jej rozjaśnianiu.
1. Rudolf Höss, Ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu:
Latem 1941 r., dokładnej daty obecnie nie pamiętam, zostałem nagle wezwany do Reichsführera SS do Berlina bezpośrednio przez jego adiutanturę, wbrew swemu zwyczajowi, bez asysty adiutanta. Himmler powiedział mi, co następuje: Führer nakazał ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej, my zaś, SS, mamy ten rozkaz wykonać. Istniejące na wschodzie miejsca zagłady nie są w stanie zrealizować zakrojonych na wielką skalę akcji, wobec tego wyznaczyłem na ten cel Oświęcim, z jednej strony z powodu jego korzystnego położenia pod względem komunikacyjnym, jak również, dlatego, że przeznaczony na ten cel teren będzie łatwo odizolować i zamaskować. Zamierzałem początkowo zadanie to powierzyć jednemu z wyższych dowódców SS, aby jednak wykluczyć możliwe trudności w zakresie podziału kompetencji, zrezygnowałem z tego i polecam panu przeprowadzenie tego zadania. Jest to trudna i ciężka praca, wymagająca całkowitego poświęcenia się, bez względu na trudności, jakie mogą się wyłonić. Bliższych szczegółów dowie się pan od Sturmbahnführera Eichmanna z RSHA, który w najbliższym czasie zgłosi się do pana. Zainteresowane urzędy zostaną przeze mnie powiadomione we właściwym czasie. Rozkaz ten ma pan zachować w najściślejszej tajemnicy, również w stosunku do swoich przełożonych. Po rozmowie z Eichmannem prześle mi pan natychmiast plany zamierzonego urządzenia. Żydzi są odwiecznymi wrogami narodu niemieckiego i muszą zostać wytępieni. Wszyscy Żydzi, których dostaniemy w nasze ręce, muszą zostać zniszczeni bez wyjątku, jeszcze w czasie wojny. Jeżeli nie uda się nam teraz zniszczyć biologicznych sił żydostwa, to Żydzi zniszczą kiedyś naród niemiecki.
Wprawdzie rozkaz Führera, jak i to, że wykonać go musiano, było czymś niewzruszonym, ale wszystkich dręczyły tajone wątpliwości. Ja sam również w żadnym przypadku nie mogłem przyznać się do podobnych wątpliwości. Chcąc zmusić innych do psychicznego przetrwania, musiałem okazywać niezłomne przeświadczenie o konieczności wykonania tego okrutnego i twardego rozkazu. Wszyscy patrzyli na mnie, jakie wrażenie robią na mnie tego rodzaju sceny, jak to powyżej przedstawiłem, jak ja na nie reaguję. Byłem dokładnie pod tym względem obserwowany. Komentowano każdą moją wypowiedź. Musiałem bardzo panować nad sobą, aby pod wpływem wzburzenia spowodowanego powyższymi przeżyciami nie dać po sobie poznać wewnętrznych wątpliwości i przygnębienia. Musiałem wydawać się zimnym i bez serca w okolicznościach, w których każdemu czującemu po ludzku kurczyło się serce. Nie wolno mi się było nawet odwrócić, ogarniało mnie naturalne ludzkie wzburzenie. Musiałem chłodno przyglądać się, gdy matki szły do komór gazowych ze śmiejącymi się lub płaczącymi dziećmi. Pewnego razu dwoje małych dzieci tak pogrążyło się w zabawie, że nie chciały matce pozwolić się od niej oderwać. Nawet Żydzi z Sonderkommando nie chcieli zabrać dzieci. Nigdy nie zapomnę błagającego o zmiłowanie spojrzenia matki, która na pewno wiedziała, co się stanie. W komorze poczęto się niepokoić – musiałem działać. Wszyscy patrzyli na mnie. Dałem znak podoficerowi służbowemu, ten wziął opierające się dzieci na ręce i zaniósł je do komory wśród rozdzierającego płaczu matki. Pod wpływem współczucia najchętniej zapadłbym się pod ziemię, nie wolno mi jednak było okazać najmniejszego wzruszenia.
Autobiografia Rudolfa Hossa komendanta obozu oświęcimskiego, Wydawnictwo Prawnicze, Warszawa 1990, str. 186 oraz 150-151.
Jeśli ktoś miał złudzenia, że zmiana władzy w Polsce dokona się gładko i bezproblemowo, bardzo głęboko się mylił. Ustępujący dwutygodniowy rząd Mateusza Morawieckiego zaserwował Polakom pełne exposé i parę godzin nudnych pytań do swojego premiera (który nie miał żadnych szans na zdobycie większości), a kolejne exposé, już prawdziwego premiera Donalda Tuska, zostało zakłócone bezprecedensową akcją posła Grzegorza Brauna z Konfederacji. Użycie gaśnicy podczas dorocznej sejmowej uroczystości święta Chanuki było aktem terrorystycznym – w zasięgu agresora pozostawały kobiety i dzieci, na ludnym korytarzu mogła wybuchnąć panika. A to, co Braun wygłosił następnie z trybuny, było już tak ohydne, jakby wdarła się na nią Czarnia Sotnia. Reakcja Izby nie mogła być inna, jak potępienie, a prezydium Sejmu i marszałek Szymon Hołownia szybko podjęli odpowiednie decyzje. Wykluczono Brauna z obrad, zapewne straci immunitet, nałożono nań dotkliwą karę finansową. Oraz natychmiast skierowano wniosek do prokuratury, gdzie jego czyn będzie rozpatrywany „w świetle art. 119, 157, 195 i 257 kodeksu karnego”. Niemniej jednak gaśnica poszła w świat i pokazała ten żałosny antysemicki wyczyn jako swoiste signum temporis polskiego życia politycznego.
Mieliśmy na Wiejskiej do czynienia z dwoma exposé, kompletnie odmiennymi w formie i treści. Morawiecki postanowił wygłosić mowę w oparciu o swoje dotychczasowe telewizyjne prezentacje osiągnięć rządu Zjednoczonej Prawicy; uważni słuchacze mogli wyłapać nieusunięte z wygłaszanego tekstu takie słowa jak „slajd” czy „prezentacja”. Był to smutny solowy występ premiera na finale ośmioletnich rządów prawicy, w którym nie uczestniczyli posłowie nowej koalicji. Premier mówił drewnianym głosem, nie wierząc, że uda mu się zdobyć poparcie Izby – i nie pomogło nawet 190 pytań zadanych mu w debacie przez własnych posłów. Za dwutygodniowym rządem było 190 posłów, przeciw 241 i prawica przeszła do opozycji.
Odmienne były wyniki głosowania na zgłoszonego w drugim konstytucyjnym kroku Donalda Tuska: otrzymał 248 głosów za i 201 przeciw. Towarzyszyły temu wyborowi okrzyki prawicy Do Berlina!, ale samego siebie przebił prezes Jarosław Kaczyński. Bez trybu oznajmił Tuskowi z trybuny: Pan jest niemieckim agentem – i ten incydent mógł być tylko zapowiedzią dalszych wydarzeń. Poranne exposé premiera Tuska było wygłoszone tak, jak polityk mówi zazwyczaj do ludzi. Dialogowo, obrazowo, kiedy trzeba konkretnie i precyzyjnie, innym razem na wysokim diapazonie emocji. Tak było, kiedy premier zaczął czytać List Szarego Człowieka, czyniąc z niego motto swojego wystąpienia. Ale to, co uderzało w narracji Tuska, to akcent na pomoc Ukrainie i na odbudowę pozycji Polski w UE. Sprawy bardziej szczegółowe zeszły na dalszy plan, choć premier zapowiedział, że będzie co miesiąc sprawozdawać ludziom realizację 100 konkretów na 100 dni. Jego rząd otrzymał zaufanie Izby 248 głosami za i 201 przeciw.
***
LIST SZAREGO CZŁOWIEKA
„Protestuję przeciwko ograniczaniu przez władze wolności obywatelskich.
Protestuję przeciwko łamaniu przez rządzących zasad demokracji, w szczególności przeciwko zniszczeniu (w praktyce) Trybunału Konstytucyjnego i niszczeniu systemu niezależnych sądów.
Protestuję przeciwko łamaniu przez władzę prawa, w szczególności Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej. Protestuję przeciwko temu, aby ci, którzy są za to odpowiedzialni, podejmowali jakiekolwiek działania w kierunku zmian w obecnej konstytucji – najpierw niech przestrzegają tej, która obecnie obowiązuje.
Protestuję przeciwko takiemu sprawowaniu władzy, w którym osoby na najwyższych stanowiskach w państwie realizują polecenia wydawane przez bliżej nieokreślone centrum decyzyjne, nieponoszące za swoje decyzje odpowiedzialności. Protestuję przeciwko takiej pracy w Sejmie, kiedy ustawy tworzone są w pośpiechu, bez dyskusji i odpowiednich konsultacji, często po nocach, a potem muszą być prawie od razu poprawiane.
Protestuję przeciwko marginalizowaniu roli Polski na arenie międzynarodowej i ośmieszaniu naszego kraju.
Protestuję przeciwko niszczeniu przyrody szczególnie przez tych, którzy mają ją chronić (wycinka Puszczy Białowieskiej i innych obszarów cennych przyrodniczo, forowanie lobby łowieckiego, promowanie energetyki opartej na węglu).
Protestuję przeciwko dzieleniu społeczeństwa, umacnianiu i pogłębianiu tych podziałów. W szczególności protestuję przeciwko budowaniu „religii smoleńskiej” i na tym tle dzieleniu ludzi. Protestuję przeciwko seansom nienawiści, jakimi stały się „miesięcznice smoleńskie”: przeciwko językowi nienawiści i ksenofobii wprowadzanej przez władze do debaty publicznej.
Protestuję przeciwko obsadzaniu wszystkich możliwych do obsadzenia stanowisk swoimi ludźmi, którzy w większości nie mają odpowiednich kwalifikacji.
Protestuję przeciwko pomniejszaniu dokonań, obrzucaniu błotem i niszczeniu autorytetów takich jak np. Lech Wałęsa, czy byli prezesi TK.
Protestuję przeciwko nadmiernej centralizacji państwa i zmianom prawa dotyczącego samorządów i organizacji pozarządowych zgodnie z doraźnymi potrzebami politycznymi rządzącej partii.
Protestuję przeciwko wrogiemu stosunkowi władzy do imigrantów oraz przeciw dyskryminacji różnych grup mniejszościowych: kobiet, osób homoseksualnych, muzułmanów i innych.
Protestuję przeciwko całkowitemu ubezwłasnowolnieniu telewizji publicznej i niemal całego radia i zrobieniu z nich tub propagandowych władzy.
Protestuję przeciwko wykorzystywaniu służb specjalnych, policji i prokuratury do realizacji swoich własnych (partyjnych bądź prywatnych) celów.
Protestuję przeciwko nieprzemyślanej, nieskonsultowanej i nieprzygotowanej reformie edukacji.
Protestuję przeciwko ignorowaniu ogromnych potrzeb służby zdrowia.
Przede wszystkim wzywam, aby przebudzili się ci, którzy popierają PiS. Nawet jeśli podobają się wam postulaty PiS, to weźcie pod uwagę, że nie każdy sposób ich realizacji jest dopuszczalny. Realizujcie swoje pomysły w ramach demokratycznego państwa prawa, a nie w taki sposób, jak obecnie. Tych, którzy nie popierają PiS, bo polityka jest im obojętna, albo mają inne preferencje, wzywam do działania, nie wystarczy czekać na to, co czas przyniesie. Nie wystarczy wyrażać niezadowolenia w gronie znajomych, trzeba działać. A form i możliwości jest naprawdę dużo. Proszę was jednak, pamiętajcie, że wyborcy PiS to także nasze matki, bracia, sąsiedzi, przyjaciele i koledzy. Nie chodzi o to, żeby toczyć z nimi wojnę, być może tego właśnie chciałby PiS, ani nawrócić ich, bo to naiwne, ale o to by swoje poglądy realizowali zgodnie z prawem i zasadami demokracji.
Ja, zwykły szary człowiek, taki jak wy, wzywam was wszystkich, nie czekajcie dłużej”.
Listem tej treści Piotr Szczęsny uzasadnił dramatyczny akt samospalenia 19 października 2017 r. na warszawskim Placu Defilad. Po tym proteście Prawo i Sprawiedliwość rządziło jeszcze 6 lat.
Jeśli to nie rekord świata, to do niego blisko: dwa exposé dwóch premierów w ciągu dwóch dni.
Nasze założenie na koniec tej kadencji to średnia pensja Polaków w wysokości 10 tys. zł brutto – tej zapowiedzi Mateusza Morawieckiego Donald Tusk w swoim wystąpieniu nie pobił. I całe szczęście, bo tego biznes by nie wytrzymał. Ale 20-proc. podwyżkę płacy minimalnej zapowiedział. Pytanie, co z tego, co mówił, da się zrealizować bez załamania budżetu.
A cóż mamy? Premier powoływał się na zapisy 100 konkretów, które, jak podkreślił, są programem rządu. Nie sposób w krótkiej analizie ocenić wszystkie. Ale można spojrzeć na te, które są drogie. Podwyżki dla nauczycieli (30 proc.) i budżetówki (20 proc.). Wspomniana płaca minimalna. Utrzymanie 800 Plus. Babciowe – 1,5 tys. zł w programie „Aktywna mama” dla matki, która zdecyduje się na powrót do pracy, na opiekę nad dzieckiem, żłobek lub właśnie dla babci. Druga waloryzacja rent i emerytur w ciągu roku, gdy inflacja będzie przekraczać 5 proc. (a nie jest to wcale niemożliwe).
Donald Tusk powiedział również, że „jednocześnie będziemy prowadzili odpowiedzialną politykę fiskalną i zadbamy o stabilność finansową państwa”. Tymczasem tylko babciowe to dodatkowe 6,5 mld zł. A premier wymienił tylko „te rzeczy, które ruszą natychmiast”. Nie wspomniał na przykład o innym ze 100 konkretów – podwojeniem kwoty wolnej od podatku. Szacowany koszt to 43,8 mld zł.
Zdecydowanie tańsze będą ułatwienia dla przedsiębiorców. To np. kasowy PIT – możliwość płacenia podatku od wystawionej faktury, dopiero kiedy zostanie zapłacona; prawo do urlopu dla mikroprzedsiębiorców – w tym czasie będą zwolnieni z płacenia składek. ZUS się nie ucieszy. Przy okazji: o systemie emerytalnym i sytuacji Zakładu premier nie mówił. A tu by się przydało coś takiego: „przeprowadzimy błyskawiczny audyt i przedstawimy obraz tego, co działo się w spółkach Skarbu Państwa”.
Jak ocenić zapowiedzi Donalda Tuska? Może dwoma cytatami z „Rzeczpospolitej”. „Prawie 348 mld zł wynosi różnica pomiędzy długiem publicznym liczonym według metodologii polskiej a unijnej. W tym roku zwiększyła się o ponad 45 mld zł, a więc o więcej niż wynosi deficyt budżetu centralnego. To trzy razy tyle, ile wynoszą dochody budżetowe z tytułu podatku PIT i nieco więcej niż budżet państwa otrzymuje w postaci podatku CIT.” To dane na koniec września, które podało Ministerstwo Finansów. I – „rośnie ryzyko, że plan dochodów podatkowych w kasie państwa w 2023 r. nie zostanie wykonany”.
A projekt budżetu na 2024 rok, który przygotował jeszcze przedostatni rząd Morawieckiego, zakłada, że deficyt wzrośnie do ok. 165 mld zł z 92 mld zł w tym roku. A koszty obsługi zadłużenia mają wynieść 66,5 mld zł. Tyle ile będzie kosztować 800 Plus.
Nowemu ministrowi finansów Andrzejowi Domańskiemu życzę dużo zdrowia i wytrwałości.
Pięćdziesiąt siedem dni, jakie upłynęły od dnia wyborów do odrzucenia wniosku o wotum zaufania dla nierealnego rządu Mateusza Morawieckiego, unaoczniły, że PiS jest partią antypaństwową. To, że jest antydemokratyczne i antyeuropejskie, wiedzieliśmy znacznie wcześniej. Ale doświadczenie ostatnich dziewięciu tygodni pokazuje obóz narodowo-katolickich populistów w nowym – jeszcze gorszym – świetle. I prowadzi do ważkich konkluzji.
Jarosław Kaczyński i jego polityczni towarzysze drogi mają usta pełne frazesów o silnym państwie i wielkiej Polsce. W konfrontacji z działaniami wypadały one blado. Można było jednak zakładać, że faktyczna degradacja instytucji państwowych i marginalizacja Rzeczypospolitej w Europie i na świecie były efektem całkowitej niekompetencji władzy, która właśnie odeszła. Fakt, że postawiona w sytuacji wyboru między interesem Polski a obroną własnych zdobyczy z minionych ośmiu lat (niematerialnych, ale i bardzo merkantylnych) w ogóle nie oglądała się na cel pierwszy, pokazał prawdziwą twarz tej formacji.
Proces przekazywania sterów zwycięskiemu ugrupowaniu w niejednym kraju demokratycznym trwa dłużej niż u nas. Rzadko kiedy odbywa się to jednak w tak złym stylu. Mało która siła polityczna pozwala sobie na tak uporczywe utrudnianie powstania nowego stabilnego rządu, podejmuje decyzje wiążące następcom ręce na wiele dekad do przodu, szerokim gestem wydaje publiczne pieniądze, podejmuje desperackie próby utrzymania wpływów wbrew woli wyborców. W Polsce, po prawej stronie sceny politycznej, tradycja „kulawej kaczki” się nie zakorzeniła.
Częścią tego środowiska niezmiennie jest Andrzej Duda. Z pełną świadomością uczestniczył w trwającym dwa miesiące procederze. Nie sprzeciwił się szkodliwym praktykom. A tego należałoby oczekiwać od prezydenta RP, jej najwyższego przedstawiciela, strażnika Konstytucji, gwaranta ciągłości władzy państwowej. Ustawę zasadniczą trzeba czytać w całości, nie tylko jej wyimki.
Czy taka partia ma rację bytu? Najbardziej obiektywnie na to patrząc – nie. Prawo i Sprawiedliwość naruszyło podstawy konstytucyjnego ładu demokratycznego. Właściwie wyprowadziło Polskę z Unii Europejskiej (gdyby kontynuowało rządy i zlekceważyło nieuchronne wyroki TSUE w sprawach podważających traktaty europejskie orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej, proces ten nabrałby wymiaru formalnego). Dzieląc ogół obywateli na różne „sorty”, zburzyło harmonię społeczną. A na koniec zwróciło się przeciw państwu.
Mam świadomość, że dziś nikt nie podniesie kwestii wykreślenia PiS z rejestru partii. Oddało nań głos 7,5 miliona osób. Polityce nie są też obce kunktatorstwo i bojaźń. Z czasem sprawa sama się rozwiąże – jeśli dawni zwolennicy tego ugrupowania dowiedzą się więcej o skrywanych przed nimi sprawkach (duża w tym rola komisji śledczych), Komisja Odpowiedzialności Konstytucyjnej, Trybunał Stanu i odpolityczniona prokuratura sypną zarzutami, nowa większość parlamentarna pokaże, że można rządzić lepiej, lider tego obozu jeszcze bardziej straci nad nim kontrolę, a różne skłócone frakcje pogrążą go w powszechnej niechęci i później – zapomnieniu.
Tak zwana afera wizowa nie polegała na tym, że na straganach w Nigerii sprzedawano wizy do Polski albo że urzędnicy Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie wizami handlowali. W takie opowieści może uwierzyć tylko ktoś, kto nie wie, jak funkcjonuje służba konsularna, nie zna Prawa konsularnego ani Kodeksu wizowego Schengen.
Według informacji MSZ prowadzone śledztwo dotyczy nieprawidłowości w wydaniu 268 wiz – na łączną liczbę ok. 1,9 mln wydanych w okresie objętym sprawdzaniem. Czyli podejrzenia organów kontroli wzbudziła mniej niż jedna setna procenta (!) wydanych wiz. Zatem – nie ma żadnej afery?
Ależ jest! I to jaka! Tyle, że nie dotyczy ona handlowania wizami przez urzędników polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. W gorącej publicznej dyskusji o „aferze wizowej” góry niedomówień, hipokryzji i elementarnej niewiedzy przykryły największą tajemnicę MSZ, jaką jest niekompetencja i bałagan w resorcie dyplomacji (a i w całej administracji rządowej). Niewykluczone zresztą – i to powinna ustalić powołana przez Sejm komisja śledcza – że ów nieład świadomie, i niebezinteresownie, był organizowany lub przynajmniej tolerowany.
Jedna strona problemu (i afery) polegała na tym, że do Polski legalnie, za zgodą polskich władz wjechały dziesiątki tysięcy cudzoziemców do pracy w Polsce. Duża część z nich rozpłynęła się gdzieś w Europie. A władze straciły nad tym ruchem jakąkolwiek kontrolę. Polska nie ma bowiem strategii migracyjnej, nie ma właściwych instrumentów ani dobrze obmyślanych procedur. PiS rozdmuchało antymigracyjną histerię, straszyło muzułmanami, gwałtami i robakami, podczas gdy (dane Konfederacji Lewiatan) gospodarka naszego kraju potrzebuje 200-400 tysięcy imigrantów rocznie. I na tej kłamliwej, pełnej hipokryzji propagandzie PiS się wywróciło. Gdyż z jednej strony wzniecało lęk i nienawiść wobec imigrantów, z drugiej – przez Polskę przepływały na zachód fale migrantów zarobkowych.
Drugim aspektem jest niewydolność administracji i niekompetencja wysokich urzędników z nadania PiS. Wśród różnych kategorii wiz, wydawanych przez konsulów polskich, najcenniejszą jest wiza typu D 06, krajowa, pracownicza. Wbrew temu, o czym rozprawiali niektórzy posłowie, wiza D daje więcej możliwości niż zwykła turystyczna wiza Schengen – ponieważ daje prawo do pobytu w Polsce nawet do roku, a jednocześnie do przebywania w charakterze turysty po 90 dni w każdym półroczu w innych krajach strefy Schengen. Podstawą do uzyskania wizy D 06 jest Zezwolenie na pracę cudzoziemca. Takie zezwolenia wydaje na wniosek pracodawcy każdy wojewoda, koszt dokumentu wynosi 100 złotych. W krajach, w których istnieje duża presja emigracyjna, pośrednicy (nie urzędnicy MSZ!) życzą sobie za taki dokument nawet po kilka tysięcy dolarów. Nic więc dziwnego, że – obok uczciwie działających agencji pośrednictwa pracy – powstała cała sieć łże-pracodawców i fałszywych pośredników, zarabiających krocie na handlu zezwoleniami.
Konsulowie RP nie mają obowiązku ani nawet podstaw prawnych, aby badać legalność wydanych właściwie i zgodnych z formą takich zezwoleń (wbrew temu, o czym gawędzą rzekomi znawcy tematu). Zezwolenie jest takim samym dokumentem urzędowym jak, przykładowo, paszport czy akt urodzenia, a przecież konsul nie może wydzwaniać do urzędów w Polsce i dopytywać urzędników, czy aby na pewno są przekonani, że wystawili dokumenty właściwym osobom.
Ze sprawdzaniem innych potrzebnych do wystawienia wizy dokumentów – wydanych już przez państwo, skąd pochodzi kandydat do pracy w Polsce – część konsulów nie zawsze sobie radzi. Rzecz w tym, że po kolejnych falach czystek w MSZ i wysyłaniu do pracy za granicę znajomków czy pociotków, konsulowie bardzo często nie mają doświadczenia i nie znają ani języków, ani modus operandi naciągaczy kraju urzędowania. Przełożeni – konsulowie generalni – a zwłaszcza pochodzący już z politycznego rozdawnictwa, o czymś takim jak kontrola zarządcza czy weryfikacja funkcjonowania firm outsourcingowych zazwyczaj nie mają zielonego pojęcia. Ambasadorowie (którzy z definicji w państwie PiS byli, wg ministra Raua, „politycznymi nominatami”) zajmowanie się sprawami przyziemnymi uważają za działanie poniżej ich godności. (Uwaga w nawiasie: Ataki przeciwko firmom pośredniczącym, które tylko przyjmują dokumenty od wnioskodawców i nie mają żadnych uprawnień decyzyjnych, świadczą jedynie o braku elementarnej wiedzy u krytyków. Przykładowo, tak krytykowana VFS Global z siedzibą w Dubaju jest rzeczywiście globalną firmą, obsługującą rządy 61 państw, w tym państw UE; a także – tak się złożyło – Białorusi, co nie jest żadnym powodem do wytykania VFS Global palcami).
Centrala czyli Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Warszawie nie panowała nad sytuacją z tychże względów, o których powyżej. Stanowiska na szczeblu decyzyjnym, kierowniczym (czyli ministra, wiceministrów i dyrektora generalnego) zajęli ludzie debiutujący w tej roli. O tym, że w MSZ nikt nie panował nad tym, co w resorcie i w prawie dwustu placówkach zagranicznych się dzieje, poinformował uczciwie były rzecznik prasowy Łukasz Jasina, przyznając, że w Ministerstwie „nie było takiej osoby, która ogarniała wszystkie działania”. Bezradnością i zagubieniem ministra Z. Raua nikt w resorcie nie był szczególnie zaskoczony, a już szczególnie ci, którzy mieli wiedzę o sposobie, w jaki sprawował wcześniej urząd wojewody łódzkiego.
Twarzą tzw. afery wizowej stał się Piotr Wawrzyk, który ni stąd, ni zowąd został mianowany wiceministrem i któremu powierzono nadzór m.in. nad sprawami konsularnymi. To postać tyleż dramatyczna, co komiczna; jak mówią nawet jego podwładni – chodzący mem. Sam szczerze i prostodusznie przyznał, że nie miał pojęcia, co w resorcie się dzieje, uskarżał się na swojego politycznego podopiecznego, niebędącego nawet urzędnikiem MSZ, który dostarczał mu listy osób do wydania wiz poza kolejką. „Nadużył mojego zaufania” – łkał w wywiadzie. Wawrzykowi przyjdzie przełknąć jeszcze niejedną gorzką pigułkę: nie dość, że stanie przed komisją śledczą (tylko co zezna, jeśli naprawdę nie miał żadnej wiedzy o tym, czym zajmuje się MSZ?), to jeszcze będzie musiał przeżyć zdradę kolejnych sprowadzonych przez siebie do Gmachu znajomków i krewniaków, którzy ratując swoją skórę, dopowiedzą o kulisach funkcjonowania resortu dyplomacji to, o czym ich patron nawet nie słyszał.