logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński
Z wrześniowych remanentów pamięci

I.

Ostatni tydzień września 1939 r. „Ogłaszam alert dla miasta Warszawy…” – słychać często powtarzany złowróżbny komunikat radiowy oraz wycie syren alarmowych… Warszawa broni się jeszcze ostatkiem wątłych sił… Przerażeni mieszkańcy, głównie ludzie starsi, kobiety i dzieci, chronią się w koszmarnie zatłoczonych, cuchnących tęchlizną, ludzkim potem, odchodami i strachem schronach oraz domowych piwnicach. Podczas jednego z takich samolotowych nalotów i bombardowań stolicy pewna kobieta, będąca w końcowym stadium ciąży, buntuje się i nie wychodzi z mieszkania; nie szuka schronienia; zostaje sama w całej wielkiej kamienicy na ulicy Chłodnej 60, niedaleko tzw. Kercelaka, nadal jeszcze czynnego, słynnego, olbrzymiego, przedwojennego targowiska (patrz np. jego literacki obraz w Królu Szczepana Twardocha). Kobieta nie ma siły, by zejść do zapchanej kamienicznej piwnicy… Mąż jej przebywa gdzieś na wschodnich rubieżach RP wraz z ewakuującymi się pospiesznie szychami z zarządu Polskiego Radia. Mowy nie ma o jakichkolwiek wiadomościach czy kontakcie…

Nagle kobieta czuje, że zaczyna się prawdziwy poród – pierwszy w jej życiu… Krzyk noworodka zmusza ją do przytomności; próbuje jakoś odciąć i zawiązać tętniącą pępowinę. Wkrótce jednak, po szczęśliwym ustaniu nalotów, wraca jedna z sąsiadek. Kobieta, widząc co się dzieje i odnajdując mało przytomną kobietę i noworodka skąpanego we krwi, natychmiast poprawia wiązanie pępowiny, gotuje wodę na kąpiel, myje kobietę i dziecko. Mówi głośno do półprzytomnej: – „Z panią w porządku. Chłopiec, ma pani chłopca, może wyżyje”.

Tak mógłby brzmieć wstęp do mojej autobiografii, bo ta rodząca pod niemieckimi bombami kobieta, to moja matka. A ten noworodek, nieświadom niczego z rozgrywających się właśnie w Warszawie historycznych wydarzeń, to oczywiście ja.

II.

Niedawno pośród moich o kilkadziesiąt lat późniejszych, letnich książkowych „odkryć” działkowych, znalazł się pewien book dość potężnych rozmiarów. Blisko 400-stronicowa antologia opowiadań o wojnie 1939 roku, zatytułowana tak po prostu, rzeczowo i trafnie: Z wrześniowych dni. Opublikowana przez Wydawnictwo Poznańskie w roku pańskim 1969, a więc na trzydziestą rocznicę owego dnia pierwszego września roku pamiętnego, który tak mocno, jak mało co w naszej polskiej tysiącletniej historii, tak ostro przeorał polską świadomość narodową. Dramatycznie odmienił losy całego narodu, jego orientację polityczną oraz indywidualne ludzkie losy na długie powojenne dziesięciolecia.

Zacząłem tę księgę przeglądać z wielką ciekawością. Nie tylko ze względów ogólnopoznawczych, ale przede wszystkim – co tu kryć – osobistych i całkowicie sentymentalnych. Ileż to w niej musi być podobnych życiowych, równie dramatycznych i znacząco symbolicznych zarazem sytuacji, jak ta opisana powyżej!

Bo i nie muszę dodawać, że ów chłopiec urodzony pod niecelnym – na szczęście – okiem niemieckich lotników, ma już dziś swoje słuszne lata, jak to kiedyś eufemistycznie mówiono. Toteż teraz ciekawiło mnie najbardziej nie to, co w tej książce znajdę, bo z grubsza znałem jej zawartość, ile z powodu dręczącego pytania, które się teraz pojawiło. Jak obecnie, o tyle lat starszy i w tym nowym, odmiennym całkowicie kontekście historycznym, odbiorę wyłaniający się z niej obraz polskiego Września 1939?

Muszę powiedzieć od razu z pewnego rodzaju zawstydzeniem, że lektura tej antologii nie poruszyła we mnie kiedyś, w trzydziestolatku, owych wewnętrznych, najbardziej osobistych i czułych strun – wspomnień i emocji. Ale teraz, już po krótkim przypomnieniu sobie zawartości, spisu autorów i tytułów opowiadań, od razu wiedziałem, że to będzie zupełnie inny odbiór. Że nie uda mi się obecnie uwolnić i uciec od czytania na sposób odmienny i wyłącznie nieomal sentymentalny.

To swoisty fenomen psychologiczny, że odbierałem ją przed prawie półwieczem jako jedną z wielu pozycji dotyczących Września i wszystkich lat wojny i okupacji. Natomiast dziś, w owe „słuszne” lata, wręcz przeciwnie!

Autor wstępu do antologii Włodzimierz Maciąg uważał w 1969 r., że jej główny motyw, motyw Września 1939 r., należy do „historii dość już odległej, co pozwala czytelnikowi spojrzeć nań z należytego dystansu i perspektywy. Acz „– dodawał –” wystarczająco bliskiej, aby poruszać nas do wspomnień, do snucia niedokończonych jeszcze refleksji”. Tych więc wspomnień i refleksji osobistych wtedy mi jakoś zabrakło, teraz zaś pojawiają się za to ze zwielokrotnioną mocą!

Proszę więc wybaczyć ten ton, zapewne nadmiernie egotyczny, tłumaczący się może „specjalnymi okolicznościami” z życiorysu piszącego te słowa. Tymi niepowtarzalnymi doświadczeniami. Wprawdzie każdemu z nas towarzyszącymi w postaci historycznych wydarzeń (nawet, jeśli wówczas tego nie wiemy), acz nie zawsze docenianymi w młodości; własnymi i indywidualnymi. Tak, jak dla mnie stały się teraz te tak różnorodne i mozaikowe obrazki z czasu owych polskich „wrześniowych dni” – z przebijającymi przez nie krzykiem i płaczem noworodka… Myślę, że stały się bolesnym i dojmującym wspomnieniem całego pokolenia rodaków, tak mocno zaskoczonych inwazją niemiecką, zdezorientowanych, otumanionych oficjalnymi propagandowymi mitami rządzących. Jak i samą, wręcz nieprawdopodobną w połowie XX wieku, dla wielu ludzi na całym świecie po prostu niepojętą, sytuacją wojny. Pełnej gwałtu, przemocy, zbrodni i nienawiści, czyli okropnych wyznaczników losu, jaki sami „ludzie ludziom zgotowali”…

III.

Bo z naszym zmysłem historycznym, w ogóle z historią, ze stosunkiem do niej, jest chyba trochę tak, że w młodości odbieramy wszystko to, co wydarzyło się przed naszym urodzeniem jako coś tak odległego, że aż mało realnego, jak wojny punickie czy rywalizacja Aten i Sparty. Wiemy, wiemy, to wszystko może i było, jak nam powiadają szkolne podręczniki, ale nas to nie dotyczy i mało obchodzi. Na pytanie, czym jest historia, Teodor Parnicki, autor Nowej baśni, odpowiadał: „[Historia jest tym] wszystkim, co działo się przed naszym urodzeniem”!

Być może z lektur książek tego wybitnego i tak głęboko zanurzonego w przeszłość pisarza wziął się u mnie ten pogląd i przekonanie, które legło jednak kompletnie w gruzach po mojej podróży do Egiptu. Pod kairskimi piramidami czy w świątyni w Karnaku – i innych miejscach o parotysięcznej historii – uświadamiałem sobie powoli (zapewne i pod wpływem teorii Einsteina), tę naprawdę wielką: względność czasu historycznego. To, co tutaj widzę, to wcale nie było tak dawno, jak wydaje się nam, zadufanym w postęp technologiczny ludziom XX i XXI w. Że taki, Panie dzieju, faraon Cheops, Kleopatra, Ramzes II czy Aleksander Wielki to jednak niemal nasi współcześni!

Zauważono już dawno, że przecież sam człowiek, czyli jego konstrukcja psychiczna i fizyczna, nie zmieniły się prawie wcale, choć w świecie otaczającym nas zmieniało się prawie wszystko. A gdyby przyjąć, że na każdy wiek przypadają dwa pokolenia, to na każde tysiąclecie przypadałoby dwadzieścia pokoleń, a na cztery tysiąclecia osiemdziesiąt, no, powiedzmy sto. Więc gdyby tak ustawić tych ludzi w kolejce, tych wszystkich naszych przodków historycznych, to mielibyśmy „zaledwie” numerek osiemdziesiąty pierwszy…, no, może sto drugi! Zdarzały nam się dłuższe kolejki sklepowe w tzw. latach minionych.

W Antypamiętnikach pisarza i ministra kultury Francji, André Malraux (które także właśnie odnalazłem po latach), można przeczytać zadziwiające i poruszające wyobraźnię zdanie. Zapisane na marginesie opisu pewnej archeologicznej przygody – nocnego powrotnego lotu z pustynnego terenu na Półwyspie Arabskim (Marib) w trakcie poszukiwań legendarnego królestwa i skarbów królowej Saby. „Wszystkie światy pomniejsze mieszają się ze sobą, ruiny Marib z ruinami stadionu w Norymberdze, gdzie między płonącymi w nocy ogniami Hitler wzywał Niemcy; z wielkim płomieniem ołtarzy Magów w górach Persji; z komnatą grobową Cheopsa w piramidzie i śmiercią zaczajoną w górze wśród planet, która ukazała mi splot żył na ziemi żywych i linie ręki mojej zmarłej matki”.

Tak, zdarzają się w dziejach świata i narodów wydarzenia takie jak wojny, zmiany granic, podboje państw przez sąsiadów, ciągnące się przez całe epoki wrogie zatargi, które jednak nic albo prawie nic nie zmieniają w naszym widzeniu człowieka i przeszłości… Ale są takie, które niczym filozoficzna brzytwa Ockhama, odcinają nas radykalnie od przeszłości, tworząc przepaść, na długie pokolenia i lata trudną do zasypania i pokonania…

IV.

Pierwszego września 1939 r. rano, gdy na niebie pojawiły się nad Warszawą pierwsze niemieckie samoloty bojowe, zaczęła się niespodziewanie dla wszystkich nowa epoka w historii polskiego narodu i państwa. Mało kto mógł to przypuszczać, a zwyczajni mieszkańcy najmniej. „To chyba jakieś ćwiczenia” – powtarzali za innymi krewnymi, bardziej zasiedziałymi w stolicy, i moi rodzice – co wiem z ich późniejszych opowieści. Ze zgrozą i zdumieniem tracili powoli, jak wszyscy wokół, tę naiwną wiarę i zadufanie w „naturalną” siłę postępu i nauki płynące z historii. Przekonanie to tkwiło zapewne nie tylko w świadomości ludzi prostych, lecz w umysłach większości polskiego społeczeństwa, które zaledwie dwadzieścia lat temu przeżywało piekło poprzedniej światowej wojny. Powszechnie bowiem wtedy wierzono, że dziś nie może się to powtórzyć; to zbyt świeża, brocząca jeszcze i nadal bolesna rana zadana rzeczywistości, poczuciu elementarnego zdrowego rozsądku. Zadana wszystkim pojedynczym ludziom i całym narodom naszego cywilizowanego świata.

Mój ojciec został zmobilizowany w pierwszych dniach wojny wraz z samochodem marki Chevrolet, kupionym na raty do spółki z jednym z wujów mamy i „puszczonym” jako warszawska taksówka utrzymująca rodzinę. Wiózł zatem we wrześniu kilku uciekających ze stolicy notabli z Polskiego Radia (był wśród nich nawet pewien generał). Dojechali jakoś szczęśliwie do Baranowicz na Białorusi, gdy podczas kolejnego bombardowania wszyscy „pasażerowie” gdzieś się rozproszyli… Został sam z nietkniętym samochodem. Postanowił więc wrócić nim do Warszawy, początkowo „pod prąd” uciekinierów do Rumunii. Dotarł do nowo powstałej granicy niemiecko-radzieckiej na Bugu (a nie była to wcale, jak wkrótce się okazało, „granica przyjaźni”). Oczywiście samochód podczas próby wjazdu na most został zarekwirowany przez czerwonoarmistów (a więc musiało to być już po 17 września) na cele wojenne, na co dostał odpowiednią bumagę, czyli zwyczajny, ręcznie nabazgrany świstek papieru wyrwany z oficerskiego notatnika. Bumagę tę zresztą przechowywał długie lata po wojnie, wierząc, mimo swego wielkiego ludowego sceptycyzmu i „realizmu historycznego” wyniesionego z doświadczeń obu wojen światowych, że kiedyś to auto odzyska. Ale też i martwił się tym, że ktoś kiedyś upomni się o niezapłacone jeszcze, brakujące przedwojenne raty za auto… Tymczasem, i tak zapewne szczęśliwy, że uszedł cało, wrócił per pedes apostolorum (łatwo to dziś powiedzieć) do Warszawy dopiero na początku października 1939 r. Na miejscu zastał zabiedzoną i zagłodzoną żonę karmiącą noworodka. Mamie pomagała trochę siostra ojca Zofia. Mieszkająca w podwarszawskiej Jabłonnie – przed wojną była tam kimś w rodzaju dame de compagne (zapewne pokojówką, zważywszy na jej status społeczny) u hrabiny Potockiej, której towarzyszyła kiedyś w jej podróżach po Europie…

Już po upadku i kapitulacji Warszawy (i tuż moich narodzinach) ciotka Zofia przyjechała z Jabłonny wąskotorówką (kursowała ona jeszcze do lat 60. ubiegłego wieku, jak pamiętam) i podzieliła się swoją okupacyjną biedą. Nie mieszkała już bowiem w pałacu, lecz w skromnym domku, wybudowanym w pobliżu stacji kolejki. Dom ów stał na gruncie otrzymanym jako odprawa za pracę jej męża ogrodnika, parającego się w latach okupacji i długo jeszcze po wojnie hodowlą nowalijek inspektowych „pod szkłem”. Wiem o tym, bom bywał z rodziną u niej na niedzielnych obiadkach, by odtąd przez długie lata nie móc patrzeć na rzodkiewkę czy sałatę!

Po powrocie ojca do Warszawy zostałem ochrzczony w pobliskim kościele Karola Boromeusza i zapisany jako urodzony 11 października 1939 r., a więc ponad dwa tygodnie później, niż faktycznie (nie wiem, którego dnia to było, nie zdążyłem zapytać mamy, bo gdy jeszcze żyła nie miało to dla mnie większego znaczenia). We wszystkich dokumentach mam taką datę urodzenia – dość chyba rzadki przypadek w naszych czasach, że nie wiesz, kiedyś się urodził. Co mnie i teraz specjalnie nie uwiera, zważywszy na okoliczności czasu i miejsca!

To oczywiście nie koniec mojej rodzinnej epopei wrześniowej i wojennych losów. Nie namieszkałem się na tej Chłodnej 60, bo wkrótce powiększona w tak niefortunnym momencie rodzina przeniosła się do krewnych mamy na wieś w okolicach Winnicy na północnym Mazowszu. I całe szczęście, bo nasza kamienica padła potem pod bombami, jako jedna z pierwszych w czasie powstania warszawskiego. Na dodatek ojciec, któremu udało się uciec spod opieki jednego satrapy, trafił wkrótce pod opiekuńcze skrzydła drugiego (po paru latach pokłócą się na śmierć i życie). Został bowiem zgarnięty w jakiejś brance czy łapance i zabrany na tzw. roboty do Niemiec. Trafił gdzieś w Poznańskie, a że potrafił prowadzić auto, nie miał chyba tak całkiem najgorzej. Poza tym był człowiekiem obrotnym i „kiwał” Niemców jak mógł, co uważał za swój nie tyle patriotyczny (bo nie pamiętam by używał tego słowa), ile rodzinny obowiązek! Bo gdy na przykład – jak słuchałem potem z otwartą buzią jego opowieści – zawoził wielką żywnościową pakę swego niemieckiego „dobroczyńcy” na pocztę, by wysłać ją w głąb Niemiec do niemieckiej rodziny, to – ryzykując życiem – odklejał czasami kartkę z niemieckim adresem i naklejał nową, na adres i nazwisko Frau Termer, przezornie nie wypisując słowiańskiego imienia mojej mamy (Aniela).

Mieszkaliśmy już wtedy na ulicy o pryncypialnej nazwie: Hitlerstrasse, w pobliskim miasteczku Nasielsk. I wyobraźcie sobie, że paczki te dochodziły – przynosił je do domu niemiecki pracownik poczty! Ordnung muss sein!

To wszystko miało jeden tylko, choć zasadniczy feler (materiał dla psychoanalityka): nie miałem i nie znałem ojca w dzieciństwie. A kiedy na kilka miesięcy przed końcem wojny udało mu się znowu zwiać od swych hitlerowskich dobrodziejów i jakimś kolejnym cudem przedrzeć się przez linię frontu, wtedy ja, pięciolatek wówczas, spytałem przezornie: „Mamo, a kim jest ten pan?”. Słuchałem potem ojcowych opowieści, śmiesznych i tragicznych przeważnie, z tego okresu pracy kierowcy (niezły to punkt obserwacyjny), w wielkiej budowlanej firmie niemieckiej Hochtief. Istniejącej nadal i działającej u nas od dwudziestu paru lat, a zajmującej się np. rozbudową lotniska na Okęciu – ma nawet przedstawicielstwo i biuro w domu na ul. Jana Pawła II, w którym obecnie mieszkam. Nazwa tej firmy – dla większości rodaków zapewne całkiem już neutralna – dla mnie brzmi okropnie, wręcz złowieszczo, jak niezatarty w pamięci znak, niemal synonim moich nieszczęsnych dziecięcych lat.

V.

W pierwszych zdaniach Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego można przeczytać: „1 sierpnia we wtorek 1944 roku było niesłonecznie, mokro, nie było za bardzo ciepło. W południe chyba wyszedłem na Chłodną (moja ulica wtedy, numer 40) i pamiętam, że było dużo tramwajów, samochodów, ludzi”.

Idę teraz Chłodną od Żelaznej w stronę numeru 60 i targowiska Kercelak. Widziałem parę lat temu w księgarni książkę pt. Ulica Chłodna, może kiedyś do niej zajrzę, teraz nie  bardzo mam na to ochotę. Obecnie ten odcinek ulicy nie należy do ulubionych zakątków władz miejskich: spod nierównego asfaltu widać fragmenty starej przedwojennej kostki brukowej, gdzieniegdzie też i podrdzewiałe szyny tramwajowe. „Proszę pana – mówiła mi kiedyś pewna starsza pani, mieszkająca tutaj przed 1939 rokiem, gdy dowiedziała się, że urodziłem się na Chłodnej. – To była piękna ulica, duże domy, bogate wystawy sklepowe, chodziły tramwaje”. Teraz wokół nowe, od Sasa do lasa, jak niemal w całej dziś Warszawie, chaotycznie rozmieszczone bloki mieszkalne w miejscu zniszczonych w latach wojny i w powstaniu dawnych czynszowych kamienic. Przechodniów też niemało, wszędzie pełno parkujących, przeważnie nowych i eleganckich marek samochodów, sporo wciśniętych w przestrzeń niewielkich warsztatów rzemieślniczych i budek, jeszcze zachowanych jakby z lat tuż powojennych (typowych dla tzw. warszawskiego Dzikiego Zachodu); jakieś malutkie pizzerie i kebaby z ulicznymi ogródkami, a nad tym wszystkim, tuż przed Wronią, góruje wielki potężny biurowiec, okrągła wieża Babel – prawdziwy „wielobranżowy” urzędniczy drapacz chmur…

Jestem już u wylotu Chłodnej w stronę Towarowej, teraz szerokiej, wygodnej i nowoczesnej miejskiej arterii przelotowej, tam gdzie był ów słynny Kercelak. Dziś wydaje się, że ani słychu, ani widu po nim. A tu, przepraszam, pozostał jednak jakiś ślad – u zbiegu Towarowej, Okopowej i Alei Solidarności pojawia się nagle napis: „Rondo Kercelak”. Z prawej strony Chłodnej dostrzegam jeszcze niebieską tabliczkę: – „Chłodna 60/62”, widać połączono dwie odrębne parcele. Na Kercelaku stoi jakiś taki… nijaki budynek, na oko, z lat 60. Niezbyt duży ani ładny, zwyczajny, ni to biurowiec, ni to zakład produkcyjny, z napisem: Spółdzielnia Pracy… Dobrze, że nie zaglądałem tutaj wcześniej…

Cóż, tak zmienia i „toczy się” ten nasz mały światek… Tak też, jak powiada Poeta, „życia koniec szepce do początku…”.

Osiemdziesiąta piąta rocznica wybuchu II wojny światowej zbiegła się z 85. urodzinami Janusza Termera, uznanego krytyka literackiego, prezesa Polskiego Oddziału Europejskiego Stowarzyszenia Kultury SEC, autora książek, leksykonów, haseł w encyklopediach i jeszcze większej liczby esejów. Z punktu widzenia niżej podpisanych – przede wszystkim Przyjaciela, członka redakcji „Res Humana”, naszego (i Państwa) przewodnika po świecie pięknych słów. Z tej okazji publikujemy nieco poprawione edytorsko wspomnienie Janusza Termera o jego osobistej, rodzinnej historii, poprzeplatane – jak u tego Autora bywa – refleksjami natury krytycznoliterackiej i nawiązaniami do dzieł i zjawisk kultury. Tekst ten został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana” (wrzesień-październik 2024 r.), a pierwotnie ukazał się w książce Janusza Termera pt. Myślenie literaturą, wydanej w serii „Biblioteka RES HUMANA” w 2019 roku.

Polsko-niemieckie relacje w działalności naukowej i publicystycznej Franciszka Ryszki

Artykuł na stulecie urodzin Profesora (ur. 4 sierpnia 1924 r. w Grodnie, zm. 31 marca 1998 r. w Warszawie).

I.

Osobowość i dorobek naukowy Franciszka Ryszki należą do tego rodzaju jakości intelektualnych i moralnych, których dziś zaczyna nam bardzo brakować w świecie naukowym i szerzej w życiu publicznym. Dotyczy to także niektórych innych osób ze świata nauki z pokolenia lat 20. i 30., które przeżyły bardzo wiele w swoim życiu, a miało to wpływ zapewne także na ich poglądy w dziedzinie nauk społecznych i humanistycznych oraz na treść przekazu dydaktycznego dla młodszych pokoleń, także w relacji mistrz–
–uczeń. Przy czym nie było to przekonanie, że wpływ może iść tylko w jednym kierunku: od nauczyciela akademickiego do studenta czy doktoranta.

Kiedyś, a było to w latach 80. XX w., prof. Ryszka, zaproszony przez prof. Wiktora Sucheckiego do wygłoszenia na Uniwersytecie Warszawskim wykładu dla doktorantów na wydziale prawa, stwierdził ostro m.in.: „Jeśli Mistrz nie uczy się także od swojego dobrego ucznia-doktoranta, to do d… z takim mistrzem!”.

A obszary tych badań naukowych oraz szerszych intelektualnych zainteresowań i możliwości korzystania z ich wyników i inspiracji były u Ryszki przez całe lata bardzo rozległe: od tematyki śląskiej przez historię Niemiec, narodowego socjalizmu i Trzeciej Rzeszy, historię doktryn prawnych w myśli europejskiej, historię państwa i prawa Polski, współczesne stosunki polsko-niemieckie, polemologię (czyli naukę o wojnie) i prawne aspekty zbrodni wojennych, doktryny militarne, teorie polityczne i metodologię, elementy socjologii i psychologii społecznej aż po anarchistów hiszpańskich i historię Hiszpanii… Były to osiągnięcia badawcze i zainteresowania naukowe, które miały szersze znaczenie społeczne i docierały do różnych środowisk. Profesor prowadził przez całe lata wykłady, w szczególności we Wrocławiu i w Warszawie, na uniwersytetach oraz w PAN, a także u schyłku swojej drogi na uczelni prywatnej. Były to wykłady głównie dla prawników i politologów, jak również prezentowane na uczelniach wojskowych. Nie była mu także obojętna tzw. potoczna świadomość w sprawach uprawianych w nauce.

W zainteresowaniach naukowych i badawczych połączyły go więzy przyjaźni z wybitnymi przedstawicielami wielu dyscyplin, również poza głównym, niemcoznawczym nurtem badań. Do tych osób należał m.in. Jan Strzelecki, tragicznie zmarły socjolog o dużym autorytecie naukowym i moralnym. Także z kręgu socjologów – zaprzyjaźniony Stefan Nowak, który uczestniczył wraz z Ryszką i całą grupą w seminarium UNESCO w Paryżu i w objeździe poznawczym na południu Francji późnym latem 1956 roku. W tej 30-osobowej grupie młodych polskich naukowców byli m.in. tak wielce obiecujący wtedy, a przyszli znani uczeni, jak Leszek Kołakowski, Maria Janion, Bronisław Baczko, Jan Baszkiewicz, Zbigniew Radwański, Antoni Rajkiewicz… (F. Ryszka, Pamiętnik inteligenta, t. II, s. 156). To był efekt nadciągających wydarzeń i przemian popaździernikowych 1956 roku oraz zmiany możliwości i atmosfery współpracy międzynarodowej w nauce. W następnych latach Ryszka powraca naukowo do Paryża wielokrotnie: w 1958 r. uczestniczy w seminarium z socjologii prawa na Sorbonie, które prowadzi Georges Gurvitch – znany socjolog i uczeń Leona Petrażyckiego jeszcze z Petersburga, by w 1980 roku prowadzić to seminarium już jako goszczący profesor.

II.

Szczególne miejsce zajmowały jednak relacje polsko-niemieckie i na tym chciałbym się skupić w niniejszym wspomnieniu.

Była to sprawa nie tylko jego zainteresowań intelektualnych i naukowych historią polityczną, prawem, historią idei czy też wyniesioną jeszcze z okresu młodzieńczego lat 30. świetną znajomością języka niemieckiego. Losy wojny rzuciły go bowiem jako młodego, zaledwie 21-letniego żołnierza, na front końcowej batalii II wojny światowej, aż do Berlina. A kule ostatnich miesięcy wojny dosięgły i jego – został ranny w jednej z końcowych bitew na Wale Pomorskim, otrzymał za udział w tych walkach Krzyż Walecznych.

Podczas powojennych studiów prawniczych na Uniwersytecie Wrocławskim spotyka wybitnych profesorów prawa, z korzeniami akademickimi okresu międzywojennego (m.in. profesorowie z korzeniami wileńskimi z Uniwersytetu Stefana Batorego – Seweryn Wysłouch jako historyk ustroju, ale też profesor prawa karnego Witold Świda, o którym wspominał w rozmowie ze mną na UW w 1994 roku). Ciekawym przykładem we wspomnieniach Ryszki (jego „Pamiętnik inteligenta”, cz. 1 1994, cz. II 1996) jest osoba prof. Wacława Osuchowskiego, specjalisty prawa rzymskiego, z kolei z rodowodem naukowym z Uniwersytetu Lwowskiego (UJK); egzamin u niego z prawa rzymskiego ułatwiła studentowi Ryszce dobra znajomość języka łacińskiego wyniesiona jeszcze z przedwojennej szkoły w Grodnie. Poza macierzystą uczelnią największy wpływ na jego rozwój naukowy wywarł prof. Konstanty Grzybowski z UJ, historyk doktryn prawnych. W pierwszych pracach naukowych Ryszka sięga do problematyki śląskiej, idei narodowej i kontekstu społecznego, a nawet gospodarczego. Nie bez problemów z publikacją całości tych badań.

Od tej problematyki badawczej potem odchodzi, by na przełomie lat 50. i 60., a więc w lepszej już atmosferze politycznej i naukowej tamtych lat, zająć się historią polityczną Niemiec okresu weimarskiego, a przede wszystkim – Trzeciej Rzeszy. To są prace pisane już dla szerszego czytelnika (m.in. Noc i mgła. Niemcy w okresie hitlerowskim, 1962). Znamionują one odejście od poglądów tużpowojennych naukowców, skądinąd ważnych w nauce teorii państwa i prawa (Stanisław Ehrlich) oraz prawa konstytucyjnego (Stefan Rozmaryn), tj. od emocjonalnego spojrzenia na faszyzm niemiecki tylko w kategoriach „państwa-zbrodniarza” czy podejścia przesadnie klasowego w genezie faszyzmu i jego dojściu do władzy po 1933 roku. Ehrlich znacznie jednak przez lata ewoluował w swoich poglądach na państwo, prawo i pluralizm wartości; Ryszka w poczytnej w latach 70. „Polityce” napisał artykuł podkreślający walory podręcznika tego profesora jako Wstępu do nauki o państwie i prawie nie tylko dla prawników, ale i politologów.

W miarę upływu lat badawczych, w tym pracy naukowej prowadzonej w Niemczech i we Francji, Ryszka przybliżył czytelnikom i polskiej literaturze naukowej wiele teorii i hipotez w nauce zachodniej dotyczących interpretacji faszyzmu. Słusznie zwracał uwagę wrocławski badacz narodowego socjalizmu i Trzeciej Rzeszy prof. Marek Maciejewski (uważany przez Ryszkę i jego przyjaciół za naukowego „wnuka” Profesora; naukowym „synem” był inny uczeń – prof. Karol Jonca, już nawet zbliżony pokoleniowo do Ryszki, bo urodzony w 1930 r.), że w ocenie autora Państwa stanu wyjątkowego to m.in. Erich Fromm ze swoją Ucieczką od wolności znacząco wyjaśnił i zinterpretował genezę postaw i poglądów profaszystowskich w kategoriach psychologii społecznej. A więc nie była to tylko interpretacja prawnika – raczej uczonego zakorzenionego w interdyscyplinarnym widzeniu ważnych wydarzeń historycznych, brzemiennych w skutkach. Przy tym bardzo ważne pozostają „socjalne uwarunkowania, na których wyrosła czy rozpleniła się ideologia”. Już wstępy do znanych dzieł literatury zachodniej, które rekomendował polskiemu wydawcy i czytelnikom (m.in. Alan Bullock, Joachim Fest czy Roger Manvell i Heinrich Fraenkl), tłumaczonych na język polski na temat historii Niemiec, a zwłaszcza Republiki Weimarskiej i Trzeciej Rzeszy, były przykładami wielopłaszczyznowego podejścia Ryszki do tej problematyki.

Badacze okresu Trzeciej Rzeszy i w ogóle faszyzmu, a także zwykli czytelnicy zainteresowani tym ponurym okresem historii, byli lepiej przygotowani do europejskiej znajomości i dalszego studiowania tej problematyki dzięki publikacjom Ryszki. Pokazała to pośrednio m.in. wydana w połowie lat 70. praca włoskiego historyka Renzo de Felice o interpretacjach faszyzmu.

Dla moich doświadczeń i wspomnień z okresu akademickiego i seminarium z historii doktryn prawnych i politycznych sugestywnym przykładem było wprowadzenie autorstwa Ryszki do książki George’a Mossego Kryzys ideologii niemieckiej (1972). Została w niej podjęta próba ukazania rodowodu ideologii niemieckiej przez idee i ruch volkistowski, w którym samo pojęcie Volk nie jest tylko prostym tłumaczeniem jako „naród” czy „lud” – jest raczej związane z dawnymi źródłami germańskimi i obrócone później jako ideologia nacjonalistyczna, zorientowana rasistowsko i antysemicko. Mosse wiedzie czytelnika po idei romantycznej, wierze germańskiej i starożytnych Germanach, wpływie tych idei na proces edukacji i wychowania młodzieży, przez koncepcje rasistowskie i stereotypy antysemickie aż po okres narodowego socjalizmu po 1933 roku. W przedmowie do tej książki Ryszka stwierdza, że jednak w polskiej literaturze naukowej nie było zbyt wielu oryginalnych utworów poświęconych „wewnętrznym dziejom i samoistnej wykładni faszyzmu”. Później, po latach można było przyznać, że polska historiografia oraz historia idei prawnych dotycząca faszyzmu i Trzeciej Rzeszy wzbogaciła się o prace takich autorów, jak m.in. Karol Jonca czy Henryk Olszewski, a w kolejnym pokoleniu Maria Zmierczak czy Marek Maciejewski – autorów wysoko cenionych przez Ryszkę.

Z wieloma zaś badaczami niemieckimi o podobnych profilach zainteresowań Ryszka utrzymywał długi czas przyjazne i inspirująco naukowe kontakty. W szczególności z Wernerem Jochmannem i Martinem Broszatem, ale także z takimi historykami idei, jak Karl-Dietrich Bracher oraz z późniejszymi profesorami w dziedzinie historii najnowszej – Eberhardem Jaeckelem i Kurtem Sontheimerem. Pobyt naukowy w Monachium w renomowanym Instytucie Historii Najnowszej (1957–1958) był bardzo twórczym badawczo okresem działalności naukowej Ryszki i zaważył, jak się wydaje, w znacznym stopniu na jego dorobku naukowym w dziedzinie badań nad państwem i prawem w Trzeciej Rzeszy.

W długoletnim badaniu historii politycznej i idei prawnych Niemiec oraz w szerszym spojrzeniu nie zabrakło fascynacji kulturalnych, literackich i filmowych. I tak np. za największe dzieło literackie gdańszczanina – noblisty Guentera Grassa Ryszka uważał powieść Psie lata (Hundejahre), do której wielokrotnie powracał. Według niego jest to arcydzieło nr 1 na liście światowej, acz cenił i Blaszany bębenek tegoż autora. Ryszka polubił kino niemieckie z czasów swojego dłuższego pobytu naukowego: m.in. film Generał diabła według sztuki Zuckmayera z Curdem Juergensem, filmy z Hildegard Knef i Marią Schell, a także początki wielkiej kariery Romy Schneider.

Z najbliższymi intelektualnie i duchowo Niemcami, których poznał, podzielał pogląd, że „trzeba zachować sceptycyzm wobec wszystkich wartości, których dostarcza przeszłość”. Krytyczny był wobec przywiązania do tradycji, bo dyktuje to „wychowanie autorytarne”. Konformizm zaś uzasadniają takie wartości jak Dienst i Pflicht.

Takie szeroko otwarte na ciekawe dziedziny i zjawiska z historii i współczesności Niemiec zainteresowania Ryszki (a był jeszcze kibicem piłkarskim drużyny Schalke 04!) imponowały mi w moich zainteresowaniach niemcoznawczych i w próbie zrozumienia trudnych zagadnień, zarówno w pracy w służbie dyplomatycznej, jak i w działalności naukowej.

III.

Carl Schmitt (1888–1985) i jego filozofia państwa oraz poglądy powojenne odegrały szczególną rolę w badaniach naukowych i zainteresowaniach Franciszka Ryszki. Był to chyba rodzaj intelektualnej fascynacji, pomimo oczywistych barier i zahamowań wynikających z niezbyt chlubnego okresu, zwłaszcza w latach 1933–1936, w działalności naukowej i publicystycznej Schmitta w Trzeciej Rzeszy.

Franciszek Ryszka nie doczekał okresu dosyć sensacyjnego i skandalizującego zainteresowania niektórych polskich polityków poglądami Schmitta w zakresie prawa konstytucyjnego oraz relacji między sferą normatywną a decyzjami politycznymi, a także definicji polityki w kategoriach Freund – Feind (przyjaciel – wróg). Pomogła w tym seria tłumaczeń prac Schmitta na język polski, po raz pierwszy w polskiej literaturze naukowej. Ten swoisty renesans poglądów Schmitta w Polsce, i to nie tylko w publikacjach naukowych, był zauważony w Niemczech wraz z próbami powiązania go ze współczesnymi poglądami na państwo i prawo i jakoby rozumienia polityki pod wpływem niektórych poglądów autora Teologii politycznej i Pojęcia polityczności przez Jarosława Kaczyńskiego (!). A jedną z oznak takiego wpływu i podobieństwa miałaby być uprawiana polityka zmierzająca do głębokiej i postępującej polaryzacji sił politycznych w Polsce…

Przypominam sobie, że np. w okresie pisania mojej pracy magisterskiej w II połowie lat 70. była dostępna część prac Schmitta, ale oczywiście w języku oryginału. M.in. w Bibliotece UW były do wglądu również niemieckie czasopisma prawnicze po 1933 roku jak np. „Deutsche Juristen Zeitung” z osławionymi artykułami Carla Schmitta. Zainteresowanie jego poglądami były już odnotowane w Polsce w okresie międzywojennym, jeszcze w odniesieniu do stanu prawnego pod rządami Konstytucji Weimarskiej przed 1933 rokiem (m.in. prof. Konstanty Grzybowski). Na szczęście dla poszukujących wtedy w Polsce literatury naukowej na ten temat były już publikacje Ryszki i – w nowym, szerszym kontekście – jego Polityka i wojna z głębokim wejściem w powojenne poglądy Schmitta, a także współczesne rozważania z dziedziny polemologii, czyli nauki o wojnie. Praca i dziś bardzo interesująca i pożyteczna.

Fascynacja teoriami Schmitta (m.in. późniejszą „teorią partyzanta” czy ius publicum europeum i prawem międzynarodowym) pokazuje po latach paradoksalne zbliżenie do wybitnych przedstawicieli nauki niemieckiej, już działających pod rządami Ustawy Zasadniczej z 1949 roku i na rzecz odbudowy państwa prawa (Rechtsstaat) po II wojnie światowej. Pomimo tego, że Schmittowi nie odważono się zaproponować w powojennych Niemczech katedry uniwersyteckiej, był zapraszany na ekskluzywne seminaria naukowe w Ebrach w Górnej Frankonii, które gromadziły przez lata wybitnych niemieckich prawników, filozofów, a także teoretyków polityki i państwa oraz socjologów i politologów, w większości bardzo konserwatywnej proweniencji, niektórych starszych wiekiem nie bez epizodów aktywnej działalności w życiu naukowym Trzeciej Rzeszy… Byli wśród nich ściągnięci przez swojego promotora, wtedy młodzi, a później bardzo znani, wybitni niemieccy prawnicy i socjaldemokraci (!) jak Ernst-Wolfgang Boeckenfoerde (1930–2019, zaprzyjaźniony potem ze Schmittem, pomimo znacznych różnic w politycznych poglądach!) czy koloński filozof państwa i prawa Martin Kriele (1931–2020).

Jest pewna wręcz legendarna opowieść w polskim środowisku naukowym historyków i prawników, że w powojennej siedzibie Carla Schmitta w Nadrenii-Westfalii doszło do jego osobistego spotkania z Franciszkiem Ryszką. Ten drugi w swojej książce opisywał tylko ówczesne miejsce zamieszkania Schmitta, położenie geograficzne oraz drogę dojazdową do miejscowości Plettenberg-Pasel. Stwierdził jednak: „przyznam, że nie miałem szczególnych oporów przed zetknięciem się z osobą Carla Schmitta. Zawodowa ciekawość musiała być silniejsza od moralnego sprzeciwu” (Polityka i wojna, Warszawa 1975, s. 137). Jeśli tak, to było to jedno z najbardziej sensacyjnych, niezwykłych spotkań naukowych w historii polskiej nauki po II wojnie światowej, zwłaszcza przed 1990 rokiem… Nie tylko z dwóch różnych stron muru w okresie „zimnej wojny”, ale i spotkanie polsko-niemieckiego tragizmu historii naznaczonej przez zbrodnie Trzeciej Rzeszy oraz uwikłanych w ten konflikt dwóch wybitnych intelektualistów z Polski i Niemiec. Myślę, że był to ten rodzaj tolerancji Franciszka Ryszki wobec odmiennych poglądów i postaw oraz zdecydowanej niechęci do zakopywania się w uprzedzeniach i dogmatycznych poglądach, rodzaj pozostawania przy jego zaangażowanej lewicowości, rozumianej jako opcja intelektualnej otwartości, acz nie bez granic etycznego kompromisu, wyrażanych również w poglądach na państwo i prawo oraz niechęci do totalitarnego utożsamiania praktyki państwa socjalistycznego. W decyzji o takim bezpośrednim spotkaniu pomogło mu zapewne i to, że potrafił w głębokiej analizie życia i twórczości Carla Schmitta oddzielić okresy i poglądy jego „flirtu” z Trzecią Rzeszą od poglądów, które miały naukowy i oryginalny charakter. Nie był Ryszka na tym spotkaniu w roli oskarżyciela, jak niegdyś po wojnie twierdził amerykański prawnik Robert Kempner, ale krytycznego badacza z pokolenia II wojny poszukującego prawdy o różnych postawach i poglądach oraz ich przyczynach.

Pamiętam dobrze, a przebywałem wtedy na stypendium doktoranckim na Uniwersytecie w Bonn, jak ówczesne media niemieckie odnotowały, że w poniedziałek wielkanocny 1985 roku zmarł sędziwy już Carl Schmitt (przeżył 97 lat), przecież najbardziej znany w XX wieku niemiecki teoretyk prawa konstytucyjnego, filozof polityki i „koronny jurysta” Trzeciej Rzeszy, bo za takiego przez wielu był uważany… W tym właśnie 1985 roku prof. Ryszka, najbardziej kompetentny wtedy polski znawca i komentator Schmitta, publikuje trzecie wydanie (poprzednie :1964, 1974) swojej najgłośniejszej i chyba najwybitniejszej naukowo pracy Państwo stanu wyjątkowego (IV wydanie ukazało się znacznie później – w 2021 roku!), z bardzo ważnymi rozważaniami odnoszącymi się do poglądów i roli Schmitta, zarówno w Republice Weimarskiej, jak i w Trzeciej Rzeszy.

IV.

Badania niemcoznawcze w okresie pracy w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (PISM) w Warszawie w latach 1961–1965 to także instytucjonalne potwierdzenie zainteresowań Ryszki, wówczas młodego jeszcze profesora, stosunkami polsko-niemieckimi. Nie tylko ich historią, ale i współczesnymi relacjami politycznymi i prawnymi. Pamiętajmy, że był to okres dyplomatycznych i politycznych zmagań o prawnomiędzynarodowe uznanie polskiej granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, jeszcze przed powstaniem wielkiej koalicji w NRF (RFN) i kilka lat przed dojściem do władzy koalicji socjaldemokratów i liberałów. Ryszka spotyka w PISM wybitnie uzdolnionych przedstawicieli polskiej doktryny naukowej w tej dziedzinie, m.in. Adama Daniela Rotfelda. Po latach podkreśli, że późniejsze stanowisko tego ostatniego w Instytucie Badań nad Pokojem w Sztokholmie
(SIPRI) to jedno z najwyższych międzynarodowych godności zajmowanych wówczas przez Polaka; porównywał je w swoich wspomnieniach wręcz z funkcjami sędziów Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze, zajmowanymi przez polskich znanych i wybitnych prawników (Bohdan Winiarski, Manfred Lachs).

Plonem tych badań w PISM jest m.in. obszerny zakresowo tom Studiów o Niemczech współczesnych pod redakcją Franciszka Ryszki, wydany we Wrocławiu (Ossolineum) w 1967 roku. Zwraca uwagę wkład licznych i znanych wówczas autorów z różnych dziedzin nauk społecznych, takich jak Władysław Markiewicz, Jerzy Krasuski, Longin Pastusiak, Wirginia Grabska, Krzysztof Skubiszewski, a z młodszych wówczas naukowców wymieniony powyżej Adam Daniel Rotfeld.

W II połowie lat 60. pojawiają się kontakty polsko-niemieckie, zarówno świeckie, jak i kościelne, które zapowiadają zmiany w tych relacjach i ich normalizację. Negocjacje Winiewicz-Duckwitz doprowadziły do wypracowania Układu o podstawach normalizacji wzajemnych stosunków, podpisanego w Warszawie 7 grudnia 1970 roku. Układ ten i atmosfera wokół niego jest zasługą nie tylko ówczesnych polityków, ale i intelektualistów polskich i niemieckich, zarówno świeckich, jak i związanych z Kościołem Katolickim oraz Ewangelickim. Ryszka, jako czynny przedstawiciel pokolenia czasów II wojny, uczony o lewicowych przekonaniach, ale bezpartyjny, odgrywał (dzięki swoim osiągnięciom naukowym, w tym niezwykłego znawstwa niemieckiej myśli politycznej i prawnej oraz historii Niemiec) rolę autorytetu naukowego i moralnego w tych relacjach. Potwierdził to m.in. swoimi wykładami gościnnymi na uniwersytetach w RFN.

We wszystkich ważnych, powojennych okresach stosunków polsko-niemieckich prof. F. Ryszka był obecny i aktywny w obszarach swoich zainteresowań naukowych. Do najważniejszych praktycznie należał zapewne udział w pracach polsko-niemieckiej Komisji podręcznikowej (Schulbuchkommission) oraz polsko-niemieckiej Komisji Historycznej, gdzie mógł nawiązać do swoich kompetencji historyka, w tym znawcy historii polsko-niemieckiej, historii europejskiej oraz powszechnej. Początkowo był to też udział w Komisji Historycznej PRL-NRD.

Równolegle do tych zainteresowań w latach 80. Ryszka powraca do związków takich płaszczyzn badawczych, jak teoria prawa międzynarodowego i teoria polityki, historia prawa i historia polityki w pracy naukowej o antecedencjach prawniczych i filozoficzno-politycznych procesu norymberskiego (1982 r.). Napisałem wówczas recenzję tej pracy, będąc m.in. pod wrażeniem kultury i erudycji teoretyczno-prawnej Profesora, a także ukazania dorobku wielu polskich prawników (nie tylko najbardziej znanej osoby Rafała Lemkina), przygotowujących w okresie wojny w Londynie podwaliny prawno-karne i prawnomiędzynarodowe ścigania zbrodniarzy wojennych…

Działalność publicystyczną i publikacje naukowe prof. Ryszki śledziłem zresztą jeszcze w okresie wczesnej młodości, od końca lat 60., korzystając obficie z tych prac w moich późniejszych zainteresowaniach naukowych. Tak się złożyło, że po ponad ćwierć wieku od pierwszego dłuższego pobytu naukowego Ryszki w Monachium, uczęszczałem na Uniwersytecie w Bonn m.in. na wykłady z historii idei Karla-Dietricha Brachera.

I może było niejakim przeznaczeniem i zrządzeniem losu, że jako młody pracownik MSZ w końcu lat 80., po przedwczesnej śmierci mojego ówczesnego promotora prof. Wiktora Sucheckiego, poprosiłem prof. Ryszkę o przejęcie opieki naukowej nad moim doktoratem z niemieckiej filozofii prawa. W okresie przygotowań do obrony doktoratu wiosną 1990 roku, gdy byłem konsulem w Polskiej Misji Wojskowej (jeszcze w Berlinie Zachodnim, przed zjednoczeniem Niemiec) prof. Ryszka odwiedził siedzibę Misji przy Lassenstrasse, gdzie miało się odbyć jakieś spotkanie przygotowawcze do polsko-niemieckich rozmów (kiedy Profesor przyjeżdżał w sprawach naukowych lub innych do Berlina Zachodniego, zatrzymywał się zwykle w jednym ze swoich ulubionych pensjonatów w dzielnicy Steglitz). Ówcześni przejściowi sternicy wojskowi Misji, po odjeździe do kraju bardzo kompetentnego generała Zygmunta Zielińskiego jako jej szefa, nie bardzo kojarzyli lub ledwo chcieli uwzględnić i zrozumieć, że jest tu w Misji konsul-prawnik z MSZ, doktorant Ryszki. W uzgodnieniu z Profesorem złożyłem wizytę w znanym wydawnictwie Dunckera i Humblota, gdzie wydawane były również prace Carla Schmitta, bo byłem przekonany, że komentarze prof. Ryszki do poglądów Schmitta powinny także ukazać się w języku niemieckim… Zresztą w ogóle szkoda, że klasyczne dzieło Ryszki Państwo stanu wyjątkowego, jego opus magnum, nie zostało jeszcze w latach 70. lub 80. przetłumaczone na język niemiecki lub angielski, także jako głos polskiej nauki w tej dziedzinie, intelektualna rozprawa wysokiej próby z doktryną faszystowską i wkład do dyskusji międzynarodowej nad państwem i prawem Trzeciej Rzeszy.

V.

Nie chciałbym sprowadzać znaczenia dorobku i działalności prof. Ryszki w relacjach polsko-niemieckich do jego spuścizny naukowej, która zresztą wciąż jeszcze zasługuje na prezentację w niemieckiej literaturze przedmiotu. Natomiast warto zastanowić się, jak jego dorobek i działalność oraz wyrażane poglądy mogą oddziaływać czy inspirować kształtowanie relacji polsko-niemieckich dziś i w przyszłości?

Na rok przed swoją śmiercią opublikował w „Dziejach Najnowszych” (1997/29/4, str. 193–197) recenzję książki Patrząc na Niemcy. Od wrogości do porozumienia 1945–1991 (wyd. 1997 r.), autorstwa Mieczysława Tomali, politologa, dyplomaty i tłumacza rozmów politycznych polsko-niemieckich na najwyższym szczeblu. W tekście, więcej niż zwyczajowo w recenzji, Ryszka ocenił szerszy kontekst polityczny, a przede wszystkim zdecydowanie zaprzeczył i odrzucił twierdzenia, jakoby historia polityczna powojennych stosunków polsko-niemieckich zaczęła się dopiero po 1989 roku.

Doceniał dzieło traktatowe negocjatorów Józefa Winiewicza oraz Georga F. Duckwitza, jakim był Układ z 7 grudnia 1970 roku, oraz rolę ówczesnych polityków po obu stronach w procesie normalizacji stosunków. Ale dostrzegał też ewolucję stanowiska przedstawicieli środowisk opiniotwórczych w Niemczech zmieniających stosunek do Polski, na co zwracali uwagę i pokładali w tym nadzieję na normalizację stosunków polscy twórcy kultury i intelektualiści (Leopold Tyrmand i inni).

Upomniał się też o niedocenianą po 1990 roku humanistykę tamtego okresu, w tym o prace naukowe o aspektach polsko-niemieckich. Za jedną z najlepszych w dorobku ówczesnym uznał monografię o Polskiej granicy zachodniej Krzysztofa Skubiszewskiego.

Zwrócił uwagę m.in. w recenzji książki Tomali na sprawy dochodzenia roszczeń majątkowych czy reparacyjnych przez PRL w tamtych latach. Ocenił bardzo krytycznie, że wątek odszkodowań za represje i inne poczynania hitlerowców był przez Polskę prowadzony „w sposób niejasny i niekonsekwentny”. Jeszcze ostrzej oceniał to, patrząc jako historyk i historyk prawa na problem świadczeń odszkodowawczych Niemiec: „…uderza natomiast konsekwencja ze strony niemieckiej aż po dzień dzisiejszy. Rządy niemieckie, tak samo jak dawniej, tak i teraz gotowe są płacić tylko wtedy, gdy muszą i z reguły na zasadzie do ut des albo do ut facias, jak w przypadku operacji zwanej łączeniem rodzin…”.

Czytając Ryszkę, pochylając się nad jego książkami naukowymi i tekstami publicystycznymi, a także odwołując się do własnych zainteresowań dyplomatycznych i naukowych, mogę je tylko nieco uzupełnić i podsumować. Z pewnością lekcje z najnowszej historii stosunków polsko-niemieckich odgrywają tu znaczącą rolę i nie można odpuszczać przeżywania przyczyn i skutków wojny w tych obustronnych relacjach. Tak, jak jest sprawą nadal otwartą kwestia zadośćuczynienia Polsce i Polakom za to, co się stało w czasie II wojny światowej, bez przesądzania, jakie formy prawne i prawnomiędzynarodowe, skądinąd kontrowersyjne, byłyby przyjęte i uzasadnione… Nie może to być zadośćuczynienie materialne w swojej wysokości wzięte z kosmosu czy z astronomii, ale też na pewno nie powinien to być tylko rodzaj kolejnej symbolicznej jałmużny czy symbolicznych wypłat dla stosunkowo niewielkiej, pozostałej jeszcze przy życiu grupy ofiar obozów koncentracyjnych czy więzień.

W kontaktach i we współpracy naukowej polsko-niemieckiej zaczyna brakować osobowości takich jak prof. Ryszka. Odeszło już jego pokolenie, a i pokolenie nieco młodsze już nie jest aktywne w tej współpracy lub aktywne tylko w nielicznych przypadkach…

Po stronie niemieckiej również odeszło wielu intelektualistów zasłużonych dla współpracy polsko-niemieckiej, w tym przyjaciół Ryszki, choćby w ostatnim 30-leciu, a więc po zmianach społeczno-ustrojowych w Polsce, po zjednoczeniu Niemiec i w dobie traktatu sąsiedzkiego polsko-niemieckiego z 1991 roku.

Pamiętajmy też, że krytyczne oceny i uwagi o stosunkach polsko-niemieckich Profesora były sformułowane jeszcze przed wejściem Polski do NATO i UE.

Z moich doświadczeń ostatnich kilku lat wynika, że w środowisku naukowym profesorowie niemieccy młodszego pokolenia wykazują niewielkie lub zgoła żadne zainteresowanie współpracą naukową polsko-niemiecką w dziedzinach bliskich niegdyś prof. Ryszce i jego polskim kolegom oraz uczniom kontynuującym te zainteresowania. Jest to więc wyzwanie na przyszłość, by te kontakty i współpracę ożywić i uczynić znów atrakcyjną i pożyteczną dla obu stron.

Pomimo różnic w poglądach i w spojrzeniu na historię oraz chęci odciążenia świadomości niemieckiej od ciężarów winy i zadośćuczynienia, należałoby otwarcie i bez kompleksów czy obaw dawniejszych podejmować ze strony polskiej – i w rozmowach nie tylko dyplomatycznych, dyplomacji poufnej, a także publicznej i kulturalnej, ale i w kontaktach naukowych – temat problemów i wyzwań różniących obu sąsiadów oraz sposobów ich rozwiązania. Leży to bowiem również w strategicznym interesie Niemiec, zarówno dwustronnym, sąsiedzkim, jak i europejskim. Jestem przekonany, że prof. Ryszka zgodziłby się zasadniczo z tymi poglądami…

* * *

Wspomnę jeszcze, że prof. Ryszka był bardzo łaskawy wobec mnie i mojego projektu doktoratu nt. Filozofia prawa Gustawa Radbrucha kontra filozofia prawa w Trzeciej Rzeszy. Profesor, obejmując funkcję promotora, zatwierdził i respektował dotychczasowy stan pracy i wyniki moich badań. Zmieniłem tylko w tytule i w różnych miejscach pracy wyrażenie „III Rzeszy”, nagminnie powielane, na „TRZECIEJ Rzeszy”, poprawiłem kilka nazw obcojęzycznych, a także sprowadziłem jeszcze pod wpływem sugestii Profesora, dodatkowo, trochę literatury zachodniej, do ewentualnego wykorzystania w pracy i w dyskusji nad nią. Obrona pracy z udziałem oczywiście mojego promotora w dniu 7 czerwca 1990 roku przebiegła jak… marzenie doktoranta, a w efekcie tego następnie doktora nauk prawnych! Jak zwykle w takich przypadkach, było to również przeżycie dla rodziny i przyjaciół… Przy obronie pracy przed Komisją na Wydziale Prawa UW pod przewodnictwem prof. Andrzeja Gwiżdża obecny był m.in. prof. Jan Baszkiewicz, zaprzyjaźniony z prof. Ryszką przez długie lata ich życia i pracy naukowej. Byli m.in. współautorami chyba najlepszego podręcznika uniwersyteckiego historii doktryn politycznych i prawnych. W czasie spotkania towarzyskiego i toastu po obronie pracy doktorskiej, które odbyło się w Pałacu Kazimierzowskim UW, prof. Ryszka wespół z prof. Karolem Joncą, wrocławskim recenzentem pracy (obok prof. Huberta Izdebskiego z UW), podkreślali w swoich szerszych wypowiedziach rolę jurysprudencji, chyba także tłumaczonej dosłownie jako „mądrość prawnicza”, i jej znaczenie nie tylko w nauce, ale i w życiu społecznym.

Także i w niniejszym wspomnieniu wyrażam Profesorowi moją wdzięczność… Sapere auso!

Dr Bogdan Wrzochalski jest emerytowanym dyplomatą w randze radcy-ministra w MSZ, b. chargé d’affaires RP w Bratysławie w latach 2007–2008.

Tadeusz Kotarbiński i Tadeusz Czeżowski stanowili dwa filary, które pozwoliły zachować integralność i współdziałanie naukowego środowiska wywodzącego się spośród dawnych uczniów Kazimierza Twardowskiego. Zajmowali centralne pozycje w środowisku akademickim swoich uniwersytetów, a ich wpływ był duży, ponieważ w latach II wojny światowej wykazali się nie tylko swoim patriotyzmem, aktywnie uczestnicząc w funkcjonowaniu konspiracyjnej namiastki szkolnictwa akademickiego w Warszawie i w Wilnie, ale również zademonstrowali niezwykłą jak na trudne czasy zgodność słów i czynów, pomagając ludziom znajdującym się w opresyjnej sytuacji. O tych dokonaniach historia polskiej nauki milczy, gdyż obaj filozofowie nigdy nie upublicznili swych wojennych dokonań. Szczególnie mało wiadomo o losach Czeżowskiego, bo Kotarbiński miał swoistego kronikarza w osobie Mieczysława Wallisa, skrupulatnie zbierającego informacje do planowanej biograficznej książki, którą zamierzał napisać, choć tego zamiaru nigdy nie zrealizował. Natomiast o Czeżowskim zachowały się tylko okruchy wiadomości w korespondencji jego przyjaciół oraz osób, którym uratował życie podczas wojny. Warto tu nadmienić, że zarówno Kotarbiński, jak i Czeżowski zapisali także piękne karty w historii polskiego wolnomyślicielstwa, a w mrokach okupacji potrafili wykazać, że ideały humanizmu głoszone przez nich znajdowały odzwierciedlenie także w ich konspiracyjnej działalności. Dzięki temu dziś już wiemy, że Czeżowski zapisał jedną z najchlubniejszych kart w historii tej wojny, które uczyniły go pierwszym Polakiem uhonorowanym w 1963 r. medalem i tytułem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.

Czeżowski w Wilnie

Dla Czeżowskiego wybór Wilna na miejsce pracy naukowej był świadomy i stanowił swego rodzaju uwieńczenie dotychczasowej drogi życiowej. W związku z organizacją Uniwersytetu Stefana Batorego jako urzędnik Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego został w 1919 r. oddelegowany do tego miasta. Przebywając w nim na delegacji, sfinalizował swoją habilitację Zmienne i funkcje, którą obronił we Lwowie w roku 1920. Z takiej pozycji podjął starania o objęcie katedry filozofii na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie.

Rekomendację o kompetencjach do pracy na USB wystawił Czeżowskiemu nie tylko sam Kazimierz Twardowski, ale także Jan Łukasiewicz oraz Tadeusz Kotarbiński. Rekomendacje te były pozytywne, ale każdy z polecających nie omieszkał wspomnieć o stosunkowo skromnym dorobku naukowym kandydata. Istotna była niewątpliwie opinia Kotarbińskiego, który obok wskazanych mankamentów zwrócił uwagę na mocne strony kandydata, jakimi były zamiłowanie do „uporządkowanej pracy i ładu” rokujące przyszłego wykładowcę jako wymagającego, ale zarazem obdarzonego talentami dydaktycznymi. Sam Czeżowski miał także świadomość, że jego dotychczasowa praca jako nauczyciela gimnazjum, a później – urzędnika, niewiele miała związku z pracą naukową, co wiązało się z istotnymi lukami w przygotowaniu do samodzielnej pracy naukowej. Dlatego, gdy na początku września 1923 r. przybył do pracy w wileńskim uniwersytecie, bardzo dużo czasu musiał poświęcić przygotowywaniu się do zajęć ze studentami. Wspominał później, że własne stanowisko filozoficzne udało mu się wypracować dopiero po kilkunastu latach: „Dopiero pod koniec lat trzydziestych mogłem sobie powiedzieć, że osiągnąłem poziom, na którym mogę oprzeć własne poglądy na ważniejsze zagadnienia filozoficzne”.

Niemałą rolę w tym procesie odegrał Marian Massonius, który kierował katedrą filozofii także na wydziale humanistycznym USB. Był on dużo starszy od młodego profesora, ale okazał mu wielkie wsparcie. Życzliwość Massoniusa była bardzo istotna, bo to właśnie on zarekomendował młodego naukowca na stanowisko profesorskie. Dzięki temu Czeżowski szybko zyskał uznanie w środowisku swojej uczelni, w której zaczął odgrywać coraz znaczniejszą rolę. W swoich wspomnieniach Czeżowski pierwsze wrażenia z pracy na USB przedstawił następująco: „Młodzież garnęła się do nauki i szanowała uniwersytet. […] Rychło wytworzył się zespół studentów stale korzystających z czytelni seminaryjnej: każdy z uczestników otrzymywał klucz, dzięki czemu mógł korzystać w dowolnej porze dnia z czytelni, każdy też dysponował szufladą, w której mógł przechowywać książki i notatki. […] Odżyło Koło Filozoficzne studentów założone przez profesora Tatarkiewicza za jego dwuletniej działalności w Wilnie. Odbywały się regularnie zebrania naukowe koła z referatem i dyskusją, w których uczestniczyliśmy obaj z profesorem Massoniusem i które były notowane w kronice czynności Koła”. Także w sferze organizacyjnej Czeżowski wykazał się poważnymi dokonaniami, gdyż w 1928 r. założył Wileńskie Towarzystwo Filozoficzne, a w 1937 roku był głównym organizatorem zjazdu filozoficznego. W latach 1933–1938 piastował najwyższe stanowiska uniwersyteckie – był prorektorem USB, dziekanem, a wcześniej prodziekanem Wydziału Humanistycznego. Nie było dla nikogo zaskoczeniem, że w 1936 r. Czeżowski został mianowany profesorem zwyczajnym. W tym samym roku doprowadził do zatrudnienia na USB Henryka Elzenberga.

Wybuch wojny wprowadził wiele zmian w życiu Czeżowskiego. Przede wszystkim uniwersytet wileński stracił swój polski charakter, przez co zatrudnieni tam Polacy pozbawieni zostali dotychczasowego miejsca pracy. Czeżowskiemu przydało się wcześniejsze doświadczenie w pracy w szkolnictwie powszechnym, gdyż, jak sam wspominał: „W czasie rządów litewskich zostałem zatrudniony wraz z kilku innymi pracownikami naszego Uniwersytetu jako nauczyciel matematyki i fizyki w klasach polskich litewskiego gimnazjum dla dorosłych. […] Gdy nastała okupacja niemiecka, gimnazjum dla dorosłych, w którym uczyłem, zastało zamknięte. Jako źródło utrzymania dla rodziny otworzyło mi się, jak również niektórym kolegom, za zgodą naszych władz uniwersyteckich, stanowisko lektora języka niemieckiego dla litewskich urzędników Dyrekcji Kolei. Jednocześnie nauczałem w tajnych kompletach szkoły średniej, kierowanych przez Profesora Władysława Dziewulskiego”. W tych samych wspomnieniach nadmienił, że podczas wojny był dwa razy aresztowany. Za pierwszym razem w 1943 roku przez Niemców jako jeden ze stu polskich zakładników w odwecie za rzekome zabójstwo litewskiego policjanta. Po wyjaśnieniu sprawy został zwolniony wraz z resztą zakładników, z których jednak dziesięciu Niemcy zdążyli już rozstrzelać. Drugi raz został aresztowany w 1945 r. przez Rosjan jako podejrzany o działalność antypaństwową. Na szczęście po tygodniu został zwolniony z więzienia i mógł powrócić do kraju.

W walce przeciw machinie ludobójstwa

W trakcie niemieckiej okupacji intelektualiści zostali porażeni ogromem towarzyszącego wojnie okrucieństwa, które nie mieściło się w granicach ludzkiego pojmowania. To przecież przedstawiciele jednego z najbardziej ucywilizowanych narodów świata, narodu, który wydał tak wybitnych humanistów jak Kant, Hegel, Goethe, Schiller czy Heine, stali się sprawcami niewyobrażalnej tragedii, której kulminacyjnym punktem stał się Holocaust. Doświadczyli go przede wszystkim mieszkańcy polskich Kresów, gdzie istniały główne ośrodki koncentracji ludności żydowskiej. Jednym z takich ośrodków było Wilno, w którym powstało wielkie getto, a w pobliżu miasta utworzono obóz zagłady w Ponarach.

Atmosferę panującą wśród polskich mieszkańców Wilna najlepiej oddają słowa Elzenberga, który o swoich przeżyciach w Wilnie pisał już po wojnie w liście do Wallisa: „I w ogóle: dużo było piękna moralnego w tym środowisku, w którym się w Wilnie znalazłem. Z początku skłonny byłem tym wszystkim, którzy umarli przed wrześniem […] zazdrościć szczęścia niewiedzy, niewiedzy o naturze człowieka i o dnie dziejów. Ale potem doszedłem do przekonania, że warto było poznać i grozę, i to, co równolegle z grozą płynie swoim wąskim, czystym strumieniem”. Co istotne, Polacy podjęli różnego rodzaju zabiegi, aby starania nazistów okazały się jak najmniej skuteczne. Nawet w sytuacjach skrajnie trudnych nie popadali w stan beznadziei, ale starali się zachować poczucie własnej godności. Elzenberg w liście do Wallisa pisał o tym w słowach pełnych podziwu: „Pierwsza wzmianka należy się poległym (tak właśnie należy się chyba wyrazić). Że i w jaki sposób zginęli Antoni Pański, Lindenbaumowa (według wszelkich danych także jej mąż) i Fryde, to wiesz już oczywiście nie tylko z kryptonimicznych niejasnych wzmianek, które Ci usiłowałem przemycić. Ale warto może upamiętnić ten szczegół, że Lindenbaumowa w więzieniu, z którego wyjść już nie miała, zdołała napisać poważne studium o rozumowaniu przez analogię, zredagowane szkicowo, ale treściowo kompletne, tak że mógł je zreferować Czeżowski na posiedzeniu filozoficznym. Pamiętam, że przynajmniej jednego przykładu dostarczyło jej życie więzienne”. Ale nawet na tle tak heroicznych postaw wileńskiej społeczności Tadeusz Czeżowski wyróżniał się, wzbudzając swym postępowaniem niekłamany podziw Elzenberga, który tak scharakteryzował jego postawę: „Sam Czeżowski przez cały ten czas pokazał się w tak pięknym świetle, że jest to ponad wszelką pochwałę. Niektórzy podśmiechują się czasem z jego pewnych skłonnostek biurokratycznych, ale co za prawość wewnętrzna, co za naturalna i zawsze czynna życzliwość dla ludzi – i jaka spokojna niezłomność! Siedział kiedyś trzy tygodnie w obozie i bardzo sobie chwalił to uzupełnienie swoich doświadczeń życiowych. A na punkcie ratowania Żydów dokonywał rzeczy wielkich i bohaterskich – i zawsze z tą samą prostotą”.

Samo ratowanie Żydów przed grożącym im unicestwieniem z rąk nie tylko hitlerowskich oprawców miało w Polsce szczególny charakter, gdyż osobiste relacje polsko-żydowskie nie były zazwyczaj w przedwojennej Polsce publicznie eksponowane. Dlatego też do dziś o wielu przypadkach udzielanej pomocy nic nie wiemy, gdyż część ludzi uważała to za swoją ludzką powinność i nie uważała jej za jakiś szczególny powód do chwały. Jeszcze większa liczba osób zachowała swe wsparcie w tajemnicy z uwagi na mniej lub bardziej uzasadnione obawy przed opinią własnego środowiska. Jak trafnie zauważyła jedna z autorek: „Powtarzającym się zjawiskiem jest, już po wyzwoleniu, utrzymywanie pomocy Żydom w tajemnicy, w obawie, czy nie grozi za to oficjalna kara, nierzadkie są też następujące wypowiedzi: «chcielibyśmy w spokoju żyć w swoich okolicach»”. Dlatego też wstrzemięźliwość Tadeusza Czeżowskiego w opisywaniu jego dokonań w ratowaniu Żydów teoretycznie mogłaby być uzasadniana tym samym powodem, co jednak nie oddaje istoty rzeczy, gdyż było to związane z jego niezachwianym przekonaniem, że jego obowiązkiem jako naukowca jest tylko dążenie do prawdy i obowiązek służenia ludziom. Niemniej jednak do Czeżowskiego odnosi się teza Jadwigi Tokarskiej-Bakir: „Żydów, których w czasie wojny uratowano, ocalono indywidualnym wysiłkiem, niejako wbrew społeczeństwu, które dziś się nimi szczyci”. Społeczeństwo litewskie bowiem było wówczas niechętnie nastawione do Żydów, a te antagonizmy narodowe umiejętnie wykorzystywali Niemcy w trakcie okupacji.

Indywidualne akty udzielania pomocy Żydom były chwalebne, bo jak wszystkie czyny supererogacyjne są nadobowiązkowe, a zatem nie istniał przymus prawny ani moralny ich dokonywania. Wydawałoby się, że wszyscy powinni ratować Żydów w każdej sytuacji, gdyż przez cały czas znajdowali się oni w opresyjnej sytuacji, a przecież odważyli się na to tylko niektórzy. Zaangażowanie Czeżowskiego podczas II wojny światowej w ratowanie Żydów nie jest tajemnicą, gdyż za to wraz ze swoją żoną Antoniną otrzymali w 1963 r. jako pierwsi Polacy tytuł i medal Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Uroczystość wręczenia medalu odbyła się w Instytucie Yad Vashem 25 kwietnia 1963 roku.

Okazuje się, że liczba osób pochodzenia żydowskiego uratowanych przez małżeństwo Czeżowskich jest dziś trudna do ustalenia. Pewne jest, że były to co najmniej 22 osoby, które osobiście Antonina i Tadeusz Czeżowski chronili w swoim mieszkaniu w Wilnie, a następnie większość z nich skierowali do własnego majątku ziemskiego w Hrychorowiczach. Wśród uratowanych byli także studenci i pracownicy dawnego Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Powojenna droga tych uratowanych prowadziła następnie do Białegostoku, gdzie część z nich już pozostała, jak Renata i Józef Mayenowie wraz z matematykiem z USB dr. Abrahamem Fesselem, a reszta rozproszyła się po świecie. Relacja Fessela o uratowaniu z wileńskiego getta jego samego i jego rodziny znajduje się w Archiwum Yad Vashem i stanowiła materialną podstawę do wyróżnienia małżeństwa Czeżowskich medalem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Z relacji tej wynika, jak skomplikowany był system ratowania Żydów, którego najważniejszym, bo finalnym ogniwem, było małżeństwo Czeżowskich. Poszczególne elementy funkcjonowały niezależnie od siebie, a więc w razie, gdyby ratowany wpadł w ręce Niemców, nie groziło to rozbiciem całego systemu. Spowodowało to, że relacja Fessela pozbawiona jest dramaturgii towarzyszącej całemu zdarzeniu, bo on sam nie znał nikogo z ratujących, jak też nie miał pojęcia, jak działa cały system. Właściwej oceny całej procedury potrafili dokonać dopiero specjaliści z jerozolimskiego Yad Vashem. Niemałe znaczenie miały w tym świadectwa Benjamina Anolika, jako nastolatek deportowanego do wileńskiego getta, dzięki czemu poznał wielu miejscowych Żydów. Anolik zasiadał później w zarządzie Yad Vashem, w okresie, kiedy uhonorowano Czeżowskich. Z tej racji, że liczba osób uratowanych przez Czeżowskich była imponująca, jako pierwsi Polacy zasadzili symboliczne drzewko w Ogrodzie Pamięci oraz otrzymali honorowe obywatelstwo Izraela. Sam Czeżowski uważał pomoc Żydom za swój humanistyczny obowiązek i nigdy się tym nie chwalił ani nie wspominał. Jedynie w swojej autobiografii napisał: „W czasie rządów litewskich zostałem zatrudniony wraz z kilku innymi pracownikami naszego Uniwersytetu jako nauczyciel matematyki i fizyki w klasach polskich litewskiego gimnazjum dla dorosłych. Zbliżyliśmy się tam z młodym nauczycielem Białorusinem Aleksandrem Sepko, któremu zawdzięczam niezmiernie wiele, gdy później, już za czasów okupacji niemieckiej, pewnego jesiennego dnia o świcie zapukała do naszego mieszkania, szukając opieki, zaprzyjaźniona żydowska rodzina nauczycielska, która wydostała się z getta. Dzięki pomocy Sepki, który zaopatrzył ją w dokumenty i przeprowadził przez granicę litewską na stronę białoruską, rodzina ta znalazła bezpieczne schronienie”. Nigdzie więcej o swoim zaangażowaniu w pomaganie Żydom nawet nie wspomniał.

Nic zatem dziwnego, że Elzenberg, sam korzystający z pomocy, jako pochodzący ze zasymilowanej rodziny żydowskiej, z podziwem pisał o postawie Czeżowskiego i jemu podobnych: „Mogę zresztą powiedzieć, że o bohaterstwo, efektowne czy nieefektowne, ocierałem się wciąż, i że u pełnej wdzięku, uśmiechniętej młodej kobiety potrafiło być czasem nie mniejsze niż u wytrawnego znawcy ciężkich spraw życia. I w ogóle: dużo było piękna moralnego w tym środowisku, w którym się w Wilnie znalazłem. Z najlepszych nawet, przez które przechodziłem dotychczas, żadne chyba (może z braku okazji) nie wykazało się aż takimi cnotami”.

 

Moment wręczenia małżeństwu Czeżowskich medalu Sprawiedliwy wśród Narodów Świata 25.04.1963. Tadeusz Czeżowski pomiędzy żoną a córką. Źródło: https://www.yadvashem.org/righteous/stories/czezowski.html.

Dyplom „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata” wręczony małżeństwu Czeżowskich. Źródło: „Spuścizna prof. Tadeusza Czeżowskiego”, Archiwum Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, Nr zespołu 80, t. 6.

Na zdjęciu u góry artykułu – portret Tadeusza Czeżowskiego autorstwa Leona Gumańskiego, ze zbiorów prywatnych Eleonory Czeżowskiej (córki).

Literatura:

T. Czeżowski, Wspomnienia (Zapiski do autobiografii), „Kwartalnik Historii Nauki i Techniki” 1977, nr 3.
H. Elzenberg, Cztery listy do Mieczysława Wallisa, „ Etyka” 1990, t. 25.
J. Jadacki, Sławni Wilnianie filozofowie, Wyd. Polskie, Wilno 1994.
M. Kupczewska, Tadeusz Czeżowski – pierwszy polski „Sprawiedliwy”, „Głos Pomorza” z 24.03.2023.
Relacja Abrahama Fessela, Archiwum Yad Vashem w Tel Avivie, nr 2301.
J. Tokarska-Bakir, Okrzyki pogromowe. Szkice z antropologii historycznej Polski lat 1939-1946, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012
M. Wallis, Henryk Elzenberg, Archiwum Połączonych Bibliotek WFiS UW, IFiS PAN, PTF, Rps 15, t. 1.
J. Wiśniewska, Bez znieczulenia: o trudnych relacjach polsko-żydowskich, „Teksty Drugie” 2013, nr 6.

Autor, prof. dr hab. Stefan Konstańczak, pracuje w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Zielonogórskiego.

Artykuł ukazał się w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-paździenik 2024 r.

Pogrzeb doktora Zdzisława Góralczyka – byłego ambasadora RP w Chinach i długoletniego prezesa Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Chińskiej zgromadził kilkadziesiąt osób. To zrozumiałe, Zdzisław miał 88 lat. W tym wieku grono potencjalnych uczestników takich smutnych uroczystości maleje z każdym rokiem. Rodzina, kilku ambasadorów z dawnej „starej gwardii”, trochę nieznanych bliżej osób. Pogrzeb uświetnił swoją obecnością Ambasador Chin w Polsce, na czołowym miejscu postawiono okazały wieniec od chińskich władz, upamiętniający zasługi Zmarłego dla rozwoju współpracy polsko-chińskiej i szacunku dla pełnionych przez Niego funkcji. Nie zauważyłem, niestety, żadnej oznaki pamięci ze strony polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w którym Zdzisław Góralczyk pracował prawie całe życie. W Chinach, jeśli dobrze zapamiętałem jego opowieści, spędził jako polski dyplomata 25 lat. Nie pojawił się najniższy nawet rangą przedstawiciel tego resortu, nikt nie przemawiał „w imieniu…”, nie dostrzegłem skromnej choćby wiązanki kwiatów. Rzadko zaglądam do gazet, mogłem więc nie zauważyć nekrologu od MSZ, choć zapewne go nie było. Nie pojawił się także reprezentant urzędu Prezydenta RP, który tak mocno dba o swoje prerogatywy przy mianowaniu ambasadorów.

Gdy obserwowałem ten zadziwiający brak szacunku ze strony urzędu mieniącego się być znawcą i strażnikiem protokołu dyplomatycznego, czyli po prostu dobrego wychowania, przypomniałem sobie znaczenie, jakie Chińczycy przywiązują do etykiety. A nauczyłem się tego od Zdzisława, wówczas skromnego sekretarza naszej Ambasady w Pekinie.

Było to pod koniec lat 70. ubiegłego wieku. Zostałem współprzewodniczącym mieszanej komisji polsko-chińskiej do spraw współpracy naukowo-technicznej i poleciałem ze swoją pierwszą wizytą do tego kraju. Chyba w 1979 r., bo z pewnością posiedzenie komisji odbywało się już po III Plenum KC KPCh, na którym Deng Xiaoping zainicjował nowy rozdział w dziejach Chin, mówiąc: „nieważne, czy kot biały, czy szary, ważne by łowił myszy”. Kończył się niesławnej pamięci okres rewolucji kulturalnej i Chiny wkraczały na ścieżkę, która zaprowadziła to państwo na medalowe podium światowej gospodarki. Pekin był jeszcze miastem hutungów, cudzoziemcy mogli mieszkać w jedynym wyznaczonym dla nich hotelu, ubóstwo było widoczne na każdym kroku.

W kwestiach nauki i techniki to my byliśmy nauczycielem, a oni tylko pilnymi uczniami. Współpraca ta była zresztą przez wiele lat uśpiona, ograniczała się do rytualnych gestów. Wyrazem stagnacji był fakt, że przez kilka lat wciąż odbywała się XIV sesja komisji, a w jej ramach kolejne posiedzenia. Po ceremonialnym rozpoczęciu przewodniczący delegacji chińskiej zapytał; czy kontynuujemy XIV sesję, a nasze posiedzenie jest tylko kolejnym spotkaniem, czy też będzie to sesja XV. W istocie pytano nas, czy jesteśmy za przyspieszeniem, czy za utrzymywaniem zamrożenia. Odpowiedź była jasna, bo byliśmy za rozwojem, ale Zdzisław szepnął: „Poproś o przerwę”. Podczas niej wyjaśnił, że dla Chińczyków zwlekanie z odpowiedzią jest oznaką szacunku, etykiety właśnie, widocznie zadali tak mądre pytanie, że musimy się nad nim zastanowić. Jeśli tak, to poprosiłem o przerwę do wieczora, a potem do rana. Rano powiedziałem: XV. Teraz ja zadałem pytanie: czy sporządzamy protokół w języku rosyjskim, jak dotychczas, czy w językach narodowych? Chińczyk poprosił o przerwę, potem o kolejną. Następnego dnia powiedział: w narodowych. Trochę to trwało, ale z dobrym skutkiem.

Funkcję współprzewodniczącego tej Komisji pełniłem dziesięć lat. Obserwowałem fenomenalny rozwój Chin i ich sukces w rywalizacji o czołowe miejsce w światowej polityce i gospodarce. Także w nauce i technice. Miałem wielu przyjaciół w Chinach, odwiedziłem ten kraj w sumie około 20 razy. Podczas jednej z bardziej bezpośrednich rozmów mój chiński przyjaciel, nieżyjący już niestety, Guo Zhenglin, powiedział: „Chińczycy cię lubią, bo znasz etykietę”. Znał ją przede wszystkim Zdzisław, ja tylko wykorzystałem jego sugestię.

Tę opowieść i te słowa chciałbym zadedykować śp. Ambasadorowi Góralczykowi, z którym potem przez wiele lat działaliśmy w TPP-Ch, a którego pożegnałem miesiąc temu na warszawskiej Wólce. Dobrze byłoby, gdyby jakiś wniosek wyciągnęli z tego też dygnitarze kreujący polską politykę, nie tylko zagraniczną. Etykieta, panowie, etykieta.

Fot. Parada tańca smoka podczas Chińskiego Nowego Roku. Autor: Scopio, Noun Project (CC BY-NC-ND 2.0)

Minął rok od dnia, w którym otrzymałem mailowy list od Stanisława Janickiego. I zapewne pięć dekad od ostatniego z nim spotkania w Kioto z okazji rozmowy z Sato Tadao, wybitnym znawcą kina japońskiego. Przypominam je sobie jakby za mgłą ukrywającą kawiarenkę na tle ogrodu przyświątynnego.

W tym samym liście Janicki przypomniał mi zdarzenie z 1968 roku. To znaczy spotkanie podczas wizyty reżysera Oshimy Nagisy z małżonką
Koyamą Akiko, słynną aktorką. Wówczas nie znałem Janickiego. Wtedy nie minęły jeszcze dwa lata od mojego powrotu ze studiów na Wydziale Literatury Uniwersytetu Waseda w Tokio. W ciągu dwóch lat studiów miałem również okazję obejrzenia wielu filmów japońskich. Nic więc dziwnego, że zostałem przez Ministerstwo Kultury poproszony o tłumaczenie zarówno filmu Oshimy podczas projekcji, jak i konferencji prasowej, w której uczestniczył – jak się okazało – Stanisław Janicki, który w tym czasie był już znanym filmowcem, ale chyba jeszcze nie pracował nad książką na temat kina japońskiego. Tego dnia podobno ułatwiłem Janickiemu spotkanie obojga artystów po konferencji prasowej.

Przypomniał mi to spotkanie, pisząc:

„w czasie pobytu (przed laty) Oshimy Nagisy i jego żony – bajkowej królewny – po oficjalnej konferencji prasowej, widząc i słysząc, jak Ty tłumaczysz, poprosiłem Cię o tłumaczenie naszej poważnej rozmowy. Zaprosiłem ich i Ciebie do mojego mieszkania na nieoficjalną rozmowę. Przecież to Ty ich skłoniłeś do takiej prywatnej, oczywiście poważnej, niepublicznej rozmowy. Spotkaliśmy się w moim prywatnym mieszkaniu (20 metrów kwadratowych)”.

Rozmowa o książce na temat kina japońskiego

A ja pamiętam tylko to późniejsze spotkanie w jego mieszkaniu, w którym był jeszcze pies, a jego woń niepokoiła mnie przez wiele lat.

To drugie spotkanie w mieszkaniu, chyba gdzieś na Mokotowie, związane było z planowaną książką na temat kina japońskiego. Odbyło się ono chyba na prośbę wydawcy (Wydawnictwo Artystyczne i Filmowe).

Wtedy rozmawialiśmy również o japońskich wpływowych krytykach filmowych, między innymi o Sato (imię Tadao), z którym w latach siedemdziesiątych XX wieku Janicki spotkał się w Kioto, a ja tłumaczyłem ich rozmowę. Później Janicki wymienił go w swej książce jako znawcę kina japońskiego, któremu wiele zawdzięczał, pisząc książkę pt. Film japoński. Fakty, dzieła, twórcy, opublikowanej dopiero w 1982 roku przez Wydawnictwo Artystyczne i Filmowe.

We wspomnianym liście napisał, że ja z tą książką (właściwie jest to imponujące, bogato ilustrowane kompendium wiedzy o kinie japońskim) miałem wiele wspólnego, a ja niewiele o tym pamiętałem. Może na wyjazd Stanisława do Japonii miał wpływ Oshima, twórca japońskiej nowej fali i jeden z najbardziej cenionych reżyserów. Ale o jego roli w zaproszeniu Janickiego do Japonii nic nie wiedziałem.

Czy był wtedy Staszkiem?

Stanisław Janicki nie pamiętał, ale miał nadzieję, że zwracałem się do niego per Staszek, chociaż jestem od niego o trzy lata młodszy. Miał też nadzieję na dalszą z nim współpracę, ale mu nie odpowiedziałem…Nie miałem już takiej możliwości.

Marzenia filmowe Andrzeja Wajdy

Jednak poprosił mnie o adres pocztowy i przysłał najnowszą swą książkę, tzn. Marzenia filmowe Andrzeja Wajdy (Wydawnictwo Austeria, Kraków, Budapeszt, Syrakuzy, 2023).

Odeon

Na pewno od ponad roku słuchałem fascynujących opowieści Janickiego o twórcach filmów i ich dziełach, zarówno amerykańskich, francuskich, jak również polskich, zwłaszcza zapomnianych. Zdarzało się to przypadkowo, gdy słuchałem RMF Classic. Ostatnio mogłem poznać recenzje filmowe Stanisława Dygata nadsyłane z Paryża kilka lat po wojnie. Oczywiście, objaśniał je interesująco, posługując się piękną dykcją, Stanisław Janicki. Dla mnie wyróżniającą cechą jego języka stała się głoska R, wymawiana jakby z francuska. W cytowanym liście wspomniał, że cykl felietonów w RMF nazywa się Odeon, co przywołuje skojarzenia teatralne czy po prostu widowiskowe, zwłaszcza że jego opowieści filmowe rozbudzają wyobraźnię i pozwalają przenieść się do wielu odeonów w Europie i w Ameryce.

W Starym Kinie

Miłośnicy kina zapewne pamiętają legendarny program W starym kinie (TVP, 1967–1999), którego twórcą był Janicki, człowiek zafascynowany sztuką filmową i doskonale przygotowany również do roli recenzenta, scenarzysty, pisarza i tłumacza. Dla mnie szczególnie ważnym jego dziełem był Film japoński (1982), świadczącym o jego fascynacji również kinem japońskim. Warto również wspomnieć, że Janicki do teatrów polskich wprowadził kilka sztuk japońskich, tłumacząc je razem z Kudo Yukio, wykładowcą języka japońskiego na Uniwersytecie Warszawskim i tłumaczem literatury polskiej. Wspomnę dwa dramaty, a mianowicie To ja jestem duchem, którego autorem jest Abe Kobo, oraz Markiza de Sade Mishimy Yukio.

Nie mam więc wątpliwości, że Stanisław Janicki fascynuje się nie tylko kinem amerykańskim, francuskim i polskim – to wiemy z jego opowieści w Odeonie – lecz także japońskim, a może nawet – podobnie jak i ja – marzy o wielu niezrealizowanych planach japońskich.

Wspomnienie ukazało się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.

1.

Mentalność potoczna uwielbia myślenie dwubiegunowe, w zamian nie znosi wszelkich niuansów. Tam, gdzie napotyka jakąkolwiek wątpliwość, stosuje metodę miecza Damoklesa. Wątpliwości i ambiwalencja rozstrzygane są na zasadzie radykalnego albo, albo. Na jednym krańcu sytuuje się „to, co swoje”, na drugim – „to, co obce”. Ważną rolę pod tym względem pełnią tu zaimki dzierżawcze: moje – twoje, nasze – wasze, swoje – nieswoje (czyli cudze).

Relacja przynależności odpowiadająca na pytanie: „Czyje to jest?” dotyczy nie tylko przedmiotów fizycznych, ale również spraw umysłowych i intelektualnych, np. moja opinia, mój światopogląd, nasza wiara, nasza ojczyzna. Przynależność jest relacją między częścią i całością. To, co „swoje” – wyklucza „cudze”. Nie jest to jednak stosunek pozbawiony aksjologii, świadczy o tym stopniowanie doznań i poczucia bliskości danego obiektu, jak w powiedzeniu: „bliższa ciału koszula”.

Sam fakt istnienia relacji między „bliskim i dalekim” ma ważny wymiar dla orientacji czasoprzestrzennej, jednak nakłada się na niego również aspekt psychologiczny, społeczny i polityczny; wszystkie one decydują o głębokich różnicach międzyosobniczych. Relacja przynależności z jednej strony „przygarnia” swoich, z drugiej zaś „odrzuca” innych.

Warto zestawić określenia z tym związane. Zacznijmy od pojęć, które opisują „przygarnianie”. Są to słowa: bliźni, sąsiad, krewny, rodak, krajan czy gwarowy swojak. Te słowa włączają jednostkę do jakiejś bliskiej wspólnoty. Wyliczmy także określenia z drugiej serii: cudzoziemiec, uciekinier, emigrant, imigrant, zesłaniec, bieżeniec, uchodźca, banita czy wygnaniec. Na pograniczu tych dwóch serii znajduje się określenie przybysz – w jego treści kryje się rodzaj ciekawości pomieszanej z nadzieją, że dana osoba może zostać nawet naszym przyjacielem. Ktoś, kto przybywa – czy to na czas określony, czy na stałe – jest pełen zagadek, jednych odpycha, innych pociąga. Zwykle jednak niepokoi. Niekiedy przypisuje mu się miano dziwaka albo odmieńca.

2.

Do takich refleksji skłaniają mnie różne prace poświęcone Zygmuntowi Baumanowi szczególnie biografia Artura Domosławskiego Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana oraz Izabeli Wagner Bauman. Biografia. Ich lektura ułatwia kontaminację wszystkich powyższych określeń.

Domosławski wybrał na tytuł swojej książki ekspresyjne słowo wygnaniec, którego scharakteryzował w 21 scenach z życia bohatera swojego studium.

Rodzi się pytanie o to, co uzasadnia taki tytuł książki, by ponad dziewięćdziesięcioletni żywot (1925–2017) podsumować jednym słowem? Aby odpowiedzieć, sięgnijmy również do biografii Baumana napisanej przez Izabelę Wagner. Tu na 700 stronach znajdujemy szczegółowe kalendarium życia filozofa, zebrane w następujących rozdziałach:

Szczęśliwe dzieciństwo w trudnych „okolicznościach”,  Uczeń outsider,  Uchodźczy los,  Na radzieckiej ziemi,  Rosyjski exodus, Święta wojna,  Oficer Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego,  „Człowiek w społeczeństwie socjalistycznym”,  Życie młodego adepta nauki,  Lata nadziei,  Antyromans z bezpieką,  Rok 1968,  Erec Israel,  Brytyjski profesor,  Intelektualista przy pracy,  Globalny uczony.

Do tej kalendarzowej „ściągawki” można byłoby także załączyć mapę podróży Zygmunta Baumana, która obejmuje kilkanaście krajów. Poczynając od Polski, przez Związek Radziecki, Izrael, Wielką Brytanię, nie licząc wielu wyjazdów profesora na światowe i krajowe konferencje. W innych krajach Bauman przebywał w coraz to innym charakterze: przybysza, uchodźcy, migranta, wygnańca, osoby „wyklętej” czy też podziwianego przez wielu celebryty.

We fragmencie recenzji tej publikacji profesor Joanna Tazbir-Bakir pisze:

„Doskonała biografia Zygmunta Baumana pióra Izabeli Wagner to historia intelektualna naszych czasów opowiedziana na przykładzie perypetii człowieka, którego krajowa scena wypchnęła, bo do niego nie dorosła”.

Do listy powyżej wymienionych określeń dochodzi więc jeszcze jedno słowo: wypchnięty. Podczas gdy wygnaniec kojarzy się z jednoznacznym gestem przemocy, to wypchnięty sugeruje rodzaj zmowy prześladowców o nieczystych sumieniach. W każdym z tych pojęć, pełnych złych emocji, pobrzmiewa echo przemocy czy wręcz gwałtu.

Gdy śledzimy koleje życia Baumana, zarówno sytuacje przyjemne, jak i niesłychanie dramatyczne, opisane w monumentalnych biografiach Domosławskiego i Wagner, mamy wrażenie, iż był on człowiekiem mocno poturbowanym przez swój los wygnańca i banity. Tymczasem jedna z recenzentek, profesor Sheila Fitzpatrick widzi to zgoła inaczej:

„Uderzyło mnie jeszcze coś; to, że po wszystkich tych trudnościach i wygnaniach, Bauman nie tylko uparcie odrzucał rolę ofiary, lecz także udało mu się osiągnąć rzadki status – przynajmniej w przypadku interesujących biografii – człowieka szczęśliwego”.

Wedle Władysława Tatarkiewicza, autora klasycznego traktatu O szczęściu, to kluczowe pojęcie ma niezliczoną liczbę aspektów i wymiarów. Ostatecznie o jego sensie decyduje osobiście wypracowana postawa. Można bowiem być jedynie biernie „zdanym na los szczęścia”. Albo też aktywnie przeciwstawiać się nieszczęściu, a nawet wliczyć nieszczęście do końcowego bilansu własnego życia. Tak, jak to uczynił Tatarkiewicz w swoich Wspomnieniach, pisząc, że wszystkie złe przygody w ostatecznym rachunku „wyszły mu na dobre”. Zatem o wszystkim przesądza chęć rozumienia sensu własnego życiowego doświadczenia, jakie zyskujemy dzięki retrospekcji. Nie wystarczy bowiem po prostu przeżyć życie, trzeba je ponadto przemyśleć.

Maria Janion zasłynęła sentencją: „Żyjąc – tracimy życie”. Ten błyskotliwy paradoks daje się rozwiązać wtedy, gdy nie odróżniamy życia jako zwykłego trwania biologicznego od życia duchowego. Innymi słowy – od istnienia w popperowskim trzecim świecie, gdzie kumuluje się esencja czyjejś osobowości. Andrzej Nowicki, polski filozof i twórca inkontrologii (teorii spotkań) twierdzi, że po śmierci istniejemy w kulturze w postaci „wdziełowstąpienia”. Innymi słowy – istniejemy w utrwalonych dziełach kultury, w nauce, sztuce czy w wynalazkach technologicznych przesiąkniętych twórczą myślą.

3.

Dorobek naukowy Zygmunta Baumana oceniany jest często przez wielu jako wkład do teorii postmodernizmu, a szczególnie jego wariantu nazywanego często przez autora „płynną nowoczesnością”. Zwykle na drugi plan schodzi jego „socjologia rozumiejąca”. Tymczasem ów moment rozumienia, tego, co sam Bauman jako człowiek doświadczył, pozwoliło mu na dystans do własnych dramatów osobistych czy politycznych. Postawa rozumiejąca nie oznacza po prostu jednorazowego aktu z r o z u m i e n i a, ale również spojrzenie z boku i przyjrzenie się niejako z góry, z perspektywy długiego trwania. Krótko mówiąc, oznacza długotrwały proces, pełen pomyłek i sprostowań. Bywa tak, że człowiek w pewnym momencie orientuje się, iż sam sobie nieświadomie narzucił fałszywy obraz jak w znanym wierszu Juliana Tuwima Erratum.

Te wszystkie pomyłki i samozakłamania oraz ich korygowanie składają się na pełną panoramę naszej psychiki i na głębię nie tylko świadomości, ale również podświadomości. Całość naszego istnienia ujęta z poziomu meta przypomina przeczytaną księgę, do której dodano liczne aneksy i uzupełnienia, księgę wymagającą nieustannej egzegezy.

W tym kontekście pojawia się często forma wypowiedzi nazywana wyznaniami, przykładem mogą być rozważania świętego Augustyna. Są one dla autora formą spowiedzi, przyznawania się do przewinień i różnych grzechów. Głównym celem takich wyznań bywa chęć samozrozumienia, polegającego na refleksji nad własnymi czynami. Sensem czynienia wyznań jest także ich wysłuchanie przez innych, empatycznych ludzi. W końcu nawet ci, którzy nie mają sobie nic do zarzucenia, też popełniają grzech – grzech pychy. Fiodor Dostojewski nawołuje do pokory i współczucia: „Wszyscy jesteśmy biedni, wszyscy jesteśmy winni”.

4.

Autorzy obydwu biografii Zygmunta Baumana przedstawiają nie tylko chronologiczny zapis jego działań i zaniechań, ale podają też informacje o kontekście, w jakim miały one miejsce. Cenną dokumentacją okazały się w tym względzie materiały autobiograficzne, wykorzystane przez Izabelę Wagner, a zwłaszcza jej wywiady „na żywo” oraz tzw. manuskrypt, spisany i przekazany przez profesora córkom. W tym osobistym dokumencie opisał on różnorakie – miłe i przykre – przeżycia z młodości oraz traumatyczne wypadki w rodzinie. Jednym z takich wydarzeń była nieudana próba samobójcza ojca Zygmunta, Maurycego Baumana.

W osobie ojca Baumana poznajemy młodego, utalentowanego człowieka, który marzył o spokojnej kontemplacji i rozmyślaniu o sensie życia, jednak z przyczyn materialnych musiał zadowolić się posadą kupca. Urodzony jako polski Żyd, Maurycy utożsamiał się ze swoim narodem, był Izrealitą mieszkającym w Polsce, ale kochającym polską kulturę, zafascynowanym polskim językiem i myślącym po polsku. Gdy rodzinie Baumanów przyszło uciekać przed hitlerowskimi najeźdźcami do Związku Radzieckiego (do miasta Gorki), Maurycy wręczył Zygmuntowi na drogę list, który skłonił syna do nieustającej refleksji:

„To był list pełen miłości. Rozstawałem się teraz z rodzicami, zaczynałem inne, samodzielne życie – Ojciec pragnął, bym wiedział, co czuł do mnie przez wszystkie te lata, jaką rolę odgrywałem w jego życiu i jakiego wymarzył sobie mnie w przyszłości. Nie zabrakło też w liście ojcowskiej rady, mądrości życiowej, którą Ojciec chciał się podzielić z synem. To był jedyny kapitał, jaki mógł zostawić w spadku. Jego jedyny podarunek. «Pamiętaj – pisał – twój naród i tylko twój naród może docenić ciebie i twoją pracę. Pamiętaj: jesteś Żydem, należysz do żydowskiego narodu»”.

To jedno jedyne zdanie na zawsze utkwiło w pamięci Zygmunta jako „przykazanie” dane mu przez ojca, z którym potem zmagał się próbując zaakceptować jego treść:

„Mój naród? Kto to jest mój naród? I dlaczego mój? Dlaczego po prostu, że do niego należę? A czy muszę należeć? I czy naprawdę chcę należeć? A jeżeli chcę gdzieś należeć, dlaczego musi to być naród – coś, dokąd zostałem przypisany bez własnego udziału, wskutek selekcji dokonanej przez innych ludzi? I po co ta selekcja? Selekcja to odrzucenie, podział, antagonizm – dokładnie to, co przysparzało mi cierpień i budziło we mnie odrazę. Nie mogłem wiedzieć, czy Żydzi byli pod tym względem inni niż inne «narody». Żydów deptano i pogardzano nimi, lżono ich, prześladowano, a przecież byli nieugięci, nie poddawali się i pozostawali wierni sobie, nigdy nie ulegli pokusie wyparcia się swojej tożsamości, nawet gdy ich do tego zachęcano, obiecując nagrodę w postaci lepszego życia. Z tych przyczyn zasługiwali na głęboki szacunek. Jednakże przez co najmniej półtora wieku to samo odnosiło się do Polaków – a przecież z chwilą, gdy odzyskali niepodległość i znów poczuli się w domu, zaczęli pogardzać i traktować z pogardą, lżyć i prześladować Ukraińców, Białorusinów, Żydów – każdego, kto był pod ręką, na tyle blisko, by otrzymać przydział cierpienia.

A może Żydzi robiliby dokładnie to samo, gdyby dano im szanse? Nie życzyłbym sobie do nich «należeć», kiedy – przekonani o swojej świeżo uzyskanej sile, sile pięści i miecza raczej niż idei albo czystości sumienia – zaczną raptownie zapominać o tym, czego ich naucza ich własny Talmud, ta księga mądrości dla pokornych i cierpiących. Kiedy zapomną, że człowiek «powinien zawsze do tropionych, a nie tropiących» i że lepiej jest «być przeklętym niż tym, co przeklina». Kiedy przestaną słuchać starego mądrego Raby? Kiedyś przyszedł do Raby i powiedział: «Władca mojego miasta rozkazał mi zabić pewnego człowieka, jeśli odmówię – zginę». Raba odpowiedział: «Daj się zabić, a nie zabijaj. Czy sądzisz, że twoja krew jest czerwieńsza niż jego? Możliwe, że jego krew jest czerwieńsza niż twoja»”[1].

5.

Nieodparcie nasuwa się tu porównanie Maurycego, ojca Zygmunta, do postaci Ojca Jakuba, którego syn Bruno Schulz przedstawił jako Mistagoga zamieszkującego Regiony Wielkiej Herezji. Tak jeden, jak i drugi, wyrastają ponad pospolitość. Ojciec Zygmunta dał mu na drogę życiową pewne przykazanie, nad którym się bez przerwy zastanawiał. Mimo całej synowskiej miłości, młody Bauman nie był w stanie pozbyć się zwątpienia w ojcowską radę. Była ona bowiem swojego rodzaju dogmatem. Dogmatem przynależności do jednego tylko narodu. Taki stosunek przynależności zakłada bezalternatywność i zarazem jednoznaczną tożsamość. A tym samym ograniczenie wolności wyboru, która przecież jest jedną z najwyższych ludzkich wartości, podkreślającą autonomię i potrzebę samostanowienia.

Kto wie, czy Zygmunt Bauman – socjolog rozumiejący – swojej koncepcji płynnej rzeczywistości nie stworzył przeciwko dogmatowi bezwzględnej przynależności do jakiegoś jednego „wybranego narodu” albo „wybranego systemu”? Wprawdzie płynność ma wiele wad, ale w zamian znosi wszelkie sztywne ramy i nieprzekraczalne granice. Ponadto pomniejsza wszelkie zgrubienia na węzłach, pozwala na elastyczność relacji między „swoimi” i „obcymi”. Łagodzi „nieprzejednane” spory i animozje. Zapobiega wrogości, otwiera na różnice, a przez to sprzyja tolerancji. W epoce globalizacji, chcąc nie chcąc musimy przyjmować jednakowe standardy, choćby tylko ekonomiczne i administracyjne. Między Scyllą unifikacji a Charybdą indywidualizacji rozciąga się wszakże obszar różnorodności, przynajmniej prywatnej. Tym bardziej, iż tendencja mulitikulturowości przyciąga współczesną młodzież, obiecując jej uczestnictwo we wspólnocie kulturowej i obyczajowej.

Przekleństwo jednorodności ulega zawieszeniu dzięki zdobyczom New Age, które dopuszczają wszelkie mieszaniny religijne, wyznaniowe, językowe czy stylistyczne. Oczywiście, nawet w całkowicie upłynnionej rzeczywistości pojawia się potrzeba znalezienia sobie jakiegoś azylu trwałości. Niszy, gdzie dana osoba czuje się bezpieczna i kochana.

6.

Janina Bauman, pierwsza żona Zygmunta, kiedyś w rozmowie ze mną użyła określenia „kieszonka przynależności”. Miała przy tym na myśli grono naszych wspólnych przyjaciół m.in. z Lublina, gdzie spotkaliśmy się podczas konferencji i z okazji spotkania z czytelnikami jej opowiadań. W wymianie korespondencji często wspominała Lublin jako „miasto serdeczne”, przyjazne dla przybyszów. „Kieszonka przynależności” – tak właśnie nazwana przez autorkę Zimy o poranku, wspomnień z dzieciństwa w cieniu Holokaustu, w moich oczach stanowi rozwiązanie dylematu: „wygnaniec na obczyznę” kontra „przybysz do lokalnej ojczyzny”.

Bezsprzecznie, każdy człowiek potrzebuje przynależności do jakiejś wspólnoty, czy to rodzinnej, czy narodowej, ale nie może ona nikogo determinować w sposób ostateczny. W pewnym momencie dorosły już człowiek powinien przerwać pępowinę i rozpocząć życie na własny rachunek. Witold Gombrowicz nieco ironicznie domagał się, by zastąpić Ojczyznę – Synczyzną.

Cyprian Kamil Norwid pisał: „Ojczyzna to zbiorowy obowiązek”. To prawda, jednak każdy podmiot zbiorowy składa się z jednostek, którym przysługuje prawo posiadania indywidualnych rysów, odrębnych charakterów, a nade wszystko – swoboda wyboru. Bez tego bylibyśmy tylko manekinami w teatrze kukiełkowym. Sfera uczuć, przytłumiona przez instynkt zbiorowy, wyrodnieje i ulega patologii.

Ojcowskie przykazanie: „Pamiętaj, jesteś Żydem, należysz do żydowskiego narodu!”, dla Zygmunta Baumana oznaczało brak wyboru, zamknięcie perspektywy, zatrzaśnięcie bramy. Tymczasem tożsamość człowieka nie musi być ciasną klatką. Nie jest bowiem substancjalna, winna podlegać procesom rozwoju, w którym jest miejsce na wielość jej postaci. Tożsamość nie musi też być „takożsamością”, powieleniem standardu. Ma w sobie potencjał do wielorakości. Tego się właśnie domagał Julian Tuwim, protestując przeciwko antysemitom: „O tym, kim jestem – Żydem czy Polakiem, decyduję sam!”.

Dlatego też przynależność jest również kwestią własnej woli. Sami wybieramy swoją „kieszonkę przynależności” tak jak Janina Bauman. Odrzucając przynależność narzuconą przez innych, zwłaszcza nietolerancyjnych i wrogich.

Z takiej wspólnoty wybranych przyjaciół, wypróbowanych przez życie, nie sposób uczynić „wygnańców”. Zarówno Zygmunt, jak i jego żona Janina, mówiąc słowami Adama Michnika „dorośli do swojej biografii”. Osiągnęli status człowieka szczęśliwego.

Przypomnijmy raz jeszcze uwagę Tatarkiewicza o bilansie życiowym. Nawet do czyjejś dramatycznej biografii wystarczy wnieść erratę i zamiast „rozpaczy” wstawić „miłość”.

Korzystałam m.in. z następujących pozycji:

Artur Domosławski, Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana, Wielka Litera, Warszawa 2021, 906 stron.

Izabela Wagner, Bauman. Biografia, Czarna Owca, Warszawa 2021, 837 stron.

[1] I. Wagner, Bauman, Warszawa 2021, s. 102–103.

Jadwiga Mizińska – prof. zw. dr hab., obecnie emerytowana, UMCS w Lublinie. Wykładała m.in. filozofię, antropologię kulturową, aksjologię, etykę w Zakładzie Ontologii i Teorii Poznania kierowanym przez prof. Z. Cackowskiego.

Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.

Poranny telefon z wiadomością o śmierci (21 kwietnia) Hieronima Kubiaka nie był dla mnie zaskoczeniem. Hieronim ciężko i długo chorował, gasł w oczach. W obliczu tej śmierci przed oczyma stanęła mi bardzo długa historia naszej przyjaźni – jednej z najwspanialszych, jakie dał mi los.

Hieronima poznałem w czasie mojej kilkuletniej pracy na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdy po ukończeniu (w 1956 roku) filologii rosyjskiej podjął studia socjologiczne, które ukończył w 1964 roku. Wcześniej, w roku 1961, został asystentem w Katedrze Etnografii Ogólnej i Socjologii kierowanej przez profesora Kazimierza Dobrowolskiego. W ramach tej katedry stworzono dla mnie niewielki Zakład Teorii Rozwoju Społecznego i Socjologii Polityki, w którym był jednym z dwóch asystentów. Tak zaczęła się nasza znajomość, bardzo szybko przemieniona w bliską przyjaźń. Już po moim odejściu z Krakowa Hieronim doktoryzował się w 1968 roku i habilitował w 1972, a w 1979 otrzymał tytuł profesora.

W tych latach Jego zainteresowania naukowe ewoluowały. Pierwszy artykuł naukowy opublikował w 1959 roku na łamach „Euhemera”. Poświęcony był światopoglądowi polskich ateistów. Zainteresowanie postawami wobec religii i ateizmu znalazły wyraz w kilku jego wczesnych publikacjach, a w dojrzałej postaci – w pracy doktorskiej poświęconej Polskiemu Narodowemu Kościołowi Katolickiemu w USA i w rozprawie habilitacyjnej dotyczącej zjawiska religijności w kontekście ruchów migracyjnych ze wsi do miasta. W kolejnych latach zainteresowania badawcze Kubiaka przesunęły się w stronę badań polonijnych, co między innymi znalazło wyraz w stworzonym przez Niego, prężnym i bardzo wartościowym, Ośrodku (później Instytucie) Badań Polonijnych i w redagowaniu „Przeglądu Polonijnego”. W następnych latach w centrum zainteresowań badawczych profesora Kubiaka znalazły się problemy narodu – najpierw w postaci monografii poświęconej narodzinom narodu amerykańskiego, a następnie porównawczej pracy o problemie narodowym w „erze postwestfalskiej” (2007). Już po zmianie systemu podjął ciekawe badania nad partiami politycznymi i zachowaniem politycznym. Ten szeroki tematycznie i bardzo wartościowy naukowo dorobek zapewnia Mu ważne miejsce w powojennej historii polskiej socjologii.

Nie był jednak tylko uczonym. Był – z temperamentu i przekonań – działaczem politycznym. Urodzony (w 1934 roku) w łódzkiej rodzinie robotniczej, od wczesnej młodości był człowiekiem lewicy. W 1953 roku wstąpił do PZPR i pozostał w niej do końca. Działał w ruchu studenckim (i został honorowym członkiem ZSP), był doradcą wicepremiera Wincentego Kraśki (w latach 1971–72), a w burzliwym roku 1981 stanął na czele reformatorskiego skrzydła w krakowskiej PZPR, kierował krakowską delegacją na IX Zjazd partii, został na nim wybrany do Komitetu Centralnego, w którym był członkiem Biura Politycznego (do 1986 r.) i sekretarzem (do lata 1982 r.).

Był to dla Niego – jak dla wielu ludzi o podobnej orientacji politycznej – okres wielkiej próby. Odważnie i konsekwentnie działał na rzecz demokratycznych zmian w państwie i w partii oraz na rzecz porozumienia narodowego. Ciężko przeżywał załamanie się prób zbudowania takiego porozumienia i wprowadzenie stanu wojennego. Tego dnia spędziłem wiele godzin w Jego gabinecie. Szczerze i ciekawie rozmawialiśmy o zagrożeniach dla Polski i o tym, jaką drogą iść, by ratując państwo przed katastrofą zachować jak najwięcej ze zdobyczy dokonujących się wcześniej demokratycznych reform. Z racji mojej ówczesnej funkcji (dyrektora Instytutu Podstaw Marksizmu-Leninizmu) podlegałem bezpośrednio Kubiakowi i mogłem z bliskiej perspektywy obserwować Jego walkę o to, by stan wojenny nie oznaczał pogrzebania szans na stopniową demokratyzację systemu.

Hieronim był w tej walce jedną z najważniejszych postaci. Był też szczególnie ostro atakowany przez zwolenników twardej linii. Bardzo to przeżywał. W lecie 1982 roku złożył rezygnację ze stanowiska sekretarza KC, ale w Biurze Politycznym pozostał do końca kadencji, gdyż nie chciał, by Jego rezygnacja odebrana została jako wycofanie poparcia dla linii politycznej Wojciecha Jaruzelskiego. Na X zjeździe PZPR (1986) ponownie został wybrany do Komitetu Centralnego, ale głównym polem Jego działalności stał się Polski Komitet Pokoju, w którym, w 1986 roku, został powołany na stanowisko przewodniczącego. W tej roli był inicjatorem powstania Polskiej Rady Badań Pokoju, z profesorem Aleksandrem Gieysztorem jako przewodniczącym (i ze mną w roli wiceprzewodniczącego). Znów mogliśmy bardzo blisko współpracować.

Po rozwiązaniu PZPR Hieronim Kubiak wycofał się z życia politycznego. Nie wstąpił do Socjaldemokracji RP, choć jej program był Mu bliski. Bez powodzenia kandydował w wyborach sejmowych 1989 roku – na jedno z miejsc zarezerwowanych dla PZR, ale bez poparcia krakowskiego komitetu partii. Był dwukrotnie prezesem krakowskiej „Kuźnicy”, której współzałożycielem był w 1976 roku, a w 2014 roku otrzymał godność jej prezesa honorowego. Głównie jednak skupił się na pracy naukowej i dydaktycznej.

Nieraz rozmawialiśmy w tych latach o polityce, a nawet wydaliśmy wspólną książkę na temat polskich partii politycznych. W tym czasie – jak i wcześniej – bardzo podobnie patrzyliśmy na to, co działo się w polskiej polityce, a różniło nas jedynie to, że Hieronim nie chciał już wracać do aktywnego życia politycznego. Myślę, że było to w jakimś stopniu spowodowane poczuciem współodpowiedzialności za końcowe lata działalności PZPR. Przekonywałem Go, że ma prawo do dumy z tego, jaką rolę odegrał w tych dramatycznie trudnych latach. Jak widać, nie byłem w tym przekonywaniu do końca skuteczny.

Przez ponad pół wieku naszej przyjaźni wielokrotnie doświadczałem ze strony Hieronima wiele dobrego. Gdy kończyłem osiemdziesiąt lat, napisał i wydał uroczą książeczkę poświęconą moim związkom z Krakowem. Był dobrym człowiekiem i lojalnym przyjacielem. Był jedną z najpiękniejszych postaci polskiej powojennej lewicy. Taki pozostaje w mojej pamięci.

Wspomnienie ukazało się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.

W końcu kwietnia br. rodzina i przyjaciele pożegnali na Cmentarzu Rakowickim profesora Hieronima Kubiaka. Krakowianina z wyboru, ponieważ wywodził się z centralnej Polski – urodził się w Rudzie Pabianickiej w roku 1934.

Po uzyskaniu matury poszedł na studia na Uniwersytet Jagielloński i – jak się okazało – do końca swoich dni pozostał w Krakowie. Mało tego – z biegiem lat stawał się nietypowym krakowskim inteligentem, ponieważ solidne studia socjologiczne i filozoficzne od początku motywowały go do aktywności społecznej i politycznej po stronie lewicy (jak powszechnie wiadomo, Kraków to do dziś miasto konserwatystów).

Od 1953 r. do 1990 r. należał do PZPR. Ale dla mnie szczególnie ważny w Jego życiorysie był etap działalności w Zrzeszeniu Studentów Polskich – najbardziej demokratycznej organizacji w okresie PRL. Dodam, że sama stałam się członkiem ZSP wiele lat później, ale działacze tej organizacji znajdowali wspólny język nawet wówczas, gdy dzieliła ich znacząca różnica wieku. Decydował o tym zapewne twórczy i inteligencki duch organizacji…

Mogłam się o tym przekonać, kiedy w 2006 r. podjęłam pracę na Wydziale Politologii Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego, gdzie często miały miejsce nasze (niezaplanowane wcześniej) spotkania i rozmowy. Korzystałam z nich, ponieważ w ten sposób miałam okazję dowiadywać się od Hieronima nie tylko ciekawych historii z jego długiego politycznego życia, ale i poznać Jego interesujące refleksje na temat specyfiki „klimatu krakowskiego”. Wspominaliśmy czasy, kiedy krakowską lewicą kierował nieodżałowany Andrzej Urbańczyk, ze smutkiem uczestniczyliśmy też wspólnie w pogrzebie profesora Andrzeja Kapiszewskiego – jednego z założycieli Akademii Frycza Modrzewskiego.

W czasie rozmów Hieronim wspominał ad hoc swoje pobyty na uczelniach amerykańskich i spotkania ze środowiskami polonijnymi. W tym kontekście szczególnie dumny był z faktu, że jedno z Jego publicznych wystąpień zrobiło wielkie wrażenie na żonie byłego prezydenta Jacqueline Kennedy – później przywołała je w jednej ze swych publikacji.

Hieronim zostawił trwały ślad zarówno w krakowskim środowisku naukowym, jak i w powojennej historii krakowskiej lewicy.

Wiemy, że odwieczne prawo przemijania nieoczekiwanie zabiera nam przyjaciół. Ważne jednak – gdy odchodząc – pozostawiają nam dobre myśli i wspomnienia…

Kłaniam się nisko życiowemu dorobkowi Profesora i Kolegi Hieronima Kubiaka.

Wspomnienie ukazało się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.

Śmierć przyjaciół jest zawsze przedwczesna. A już zwłaszcza, gdy przychodzi tak nagle, niespodziewanie, przerywając niedokończone rozmowy i projekty, przekreślając umówione spotkania. Gdy przychodzi w wieku niespełna 67 lat.

Adam Kobieracki mógł uważać się za człowieka zawodowo spełnionego. Osiągnął właściwie wszystko, co może zdobyć pracą i talentem zawodowy dyplomata w służbie swojemu państwu: wielokrotnie kierował kluczowym w MSZ Departamentem Polityki Bezpieczeństwa, był przedstawicielem Polski przy ONZ i organizacjach międzynarodowych w Wiedniu, dyrektorem wiedeńskiego Centrum Zapobiegania Konfliktom, wreszcie – pełnił funkcję zastępcą sekretarza generalnego NATO, najwyższe polityczne stanowisko, które dotychczas Polak zajmował w Pakcie Północnoatlantyckim. Gdy jednak rozmawiałem z nim, a przez kilkadziesiąt lat znajomości i wspólnej służby takie rozmowy były codziennością, Adam – zwłaszcza w ostatnich, ciemnych latach rządów PIS – nie krył rozczarowania i zawodu. Świadomość uzasadnionej dumy z dokonań w przeszłości zmagała się w nim z frustracją i poczuciem dojmującej krzywdy. Z niedowierzeniem i niepokojem patrzył, jak nacjonalistyczny prawicowy rząd marnotrawi wieloletni dorobek dyplomatyczny kraju, trwoniąc autorytet i powagę Polski w niezrozumiałych kłótniach z sąsiadami. Troskał się o kondycję polskiej służby zagranicznej, w której rozpychały się moralne i zawodowe miernoty z partyjnego nadania. Bolało go osobiste upokarzanie, gdy tuż przed warszawskim spotkaniem NATO pozbawiono go, największego w Polsce znawcy mechanizmów i procedur Sojuszu Północnoatlantyckiego, jakiegokolwiek wpływu na przygotowania do szczytu, dymisjonując ze stanowiska dyrektora departamentu w MSZ. Przez sześć lat były zastępca sekretarza generalnego NATO był skazany na bezproduktywne przekładanie nic nieznaczących papierów. Tylko choroba i przedwczesna emerytura zaoszczędziły jednemu z najwybitniejszych polskich dyplomatów dodatkowych afrontów, gdyż czekały go zsyłka do archiwum, a później zwolnienie z pracy pod pretekstem, wydumanym przez ministra Raua i jego ideologicznych mocodawców. Bo stokroć mają rację najbliżsi Adama, twierdząc, że ten bolesny okres w jego życiu nie pozostał bez wpływy na przedwczesną śmierć.

Biografia Adama, jego dokonania i sukcesy, jego wypchnięcie na margines dyplomacji odzwierciedlają historię najnowszą naszej dyplomacji i naszego kraju, wszystkie jej wzloty i jej wstydliwe stronice. Bo tworzyli ją tacy ludzie jak Kobieracki, wplatając swoje życie w los naszej wspólnoty, której imię Polska.

Pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Adam Kobieracki rozpoczął w innej epoce, w 1982 roku, gdy w Europie podzielonej na dwa bloki  Polsce wyznaczono miejsce po jej wschodniej stronie, w Pakcie Warszawskim. Pierwsze poważne doświadczenie dyplomatyczne Kobieracki zdobywał, uczestnicząc w składzie polskiej dyplomacji w rozmowach rozbrojeniowych o redukcji sil zbrojnych w Europie i o konwencjonalnych siłach zbrojnych w Europie. Dyplomacja wielostronna jest sztuką samą w sobie;  zawodowi dyplomaci mówią, że „multilateralka” [od: multilateral, ang. – wielostronny), a dodatkowo jeszcze w kwestiach bezpieczeństwa i rozbrojenia, jest szkołą tak wymagającą, że po niej nie są straszne żadne inne wyzwania dyplomatyczne. Negocjacje blokowe wymuszają pozostawanie w gorsecie zobowiązań sojuszniczych i dobrego rozumienia surowych realiów geopolitycznych. I na tej ograniczonej, ściśniętej przestrzeni trzeba wywalczyć jak najwięcej miejsca na oddech dla swojego kraju. Tak funkcjonowała ówczesna polska dyplomacja – między przymusem geopolitycznym a interesami i ambicjami narodowymi.

Takie uniwersalne doświadczenie okazało się więcej niż przydatne kilka lat później, gdy Kobieracki – już jako dyplomata w wiedeńskim Przedstawicielstwie Polski przy ONZ i OBWE – negocjował adaptację Traktatu o konwencjonalnych siłach zbrojnych w Europie. Szef Przedstawicielstwa ambasador Jerzy Nowak mówił wówczas o nim jako o błyskotliwym dyplomacie z wielką przyszłością.

Gdy dokonywał się Wielki Przełom – ustrojowy w Polsce, geopolityczny, po rozpadzie ZSRR i Układu Warszawskiego, w Europie – zawodowi dyplomaci, znający nie po prostu języki obce, lecz owe specyficzne idiomatyczne, pełne technicyzmów, narzecze specjalistów od bezpieczeństwa i rozbrojenia, posiadający rozbudowane kontakty, byli niezastąpieni. Kobieracki miał jeszcze jeden atut: studiował w MGIMO, Moskiewskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, uczelni kształcącej dyplomatów dla wielu państw. Adam nie tylko znal osobiście kolegów z Węgier, Czech, Rumunii czy państw bałtyckich. Znał Rosję i Rosjan. A dla Polski, tak czy inaczej skazanej na sąsiedztwo z wielkim, niekiedy trudnoobliczalnym mocarstwem jądrowym, taka wiedza jest po prostu bezcenna.

Dobrze wiedział o tym George Robertson, sekretarz generalny NATO, powierzając Kobierackiemu w 2003 roku stanowisko swojego asystenta (co w nomenklaturze NATO oznacza stanowisko zastępcy sekretarza generalnego). Polska była członkiem NATO dopiero od czterech lat, okres nieco krótki, aby komuś z nowego kraju członkowskiego powierzać tak odpowiedzialne zadania. Ale kierownictwu Paktu potrzebny był zawodowy rzutki dyplomata, który potrafiłby porozumieć się z Rosjanami, uspokoić nieco ich obawy, związane z rozszerzeniem Sojuszu.  Umiejętność prowadzenia dialogu z Moskwą była Sojuszowi niezbędna także dlatego, że NATO zaangażowane w operację w Afganistanie potrzebowało zgody Rosji i jej sojuszników na korzystanie z ich terytorium dla komunikacji z Afganistanem.

Znajomość obszaru posowieckiego, na których między nowo niepodległymi państwami tliły się liczne konflikty etniczne i graniczne, oraz przez lata cierpliwie budowane kontakty a także europejska już rozpoznawalność i renoma ambasadora Kobierackiego okazały się decydującymi atutami przy powołaniu go na stanowisko dyrektora Centrum Zapobiegania Konfliktom Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie czyli faktycznie osoby nr 2 w OBWE.

Adam Kobieracki wnosił do działalności NATO i OBWE nie tylko swoją doświadczenie zawodowego dyplomaty. Był przedstawicielem pokolenia, które przyczyniło się do płynnego przejścia Polski z Układu Warszawskiego do Paktu Północnoatlantyckiego, budując wiarygodność sojuszniczą naszego kraju. Był tego Przełomu orędownikiem i wykonawcą. Przykładem, jak wykorzystać racjonalną wiedzę o komplikującym się świecie dla poszukiwania formuły pokoju i bezpieczeństwa w Europie tak, aby jak tworzyć optymalne warunki zewnętrzne dla pozycji i rozwoju swojego kraju. Nie wiem, jakich wymówek musieli użyć ideologiczni kierownicy MSZ, aby w 2018 r. – gdy rozdawano tytuły wybitnego dyplomaty w związku ze stuleciem odzyskania przez Polskę niepodległości – pominąć Adama Kobierackiego i nie dostrzec jego zasług. To kolejna wstydliwa karta w najnowszych dziejach polskiej dyplomacji.

11 kwietnia, dzień pogrzebu Adama wydał się pogodny, słoneczny. Mały cmentarz na Służewie, gdzie spoczął Kobieracki, nie mógł pomieścić byłych i obecnych ministrów, oficerów wysokiej rangi, kolegów, podwładnych, przyjaciół i znajomych – wszystkich tych, którzy przyszli, aby swoją obecnością zaświadczyć swój szacunek i uznanie Adamowi i wesprzeć jego najbliższych. To była imponująca demonstracja pamięci.

MSZ, pod nowym już kierownictwem, po raz pierwszy od kilku lat zachowało się właściwie, oddając hołd Adamowi Kobierackiemu i godnie go żegnając. Pierwszą pożegnalną mowę wygłosił nad trumną Adama jego były współpracownik i wychowanek Robert Kupiecki, dzisiaj wiceminister spraw zagranicznych. Kupiecki mówił o swoim starszym koledze z uznaniem, szczerze i serdecznie. Mówił rzeczy słuszne i prawdziwe. To była dobra mowa. Ponieważ wiceminister Kupiecki przemawiał w imieniu Ministerstwa Spraw Zagranicznych, to w jego mowie zabrakło tylko jednego słowa – Przepraszam. Dopowiedział je minister Radosław Sikorski, który kilkanaście dni później, w dorocznym exposé wygłaszanym w Sejmie RP, powiedział: „Jest mi przykro z powodu tych wszystkich członków służby zagranicznej, których dotknęły niesprawiedliwość i szykany ze strony resortu kierowanego przez polityków poprzedniego rządu.

W końcu 2023 roku nakładem Wydawnictwa Filtry ukazała się książka znanego reportażysty Mirosława Wlekłego zatytułowana Nie nasz papież. Pontyfikat Jana Pawła II. Już sam ten nieco prowokacyjny tytuł sugeruje koncentrację zainteresowań autora na aktywności papieża poza Polską – a może też krytycznym postrzeganiu jego osoby w świecie. I tak jest w istocie. Mirosława Wlekłego interesuje działalność Jana Pawła II w środowisku pozapolskim, głównie zachodnim i latynoamerykańskim, oraz watykańskie uwarunkowania jego aktywności. Książka stanowi swoistą – i, zauważmy, udaną – hybrydę reportażu i publicystyki społeczno-politycznej, w której autor wykazuje w literaturze przedmiotu budzące respekt oczytanie.

Niniejszy tekst jest kontynuacją moich wcześniejszych publikacji w „Res Humana” na temat Jana Pawła II (numery 2/2023 i 3/2023), które były głosem w dyskusji na temat aktualnego stanu polskiego Kościoła i pontyfikatu Jana Pawła II. Debatę tę wywołały książka Ekke Overbeeka Maxima culpa. Jan Paweł II wiedział oraz publikacje i produkcje filmowe – m.in. Wojciecha Smarzowskiego, Tomasza i Marka Sekielskich, Marcina Gutowskiego, Stanisława Obirka, Artura Nowaka.

Ważny ich wątek stanowił krytycyzm wobec rządzącego w Polsce od 2015 roku duumwiratu PiS – Kościół katolicki. Wiązało się z tym silne przekonanie, iż różnorodne nadużycia hierarchów (w tym m.in. tuszowanie pedofilii wśród duchowieństwa) wynikają też z ich usiłowań zachowania dobrego imienia instytucji, z którą są związani. Ale nie wyczerpuje to listy zagadnień, w które uwikłana jest ich twórczość.

Główną tezę książki M. Wlekłego można wyrazić następująco: polski odbiór osoby Jana Pawła II (zwłaszcza potoczny) jest zdecydowanie jednostronny. Zazwyczaj mamy do czynienia z daleko posuniętą idealizacją, jego hagiograficzną obroną, nawet wtedy, gdy rzeczowo podchodzi się do jego aktywności i osiągnięć i usiłuje naprawiać funkcjonowanie Kościoła. Jest to nasz papież, nasz święty[1]. Uosobienie Polski i polskości.

Tymczasem w bardzo wielu krajach bywa on nader krytycznie oceniany z powodu praktycznego odchodzenia od reformatorskich ustaleń II Soboru Watykańskiego. Tym samym jest on odpowiedzialny za postępującą w świecie sekularyzację, za odchodzenie od wierzeń i praktyk religijnych.

Przyjrzyjmy się zatem bliżej najważniejszym, krytycznym zastrzeżeniom wobec Jana Pawła II i Kościoła katolickiego zebranym przez M. Wleklego podczas jego wielu peregrynacji po świecie:

– Papież, będąc zdecydowanym antykomunistą, zaangażowanym w polityczne boje związane z destrukcją komunizmu (lub dokładniej tego, co on za ten system uważał), wspierał także z reguły wybitnie represywne rządy w Ameryce Łacińskiej[2]. W tej sferze Watykan współpracował z rządem Stanów Zjednoczonych.

Niechęć Jana Pawła II do różnych odmian lewicy obejmowała także żywy w Ameryce Łacińskiej (zwłaszcza wśród niższego duchowieństwa), wpływowy w końcu XX w. nurt teologii wyzwolenia, niekiedy bliski marksizmowi, którego zwolennicy gorąco dopominali się „ziemskiej” sprawiedliwości ekonomicznej i demokratycznych reform społecznych (por. prace i publiczne wypowiedzi jego przedstawicieli: G. Gutierreza, L. Boffa, H. Camary).

Jan Paweł II – zdaniem wielu – nie odróżniał różnych form marksizmu i skłonny był go widzieć jako jednorodną doktrynę związaną z polityczną praktyką państw komunistycznych.

– Wiązała się z tym polityka personalna kurii rzymskiej, w której pierwszorzędną rolę odgrywał papież. Utrudniała ona awans duchownych podejrzanych o lewicowość i preferowanie tych, którzy znani byli z prawicowych przekonań. Znana jest „słabość” Jana Pawła II do Opus Dei i Legionu Chrystusowego. Mocno krytykowana była polityka awansowa wśród polskiego episkopatu (najczęściej wymienia się tu osoby Stanisława Dziwisza i Józefa Kowalczyka, ale to dopiero początek listy polskich hierarchów…).

– Bardzo ważnym powodem krytyki Jana Pawła II w świecie był szeroko rozumiany konserwatyzm, czy najogólniej mówiąc niechęć do zmian istniejącego stanu rzeczy. Dotyczy to spraw o pierwszorzędnym znaczeniu – m.in. przywiązania do modelu zarządzania typowego dla hiperscentralizowanej kurii, statusu kobiety w Kościele katolickim, celibatu księży, a także niedopuszczalności antykoncepcji (poza naturalną).

Wiele wskazuje na to, iż na ostateczny kształt encykliki Humane Vitae (1968 r.), zakazującej stosowania sztucznej antykoncepcji, duży wpływ wywarł Karol Wojtyła (wówczas metropolita krakowski i kardynał). Skutki jej opublikowania były bardzo poważne. Jak pisze z dużą dozą sarkazmu autor omawianej książki, Humane Vitae wyludniła kościoły w Beneluksie i sporej części Europy (rozdział 3).

Jak widzimy, książka M. Wlekłego nie jest całościową syntezą poglądów Jana Pawła II, ich ewolucji, różnorakich ich wpływów na politykę kurii rzymskiej i narodowych Kościołów, a także społecznego odbioru aktywności papieża w różnych dziedzinach. Wyraźnie koncentruje się ona na papieskich błędach w jego działalności. A niekiedy są to błędy o dalekosiężnych konsekwencjach. Autor jest rzecz jasna świadomy istnienia wielu pozytywów pontyfikatu Jana Pawła II (daje temu wyraz m.in. we wstępie). Należy do nich z pewnością mobilizacja społeczna w początkach transformacji ustrojowej w Polsce, tonizowanie konfliktów społecznych (co pomogło wypracować pokojowy model zmian systemowych w Europie Środkowo-Wschodniej), wspieranie wchodzenia Polski do Unii Europejskiej. Nie wyczerpałem bynajmniej pełnej listy tych zasług, a jedynie zasygnalizowałem problemy, w których rozwiązywaniu efektywnie uczestniczył Jan Paweł II. Ale obok nich nie można nie dostrzegać negatywów działalności polskiego Kościoła po roku 1989, zwłaszcza w ośmiu latach rządów PiS, gdy w rosnącym stopniu stawał się on aktywnym podmiotem życia politycznego.

Jeśli tak spojrzymy na omawianą książkę, dostrzeżemy inne jej zalety. Może ona leczyć z polonocentryzmu i nacjocentryzmu, uświadamiać tę prostą prawdę, że w odbiorze różnych postaci można przyjmować odmienne perspektywy od naszej. To świeże spojrzenie oraz obiektywizm sprzyjać mogą akceptacji nowych rozwiązań w relacjach państwo – Kościół. Oby stały się one powszechnie przyjmowane przez polską klasę polityczną i środowiska decyzyjne.

Dla osób o demokratycznych przekonaniach byłby to chyba bardziej liczący się fakt niż dorobek Jana Pawła II w innych aspektach: 482 kanonizacje, 1343 beatyfikowanych i 1,6 mln km przebytych w podróżach misyjnych.

[1] Zauważmy, iż ostatnio sytuacja uległa zmianie o tyle, że rośnie – na co wskazują wyniki sondaży, jak i codzienna obserwacja – krytycyzm wobec Kościoła i następuje spadek religijności.

[2] Wspomnieć tu należy o zamordowaniu przez „szwadrony śmierci” arcybiskupa Salvadoru O. A. Romero 24.03.1980 r. Został on kanonizowany dopiero w 2018 r., już w czasie pontyfikatu papieża Franciszka.

Esej ukazał się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.

Ernest Bryll to wielce popularna, emblematyczna wręcz figura na szachownicy powojennej literatury polskiej. Obecna w niej od drugiej połowy lat 50. XX w. Po studiach polonistycznych (1957). Literackie szlify zdobywał w redakcji pokoleniowego pisma młodych „Współczesność”, od początku wyraziście zaznaczając swoją pisarską obecność i odrębną „niepodległość” twórczą na wielu polach narodowej kultury tego czasu. Debiutował tomem wierszy pod przewrotnie ironicznym tytułem: Wigilie wariata (1958). Wydawał potem liczne inne zbiory: Autoportret z bykiem (1960), Twarz nie odsłonięta (1963), Sztuka stosowana (1966) i wiele innych ukazujących pewną rodzącą się, charakterystyczną stałość form i języka poetyckiego, ale i znaczącą różnorodność oraz zapowiedź zmienności obrazowania i co bardziej istotne, autorskiego stosunku do aktualiów rzeczywistości jak Muszla (1968), Mazowsze (1967), Fraszka na dzień dobry (1969), Zapiski (1970), Piołunie piołunowy (1973), Zwierzątko (1975), Rok polski (1977), Ta rzeka (1977), A kto się odda radości (1980), Czasem spotykam siebie (1981), Sadza (1982), Kolęda nocka (1982), Pusta noc, Boże uchroń nas od nienawiści (1983), List (1985), Adwent (1986), Widziałem, jak odchodzą z nas ci dobrzy ludzie (1996), Szara godzina. Wiersze niepublikowane z lat 2004-2020, 2021. A pamiętać także trzeba o doskonale swego czasu przyjętym wyborze polskiej poezji ludowej (wraz z Wojciechem Siemionem), znanym z licznych wersji scenicznych – Wieża malowana (1962).

Jako prozaik Ernest Bryll nawiązywał do rodzących się wówczas na nowo i płodnych niezmiernie i znaczących nadal w prozie polskiej odmian tematycznych, aktualnych motywów i problematyki podejmowanych przez czołowych przedstawicieli „literatury nurtu wiejskiego” (Julian Kawalec, Tadeusz Nowak, Wiesław Myśliwski czy Marian Pilot…). W mikropowieściach i opowiadaniach, utrzymywanych w konwencji realistycznego obrazka o tematyce współczesnego życia „prowincjonalnego” z czasów wielkich przeobrażeń struktur społecznych, konfliktów obyczajowych i mentalnych jak Studium (1963), Ciotka (1964), Ojciec (1964), Gorzko, gorzko (1964), Długi niedzielny autobus (1969), sięgał wielokrotnie po bliskie mu realia i doświadczenia własnego życiorysu.

Największą popularność – obok tekstów piosenek, po które sięgają nadal największe „gwiazdy” estrady – zapewniły Ernestowi Bryllowi dramaty poetyckie jak Rzecz listopadowa (wyst. 1968) Kurdesz (wyst. 1969), Kto ty jesteś?, czyli małe oratorium na dzień dzisiejszy (wyst. 1970), pastorałki po górach, po chmurach (wyst. 1969), Na szkle malowane (powst. 1969, wyst. pt. Janosik, czyli…, 1970), Życie jawą (powst. 1972, wyst. pt. Co się komu śni), a także oparte na plebejskich, prześmiewczych i groteskowych motywach i wzorcach stylistyki, rodem i inspiracji poetyki staropolskich renesansowych widowisk (np. motyw „z chłopa król”) czy też barokowych tradycji poetyckich, religijno-obrzędowych „pasji” – Oratorium pastoralne (wyst. 1974), jak i wystawianych w latach „stanu wojennego” w kościołach – Wieczernik w latach 80. Bywał też Bryll, jak się rzekło, autorem tekstów bardzo popularnych piosenek, wziętym publicystą kulturalnym i politycznym, a także tłumaczem poezji (głównie z literatury czeskiej i irlandzkiej, wraz z żoną Małgorzatą Goraj przełożył Historię Irlandii, 1998). Był kierownikiem literackim zespołów filmowych ,,Kamera” i „Silesia” oraz Teatru Polskiego w Warszawie, później dyrektorem Instytutu Kultury polskiej w Londynie (1975-1978) i ambasadorem w Irlandii (1991-1995).

Ernest Bryll stał się czołowym przedstawicielem swojej generacji zwanej pokoleniem „Współczesności” (od tytułu tego organu z okresu „październikowej odwilży” 1956,). W pierwszych wystąpieniach i zbiorach wierszy nawiązywał „często i gęsto” do tamtej przełomowej epoki, atmosfery rodzących się wielkich, odradzających się po tzw. minionej epoce społecznych nadziei. Ujawniających się wraz z nimi nowych pokoleniowych pisarskich dokonań, postaw i nastrojów tego czasu. Na czele z owym charakterystycznym buntem, nie tylko przecież estetycznego sprzeciwu, wobec obowiązujących do niedawna zadekretowanych odgórnie wzorców „socrealistycznych”. Ale także i wobec pojawiających się rozlicznych prób i „mód” artystycznych w sztuce, czerpanych z kultury europejskiej i światowej (amerykańskiej, anglosaskiej i latynoskiej). Formowania się nowej, głównie pośród młodzieży literackiej, estetyki, tzw. nowej dykcji poetyckiej, różnoimiennych prób form ekspresji artystycznej… Pojawiających się zresztą wtedy niczym z rogu obfitości po latach odcięcia kultury i literatury polskiej od zagranicznych tendencji, i twórczości, także w filmie, teatrze czy plastyce.

Potem coraz wyraźniej i śmielej odwoływał się Ernest Bryll przede wszystkim do rodzimych wielkich tradycji i nurtów narodowej literatury społeczno-obywatelskiej. Podejmował często – zarówno w utworach poetyckich, jak i dramatopisarstwie – na swój sposób wyraziście ostrą (jak u wielu innych twórców tamtego czasu – od choćby Gałczyńskiego po Mrożka), acz zawsze na swój sposób, polemikę z dziedzictwem postaw romantycznych, młodopolskich, eskapistycznych, funkcjonujących nie tylko w literaturze, ale i w codziennych, pospolitych przejawach zachowań indywidualnych i społecznych. Obecnych w nawykach zbiorowych („stadnych”) współobywateli (kult klęsk narodowych, stadny i słomiany zapał rodaków do „czynów”, jałowe marzycielstwo, brak zmysłu praktycznego itp.). Przeciwstawiał im ideał plebejskiej zdroworozsądkowości, ludowej krzepy i witalności, co widać nawet w samej już warstwie językowych stylizacji, odwołując się przy tym do zasobów staropolszczyzny, choćby jędrnego języka Mikołaja Reja czy pamiętnikarza Jana Chryzostoma Paska oraz „konceptów” poetów barokowych (Potocki, Morsztyn), romantycznych (Słowacki, Norwid), jak i jednocześnie do rodzącej się potocznej i plebejskiej polszczyzny współczesnej. Do pragmatycznie trzeźwego realizmu społeczno-politycznego, w przywoływanych licznych „egzemplach”, przykładach czerpanych z rozmaitych wydarzeń, momentów narodowej przeszłości. W tym też i poszczególnych „etapów” powojennej, już „popaździernikowej” teraźniejszości (Twarz nie odsłonięta, Sztuka stosowana).

Znamiennym pod tym względem, jako metoda stylistyczna czy też wyraz specyficznie rozumianego polemicznego stosunku autora do tradycji historycznych i literackich, może być na przykład wiersz Wciąż o Ikarach głoszą…, gdzie wbrew utartym w kulturze poetyckim symbolom, poglądom historyczno-literackim (mitologia grecka, obraz Bruegla, okupacyjne opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza Ikar) bohaterem tego wiersza Ernest Bryll czyni nie mierzącego idealistycznie „wysoko” Ikara, który traci swe skrzydła z wosku w locie w gorącym słońcu, ale praktycznego, mierzącego „niżej” pragmatyka i realistę Dedala. Podobną wymowę mają i inne jego wiersze, jak na przykład te ironicznie mówiące o owych historycznych uwarunkowaniach w rozumieniu tragizmu dziejów i „peryferyjnego” położenia Polski. Podkreślaną tragifarsowymi nutami widzenia spraw Polski i Polaków, przez na przykład cudzoziemców (Turystyka, Ta nienawistna miłość, jest to także jeden z motywów jego dramatów poetyckich, z Rzeczą listopadową na czele).

Po 1981 roku kierunek moralistycznych i społecznych pasji autora uległ – w wydawanych poza obiegiem cenzuralnym zbiorach – ostrej korekcie; jego krytycyzm szedł coraz wyraźniej w stronę bezpośredniego odwzorowywania i ocen realiów życia politycznego i społecznego okresu PRL. Beznadziejności i kłopotów życia dnia codziennego (patrz między innymi popularna Kolęda nocka – Za czym kolejka ta stoi…). W stronę autobiograficznych rozliczeń także i z własną przeszłością, postawą ideową z lat młodości i zaczadzenia owym „ukąszeniem heglowskim” (tom Sadza, sztuka Wieczernik). Poeta podejmuje też liczne, czasami przewrotne, próby łączenia i godzenia różnych wcześniej demonstrowanych zachowań i wyborów postaw w tamtym czasie, dotyczących ocen kierunków i tendencji własnego dorobku. Na przykład nasycając wiele wierszy z tomu Widziałem, jak odchodzą od nas ci ludzie dobrzy tematyką autokrytycznie osobistych porachunków z historią, także oczywiście i tą najnowszą, czyli zbiorowymi, demonstrowanymi (często koniunkturalnymi) zachowaniami i postawami z czasu tzw. karnawału Solidarności. Sprawami dotyczącymi aktualiów wyborów politycznych obok coraz liczniej pojawiających się w twórczości Ernesta Brylla dylematów światopoglądowo religijnych obok problemów lęku i goryczy egzystencjalnej, czy odwołań do bieżących literackich polemik i wspomnień (np. wiersze na śmierć pokoleniowych kolegów po piórze, wybitnych poetów – Tadeusza Nowaka i Stanisława Grochowiaka. Jak też np. pełen dramatycznych pytań wiersz Dokąd tak pędzi moje pokolenie…). Pojawiają się również obok tego w wierszach ostatniego okresu jego twórczości poetyckiej i publicystycznej wątki również ogólniejszej, zasadniczej natury pytań i dylematów, autotematycznych rozterek natury światopoglądowej czy eschatologicznej. A także i liczne związane z tym świadectwa wielkiej fascynacji kulturą europejską, jej historią, przyszłością i bieżącymi problemami społecznymi oraz – dodać trzeba – krajobrazami Irlandii, gdzie dane mu było spędzić lat kilka…

W dziedzinie sztuki dramatopisarskiej najbardziej znaczącym i popularnym dziełem Ernesta Brylla stała się Rzecz listopadowa (prapremiera: Wrocław, 1968). Najczęściej wystawiane jego dzieło sceniczne (m.in. w reżyserii Krystyny Skuszanki i Jerzego Krasowskiego, Marka Okopińskiego czy Józefa Szajny). Utwór uznawany za pierwszą u nas po latach próbę kontynuacji tematyki i formy poetyckiej polskiego dramatu narodowego, scenicznej metafory problematyki przeżyć i doświadczeń zbiorowych wedle wzorca romantycznego i młodopolskiego. Oto w Dzień Zaduszny, wyzwalający wspomnienia z przeszłości (Jest u nas w kraju jedno święto takie / kiedy się rozumieją Polacy z Polakiem), przybywa do Warszawy dziennikarz zagraniczny, Anglik (choć urodzony „w Kołomyi”), który pragnie napisać reportaż o życiu współczesnym Polaków. Idzie na cmentarz, potem na wesele urządzane w konwencji „happeningowej” przez Pana Młodego, artystę malarza. Utwór składa się z rozmów dziennikarza z ludźmi. Powstają małe ironiczne, często zabawne, często zaprawione goryczą, symboliczne scenki-obrazki traktujące o polskich sprawach i urazach narodowych – tradycjach, mitach i historii oraz dniu powszednim ówczesnej rzeczywistości. Dla wychowanego w innych tradycjach, racjonalnie myślącego Obcego są one mało lub wcale niezrozumiałe. „Najczęściej się przy tym autor posługuje zestawianiem motywów i zjawisk kontrastowych jak życie i śmierć, prężność i martwota, chęć zapomnienia o przeszłości i natrętnie powracająca pamięć o niej, anachroniczność i gonienie za modą, praktycyzm życiowy i idealizm… W toku wiersza Brylla dźwięczą poetyckie strofy archetypy, które przywodzą na myśl Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Wyspiańskiego. A jednocześnie jest to wiersz nowoczesny, prosty, celny” (pisał np. krytyk teatralny Edward Csato). Ten swoisty – jak często mówiono i pisano o Rzeczy listopadowej – „obrachunek z Polską”, „romans z ojczyzną” czy „ballada o Placu Teatralnym”, wywodzi się także z gniewnej tonacji wierszy Władysława Broniewskiego, takich jak Bagnet na broń. (Tu przy okazji wspomnieć nawiasem muszę o barwnych opowieściach Brylla o „prywatnym” Broniewskim, które pamiętam z jego opowieści snutych z okazji różnych literackich czy towarzyskich spotkań). Luźna konstrukcja Rzeczy listopadowej dopuszcza jej różnorakie możliwości inscenizacyjne, na przykład aktualizujące zawarte w niej odniesienia do zawikłanych kwestii narodowego „charakteru” czy przywoływanego nadal w publicystycznych dyskusjach na temat rzekomego „fatum” historycznego obciążenia naszych dziejów zbiorowych i indywidualnych losów Polaków. Co zresztą jest siłą napędową całej twórczości Brylla – i bywało z powodzeniem wykorzystywane również przez scenicznych interpretatorów jego sztuki.

 

PS. Kto ciekaw, znaleźć może wiele informacji i opinii, nierzadko polemiczno-krytycznych, o życiu i twórczości Brylla, m.in.: we wstępie Piotra Kuncewicza do tomu Brylla Wiersze, 1988 oraz tegoż w tomie Poezja polska od 1956, 1994; Jan Błoński, Kassandra na etacie [w:] Odmarsz, 1978 (pierwodruk 1968); Jerzy Kwiatkowski, Zgrabna niezgrabność [w:] Remont pegazów, 1969; Andrzej Lam, Płynąć, zabić [w:] Pamiętnik krytyczny, 1970; Stanisław Barańczak, Bunt pozorowany albo o Bryllu bez ogródek [w:] Ironia i harmonia , 1973; Artur Sandauer, Ernest Bryll – klasa, naród, pokolenie  [w:] Poeci czterech pokoleń 1977; Konstanty Puzyna, Niewielka cicha stypa [w:] Burzliwa pogoda, 1971; Stefania Skwarczyńska, Chocholi taniec Wyspiańskiego jako obraz-symbol w języku późniejszej sztuki polskiej  [w:] Wokół teatru i literatury, 1970; S. Gąssowski, Współcześni dramatopisarze polscy 1945-1975, 1979; Sława Bardijewska, Ernest Bryll – prawdy dramatu poetyckiego [w:] Własna przestrzeń, 1987; Andrzej Żurowski, Zasoby i sposoby. Przegląd dramaturgii polskiej 1970-1984, 1989.

Wspomnienie ukaże się drukiem w kolejnym numerze „Res Humana”, 3/2024 w maju 2024 roku.

Tak – rozwiązać. Kategorycznie tak.

Ten tekst nie ma ambicji analitycznych. Jest osobistym protestem, spontanicznym, emocjonalnym i nieco – w związku z tym – chaotycznym. Instytut Pamięci Narodowej powstał, by kształtować moją tożsamość w duchu narodowej godności. Ustawodawca, powołując ten twór, poddał się emocjonalnemu szantażowi patriotycznego obowiązku, za którym skrywał się nacjonalizm, którego wyznawcy są przekonani, że manipulacja i kłamstwo to akceptowalne narzędzia, jeżeli cel jest zbożny. Drugie, tym razem ośmioletnie rządy PiS, ujawniły prawdziwe intencje pomysłodawców. Zakłócanie wysiłków Instytutu podjętych dla krzewienia prawdziwie patriotycznego światopoglądu jest karalne, dosłownie. W ten sposób odebrano mi prawo do wstydu. Dlatego protestuję. Będzie więc o tożsamości i wstydzie.

Tożsamość to kategoria ujawniająca jedną z konstytutywnych cech współczesności: uwikłania egzystencji w politykę i polityki wdzierającej się w egzystencję. Na dzieje można patrzeć jak na proces kumulacji przesłanek i z czasem wyraźnego fenomenu budzenia się podmiotowości jednostki. Talor mówi np. o narodzinach tożsamości nowoczesnej, Fukuyama – o polityce tożsamościowej i walce o uznanie, a Agata Bielik-Robson – o wygnaniu i nietożsamości, jako filozoficznie rozpoznanej tożsamości (w dziele Derridy). Zacznę więc od myśli zasadniczej, do której nie będę powracać, ale której mój krytyczny wywód nie może podważyć. Tej mianowicie, że tożsamość polityczną współczesnego człowieka ukształtowało żądanie uznania godności jednostki przez przyznanie jej równych praw obywatelskich. I taki jest dzisiaj fundament liberalno-demokratycznego ładu, taki jest historyczny i historiozoficzny sens walki o uznanie. Amen. Problem w tym, że Instytut Pamięci Narodowej stał się częścią populistycznego projektu PiS, który tym wartościom się sprzeniewierza, godzi w moją godność i wpędził mnie w smutę, a na dnie smuty jest wstyd.

Tak już mam, że od czego nie zacznę, zawsze skończę na „Żydzie”. Akurat w przypadku oceny działań IPN ta fiksacja okazuje się szczególnie adekwatna. Pojęcie „Żyda” stało się istotną składową mojej społecznej tożsamości. Zapewne, a raczej niewątpliwie, odpowiada za to genius loci. Dotknięci podobnym syndromem: Barbara Engelking, Jan Tomasz Gross, Jan Grabowski, Dariusz Lebionka… znaleźli się na listach gończych mentorów IPN. Więc i ja muszę należeć do szerokiego kręgu podejrzanych o sianie wstydu w domenie narodowej dumy. Dla takich miało nie być miejsca w pamięci narodowej.

Dzisiaj o społecznej tożsamości człowieka rozstrzyga przynależność do wspólnoty politycznej, która czyni go obywatelem i potwierdza to wydanym mu dokumentem. Bez tego dokumentu tracę i wolność, i godność. Staję się tułaczem albo metojkiem, mającym wolność osobistą, nienależącym jednak do wspólnoty obywatelskiej.

Wspólnoty narodowe potrafią wykluczać.

Jak bezlitosny potrafi być nacjonalizm, pokazała Trzecia Rzesza. Tam jego szczególne okrucieństwo było owocem synergii dwóch trucizn: nacjonalizmu i rasizmu. Ale antyżydowski obłęd ogarnął w tamtym czasie prawie całą Europę. Również moją ojczyznę.

Przypomnę wydarzenie, którego IPN nie przypomni, bo to nie po drodze z jego misją zwalczania pedagogiki wstydu, godzącej w poczucie dumy narodowej; a poczucie dumy narodowej jest fundamentem prawdziwego patriotyzmu. Przypominam, bo się wstydzę.

W końcu października 1938 roku Heinrich Himmler polecił szefowi Gestapo Heinrichowi Heydrichowi przeprowadzenie w trybie nagłym deportacji z Niemiec Żydów polskiego pochodzenia. Tak zwana Polenaktion objęła około 17 000 osób. Działania niemieckie były odpowiedzią na poczynania rządu polskiego. Ustęp drugi artykułu pierwszego ustawy z 31 marca 1938 r. określał możliwość odebrania obywatelstwa tym, którzy „utracili łączność z państwowością Polską”. W praktyce decyzja mogła być podjęta w trybie administracyjnym, bez sądowej kontroli. Rozporządzenie z 6 października tego samego roku (opublikowane 15 października) wyznaczało dzień 30 października jako termin ostateczny potwierdzenia ważności paszportów. Po tej dacie polscy Żydzi w Niemczech, bo to ich przede wszystkim dotyczyła ustawa, stawali się bezpaństwowcami, których Niemcy nie mogłyby już deportować do państwa pochodzenia, do Polski.

Od świtu 27 października wyciągano z domów tysiące ludzi. Upchnięto ich w transportach kolejowych, pozwalając wywieźć 10 marek. Poszło sprawnie po kwietniowej ewidencji wszystkich majątków żydowskich: do dyspozycji były świeże listy adresowe. Późnym wieczorem 28 października te tysiące wysadzono na granicy i przepchnięto pod bagnetami na polską stronę. Dzisiaj powiedzielibyśmy Ruckstoss, pushback. Najbliższym miasteczkiem był Zbąszyń. Fala uchodźców przekraczała liczebność mieszkańców. To była humanitarna katastrofa. Obywatele Zbąszynia ruszyli z pomocą. Profesor Jerzy Tomaszewski w Preludium zagłady napisał, że uratowali honor Polski splamiony ustawą marcową.

31 października Zbąszyń został otoczony kordonem policyjnym. Dla sześciu tysięcy ludzi zorganizowano obóz. Rząd Polski stanął wobec „problemu uchodźczego”. W osobie ministra Becka apelował do zachodnich demokracji o współodpowiedzialność w rozwiązaniu międzynarodowego przecież kryzysu, jakim jest żydowska emigracja, dla której trzeba znaleźć nowe tereny. Götz Aly wygrzebał z „Polskich dokumentów dyplomatycznych, 1938” taką oto relację ambasadora Józefa Lipskiego z odbytej 20 września rozmowy z Adolfem Hitlerem. Hitler miał zadeklarować, że „przyświeca mu myśl załatwienia, w drodze emigracji do kolonii, w porozumieniu z Polską, Węgrami, może i Rumunią, zagadnienia żydowskiego”. I relacjonuje Lipski: „w tym punkcie mu odpowiedziałem, iż jeśli znajdzie solucję, postawimy mu piękny pomnik w Warszawie” (G. Aly, s. 347).

To była dyskretna korespondencja dyplomatów, którą przytaczam nie tylko ze względu na swoiste poczucie humoru ambasadora Lipskiego, ale również dla podkreślenia faktu, że przedwojenny antysemityzm ogarniał wszystkie warstwy społeczne, również te wykształcone. Ich antysemityzm był bardziej racjonalny niż treści rozpowszechnianie w katolickich wydawnictwach, takich jak „Rycerz Niepokalanej” (800 tys. nakładu w latach 1938/39), w których antyżydowski hejt wdrukowywany był w ludowy światopogląd jak refreny przebojów disco-polo.

Wydaje się, że ten pierwszy wygasł, drugi zaś trwa. Jednak dzisiejszy ludowy antysemityzm nie może być – po losie Maksymiliana Kolbego – tym samym, co ów miniony, wielkanocny 1940 r. Ten dzisiejszy wyrósł na wyparciu winy, a winą jest przejęcie żydowskich domów. Dotarło do mnie, że upartą nieobecność proboszcza Jedwabnego przy Stodole 21 lipca trzeba tłumaczyć jako wyraz solidarności z parafianami, a mniej jako przejaw odwiecznego katolickiego antysemityzmu.

W polskiej przestrzeni psychospołecznej nieprzerwanie obecny jest dybuk i każdy inżynier narodowej tożsamości musi się zderzyć z problemem żydowskim, czyli problemem całkowicie polskim. IPN zderzył się w sposób głupi i podły: z prawdy wyjątku stworzył kłamstwo normy – muzeum Ulmów.

Pomijając mentalną patologię, jaka wypełzła z IPN pod nadzorem PiS, chcę podkreślić, że podobne instytucje strażników historii należą do minionej, choć nieodległej przeszłości i dzisiaj nie ma dla nich miejsca w demokratycznych społeczeństwach. Zdaję sobie sprawę, że problem wychowania młodzieży istnieje i w Polsce szczególnie domaga się dyskusji. Jednak ta dyskusja musi przyjąć jako założenie fakt, o którym Fuku-
yama tak pisze w Tożsamości:

„Tożsamość wyrasta przede wszystkim z rozróżnienia między prawdziwym, wewnętrznym «ja» człowieka a zewnętrznym światem społecznych zasad i norm (…). W czasach współczesnych rozprzestrzenił się pogląd, że prawdziwe, wewnętrzne «ja» stanowi wartość samą w sobie (…), to nie wewnętrzne «ja» należy dostosować do zasad społecznych, lecz trzeba zmienić samo społeczeństwo” (s. 27). Z tą diagnozą współbrzmi mój manifest patriotyczny:

W mojej ojczyźnie najlepiej czuję się sam. Przed nikim jej nie zamykam, ale jej osądzanie czy poprawianie przez innych wykluczam, bo to świat mało plastyczny, zbudowany na elementach niezmienianych, na tym, co przeżyłem, a być może i na tym, czego nie jestem świadom. Oczekiwać od gości mogę tylko akceptacji lub milczenia. Odwiedzając ojczyzny innych, respektuję te zasady.

Chcę po prostu powiedzieć, że moja tożsamość jest moim domem, za którego progiem rozpościera się przestrzeń adialogiczności. Coś podobnego, sądzę, przeżyliśmy jako społeczeństwo obywatelskie, doznawszy dzięki PiS-owi i IPN-owi olśnienia: epifanii adialogiczności, tzn. zrozumienia bezsensowności rozmowy z kłamcą i manipulantem. I rozbłysło „osiem gwiazd”.

 

Literatura:

G. Aly, Europa przeciwko Żydom. 1880-1945. Filtry, Warszawa 2022.

L. Bernstein Namier, Narodowość a wolność [w:] tegoż, 1848 – rewolucja intelektualistów. TAiWPN Universitas, Kraków 2013.

Ch. Taylor, Źródła podmiotowości. Narodziny tożsamości nowoczesnej. PWN, Warszawa 2001.

F. Fukuyama, Tożsamość. DW Rebis, Poznań 2019.

A. Bielik-Robson, Marańska Pascha Derridy. Zdrada, wygnanie, przeżycie, nietożsamość. Austeria, Kraków 2022.

J. Tomaszewski, Preludium Zagłady. Wygnanie Żydów Polskich z Niemiec w 1938 r. PWN, Warszawa 1998.

 

Artykuł ukazał się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

Agnieszka Holland należy z pewnością do najbardziej znanych polskich reżyserów filmowych i nieprzypadkowo jej nazwisko pojawia się tuż obok Andrzeja Wajdy, Krzysztofa Zanussiego, Krzysztofa Kieślowskiego, Feliksa Falka w wielu opracowaniach (np. Tadeusza Lubelskiego, Jerzego Płażewskiego) poświęconych historii filmu w Polsce po II wojnie światowej i jego aktualiom. Także w kontekście wydarzeń politycznych, bo polityka obok filmu stanowi drugą jej pasję. Albo inaczej – te dwie dziedziny w jej życiu niekiedy dramatycznie się przeplatają.

Nie dziwi zatem, iż ukazało się już niemało opracowań o jej twórczości w różnych językach – nie tylko w polskim – wywiadów, felietonów, recenzji. I nie dążąc do kompletności z polskich autorów wymienię Mariolę Jankun-Dopartową, Marię Kornatowską, Katarzynę Mąkę-Molatyńską, zbiorową pracę Holland. Przewodnik krytyki politycznej (2013). Jednak, ze względu na jej ewolucję, wielość kontekstów jej aktywności, różne sprawy wymagają dalszych studiów. Dlatego z radością należy przywitać książkę Karoliny Pasternak Holland. Biografia od nowa, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak w 2022 r. Tym samym, mimo wielu jej zalet, o których piszę poniżej – książka ta nie może obejmować historii powstawania filmu Zielona granica, jego percepcji. Choćby dlatego, że powstał nieco później i był uwikłany w kontekst kampanii wyborczej do polskiego parlamentu w 2023 r.

Książka K. Pasternak ma niewątpliwe zalety, które nazwałbym „reporterskimi”, do których należą: żywość języka, znajomość tematu, zdolność wykorzystania istniejących – niemałych już przecież – materiałów, a także zdobycia nowych. W tego typu biografiach, w których pisze się o życiu prywatnym jakiejś osoby, pierwszorzędne znaczenie ma zdobycie zaufania tej, która jest bohaterką książki (ew. bohaterem) realizowanego studium. Jestem przekonany, że Autorce to się udało. Mogę powiedzieć, że dzięki tej książce rozumiem Zieloną granicę, przynajmniej nieco głębiej, niż gdybym jej nie czytał. Opinię tę potwierdzają osoby, z którymi rozmawiałem na temat filmów Holland.

W szczególności ważna dla mnie była – prowizoryczna przynajmniej – odpowiedź na pytanie, jakie doświadczenia formowały jej osobowość, rozwój talentu i późniejszą twórczość.

Biografia Pasternak poświadcza tezę, iż Agnieszka Holland wcześnie zdobywa „empiryczną” wiedzę o opresyjnej, niedemokratycznej naturze komunizmu. Działają tutaj doświadczenia rodzinne i późniejsze studia w Czechosłowackiej Akademii Filmowej (FAMU). Jej ojciec Henryk Holland pochodził z rodziny żydowskiej i od młodości związany był z ruchem komunistycznym. Po II wojnie uczestniczył w stalinowskiej przebudowie polskiej nauki. Do historii przeszły jego polemiki z poglądami Władysława Tatarkiewicza i Ludwika Krzywickiego. W okresie październikowym Holland ewoluuje w stronę powstającej podówczas opozycji demokratycznej, rozczarowanej rządami Władysława Gomułki i szybko staje się przedmiotem zainteresowań Służby Bezpieczeństwa. Efektem „wizyt” pracowników tej instytucji w roku 1961 była śmierć Hollanda podczas rewizji. Dzisiaj nie wiadomo, w jakich dokładnie okolicznościach to nastąpiło. Czy wyskoczył przez okno, czy ktoś mu „pomógł”? W każdym razie jego córka była przekonana o współudziale SB w śmierci ojca.

Bardzo ważnym okresem w życiu Agnieszki był wieloletni pobyt w Czechosłowacji i studia w praskiej FAMU od 1966 r. Był to okres wielkiego ożywienia kultury i politycznej liberalizacji w tym kraju, nazywany Praską Wiosną. Można go pod tym względem nazwać odpowiednikiem Polskiego Października. Holland poznała tam wybitnych czeskich reżyserów, pisarzy, ludzi polityki, w tym m.in. Miloša Formana, Věrę Chytilovą, Jiří Menzela. Należał też do nich Milan Kundera, którego głośną książkę Nieznośna lekkość bytu tłumaczyła po kilku latach na polski. Dodać też należy, iż w 1967 r. Agnieszka wychodzi za mąż za Słowaka Laco Adamika. Dla nas najważniejsze jest to, że po stłumieniu przez Układ Warszawski ruchów politycznych składających się na Praską Wiosnę Holland traci złudzenie co do komunizmu i aktywizuje się politycznie. Można więc powiedzieć, że „narodziła” się w Pradze. Tam uformowały się jej poglądy i rozwinęły talenty, których wyrazem była jej późniejsza aktywność reżyserska.

Doświadczeniem formatywnym, o ogromnym znaczeniu dla niej stała się też niebawem współpraca z polskim środowiskiem filmowym. Jej talenty zostały szybko dostrzeżone przez czołowych reżyserów – K. Kieślowskiego, A. Wajdę, K. Zanussiego. Dostrzegają ją też rządzący i choćby z powodu ocen politycznych, jakimi obdarzano ojca, czyniono jej wiele przeszkód w realizacji planów. Mimo wszystko Holland stała się szybko czołową reżyserką, scenarzystką i współtwórczynią tzw. kina moralnego niepokoju. Nie jest to określenie precyzyjne i jednoznaczne. Z pewnością nie oznacza jednak szkoły filmowej, lecz raczej nurt, tendencję w polskiej kinematografii, której szczyt przypada na drugą połowę lat siedemdziesiątych i trwa do stanu wojennego (koniec 1981). Najogólniej polegała ona na krytyce rzeczywistości polskiego, realnego socjalizmu i jego niszczącego wpływu na moralność.

Z kolei w latach 1981–1988 A. Holland przebywała na emigracji, głównie we Francji, Szwecji, USA (zwłaszcza Hollywood). Lata te (oraz następujące po nich) nazwać można o tyle formatywnymi, że udało się jej zdobyć i ugruntować wysoką pozycję w sztuce filmowej nie tylko w Polsce, lecz również na arenie międzynarodowej.

W tym czasie dorobek Holland ogromnie się wzbogacił, a z wielu filmów, które budowały jej pozycję w dziedzinie sztuki (może nieco subiektywnie!) wymienię dwa: Zabić księdza (1988) – był to film o zamordowaniu księdza Jerzego Popiełuszki oraz Europa, Europa (1990).

Z wielu prestiżowych wyróżnień i nagród A. Holland wymienię Złoty Glob, trzy nominacje do Oscara, różne nagrody w Cannes, Wenecji, Gdyni. Od 2020 r. jest ona przewodniczącą Europejskiej Akademii Filmowej. To bardzo prestiżowa funkcja.

*

W wywiadzie przeprowadzonym przez Paulinę Reiter dla „Wysokich Obcasów” (23.12.2023 r.) A. Holland z właściwym sobie poczuciem humoru twierdzi, iż pomysł nakręcenia Zielonej granicy krystalizował się nie tylko pod wpływem traumatycznych informacji o migrantach z Bliskiego Wschodu i Azji Środkowej docierających nad granicę polsko-białoruską i utworzenia w Polsce strefy obowiązywania stanu wyjątkowego, lecz także wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego. Stwierdził on mianowicie w jednej z wypowiedzi, że USA przegrały wojnę w Wietnamie, bo dopuściły na obszar wojny dziennikarzy i różne media, co w końcowym efekcie okazało się propagandową klęską. Jarosław Kaczyński i w tym momencie także okazał się nad wyraz inspirujący, A. Holland podziela zaś jego wiarę w siłę obrazu, którą posiadają pewne media zdolne przekazać indywidualny przypadek i uogólnić go. Ma on w sobie siłę dokumentu uniwersalizującego doświadczenie, zdolność wychodzenia poza „tu” i „teraz”.

Film ten daje obraz dehumanizacji człowieka w pewnych sytuacjach, w działaniu instytucji scentralizowanych, zmilitaryzowanych. Pokazywał też kuchnię władzy. Ta zaś w zbliżeniu zazwyczaj nie wygląda sympatycznie!

Można powiedzieć, iż Agnieszka Holland przekazuje nam zniuansowany obraz tego fragmentu świata i unika (z powodzeniem!) stereotypowych, potępiających ujęć i ocen. Jednoznacznie negatywnie widz może oceniać tylko białoruskich „pograniczników”. Nawet często krytykowane zachowanie polskich służb granicznych jest wielorako psychologicznie motywowane. Film ma pomysłowy scenariusz, a niektóre role należy uznać za znakomite – np. Mai Ostaszewskiej i Agaty Kuleszy.

Powstaje więc pytanie, skąd bierze się brutalna reakcja władz na film, którą śmiało można nazwać kampanią nienawiści? Głos w tej sprawie zabrali czołowi działacze PiS i Zjednoczonej Prawicy, m.in. Jarosław Kaczyński, Przemysław Czarnek, Zbigniew Ziobro. Przywoływano stare pochodzące jeszcze z czasów okupacji hitlerowskiej powiedzenie „Tylko świnie siedzą w kinie, co bogatsze to w teatrze”. Opluwając zaś film i reżyserkę podkreślano, chcąc okazać swoje obrzydzenie, że go nie oglądali ani nie zamierzają tego zrobić.

Odpowiedzi na pytanie dotyczące przyczyn siły nienawistnej reakcji ówczesnych władz, moim zdaniem należy szukać w tym, że film Holland popsuł wypracowany przez media (zwłaszcza TVP) obraz Polski i Polaków, którzy dzielnie i odpowiedzialnie bronili się przed inwazją ludzi z różnych stron świata nasyłanych przez Białorusinów i Rosjan, a dzieje się to w warunkach trwającej wojny rosyjsko-ukraińskiej. Wiemy dobrze, iż obraz ten był i jest mocno idealizowany, jednakże wykorzystano go w kampanii do wyborów parlamentarnych 15 października 2023 r. Skutki były jednak odwrotne od zamierzonych, gdyż ułatwiło to opozycji doprowadzenie do świadomości społecznej nadużyć rządzących, a także informacji na temat tzw. afery wizowej, w której istotny udział miał polski MSZ. Ponadto zwiększyło to oglądalność tego filmu w kinach na całym świecie. Zielona granica stała się jednym z hitów sezonu, nagrodzonym m.in. na festiwalach w Wenecji i Watykanie.

Wszystko to wpłynęło – opieram się na wiarygodnych danych czołowych polskich firm sondażowych – na minimalną porażkę PiS-u w wyborach 15 października 2023 r. i utratę władzy.

*

W tym szkicu rzecz jasna nie wyczerpałem wszystkich ważniejszych wątków książki K. Pasternak ani też Zielonej Granicy. Na jeden z nich chciałbym jednak na koniec zwrócić uwagę. Agnieszka Holland słusznie uchodzi za wybitną postać w kinematografii polskiej i międzynarodowej. Jednakże prezentacja jej filmów nie wyczerpuje wszystkich kierunków ich intelektualnej zawartości. Do tych najczęściej pomijanych należą wątki filozoficzne obecne w jej twórczości, natura współczesnej cywilizacji, antropologia i psychologia społeczna. Wszystkie z nich zasługują na głębszą analizę, która w tym miejscu nie może być dokonana, lecz co najwyżej zasygnalizowana.

Esej ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r. Towarzyszył wywiadowi z Agnieszką Holland.

Ilustracja – fragment okładki książki Holland. Przewodnik Krytyki Politycznej (opracowanie zbiorowe), Wyd. Krytyki Politycznej, Warszawa 2013

Piątego listopada 2023 r. w Jerozolimie w wieku 91 lat odszedł Jerzy Uri Huppert, jedna z niezwykłych postaci w przyjaźniach polsko-żydowskich i polsko-izraelskich.

Pochodził z rodzin zasymilowanych i na wskroś świeckich Żydów, związanych z dawną Galicją, zamieszkujących w Krakowie, Bielsku-Białej i Wadowicach. Do tej mapy, związanej z losami samego Jerzego i jego matki, w czasie wojny dojdzie Przeworsk, Lwów, Stryj, Rytro, Nowy Sącz, a po wojnie Wrocław.

Był wziętym adwokatem, ale temperament i zmysł miał polityczny. Uprawiał publicystykę, pisał książki, wykładał na uczelniach, ze swadą, odważnie i w poprzek obowiązującej mody komentował szaleństwa związane z dziwactwami otaczającego nas świata. Nie znosił „świętych” dogmatów i zaczadzonych fanatyzmem ortodoksji, dlatego jednym z obszarów jego zainteresowań były fundamentalizmy religijne i ich tragiczne konsekwencje. Ostrzegał przed nietolerancją i rasizmem, segregacją i stygmatyzowaniem ludzi, wołał o opamiętanie w krucjatach ideologicznych, których ofiarami padały niewinne osoby. Pokazywał, jak wszelkiego rodzaju mesjanizmy kierują rozum polityczny w stronę zachowań antyracjonalnych i irracjonalnych.

Był znawcą problematyki prawno-wyznaniowej współczesnego Izraela, ale także zagrożeń ze strony ortodoksji religijnej dla współczesnych demokracji. Dostrzegał wiele podobieństw między kulturą polityczną Polski i Izraela, nie tylko ze względu na splecione korzenie historyczne obu narodów, ale także podobieństwa w wykorzystywaniu nacjonalizmów i integryzmów religijnych w kształtowaniu życia politycznego. Pytał, czy w dzisiejszej Polsce i w Izraelu religijne (kościelna i rabinacka) koncepcje ładu społecznego są w stanie zapewnić swobodę intelektualną, upowszechnienie i umocnienie instytucji demokratycznych oraz rządów prawa. Nie ukrywał swojego dystansu do polityków manipulujących ludzkimi emocjami pod kątem egoistycznych koteryjnych interesów.

Charakteryzując współczesnych Izraelczyków, dostrzegał – tak jak u Polaków – skłócenie społeczeństwa na tle politycznym, emocjonalne podejście do własnej historii, uprzedzenia wobec sąsiadów, nagłaśnianie własnych problemów na zasadzie „słoń a sprawa…”. Podkreślał, że Izraelczycy, podobnie jak Polacy, budują swoje dzieje na heroizmie, uwielbiają brawurową odwagę swoich bohaterów narodowych – od Machabeuszy, przez Anielewicza, aż po mit i realia wojen izraelsko-arabskich. „Słoń” ma tę samą funkcję w Izraelu i w Polsce. Zarówno Jerozolima, jak i Warszawa są „pępkami” świata, przy których bledną Waszyngton, Berlin i Moskwa. Obydwu narodom cały świat jest winien zadośćuczynienie. Grzechy Jałty i antysemityzmu zobowiązują ludzkość do pokuty i sympatii na arenie międzynarodowej.

Został ukształtowany w duchu szlachetnego polskiego patriotyzmu, a zetknięcie się w wadowickim domu z rodziną Wojtyłów dawało mu po latach powód do głębokiego wzruszenia, gdy w Jerozolimie został zaproszony na spotkanie z Janem Pawłem II. Lubił wracać do tych chwil, pokazując swoim gościom to jedno ważne zdjęcie z Nim w Yad Vashem (23 marca 2000 r.), wiszące w warszawskim mieszkaniu na honorowym miejscu.

Bliska mu była kultura Polski, bogata w różne pierwiastki narodowo-etniczne, wyznaniowe, językowe. Szanując najlepsze tradycje tolerancji i zgody, był prawdziwym polskim inteligentem, rozważającym sens wyborów politycznych Piłsudskiego i Dmowskiego, znaczenie Kresów w polskiej historii, rolę judaizmu i katolicyzmu, czy stosunek Polaków do Niemców i Rosjan.

Wpływ na Jego postrzeganie świata miały losy wojenne. Był jednym z Ocalonych cudem z Zagłady. Wraz z bohaterską matką Teresą z Seligerów ukrywał się we Lwowie pod nazwiskiem Jerzy Halecki. Dzięki niezwykłej koincydencji zdarzeń udało mu się wraz z nią uciec do Rytra k. Nowego Sącza, gdzie zastała ich wolność. Opisał te dramatyczne zdarzenia i niezwykłych ludzi na swojej drodze w gotowym scenariuszu filmowym Podróż do źródeł pamięci (2000).

Uri Huppert był synem Ignacego, legionisty, kapitana Wojska Polskiego, adwokata, straconego w 1942 r. przez Niemców. Po wojnie Teresa z młodym synem osiedli we Wrocławiu, gdzie Jerzy w 1950 r. zdał maturę, a wkrótce potem opuścił Polskę, wydawało się, na zawsze.

W Izraelu ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie, przez lata pracował w administracji rządowej (MSZ), był radnym miasta Jerozolimy, pracował w organizacjach pozarządowych na rzecz tolerancji religijnej. Uczestniczył w wojnie sześciodniowej 1967 r.

Doskonale rozumiał tragizm stosunków izraelsko-arabskich, dlatego opowiadał się na rzecz mądrego kompromisu. Wspierał w swojej aktywności publicystycznej i komentatorskiej drogę dialogu i porozumienia z Palestyńczykami. Był admiratorem Icchaka Rabina, któremu udało się doprowadzić do powołania na mocy porozumień z Oslo tymczasowej struktury administracyjnej, zarządzającej obszarem Strefy Gazy i Zachodniego Brzegu Jordanu (Palestyńskie Władze Narodowe – Autonomia Palestyńska). Pogorszenie stanu zdrowia w ostatnich miesiącach nie pozwoliło mu szerzej komentować kolejnej odsłony dramatu w stosunkach izraelsko-palestyńskich, ataku Hamasu i izraelskiego odwetu. Był przerażony dehumanizacją Palestyńczyków i rozpętanym horrorem terroryzmu obu stron.

Jego anglosaskie peregrynacje naukowe sprzyjały lepszemu zrozumieniu, jakim dobrem w dziejach ustrojów politycznych jest świeckość państwa. Przywoływał nieraz przykład Turcji i rewolucji Mustafy Kemala Atatürka oraz doniosłość przemian cywilizacyjnych, jakie przyniosła sekularyzacja życia publicznego. Rozumiał jak mało kto, ile trzeba ludzkiej determinacji, aby wyzwolić instytucje życia politycznego spod zależności doktrynalnej.

Moja przygoda, znajomość i przyjaźń z Uri Huppertem zaczęła się w drugiej połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku w Stanach Zjednoczonych. Spotkaliśmy się w małym uniwersyteckim miasteczku Kent w Ohio, gdzie byłem na stypendium naukowym. Uri wraz z żoną Bellą przebywali tam wymiennie, opiekując się swoimi synami – Royem i Eranem, pobierającymi nauki szkolne. W międzyczasie prowadził wykłady na pobliskich uczelniach w Cleveland i Akron.

W amerykańskim domu Huppertów spotkałem się z niezwykłą gościnnością, otwarciem na odmienne poglądy. Obciążony rozmaitymi schematyzmami w pojmowaniu historii i dziedziczonymi kompleksami, które nosiłem w sobie, poznałem nagle ludzi, którzy byli świadkami tego wszystkiego, o czym owe schematy czy kompleksy nie miały zielonego pojęcia. Zacząłem łapczywie słuchać ich opowieści o świecie zaginionym i zapomnianym oraz o świecie współczesnym, którego nie znałem.

Z kilkoma rodzinami miejscowych Amerykanów spędzaliśmy czas na licznych pogawędkach i dyskusjach. Uri był niezrównanym gawędziarzem, duszą towarzystwa, z poczuciem humoru i dystansem, dobrodusznym i uwodzącym rozmówcę świeżym spojrzeniem, dociekliwą analizą i celną ripostą. Nieraz słyszałem, że w odbiorze niejednego z interlokutorów uchodził za niebezpiecznego radykała, prześmiewcę, a nawet kontrowersyjnego prowokatora.

Jemu zawdzięczam to, że uświadomił mi, jak wiele istnieje polskich tożsamości, jak ważne jest bycie przede wszystkim człowiekiem, a dopiero potem Polakiem, Żydem, Ukraińcem czy Niemcem. Zachowałem jego mądrość na całe życie, że w każdym narodzie, nawet „najświętszym”, są ludzie różnej miary, klasy i wartości. Tak więc używając sarkastycznej retoryki, wśród Żydów są „Żydzi i Żydki”, a pośród Polaków – „Polacy i Polaczki”. Ta prawda dotyczy wszystkich nacji. Uri wiedział to, jak mało kto, gdy z powodu denuncjacji stracił ojca, a potem przez 6 lat drżał wraz z matką, aby nie trafić na podłego człowieka. A jednak udało im się przeżyć, co zawdzięczali wielu wspaniałym ludziom, jak Stefania Mordarska, Marian Gołębiowski czy Jadwiga Wolska.

Uri pokazał mi też pewien paradoks, że antysemityzm w warunkach polskich kompensowany jest dość osobliwym filosemityzmem. Być może jest to kwestia wypierania historycznej dyskryminacji osób pochodzenia żydowskiego, a być może forma ekspiacji i swoistego odkupienia. Niezależnie jednak od zalewu literatury związanej z kulturą Żydów, Izraelem i judaistyką, nadal występuje w różnych miejscach ogromna ignorancja. Ciągle przenosi się z przeszłości przesądy, stereotypy i raczej negatywne wspomnienia kontaktów ze środowiskiem żydowskiego miasteczka, którego już nigdzie nie ma. Do tego dochodzi współodpowiedzialność – tak czy inaczej się przejawiająca – za udział w Zagładzie. I to chyba jest największy powód do wstydu.

Uri Huppert kochał polskość i Polskę. Nawet gdy ją opuścił, to „nosił ją w sercu”. Tęsknił do Polski w sposób nietypowy i nieoczywisty. Nie konserwował w sobie urazów i krzywd, nie odgrzebywał uprzedzeń, nie wytykał Polakom wad, bo sam się czuł Polakiem i był świadom polskich ułomności. Po latach przeżytych w Izraelu miał wiele pretensji do rządzących w tamtym państwie. Gdy krytykował samowolę „Bibiego” Netanyahu albo narzekał na religijnych „pejsatych”, to upominałem go, że mówi jak antysemita. Kwitował wtedy dowcipnie: „mnie wolno, a tobie nie”.

Po zmianach ustrojowych bardzo szybko zawitał do swojej „Wiślanii”. Wrócił w 1989 r. stęskniony i zafascynowany tym, co się wokół działo. Zaczęliśmy patrzeć na nową rzeczywistość, zachwyceni i szczęśliwi, że wracała normalność. Przesiedzieliśmy przy kawie i przegadaliśmy niejedną godzinę, zastanawiając się nad prawdziwą tożsamością Polaków i Żydów, nad ich rozdarciem między historią a współczesnością, między wzajemnym przyciąganiem a odpychaniem. Ten temat identyfikacji wzajemnej powracał często w kolejnych naszych rozmowach.

W Polsce Uri odkrywał liczne ślady obecności swojej rodziny. Musiał zapomnieć o rodzinnym majątku w Bielsku i Wadowicach, ale dzięki swojej otwartości zaczął poznawać coraz więcej nowych miejsc i przyjaznych mu ludzi w różnych częściach kraju. Warszawskie Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat stały się jego najukochańszą promenadą. Jubileusz jego 90-lecia obchodziliśmy w nastrojonej „Wolną Europą” restauracji Radio Café Stanisława (Stasha) Pruszyńskiego (syna Ksawerego), przy Nowogrodzkiej 56. Zwykle spotykaliśmy się – najbliżej jego mieszkania – w ulubionej WakeCup Cafe przy Franciszkańskiej. Tam się rozstaliśmy podczas wiosennego pobytu Jurka w Warszawie. Uprzedził mnie, że widzimy się pewnie po raz ostatni.

Uri Huppert był autorem kilkunastu książek, poświęconych problematyce fundamentalizmów religijnych i tożsamości Państwa Izraela. Trzy z nich zasługują na szczególną uwagę: Izrael: rabini i heretycy, Izrael na rozdrożu oraz Izrael w cieniu fundamentalizmów. Odsłaniał w nich kolizje prawne i absurdy ideologiczne, prowadzące do skonfliktowania wewnętrznego, ale i wywoływania coraz niebezpieczniejszych zagrożeń zewnętrznych. Wiele jego przestróg spełniło się w kolejnych latach.

Temperament poznawczy i zdolności oratorskie prowadziły go do uczelni wyższych, gdzie wygłaszał oryginalne wykłady. Przez lata wraz z dr Anną Solarz organizowaliśmy spotkania Uri Hupperta ze studentami Wydziału Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Słuchano go z uwagą, dzielił się bowiem niepokojami, które dostrzegał w państwach w związku z kryzysem demokratycznych praktyk, brakiem roztropności i odpowiedzialności rządzących. Wykładał także na Uczelni Łazarskiego, na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, uczestniczył w licznych konferencjach. Publikował na łamach „Rzeczpospolitej”, „Gazety Wyborczej”, „Stosunków Międzynarodowych-International Relations”, „Krytyki Prawa”, „Więzi”, „Res Humana” i innych.

W 2007 r. na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego uzyskał stopień doktora nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce, na podstawie rozprawy pt. Współczesne Państwo Izraela a problemy ortodoksji religijnej, napisanej pod kierunkiem profesora Leonarda Łukaszuka. Jeden z recenzentów rozprawy, wybitny znawca prawa wyznaniowego, profesor Michał Pietrzak dostrzegł w doktorancie nie tylko upartego i rzetelnego badacza problematyki izraelskiej, ale erudycyjnego diagnostę zagrożeń dla oświeceniowych i racjonalnych zdobyczy w rozwoju ludzkości.

Będzie mi brakowało fascynujących opowieści dr. Hupperta o tym, co przeszło, minęło, ale i analiz tego, co dzieje się tu i teraz. Nie będziemy już razem dzielić trosk o pokój zarówno w pobliżu Polski, jak i Izraela. Nie będziemy dyskutować, czy protestanccy ewangeliści w Ameryce stanowią większą siłę polityczną niż lobbing żydowski, zwłaszcza w kontekście przygotowań Donalda Trumpa do powrotu do Białego Domu. Nie rozstrzygniemy też sporu, czy współczesna demokracja liberalna ma szanse obronić się przed nacjonalizmami i fundamentalizmami, czy nie stanie się „demokracją totalitarną”.

Miałem to szczęście, że przez kilkadziesiąt lat znajomości i przyjaźni z Uri Huppertem utwierdziłem się w podobnych przekonaniach, że zło tkwiące w jednostkach nie determinuje charakteru całych narodów, że mimo wyjątkowej i pozytywnej roli religii w życiu społeczeństw, niesie ona groźbę klerykalizacji życia publicznego i zniewolenie umysłów, że w celu przeciwdziałania złu w polityce nie wystarczy stanowić dobrego prawa. Nawet najlepsze normy zapisane w konstytucjach nie wyręczą nikogo ze żmudnego budowania i gorliwej obrony demokratycznej kultury politycznej, zrównoważonej i mądrej praktyki.

 

1.

Podczas rodzinnej uroczystości w łódzkiej Manufakturze, dzisiejszym kompleksie usługowo-rozrywkowym, ktoś zwrócił moją uwagę na dziwny zakątek. Na wygodnej sofie obok wejścia do toalet leżą dwie poduszki umieszczone tam dla wygody użytkowników – jedna z kolorowym wizerunkiem twarzy Wiesława Gomułki, druga z portretem Edwarda Gierka. Nad nimi ściana wyklejona pożółkłymi numerami „Trybuny Ludu”. W tym sztafażu goście lokalu załatwiają swoje niecierpiące zwłoki naturalne potrzeby…

Nie zdołałam zauważyć, by ktokolwiek zareagował na ten widok inaczej, niż z uśmiechem. Niemniej jednak po dziś dzień utkwił mi ten widok w oczach. Jak go odczytać, jak go zinterpretować? Czy to była ironia, czy chęć poniżenia przywódców Peerelu? Wyparcia ze świadomości kilkudziesięciu lat naszej historii? „Skreślenia” wartości, niektórych życiorysów. Czy też symboliczne wyparcie śladów po odrzuconej „komunie”?

Kiedy teraz zastanawiam się nad tym raczej marnym dowcipem, przychodzi mi do głowy postać Agnieszki Osieckiej i jej niezwykła twórczość, jej biografia od czasów powojennych po kraniec Peerelu (1936–1971).

Osiecka (a żyła ona w latach 1936–1997) jeszcze jako młoda dziewczyna, aż do początków III Rzeczypospolitej, nieprzerwanie prowadziła dzienniki. Po jej śmierci zapiski te doczekały się druku. W nich wyraża się cała epoka, kilka dekad przeżyć i doświadczeń. Przemyślanych. Wpierw dziecinnych, szkolnych, studenckich, młodzieńczych, a z czasem dorosłych. Szeroko obecna jest tam sztuka i twórczość artystyczna.

Rodzi się pokusa, by uważnie i dokładnie przeanalizować zarówno notowane ad hoc wrażenia, jak i refleksje, jak też pisane z dystansu wspomnienia. Czy uda się je nanizać na jedną nitkę? Jak wystawić im „świadectwo dojrzałości”? Czy każde z nich potraktować należy jako studium przypadku? Czy też znaleźć główny leitmotiv?

Biografia Agnieszki Osieckiej, udostępniona i opublikowana przez jej córkę Agatę Passent, to gotowy materiał na dokument epoki zwanej Peerelem. Jest to obraz subiektywny, przeniknięty liryzmem, domieszką poezji i poczucia humoru, dystansu do szarzyzny oraz osławionej siermiężności tej epoki. Poszukując jakiegoś wspólnego klucza do ówczesnej rzeczywistości, upatruję go w następującym fragmencie piosenki napisanej przez Bułata Okudżawę w tłumaczeniu Osieckiej:

„Jeszcze czynny GS,

więcej piwa niż łez, (…….)

Kto nauczył cię tak

ładnie patrzeć na łzy”

Pierwsze dwa jej wersy to realistyczny obrazek spod gminnego sklepiku, pod którym wystają miejscowi z butelkami piwa i taniego wina. Ale potem – zadziwiająca refleksja o sztuce „ładnego spojrzenia na ludzki płacz”. W tym jednym błysku czułości zawiera się cała Osiecka. Osoba pełna ciepłych uczuć, przynależna do Krainy Łagodności. Pozbawiona nienawiści i wrogości. Niezdolna do zemsty, ani nawet do niechęci. Chłonąca wszelkie uroki młodości i sentymenty. Otwarta na miłość w jej wszelkich przejawach: do ludzi, ptaków, roślin, kwiatów, muzyki, teatru, kabaretu, kina – słowem światła.

Gdyby sobie zadać trud pytania, jak mogło to być możliwe, prawdopodobna odpowiedź brzmiałaby następująco: powojenny świat, który legł w gruzach, przywalony ciężarem niezliczonych indywidualnych i masowych tragedii, musiał się uporać z ich „odgruzowaniem”. Miał do wyboru: gest żony Lota odwróconej w stronę spopielonego miasta, zastygłej w martwy słup soli, albo też – po wypłakaniu morza łez – jego odbudowę. Jedynie prawdziwa kobieta, była w stanie zwrócić się słowami pocieszenia: „Nowe dzieci urodzą się nam”. Pozorna prostota tych słów, wyjętych z filmu Prawo i pięść, genialnie wyśpiewanych przez aktora Edmunda Fettinga, zawiera w sobie filozofię nadziei na przekór żądzy zemsty i odwetu. Zamiast opłakiwania bezpowrotnych strat, zamiast napawania się bezpłodną rozpaczą, zamiast zaciskania pięści, poetka proponuje rodzenie dzieci. Dzieci – zalążków przyszłości, poczętych z wiary w trwanie wiecznego życia. Z miłości do świata.

Osobowość Agnieszki Osieckiej sprzężona z jej dyskretną filozofią wyraża się w niezwykłej czułości. Słowo „czułość”, pochodzące od czucia i odczuwania, ma u swoich podstaw wrażliwość. Kartezjusz – filozof, który podzielił rzeczywistość na „martwe przedmioty” i „ożywione dusze”, oddał niedźwiedzią przysługę, stwarzając doktrynę mechanicyzmu. Na niej bazuje koncepcja neutralności, obojętności na cierpienia „bezdusznej materii”.

Poetycka wizja wszechświata, uniwersum Agnieszki Osieckiej, obejmuje czułością każdy przejaw istnienia, zarówno materialnego, jak i też społecznego i politycznego. Wszystko, co przynależy do ludzkiego świata, do człowieczego życia, zasługuje na przynajmniej próbę zrozumienia. Postawę Osieckiej warto porównać do Zygmunta Baumana „socjologii rozumiejącej” – polegającej na odmowie natychmiastowej oceny, zwłaszcza potępienia. W miejsce pogardy czy obwiniania uważny i wrażliwy obserwator docieka przyczyny danego zachowania, niekiedy wszak podświadomego czy zgoła nieświadomego. Oprócz „czułej wrażliwości” należałoby za Olgą Tokarczuk dodać talent do „czułej narracji”. Agnieszka Osiecka to prawdziwa mistrzyni tej sztuki. Każdy jej gest, każda jej metafora, działa jak pieszczota. Gładzi i wyrównuje kanty przykrej rzeczywistości. Unosi się ponad „skrzeczącą pospolitość”. Odmawia jej zadawania dodatkowych ran i zadrażnień. Patrzy na ludzi ze współczuciem – jak u Dostojewskiego „wszyscyśmy winni, wszyscy jesteśmy biedni”. Jeśli wszakże ktoś kogoś krzywdzi, zadaje komuś cierpienie, poetka docieka źródła jego motywów.

Można się dopatrzyć swoistego pobratymstwa Osieckiej z Jackiem Kuroniem, z jego refleksjami obecnymi w autobiografii Wiara i wina i innych publikacjach wspomnieniowych, m.in. w Rzeczypospolitej dla moich wnuków, jego testamencie politycznym z roku 2004.

Jacek Kuroń to nie tylko dawny entuzjasta czerwonego harcerstwa, ale również wizjoner; a Osiecka, zamiast aktywności politycznej wolała patrzeć na świat z dystansu zaprawionego humorem:

„I nagle – patrzcie – parlamenty,

o demokracji dyskusyje,

kto ich nauczył, Panie Święty…

Jak to w człowieku długo żyje…”

Wedle ustnej wypowiedzi Mirosława Chałubińskiego, „Osiecka w ogóle nie była politykiem ani politologiem, ale dzięki inteligencji, talentom syntezy świetnie rozumiała świat, polski Październik, który nie był pełną niepodległością, lecz zasadniczą zmianą na lepsze, o czym zapomniała polska prawica”. Dzięki tym talentom przyjaciel Osieckiej Jeremi Przybora po jej śmierci mógł napisać, że „uczyniła z Polski barak aż tak wielobarwny i niekiedy wesoły”.

Znowu  warto przywołać słowa Chałubińskiego: „Głównym tematem, którym wielowątkowo zajmowała się Agnieszka Osiecka, była relacja on–ona, miłość. Wśród jej związków znajdziemy Marka Hłaskę, Bułata Okudżawę, Jeremiego Przyborę, Jerzego Giedroycia, Daniela Passenta i – daleki jestem od wyczerpania tej listy. Trudno jednak nie zgodzić się z opinią, iż byli to interesujący mężczyźni. Jej wiersze nieprzypadkowo mają charakter anonimowy i zarazem autobiograficzny”.

„Ach kim jest ta pani

co zwie się miłością

kto umie tak zranić

napełnić zazdrością”

Należałoby wspomnieć też o przyjaźniach kobiecych Agnieszki: z Magdą Umer, Marylą Rodowicz, Katarzyną Gaertner i Hanną Bakułą. To artystki, z którymi łączyła poetkę długoletnia przyjaźń, oparta na podobnej wrażliwości i na wzajemnej lojalności, a także artystycznej współpracy.

2.

W miejskim krajobrazie naszego kraju, od pewnego czasu zaczęły się pojawiać ławki z rzeźbami wybitnych polskich postaci: uczonych, działaczy społecznych, poetów, pisarzy oraz innych artystów. Na jednej z takich ławeczek w parku na Saskiej Kępie w Warszawie zasiada Agnieszka Osiecka. Warto się zastanowić, czym zasłużyła sobie na taki przywilej i na tyle sympatii. Moją intencją nie jest bynajmniej analiza jej wszechstronnej twórczości, lecz raczej refleksja nad jej miejscem w kulturze PRL.

Po solidarnościowym przełomie, gdy – jak mogło się wydawać – doszło do odcięcia się za sprawą „grubej kreski”, od okresu pogardliwie zwanym „peerelem”, pisanym małymi literami. Symboliczna data 4 czerwca 1989 roku miała jakoby na zawsze zatrzasnąć ten „ponury” okres. Wkrótce też pojawiła się nowa chronologia dziejów powojennej Polski. W zamyśle jej promotorów, po epoce przedwojennej sanacji, a następnie po wybuchu wojny, okupacji oraz po powstaniu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, miała się pojawić Rzeczpospolita – bez przymiotnika. Zatem – wreszcie autentyczna!

W zamieszaniu i zamęcie nazewnictwa zapomniano o trwającej wciąż ustrojowej transformacji, powstawania hybrydy ustrojowej łączącej kapitalizm z jakąś formą demokracji i autokracji. Zmiany kolejnych przywódców zaowocowały zignorowaniem wcześniejszej chronologii. Okres PRL-u, znaczony nazwiskami „władców kraju nad Wisłą”: Bolesław Bierut, Władysław Gomułka, Edward Gierek, Wojciech Jaruzelski…

W potocznej świadomości nagłe zmiany od jednego do drugiego „przywódcy narodu”, były odczuwane jako upadek dawnego autorytetu na rzecz następnego. Czczony dotychczas, popadał w niełaskę, a jego nazwisko wywoływało odruch niechęci albo pogardy i potępienia – ów cykl powtarzał się wielokrotnie.

Miało to swoistą logikę; od aprobaty czy wręcz uwielbienia Gomułki (wiec na Placu Defilad w dniu 24 października 1956 roku zgromadził 400 tysięcy osób), do szyderstwa i pastwienia się nad „Gnomem”, obwinianym za zmarnowanie zdobyczy „Października”. Po jego kompromitacji i wyszydzeniu przez Janusza Szpotańskiego, gdy „wstąpił na tron” Edward Gierek, na jego pytanie: „Pomożecie?”, wybuchł nieskłamany entuzjazm. Nie minęło wiele lat i ten sam przywódca doznał upokorzenia, wykpienia jego dobrej woli; jego „świtę” wywożono na taczkach… Dramatyczne wydarzenia z 1976 roku w Radomiu, osławione „ścieżką zdrowia”, podważyły mit klasy robotniczej jako „awangardy proletariatu”. Ofiary grudniowych wypadków w Gdańsku z roku 1970 przekreśliły szanse na pokojowe przejście między poprzednimi „decydentami”. Po tragicznych wydarzeniach na Wybrzeżu, gdy Gierek utracił władzę, począł się wyłaniać całkiem nowy system polityczny. Jego zwieńczeniem stała się NSZZ „Solidarność”. Fenomen robotniczych strajków rozwiał nadzieje na urzeczywistnienie haseł „Naród z Partią”. Demokracja zwana ludową, zaprowadzona przemocą, ujawniła głęboki fałsz „jedności narodu”.

Masowy ruch „Solidarności” po roku 1980 podważył dwubiegunowe podziały klasowe. Elity intelektualne włączyły się w tłum robotników i inteligencji. Lech Wałęsa, przywódca Solidarności nadał jej własną twarz. Na murach Stoczni Gdańskiej zawisły emblematy: Papież-Polak Jan Paweł II, Matka Boska Częstochowska – swego rodzaju ołtarz, obsypany kwiatami. Wówczas też użyto słowa komuna z pejoratywnym odcieniem. Wszystko, co wcześniej nazywano „realnym socjalizmem” – nawet tym „z ludzką twarzą” – znalazło się w jednym worze! Jak się powszechnie wydawało, nastał okres autentycznej niepodległości, wyzwolenia od komuny. Wiary i oczekiwania na swobody obywatelskie.

Rósł autorytet Kościoła Katolickiego. Dopiero wprowadzenie przez Wojciecha Jaruzelskiego stanu wojennego przesądziło o zamrożeniu i regresie procesu demokratyzacji. Stopniowe znoszenie restrykcji, uwalnianie więźniów oraz osób internowanych, spowodowało rozluźnienie napięcia. Wreszcie doszło do Okrągłego Stołu (1989), symbolicznego pojednania skonfliktowanych stron: nomenklatury partyjno-rządowej i wielu grup społecznych.

Sejm kontraktowy – dowód na możliwość dialogu, zapoczątkował pochód „prawdziwej demokracji” i zamknięcia okresu „komuny” z dniem 4 czerwca 1989 roku – zrodził utopię „czarnej kreski”. Gdyby zaufać tym symbolicznym datom, należałoby odtrąbić koniec PRL-u! Pozostała do wykonania już tylko lustracja, oddzielenie „zatrutego ziarna” od zdrowego!

Nasze iluzje na temat „nowej ery” pierzchają, gdy – za F. Braudelem – uwzględnimy kategorię „długiego trwania”. Z jej perspektywy krótkie epizody dziejów zlewają się w „długie trwanie”. Innym sposobem radzenia sobie z jakością dziejów jest kategoria pokolenia – albo generacji. Historia Polski (i nie tylko!) składa się z następstwa kolejnych pokoleń. Zaś poszczególne ludzkie biografie albo się pokrywają, albo „wystają” z danej generacji.

Niezwykłość osoby i twórczości Agnieszki Osieckiej, która hołdowała „lekkiej muzie”, wyraża się w specyficznym pomieszaniu żywiołów, szampana z czystą wodą. Poetycki smak i węch uchroniły ją od banału i trywialności. Tytuły takie jak Biała bluzka, Zrób sobie niedzielę, Lubię farbować wróble, Listy na wyczerpanym papierze, Wariatka tańczy zaskakują i bawią, cieszą ucho. Na przekór wszelkim absurdom, poetka dodaje im wdzięku i polotu. Żarty z ponuractwa szarych obywateli nawet im przysparzają uroku.

Jedną z głównych bohaterek Osieckiej jest Pani Miłość; swoista „choroba dwubiegunowa”. Motyw dramatycznej miłości czyni Agnieszkę Osiecką piewczynią intymności. Chroni ją od nadmiernej polityzacji i ideologizacji. Sprawia, iż jej piosenki stają się uniwersalne, mają znaczenie ponad podziałami generacyjnymi. Urzekają liryzmem i urodą polszczyzny.

Dla przyszłych badaczy jej dorobku główną kategorią pozostanie piosenka. Sama poetka, wzorując się na Wojciechu Młynarskim, żartobliwie mówiła o sobie „tekściara”. W istocie jej rzemiosło stało się rodzajem geniuszu. Czego by się nie dotknęła, niby król Midas, zamieniało się w złoto. Takie nieśmiertelne przeboje jak Małgośka albo Bal, unicestwiały różnice pokoleń, zacierały przelotne mody, łączyły młodzież i starszych. Zaś nade wszystko pozwalały uwalniać się od „przepolitykowania”.

3.

Rozważmy casus PRL-u w związku z biografią Agnieszki Osieckiej. Jej niezwykłość zawiera się w tym, iż mimo przynależności do „wyklętego”, odciętego „czarną kreską” okresu „pełnego zniewolenia” – jest to rzecz jasna stereotyp, a nie zniuansowany opis tej epoki – potrafiła zachować dystans, zarówno do przeszłości, jak i do teraźniejszości. Dzięki temu ominęła ją pułapka nawracania się na kolejną z „wiar” i doświadczania „hańby domowej”, wskutek naiwnego im zawierzania.

Agnieszka Osiecka – wynalazczyni „śpiewającej autobiografii” objawiła się jako głos całego pokolenia. Przywołajmy wspomnienie muzyka i kompozytora, Wojciecha Solarza:

„Wtedy jeszcze lepiej ją poznałem. Była niesłychanie naturalna, niesłychanie n i e p o d l e g ł a (wyróżnienie J. M.) bez cienia pychy czy zarozumiałości. Słowem – spontaniczna naturalność życia i bycia. Ginęła w ekipie, bo nikt, na przykład widząc ją na planie w rannych papuciach, nie czuł twardej <ręki> reżysera, który musi podejmować decyzje scalające różne interesy występujące w produkcji filmowej”.

Piorunujące wrażenie zrobiły wiersze Agnieszki na Jacku Kuroniu, gdy po raz pierwszy poszedł na spektakl STS-u.

„Pomyślałem, że ona publicznie, na swój sposób mówi o sprawach, o których i ja chciałbym mówić głośno. Szczególnie chodzi mi o jeden tekst: Kochankowie z ulicy Kamiennej. Usłyszałem tę piosenkę w czasie, kiedy nasz ruch wolnościowy umarł. Gorzej, my sami się poddaliśmy, przepolitykowaliśmy ten Październik. Uznaliśmy w pewnym momencie, że Gomułka ma tak wielkie poparcie społeczne, że nie mamy żadnych szans.

I Kochankowie z ulicy Kamiennej – piosenka o chłopcach i dziewczynach, które pragną pięknej miłości, ale żyją na takiej Kamiennej, gdzie wszystko jest brudne i złe – stała się rodzajem epitafium dla naszego ruchu. […] Myślę, że wiele osób na tej sali miało wrażenie, że to jest o nas i o wszystkim, co się działo dookoła. Agnieszka opowiadała, że każdy człowiek ma prawo do tego, co p i ę k n e.  I do dziś jest to dla mnie piosenka o krzywdzie, jaką można wyrządzić zwykłemu człowiekowi. I o tym, że prawo człowieka jest przez ludzi łamane. To był  m a n i f e s t  Agnieszki (wszystkie wyróżnienia J. M.).[1]

Korzystając z zacytowanej wypowiedzi Wojciecha Solorza, spróbujmy zinterpretować program artystyczny Agnieszki Osieckiej.

Otóż sprawą najważniejszą dla Osieckiej – moim zdaniem – jest  p r a w o   d o   p i ę k n a.  Nawet najbardziej słuszne hasła: wolność, równość, sprawiedliwość, kiedy zakłócą równowagę między sobą nawzajem, z czasem ulegają dewaluacji. Tym bardziej, że niekiedy sobie wprost zaprzeczają. Pozbawione wspólnej „korony”, zakłócają wewnętrzną równowagę (jak równość żołądków wyklucza bezwzględną sprawiedliwość).

Ponadto wartości moralne i etyczne nie zawsze sprzyjają estetycznym. Żywioł polityki, szczególnie w epokach rewolucyjnych, ma tendencję do pochłaniania pozostałych. Dlatego też rewolucja „pożera własne dzieci”. Rozhukane, spuszczone z łańcucha emocje i instynkty prowadzą do destrukcji, nie jedynie materialnej, ale też duchowej. Agresja, gniew, wściekłość ludu, nawet w najbardziej „jedynie słusznej sprawie” niszczy społeczną tkankę, rozrywa ją na strzępki.

Upominając się o prawo do piękna, Agnieszka Osiecka jest pilną uczennicą Fiodora Dostojewskiego, który głosił: „Piękno zbawi świat”.

Powtórzmy słowa W. Solorza: „przepolitykowaliśmy Październik”. Ich sensem było wyznanie zbytniego, przesadnego przywiązania do polityki, do czynnika władzy. Wachlarz społecznych wartości powinien mieć różne barwy, zarówno czarne, jak i ponure, szarobure, a także te pastelowe. Mistrzostwo w operowaniu bogatą kolorystyką zaświadcza u Osieckiej o jej wrażliwości, zarówno intelektualnej, jak i też uczuciowej. Nie przypadkiem herbową oznaką poetki stało się uwielbienie dla przyjaciół. Charakterystycznym rysem większości jej sympatii, kobiet i mężczyzn, okazywała się wierność, wielkoduszność, trwałość w przyjaźni.

Zanurzenie się bez umiaru w politykę mimowolnie doprowadza do jednostronności, przeoczania pozostałych wymiarów ludzkiego losu. Odbiera smak młodości, prowadzi do alienacji, generalnie – niszczy więzi między rozdartymi politycznymi obozami.

Następstwa pokoleń, bunt przeciwko „starym”, to naturalny przejaw społecznego rozwoju; generacja zstępująca uwalnia miejsce dla wstępującej. Modelowym przykładem tej prawidłowości jest klasyczna powieść Turgieniewa Ojcowie i dzieci. Powojenne pokolenie pryszczatych z czasu Peerelu, zbuntowane przeciw rodzicom, wprawdzie „odnawia krew”, jednak wskutek braku życiowego doświadczenia, zalicza własne „pomyłki i wypaczenia”.

Jak wobec tego mogło dojść do tego, iż cała twórczość Agnieszki Osieckiej (dziennikarska, filmowa, teatralna, pisarska, poetycka i piosenkarska) potrafiła wywołać zachwyt u niemal wszystkich pokoleń?

Poszukując klucza do tej tajemnicy trafiamy na jej niepowtarzalny poetycki talent. Żywioł liryzmu przeniknął wszystko, nadał mu zapach, smak i specyficzny dotyk. Jacek Kuroń napisał tekst Listy jako dotyk. Wszystkie ludzkie zmysły eksplodują w „zmyśle metafizycznym”. Żaden cynik ani nihilista nie zdołał mu się oprzeć. Wielkoduszność, wspaniałomyślność to firmowe znaki Osieckiej. I jeszcze – empatia.

W jednym ze wspomnień odnalazłam zdumiewające wyznanie: „Gomułka to ja!” Chodzi o to, że wychował ją klimat polskiego Października – polityczny, etyczny, estetyczny a Gomułka był wtedy naprawdę ogromnie popularny. Nie mniej niż w swoim czasie J. Piłsudski. Nie ma w tym wyznaniu ironii, bo nie sposób się uwolnić od wrażenia pokrewieństwa życiorysu poetki i biografii Towarzysza Wiesława. Żyli bowiem w tej samej epoce.

4.

Być może popełniam niemałe nadużycie, próbując uogólnić wyznanie Osieckiej, na postacie kolejnych polityków PRL-u: Gomułki, Gierka, Jaruzelskiego, Wałęsy, którzy swych koncepcji politycznych w pełni nie zrealizowali. Każdy z nich początkowo z podobną wiarą we własne rządy i w swoją słuszność, lecz w końcu odchodził w niesławie. Czy to jest jednak wystarczający powód, by mieszać ich z błotem? Nie lepiej byłoby im wszystkim wystawić ławeczki, przysiąść się do nich i wspólnie przemyśleć wszelkie doświadczenia?

W cytowanym już wspomnieniu muzyka Wojciecha Solorza o Osieckiej pada słowo „niepodległa’’. Zwykle dotyczy ono ojczyzny, bytu zbiorowego. W przypadku poetki, wyjątkowej indywidualistki, jest ono pojedyncze, niepowtarzalne. Mimo to – dotyczy jej wewnętrznej swobody. Niezależności od nikogo…

Nieznośna lekkość bytu – emblematyczny tytuł powieści Milana Kundery – swego czasu piętnował aksjologiczną pustką realnego socjalizmu. Życiorys Agnieszki Osieckiej, doświadczonej Peerelem, zaświadcza, iż można istnieć pełnią życia bez względu na wszelkie okoliczności. Wystarczy je wyśpiewać – „piosenka jest dobra na wszystko” jak w kabarecie Starszych Panów.

Nowe generacje młodzieży, wykpiwając pokolenie „dziadersów”, oszczędziły Poetkę z Saskiej Kępy. Jej poezja, wyśpiewana w ulotnych piosenkach, połączyła wszystkie pokolenia. Poezja i Dobroć, wedle słów K. C. Norwida, „to wszystko co pozostaje”. Nie sposób oprzeć się „leciutkim obłokom poezji”!

Do „świętej triady” najwyższych wartości, warto dodać jeszcze jedną – Miłość:

„Przyjaciele moi i moje przyjaciółki

Nie odkładajcie na później

Ani piosenek, ani egzaminów

Ani dentysty, a przede wszystkim

Nie odkładajcie na później miłości”.

Nawet gdyby ona była „potargana”, jak w tytule książki Uli Ryciak[2].

[1] Z. Turowska, Osiecka, nikomu nie żal pięknych kobiet, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022, s. 109.

 

[2] U. Ryciak, Potargana w miłości. O Agnieszce Osieckiej, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.

 

Artykuł ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r.

Gdzie można znaleźć taki dom? Jak to gdzie? W Krakowie oczywiście! Co zresztą autor tej książki sam od razu, by nie było żadnych nieporozumień, wyjaśnia w podtytule: Leksykon legendarnego Domu Literatów w Krakowie. A na obwolucie Wydawca dorzuca jeszcze frontowe zdjęcie tego Domu oraz dla pewności dodaje adres: Kraków, ul. Krupnicza 22.

Tak, to naprawdę był przez ponad półwiecze niezmiernie ważny adres. Czas przeszły jak najbardziej tu uzasadniony, bo już właściwie nie „funkcjonuje” jak niegdyś przez wiele, wiele lat, bo od roku 1945 aż do lat 90. XXI w., czyli ponad pół wieku! Oto budynek na Krupniczej, który w latach 90. został przedziwnie, jak to podówczas bywało, „sprywatyzowany” przez ówczesne władze Krakowa (sprawy sądowe nadal są w toku!), gromadził pod swym dachem mieszkańców tworzących i stanowiących arcyciekawe samo w sobie i wielce znaczące w dziejach powojennej literatury polskiej środowisko pisarskie. Dość wspomnieć, iż przez jego popadające dziś – z wielu powodów – w „trwałą ruinę” mury przewinęło się już kilka pokoleń niezmiernie dla powojennej polskiej literatury interesujących i nadal znaczących twórców.

Obrazuje to najlepiej jedno z zamieszczonych tutaj zdjęć – zrobione na podwórku Krupniczej 22 już w sierpniu 1945, na którym widzimy grupkę znanych potem literatów: Stanisława Dygata, Czesława Miłosza, Jerzego Zawieyskiego, Stefana Otwinowskiego, Tadeusza Brezę, Jerzego Andrzejewskiego, Kazimierza Brandysa, Kazimierza Wykę, Helenę Wielowieyską, Leona Kruczkowskiego i Xenię Żytomirską. A już wkrótce listę tę poszerzą inni pisarze poszukujący swego azylu po dramatycznych przejściach wojennego czasu zawieruchy dziejowej: więźniowie niemieckich obozów jenieckich jak Stefan Flukowski, Konstanty I. Gałczyński, obozów koncentracyjnych, jak Michał Rusinek czy Maciej Słomczyński, sowieckich łagrów, jak Tadeusz Peiper czy Jerzy Hordyński, jak wysiedleni ze Lwowa – Jerzy Broszkiewicz czy Marian Promiński, uczestnicy okupacyjnej konspiracji i partyzantki, jak Tadeusz Różewicz, Jan B. Ożóg czy też ocaleni uciekinierzy ze stolicy po powstaniu warszawskim, jak Stefan Kisielewski, Hanna Malewska czy Anna Świrszczyńska…

Podkreśla to mocno autor tej książki Jan Polewka (syn pisarza Adama Polewki, sam urodzony już w tym Domu na Krupniczej 22! I nadal tam mieszkający), że w tych już „pierwszych latach Dom Literatów był azylem i przystanią dla wojennych rozbitków i bezdomnych twórców. Dopiero lata 50. zmieniły obraz odzyskanego śmietnika w ideologiczną fasadę według stalinowsko-bierutowskiej obsługi piór”. Ale nie na długo przecież. Dodajmy zatem, że już wkrótce zaczęli pojawiać się tutaj kolejni przedstawiciele starszych i młodszych pokoleń pisarskich, jak autor Gór nad czarnym morzem – Wilhelm Mach, jak znany potem w świecie mistrz science fiction Stanisław Lem, jak nie mniej przecież znany Sławomir Mrożek (który na pożegnanie przed swym emigracyjnym opuszczeniem tegoż Domu, spalił był na jego dziedzińcu swoje prowadzone przez trzynaście lat autobiograficzne dzienniki – zapiski z czasów młodości „chmurnej i durnej”!). Jak Tadeusz Nowak, poeta i autor powieści A jak królem, a jak katem będziesz, współtwórca tzw. nurtu chłopskiego w literaturze polskiej czy Stanisław Czycz, poeta i autor słynnego, ba obrosłego niegdyś legendą buntowniczą opowiadania And. Jak zapominany już nieco poeta Jerzy Harasymowicz. Podobnie jak głośny krytyk literacki – i współtwórca Jerzego Grotowskiego z Teatru 13 Rzędów – Ludwik Flaszen. Jak poetka Ewa Lipska czy Adam Ziemianin oraz mieszkający tam jeszcze prozaik Ryszard Sadaj, autor pamiętnej Galicjady… Jak…

I można by tak ciągnąć tę listę długo jeszcze, bo ten Leksykon Jana Polewki, liczący sobie bez mała 450 stron druku jest przebogatą skarbnicą z pierwszej ręki rzetelnych i rzeczowych wiadomości biograficznych, bibliograficznych oraz wszelkich innych dotyczących byłych znanych i nieznanych dziś prawie zupełnie mieszkańców tego Domu. A także zapisem, arcyciekawym, dla postronnych zwłaszcza, zbiorem różnorodnej natury ciekawostek z tym związanych, znakomitych dykteryjek i facecji (polecam choćby tę o Arturze M. Swinarskim, który zapytany, czy pochodzi z wioski, odparł, że owszem, ale z własnej!). Opowiastek i autentycznych przytoczeń jak ten dialog królowej belgijskiej z Jarosławem Iwaszkiewiczem:

„Czy pan jest katolikiem?” – „Tak, ale niepraktykującym”. – „A czy jest pan komunistą?” –„Tak, ale niewierzącym…”.

Opowiastek oddających barwność epoki i jej „ducha czasu”: nostalgicznych, pełnych humoru, dyskretnej ironii oraz „głębszych znaczeń”, smakowitych anegdot i zabawnych, często gorzkich, facecji… Dotyczących świata, który „właśnie znika”, odchodzi bezpowrotnie w przeszłość, ale tutaj zostaje jakby zatrzymany w rozmaitych ujęciach filmowych, ostrych kadrach pamięci, z jakich składa się ta księga: poszczególnych rozdziałów – Liter alfabetu przywołujących tę rzeczywistość związaną z krakowskim Domem Literatów z ulicy Krupniczej 22.

Co tu dużo gadać! Czytać, czytać…

Jan Polewka, Dom pod wiecznym piórem. Leksykon legendarnego domu literatów w Krakowie, Wyd. Iskry, Warszawa 2022, s. 452

Tekst ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r., w dziale „Świadectwa”

27 lipca br., w wieku 94 lat zmarł w Paryżu Milan Kundera, jeden z najwybitniejszych pisarzy czeskich drugiej połowy XX w. Ba! Więcej, pisarzy świata! Naturalną reakcją na jego śmierć były nie tylko artykuły, wzmianki o jego biografii i twórczości w periodykach społeczno-kulturalnych, lecz także poważniejsze przedsięwzięcia, jak np. plan wznowienia wszystkich dzieł pisarza przez Wydawnictwo W.A.B. (częściowo już zrealizowany). Są także inne inicjatywy, w których mam przyjemność uczestniczyć, m.in. napisanie eseju do warszawskiego dwumiesięcznika „Res Humana” i udział 27 września 2023 r. w Lublinie w Międzynarodowej Sesji Historyczno-Literackiej „Nasi Sąsiedzi: Ukraina. Litwa, Słowacja”, zorganizowanej przez Stowarzyszenie Polskich Pisarzy z inicjatywy jego prezesa Zbigniewa Fronczka – pisarza, poety, założyciela i redaktora pisma „Lublin. Kultura i Społeczeństwo” z wykładem na temat teorioliterackich poglądów M. Kundery. W zestawieniu „sąsiadów” w tytule konferencji rzuca się w oczy brak Czechosłowacji. Jak wiadomo, w 1993 r. ów kraj rozpadł się na dwie części: Czechy i Słowację. Powstaje problem, gdzie umieścić dorobek Milana Kundery, który był typowany do Nagrody Nobla? Niektórzy nie mają z tym kłopotów i twierdzą, iż był on Europejczykiem albo po prostu czeskim Europejczykiem, lub też pisarzem czeskim i francuskim.

Szukając głębszej odpowiedzi na to ekscytujące pytanie, niezbędna jest bardziej szczegółowa wiedza na temat jego życiorysu, został on bowiem „rozpołowiony” podwójnie również na skutek emigracji z Czechosłowacji do Francji w 1975 r. Dotąd Kundera znany był w Europie jako autor głośnej powieści Żart, wydanej w kraju, i z racji aktywności w Praskiej Wiośnie. Dalsze swe powieści publikował za granicą. Zyskał wielkie uznanie dzięki Nieznośnej lekkości bytu (1984), tłumaczonej na wiele języków. Obie te powieści stanowiły reminiscencje Praskiej Wiosny w 1968 r. Pisarz znalazł się na „czarnej liście”, bo był dwukrotnie usuwany z partii komunistycznej (1951 r. i 1970 r.). Po inwazji Związku Radzieckiego na Czechosłowację (sierpień 1968), w kraju nastąpił regres kulturalny i zastój, wielu działaczy opozycji zmuszono do milczenia. Zwłaszcza liberalna inteligencja za swe poglądy została ukarana, nierzadko bezrobociem. Pogłos represji ówczesnej Czechosłowacji przenika też twórczość M. Kundery. Tak więc w biografii nie brak dramatycznych wydarzeń. Dodajmy jeszcze odebranie mu obywatelstwa czeskiego w roku 1972 i jego przywrócenie w 2019 r.

Były też jednak i nagrody, w tym m.in.:

– Honorowe obywatelstwo Brna (2009) – miejsca urodzenia Kundery;

– Nagroda Jerozolimska (1985);

– Nagroda im. Herdera (2010);

– Narodowa Nagroda Literacka z roku 2007.

Poza praktyką pisarską Kundera wiele uwagi poświęcił problematyce teoretycznej, zwłaszcza teorii literatury. Moim celem w tym miejscu jest skupienie się na Sztuce powieści (1986) i poszukiwanie tego, co nazwał „duchem powieści”.

*

Jeden z esejów Milana Kundery, zawarty w Sztuce powieści, nosi nader oryginalny tytuł Sześćdziesiąt pięć słów. Jego genezę autor tłumaczy słowami swego przyjaciela Pierre Nora, dyrektora pisma „Le Debat”, który mu zaproponował ułożenie prywatnego słownika, by zaradzić kłopotom tłumaczy powieści Kundery:

„Przekłady zmusiły cię, byś się zastanowił nad każdym słowem. Napisz zatem twój osobisty słownik. Słownik twych powieści. Twoje słowa klucze, słowa zasadzki, słowa miłostki” (s. 108).*

 

Problematyka konferencji i propozycja „Res Humana” skłoniły mnie do ponownego przemyślenia Sztuki powieści, jej zawartości teoretyczno-filozoficznej.

Milan Kundera podkreśla, że obcy jest mu świat teorii, bo najważniejsza jest praktyka. W dziele każdego powieściopisarza tkwi skrycie wizja historii powieści, idea tego, czym jest powieść.

Siedem wykładów i wywiadów, wygłoszonych lub opublikowanych między 1979 a 1986 rokiem, to próba odtworzenia i zwerbalizowania tego, co implicite tkwi w jego własnych powieściach.

Za patrona gatunku powieści Kundera uważa Miguela de Cervantesa, twórcę nieśmiertelnego Don Kichota i dopomina się o przypomnienie jego „wzgardzonego dziedzictwa”. Oto jedno z jego najczęściej cytowanych zdań:

„Kiedy Bóg opuszczał z wolna miejsce, z którego sprawował niegdyś władzę nad wszechświatem i jego porządkiem wartości, oddzielając dobro od zła i nadając sens każdej rzeczy, Don Kichot wyszedł ze swego domu i nie umiał już świata rozpoznać. Jakoż świat, pod nieobecność najwyższego Sędziego, objawił się nagle w przerażającej wieloznaczności. Boska Prawda, prawda jedyna, rozpadła się na setki prawd względnych, którymi się podzielili ludzie. Tak oto narodził się świat Czasów Nowożytnych, a wraz z nimi na jego wzór i obraz, powstała powieść” (s. 13–14).

Kunderowskie odkrycie „przerażającej wieloznaczności świata” przypomina bajkę Andersena Królowa śniegu. Aniołowie, przelatując nad ziemią z lustrem ją odbijającym, „potknęli się” – wypadło im zwierciadło i roztrzaskało się na nieprzeliczalną ilość kawałków. Jeden z takich szczątków utkwił w oku Kaja, brata Gerdy. Od tej chwili utracony został całościowy obraz rzeczywistości obiektywnej, każdy indywidualny człowiek został skazany na jej subiektywną wersję. Zwykle przepojoną emocjami i uczuciami, targaną już to miłością, już to wrogością. Szkiełko w ludzkich źrenicach, choć niewidoczne, zmienia perspektywę spojrzenia na innych.

Kamil Baczyński w swoim wierszu Niebo złote ci otworzę, wyśpiewanym przez Ewę Demarczyk, prosił: „… Jeno wyjmij mi z tych oczu szkło bolesne – obraz dni, które czaszki białe toczy przez płonące łąki krwi…”. Ten sam motyw bólu i cierpienia wskutek uszkodzenia źrenicy oka tłumaczy odmienność między „świadomością szczęśliwą”, a „świadomością opaczną”. Pierwsza tryska optymizmem, druga wywraca na nice obraz rzeczywistości za sprawą „ciernia w zranionych oczach”. Andersenowski braciszek Gerdy, Kaj, doświadczył podobnej przygody: skaleczony przez odłamek szkła, również i czas stał się przez to „kaleki”. Niekiedy, jak w baśni o królowej śniegu, ostry odłamek może doprowadzić do „zamrożenia i znieczulenia” serca, do jego skamienienia.

Istotną kategorią oprócz „wieloznaczności” ludzkich wizji świata jest dla Kundery „mądrość niepewności”.

Względna natura świata i niezdolność do jej sprostania przez człowieka wymaga odwagi, a czasem nawet męstwa. Akceptacji własnej niedoskonałości, pogodzenia się z ograniczeniami, poskromienia pychy ubiegania się o prawdę absolutną, a tym samym zgody na niepewność. Powieściopisarstwo musi się liczyć z tymi dwoma wyzwaniami, jak również z ich ambiwalencją.

Jeden z najważniejszych terminów autorskiego słownika M. Kundery brzmi następująco:

„POWIEŚCIOPISARZ (a pisarz). Ponownie przeczytałem krótki esej Sartre’a, Czym jest literatura. Ani razu nie pada słowo powieść, powieściopisarstwo. Mowa jest tylko o piszącym prozą. Słuszne rozróżnienie.

Pisarz ma oryginalne idee i niedający się naśladować głos. Może posługiwać się dowolną formą (także powieścią), a wszystko, co pisze, jest oznajmiane jego głosem, toteż należy do jego dzieła. Rousseau, Goethe, Chateaubriand, Gide, Camus, Sartre, Malraux…

Powieściopisarz nie przejmuje się swoimi ideami. Jest odkrywcą, usiłującym po omacku odsłaniać nieznaną postać egzystencji. Nie fascynuje go własny głos, lecz forma, za którą podąża, i tylko formy, spełniające wymagania jego marzeń, należą do jego dzieła. Fielding, Sterne, Flaubert, Proust, Faulkner, Celine…

Pisarz znajduje miejsce na duchowej mapie swych czasów, swego narodu, na mapie historii idei. Jedyny kontekst, w którym można uchwycić wartość powieści, stanowi historia powieści. Powieściopisarz nie zdaje rachunku nikomu – tylko Cervantesowi”.

Spróbujmy zinterpretować powyższe rozróżnienie. Chodzi w nim o podkreślenie odmienności dwóch perspektyw. Pierwsza zasadza się na akcentowaniu roli wartości ideowych zmieniających się pod wpływem danego wycinka historii. Druga natomiast nie jest zależna od upływu czasu, gdyż skierowana jest na formę, obojętną na inne wartości poza artystycznymi. Do tego stopnia, że autor dzieła może – a niekiedy chce – pozostać anonimowy.

Karl Popper w swojej koncepcji Trzech Światów – realnego, psychologicznego i kulturowego – dzieła kultury uznał za przynależne do sfery bytów uwolnionych od  okoliczności biograficznych. Homer czy Szekspir nie potrzebują wiedzy o ich biografiach, co więcej, nie ma pewności, że istnieli w przypisywanej im postaci. W filozoficznym Trzecim Świecie Poppera ich życiorysy są nieistotne, liczą się wyłącznie dzieła. Polski filozof kultury Andrzej Nowicki stworzył „inkontrologię” – koncepcję spotkań z wytworami kultury, w myśl której jest możliwe obcowanie z Platonem, Arystotelesem, Witkacym czy Mrożkiem. Z ich myślowym i artystycznym dorobkiem.

Dzisiejszy trend ubiegania się o „rozpoznawalność”, czyli inaczej popularność danego autora, oparty na biciu rekordów nakładu książek, to przejaw kultury masowej. Nieprzywiązującej wagi do autentycznych wartości, zadowalającej się sezonowymi modami i błahostkami. Masowa „kultura” czasem przypomina „pulp-kulturę”.

Milan Kundera, odrzekając się miana „powieściopisarza”, wolał mówić o „piszącym prozę”. W Sztuce powieści poszukiwał „kodu egzystencjalnego” oraz „mapy egzystencji”. Jej jedynym bohaterem ma być „poszukujące ego”, jego zaś podstawowym zajęciem powinna być „poetycka medytacja”. Klasyczny podział na typową prozę i typową poezję może ulec zatarciu. Ostatecznym celem twórcy ma być bowiem tropienie i rozwiązywanie „paradoksów ludzkiej egzystencji”. Fiodor Dostojewski w podobnym duchu pisał o „przeklętych problemach” nękających bohaterów Braci Karamazow, Idioty, Biesów.

Można sądzić, iż zarówno Kunderę, jak i Dostojewskiego zajmował problem „wymykania się czynu” spod kontroli myśli, ludzkich intencji, ich wieczna nieprzystawalność. Rozziew między zamiarami a ich spełnieniem jest wiecznym dramatem człowieka. Ale bez tego rozdarcia nie byłoby żadnego duchowego rozwoju…

Duch powieści, unoszący się ponad wszelkimi gatunkowymi podziałami bynajmniej nie hołdował kartezjańskiej pewności i oczywistości. Zamiast logiki i rozumu z ich twardymi wymaganiami, „upajał się słabością”, przyzwoleniem na świadomą niejasność i niepewność.

Ale czym w ogóle jest ów Duch Powieści? Wedle Kundery, stanowi on równoważnik Ducha Złożoności, zatem przeciwieństwa ciągot do redukcji, a tym samym – ku płaskiej doraźności. Milan Kundera z przekąsem i z niechęcią wyraża się o mass mediach jako o siewcach uproszczeń i komunałów wiodących do „łatwych i prędkich odpowiedzi”.

Obecna moda na takie formy wypowiedzi, jak „skrótowce”, „memy” czy inne „gotowce”, rozpowszechnione przez Internet zamiast tradycyjnych opowieści, przekazywanych z ust opowiadacza do uszu słuchacza, niemal wyklucza udział żywego i myślącego człowieka. Sztuczna inteligencja, fascynacja erzacami myślenia, gasi ciekawość i wrażliwość na umysłowe niespodzianki. W zamian wprowadza niebezpieczeństwo popadania w „pułapki świata” w rodzaju „paplaniny propagandowej” albo banalnego plotkowania o świecie i o innych ludziach.

Sztuka powieści, zdaniem Kundery, winna uprawiać nie tyle klasyczną powieść, ile „pisanie prozy”. Zatem opowiadanie na własny rachunek o „przeklętych problemach” i wysiłkach uporania się ze słabością, zarówno indywidualną, jak i zbiorową. W obliczu coraz to większych kryzysów, katastrof, a nawet globalnych kataklizmów alternatywą wobec „woli mocy” może się okazać „wola słabości”.

Dwa te podziały: „ciężar bytu” – „lekkość bytu”, „wola mocy” – „wola słabości”, w koncepcji Kundery prowadzą do skrzyżowana, do rozstaju dróg. Trzeba przeto dokonywać wyboru, podejmować na własny rachunek decyzję, po której stronie się opowiedzieć osobiście. Najlepszym wyjściem byłoby uświadomienie sobie własnej słabości. Owa metaświadomość, niejako świadomość dwupiętrowa, pozwala na szczególnie rozumiane poczucie ciągłości.

„Duch powieści jest duchem ciągłości: każde dzieło stanowi odpowiedź na dzieła poprzednie, każde dzieło zawiera całe doświadczenie powieści. Ale duch naszych czasów wpatruje się w to, co jest teraz, w aktualność do tego stopnia zaborczą i ekspansywną, że wypiera ona z naszego pola widzenia przeszłości i sprowadza czas do jednej, trwającej właśnie chwili. Powieść, zamknięta w tym systemie, nie jest już dziełem (rzeczą, której przeznaczeniem jest trwanie i łączenie przeszłości), lecz wydarzeniem aktualnym, takim jak wszystko inne:  j e s t   g e s t e m   b e z  j u t r a  (podkr. J. M.)  s. 23–24).

Powtórnie nawiązując do Poppera i jego Trzech Światów, rzec można, iż Kundera tworzenie powieści traktuje jako podtrzymywanie tradycji tworzenia  d z i e ł, które wytrzymują próbę czasu i przekraczają perspektywę aktualności. Jednym słowem – stanowią  g e s t  w i e c z n o ś c i.  A tym samym – wznoszą się ku nieśmiertelności. Tak też mówimy o geniuszach, artystach, jacy konstytuują panteon „śmiertelnych-nieśmiertelnych”. Heraklit, geniusz starożytności, tak  nazywał ludzi, którzy przekroczyli horyzont wieczności.

Powstaje wszakże pytanie, jak się uporać z tymi, którzy wprawdzie posługują się narzędziem pisanego języka, ale nie tykają głębi egzystencji, a tylko się ślizgają po jej powierzchni. Całe ich zastępy to jedynie „producenci książek”?  Co robić z takimi produktami, ofiarami doraźności? W internecie roi się od propozycji, by każdy amator mógł opublikować własny wytwór, bez konieczności jego zrecenzowania czy zaopiniowania. Z jednej strony demokracja i wolność słowa pozwalają na aksjologiczny relatywizm, z drugiej jednak rodzą bałagan i chaos, ponadto prowadzą do powiększania zasobów „składu makulatury”. Jak wybrnąć z tego dylematu?

Dzięki Kunderze możemy się posłużyć specyficznym kryterium  k i c z u. W Nieznośnej lekkości bytu natrafiamy na jego dowcipną definicję:

„Kicz wyciska dwie łzy wzruszenia. Pierwsza łza mówi: jakie to piękne, wzruszyć się wraz z całą ludzkością, dziećmi biegającymi po trawniku!

Dopiero ta druga robi z kiczu kicz, braterstwo wszystkich ludzi świata można zbudować wyłącznie na kiczu. (…) Nikt tego nie wie lepiej niż politycy. Kiedy znajdują się w pobliżu aparatu fotograficznego, zaraz łapią najbliższe dziecko, aby je podnieść do góry i całować w policzki. Kicz jest estetycznym ideałem wszystkich polityków, wszystkich politycznych partii i ruchów.

W społeczeństwie, w którym istnieją obok siebie różne kierunki polityczne i ich wpływy się wzajemnie znoszą albo ograniczają, możemy jako tako uciec przed inkwizycją kiczu. Jednostka może uchronić swą osobowość, a artysta stworzyć nieoczekiwane dzieła. Ale tam, gdzie pełną władzę ma jeden jedyny ich ruch polityczny, znajdujemy się natychmiast w krainie kiczu totalnego”. (M. Kundera Życie jest gdzie indziej, tłum. J. Ilg, Warszawa 2013, s.171).

Jak stąd wynika, kicz to nie po prostu estetyczna tandeta, podróbka autentycznej wartości, ale i składnica aksjologicznej makulatury, w tym też kiczu moralnego.

„Z tego punktu widzenia możemy uznać tak zwany gułag za rodzaj fosy septycznej, do której  k i c z  t o t a l n y  wyrzuca  o d p a d k i”  (op. cit. s. 171).  

*

Sztuka powieści Milana Kundery to nie tylko rozprawa z literaturą, ale i z całą ludzką historią. Dzieje zapisane słowem nie są tożsame z bytem opisanym, z „nagim” Bytem. Język nazywając poszczególne sytuacje i wydarzenia, zarazem  je komentuje i ocenia. Jeśli słowa nie przystają do rzeczy, w ich szczeliny wsącza się kicz. Fałszywa świadomość może go utrwalać i petryfikować. Tak powstaje Gułag, świat za drutami kolczastymi, a jego mieszkańcy to albo dozorcy, albo niewolnicy „Innego Świata”. Istnieją jeszcze budowniczy wież strażniczych – ideolodzy konstruujący obozy koncentracyjne z pism Hitlera i Stalina oraz ich propagandyści. Zanim wybuchła wojna totalna najpierw poprzedził ją Mein Kampf. Totalny kicz, który pochłonął miliny ludzkich istnień. Duch powieści, jak widać, może niekiedy być również Złym Duchem albo sprzyjać Duchowi Zła.

Z lektury Sztuki powieści wynika więc wniosek, że wszelkie pisanie książek pociąga za sobą poważne niebezpieczeństwo. Niektóre potrafią zarażać wirusem kiczu, tak estetycznego, jak i ideologicznego (casus socrealizmu). Inne przyczyniają się do rozpleniania „insektów banału”, intelektualnej tandety.

*

Powtórzmy więc pytanie – jak się bronić przed Inkwizycją Kiczu? Przed powodzią tandety?

Jednym ze sposobów uporania się z tym problemem jest  „p r o z a  i n t e l e k t u a l n a” Milana Kundery, przeciwieństwo gadaniny i plotkarstwa. Zatem ciągłe odnajdywanie i kreślenie „map egzystencji”. Don Kichot, błędny rycerz, wciąż na nowo wyrusza na wędrówkę, nie lękając się niepewności ani błądzenia. Ufając „mądrości niepewności”.

Duch powieści bowiem „tchnie, kędy chce”, jego żywiołem jest przygoda i nieobliczalność wolności.

 

Korzystałam m.in. z następujących książek M. Kundery: Żart (1967), Śmieszne miłości (1970), Życie jest gdzie indziej (1973), Walc pożegnalny (1976), Księga śmiechu i zapomnienia (1978), Nieznośna lekkość bytu (1984), Sztuka powieści (1986).

Jadwiga Mizińska – prof. zw. dr hab., obecnie emerytowana, UMCS w Lublinie. Wykładała m.in. filozofię, antropologię kulturową, aksjologię, etykę w Zakładzie Ontologii i Teorii Poznania kierowanym przez prof. Z. Cackowskiego.

Po habilitacji kierowała przez wiele lat pierwszym w Polsce Zakładem Socjologii Wiedzy. Oprócz pracy naukowej uprawia pisarstwo. Jej dorobek naukowy obejmuje ok. 300 pozycji. Wypromowała 14 doktorantów. Była redaktorem naczelnym ogólnopolskiego pisma naukowego „Colloquia Communia”.

 

* Prawie wszystkie cytaty – z nielicznymi wyjątkami – pochodzą z książki M. Kundery Sztuka powieści (przeł. M. Bieńczyk), PIW, Warszawa 2004.

 

Esej ukazał się w numerze 6/2023 „Res Humana”, listopad-grudzień 2023 r.

Korzystajcie z doświadczeń ornitologów. Żeby pisarze mogli

rozwinąć skrzydła, muszą mieć swobodę korzystania z piór.

Stanisław Jerzy Lec

 

Nowe okresy w literaturze – w kulturze i sztuce, w dziejowych procesach w ogóle – nie pojawiają się nigdy nagle, nie wyskakują znikąd niczym Heglowska metaforyczna sowa Minerwy wylatująca o zmierzchu (każdej epoki). Nawet wówczas, gdy cezury pomiędzy ich poszczególnymi fazami są dość łatwo dostrzegalne, wyraźnie i ostro zarysowane przez wielkie i ważne wydarzenia historyczne. Takie, jak I czy II wojna światowa, które radykalnie i dramatycznie zmieniły w wielu krajach świata (w tym oczywiście i u nas) większość dotychczasowych układów i stosunków politycznych, ekonomicznych, społecznych. I wszelkich innych, określających zawsze w istotnym stopniu podglebie kulturowe, w tym i podglebie twórczości artystyczno-literackiej kolejnej rodzącej się, nowej epoki…

W Polsce, jak wiadomo, literatura piękna miała do spełnienia „od zawsze”, czyli od samych renesansowych początków, misję specyficzną i szczególną. Wynikającą z historycznych przesłanek naszych narodowych dziejów i losów ludzkich. Odmiennych nieco niż w innych krajach, mniej poddawanych przez długie wieki konfrontacji z licznymi zagrożeniami zewnętrznymi. Ba, mówiło się nawet (nie bez racji przecież), że kultura polska miała przede wszystkim charakter literacki – literacko profetyczny, wieszczący i zarazem „sercem gryzący”. Od Jana Kochanowskiego, Ignacego Krasickiego, Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Stefana Żeromskiego, aż po Witolda Gombrowicza, Władysława Broniewskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Czesława Miłosza, Tadeusza Różewicza… Sygnały, znaki i symbole zainteresowań problematyką narodową i obywatelską, płynące z wybitnych dzieł literackich – dominowały lub częstokroć zastępowały (nie tylko w latach rozbiorów) inne, słabiej w realnym życiu obecne, instytucjonalne formy i sposoby komunikacji (perswazji) społecznej.

Oto wydawało się, że wkrótce po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. skończy się to nieodwołalnie. Tak się jednak z wielu powodów nie stało. Zarówno wtedy, jak i potem, a zwłaszcza po roku 1945.

I tu swoisty – paradoksalny – ewenement historycznoliteracki! Wydawałoby się bowiem, że tak długo oczekiwane i wymarzone wręcz przez wielu wybitnych pisarzy (z Żeromskim na czele) odzyskanie przez Polskę niepodległości w 1918 r., musi teraz tę sytuację „uprzywilejowania” czy niekiedy wręcz „monopolu” literatury polskiej na owe treści społeczne i obywatelskie radykalnie zmienić. Taką nadzieję wyrażało wtedy wielu wybitnych pisarzy młodszych generacji. Jak pisał np. w słynnym wierszu programowym grupy Skamander jeden z ówczesnych debiutantów poetyckich – Jan Lechoń: „Wiosną – niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę”. Ale jednemu tylko z poetów udało się wówczas, zamiast Polski „zobaczyć wiosnę” – Julianowi Tuwimowi w wierszu… Wiosna. Traktowanym jednak wtedy (z tego właśnie powodu) niemal jako literacki skandal. Zawołanie innego Skamandryty, Antoniego Słonimskiego, umieszczone w wierszu Czarna wiosna, było początkowo uznawane za znamienne (wręcz programowe) dla całej grupy młodych:

 

Ojczyzna moja wolna, wolna…

więc zrzucam z ramion płaszcz Konrada.

Ojczyzna w więzach już nie biada,

Dźwiga się, wznosi, wstaje wolna.

Na cóż mi zbędnych słów aparat,

Którymi-m szarpał rany twoje?

 

Rychło jednak okazało się, że ten ciężki „płaszcz Konrada”, czyli ciężar obowiązków pozaliterackich – narzucany przez długie wieki historii narodowej na polskiego pisarza – jest praktycznie nie do zrzucenia. Rzeczywiście w ostateczności wtedy jeszcze w literaturze polskiej stać się nie mogło. Niepodległość sama z siebie nie rozwiązała wówczas zasadniczych problemów i nie usuwała konfliktów społecznych w zapóźnionym cywilizacyjnie kraju, a przyniosła też i nowe…

W wolnej ojczyźnie po I wojnie światowej pozostał nadal, jak pisał w swym znanym wierszu Władysław Broniewski, dotąd niewyrównany „rachunek krzywd”. Wobec których pisarz polski, nawet ten najbardziej – dodajmy – awangardowy i zbuntowany przeciw tradycyjnym powinnościom i serwitutom społeczno-narodowym (jak Stanisław Ignacy Witkiewicz, Witold Gombrowicz czy Bruno Schulz), nie mógł przejść obojętnie, nie wykonawszy bodaj nawet mniej lub bardziej symbolicznego gestu. Choćby był to tylko najzwyczajniejszy gest językowej przekory! Cóż dopiero mówić o pisarzach prezentujących klasycznie wielkie wyczulenie na problematykę narodową i społeczną, takich jak Juliusz Kaden-Bandrowski czy Stefan Żeromski.

Tak boleśnie ironicznie została ukazana Kadenowa „radość z odzyskanego śmietnika” problemów z całego obszernego katalogu przywar narodowych, widoczna między innymi w jego ostrych ekspresjonistycznie społecznikowskich Czarnych skrzydłach czy w postawie i zapędach dyktatorskich bohatera innej jego powieści politycznej Generał Barcz. Znalazła ona swoje symboliczne dopełnienie w geście Cezarego Baryki, hamletyzującego bohatera Przedwiośnia, przyłączającego się na koniec – w stanie wielkiego zatroskania o kraj ojczysty – do buntowniczego marszu robotników na Belweder. Dziś najciekawsza byłaby odpowiedź na pytanie, czy obecną literaturę polską stać dziś na nowe Przedwiośnie? Które nota bene po blisko stuleciu od powstania nabrało nowych nieoczekiwanych znaczeń.

Odpowiedź jest jednak niemożliwa bez skrótowego, chociażby zarysowania sytuacji i pułapek, w jakie uwikłali się pisarze i cała niemal literatura polska po II wojnie światowej, zwłaszcza po 1949 r. Obecnie mało kto chce np. pamiętać (a jeszcze mniej mówić i pisać o tym), że w końcu lat czterdziestych znaczna część inteligencji polskiej, w tym większość pisarzy żyjących w kraju, uległa z własnej nieprzymuszonej woli urokowi nowej oficjalnej ideologii. Temu, jak je nazwał Czesław Miłosz, „ukąszeniu heglowskiemu”. Tej pokusie – jakże skądinąd zrozumiałej po latach okrutnie wyniszczających tkankę narodową wojny i okupacji – odgrywania roli piewców świetlanej przyszłości nowego powojennego świata. Wielu pisarzy przyjęło z satysfakcją wyznaczane im przez nowe władze polityczne role „inżynierów dusz ludzkich”. Skołatanych aż nadto zamętem podziałów polityczno-ideologicznych w sytuacji powstałej po nowym i nieoczekiwanym rozdaniu historycznych kart. Włodzimierz Maciąg pisał w książce Literatura Polski Ludowej 1944–1964 (wyd. 1966): „Odrębność jej od formacji poprzedzającej rysuje się bardzo wyraźnie – nie tylko w rezultacie naturalnej ewolucji; katastrofa biologiczna i cywilizacyjna, jaką stała się dla Polaków okupacja Niemiec hitlerowskich, zwycięstwo Armii Czerwonej, objęcie władzy przez lewicę, rewolucyjne reformy społeczne przeprowadzone w latach 1944–45 na ziemiach objętych nowymi granicami państwowymi – stanowiły fakty początkowe, zapowiadające strukturalne przeobrażanie się narodu polskiego, w jego układzie klasowym, w jego myśleniu, w jego poziomie cywilizacyjnym i jego ideowych konfliktach”.

W tej nowej sytuacji, czyli dominacji od 1949 r. doktryny tzw. realizmu socjalistycznego w sztuce (nazywanej w skrótowym przekąsie „socrealizmem”), pisarz polski stał się nagle figurą niesłychanie ważną, potrzebną, docenianą i ponad stan „dopieszczaną” przez władzę. Posypały się wysokie nakłady książek, nagrody oraz inne splendory – wyznaczniki jego pisarskiej pozycji. A że wielkich dzieł jakoś brakowało, nie miało istotniejszego znaczenia. Najmarniejszy „produkcyjniak” mógł być zawsze wywindowany na najwyższe pozycje przez ówczesną rozbudowaną machinę propagandową. Warto może gwoli sprawiedliwości dodać, że nie wszystkie pisane i wydawane wtedy utwory literackie należy bezrefleksyjnie potępiać w czambuł i odsyłać do lamusa. Zwłaszcza te, które wyszły np. spod piór pisarzy startujących jeszcze przed wojną.

Generalnie jednak „zwycięstwo” i osobiste satysfakcje wielu pisarzy (zwanych socrealistami) obracało się w klęskę literatury. Adolf Rudnicki, zresztą jeden z beneficjentów ówczesnej sytuacji miał odwagę mówić o tym wprost i autokrytycznie po wielu latach, w swym wspomnieniowym Krakowskim Przedmieściu pełnym deserów (wyd. 1986).

Strąceni z piedestału

Nie po raz pierwszy i nie ostatni – jak się to miało okazać jeszcze parokrotnie – polityczne uwikłanie literatury i literatów fatalnie odbiło się na wiarygodności oraz czytelniczym prestiżu dzieł i ich twórców. Po przełomowym październiku 1956 r. wielu z wywindowanych poprzednio na piedestał próbowało – tyle że teraz á rebours – utrzymać swe pozycje. Bezskutecznie na ogół, bo w owym symbolicznym i nowym „płaszczu Konrada”, szytym teraz na miarę nowej rewindykacyjnej postawy, nie było prawie niczego. „Pisarskie szuflady okazały się puste” – jak pisał wtedy Artur Sandauer w szkicach Bez taryfy ulgowej.

Ten długi okres po przełomowym październiku 1956, trwający niemal do końca lat siedemdziesiątych okazał się w sumie jednak dla literatury polskiej bardzo ważny i „tłusty” – w przeciwieństwie do znacznie już pod tym względem chudszych lat osiemdziesiątych i późniejszych. Początkowo wydawało się, że życie literackie w Polsce poszło w stronę niemal całkowicie zwyczajną (co wcale nie znaczy, że bezproblemową politycznie czy cenzuralnie, ale to temat osobny). Wydawało się, że zawsze już będzie mniej więcej tak, jak w innych normalnych krajach europejskich, gdzie „wiosna wiosnę znaczy…”.

Znani pisarze z przedwojennych jeszcze generacji wszystkich orientacji ideowych i politycznych wrócili w latach odwilży do swych wcześniejszych poetyk i zainteresowań literackich. Między innymi Leopold Staff, Zofia Nałkowska, Jerzy Szaniawski, Roman Brandstaetter, Leon Kruczkowski, Julian Przyboś, Artur Maria Swinarski, Ludwik Hieronim Morsztyn, Helena Boguszewska, Tadeusz Breza, Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Parandowski, Maria Dąbrowska, Czesław Miłosz, Jerzy Andrzejewski, Zofia Kossak-Szczucka, Jerzy Zawieyski, Kazimierz Truchanowski, Maria Kuncewiczowa, Stefan Otwinowski, Marian Promiński, Lucjan Rudnicki, Adolf Rudnicki, Igor Newerly, Hanna Malewska, Michał Rusinek.

Także niedawni debiutanci literaccy pisali teraz swoje najlepsze utwory. W kraju byli to: Stanisław Dygat, Marian Brandys, Andrzej Braun, Roman Bratny, Leopold Buczkowski, Kornel Filipowicz, Witold Zalewski, Wilhelm Mach, Stanisław Lem, Stefan Otwinowski, Henryk Worcell, Wojciech Żukrowski, Julian Stryjkowski, Jan Józef Szczepański, Igor Newerly, Bohdan Czeszko, Jacek Bocheński, Tadeusz Konwicki, Sławomir Mrożek i wielu innych. Pojawiły się też na literackiej scenie nowe generacje pisarskie – na czele z tzw. pokoleniem „Współczesności” oraz następni – autorzy urodzeni w latach trzydziestych i późniejszych: Zbigniew Herbert, Marek Hłasko, Włodzimierz Odojewski, Stanisław Grochowiak, Władysław Lech Terlecki, Janusz Krasiński, Eugeniusz Kabatc, Stanisław Stanuch, Ryszard Kapuściński, Marek Nowakowski, Edward Stachura, Wiesław Myśliwski, Janusz Głowacki, Marian Pilot, Andrzej Żuławski, Zbigniew Żakiewicz, Stefan Chwin, Stanisław Srokowski, Edward Redliński, Józef Łoziński, Eustachy Rylski, Krystyna Kofta, Michał Jagiełło, Bohdan Zadura, Tadeusz Siejak i młodsi.

Obywatelsko-społeczny i narodowy ciężar obowiązków, mało raczej w tej skali znany „normalnym” literaturom zachodnim, w literaturze polskiej pozostał oczywiście jako nadal jeden z jej konstytutywnych składników. Teraz jednak pisarz został w znacznym stopniu zwolniony (uwolniony) z narzucanych odgórnie wymagań ideowych, niechcianych serwitutów, ostrych nacisków władz politycznych. Co nie znaczy, że ich nie było… Jednakże literatura polska okresu powojennego czterdziestoparolecia, mimo wszystkich realnie dzielących jej twórców różnic światopoglądowych i politycznych, barier pokoleniowych czy artystycznej wartości ich dorobku, po pierwsze istnieje. Na dodatek może się poszczycić całkiem niebagatelnym dorobkiem. To nie dla wszystkich zacietrzewionych „znawców” przedmiotu i teoretyków „czarnych dziur” było i jest oczywiste). Po wtóre, należą do niej utwory wszystkich pisarzy piszących po polsku, niezależnie od tego, do czego zdarzyło się im przynależeć organizacyjnie, jakie wyznawać poglądy polityczne i literackie oraz gdzie mieszkać (w Kołobrzegu, Lublinie, Warszawie czy w Londynie albo i w samym Nowym Jorku)! Pojawiały się wówczas – wbrew potocznie obowiązującym dziś obiegowym i steoretypowym opiniom – nowe i znaczące wiele do dziś w literaturze polskiej dzieła. Powstające często pod wpływem ożywiających je prądów XX-wiecznej nowatorskiej literatury światowej (udostępnianej już w pełni czytelnikowi polskiemu w licznych i znakomitych przekładach). Powstawały i ujawniły się wtedy bardzo różnorodne artystycznie i ideowo prądy, nurty, tendencje i zjawiska literackie. Na przykład w prozie.

Literatura o tematyce rozliczeń z poprzednią epoką, pochodząca z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych (Jerzy Andrzejewski, Julian Stryjkowski, Adam Ważyk, Wiktor Woroszylski). Zawsze ważny u nas i bogaty w dokonania nurt prozy historycznej, tworzonej przez pisarzy kilku kolejnych pokoleń (Teodor Parnicki, Władysław Jan Grabski, Jan Dobraczyński, Antoni Gołubiew, Hanna Malewska, Jadwiga Żylińska, Karol Bunsch, Marian Brandys, Jacek Bocheński, Ewa Nowacka, Ryszard Kurylczyk). Także literatura psychologiczno-obyczajowa, dotycząca egzystencjalnych konfliktów codzienności, konfrontacji postaw moralnych w nowej rzeczywistości społecznej (Henryk Worcell, Wilhelm Mach, Leopold Tyrmand, Eugeniusz Kabatc). Rodząca się na nowo beletrystyka spod znaku, nazywanego tak przez Henryka Berezę, „nurtu chłopskiego” (Jan Wiktor, Stanisław Piętak, Julian Kawalec, Tadeusz Nowak, Wiesław Myśliwski, Marian Pilot). Proza przywołująca czasy okupacyjnego i wojennego (w tym i obozowego) przetrwania, a także późniejszych konfliktów postaw moralnych (Seweryna Szmaglewska, Michał Rusinek, Jerzy Putrament, Jerzy Broszkiewicz, Bohdan Czeszko, Józef Hen, Roman Bratny, Zofia Posmysz, Witold Zalewski, Andrzej Kuśniewicz). Powstały wtedy różnorodne odmiany eksperymentalnych i awangardowych poszukiwań (Leopold Buczkowski, Kazimierz Truchanowski, Jan Drzeżdżon, Donat Kirsch). Czy wreszcie tak specyficzny dla literatury polskiej nurt satyryczno-groteskowego widzenia świata (Stanisław Zieliński, Michał Choromański, Sławomir Mrożek, Janusz Głowacki).

W poezji ówczesnej mieliśmy wtedy do czynienia z prawdziwym „boomem”. Dość przywołać takie nazwiska jak Czesław Miłosz, Tadeusz Różewicz, Anna Świrszczyńska, Julia Hartwig, Anna Kamieńska, Zbigniew Bieńkowski, Zbigniew Herbert, Jerzy Zagórski, Aleksander Rymkiewicz, Jan Bolesław Ożóg, Miron Białoszewski, Tymoteusz Karpowicz, Jerzy Harasymowicz, Tadeusz Nowak, Stanisław Grochowiak, Jarosław Marek Rymkiewicz, Ernest Bryll czy przedstawiciele pokolenia „Orientacji” – Jerzy Górzański, Krzysztof Karasek, Maciej Z. Bordowicz, Zbigniew Jerzyna, Krzysztof Gąsiorowski, Andrzej K. Waśkiewicz; przedstawiciele grupy poetyckiej „Teraz” – Stanisław Barańczak, Julian Kornhauser, Adam Zagajewski. A także liczni przedstawiciele kilku innych nurtów literackich nowych roczników.

Przyjdzie bieda i wyrówna

Tego niemałego przecież, bogatego gatunkowo i różnorodnego problemowo literackiego dorobku z tych kilku powojennych dekad (literatury polskiej z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych) nie przekreśli nic i nikt. Widać to szczególnie teraz po upływie lat dziewięćdziesiątych, znacznie mniej łaskawych dla pisarzy i literatury. Żadne tam publicystyczno-propagandowe gadanie o jakichś „czarnych dziurach”, żaden ukaz polityczny czy uchwała jakiegokolwiek, najbardziej nawet szacownego, gremium. Pisał o tym m.in. Piotr Kuncewicz w swym pięcioksięgu Agonia i nadzieja (wyd. 1993–1994). Pisarze polscy okresu powojennego, z wyjątkiem może owych kilku socrealistycznych lat 1949–1955, byli znowu autentycznie czytani oraz potrzebni. Tym razem jednak potrzebni przede wszystkim czytelnikom. Przypomnijmy sobie majowe kiermasze książek czy długie kolejki po książki (także i tomy wierszy, prozy, reportaży pióra wielu polskich autorów) przed kawiarenkami PIW czy Czytelnika. A to chyba najlepszy z możliwych dla literatury układów. Jednakże – co warto podkreślić – po okresie stanu wojennego znaczna część polskich pisarzy wdała się w nowego typu „romans z polityką”, czasami ostry i nieskrywany specjalnie. Jedni wchodzili w układy z oficjalnym obozem rządzącym, drudzy – wręcz przeciwnie, z ówczesną solidarnościową opozycją polityczną.

Dla jednych i drugich, nie mówiąc już o samej literaturze, skończyło się to raczej fatalnie. Owych dzieł wybitnych niespecjalnie wiele wtedy przybyło, co teraz przyznają otwarcie przedstawiciele obu stron. Obowiązywały – i tu i tam – polityczne i pozaliterackie w konsekwencji kryteria ocen. A co najtragiczniejsze – polityczne uwikłania literatury i literatów odbiły się fatalnie na wiarygodności i prestiżu u czytelników.

Tym bardziej, że począwszy od lat dziewięćdziesiątych, doszło nawet do tego, że tylko naprawdę nieliczni z piszących obecnie autorów tekstów poetyckich czy prozatorskich mogą dziś mieć szansę na wznowienia swojego dorobku. I tylko niewielką nadzieję na publikację książkową swojej nowej twórczości i jej rzetelne omówienia (a gdzie dziś ta dawna, dziś kompletnie nieobecna prasa literacka?)! Polska literatura współczesna po 1989 r. w warunkach wolnego rynku wydawniczego stała się dla wydawców (będących kiedyś pod presją czytelników i ich dobrych gustów), towarem wręcz niechcianym! Nowe zaś władze państwowe i polityczne, pełne wyniosłego zadufania oraz désinteréssment wobec problemów kultury, pozostawiły pisarzy (i pozostawiają nadal) samym sobie. Ta nowa sytuacja stała się dla wielu twórców prawdziwym szokiem. Radzą sobie jakoś tylko ci, których książki są nagradzane w kraju lub wznawiane czy tłumaczone za granicą (np. noblistka Olga Tokarczuk). Albo też ci, którzy z owych dawnych „inżynierów dusz” umieli przekształcić się w zwyczajnych producentów – „wyrobników pióra”, dostarczycieli tekstów pokupnych i strawnych dla skomercjalizowanych wydawnictw czy nowych mass mediów (film, telewizja, teraz platformy streamingowe), producentów sensacji/erotyki, wydawanych najczęściej nadal i najchętniej pod anglosaskimi pseudonimami.

Istniejące dziś dwie organizacje pisarskie powstałe w stanie wojennym: Związek Literatów Polskich (ZLP) i opozycyjne wobec dawnej „reżimowej” władzy Stowarzyszenie Pisarzy Polskich (SPP), jadą obecnie na tym samym wózku. Ciągnie go zwykła, wcale nie metaforyczna, pisarska bieda, która jak ów przysłowiowy walec z piosenki Wojciecha Młynarskiego – „przyszła i wyrównała”. Ile w tym winy w postaci zaniechań ze strony władz kulturalnych państwa po roku 1989, a ile sytuacji odchodzenia od słowa drukowanego w stronę nowych, konkurencyjnych mediów i cywilizacyjnej technologicznej zmiany tego całego, jak mówią socjologowie, tradycyjnego „paradygmatu kulturowego”?

Na to istotnie zasadne pytanie: czy i komu jest dziś potrzebny pisarz w Polsce – nie ma jeszcze nadal jasnej odpowiedzi. Jak na razie wydaje się, że niespecjalnie zależy na nim komukolwiek. Ani wydawcom, bo nie jest to dla nich „towar” szczególnie ważący w ich komercyjnym bilansie ekonomicznym, decydującym obecnie o ich „być albo nie być”. Ani politykom (ciekawe, na jak długo?). Choć może i na szczęście, gdy pamięta się o tych „nadopiekuńczych” socrealistyczno-propagandowych praktykach i zainteresowaniach władz państwowych z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych, czy nawet potem z lat osiemdziesiątych. Ani także dla większości zwyczajnych konsumentów dóbr kultury, pozostających pod przemożnym wpływem producentów środków przekazu agresywnej kultury masowej… – co zarazem najgorsze w tej sytuacji.

Wydaje się jednak, że odpowiedź wyłaniała się już w początkach XXI wieku. I brzmi ona przeraźliwie banalnie – pisarz staje się powoli, ale jednak, coraz bardziej potrzebny przede wszystkim tym, którzy poszukują w literaturze czegoś więcej, niż samego tylko czystego i pragmatycznie rozumianego, nowego „interesu” politycznego, ideologicznego czy merkantylnego. Czy literaturze polskiej (jej części przynajmniej) uda się z tego wywikłać kiedyś ostatecznie? Rysuje się tu nawet dość wyraźnie coś w rodzaju czytelniczej presji społecznej, kulturowego dopingu międzynarodowej twórczej rywalizacji… Czy i jak wpłynie to na rozwój, pozycję i sytuację literatury polskiej? Przekonamy się wówczas, gdy dokona się w większym niż obecnie stopniu (wierzę w to!), także i sam proces opadania zainteresowania blichtrem i tandetą z kręgu wszechobecnej kultury masowej (nie tylko amerykańskiej i nie tylko w literaturze tam mocno obecnej). I kiedy okaże się (a co, pomarzyć nie można – zwłaszcza iż są już pierwsze i wcale niemałe tego oznaki), że nie na próżno tęskniliśmy wszyscy za literaturą nowoczesną, artystycznie i poznawczo atrakcyjną, polifonicznie wielogłosową, otwartą na świat, odporną na pułapki komercji i doraźnej polityki, niezafałszowaną żadnymi pozaliterackimi względami…

Być może znajdzie się tu też wkrótce miejsce nie tylko na nowe Przedwiośnie.

 

Esej ukazał się w numerze 6/2023 „Res Humana”, listopad-grudzień 2023 r.

 

W odstępie zaledwie siedmiu miesięcy, w styczniu i sierpniu tego roku odeszli Inna Czurikowa i Gleb Panfiłow – wielka aktorka i wielki reżyser, jedno z najbardziej znanych rosyjskich małżeństw artystycznych, przez ponad półwiecze tworzące wspaniały filmowy duet.

Gleb Panfiłow należał do tej generacji reżyserów, która debiutowała w tak owocnych dla radzieckiej kinematografii latach sześćdziesiątych – byli wśród owych „młodych gniewnych” Andriej Tarkowski, Elem Klimow, Wasilij Szukszyn, Łarisa Szepitko, Andriej Michałkow-Konczałowski, Kira Muratowa, Aleksiej German, Ilja Awerbach, Andriej Smirnow. Chemik z wykształcenia, Panfiłow ukończył potem studia operatorskie i wyższe kursy reżyserskie; uprosiwszy o współpracę niemłodego już, legendarnego scenarzystę Jewgienija Gabriłowicza, zrobił wielkie wrażenie i odniósł ogromny sukces już dwoma swoimi pierwszymi filmami. Trzeba przejść i przez ogień (1968; Złoty Lampart na festiwalu w Locarno) oraz Początek (1970; Srebrny Lew w Wenecji) portretowały młode, wkraczające dopiero w życie dziewczęta, samorodne ludowe talenty, przeżywające chwile wielkich uniesień w zetknięciu ze sztuką i pierwszą miłością. W pierwszym utworze, którego akcja toczyła się gdzieś na zapleczu wojny domowej w latach 1918–1919, bohaterką była obdarzona talentem malarskim sanitariuszka w jednostce Czerwonej Armii, w czas ostatecznej próby dobrowolnie wybierająca śmierć z rąk białych, w tym drugim – współczesna młoda robotnica z małego miasta, która, wypatrzona przez reżysera podczas spektaklu w amatorskim teatrze, gdzie grała Babę Jagę, otrzymała główną rolę w filmie o Joannie d’Arc. W obu tych obrazach główne bohaterki zagrała wypatrzona wcześniej przez Panfiłowa na wielkim ekranie Inna Czurikowa, wnet jego żona i muza, której powierzał odtąd najważniejsze role w niemal wszystkich swych dziełach i która stała się tych dzieł prawdziwą współtwórczynią. W ankiecie naszego miesięcznika „Kino” wielu krytyków uznało Początek za jedno z najważniejszych na świecie dokonań filmowych roku. Duże wrażenie uczynił także kolejny film Panfiłowa, którego scenariusz, podobnie jak większości następnych, stworzył już sam – Proszę o głos (1975; Nagroda Jury w Karlowych Warach), którego bohaterką była mierząca się z nieprostymi problemami zawodowymi i tragedią rodzinną dojrzała kobieta czynu, przewodnicząca prezydium miejskiej rady narodowej. Nasz czołowy krytyk Kazimierz Młynarz napisał wtedy w poznańskim miesięczniku „Nurt”: „Po premierze Początku nazwano twórczość Panfiłowa najpiękniejszym pejzażem europejskiego kina. Po trzecim filmie – Proszę o głos – wiadomo już, że chodzi o mistrza kina światowego, którego możliwości i pasja są nieograniczone”.

*

W roku 1977, przygotowując dla wspomnianego „Nurtu” cykl rozmów z wybitnymi twórcami rosyjskimi na temat ich stosunku do Polski i jej kultury, zwróciłem się z prośbą o wypowiedź i do Gleba Panfiłowa. Powiedział mi wtedy tak:

„Gdy w ubiegłym roku po raz pierwszy odwiedziłem Polskę, uderzyło mnie przede wszystkim niezwykłe pokrewieństwo i podobieństwo naszych kultur. Nigdy nie przypuszczałem, że jesteśmy sobie tak bliscy, że łączy nas tak wiele. Wrażenie to było tym silniejsze, że wyjeżdżałem do Polski bez specjalnego uprzedniego przygotowania i odbierałem wszystko spontanicznie, na świeżo.

Zawsze ciekawiło mnie polskie kino, poczynając od Wajdy i Kawalerowicza poprzez Zanussiego, na najmłodszym pokoleniu kończąc. Ale w ciągu dwukrotnego pobytu w Polsce największe wrażenie na mnie i na mojej małżonce wywarł polski teatr. Z wielkim zainteresowaniem oglądaliśmy spektakle Swinarskiego, Hanuszkiewicza, Szajny – teatry to zupełnie odmienne, ale właśnie dlatego można było ocenić diapazon waszych twórczych poszukiwań. Od dawna fascynowała mnie polska plastyka, w szczególności plakat – wedle mnie najlepszy na świecie. Podróżowałem niemało, lecz nic lepszego od polskiego plakatu nie widziałem. Cechuje go cudowne poczucie stylu i formy; zresztą ów wyostrzony zmysł formy uważam w ogóle za rzecz charakterystyczną dla polskiej sztuki, za jej wyróżnik. I w tym właśnie widzę – na tle generalnego podobieństwa – pewną różnicę naszych kultur, jakkolwiek i sztuka rosyjska, choćby w pierwszych dziesięcioleciach naszego wieku, dokonała właśnie w dziedzinie formy tak wielu znaczących odkryć. Troskę o formę uważam w twórczości za rzecz niezwykłej wagi – przecież forma, sposób wyrażania stanowi w określonym stopniu i o treści; jeśli artysta nie znajdzie odpowiedniej formy, o treści poza nim nie dowie się nikt”.

*

Że należy do twórców niekoniunkturalnych, niezbicie udowodnił Panfiłow i swym następnym dziełem – nakręcony w 1979 r. demaskatorski Temat, o wysoko notowanym oficjalnie, lecz grzęznącym w artystycznych kompromisach dramatopisarzu, musiał czekać na premierę aż do początków pierestrojki, kiedy to dostał też Złotego Niedźwiedzia w Berlinie. Lata te zaowocowały również dwiema świetnymi ekranizacjami rodzimej dramaturgii: najpierw „melancholijnie smutną, niepozbawioną wszakże szczypty optymizmu” (Edward Pawlak) opowieścią o młodej kelnerce z syberyjskiej osady – Walentyną (1981) wedle Zeszłego lata w Czulimsku Aleksandra Wampiłowa, potem zaś ponurą historią tyleż bezwzględnej, co świadomej zbliżającego się upadku swego świata majętnej właścicielki przedsiębiorstwa żeglugowego – Wassą (1983; Nagroda Główna w Moskwie) według Wassy Żeleznowej Maksyma Gorkiego.

Do Gorkiego Panfiłow – znowu ostentacyjnie bezkompromisowy – powrócił w roku 1990, wziąwszy na warsztat jego słynną Matkę, co było aktem odwagi tak artystycznej (po niegdysiejszym arcydziele Pudowkina), jak i obywatelskiej (uczynił to przecież w momencie, gdy literacki oryginał z jego i ideologią, i estetyką usiłowano bezpowrotnie odesłać do lamusa). Ten ryzykowny zamiar zrodził wszelako film zaiste znakomity – po premierowym pokazie w moskiewskim Domu Filmowca nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że oglądałem być może najlepszy obraz radziecki ostatniego pięciolecia. Opowieść o dojrzewaniu proletariusza i jego matki do rewolucji stała się dla Panfiłowa okazją i pretekstem do stworzenia ponad trzygodzinnej epopei, malującej szeroką panoramę Rosji u początków dwudziestego stulecia – rosyjski pejzaż, rosyjskiego człowieka, rosyjską duszę, ukazanych we wspaniale wyrazistych ujęciach, z wyszukanymi metaforami, z sugestywnymi aluzjami. Pojawiał się na ekranie w tej Panfiłowowskiej Matce i car (w rozmowie ze swym ministrem), i Lenin (pracujący nad artykułem w Londynie); byli pijani, nurzający się w błocie robotnicy, ale był też piękny jak Apollo młody Fiodor Szalapin z towarzyszącą mu piękną damą i uroczą córeczką; były w tym filmie wielkość i podłość, słońce i mrok, wykwint i zezwierzęcenie, uroda i brzydota, wszystkie kontrasty i sprzeczności wielkiego kraju w przededniu wielkiej przemiany i towarzyszącej jej wielkiej ofiary, w której sens reżyser zdawał się niewątpliwie wierzyć. Pokazana w Cannes ta Matka przyniosła Panfiłowowi Nagrodę Specjalną Jury „za wybitne osiągnięcia artystyczne”.

Po Matce Panfiłow jako filmowiec dziesięć lat milczał. Już u progu naszego wieku przedstawił solenny i głęboki obraz Carska rodzina Romanowów (2000) o ostatnim półtoraroczu życia Mikołaja II i jego najbliższych. Potem pojawiły się telewizyjne i kinowe adaptacje Kręgu pierwszego Aleksandra Sołżenicyna oraz Niewinnych winowajców Aleksandra Ostrowskiego; ostatnią pracą reżysera była ekranizacja Sołżenicynowego Jednego dnia Iwana Denisowicza (2021; główna nagroda na festiwalu Efebo d’Oro w Palermo). Jak napisał już po jego śmierci jeden z rosyjskich krytyków, w okresie poradzieckim (w przeciwieństwie do niektórych swych kolegów) Panfiłow stawiał sobie wysoko poprzeczkę do końca.

*

A Inna Czurikowa – u Panfiłowa Tania Tiotkina w Trzeba przejść i przez ogień, Pasza Stroganowa w Początku, przewodnicząca Uwarowa w Proszę o głos, Sasza Nikołajewa w Temacie, Anna w Walentynie, tytułowa Wassa, Pelagia Niłowna w Matce, Natalia Gierasimowicz w Kręgu pierwszym, Otradina w Niewinnych winowajcach, Mniszka w Iwanie Denisowiczu – grywała również w ważnych filmach innych wybitnych rosyjskich twórców, też wielokrotnie za nie wyróżniana, m.in. Srebrnym Niedźwiedziem w Berlinie. Nadto przez niemal półwiecze była związana ze znanym moskiewskim Teatrem im. Leninowskiego Komsomołu (późniejszym Lenkomem), gdzie występowała m.in. w Hamlecie Szekspira (jako Ofelia w spektaklu Andrieja Tarkowskiego i Gertruda w przedstawieniu swojego męża, który sporadycznie zajmował się też reżyserią teatralną), grała Komisarza w Tragedii optymistycznej Wsiewołoda Wiszniewskiego, Mamajewą w Pamiętniku szubrawca Ostrowskiego, Arkadinę w Mewie Czechowa. Głębi jej interpretacji i maestrii jej aktorskiego warsztatu nikt nigdy nie kwestionował; odchodziła w glorii jednej z największych współczesnych artystek rosyjskiej sceny.

Przeżyła lat siedemdziesiąt dziewięć; Panfiłow o dziesięć więcej. Spoczęli obok siebie na najważniejszym cmentarzu Rosji – moskiewskim Nowodziewiczym.

Dr Grzegorz Wiśniewskihistoryk kultury, eseista, autor kilkunastu książek poświęconych kulturze polskiej oraz rosyjskiej.

***

„Nie możemy milczeć wobec rosyjskiej agresji przeciwko Ukrainie. Kto milczy w obliczu zła, staje się jego wspólnikiem” – oświadczył Siemion Byczkow, wybitny rosyjski dyrygent. Gdy rosyjska armia najechała na Ukrainę, Kongres Inteligencji Rosji opublikował otwarty apel „do podżegaczy wojennych”, w którym Kongres ostrzegł przed „hańbą, która spada na nas wszystkich i na przyszłe pokolenia Rosjan”. W pierwszym dniu apel podpisało stu trzydziestu wybitnych artystów i naukowców. Wśród sygnatariuszy apelu nie było ani Gleba Panfiłowa, ani jego żony Inny Czurikowej. Czurikowa nie chciała wierzyć, że inna wielka rosyjska aktorka Lija Achiedżakowa jednoznacznie potępiła agresję i na znak protestu opuściła teatr „Sowriemiennik”, gdzie była największą z gwiazd. „Nie, ona nie mogła tego zrobić. Ona jest z nami” – przekonywała siebie Czurikowa.

Milczenie Panfiłowa i Czurikowej było tym bardziej dojmujące, że pokoleniu „lat sześćdziesiątych” (XX wieku), do których ich zaliczano, przypisywano rolę niemalże zbawcy honoru inteligencji rosyjskiej. „Sześćdziesiętnicy” swoim gniewem, poszukiwaniem swobody wyrazu artystycznego, swoim buntem przeciwko pozostałościom stalinizmu stworzyli mit kiełkującej w ZSRR wolności, którą zadławiły lata breżniewowskiego zastoju.

Obok Panfiłowa, tylko dwaj inni reżyserzy – Andriej Michałkow-Konczałowski i Andriej Smirnow – spośród tych, których wymienia Grzegorz Wiśniewski, dożyli „dnia wielkiego moralnego egzaminu”, gdy trzeba było opowiedzieć się: przeciwko Złu czy za rosyjskim imperializmem. Andriej Smirnow (autor m.in. genialnego filmu Dworzec Białoruski) rosyjską inwazję potępił. Michałkow-Konczłowski, brat Nikity Michałkowa, zagorzałego akolity Putina, wojnę faktycznie poparł. „Ukraina skazana jest na to, aby być razem z Rosją”, oświadczył. Panfiłow przemilczał – utracił szansę na to, aby ugruntować mit „sześćdziesiętników” i przejść do historii.

Wielu wybitnych twórców rosyjskich wystąpiło przeciwko wojnie. Część z nich wyemigrowała. Ale równie wielu, może nawet większość, małodusznie stchórzyła lub wręcz poparła agresję. Okazało się, jak już niejednokrotnie w historii, że dla wielu rosyjskich demokratów i progresistów wolność i demokracja kończy się, gdy rzecz idzie o wolność i niepodległość Ukrainy czy Białorusi.

Redakcja „Res Humana”

Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa-Książka-Ruch” była w latach 70. i 80. największym w Europie Środkowo-Wschodniej koncernem prasowo-wydawniczo-kolportażowym, stanowiąc w ówczesnym ustroju istotny element sprawowania władzy. Realizowane przez RSW cele polityczne i ekonomiczne miały charakter nadrzędny, ale zakres jej działalności wykraczał daleko poza nie, będąc istotnym i wyjątkowo cennym wkładem w wiele dziedzin życia społeczno-kulturalnego kraju.

W sierpniu 1989 r., na posiedzenie Biura Politycznego trafił dokument mojego autorstwa o koniecznych zmianach i przekształceniach w Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej. Projektu nie poparł Mieczysław Wilczek – wtedy pełnomocnik KC PZPR ds. działalności gospodarczej – uważając, że najlepiej byłoby po prostu rozdać zespołom pracującym w RSW cały jej majątek poprzez: „autentyczny podział RSW na mniejsze spółdzielnie, całkowicie pod każdym względem samodzielne, posiadające osobowość prawną i dysponujące swoim majątkiem bez jakichkolwiek pozaprawnych ograniczeń”. Z wielu powodów w tamtym szczególnym okresie nie było to możliwe; mój projekt zmian został przyjęty, a wraz z nim otrzymałem rekomendację na prezesa Spółdzielni.

Obejmować miały przede wszystkim: przekształcenie w finale RSW w spółkę akcyjną z samodzielnymi, ekonomicznie dochodowymi podmiotami, zmianę statusu wielu jednostek poprzez ich łączenie (np. kluby Międzynarodowej Prasy i Książki, czyli empiki, w jedno przedsiębiorstwo) i przebudowę oferty tytułowej – likwidację, zawieszenie, przekształcenie bądź przekazanie innym gestorom wielu tytułów deficytowych albo specjalistycznych. W swoim czasie mówiłem: „[…] zgadzam się z tymi, którzy chcą nie reformy, ale całkowitej zmiany dawnej struktury RSW. Została ona stworzona w określonym typie państwa. Służyła politycznemu monopolowi jednej partii. Struktura i koncepcja takiej RSW należy już do tamtych czasów, do historii. Jest ona dziś nieskuteczna politycznie, nieefektywna ekonomicznie i w obecnym kształcie niereformowalna. Wiem, że te słowa w ustach prezesa tej instytucji brzmią jak herezja. Ale jakże często właśnie herezje okazywały się zbawienne. Atakowany dziś majątek RSW nie pochodzi z grabieży czy zawłaszczeń. Jest on bez wątpienia rezultatem rozwoju tej firmy, warunkowanego politycznymi układami przeszłości, a co za tym idzie – korzyściami, jakie dawał związek z władzą. Ale przecież nie tylko. Majątek ten powstawał latami dzięki pracy tysięcy ludzi w niej zatrudnionych. Dziennikarzy i drukarzy, kioskarzy i wydawców, redaktorów i spedytorów. Nie zawsze byli oni dobrze wynagradzani, nie zawsze mieli znośne warunki pracy. To oni stworzyli swoje miejsca pracy i są solą tej potrzebnej dziś lewicy i Polsce firmy”.

W tym czasie trwała już prowadzona przez „Gazetę Wyborczą” ostra kampania przeciw RSW: „Rozparcelować molocha”, „Moloch – politruk”, „Portret molocha” itp. Jedną więc z pierwszych rzeczy było powołanie rzecznika prasowego Spółdzielni, którym został znany dziennikarz, były korespondent PAP w Jugosławii Franciszek Lewicki. Rozpoczęliśmy odpowiadanie na niezasadne zarzuty, pisaliśmy oświadczenia, organizowaliśmy często konferencje prasowe, jednostki terenowe zaczęły otrzymywać bieżącą informację o podejmowanych decyzjach i zmianach, występowałem w radio i tv. Udzieliłem także obszernego wywiadu „Gazecie Wyborczej” na temat licznych kwestii RSW, który przeprowadziła Anna Bikont. Publikacja tego materiału była ważna, gdyż odpowiedziałem na wszystkie, często trudne bądź prowokacyjne pytania, a nadto miał ukazać się właśnie w tym tytule. Autoryzacja tekstu, poza drobnymi i mało ważnymi poprawkami nie wywołała żadnych kontrowersji. I ukazał się bez zmian 16 listopada 1989 r., ale pod znamiennym tytułem: „Niczego co nasze Polsce nie oddamy”. Redakcja, której nie odpowiadały moje wywody i argumenty, postanowiła je zdezawuować, wykorzystując swoje prawo do nadawania tytułów publikowanym tekstom (każda redakcja ma takie uprawnienia).

Jednocześnie ruszyły prace nad radykalną przebudową oferty tytułowej, co ze zrozumiałych względów wywołało niepokój i niechęć w tych zespołach, których status miał się zmienić lub miały nawet przestać istnieć. Jeżeli w tamtym czasie wszystkie dzienniki były dochodowe, to z 31 tygodników partyjnych zaledwie dwie trzecie, a wśród innych periodyków PZPR wszystkie były deficytowe. Podjęte działania zmniejszyły dotychczasową ofertę wydawniczą RSW o 80 tytułów (ogółem 248), polepszając jej kondycję finansową. Powstał również dokument o nowym statusie redakcji, umożliwiający m.in. powołanie przez nią samodzielnego wydawnictwa.

Powstała Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej zażądała zmian niektórych redaktorów naczelnych, m.in. „Gazety Krakowskiej”. Według mojej opinii powyższa sprawa miała skomplikowany i wielowymiarowy charakter. Z jednej strony ówczesne kierownictwo „GK” nie uczestniczyło aktywnie w procesie przemian i poszukiwań w PZPR, jaki miał miejsce w tym czasie, co niewątpliwie można było bez trudu zauważyć na łamach. Z drugiej, ludzie przygotowujący zmiany i nową partię chcieli mieć liczący się wpływ na kształtowanie w Krakowie i Małopolsce określonych opinii i poglądów. Zaważył tu również spór Andrzeja Urbańczyka, pretendującego na to stanowisko, z I sekretarzem KK PZPR Józefem Gajewiczem (w swoim czasie został przez niego odwołany ze stanowiska szefa krakowskiego ośrodka TVP). Zebranie w tej sprawie w „GK” miało dramatyczny i burzliwy charakter – nikt z kolegium redakcyjnego nie poparł kandydatury Urbańczyka, co nie mogło mieć jednak wpływu na dokonanie zmiany. Niedługo po likwidacji RSW Andrzej Urbańczyk został odwołany z tej funkcji przez terenowego pełnomocnika Komisji Likwidacyjnej, wg nowych zwyczajów, na korytarzu.

W związku z tragicznie niskim nakładem, a co za tym szło, bardzo złą sytuacją finansową „Życia Literackiego”, w konsekwencji ograniczeniem jego znaczenia, wpływu i pozycji na rynku czytelniczym, musiałem odwołać wieloletniego redaktora naczelnego Władysława Machejka, który był powszechnie atakowany i obwiniany za taki stan pisma. Chciałem uratować ten tytuł dla Krakowa i dla kraju wierząc, iż nowy szef uzyska w środowisku literackim poparcie dla sanacji pisma, które deklarowali również, w interwencjach u mnie, solidarnościowi posłowie. Okazało się to jednak niemożliwe.

Wszystkie te i wiele innych zmian, wraz z rozwiązywaniem tysięcy wewnętrznych problemów koncernu, dokonywało się niejako w akompaniamencie narastających, różnego rodzaju działań zmierzających do likwidacji RSW. Pierwszym, trzy dni po moim tam przyjściu, było stanowisko Prezydium KKW „Solidarność” w sprawie wolności prasy i demonopolizacji, które powinna zbadać odpowiednia komisja sejmowa. No i odbyło się posiedzenie Komisji Kultury i Środków Masowego Przekazu, na którym składałem informację o RSW i odpowiadałem na pytania posłów, a z niektórymi ostro polemizowałem, co bardzo zdenerwowało prowadzącego obrady Andrzeja Łapickiego. Posłowie podjęli decyzję o kontroli RSW przez NIK – późniejsze jej wnioski nie dały jednak podstaw do jakichkolwiek działań restrykcyjnych. Miejscowa „Solidarność” też się uaktywniła i zagroziła strajkiem, co było błahostką, gdyż zrzeszała niewiele zatrudnionych ogółem w koncernie na różnego rodzaju umowach.

Później podjęto próbę zmiany prawa spółdzielczego tak, aby można było rozwiązać RSW, przyjęto ustawę o przeciwdziałaniu praktykom monopolistycznym, powołano rządową komisję ds. majątku po PZPR (w tym RSW), miała miejsce próba uchwalenia ustawy o przejęciu majątku PZPR zgłoszona przez posła Łopuszańskiego, a wreszcie obligatoryjne przedterminowe wybory władz statutowych wszystkich spółdzielni – na podstawie ustawy z 20 stycznia 1990 r.

W RSW byłem świadkiem narodzin, w formie niejako embrionalnej, dwóch nowych ważnych tytułów prasowych. Pierwszym było czasopismo „Na lewicy” z redaktorem naczelnym Mieczysławem Rakowskim, które później jako „Dziś. Przegląd Społeczny” od 1990 r. do 2008 r. miało liczący się wpływ na kształtowanie lewicowej refleksji intelektualnej. Propozycję drugiego tytułu pod nazwą „Ostrze” złożył Jerzy Urban 15 marca 1990 r. Nic z tego wtedy nie wyszło, ale później ukazał się pierwszy numer „Nie”. Dla mnie ten drugi projekt miał ciąg dalszy – ktoś sobie ubzdurał, że „Nie” rozpoczęło edycję dzięki papierowi otrzymanemu z RSW i stąd byłem dwukrotnie na tę okoliczność przesłuchiwany w prokuraturze warszawskiej.

SdRP podejmowała rozmowy z przedstawicielami rządu, a my w zarządzie przygotowaliśmy trzy warianty ograniczonej, w bardzo poważnym stopniu, Spółdzielni. Pisaliśmy w informacji dla posłów m.in.: „RSW przygotowała szczegółowy program ograniczenia zakresu swego działania oraz przekazania majątku na rzecz państwa, ugrupowań lewicowych oraz innych instytucji i organizacji. Propozycje dotyczące tej sprawy były kilkakrotnie prezentowane zarówno w oświadczeniach SdRP, jak i kierownictwa Spółdzielni. Mieliśmy prawo oczekiwać, że program ten będziemy mogli przedstawić Komisji Rządowej zakładając, że w drodze poważnych negocjacji możliwe będzie wypracowanie kompromisowych rozwiązań. Tak się nie stało. Dlatego też wszelkie obecne, publiczne dywagacje przedstawicieli rządu na temat czy SdRP i RSW chciałyby zrzec się 60% czy 80% majątku Spółdzielni uznać należy za nieporozumienie. Dyskusja na ten temat nie została w ogóle rozpoczęta, bowiem Komisja Rządowa do niej nie dopuściła i taką dyskusję wręcz wykluczyła”.

Chodziło po prostu o likwidację RSW i na tej drodze podjęto jeszcze jedną próbę poprzez wyprowadzenie ze Spółdzielni dwóch członków (ZHP zadeklarowało na piśmie z 12 marca 1990 r. swoje wyjście; istniały też obawy, że podobnie uczyni ZMW). Według obowiązującego wtedy prawa, RSW jako spółdzielnia osób prawnych, musiała liczyć minimum trzech członków, a w tym czasie liczyła pięciu – wyprowadzenie kolejnych zagrażało automatycznym postawieniem Spółdzielni w stan likwidacji. W dniu 16 marca 1990 r. odbyło się Walne Zgromadzenie RSW, w czasie którego przyjęto rezygnację ZHP, podjęto także decyzję o wprowadzeniu dwóch nowych członków Spółdzielni: SdRP i Fundacji Wschód-Zachód z następującym podziałem udziałów: SdRP – 51%, ZSMP – 9%, ZMW – 9%, ZSP – 9%, Liga Kobiet Polskich – 12%, Fundacja Wschód-Zachód – 10%.

Pomimo rosnącego zagrożenia zdecydowana większość jednostek RSW, a także pracujących w niej dziennikarzy, czy to z racji wieloletnich związków, czy też obaw o nieznaną przyszłość, wykazywała pełną subordynację, a frondy miały charakter incydentalny. Należały do nich, wraz z wystąpieniami do ministra Jacka Ambroziaka, działania Centralnej Agencji Fotograficznej i „Głosu Wybrzeża”, także redakcji „Trybuny Opolskiej”, komitetu pracowniczego „Interpress” i „Gazety Współczesnej”. To bardzo niewiele jak na dokonaną w tym czasie zmianę układu politycznego w kraju i zmasowany atak na wszystko, co kojarzyło się z RSW. Można stwierdzić, że zdecydowana większość dziennikarzy zachowała w tej sytuacji wyjątkowy umiar w stosunku do tak powszechnych wtedy emocji i upowszechnianych poglądów.

Prasa i dziennikarze zatrudnieni w Spółdzielni, od czasu wyprowadzenia sztandaru PZPR, pozbyli się politycznego decydenta, cenzura przestała działać, a konkurencja ze strony nowej siły politycznej, poza „Gazetą Wyborczą”, była żadna. Ludzie dalej czytali prasę wydawaną przez RSW, coraz bardziej odważną, niezależną i krytyczną. A sytuacja w kraju bynajmniej nie wskazywała, że już „każdy będzie miał bułkę z masłem i szynką” (to słowa Lecha Wałęsy ze spotkania na krakowskim Rynku Głównym). Ba, dla wielu i bułki zaczynało brakować. Należało więc oczyścić pole informacyjne i opiniotwórcze.

Powyższą opinię potwierdza fakt, że po przyjęciu ustawy o likwidacji RSW nastąpił powszechny proces rugowania redaktorów naczelnych (i nie tylko) i obsadzania stanowisk swoimi ludźmi. Rozpoczęła się w praktyce kolejna, cicha i tak nienazywana, weryfikacja dziennikarzy. Kierowana tymi samymi politycznymi względami, co poprzednia, tyle że o wiele większa, przy której tzw. weryfikacja w początkach stanu wojennego wygląda jak niewinna zabawa. O tym nikt oczywiście publicznie nie wspomniał ani o los tych ludzi się nie troszczył. Likwidacja RSW rozpoczęła się niejako w piątek 16 marca 1990 r., kiedy zadzwonił do mnie późnym wieczorem szef URM minister Jacek Ambroziak z pytaniem o przebieg Walnego Zgromadzenia i z poważnymi pretensjami w związku z rozszerzeniem jego składu. Zapytał, bardzo zdenerwowany, na jakiej podstawie WZ podjęło takie decyzje? „Na podstawie obowiązujących przepisów prawa” – odpowiedziałem, co zresztą było przedmiotem wcześniejszych naszych ekspertyz prawniczych. Z rozmowy wywnioskowałem, iż nasz plan przeciwdziałania ograniczeniu liczby członków RSW był bardzo nie w smak panu ministrowi. Waldemar Kuczyński, opisując te wydarzenia twierdzi, iż premiera Tadeusza Mazowieckiego bardzo zdenerwował fakt wejścia do RSW SdRP i dlatego podjął decyzję o natychmiastowym, jeszcze w niedzielę, przygotowaniu ustawy o likwidacji RSW i skierowaniu jej na posiedzenie Rady Ministrów w najbliższy poniedziałek. Powyższe fakty są nie tylko sprzeczne z dalszym przebiegiem zdarzeń, ale także z zasadami logiki, bowiem rząd doskonale sobie zdawał sprawę, iż przekazany nowej partii – SdRP – przez ostatni Zjazd PZPR majątek obejmuje także udziały w RSW. Zresztą kwestie RSW były kilkakrotnie przedmiotem obrad i deklaracji SdRP upublicznianych w prasie. Sam więc fakt formalnego wprowadzenia SdRP do RSW nie mógł być jakimś szczególnym zaskoczeniem. Czyżby więc, w obliczu nieudanych, wcześniejszych prób likwidacji RSW, autor tych słów musiał je ukryć, tworząc nieprawdziwą opowieść? Ponadto Kuczyński twierdzi, że proponowana przez posła Łopuszańskiego ustawa o przejęciu majątku PZPR nie zyskała aprobaty rządu ze względu na jej „bolszewicki” charakter, natomiast w ustawie o likwidacji RSW podobnego charakteru nie dostrzega.

Następnego dnia, w sobotę o godzinie 9.30 w URM odbyło się spotkanie kierownictwa RSW i przedstawicieli SdRP z Komisją Rządową ds. Majątku Partii Politycznych, które prowadził Aleksander Hall (minister bez teki). Postawiono ultimatum: albo RSW samo ograniczy się do: jednej drukarni, jednego dziennika ogólnopolskiego, jednego tygodnika, jednego miesięcznika, kilku dzienników terenowych oraz jednego wydawnictwa książkowego, albo ulegnie likwidacji. Zgodę na powyższe rozwiązanie kierownictwo SdRP i Zarząd RSW miały wyrazić o godzinie 16.00 w dniu następnym (niedziela). Po 15 minutach spotkanie zakończyło się. Po nim odbyło się posiedzenie Zarządu RSW, zaś w niedzielę, w godzinach porannych, spotkanie z kierownictwem SdRP. Wyraziliśmy wtedy naszą dezaprobatę co do dwóch kwestii: sposobu i trybu rozmów, jaki narzuciła Komisja Rządowa oraz oczekiwanej zgody na tak sformułowane samoograniczenie RSW, na które nie może przystać Zarząd, gdyż nie jest do tego upoważniony. Mogło to zrobić jedynie Walne Zgromadzenie RSW. Poza kwestiami formalnymi nie chcieliśmy brać tak wielkiej odpowiedzialności na nasze głowy, zdając sobie jednocześnie sprawę ze wszystkich, płynących z tego faktu, konsekwencji.

18 marca w oświadczeniu pisaliśmy także: „Zarząd RSW wyraża wolę i gotowość dołożenia wszelkich starań, aby proces przemian strukturalnych Spółdzielni służył jak najlepiej potrzebom społecznym i odpowiadał interesom wszystkich zainteresowanych, a jednocześnie odbywał się w szacunku dla obowiązującego prawa”. SdRP opublikowała (socjaldemokracja) stanowisko, w którym zobowiązuje się, jako udziałowiec RSW, przekazać wiele jednostek i tytułów RSW – odpowiadało ono tzw. trzeciemu minimalnemu wariantowi do planowanych negocjacji, opracowanemu w swoim czasie przez nas, ale daleko odbiegało od propozycji Komisji Rządowej.

Strona rządowa nie podjęła jednak żadnych dalszych negocjacji, co było dowodem jej determinacji i jednocześnie wyrazem słabości SdRP. Nadała bieg ustawie o likwidacji RSW w dniu 19 marca, kierując jej projekt do Sejmu. Innego wyjścia, pomimo wcześniejszych, licznych usiłowań, już nie miała. Był to jedyny sposób na uporanie się z RSW pomimo niewątpliwej świadomości łamania obowiązującego prawa spółdzielczego.

Rządowe uzasadnienie likwidacji RSW, wynikające z braku porozumienia z Socjaldemokracją RP w sprawie zasadniczego ograniczenia działalności Spółdzielni, opierało się na zarzutach dotyczących preferencji finansowych, na jakich działała, zaszłościach historycznych związanych z jej powstawaniem, na idei budowy pluralizmu informacyjnego oraz dążeniu do usunięcia kluczowego elementu poprzedniego ustroju. Warto dodać, że strona rządowa wcale nie dążyła do rzeczywistego porozumienia z Socjaldemokracją RP w sprawie dalszych losów RSW, a wykorzystała element siły i szantażu.

Przywoływane argumenty o pluralizmie prasy ukrywały obawy solidarnościowej władzy związane z narastającymi problemami wynikającymi z transformacji – niepokojami społecznymi – które mogła podtrzymać albo nawet aktywnie popierać prasa RSW.

Dodać należy, że twórcy ustawy likwidacyjnej, jak też jej wykonawcy, byli zauroczeni wejściem do prasy obcego kapitału, często za grosze, jak np. zakup wspominanej wcześniej drukarni prasowej w Krakowie przez amerykański koncern. Skutkowało to w skali kraju, w dalszej konsekwencji faktem, że większość aktualnie wychodzących tytułów prasowych jest (bądź była przed zakupem Orlenu) w zagranicznych rękach. Brak wyobraźni co do skutków podejmowanych decyzji, naciski polityczne (wtedy m.in. Wałęsy będącego w opozycji do Mazowieckiego) spowodowały, że ogromna część majątku Spółdzielni została po prostu zaprzepaszczona – zmarnowana, rozkradziona. W tym wielkim „skoku na kasę” aktywnie uczestniczyło także Porozumienie Centrum – poprzednik PiS – które do dziś nie rozliczyło się z 700 tysięcy złotych (wg ówczesnego nominału) z majątku RSW. I taki to nowy ład powstał na przekonaniu, że wolny rynek wszystko sam ureguluje.

Przyjęcie już 22 marca przez Sejm ustawy o likwidacji RSW nie spowodowało samoistnego rozpadu Spółdzielni. Jeszcze jakiś czas, do jej uprawomocnienia się, tam byłem. I zjawił się „Brazylijczyk” mówiący świetnie po polsku i oferujący mi 20 tys. dolarów (wtedy to były jeszcze duże pieniądze) za pomoc w odsprzedaniu jednej z agend RSW. Transakcji z wiadomych powodów nie zrobiliśmy, ale za to długo zastanawiałem się, czy to nie była tak modna „prowokacja dziennikarska”? A może jeszcze jakaś inna?

W tym czasie mój przyjaciel z Londynu Jerzy Kulczycki, a jednocześnie długoletni bliski znajomy Tadeusza Mazowieckiego, zaproponował premierowi, bez mojej wiedzy, abym to ja został likwidatorem RSW, uzasadniając to wieloma argumentami. Premier odpowiedział: może i masz rację, ale wiesz, że jest to niemożliwe. Natomiast prezydent Wojciech Jaruzelski zaprosił mnie do Belwederu, radząc się, kiedy ma podpisać ustawę o likwidacji RSW i wyrażając troskę, czy jestem na to przygotowany. Odparłem, że jak najszybciej, i że świadomość końca tej instytucji od pewnego czasu dobrze jest mi znana.

Pierwsze i jedyne spotkanie kierownictwa RSW z przedstawicielami Komisji Likwidacyjnej rozpoczęło się 6 kwietnia 1990 o godz. 14.00, ale jeszcze wcześniej przygotowaliśmy dla SdRP rekomendacje problemów do podjęcia w okresie likwidacji Spółdzielni, pisząc m.in.: „W normalnych warunkach europejskich bądź światowych likwidacja tej wielkości firmy i o takim stanie zróżnicowania oraz wielości umocowań prawnych trwać winna minimum 5 lat. Ustawodawca przewiduje, co można pośrednio wnioskować z Ustawy o likwidacji RSW, iż likwidacja powinna się zakończyć 31 lipca 1991 roku. Jest to termin nierealny, chyba że mieć będą miejsce dwa zjawiska. Pierwsze, przekazanie zdecydowanej części majątku RSW na rzecz Skarbu Państwa, co umożliwia Ustawa, a więc de facto nacjonalizację i drugie, proces globalnego bałaganu powiązany z wyprzedażą majątku za niskie kwoty, przede wszystkim kapitałowi obcemu […] Ustawa specjalna w sprawie likwidacji RSW, naruszająca artykuł 7 i 16 Konstytucji, stanowi ten rodzaj postępowania, o którym Rząd i aktualne siły polityczne chciałyby jak najszybciej zapomnieć. Podyktowana względami politycznymi jest niezwykle trudna do wytłumaczenia”.

Godzi się podkreślić, że podczas sejmowych obrad nadzwyczaj odważnie i merytorycznie zabierali głos, w obronie RSW i krytycznie o rodzącym się nowym „ładzie informacyjnym”, posłowie lewicy Izabela Sierakowska, Marek Siwiec, Sławomir Wiatr. Niestety, poza aktywnością swoich posłów w tej debacie SdRP nad faktem likwidacji koncernu przeszła niejako do porządku dziennego nowej rzeczywistości. Notabene lewica przez ponad trzydzieści lat nie doceniła i nie rozwiązała pozytywnie problemu swojej trwałej, ważącej bazy prasowej i szerzej, informacyjnej. Pozostał tylko „Przegląd” i „Zdanie”, ukazujące się na pewno nie dzięki wsparciu kolejnych lewicowych partii.

Długotrwały proces likwidacji RSW wynikający z pospiechu tworzenia, błędów i niedoskonałości ustawy likwidacyjnej, walki różnych grup i opcji politycznych o „konfitury” oraz przedłużenia tego procesu przez kolejne komisje likwidacyjne, gdyż dawał im spore wynagrodzenie, były zabójcze dla polskiej prasy. Miały także liczący się wpływ na jej sprzedaż zagranicznym oferentom. Niewielka część pozostała własnością polską. Jest przecież różnica między zakupem przez np. norweski koncern cementowni, a kupnem polskich tytułów prasowych czy też banku.

W żadnym z licznych, cząstkowych opracowań dotyczących RSW ich autorzy nie wymienili mojego nazwiska jako współudziałowca jakiejkolwiek spółki powstałej na bazie Spółdzielni. Bo w żadnej nie byłem. Notabene, jak na tak wielką organizację powstało ich zaledwie kilka i nie odegrały istotnej roli, gdyż szybko zostały rozwiązane mocą ustawy likwidacyjnej. Opuszczając budynek przy placu Unii Lubelskiej w Warszawie, zabrałem ze sobą maszynę do pisania „Łucznik” z długim wałkiem i kwit „Kasa przyjmie” za jej zakup, który mam do dziś.

Nie sądziłem, że tam „polegnę” szybko, wręcz odwrotnie, byłem przekonany, że pomimo bardzo wielu trudności i niesprzyjającej politycznej aury, szereg trafnych i szybkich działań potrafi zachować tę jednostkę, oczywiście w innej strukturze i zakresie działalności, dla lewicowego ruchu w Polsce. Na moje pocieszenie muszę dodać, że w tej rozgrywce mój niejako kontrpartner grał znaczonymi kartami łamiąc prawo Rzeczypospolitej. A jeszcze później, w czasie spotkania z Mieczysławem Rakowskim usłyszałem, że w czasie tych wielomiesięcznych utarczek o RSW zrobiłem wszystko, co zrobić można było.

Rzeczowa ocena fenomenu RSW – działalności, znaczenia, wreszcie likwidacji, jak wszystkich innych zjawisk, instytucji i wydarzeń związanych z okresem Polski Ludowej – możliwa jest dopiero po upływie pewnego czasu, dzielącego ją od politycznych emocji i nachalnej propagandy. I to najlepiej przez osobę odpowiedzialną i kompetentną, wykorzystującą metody i aparat badań naukowych. Taką postacią okazała się dr Marta Polaczek-Bigaj z Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego – autorka pracy: Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „PRASA – KSIĄŻKA – RUCH” Studium powstania, działalności i likwidacji, wydanej przez Księgarnię Akademicką w Krakowie w 2016 roku. Dodać należy, że Polaczek-Bigaj jest doświadczonym badaczem podobnej problematyki, publikującym artykuły naukowe oraz rozprawę Polityczno-prawne aspekty przeobrażeń w polskim systemie medialnym.

„Tematyka RSW – pisze Autorka na wstępie – nie jest opisywana w literaturze przedmiotu, a warto poddać analizie sposób działania tej organizacji, jak również jej wewnętrzne osłabienie u schyłku epoki PRL… Literatura przedmiotu nie podejmuje problematyki prezentowanej w tym opracowaniu, gdyż nieliczne pozycje związane z tą tematyką poświęcone są albo historii PRL i odnoszą się do ogólnych zasad funkcjonowania Spółdzielni przy okazji innych zagadnień, albo przedstawiają dopiero sam proces likwidacji”.

Mamy więc do czynienia z pierwszym poważnym, naukowym opisem działalności RSW, opartym na licznych przywołanych źródłach. I co należy podkreślić, Autorka zachowała wymagany w nauce dystans, nie angażując się w polityczne i inne oceny omawianego tematu. Podobnego zdania była również recenzent naukowy tej pracy dr hab. Monika Ślufińska.

Podczas jednego z ostatnich spotkań z Autorką przedstawiłem niejako alternatywny ciąg zdarzeń dotyczących losów Spółdzielni podkreślając, że z teoretycznego punktu widzenia byłoby to możliwe, jednak wtedy nie miało w praktyce najmniejszych szans realizacji. Nie ma ustawy likwidującej RSW – i jak potoczyłyby się dalej losy tego koncernu? Trwałaby nadal polityczna nagonka na Spółdzielnię, podejmowane byłyby próby jej rozbicia przez frondę wybranych redakcji czy innych jednostek organizacyjnych, formułowano by żądania większej – pełnej samodzielności ekonomicznej i wolności wypowiedzi dla dziennikarzy. To wszystko nie zachwiałoby RSW, bo w rzeczywistości nie był to wcale kolos na granitowych nogach, jak uparcie pisała „Gazeta Wyborcza” wg znanej zasady o kłamstwie, które wielokroć powtarzane staje się przyjmowaną prawdą. Likwidacja wcześniejszych ulg podatkowych oraz urynkowienie cen papieru ograniczyłoby w poważny sposób jej finanse, ale pamiętać też należy, że ogromne subwencje przelewane na konto KC PZPR czy nowych lewicowych partii także by ustały lub zostałyby poważnie ograniczone. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że w rzeczywistości III RP rola polityczna RSW uległaby minimalizacji. Jednocześnie następowałby proces, w myśl wcześniej dokonywanych wariantów, przekazywania szeregu składników Spółdzielni innym podmiotom, upominającym się o zabraną im przed dziesięcioleciami własność. Nadto, poza żądaniami uwłaszczenia załóg pracowniczych, trwałoby rozpoczęte usamodzielnianie redakcji, niektóre tytuły i wydawnictwa wyszłyby zapewne z RSW, inne nie sprostałyby wymogom wolnego prasowego rynku i uległyby likwidacji, a sama RSW musiałaby także zawęzić zakres swoich działań. Miałby więc miejsce proces jej ograniczania, także z uwagi na wejście na polski rynek prasowy zagranicznych wydawców oraz narodziny krajowej konkurencji. Można jednak przewidywać, że licząca się cześć prasy i bazy poligraficznej pozostawałaby nadal w RSW, czyli w polskich rękach. Do czasu reform Balcerowicza, które potraktowałyby Spółdzielnię tak samo, jak nasz przemysł i inne przedsiębiorstwa, z wiadomym skutkiem.

Sławomir J. Tabkowski był prezesem RSW „Prasa – Książka – Ruch” w czasie jej przekształceń, do momentu jej likwidacji. Publikujemy to wspomnienie jako historyczne świadectwo uczestnika tamtych wydarzeń stanowiących część procesu transformacji na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku oraz kształtowania się rynku mediów w Polsce.

Artykuł ukazał się w numerze 6/2023 „Res Humana”, listopad-grudzień 2023 r.

Niedawno, bo dopiero przed dwoma miesiącami, ukazała się kolejna książka Liliany Śnieg-Czaplewskiej pt. Nina i Józef. Sceny z życia, które minęło. Jej poprzednia publikacja książkowa – Bex@. Korespondencja mailowa ze Zdzisławem Beksińskim była zbiorem przeprowadzonych przez nią wywiadów, która ukazała się tuż po śmierci tego wybitnego malarza (zmarł w 2005 r.) – uznana została przez wielu recenzentów za biograficznie zorientowane studium współczesnej kultury.

Najnowszą książkę L. Śnieg-Czaplewskiej można nazwać „biografią równoległą” jednej z najsłynniejszych par w okresie PRL: Niny Andrycz, wybitnej aktorki dramatycznej (1912–2014) i Józefa Cyrankiewicza (1911–1989), wieloletniego premiera Polski (1947–1952 i 1954–1970), co wpłynęło na widoczne zainteresowanie czytelników tą publikacją.

Choć nie jest to książka stricte naukowa, oparta jest na szerokim materiale źródłowym, w tym m.in. na przeprowadzonych przez autorkę wywiadach, istniejących opracowaniach dotyczących bohaterów książki. Autorka nie skąpi nam informacji dotyczących życia towarzyskiego, czy niekiedy nawet intymnego „Niny i Józefa”. Byli oni małżeństwem w latach 1947–1968, a więc 21 lat. Czytelnik może zadać sobie pytanie, czy program małżeństwa N. Andrycz („praca zawodowa, osobne sypialnie, brak dziecka”) stał się dla tej pary szczęściodajny? Odpowiedź na to ważne życiowo pytanie zajęłaby zbyt wiele miejsca i odwiodłaby od innych ważnych problemów. Książka, zauważmy, dostarcza też interesujących ustaleń faktograficznych i biograficznych z różnych dziedzin, zwłaszcza ze sfery artystycznej i politycznej.

Ta druga dziedzina, tzn. polityczna, interesuje Czytelników „Res Humana” na ogół bardziej, niż pierwsza. Dlatego poświęcam jej tutaj dużo więcej miejsca. Nie znaczy to, iż nie cenimy wkładu Teatru Polskiego w okresie PRL, w którym przez wiele lat N. Andrycz występowała, ani wielu wybitnych jej kreacji takich jak np. Lady Makbet według W. Szekspira, Solange według Lato w Nohant J. Iwaszkiewicza, czy Marii Stuart według J. Słowackiego.

* * *

Książkę tę, zważywszy na fakt, iż jej główne postaci funkcjonowały zawodowo, społecznie w czasach współczesnych, można traktować też jako swego rodzaju głos w dyskusji na temat PRL i jej elit, zwłaszcza zaś elit politycznych.

Polska Rzeczpospolita Ludowa według stereotypowych ujęć, typowych dla prawicy – mimo iż jako system polityczny nie istnieje on od 34 lat, zauważył Robert Walenciak – uchodzi za „czarną dziurę” w historii polskiego społeczeństwa w XX wieku. W niektórych ujęciach fundamentalistycznych to zliberalizowany wariant Generalnej Guberni, kolejna forma okupacji, która nastąpiła po II wojnie światowej. Przykładem takiego ujmowania dziejów naszego kraju może być głośny podręcznik prof. Wojciecha Roszkowskiego Historia i teraźniejszość (2 tomy 2022–23), ale nietrudno jest o przykłady bardziej skrajne. Dotyczy to zwłaszcza biografii elit politycznych PRL. Trudno byłoby znaleźć niekiedy choćby kilka zdań pozytywnych, gdy pisze się o Władysławie Gomułce, Edwardzie Gierku, Wojciechu Jaruzelskim. Dla przykładu zacytuję ujęcie działalności J. Cyrankiewicza zawarte w Encyklopedii Popularnej PWN, 2020, s. 198, gdzie bardzo tendencyjnie przedstawiono jego biografię, pokazując tylko te fakty, które mogą ułatwiać jego krytykę, abstrahując od kontekstu wydarzeń „realizator zjednoczenia PPR i PPS na warunkach PPR”, „opowiadał się za pacyfikacją manifestacji robotniczych 1956 i 1970”.

W książce L. Śnieg-Czaplewskiej możemy dostrzec obronę byłego premiera, jakkolwiek jest to obrona daleka od idealizacji. Ale lista jego plusów – zauważa autorka – jest znacznie dłuższa niż minusów z ludzkiego i politycznego punktu widzenia. Z ludzkiego, bo J. Cyrankiewicz miał skłonność do pomagania ludziom, wbrew stereotypom wykazywał odwagę; m.in. w czasie okupacji gotowość do poświęceń, co pokazują m.in. relacje Jana Karskiego, w którego uwolnieniu z rąk gestapo (1940) odegrał on znaczącą, kierowniczą rolę, a także relacje wielu oświęcimiaków oraz ich późniejsze opracowania.

Te fakty, które relacjonuje autorka, w poważnym stopniu odbiegają od stereotypowych, czy zgoła oszczerczych wyobrażeń jego osoby jako konformisty i egoisty. Pójdźmy dalej tą drogą.

Józef Cyrankiewicz wychował się w dostatniej rodzinie mieszczańskiej, zakorzenionej w Krakowie, w której dominowały sympatie endeckie i katolickie. On jednak wbrew środowisku rodzinnemu szybko został socjalistą i wybił się w krakowskim PPS, w czym pomagały mu jego inteligencja, talenty oratorskie. Cenili go i lubili Kazimierz Pużak (ten widział w nim swojego następcę na funkcji sekretarza generalnego PPS – co zrealizowało się przewrotnie w okresie PRL, w latach 1945–1948) i Zygmunt Żuławski, a Jan Karski po latach stwierdził, iż był to najzdolniejszy polityk z pokolenia młodych. Co więcej, jego obecność humanizowała PRL, jej system.

W okresie okupacji J. Cyrankiewicz rzucił się w wir pracy konspiracyjnej i niewiele brakowało, a zostałby zastępcą delegata na kraj z ramienia PPS-WRN, lecz został aresztowany i osadzony w więzieniu śledczym gestapo w Pałacu Montelupich w Krakowie (18.04.1941). Potem znalazł się w Auschwitz, gdzie prowadził działalność podziemną i wysyłał „grypsy” informujące o prześladowaniach w tym obozie dla rządu emigracyjnego. Pod koniec wojny znalazł się w Mauthausen (styczeń–maj 1945), gdzie również oddał się pracy konspiracyjnej.

Zdaniem autorki oszczercze są również sformułowane wobec niego zarzuty, iż kolaborował w obozie z hitlerowcami i uczestniczył w nazistowskiej eksterminacji. Moim zdaniem opinia ta jest dobrze w książce udokumentowana.

Po wyjściu z obozu szybko zorientował się, że Polska będzie protektoratem ZSRR, a stan ten będzie trwał bardzo długo, być może przez wiele pokoleń. Liczył jednak (przynajmniej do przełomu 1947 i 1948), że PPS się utrzyma i nie dojdzie do tzw. zjednoczenia, gdyż takie jest stanowisko Stalina.

Jednym z zarzutów kierowanych wobec niego było to, że nie pomógł prześladowanym w początkach PRL działaczom PRL m.in. Witoldowi Pileckiemu i Kazimierzowi Pużakowi. Nie była to – jednak moim zdaniem – jego obojętność czy cynizm, lecz fakt, iż nie był w tych sprawach osobą decyzyjną. Była to raczej „niemoc”, lecz trudno jest mówić o złej roli, którą odegrał w represjach stalinizmu.

Wbrew żywym wciąż opiniom J. Cyrankiewicz odegrał dużą i pozytywną rolę w okresie polskiego Października, wspierając W. Gomułkę i demokratyzacyjne przemiany, które on inicjował. Uczestniczył także w ważnych rozmowach z delegacją radziecką w X 1956 r. rozstrzygających o możliwości interwencji wojskowej w Polsce. Ogólnie rzecz biorąc, można go zaliczyć do tzw. frakcji puławian wspierających procesy destalinizacyjne w naszym kraju.

Nie można więc postrzegać jego osoby przez pryzmat wystąpienia z 29 czerwca 1956 r. w Poznaniu, gdy stwierdził: „każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza odrąbie w interesie klasy robotniczej”. Różni intelektualiści, których nie sposób posądzić o sprzyjanie stalinizmowi m.in. Stefan Kisielewski, Józef Hen, Władysław Markiewicz tłumaczyli wystąpienie J. Cyrankiewicza faktyczną groźbą interwencji ZSRR. Nie ma wątpliwości, iż czołgi Armii Czerwonej pełną mocą pędziły już w stronę Warszawy.

* * *

A teraz krótkie résumé. Po powtórnej lekturze Niny i Józefa nie mam wątpliwości, iż byłem czytelnikiem książki wychodzącej poza schemat i standardy licznych biografii. Chodzi nie tylko o rzetelną dokumentację losów N. Andrycz i J. Cyrankiewicza, lecz zwłaszcza o zasygnalizowanie wielowymiarowości dziejów PRL. Te okazują się nader skomplikowane i tylko uproszczenia i prymitywizacje pozwalają na łatwe oceny. Te ostatnie mogą być przydatne w walce politycznej, propagandzie, a nie w pracy badawczej.

I jeszcze jedno. Lubię czytać dobrze napisane książki…

 

Artykuł ukazał się w numerze 5/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.

 

O książce „Prezydent. Aleksander Kwaśniewski w rozmowie z Aleksandrem Kaczorowskim” (Znak. Litera nova, Kraków 2023) rozmawiają profesorowie Jerzy J. WIATR i Mirosław CHAŁUBIŃSKI

M. Chałubiński: Książka, którą omawiamy nasuwa szereg pytań dotyczących osobowości politycznej Aleksandra Kwaśniewskiego, kontekstów jej kształtowania się. Zwłaszcza tych, które były ważne dla jego aktywności publicznej. A więc jak scharakteryzowałbyś styl przywództwa politycznego Aleksandra Kwaśniewskiego?

J.J. Wiatr: W wielu pracach podkreślałem znaczenie osobowości polityków, ich talentów, zaniechań, dla zrozumienia tego, co dzieje się w politycznej rzeczywistości i uchwycenia jej trendów rozwojowych. A jest to temat wciąż niedoceniany, mimo deklaracji wielu badaczy i publicystów. Ma on szczególne znaczenie w rozumieniu kryzysów, gdy załamują się istniejące, rutynowe formy i struktury działania, gdy niezbędne i możliwe staje się wypracowanie alternatyw instytucjonalnych. Właśnie sytuacje kryzysowe pozwalają niekiedy ujawnić się i rozwinąć talentom polityków. Nierzadko także możliwe staje się ich wpływanie w daleko szerszej skali na bieg wydarzeń. Przykładami tego typu mogą być postaci Charlesa de Gaulle’a i Winstona Churchilla. Obaj oni weszli do wielkiej polityki w sytuacjach kryzysu ich państw (przegrywana wojna) podczas II wojny światowej i odegrali w tym czasie kluczowe role polityczne. W pewnym stopniu tę prawidłowość odnieść można do A. Kwaśniewskiego, o czym powiem więcej za chwilę.

Kategorię przywództwa politycznego można pogłębić przez użycie pojęcia pokolenia (tu nawiązuję do koncepcji socjologa niemieckiego Helmuta Schelske’go), traktując go jako zbiorowość ludzi, którzy osobno i niezależnie od siebie doświadczyli takich samych, ważnych wydarzeń historycznych, przeżyli te same sytuacje i reagowali na te same wyzwania. To formowało ich przekonania, mentalności, a także stwarzało poczucie wspólnego losu i solidarności. Tak rozumiany podział na pokolenia jest ważnym czynnikiem strukturalizującym społeczeństwa i nie musi bynajmniej wiązać się z dużymi różnicami wieku lecz przeżyciem ważnego wydarzenia, np. wojny lub rewolucji.

Młody Kwaśniewski wchodzi do polityki w początkach lat siedemdziesiątych, jeszcze w sytuacji w Polsce przedkryzysowej, gdy w czasie studiów w Uniwersytecie Gdańskim zaczyna działać w Zrzeszeniu Studentów Polskich i szybko w jego strukturach awansuje. W 1976 r. wstępuje do PZPR. W tym mniej więcej czasie rozpoczyna się w Polsce (w natężonej formie) kryzys ekonomiczno-polityczny. Powstaje KOR, mają miejsca wystąpienia robotników, nadchodzi gospodarczy regres prowadzący do sierpnia 1980 r. a później do Okrągłego Stołu i oddania władzy przez PZPR. Kwaśniewski wierzył, że poprzez działalność w PZPR dokonać się może zasadnicze reformowanie Polski, jej modernizacja. I ten młody, zdolny człowiek obejmuje wówczas wysokie funkcje w centrali ZSP, zostaje naczelnym „ITD”, następnie „Sztandaru Młodych”, potem ministrem sportu i wreszcie uczestniczy w Okrągłym Stole.

Można powiedzieć, że wtedy objawiły się wyraziście ważne cechy przywódcze A. Kwaśniewskiego, m.in. inicjatywność, pomysłowość, elastyczność. Na przykład wtedy, gdy doszło do impasu w negocjacjach Okrągłego Stołu, zaproponował (z własnej inicjatywy) całkowicie wolne wybory do senatu. Improwizowany pomysł A. Kwaśniewskiego został zaakceptowany przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Pamiętajmy, że wówczas (w pierwszej połowie 1989 r.) rządząca ekipa nie planowała oddania władzy, lecz chciała modyfikacji systemu, m.in. poprzez stworzenie silnej prezydentury i dopuszczenie opozycji do współrządzenia. Wierzono dość powszechnie – sam byłem w tej grupie, ale na szczęście się myliłem – że system pojałtański w Polsce i w skali międzynarodowej będzie trwał bardzo długo.

M. Chałubiński: Nie należałeś do wyjątków. Dla przykładu wymieńmy Zbigniewa Brzezińskiego, Jürgena Habermasa i Michaiła Gorbaczowa.

Chciałbym, Jurku, poznać Twoją opinię w takiej kwestii: w jakim stopniu PZPR można nazwać partią komunistyczną? Wyjaśnię, że pytam o to głównie w kontekście przekonań A. Kwaśniewskiego, ich ewolucji. I jako czytelnik jego świeżej książki, a także uważny słuchacz wielu innych publicznych wypowiedzi, bo późniejszy prezydent sprawiał wrażenie osoby o lewicowych przekonaniach, wcześnie uformowanych, ale nie komunistycznych. Obecność w PZPR (i elitach władzy zdominowanych przez tę partię) była głównym obszarem działania wielu ludzi w ówczesnych warunkach geopolitycznych (pojałtańskich, jak to nazwaliśmy), którzy mieli ambicje reformowania PRL.

J.J. Wiatr: Oczywiście PZPR – a istniała ona od 1948 r. – nie sposób jest nazwać (bez wielu zastrzeżeń) partią komunistyczną. Podobnie, jak jej poprzedniczki, na czele z PPR. Owszem, istniały w PRL środowiska komunistyczne, np. dawni członkowie KPP, a także grupy młodych stalinistów. Ale w sumie stanowili oni margines, swoisty skansen.

Niemało Polaków miało poczucie wdzięczności wobec rządzących za awans społeczny, który dokonał się po wojnie. Wyraził to wielokrotnie (z dużą przesadą) Mieczysław Rakowski, który stwierdził, że gdyby nie PRL, to: „pasałby przez całe życie krowy”. Znając talenty Rakowskiego, nie wątpię w jego późniejszy sukces życiowy w innych warunkach społecznych.

Natomiast nie ulega wątpliwości, że większość Polaków raczej tolerowała komunistów ze względów geopolitycznych i tzw. życiowych, adaptując się do istniejących warunków. Gdy bowiem spojrzysz na mapę i znasz choćby minimalnie historię, to potwierdzisz, że po II wojnie nie było realistycznej alternatywy, a ja sam (będąc z natury realistą politycznym) nie wierzyłem wówczas w zasadniczo odmienne rozwiązania. Ale też nie byłem nigdy komunistą. O zagadnieniach polskich wyborów pisał sugestywnie w swych książkach Lech Mażewski. W każdym razie zdecydowanie nieprawdą jest, że w roku 1980 w Polsce było 3 mln komunistów. Tak twierdził Edward Gierek tuż przed sierpniem 1980 r., gdy kryzys w Polsce pojawił się już w ostrej formie. W latach osiemdziesiątych (zwłaszcza od 1985 r., gdy w ZSRR władzę objął Michaił Gorbaczow), kiedy potężniały problemy gospodarcze, rozwijała się podziemna opozycja polityczna, coraz głośniejsze stawały się postulaty reform w różnych dziedzinach i alternatywnych rozwiązań ustrojowych. Nie zawsze miały one konkretny i całościowy charakter. Istniały też inne zagrożenia.

Już po przewrocie 1989 r. pytałem Wojciecha Jaruzelskiego o to, kiedy zniknęły u niego obawy związane z możliwością interwencji ZSRR w Polsce. Po zastanowieniu powiedział, że dopiero w lipcu 1988 r. po wizycie Gorbaczowa w Warszawie. Dopiero!

M. Chałubiński: Lata osiemdziesiąte XX w. oznaczały w przypadku A. Kwaśniewskiego okres intensywnej aktywności publicznej, rosnącego autorytetu w środowiskach lewicy, pełnienie różnych funkcji w mediach i administracji państwowej. Jestem przekonany, że w tym awansie istotną rolę odgrywały te cechy, które konstytuowały jego talenty przywódcze, o których już sporo powiedziałeś.

J.J. Wiatr: Jest w tym sporo racji. Zauważyć trzeba, iż nie był on jednak przywódcą „stada”, które idzie za nim ślepo. A i on sam nie potrzebował takiej władzy, która jest wolna od perswazji i przekonywania. Doświadczyłem tego, gdy był przewodniczącym SdRP. Potrafił jednak w trudnych momentach wykazać zdecydowanie, które oddziaływało na jego współpracowników. Skutecznie przekonywał np. swój klub poselski w sprawach votum nieufności dla rządu premier Hanny Suchockiej w maju 1993 r.

Potrafił też samodzielnie i spontanicznie podejmować trudne decyzje. Znany jest epizod w sejmie, gdy w 1992 r. szef KPN Leszek Moczulski wystąpił z obraźliwym objaśnieniem skrótu PZPR (Płatni Zdrajcy, Pachołki Rosji). Wtedy za przykładem Kwaśniewskiego z sali obrad wyszedł w proteście cały klub poselski.

Wspomnieć też należy o pewnych cechach, które jednały Kwaśniewskiemu popularność. Należy do nich tolerancyjne nastawienie wobec innych przekonań, np. religijnych. Deklaruje się on jako agnostyk, czym różni się od swojej najbliższej rodziny. Lubi ludzi i pomaga im w sytuacjach kryzysowych, okazuje zainteresowanie, troskę, wsparcie. Gdy cierpiałem na chorobę nowotworową, odwiedził mnie w szpitalu. Ujmuje także innych swoim dowcipem, poczuciem humoru.

M. Chałubiński: Konwencja wywiadu rzeki, a więc przeprowadzania pogłębionych wywiadów z politykami, ma liczne zalety poznawcze, o ile nasz rozmówca zachowuje szczerość, a także dystans do samego siebie. To drugie bywa czasem trudniejsze do osiągnięcia, lecz w tym wypadku A. Kaczorowskiemu generalnie to się udało. Książkę tę – przynajmniej jej fragmenty – można więc potraktować jako praktyczne źródło wiedzy, z którego czytelnik dowiaduje się sporo o sprawach, które należą do politycznej kuchni. Dotyczy to zwłaszcza rozmówców, którzy uczestniczyli w wielkiej polityce i sami ją okresami robili, a do takich należy bezsprzecznie eksprezydent naszego kraju.

Do ważnych wydarzeń, o których mowa w książce należą: tzw. sprawa Rywina, ustąpienie Włodzimierza Cimoszewicza z kandydowania na stanowisko prezydenta oraz katastrofa smoleńska. Informacje na ten temat zawarte w publikacji każdy historyk lub politolog może skonfrontować z istniejącą obecnie wiedzą.

Jednak nie wyczerpuje to walorów poznawczych omawianej książki. Dlatego zaproponuję listę tematów, które według mnie ona implikuje:

– Przywództwo polityczne (w wersji rozszerzonej) jako kompleks zagadnień składających się na bardziej rozległy temat, który brzmi: Rola jednostki w historii. Humanista musi się tym zajmować!

– Rozkład realnego socjalizmu w Polsce i w całym bloku wschodnim.

– Rola dyfuzji wzorów działania politycznego a wydarzenia końca XX w.

– Nieprzewidywalność wydarzeń i procesów historycznych.

J.J. Wiatr: Otrzymaliśmy zbiór tematów na kolejną książkę!

M. Chałubiński: I to grubą! Mam tego pełną świadomość.

J.J. Wiatr: Muszę zatem ograniczyć się do kilku wątków. Determinizm historyczny jest dość często pojmowany fatalistycznie, jako jednowariantowa koncepcja możliwych wydarzeń. Ale wiemy, że prawie zawsze istnieją alternatywy. Wiele zależy od przywódców politycznych, którzy działali w okresach kryzysu, co nie znaczy, że realizowali oni w pełni swe koncepcje. Porównajmy np. M. Gorbaczowa, L. Wałęsę i W. Jaruzelskiego. Na szczęście w przypadku dla Polski nie zrealizował się ani wariant Stanisława Augusta Poniatowskiego ani Aleksandra Wielopolskiego. Do innych problemów podanych na twojej, Mirku, liście tematów, wrócimy przy innej okazji.

W sumie Prezydent to udana, inspirująca publikacja. Należałoby ją jednak rozszerzyć o różne zagadnienia, w tym m.in.:

– aktywność A. Kwaśniewskiego w okresie tworzenia i szefowania SdRP,

– życie A. Kwaśniewskiego po zakończeniu prezydentury i formy jego późniejszej aktywności,

– kryzys polskiej lewicy i jej przyczyny.

Tak więc po wyczerpaniu nakładu pomyślmy o drugim, rozszerzonym wydaniu.

Rozmowa ukazała się w numerze 4/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.

Po śmierci Jana Pawła II (2005 r.) hasło „Santo Subito”(święty natychmiast!) stanowiło dla Watykanu swego rodzaju ponaglenie. Zmarły papież miał zostać szybko kanonizowany – co też odbyło się w trybie przyśpieszonym, w 2014 roku. Obecnie hasło to nabrało ironicznego, czy wręcz sarkastycznego znaczenia. Między innymi za sprawą pedofilii wśród księży, a nawet wysokich hierarchów kościelnych.

Na początku marca br. w księgarniach ukazała się książka pt. Maxima culpa. Jan Paweł II wiedział (Wydawnictwo Agora).

Jej autor, Ekke Overbeek, jest dziennikarzem, holenderskim korespondentem kilku niderlandzkich mediów, od prawie dwudziestu lat mieszkającym w Polsce i zajmującym się historią oraz polityką naszego kraju, a zwłaszcza najnowszymi dziejami Kościoła. Książkę tę można uznać za kontynuację jego wcześniejszej o dziesięć lat pracy Lękajcie się. Ofiary pedofilii w polskim Kościele. W porównaniuz poprzednią jest o wiele lepiej informacyjnie udokumentowana, co musiało być efektem solidnej kwerendy źródłowej. Maxima culpa prawie natychmiast uzyskała szeroki rozgłos, o czym świadczą wywiady z autorem, recenzje, omówienia, a niekiedy też i polemiki.

Na zainteresowanie książką i żywe reakcje (a można mieć pewność, że jest to dopiero ich początek) silnie wpłynęła sama jej problematyka – sytuacja polskiego Kościoła w ostatnich latach, charyzmatyczna postać Jana Pawła II, klimaty konfliktów politycznych w naszym kraju, w które uwikłany jest polski katolicyzm. Zresztą żywe zainteresowanie tymi sprawami jest typowe dla społecznych reakcji na różne filmy, książki itp. penetrujące tę problematykę – dla przykładu wymienię: film Wojciecha Smarzowskiego Kler (2018); produkcje Tomasza i Marka Sekielskich – Tylko nie mów nikomu (2019), Zabawa w chowanego (2020); Marcina Gutowskiego – Don Stanislao. Druga twarz kardynała Dziwisza (2021) oraz A. Nowaka i S. Obirka Gomora. Pieniądze, władza i strach w polskim kościele (2021). Wymienione pozycje były wielokrotnie nagradzane i odniosły wielki sukces komercyjny. Ale też wywoływały gwałtowne sprzeciwy środowisk prawicowo-konserwatywnych.

* * *

Główną tezę pracy E. Overbeeka można ująć następująco: Karol Wojtyła jeszcze przed objęciem funkcji papieża (1978 r.) podczas wieloletniego kierowania archidiecezją krakowską (1958-1978) wiedział o przestępstwach pedofilskich swoich podwładnych. Z reguły wiedza ta nie prowadziła do ukarania sprawców, lecz przesunięcia ich do innych parafii; zaś ofiary działań pedofilskich zazwyczaj nie były przedmiotem głównych zainteresowań kurii. Liczył się głównie interes instytucji kościelnych, który wymuszał tuszowanie księżej pedofilii. Tak czy inaczej dowodzi to braku odpowiedzialności wobec aktywności duszpasterskiej.

Overbeek jest również przekonany, iż bierności czy opieszałości Jana Pawła II w okresie pontyfikatu (czyli od 1978 r.) w sprawie pedofilii nie można tłumaczyć jego naiwnością, starczym zniedołężnieniem, ciężkimi chorobami, z którymi się borykał czy też urazami wyniesionymi z epoki komunizmu. Dotyczy to głośnych spraw H. H. Groëra, założyciela Legionu Chrystusa M. M. Degollado i T. McCarrica. Trzeba jednak zauważyć – a czynią to nawet krytycy Jana Pawła II – iż oczyszczanie kościoła z pedofilów rozpoczęło się w okresie jego pontyfikatu ponieważ w 2001 r. papież podpisał rozporządzenie, zgodnie z którym dokumenty dotyczące wiarygodnych oskarżeń muszą być wysyłane do Watykanu.

Reasumując, według Overbeeka Jan Paweł II działał jak szef instytucji, którą musi chronić, zwłaszcza jej dobrego imienia. Jak to aktualnie widzimy – z nader wątpliwym rezultatem.

Nie ma on też lepszego zdania o działalności papieża Franciszka na tym polu. Jego pontyfikat znaczą zaniechania dotyczące również polskiego katolicyzmu. Wydaje się jednak – moim zdaniem – że opinie Overbeeka są w tym punkcie stanowczo przesadzone.

* * *

Bardzo szeroki oddźwięk wywołał artykuł Adama Michnika, naczelnego redaktora Gazety Wyborczej, noszący wymowny tytuł Jest wielki nawet jeśli pobłądził (GW,
16–19.02.2023). Przybrał on formę rozbudowanego wywiadu, a w znacznej części polemiki red. Dominiki Wielowieyskiej z tezami autora.

Adam Michnik bronił w swym wywiadzie Jana Pawła II przed pewnymi dość pospolitymi formami krytyki, które redukują działalność papieża w polityce i jego osiągnięcia do błędów i niedopatrzeń w sferze pedofilii wśród księży. Nie można zapomnieć o jego osiągnięciach czyniących go jedną z najwybitniejszych postaci życia politycznego Polski w XX w. Stanowczo nie można pisać o postaci Jana Pawła II jedynie w kontekście skandali pedofilskich; ale w tej dziedzinie spoczywa na nim ze względu na wybitnie scentralizowaną strukturę władzy w kościele katolickim poważna część odpowiedzialności.

Michnik mocno podkreśla, iż nie można zapominać, że Karol Wojtyła był „dzieckiem swego czasu”. Musiało to kształtować jego mentalność. Zaś walka z pedofilią w kościele rozpoczęła się w szerszym zakresie dopiero w pierwszej połowie 1985 r. w USA. Oprócz tego działała (powszechnie!) obrona dobrego wizerunku instytucji i identyfikacja ze świętą instytucją Kościoła.

Michnik dostrzega – i mocno to akcentuje – liczne dezinformacje oraz manipulacje, z którymi stykał się papież, np. w sprawach J. Paetza czy M. M. Degollado. Nie zawsze też jego współpracownicy (S. Dziwisz, J. Kowalczyk) dostarczali mu rzetelnych informacji.

Michnik nie jest skłonny idealizować Jana Pawła II. Miał on – jego zdaniem – wyraźnie „złą rękę” do nominacji hierarchów (a jest to przecież grupa kluczowa dla funkcjonowania katolickiego kościoła, zważywszy na jego centralizację), zaś jego poczynania w różnych sprawach cechował konserwatyzm.

Całościowa ocena osoby Jana Pawła II, której dokonuje Michnik jest wyraźnie bardzo pozytywna i należy mówić o jego niewątpliwych sukcesach i zasługach, a nawet wielkości.

Wymieńmy więc:

– tonizowanie konfliktów w Polsce w okresie stanu wojennego (i później), co stało się ważnym czynnikiem pokojowej transformacji postkomunistycznej w Polsce. Dodajmy też od siebie, iż wypracowane wówczas rozwiązania tworzyły model „pożegnania” z komunizmem w innych krajach;

– ekumenizm, otwarty stosunek do innych religii. Jan Paweł II był pierwszym papieżem, który przekroczył próg synagogi i meczetu;

– być może nie bylibyśmy w Unii Europejskiej, gdyby nie przekonał on w krytycznych momentach hierarchów kościelnych w 2003 r. Aleksander Kwaśniewski (przecież współautor integracji Polski z UE) wielokrotnie wypowiadał się o ważnej roli papieża w okresie negocjacji – i nie były to wypowiedzi czysto kurtuazyjnej natury.

Liczne dyskusje na temat całościowej oceny działalności Jana Pawła II to nie tylko spory o pedofilię wśród księży, choć w ostatnim okresie w wielkim stopniu współtworzą one tematykę i temperaturę życia politycznego w Polsce.

Ale działają też inne czynniki.

Kościół instytucjonalny stał się w Polsce po r. 1989 ważnym składnikiem systemu politycznego, ewoluującego od powstającej demokracji w stronę autorytaryzmu. Szczególnie widoczne stało się to po roku 2015, gdy rządy objęła Zjednoczona Prawica. Współcześnie zaś można z uzasadnieniem mówić o rządach duumwiratu, składającego się z PiS-u i Kościoła katolickiego.

Mimo materialnego bogactwa można mówić o kryzysie religijności w Polsce i postępującej w naszym kraju laicyzacji w sferze mentalności i praktyk religijnych. Świadczą o tym różne badania społeczne przeprowadzane w ostatnich latach.

W okresie 1992–2022 liczba wierzących spadla z 94% do 84%, a praktykujących z 70% do 42%. Procesy laicyzacji są szczególnie silne w przedziale wieku 18–24. W tej grupie wiekowej znajdziemy najwięcej niewierzących i niepraktykujących. Można mówić o spektakularnym charakterze tych procesów.

Mimo kryzysu religijności w Polsce Kościół pozostaje potężną siłą, dysponującą wpływowymi środkami masowego przekazu. Zaliczmy też do nich ambony.

W Polsce Jan Paweł II – choć jego szczytowa popularność, jak się wydaje, przeminęła – pozostaje dla bardzo licznych „naszym” papieżem i to w dodatku świętym. Dla wielu rodaków jest wciąż najwybitniejszym Polakiem nie tylko w XX wieku, lecz w całej historii Polski.

W tej sytuacji nawet solidne publicystyczne penetracje i studia naukowe ukazujące go od mniej heroicznej strony, np. braku skuteczności w zwalczaniu pedofilii, mogą przez partię stawiającą w rządzeniu na konflikt (a taką bez wątpienia jest PiS) być traktowane jako coś antypolskiego, antykościelnego; a to uzasadnia totalną z nimi walkę. Ten instrument walki politycznej może być skuteczniejszy niż ataki PIS na Niemcy, traktowane jako IV Rzesza. Tym bardziej przy braku sukcesów gospodarczych, drożyźnie, inflacji, korupcji itp.

Opozycja powinna pamiętać, iż Jan Paweł II dla znaczącej grupy Polaków jest wciąż Santo.

Przykładem rozgrywania sprawy ocen papieża i księżej pedofili w relacji do Jana Pawła II są wydarzenia w Sejmie RP w dniu 9 marca 2023 r.

Dzień wcześniej wyemitowany został w TVN24 reportaż „Franciszkańska 3” dokumentujący w przekonujący sposób, iż Karol Wojtyła wiedział o przypadkach pedofilii w kościele i je tolerował.

Do akcji wkroczyło PiS mówiąc o „kłamliwych zarzutach formułowanych przez
PRL-owską SB. Przy wsparciu PSL i Konfederacji przegłosowano uchwałę „O obronie dobrego imienia Świętego Jana Pawła II”.

Do MSZ w sprawie emisji reportażu został wezwany (zaproszony) ambasador USA Mark Brzeziński, bo TVN jest częścią amerykańskiego koncernu medialnego.

Tak więc PiS akcję obrony Jana Pawła II błyskawicznie włączyło do swojej kampanii wyborczej.

Wynika stąd przestroga, iż postać Jana Pawła II może stać się w wielkiej skali instrumentem walki o władzę w tegorocznej kampanii. Instrumentem wygodnym dla PiS i jego akolitów, m.in. poprzez zwiększoną – nieporównywalnie do ich przeciwników – mobilizację instytucji Kościoła i wierzących.

Następnie pojawiły się broniące – i niekiedy prymitywne – opinie, że wspomniane publikacje i filmy to kolejny zamach na papieża. Najgłośniejsze z nich są wypowiedzi metropolity krakowskiego arcybiskupa Marka Jędraszewskiego, ale nie brakuje też innych. „Zasługą” Jędraszewskiego jest również blokowanie dostępu do zbiorów kurii krakowskiej dla naukowców i dziennikarzy.

Wyrazem potępienia jakiejkolwiek krytyki Jana Pawła II były masowo organizowane przez diecezje i parafie marsze papieskie w rocznicę śmierci papieża (zmarł 2.04.2005 r.), w których istotny udział wzięły też elity partii prawicowych i konserwatywnych. Centralny marsz zakończył się w warszawskiej archikatedrze św. Jana nabożeństwem i homilią arcybiskupa seniora z Przemyśla Józefa Michalika. Przypomnijmy – tego, który zajadle bronił księdza z Tylawy oskarżonego o pedofilię i ostatecznie skazanego.

W czasie marszów w różnych punktach naszego kraju nie brakowało też chuligańskich ekscesów, wspomnę o bodaj najgłośniejszym z nich: w Łodzi 2 kwietnia 2023 r. pomnik papieża został oblany farbą i w ten sposób zdewastowany.

*

W tym kontekście warto zwrócić uwagę na konfliktotwórczą – w polskiej makroskali – i „przesłaniającą” funkcję politycznej walki o wizerunek Jana Pawła II, która toczy się aktualnie w naszym kraju. W tym relatywnie krótkim okresie ujawniło się kilka różnych wydarzeń, których głośność i publiczny odbiór nie są tylko związane z prowadzoną de facto już od kilku miesięcy kampanią wyborczą do parlamentu.

Zaliczymy do nich poniższe sytuacje.

1. Sprawę kupna zboża z Ukrainy, jego przechowywania, jakości i tranzytu do innych krajów. Dzieje się to w sytuacji zbliżających się letnich zbiorów. Może to potęgować (i potęguje) konflikty z Ukrainą prowadzącą obronną wojnę z Rosją, a także pogarszać i tak złe stosunki Polski z Unią Europejską.

2. Utworzenie przez Sejm specjalnej komisji do badania spraw związków polityków z Rosją w latach 2007–2022. Ma być ona powoływana przez urzędujący aktualnie rząd premiera Mateusza Morawieckiego. Ma otrzymać wielkie uprawnienia włącznie z możliwością pozbawienia skazanych przez nią polityków praw pełnienia funkcji obywatelskich przez 10 lat. Daje to (przynajmniej potencjalnie) rządzącym możliwość wyeliminowania z polityki, choćby przez krótki czas, niektórych działaczy Platformy Obywatelskiej. Najwięcej w tej sytuacji mówi się o Donaldzie Tusku, ale także o Rafale Trzaskowskim i Radosławie Sikorskim. Wejście w życie tej ustawy oznaczałoby drastyczne załamanie i wywołałoby już ostre protesty wielu środowisk opozycyjnych. Można je traktować jako zapowiedź – a w każdym razie gotowość – sfałszowania czekających nas jesiennych wyborów. Co najmniej zaś kolejnych prób ograniczania ich rzetelności.

Nie ma tu miejsca na omawianie kryzysu ekonomicznego – na czele z inflacją – który trapi polską gospodarkę, wielu afer korupcyjnych, a także szerokiego zakresu nepotyzmu. Sprawy te sygnalizowałem zresztą w pierwszej części artykułu.

Natomiast nie chcę powiedzieć, iż przywoływanie przez rządzących osoby Jana Pawła II nie wyczerpuje politycznie funkcji jego wizerunku. Dla wielu obywateli jest on wciąż najwybitniejszym Polakiem w naszych dziejach i odczucia mogą nie mieć nic wspólnego z instrumentalizacją polityczną jego osoby przez rządzących. Wiązać to należy, mimo postępującej laicyzacji, z polską religijnością. A przywołując dowcipną karykaturę rządu ukrywającą się za osobą Jana Pawła II (była to tytułowa strona „Polityki” nr 12 z br. z hasłem Pod Twoją osłonę uciekamy się), nie zapominajmy o złożoności relacji polityka-religia i Kościół.

Świadczą o tym wyniki badań opinii publicznej, których niewielkie fragmenty (głównie CBOS oraz IBRiS) pozwolę sobie przedstawić w kontekście podejmowanej tu problematyki.

Otóż wbrew nadziejom niedowiarków różnej maści i antyklerykałów (do których sam się zaliczam), opublikowanie książki E. Overbeeka i telewizyjnego reportażu M. Gutowskiego nie spowodowało spadku autorytetu Jana Pawła II i Kościoła w Polsce, a nawet można dostrzec symptomy odmiennych zjawisk.

Kilka danych. Według CBOS we wrześniu 2022 r. dobrze oceniało Kościół w Polsce 40 procent, a w marcu br. 48 procent. Odnotujmy jednak spadek w porównaniu z r. 2016, gdy pozytywnie oceniało Kościół 55 procent. Według badań IBRiS po emisji reportażu M. Gutowskiego pozytywne opinie o Janie Pawle II wzrosły z 59 procent (grudzień 2022) do 72 procent (marzec 2023 r.).

Wielu badaczy i komentatorów dostrzega w tym reakcje obronne wielu Polaków, co nie jest w prosty sposób uzależnione od ich nastawień politycznych.

Jan Paweł II jest dla nich człowiekiem z innego wymiaru, stojącym ponad podziałami, a nie po prostu przywódcą religijnym. Stanowi narodowy sukces, prokościelny zaś jest nie tylko twardy elektorat Zjednoczonej Prawicy, lecz znaczna część zwolenników partii opozycyjnych.

*

Zdaniem wielu analityków i komentatorów polskiego życia politycznego racjonalna dyskusja na temat reformowania Kościoła katolickiego i wizerunku Jana Pawła II jest aktualnie niemożliwa. Jest on świętym, ponieważ „kanonizowaliśmy go za życia”, jak powiedział Błażej Kmieciak, były przewodniczący Państwowej Komisji ds. przeciwdziałania wykorzystania seksualnego nieletnich, albo też konserwatystą żyjącym w rzeczywistości sprzed II Soboru Watykańskiego. Oba te stanowiska są na pewien sposób jednostronne, ponieważ nie uwzględniają ogromnej złożoności tego zjawiska.

Aktualnie w Polsce dominują złe emocje i klimat coraz bardziej brutalnej kampanii wyborczej. Na szczęście zdarzają się wypowiedzi w duchu racjonalizmu i „katolicyzmu otwartego”, o czym przekonuje lektura „Polityki”, „Tygodnika Powszechnego”,
„Newsweeka”, „Gazety Wyborczej” i co najwyżej jeszcze kilku periodyków. Tacy autorzy, jak ks. prof. Alfred Wierzbicki, ks. prof. Adam Boniecki, Jerzy Baczyński, Tadeusz Bartoś, Renata Grochal, Stanisław Obirek, Adam Szostkiewicz – nie wymieniłem bynajmniej wszystkich – pokazują zasługi Jana Pawła II, a także kontekstowe i historyczne ograniczenia jego działalności. Do wspomnianych ograniczeń należy z pewnością scentralizowana struktura Kościoła katolickiego, który mimo nawykowych pochwał, instytucji demokratycznych nie lubi i co najwyżej je toleruje. Świadomość tego faktu stała się dość powszechna w okresie pontyfikatu papieża Franciszka, choć budzi to wiele kontrowersji. Patologia pedofilii w polskim Kościele i udział w jej tuszowaniu Jana Pawła II nie wywołały jak dotąd głębszych dyskusji o potrzebie i kierunkach jego reformowania.

Świadomość ta stała się przede wszystkim ważnym elementem życia politycznego, który może silnie wpłynąć na przebieg wyborów parlamentarnych w Polsce. Być może waga innych problemów i czynników, zwłaszcza kryzys ekonomiczny, wykaże daleko większe znaczenie np. kwestiami związanymi z wojną rosyjsko-ukraińską czy konfliktami Polski z Unią Europejską.

Opinię tę formułuję w trybie zdecydowanie hipotetycznym, ostatnie lata bowiem nauczyły mnie ostrożności, gdy pozwalam sobie na prognozy.

Jedno jest pewne, przeżywamy okres przełomowy, a postać Jana Pawła II pojawia się jako pierwszorzędna. Rzecz jasna nie jako honorowy członek PIS-u.

Korzystałem m.in. z: T. Bartoś, Jan Paweł II. Analiza krytyczna, Warszawa 2007; A. Nowak, S. Obirek, Gomora. Pieniądze, władza i strach w polskim Kościele, Warszawa 2021; J. Baczyński, Czy papież wygra wybory?, „Polityka” 2023/13; R. Walenciak, Papież – wyborczy nabój PIS-u, „Przegląd” 2023/12; M. Mazzini, Koniec tęczy. Chile po Pinochecie, Warszawa 2023; E. Overbeek, Maxima culpa. Jan Paweł II wiedział, Warszawa 2023.

Artykuł ukazał się w numerze 2/2023 „Res Humana, marzec-kwiecień 2023 r.” (pod tytułem „Spór o Jana Pawła II”), oraz numerze 3/2023, maj-czerwiec 2023 r. („Sporów o Jana Pawła II ciąg dalszy”).

Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.