logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński
Język jest ważnym elementem śląskiej tożsamości

Prezydent Andrzej Duda zawetował język śląski.

A właściwie zawetował uchwaloną przez parlament nowelizację Ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych i języku regionalnym, nadającą śląskiemu etnolektowi status języka regionalnego. Dzięki niej mowa Ślązaków mogłaby cieszyć się statusem, jaki przysługuje obecnie jedynie językowi kaszubskiemu. O ile samo prezydenckie weto w kontekście dotychczasowej polityki obozu, z którego się wywodzi, trudno rozpatrywać w kategoriach sensacji, o tyle jego uzasadnienie wzbudziło reakcje od rozbawienia absurdalnością po oburzenie i wzmożenie antypolskich nastrojów na Śląsku. „Niedające się wykluczyć działania hybrydowe […] związane z prowadzoną wojną za wschodnią granicą, nakazują szczególną dbałość o zachowanie tożsamości narodowej. Ochronie zachowania tożsamości narodowej służy w szczególności pielęgnowanie języka ojczystego” – stwierdził prezydent. Nie sposób zrozumieć, w jaki sposób kultywowanie regionalnej tożsamości miałoby wpisywać się w kontekst wojny hybrydowej. O wiele łatwiej umieścić to stanowisko wśród wcześniejszych wypowiedzi polityków polskiej prawicy na temat Ślązaków.

Od Długosza do Kaczyńskiego, czyli dzieje śląskiej tożsamości

„Śląskość jest sposobem odcięcia się od polskości i przypuszczalnie przyjęciem po prostu zakamuflowanej opcji niemieckiej” – te słowa Jarosława Kaczyńskiego z 2011 roku na długie lata zdefiniowały stosunek jego partii do Ślązaków (jednostronnie, gdyż PiS wciąż osiąga dobre wyniki wyborcze w gminach etnicznie śląskich). Z pewnością jednak nie on pierwszy mówił o polsko-śląskim antagonizmie. Piętnastowieczny kronikarz Jan Długosz nie miał wątpliwości, że Ślązacy to najbardziej wrogi z narodów sąsiadujących z Polską. Dziś jego słowa budzą zdziwienie większości Polaków. Sąsiadujących? Naród? Wrogi? I nic dziwnego, bo historia Śląska, tak bardzo różna od polskiej, to swoista terra incognita. Zarówno dla Polaków, jak i Ślązaków. Ten region pojawia się w szkolnych podręcznikach dopiero w kontekście powstań śląskich i przyłączenia do II Rzeczpospolitej, zupełnie tak, jakby wcześniej nie istniał. To, co nieznane budzi lęk i z lękiem Polacy powitali Śląsk (najpierw Górny, Dolny dopiero po 1945 r.) w granicach swojego państwa. Zaawansowana cywilizacyjnie kraina ze swoim przemysłem była im niezbędna, ale czy ów „powrót do macierzy”, z taką lubością odmieniany przez przypadki przez polskich nacjonalistów, naprawdę był złączeniem dwóch idealnie do siebie pasujących elementów? Górnoślązacy, którzy jeszcze w dziewiętnastym wieku sami uważali, że mówią „po polsku”, nagle zorientowali się, że ich mowa znacząco różni się od tego, co za standard polskości uważano w Warszawie czy Lwowie. Gorzej, powiedziano im, że ich subiektywna polskość to gorsza odmiana tej właściwej, zatem lepiej dla nich, jeśli jak najszybciej dopasują się do większości. To wtedy pojawił się podział na „czystą” polszczyznę i stojącą w opozycji do niej śląszczyznę (w domyśle – „brudną”). Rozczarowanie nową przynależnością państwową rozpoczęło się już w dwudziestoleciu międzywojennym, dobre wyniki ugrupowań proniemieckich w wyborach samorządowych 1926 roku są tego najlepszą ilustracją, a sanacyjny brak poszanowania dla lokalnej odrębności tylko wzmógł te nastroje.

Między gwarą a językiem

Tożsamościowe tarcia w kluczowym regionie nie leżały w interesie państwa polskiego. Dlatego Śląsk należało zglajszachtować, ujednolicić. Oczywiście bardziej nadawała się do tego działalność kulturalna niż odgórne decyzje administracyjne. Stanisław Ligoń, znany na Śląsku jako „Karlik z Kocyndra”, był jednym z działaczy narodowych mających oswoić śląskość dla polskiej opinii publicznej. To on spisał śląskie bery i bojki, które miały „wzbogacić nieliczne wydawnictwa gwarowe, które zaświadczyć winny o naszej tu na ziemi Piastów odwiecznej polskości”. Zwróćmy uwagę, że Ligoń pisze o „gwarze”, a więc o pojęciu, które dziś uznawane jest za uwłaczające randze mowy Ślązaków. „Sądzi się wśród polskiego ogółu, że język śląski jest jakąś kaleczą polszczyzną, popstrzoną wpływami niemczyzny” – pisał Feliks Koneczny. Jeśli „gwara” definiowana jest jako mowa niewykształconego ludu wsi, to istotnie definicja ta nijak nie przystaje do współczesnej śląszczyzny, modnej wśród lokalnych elit intelektualnych i mogącej się pochwalić rosnącą z roku na rok liczbą publikacji literackich. Ale czy aby Ligoń nie miał racji i nie pisał rzeczywiście w gwarze?

Weźmy zatem do ręki Ligoniowe Bery i bojki śląskie, otwierając je na dowolnej stronie. Już na pierwszy rzut oka widać, że zapis znacząco różni się zarówno od współczesnej literatury śląskiej, jak i od dziewiętnastowiecznych śląskojęzycznych tekstów źródłowych. Nie ma tu znaków diakrytycznych, nie ma pochylonego ō (jak w wyrazie „wōngel”), nie ma labializacji (jak w słowie „ôkno”, wymawianym „łokno”). Są za to imiesłowy, bardzo rzadkie w śląskim, oraz znaki wskazujące na dźwięki charakterystyczne dla polszczyzny (np. ą, ę), wykształcone w niej w czasach, gdy Śląsk dawno już leżał poza granicami Królestwa Polskiego.

Nie powinno dziwić, że ktoś mający kontakt jedynie ze śląszczyzną w zapisie, jaki widzimy w Berach i bojkach… (pierwsze wydanie w roku 1931, potem wielokrotnie wznawiane) ma prawo pytać: „Co ta «gwara śląska» wnosi do polszczyzny, skoro w tak małym stopniu różni się od literackiej normy? I dlaczego mielibyśmy marnować publiczne pieniądze na jej krzewienie?”.

Wszystko staje się jasne, jeśli odpowiemy sobie na pytanie: „W jakim celu tworzyli Ligoń i inni «budziciele polskości na Górnym Śląsku»?”. Tym celem było oswojenie obcości ich regionu. Przedstawienie Śląska w sposób bezpieczny dla obu stron.

Przidzie Hanys, wice bydzie godać

Lęk Polaków przed Śląskiem był oczywisty – gdzieś w tle czaiły się potężne Niemcy, z którymi (z polskiej perspektywy) Ślązacy mieli niejasne relacje. Obawy Ślązaków wzmogły się po II wojnie światowej i, przyznajmy to szczerze, były w pełni uzasadnione. Prześladowania roku 1945, znane dziś pod nazwą Tragedii Górnośląskiej, to wciąż niewyjaśniona czarna karta polsko-śląskich stosunków. Szacuje się, że do przymusowej pracy w ZSRR wywieziono nawet 90 tysięcy osób, z których wróciła jedna piąta. Kolejne tysiące były brutalnie torturowane i umierały w obozach, takich jak ten na świętochłowickiej Zgodzie. Miejscowi musieli przejść upokarzający proces weryfikacji, od którego zależało, czy pozwoli im się pozostać w miejscu, z którym ich rodziny były w wielu przypadkach związane od stuleci. „Godanie” nagle stało się pretekstem do pozbawienia kogoś majątku, wywiezienia bez możliwości powrotu czy też zabicia. Przez kolejne dekady śląskie dzieci były w szkołach bite za używanie mowy przodków, jej znajomość bywała przyczyną blokowania miejscowym awansu zawodowego.

Paradoksalnie to, że homogenizacyjne ciągoty Polski Ludowej nie zniszczyły do końca godki zawdzięczamy właśnie „gwarze śląskiej”, a więc sposobowi „sprzedania” regionalnej tożsamości w sposób bezpieczny, bez wzbudzania podejrzeń o bycie elementem niepewnym narodowościowo. Na wiele dziesięcioleci język śląski (w swojej skarlałej, okaleczonej, bo spolszczonej formie) trafił do skansenu, którego granicami były wypełnione rubasznością, a nieraz i wulgaryzmami, sceniczne występy kabaretowe oraz folklor. Trwało rozwadnianie etnolektu coraz częstszymi polonizmami. Łatwiej było usłyszeć błędnie spolszczone „Kochom cie” niż śląskie „Jo ci przaja”.

Z konsekwencjami tych procesów zmagamy się do dziś. Skojarzenie śląskości z kabaretem jest wciąż żywe, a niezaprzeczalny potencjał komiczny tej mowy tylko je wzmacnia. Tu przed oczami staje mi scena sprzed kilku lat, gdy w katowickim Teatrze Korez prezentowano najlepsze jednoaktówki napisane po śląsku. Akcja jednej z nich rozgrywała się podczas wojny trzydziestoletniej, a w pierwszej scenie autor zawarł opis gwałtów wojennych, tortur i palenia wsi. Mimo to, gdy tylko wybrzmiały pierwsze słowa, na widowni rozległ się śmiech. Mieliśmy do czynienia z najprostszym przykładem warunkowania, do jakiego doprowadziło zamknięcie śląszczyzny na wiele dekad w kabaretowo-folklorystycznym więzieniu.

Małpa, zegarek, język i autonomia

Ślązacy przetrwali mroczne czasy PRL dzięki stereotypowi pracowitości (śląski „etos pracy” świetnie wpasował się w polską politykę eksploatacji regionu) i braku większych ambicji tożsamościowych. Wychowane wówczas polskie elity intelektualne uznały tę wersję śląskości za jedyną możliwą. Jakie było zatem ich zdziwienie, gdy w latach 90. na regionalnej scenie politycznej pojawił się Ruch Autonomii Śląska, którego lider Jerzy Gorzelik otwarcie mówił, że jest co prawda polskim obywatelem, ale narodowości śląskiej, który nie jest winien Polsce lojalności, dziedzictwo zaś Mickiewicza i Sienkiewicza uznawał za zupełnie Ślązakom obce. Jego barwne metafory, jak choćby ta porównująca Polskę do małpy, która zepsuła śląski zegarek, nawiązująca zresztą do słów brytyjskiego premiera Lloyd George’a, budziły na początku XXI wieku oburzenie po obu stronach polskiej sceny politycznej. Na spotkaniach z udziałem Gorzelika zbulwersowani uczestnicy pytali, kto dał mu prawo nie czuć się Polakiem. „Półtora miliarda Chińczyków nie czuje się Polakami i jakoś Rzeczpospolita istnieje”, odpowiadał kpiąco i ze stoickim spokojem lider RAŚ. O panice, jaką wzbudzały wypowiedzi Gorzelika świadczy fakt pojawienia się w roku 2000 jego organizacji w raporcie Urzędu Ochrony Państwa jako potencjalnego zagrożenia.

Szok ma jednak to do siebie, że nie trwa wiecznie. Dwadzieścia lat po największych kontrowersjach wzbudzanych przez Gorzelika polityczny mainstream oswoił się z większością jego postulatów. Dziś co prawda nie ma dyskusji o politycznej autonomii, na wzór tej, którą region cieszył się w dwudziestoleciu międzywojennym, a głównym postulatem Ślązaków jest autonomia kulturalna. Opierać się ma ona na uznaniu etnolektu śląskiego za język regionalny, a w przyszłości nadanie jego użytkownikom statusu mniejszości etnicznej. Gdy Donald Tusk obiecał w Radzionkowie spełnienie tego pierwszego postulatu, region zareagował nieufnością. Nic dziwnego w kontekście wcześniejszego traktowania Ślązaków przez państwo polskie. Tym razem jednak za słowami poszły czyny i Koalicja 15 Października bez problemów uchwaliła nowelizację, nadającą śląszczyźnie status języka regionalnego. Nowelizację zawetowaną przez Andrzeja Dudę.

Jynzyk jak Berga

„Ślōnski jynzyk je jak berga, co jij niy trza uznanio ôd politykrōw, coby istniała. Dejcie pozōr na berga” – takimi słowami prezydenckie weto skwitowała Rada Języka Śląskiego, społeczne ciało składające się z naukowców, literatów i działaczy, zajmujące się kodyfikacją etnolektu. Niemniej jednak nie sposób ukryć, że nowelizacja jest śląskiej kulturze i tożsamości niezbędna. O ile literatura śląska ma się dobrze (największe regionalne wydawnictwo Silesia Progress ma kilkadziesiąt śląskojęzycznych książek w swojej ofercie, zarówno dzieła oryginalne, jak i tłumaczenia światowej klasyki), a etnolekt jest coraz bardziej obecny w przestrzeni publicznej, o tyle nieobecność kwestii tożsamościowych w szkołach budzi obawy, że kolejne pokolenie będzie generacją wykorzenioną. A przecież wykorzenienie idzie w parze z depopulacją, największym obecnie zagrożeniem śląskich miast i wsi. Ostatnie miarodajne badania wiedzy śląskiej młodzieży pokazują, że około 90 procent z nich nie zna żadnych wydarzeń ani postaci z dziejów regionu, mowa przodków jest im coraz bardziej obca. Wydaje się, że śląska tożsamość właśnie teraz dotarła do punktu krytycznego. I to ostatni moment, by ją wesprzeć. Dla dobra obu stron. Aby Śląsk był syty i Polska cała.

Marcin Melon – Ślązak, nauczyciel, dziennikarz, działacz regionalistyczny i autor tworzący w języku śląskim.

W ostatnim czasie jesteśmy świadkami gwałtownego wzmożenia produktywności nowych nazw żeńskich. Przez to, że jest ono zadekretowane i systemowe, nie wzbudza we mnie aprobaty; tym bardziej, że podważa dotychczasowy semantyczno-syntaktyczny paradygmat nazw zbiorów (rzeczowników) osobowych.

Dyskusja w sprawie feminatywów toczy się u nas nie od dziś. Przypomnę dość liberalne stanowisko Rady Języka Polskiego z 2012 roku: „Formy żeńskie nazw zawodów i tytułów są systemowo dopuszczalne. Jeżeli przy większości nazw zawodów i tytułów nie są one dotąd powszechnie używane, to dlatego, że budzą negatywne reakcje większości osób mówiących po polsku. To, oczywiście, można zmienić, jeśli przekona się społeczeństwo, że formy żeńskie wspomnianych nazw są potrzebne, a ich używanie będzie świadczyć o równouprawnieniu kobiet w zakresie wykonywania zawodów i piastowania funkcji”.

Kolejne stanowisko Rady Języka Polskiego pojawiło się w 2019 roku: „Większość argumentów przeciw tworzeniu nazw żeńskich jest pozbawiona podstaw”, „dążenie do symetrii systemu rodzajowego ma podstawy społeczne”, „prawo do stosowania nazw żeńskich należy zostawić mówiącym”, a „w polszczyźnie potrzebna jest większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich w zasobie słownictwa”.

Warto przy tym zwrócić uwagę na brak kategoryczności rozstrzygnięć Rady, na pewną jej relatywność w podejściu, objawiającą się, chociażby stopniowaniem typu: „większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich”. Jak Rada sama przyznaje, „ma [to] podstawy społeczne”, a nie językowe (i językoznawcze); a i to społeczne nie jest kompletne lub większościowe, skoro „prawo do stosowania nazw żeńskich należy zostawić mówiącym”. A wśród mówiących, jak wiadomo, w tej materii zgody nie ma. Wielu nie podziela, podobnie jak ja, trafności orzeczenia z 2019 r., że większość argumentów przeciw „jest pozbawiona podstaw”. Podstawy są i to niemałe. Bezwarunkowe i bezrefleksyjne, czyli w każdym wypadku, bez zastrzeżeń,  stosowanie nazw żeńskich w opozycji do nazw męskich wydaje mi się podejściem nierozważnym i błędnym. Przyjrzyjmy się przykładowemu materiałowi językowemu. Czy na pewno nie mamy żadnych zastrzeżeń do stosowania feminatywów w parach: kopacz : kopaczka, węglarz : węglarka, widz : widzka? Jaką nazwę żeńską przyjąć np. w opozycji do rzeczownika myśliwy? A wobec męskich nazw znaczeniowo negatywnych czy nawet obraźliwych jak drań, szubrawiec, ancymonek? Tu i w wielu innych przykładach przy wymyślaniu nazw żeńskich chyba jesteśmy bezradni. Tendencyjne, sztuczne dążenie do wypełnienia luk w rzeczownikowej opozycji płci prowadzi do śmieszności. Nie dajmy się zwariować w tej nadgorliwości.

Nie znaczy to, że nie możemy wprowadzać nowych nazw żeńskich, zwłaszcza wtedy, gdy nas to nie razi, gdy nie mamy przy tym poczucia rewolucyjnego gwałtu na języku ojczystym. Daje się przecież odczuć, kiedy korzystając z potencjalnych form w nazewnictwie, zgodnie z wykształconym przez wieki obyczajem językowym i przyjętymi regułami, przekraczamy niewidoczną granicę smaku. Oczywiście jest to dość subiektywne i zależne też od następujących po sobie okresów historycznych, wpływających na zmiany językowe. Wiemy, że język przedwojenny w interesującym nas zakresie różnił się od tego, który po II wojnie światowej wykazywał tendencje defeminizacyjne. Chodzi tu jednak o zakres tych zmian, ich gwałtowność, jak dzisiaj, oraz następstwa, jakie pociągają w rozumieniu pewnych kategorii językowych.

***

Nie ufając zbyt łatwym analogiom, chciałbym jednakże w porównaniu, którym się posłużę, odnieść się do powszechnie znanego konfliktu w sferze polityczno-społecznej. Pragnę wyrazić swój zdystansowany stosunek do różnego typu bardziej lub mniej oczekiwanych ingerencji w życie społeczne, np. w życie kobiet, przez narzucanie im decyzji w kwestiach dotyczących aborcji przez przedstawicieli określonej partii lub Kościoła, niekompetentnych w zakresie medycyny i prawa. Podobnie nie jestem też zachwycony, kiedy wpływowe w danym momencie historycznym grupy użytkowników języka, niefachowców w dziedzinie, w której usiłują zadekretować swoje oczekiwania, zbyt apodyktycznie lansują swoje postulaty dotyczące praktyk lingwistycznych.  A z taką sytuacją mamy do czynienia – z dość rewolucyjną ingerencją w dotychczas funkcjonujący system językowy, ingerencją uzasadnioną głównie kryteriami ideologicznymi. Jako językoznawca nie chciałbym się jednak godzić na wprowadzanie do języka sztucznych, tworzonych naprędce, na zasadzie neologizmu, nazw żeńskich, a w dalszej kolejności zdublowanych konstrukcji językowych typu „Sztukę naszą oglądali oczarowani nią widzowie i oglądały oczarowane widzki”.

Realizacja tego typu nie do końca przemyślanych postulatów, sprowadzająca się do próby zniwelowania w języku historycznej dominacji mężczyzn nad kobietami przez radykalne rozszerzenie zakresu nazw żeńskich, wynika z niepełnej świadomości językowej samozwańczych reformatorów, inspirujących tendencyjne zmiany językowe. Właściwie – zgodnie z ich reformą – powinienem powiedzieć reformatorów i reformatorek, by się posłużyć obligatoryjnym dla nich rozróżnieniem podmiotów osobowych w nazwach zbiorów typu widzowie, mieszkańcy, reformatorzy, które w języku zawsze odnosiły się wspólnie do kobiet i mężczyzn, a dziś muszą z osobna. W wyniku tych zabiegów nastąpiło bowiem przesunięcie znaczeniowe, a zarazem ograniczenie zakresu znaczeniowego wymienionych nazw. Do tej pory np. nazwa mieszkańcy odnosiła się do wszystkich mieszkańców bez względu na ich płeć. Dzisiaj odnosi się tylko do mieszkańców rodzaju męskiego. I dlatego, aby powiedzieć o wszystkich, wyrażamy już podwojoną osobową nazwę: mieszkanki i mieszkańcy Warszawy, Śląska itp.

Tendencyjnym narzucaniem zmian językowych, w rezultacie demolowaniem części istniejącego systemu językowego, nie przezwycięży się dziejowej niesprawiedliwości. Część językoznawców nie chce się wtrącać do tej ostatnio tak modnej przemiany językowej, charakterystycznej zapewne nie tylko dla feministek, ale i szerszych grup społecznych. Ja przeciwko nim nic nie mam, rozumiem nawet przyczyny ich rozgoryczenia i wierzę w ich dobre intencje. Uważam jednak, że gwałtownie narzucana społeczeństwu poprawka językowa, a dziś już chyba reguła, polegająca na zmianie rozumienia nazw zbiorów niczego nie załatwi w rzeczywistości społecznej, tj. w kwestii równouprawnienia kobiet. Może mieć jedynie znaczenie symboliczne. Tym zaś karmi się głównie polityka i zideologizowana socjologia, a nie naturalny rozwój języka danego narodu. Istotę tego nieporozumienia mogą zilustrować konkretne przykłady.

Problem zaczął się od nagłej potrzeby wypełniania luki w zakresie nazw żeńskich, z których przecież cała masa od dawna funkcjonuje, jak np. lekarka, pacjentka, mieszkanka. Stosowane i odbierane są one jako naturalne, usankcjonowane historycznie. Niektóre jednak są obco brzmiące, są neologizmami, tworzonymi na zamówienie społeczne. Za przykład mogą posłużyć: widzka, gościni, ministra (wobec minister), blacharka (wobec blacharz), kominiarka – chyba że kobietę, która zechce czyścić kominy nazwiemy kominiarzą!

Gdyby bitwa toczyła się tylko na polu liczby pojedynczej rzeczownika, spór by polegał jedynie na wypełnieniu braków leksykalnych, czyli dodaniu niefunkcjonującej dotąd widzki, ministry, premierki (bo chyba nie premiery?), prezydentki i chirurżki. I zdawać by się mogło, że na tego typu wypełnieniu braków – podkreślam: braków – leksykalnych w zakresie nazw żeńskich rzecz szczęśliwie by się zakończyła. A właśnie, że nie, bo język jest systemem powiązań, budowlą, z której nie zawsze da się wyjąć lub dołożyć jakąś cegiełkę, by wszystko było w porządku. Podważenie zasady takiej niesprawiedliwej kategorii męskoosobowej i dopełnianie jej w zdaniu zdublowanymi składnikami, które podlegają kategorii niemęskoosobowej, też może mieć destrukcyjne znaczenie. Chociażby w szerszym kontekście – w tzw. obligatoryjnej konotacji składniowej, rozumianej jako otwieranie miejsca dla składników zdania o określonej kategorii gramatycznej lub znaczeniowej. Taka duplikacja podmiotów osobowych i postawienie żeńskiego obok męskiego lub zdań składowych z tymi podmiotami w zdaniu złożonym łącznym wydaje mi się bałamutną uzurpacją.

***

Psychologicznie i socjologicznie nawet zrozumiałe jest zjawisko dokonującej się od jakiegoś czasu  rewolucyjnej zmiany w podejściu do naszego systemu językowego, zwłaszcza w funkcjonującej w liczbie mnogiej kategorii męskoosobowej : niemęskoosobowej, np. To byli młodzieńcy, lekarze, bandyci wobec: To były lekarki, malarki, bandytki. Od dawien dawna faworyzuje mężczyzn kategoria gramatyczna „męskoosobowości”, która zdominowała paradygmat gramatyczny, zwłaszcza w odniesieniu do nazw rzeczowników typu: nauczyciele, rzemieślnicy, mieszkańcy, arystokraci, złodzieje. Każdy z tych rzeczowników wchodzi w związki nie tylko z formami przymiotnikowymi: dobrzy, mądrzy, wysocy, ale i z odpowiednimi formami czasowników w czasie przeszłym w liczbie mnogiej: chodzili, myśleli, walczyli (wobec kobiet, które chodziły, myślały, walczyły). Wystarczyło, że w zbiorze nazwanym przez rzeczownik w liczbie mnogiej znalazł się choć jeden mężczyzna, a już czasownik w liczbie mnogiej stosujący się do tego rzeczownika musiał być w odpowiadającej mu formie męskoosobowej (a nie niemęskoosobowej, czyli żeńsko-rzeczowej). I chociaż w grupie uczniów był tylko jeden chłopak, a reszta to były dziewczęta, wystarczający i właściwy był komunikat: Uczniowie wyszli z klasy. A może teraz już tak nie będzie wypadało mówić i pisać? Jednego chłopca w takiej klasie może można nie zauważyć albo i tę  semantycznie – składniową podstawę też podważyć i wyrzucić do lamusa historii? Już dzisiaj mówimy, podwajając podmioty: Uczennice wyszły z klasy i uczeń wyszedł z klasy?

Jeśli w jakimś zdaniu pojedynczym nazwa mieszkańcy zostaje rozłożone na dwa osobne elementy, które w liczbie mnogiej muszą być wyrażone nazwą żeńskoosobową – mieszkanki i męskoosobową – mieszkańcy, zmusza nas to do podwojenia konstrukcji składniowej. W rezultacie powstaje całość będąca zdaniem współrzędnie złożonym łącznym: nasze mieszkanki zaprotestowały + nasi mieszkańcy zaprotestowali. Już od dłuższego czasu obserwuję takie podwojone konstrukcje.

Nikt mnie nie zmusi, bym się stosował do nowej mody i mówił: Najlepsze uczennice klasy czwartej jutro będą miały wolne i najlepsi uczniowie klasy czwartej będą mieli wolne. Który język, rozwijający się w naturalny, swobodny sposób, a nie sztucznie kodyfikowany, przyjąłby tego typu składniową nowinkę wbrew stałej zasadzie jego ekonomiczności? Wydaje się to niemożliwe lub bałamutne, zwłaszcza w czasach przesadnego dążenia do skrótu, wymuszonego przez wymogi internetu i nowoczesnej ogólnej tendencji do kondensacji i eliminowania rozwlekłego gadulstwa, nadmiaru mowy. Sam w to niestety teraz wpadam ze względu na potrzeby wyrazistości mojego wykładu.

W typie nazw rzeczownikowych, jak np. uczniowie, mieszkańcy, lekarze, ze względu na brak formalnego znacznika żeńskości można się dopatrywać niegodziwego źródła niedocenienia płci pięknej w naszym języku. Pominięcie formy żeńskiej, a co za tym idzie nieadekwatność opozycji rodzajowej, a także historyczna przewaga kategorii męskoosobowej nad niemęskoosobową rzeczownikowych nazw zbiorów w liczbie mnogiej w ostatecznym rezultacie musiała zaowocować potrzebą właściwej rekompensaty.

Nawet nie wszystkim kobietom się to podoba. Niektóre z nich dobrze rozumieją, że opór wobec systemu językowego, który się ukształtował przez wieki, i próba wymuszania na nim określonych zmian, nie przełożą się na rzeczywiste przezwyciężenie historycznego braku równouprawnienia kobiet. Zamach na język, nie jest w istocie skutecznym zamachem na rzeczywistą społeczną niesprawiedliwość (nierównowagę).

***

Jak widać, rzecz dotyczy nie tylko samego nazewnictwa, więc leksyki, ale jak już było mówione, pociąga też za sobą obligatoryjne zmiany w systemie fleksyjno-składniowym. Dając kolejne przykłady, by rzecz uczynić wyrazistszą i potwierdzić bezkrytyczne przyjmowanie nowych zasad dotyczących nazw żeńskich, odniosę się do szerzących się tego typu praktyk w telewizji. Na przykład redaktor TVN Radomir Wit (którego ze względów merytorycznych oraz za prawdziwe zaangażowanie i ekspresję przekazu wysoko cenię) zamiast dotychczasowego schematu zdaniowego „Kłaniam się widzom, którzy nas dziś oglądali” (nie jest to dosłowny cytat, tylko przykład), chcąc być językowym konsekwentnym neofitą, musiałby wygłosić formułkę: „Kłaniam się widzkom, które nas dziś oglądały i widzom, którzy nas dziś oglądali, studentkom i studentom, które nas oglądały, oglądali”. W ten oto sposób został sztucznie rozbudowany system składniowy – tylko z pozajęzykowych przyczyn. Czy to jednak pomoże kobietom w ochronie ich uzasadnionych praw albo też w poszerzeniu ich zakresu? Bardzo w to wątpię.

W moim odczuciu takie bezsensowne duplikacje składniowe to choroba dwudziestego pierwszego wieku, polegająca na pomieszaniu zrozumiałych i oczywistych dla współczesnych ludzi kryteriów sprawiedliwości społecznej oraz nie zawsze jasnych dla nich kryteriów zasad funkcjonujących w danym języku. Nie zdobywa się okopów Świętej Trójcy przez wysadzenie w powietrze jej historycznej nazwy.

Dziś jesteśmy zmuszani, by z nazw zbiorów osobowych (np. grup narodowych, zawodowych itp.) Polaków, chirurgów, ministrów, z ich wspólnego dla mężczyzn i kobiet zakresu znaczeniowego wyodrębniać nazwy żeńskie, co w wypowiedzeniu implikuje rozszerzanie, podwajanie całych konstrukcji zdaniowych. W konstrukcjach tych wyrażamy expressis verbis podmioty rodzaju żeńskiego (mieszkanki, polityczki), by zestawiać je jako byty osobne w ciągu zdaniowym, równolegle wobec zdegradowanej co do zakresu znaczeniowego, do niedawna samowystarczalnej nazwy wyrażonej rzeczownikiem typu mieszkańcy, politycy. Tak zaczyna się przemiana całego fleksyjno-składniowego paradygmatu, gdyż musimy konsekwentnie, obligatoryjnie stosować nie tylko wyrażone w zdaniu odróżnianie rzeczowników (w liczbie mnogiej) według kategorii męskoosobowej wobec niemęskoosobowej, ale i innych wyrazów z nimi powiązanych, takich jak przymiotniki, imiesłowy, zaimki, np. nasi mieszkańcy : nasze mieszkanki, nasi widzowie : nasze widzki. Podlegają temu także czasowniki w czasie przeszłym, np. poszli : poszły, zostali zwolnieni : zostały zwolnione. 

Jest oczywiste, że pomysłodawcom i pomysłodawczyniom tej językowej naprawy (inni powiedzą – demolki) zależy na równoprawnym traktowaniu podmiotów ludzkich, to znaczy kobiet i mężczyzn, czyli na opozycji rodzajów naturalnych. Nie zastanawiają się oni nad tym, że rodzaj gramatyczny nie zawsze się pokrywa z naturalnym i że jest on z zasady kwestią przyjętej w danym języku konwencji. Nie ma bowiem żadnej naturalnej właściwości, żadnej koniecznej, poza konwencjonalnie przyjętą, podstawy do tego, by stół w naszym języku był rodzaju męskiego, a drzewo nijakiego. Po niemiecku drzewo – der Baum jest rodzaju męskiego. Zatem, czy w realnym życiu społecznym warto nadawać takie znaczenie konwencjom językowym i z nazw zbiorów z natury wspólnotowych wydobywać nazwy żeńskie, by ustawiać je równolegle, zatem równoprawnie wobec nazw męskich, aby w ten sztuczny sposób nadawać im równoprawny status?

Tego typu znaczeniowa opozycja w realności mieszkańcy : mieszkanki, chirurdzy : chirurżki, widzowie : widzki, przeniesiona do metajęzyka, nie jest w pełni adekwatna z opozycjami kategorii lingwistycznych (męski : żeński, męskoosobowy : niemęskoosobowy). W języku relacje te są znacznie bardziej skomplikowane. Przeniesione z realności dosłownie jeden do jednego rozpoczynają całe to zagmatwanie, generują powstawanie całych ciągów z konstrukcją dodaną w wyniku zbytecznej dla języka duplikacji. Jako efekt następczy, a zarazem uboczny, doprowadza to do niezamierzonej redundancji językowej, czyli nadmierności, czegoś, co zbyteczne. Wystarczy powiedzieć: Polacy to mądry naród. Przejawem redundancji natomiast jest wypowiedź: Polki i Polacy to mądry naród. W Pieśni 5 (Księgi wtóre) Jana Kochanowskiego czytamy: „Nową przypowieść Polak sobie kupi, że i przed szkodą, i po szkodzie głupi”. Dlaczego z tego Kochanowskiego był taki paskudny antyfeminista?! Dlaczego zapomniał o Polkach? Oczywiście, że nie zapomniał. Tylko niektórzy, nawet językoznawcy z tolerancji sławni, gotowi są zapomnieć, jak brzmiał nasz język. A gdyby trzeba było w analogicznym zdaniu zastosować czas przeszły? „Nową przypowieść Polki sobie kupiły i Polacy sobie kupili, że i przed szkodą Polki były głupie, i po szkodzie głupie, i przed szkodą Polacy byli głupi, i po szkodzie głupi”. Od tego można osiwieć, co już na szczęście mi nie grozi.

Krótko mówiąc, mimo że szczerze popieram długotrwałą walkę o równe prawa kobiet i sam bez kobiet żyć nie mogę, uważam, że w rozstrzyganiu językowych problemów istotna jest nie poprawność społeczno-polityczna, lecz językowa. Oczywiście język nie jest tylko synchronicznym systemem znaków, ale i procesem historycznym. Każdy wyraz znaczy to, co znaczy, bo taką miał historię w wielowiekowym rozwoju języka – jak twierdził mój Mistrz, profesor Witold Doroszewski, wybitny językoznawca. Wiem to, bo byłem przez wiele lat jego sekretarzem osobistym, asystentem, a później adiunktem. Nie trzeba mi więc tłumaczyć, że język jest procesem. Z czasem język się zmienia i może się zmieniać, ale szanujmy jego ewolucyjność, zmiany wynikające z wielowiekowej praktyki językowej, a nie czynione na jeden rewolucyjny pstryk decydentów – przepraszam – decydentek i decydentów, niekoniecznie znających teorię zbiorów i adekwatność przyjętego wobec tych zbiorów nazewnictwa. Wiadomo, język jest nasz, jest konwencją, na którą myśmy się umówili.

Zawsze możemy się umówić inaczej. Papier wszystko przyjmie, tak jak ministrę, której się już nie wypleni, gościnię pewnie też już nie, ale myśliwą czy myśliwkę razem z widzką radziłbym jeszcze trzymać od nas z daleka. Taką, a może bardziej zmyślną grę lingwistyczną zostawcie raczej poetom. Koledzy językoznawcy, a przede wszystkim Wy, użytkownicy języka, nie gódźcie się tak łatwo, bezrefleksyjnie na bylejakość kształtowanego przez stulecia języka, pielęgnowanego przez naszych przodków. Niech nowi dyktatorzy mód zmieniają naszą polszczyznę niespiesznie i z umiarem, a przede wszystkim z wszechstronnym rozmysłem.

Grzegorz Walczak poeta, prozaik, dramatopisarz, satyryk, tłumacz literatury serbskiej i chorwackiej. Doktor nauk humanistycznych, b. wykładowca akademicki.

Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.

Dyskusja na temat żeńskich form osobowych trwa w najlepsze. Toczy się w mediach głównego nurtu, w internecie i podczas spotkań rodzinnych, a także na uczelniach. Rozgrzewa fora i zajmuje naszą uwagę, zyskując (czy potrzebnie?) rangę tematu politycznego. Może dlatego, że wszyscy jesteśmy po trochu właścicielami języka ojczystego i – jak to właściciele – chcemy porządzić. Nic, tylko się cieszyć, bo przecież „pańskie oko konia tuczy”, a język od tego kwitnie i pięknieje. Czy jednak na pewno?

Warto zastanowić się, jak chcielibyśmy, by język polski brzmiał na co dzień, wyglądał na papierze, w jaki sposób moglibyśmy się nim nie tylko poprawnie, ale zrozumiale posługiwać – jednym słowem: porozumiewać. Oczywiście przy zachowaniu norm językowych i wspólnych zasad, ale także z szacunkiem dla tych, którzy chcą pewnych odstępstw, wychodząc z założenia, że język jest żywy i żywo reaguje na zmiany społeczne, gospodarcze, wszystkie inne.

Nowomowa. Czyżby?

„Modna nowomowa”, „sztuczne wyrażenia”, „niepotrzebne neologizmy”, „potworki językowe” – to często spotykane określenia, które mają zamknąć usta tym, którzy feminatywów używają i których wcale nie razi w rozmowie adwokatka, psycholożka albo ministra. Rozczaruję internetowych (głównie) specjalistów od języka: ani to nowomowa, ani neologizmy.

Nowomowa to – jak wiemy ­– wymyślony przez Orwella język władzy, który służył do manipulowania ludźmi i nastrojami społecznymi. Zmieniał rzeczywistość i był elementem opresji. Trudno jednak doszukać się jakichkolwiek działań unijnych eurokratów, naszego rządu lub (nie daj Boże!) prezydenta w sprawie feminatywów. Nasze władze mają zgoła inne, mniej lub bardziej ważne, sprawy na głowie. Na przykład kwestie języka śląskiego… Chyba, że podanie nazwy swojego stanowiska w formie żeńskiej przez nieżyjącą już ministrę Izabelę Jarugę-Nowacką lub ministrę Joannę Muchę uznać za przejawy opresji wobec kolegów. Dajmy spokój! Jedynym kłopotem jest to, że słowo to zostało utworzone nieprawidłowo, ale czy ministerka (poprawna forma) brzmiałaby mniej „feminatywnie”?

Neologizmy natomiast powstają po to, aby nazwać coś, co wcześniej nie istniało i co trzeba po prostu nazwać. A także aby zastąpić wyrazy obce w języku rodzimym albo nadać wyjątkowego stylu wypowiedziom artystów. Z żadną z takich sytuacji nie mamy tu do czynienia. Lepiej więc porzucić próby pokrycia pewnych luk we własnej wiedzy mądrymi (bo naukowymi) określeniami.

Co się zaś tyczy potworków i sztuczności – z tym dyskutować nie sposób, to kwestia gustu, a z nim się przecież nie dyskutuje.

Ekspertyzy vs poglądy

Jeśli chcemy podejść do sprawy fachowo i wyrobić sobie jakiś rozsądny pogląd, odwołajmy się do ekspertów w dziedzinie, na której sami się specjalnie nie znamy, ale interesujemy się nią, korzystamy z jej osiągnięć i uznajemy za ważną w życiu naszej wspólnoty.

Wielki słownik języka polskiego PAN podaje następującą definicję słowa „feminatyw”: wyraz nazywający kobietę wykonującą określony zawód lub pełniącą określoną funkcję, traktowany jako pochodny słowotwórczo od wyrazu mającego rodzaj gramatyczny męski, nazywającego mężczyznę lub w ogóle osobę pełniącą tę funkcję lub wykonującą ten zawód[1].

Skoro tak, to nic prostszego – nazywajmy kobietę wykonującą zawód lekarza lekarką (jeśli o specjalności z chirurgii, to nawet chirurżką), zawód piekarza – piekarką, a zawód montera – monterką. Możemy nawet nazwać kogoś pilotką (pilotem możemy nazwać także coś, a nie tylko osobę). Wiemy już, jak to robić! Osoby hołdujące bardziej tradycyjnemu podejściu powinny się tu ucieszyć  – słownik pozwala taki wyraz utworzyć od rodzaju gramatycznego męskiego, czyniąc w ten sposób zadość uznaniu, że znów „panowie przodem”.

Bliższe naszej polskiej tradycji jest podejście: lubię, bo znam, przyzwyczaiłem się i czuję się z tym dobrze. Naukowiec i prezes – to jest gość! A naukowczyni i prezeska… jakoś nam nie brzmią! Tu dotykamy istotnej kwestii ­–  zwyczajów językowych, z których rezygnacja budzi niepokój. Faktycznie, użycie określenia naukowczyni lub gościni dla niektórych jest trudne, niekiedy bolesne, czasem wręcz nieakceptowalne. Czy zatem feminatywy to kłopotliwa nowość? I tak, i nie.

Maciej Makselon – językoznawca, redaktor i popularyzator wiedzy o języku polskim mówi podczas swojego wystąpienia na TEDx w Koszalinie: „To, że jesteśmy przyzwyczajeni do czegoś, nie stanowi problemu. Problem zaczyna się wtedy, kiedy zaczynamy traktować, jakby świat narodził się razem z nami, jakby przed nami nie było niczego. A to, co znamy, było punktem odniesienia dla wszystkich i wszystkiego”. I przytacza przykład słowa gościni, obecnego już w tzw. słowniku warszawskim z 1927 roku, a także wielu innych używanych wówczas form, podawanych przez słowniki w latach 1807–1927, co skrupulatnie prześledził: preferansistka, wajdelotka, delegatka, prezydentka, doktorka, bankierka lub kojarzycielka[2].

Bądźmy jednak obiektywni – nie zawsze można mówić o tym, że mamy do czynienia z powrotem popularnych dawniej form. „Ich istnienie w słownikach nie musi oznaczać tego, że były one powszechnie używane – zauważa z kolei Marek Łoziński z Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. – Gościni była formą sztuczną w okresie międzywojennym. Nie znaczy to, że mamy jej nie używać; to bardzo dobrze utworzony wyraz. Natomiast nie mówmy, że do niego wracamy, bo to nieprawda” – zaznacza[3].

Czyli możemy mieć różne oceny, ale gościni już u nas gościła – to pewne!

O historię warto pytać rodzinne autorytety, nasze babcie i dziadków, najlepiej tych z przedwojennych roczników. Jak zauważyła jedna z internautek „chodziło się wtedy do doktora lub doktorki, uczyły profesorki, była też prezeska…”. Możemy również poszukać wyjaśnień w literaturze – w końcu większość Polaków i Polek pochodzi nie tylko od „Chłopów” Władysława Reymonta, ale w równym stopniu od „Chłopek” Joanny Kuciel-Frydryszak. Może w tym tkwi cząstka odpowiedzi na pytanie, dlaczego jedni przyjmują formy żeńskie ze spokojem, a inni traktują je jak wymysł „lewaków”. Boimy się tego, co nowe…

Ekonomia w języku

Feminatywy są dobre tak samo, jak maskulatywy i formy neutralne. Ani lepsze, ani gorsze. Pozwalają od razu rozpoznać, że mówimy o niej, a nie o nim. Są najkrótszym i najprostszym, a więc najbardziej ekonomicznym sposobem przedstawienia osoby rodzaju żeńskiego. A język dąży do prostoty i ekonomiczności wypowiedzi. Pani doktor w stosunku do krótszej doktorki nie broni się, tak samo jak pani chemik albo pani prezydent. Krótsze formy trafiają w sedno, a dłuższe mogą nawet wprowadzać zamieszanie. Jak w tekście nieodżałowanej Stefanii Grodzieńskiej, wspaniałej pisarki, aktorki i satyryczki zatytułowanym Dałam listonosz, opublikowanym w Przekroju w 1960 roku[4]. Mistrzyni satyry wyraziła w nim dowcipnie i dobitnie swoją niezgodę na kojarzenie męskich nazw zawodów z profesjonalizmem, a żeńskich nie. Dzisiaj, po sześćdziesięciu latach większość społeczeństwa tym bardziej nie chce takich skojarzeń i posługuje się bez oporów słowami: astronomka, matematyczka, redaktorka, informatyczka czy piłkarka. A nawet – prezeska i burmistrzyni!

W odpowiedzi na tę narastającą tendencję, obserwowaną u nas od lat, w 2019 roku ukazał się stosowny komunikat Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN. Zawiera on  poniekąd replikę wobec opinii tych, którzy uważają, że symetria rodzajowa w języku to „nagła, rewolucyjna ingerencja w funkcjonujący od wieków system językowy, ingerencja uzasadniona jedynie kryteriami ideologicznym”.

„Rada (…) uznaje, że w polszczyźnie potrzebna jest większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich w zasobie słownictwa. Stosowanie feminatywów w wypowiedziach, na przykład przemienne powtarzanie rzeczowników żeńskich i męskich (Polki i Polacy) jest znakiem tego, że mówiący czują potrzebę zwiększenia widoczności kobiet w języku i tekstach. Nie ma jednak potrzeby używania konstrukcji typu Polki i Polacy, studenci i studentki w każdym tekście i zdaniu, ponieważ formy męskie mogą odnosić się do obu płci”.

Znak tego, że mówiący czują potrzebę… Jeśli dobrze to rozumiem – można uznać, że język to nie misterna budowla, z której nie wolno nam wyjąć choćby cegły, ale żywy i pulsujący organizm, zmieniający się w czasie i przestrzeni. A jego kodyfikatorzy (językoznawcy) mogą jedynie badać go, obserwować życzliwie i uwzględniać zmiany, jakie w nim zachodzą. Pilnować wzorców i bronić zasad – tak, ale raczej jak troskliwi rodzice, a nie żandarm i sędzia.

Językowe łamańce

Na koniec argument ostatniej linii, często używany przez przeciwników niektórych form żeńskich: „Kto to słyszał – chirurżka, adiunktka albo architektka? Nie da się tego wymówić!”. Trzeba przyznać  – faktycznie łatwo nie jest. Ale można być raczej spokojnym o to, że ci, którzy potrafią wypowiedzieć (z mniejszym lub większym trudem) polskie słowa: źdźbło, zmarzlina, garść, zmarszczka i krztusić – poradzą sobie zapewne ze wszystkimi innymi, nawet bardzo trudnymi, wyrazami.

Szczególnie, gdyby miały one dotyczyć bliskich im osób, czyli dziewczyn i kobiet, z których każda może sama zdecydować, jak nazywać jej stanowisko w pracy lub zawód, który wykonuje. I jak się do niej zwracać w tym kontekście. Jeśli chce być panią adiunkt lub panią doktor – proszę bardzo! Ale jeśli marzy o tym, żeby zostać astronautką, psycholożką lub prezydentką, pozwólmy jej na to.

Zapytajcie kobiety o zdanie, one wiedzą, czego chcą!

 

[1] Wielki słownik języka polskiego, praca zbiorowa, red. nauk. P. Żmigrodzki, PAN, Warszawa 2022, dostępny online: https://wsjp.pl/.

[2] Feminatywy. O genderowej nowomowie słów kilka, M. Makselon, TEDx Koszalin, styczeń 2023, https://www.youtube.com/watch?v=MYH2qGScEVk.

[3] Feminatywy – nowy wymysł czy wiekowy środek językowy?, https://trojka.polskieradio.pl/artykul/3375508,feminatywy-nowy-wymysl-czy-wiekowy-srodek-jezykowy.

[4] S. Grodzieńska, Dałam listonosz, „Przekrój” 1960, nr 05; https://przekroj.pl/archiwum/artykuly/5657.

Robert Smoleń: Zastanówmy się, jak wygląda polska polityka po ośmiu miesiącach nieustannych kampanii i serii głosowań – na posłów i senatorów, władze lokalne i ostatnio przedstawicieli naszego społeczeństwa w Parlamencie Europejskim. Chodzi o to, żebyśmy popatrzyli na scenę polityczną z większego dystansu, również w kontekście przyszłorocznej elekcji prezydenta RP, która zwieńczy ten wyborczy maraton. To będzie moment, w którym ta scena ułoży się w kształcie, który potrwa przynajmniej przez jakiś czas. Na dzisiaj, po 9 czerwca, wydaje się, że mamy do czynienia z pewną stabilizacją: dwie duże formacje zdominowały system partyjny, cztery mniejsze ugrupowania (z tym, że dwie z nich jak do tej pory współtworzą jeden blok, Trzecią Drogę; inaczej widzę sytuację na lewicy, gdzie małe stronnictwa, włącznie z Razem, nie są moim zdaniem zdolne do samodzielnej egzystencji) mają dość niestabilne notowania, nawet jeśli fluktuują w ramach wąskich widełek. Mnie zastanawia to, że Prawo i Sprawiedliwość cały czas utrzymuje mniej więcej trzydziestoprocentowe poparcie, mimo że z jego rąk zostały wytrącone instrumenty, które wydawały się decydujące dla jego siły, np. publiczne media przekształcone w narzędzie wyjątkowo tępej propagandy, czy hojne programy socjalne – bo te są kontynuowane (a nawet poszerzane) przez obecny rząd. Tłumaczę to sobie tym, że postawy społeczne nie zmieniają się tak szybko, jak byśmy chcieli. Bo jednak cały czas obserwujemy stopniowy spadek poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości.

Jan Garlicki: Prawdopodobnie jest pewna stała grupa wyborców, która przynajmniej do pewnego stopnia będzie głosować na Prawo i Sprawiedliwość niezależnie od tego, co się wydarzy. Jest to być może smutne z punktu widzenia patrzenia na przyszłość kraju. Nawet różnego rodzaju afery i aferki, jakie zostały teraz odkryte, nie kruszą – jak widać – tego żelaznego elektoratu. Liczy on może trzydzieści, może dwadzieścia kilka procent (to zależy też od frekwencji odnotowywanej w kolejnych wyborach).  Widziałem mem, że jakby snopek słomy wystawić na pierwszym miejscu na Podkarpaciu, to też by został wybrany do Europarlamentu. Coś w tym jest. Chociaż z drugiej strony trzeba zauważyć, że zostały tylko trzy województwa, w których w ostatnich wyborach kandydaci PiS zdobyli pierwsze miejsce (najwięcej głosów), a we wszystkich pozostałych na miejscu pierwszym znaleźli się kandydaci Koalicji Obywatelskiej. To pokazuje, że elektorat PiS do pewnego stopnia kruszeje, nie uczestniczy, inni zdobywają więcej głosów.

Jerzy J. Wiatr: Podstawowa lekcja z tych wyborów jest taka, że polska scena polityczna wyraźnie się ustabilizowała i stabilizuje się coraz bardziej w wariancie dwóch wielkich biegunów. Częścią tego jest przesuwanie się Koalicji Obywatelskiej na lewo w rozmaitych ważnych kwestiach. Przez to dla wielu wyborców stała się swą bardziej atrakcyjną wersją – lewicową w planach i na tyle silną, że gwarantującą możliwość ich realizacji. Tym w pierwszym rzędzie jest w moim przekonaniu spowodowany katastrofalny wynik Lewicy, nie jej jakimiś szczególnymi błędami – chociaż nie twierdzę, że ich nie było. Natomiast jeżeli chodzi o Prawo i Sprawiedliwość, to kluczem do zrozumienia, dlaczego zachowuje ono silną (choć już nie tak silną, jak w przeszłości) pozycję jest pewnego rodzaju anatomia jego elektoratu. Z czym się korelują istniejące podziały? Z wykształceniem (PiS wygrywa w cuglach wśród ludzi z wykształceniem podstawowym), miejscem zamieszkania (wieś) i wiek (ludzie po sześćdziesiątce). Przy takim podziale elektorat nie reaguje na bieżącą politykę. Nie da się tego zmienić na zasadzie, że rząd przeprowadzi parę słusznych i potrzebnych posunięć socjalnych, bo to nie zatrze w świadomości tej biedniejszej i mniej wykształconej części społeczeństwa pewnego rodzaju pamięci historycznej. Biedniejsza i mniej wykształcona część społeczeństwa czuła się osierocona, opuszczona. Żeby się zmieniło, musiałaby przyjść pamięć kolejnych pokoleń.

Dlatego sądzę, że mamy do czynienia ze sceną stabilną. Przy czym cechą tej stabilności jest jednak to, że obóz demokratyczny, obecnie rządzący, ma pewną przewagę. Z tym że wyraża się ona bardziej w procentach oddanych głosów niż w zdobytych mandatach. Gdyby na przykład w wyborach europejskich te trzy główne ugrupowania koalicji demokratycznej poszły razem, to przewaga tak zbudowanej listy nad listą Zjednoczonej Prawicy wynosiłaby nie jeden mandat, tylko 3-4 mandaty. To jest lekcja na wybory za 3 lata. Jeżeli ten obóz chce wygrać wybory, a na pewno chce, to do wyborów parlamentarnych powinien iść jednak ze wspólną listą.

Z wyborami prezydenckimi sprawa jest o tyle prostsza, że przy obowiązującej ordynacji to, co się dzieje w pierwszej turze ma w gruncie rzeczy bardziej psychologiczne niż polityczne znaczenie. Także w przyszłym roku decydująca będzie druga tura. Z jednym zastrzeżeniem! Ugrupowaniom demokratycznym nie wolno powtórzyć błędu, jaki popełniono w 2020 roku. Wtedy kandydat lewicy, Robert Biedroń, opowiadał głupstwa typu, i tu zacytuję niemal dokładnie: „Nie jest ważne, kto wygra: Duda, Trzaskowski czy jakikolwiek inny kandydat prawicy”. Jak się opowiada takie głupstwa, to nic dziwnego, że się potem dostaje mniej głosów niż Magda Ogórek. Tego nie wolno oczywiście powtórzyć. Wystawieniu własnego kandydata powinno towarzyszyć jasne i wyraźne powiedzenie: „W drugiej  turze wszyscy popieramy tego kandydata obozu demokratycznego, który się w niej znajdzie”. A ponieważ jest oczywiste, kto wejdzie do drugiej tury z tej strony, więc praktycznie biorąc, jest to złożenie jeszcze przed wyborami jednoznacznej deklaracji, że głosowanie na kandydata lewicy czy na kandydata Trzeciej Drogi nie oznacza zwiększenia szans na zwycięstwo kandydata Prawa i Sprawiedliwości.

J. Paweł Gieorgica: Tak to się dzieje w czasie ostatniej dekady, że lewica odchodzi, a świat skręca na prawo. To, co się stało w tych wyborach w innych krajach pokazuje, że ten proces nawet przyspiesza. Pod pewnymi względami ma to miejsce również w Polsce. Jeżeli coś nowego się wydarzyło, to alternatywna możliwość tworzenia przyszłego rządu złożonego z PiS-u i Konfederacji. Na razie czysto matematycznie, na papierze. Jak to będzie wyglądało w przyszłości, zależeć będzie od tego, jak długo ten prawicowy trend się utrzyma. Nie można wykluczyć, że do takiej koalicji dołączy PSL, które jest od zawsze ugrupowaniem konserwatywnym obyczajowo, a obecnie skłóconym programowo z lewicą. W drugiej kolejności – centrowa partia marszałka Hołowni, któremu do nominacji na urząd prezydenta niezbędne będzie (w II turze) poparcie elektoratu PiS. To oczywiście nie znaczy, że lewica zniknie ze sceny. Ale potrzebuje lidera, który umiałby jej wielki potencjał wyborczy skutecznie podnieść i aktywować. Do tej pory były tylko sondażowe oraz kolejne wyborcze porażki, aż lewica doszła do strefy granicznej. Dalej może ją czekać już tylko otchłań, w której rozdrobni się do końca i przestanie się liczyć w grze politycznej.

Moja wizja rozwoju sytuacji jest, niestety, pesymistyczna. Rząd Tuska – co już wyraźnie widać – idzie ostro na prawo. Wcześniej widoczny był przechył na lewo, ale teraz, kiedy PO stała się partią wiodącą, jej niekwestionowany lider zmierza do tego, ażeby bardziej przypodobać się prawej stronie elektoratu. Mówię tu o nowej taktyce, odpowiedniejszej dla sprawowania rządów partii władzy. Dla mnie takim koronnym argumentem na wsparcie tej hipotezy był przygotowany projekt nowelizacji ustawy regulującej użycie broni przez żołnierzy, który w pierwotnej wersji był realną, a nie filmową licencją na zabijanie.

Mało się mówi o finansach państwa po wyborach. Zapewne zacznie się mówić już niedługo, kiedy w górę wystrzelą koszty życia. Kiedy także władze unijne narzucą nam dotkliwe rygory po rozrzutnym przekroczeniu poziomu deficytu budżetowego. Nadchodzą konieczne podwyżki związane ze wzrostem cen paliw i energii, ograniczone zostanie finansowanie projektów socjalnych itd. Niepokój niższych sfer, jakieś rozchwianie, mogą przynieść znaczące polityczne skutki w postaci zachwiania stabilnością systemu. Trudno będzie uznać je za nieistotne. Będzie więc odreagowywanie społeczeństwa – może manifestacje, strajki, jak przed wyborami, podjudzające rolników? A może jakaś inna poszkodowana warstwa społeczeństwa stanie się kolejną twarzą protestów?

Jeżeli w Polsce ma nastąpić pożądana trwała stabilizacja, to widziałbym ją na takiej platformie: że udział w rządzeniu będą miały nie tylko na przemian dwie największe partie, lecz także inne ugrupowania. Zwracam uwagę, że rządząca koalicja demokratyczna w ostatnich wyborach nie otrzymała swoistej nagrody, która zwykle przynależy się zwycięzcom wyborów. To jest 10-15 procent głosów wyborców, które specjalnie się polityką nie interesują, ale poprzez szacunek dla werdyktu demokracji przenoszą swoje zaufanie na stronę wygranych. W tych wyborach tacy nie wystąpili. Ciekawe, czy czasem nie jest tak dlatego, że postanowili ukarać w szczególności rządzącą koalicję, która właściwie nic ze swoich kluczowych obietnic nie dokonała. Ani w sto dni, ani w pół roku.

Jerzy J. Wiatr: W dwóch kwestiach mocno się nie zgadzam. Po pierwsze z ostatnią tezą.  Można się spierać, czy wyborcy w wystarczającym stopniu wyróżnili obecną koalicję, ale nie można twierdzić, że tego nie zrobili. Koalicja Obywatelska w poprzednim Parlamencie Europejskim miała 16 posłów, teraz ma 21. Zjednoczona Prawica miała 27, teraz ma 20. Oczywiście można mówić, że to nie jest gigantyczna różnica, ale nie można twierdzić, że jej nie ma. Druga teza, z którą się nie zgadzam – to ta, że obecny rząd przesuwa się na prawo. Moim zdaniem – nie! Możemy się spierać, czy jest wystarczająco przesunięty na lewo – i oczywiście chętnie bym widział bardziej energiczne przesunięcie w tym kierunku. Ale po raz pierwszy na agendę wszedł projekt ustawy o związkach partnerskich (jak to się skończy, nie wiadomo, bo w tej sprawie jest znaczny opór). Po raz pierwszy od lat pojawiła się sprawa rewizji ustawy antyaborcyjnej. Tu znowu wiadomo, że droga jest wyboista, ale czym innym jest powiedzenie, że na tej drodze są wielkie trudności, a czym innym, że rząd się przesunął na prawo. Bo się nie przesunął. Natomiast wyborcy w tych sprawach dali mniejsze poparcie tej agendzie progresywnej, niż by to wynikało z sondaży. I ostatnia sprawa – kwestia granicy. Wsłuchuję się uważnie w różne głosy protestu przeciwko stosowanym środkom. Ale zadaję sobie pytanie: gdyby krytycy odpowiadali za państwo, jak zapewniliby jego bezpieczeństwo wobec oczywistej agresji rosyjsko-białoruskiej? Na napływ agresywnych pseudouchodźców, używających siły (w końcu z ich ręki zginął żołnierz), nie można odpowiedzieć łagodną perswazją. Na to trzeba odpowiedzieć siłą. Niestety. Z łagodną perswazją można dyskutować z tymi, którzy w dobrej intencji chcą się dostać do Polski. Ale nie z bojówkami, przygotowywanymi specjalnie do czegoś, o czym mówimy jako o wojnie hybrydowej. Jeżeli to jest wojna, to ma ona, niestety, swoje brutalne prawa.

Robert Smoleń: Rząd jednak wycofał się z tak radykalnego, jak pierwotnie planował, rozszerzenia prawa do użycia broni przez żołnierzy w czasie pokoju, czym przyznał, że była to propozycja nienajlepiej przemyślana. Są różne sposoby rozwiązywania trudnych problemów. Ich dostrzeżenie i wybór jest pewną sztuką. Na przełomie 2015 i 2016 roku Unia Europejska zakończyła ówczesny kryzys migracyjny, choć dzięki środkom wątpliwym moralnie (zapłacono prezydentowi Turcji, która ten kryzys faktycznie wywołała). Powstrzymanie napływu uchodźców i imigrantów uznano za ważniejsze. W sprawie kryzysu na polsko-białoruskiej granicy rząd jest równie nieporadny i nieskuteczny jak wcześniej PiS. A strzelanie do ludzi tam przebywających musi zostać uznane za niedopuszczalne.

Piotr Stefaniuk: W czasie dyskusji po ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych zastanawiałem się, o ile mniej głosów uzyskałoby PiS, gdyby nie kontrolowało mediów publicznych. Oceniałem, że mogłoby to być 10 do 15 procent. Wykazałem się żenującą naiwnością (nie mówię „niekompetencją”, bo nie uważam się za analityka bieżącej polityki). Co to znaczy, że tak ważny czynnik nie wpływa na postawę wyborców? To znaczy, że mamy do czynienia z podziałem tożsamościowym. A to taki podział, który każe głosować na „swojego”, choćby był złodziejem. To znaczy, że sytuacja nie zmieni się szybko i dwubiegunowa polaryzacja, o której mówił Jerzy Wiatr, będzie trwałą charakterystyką sceny politycznej. Kruche zwycięstwo w ostatnich wyborach każe poważnie obawiać się recydywy PiS, a tutaj stawką jest projekt modernizacyjny kraju. Biorąc pod uwagę wyborczy potencjał prawicy, należy ze szczególną determinacją przeprowadzić rozliczenie wszystkich nadużyć PiS-u. Procesy będą trwały wiele lat, ale prokuratura musi wykonać swoją pracę możliwie najszybciej. Liczę na to, że ujawnienie skali nieprawości choć o kilka małych procent uszczupli ich elektorat, a tych kilka procent może mieć kluczowe znaczenie w przyszłorocznych wyborach prezydenckich.

Zdzisław A. Raczyński: Właściwie od początku transformacji, od wyborów prezydenckich w 1995 roku, gdy na Kwaśniewskiego głosowały, generalnie, środowiska opowiadające się za modernizacją, proeuropejskie, lewicowe, postępowe, w Polsce utrzymuje się praktycznie przepoławiający nasze społeczeństwo podział elektoratu na promodernizacyjny i antymodernizacyjny, zachowawczy. Gdy przyjrzymy się rezultatom wyborów parlamentarnych w 2005 roku, to widzimy, że ten podział utrzymuje się mniej więcej niezmiennie, łącznie z poparciem dla skrajnej prawicy; wcześniej – dla Ligi Polskich Rodzin, dzisiaj – dla Konfederacji.  W wyborach do Parlamentu Europejskiego przed pięcioma laty PiS uzyskało 27 mandatów, Koalicja Europejska łącznie z partią Wiosna – 25. W tym roku koalicja demokratyczna łącznie zdobyła 27 mandatów, PiS z Konfederacją – 26. Przesunięcia są nieznaczne.

Mniej więcej jedna trzecia wyborców stale popiera tę antymodernistyczną, antylewicową i antyliberalną opcję. Zaproponowana przez PiS rewolucja narodowo-tradycjonalistyczna, wzmocniona przez ofertę socjalną, nie była odgórnym zabiegiem socjotechnicznym, lecz autentycznie wyrażała interesy dużej części naszego społeczeństwa. Ta grupa nigdzie się nie podziała. Ci wyborcy zawsze będą głosowali na antyliberalną prawicę, a ich liczebność będzie zmniejszała się powoli, w miarę zmian w strukturze demograficznej i w miarę, określmy to ogólnie, postępu cywilizacyjnego. Tę grupę  charakteryzuje tradycjonalizm, oczekiwanie na paternalistyczną, opiekuńczą rolę państwa i – swojskość. Przez swojskość rozumiem zarówno przywiązanie do tradycji, narodowych i katolickich, jak i lęk przed zmianami, przed otwarciem na nowości, na wpływy zewnętrzne, w których to oddziaływaniu widzi się zagrożenie dla dotychczasowego sposobu i stylu życia.  Podobne postawy dotyczą nie tylko Polski, lecz także tych krajów, w których skrajna prawica odnotowała sukces. Tam również ludzie boją się nieznanego,  nowych wyzwań i dają posłuch tym, którzy obiecują powrót do przeszłości, do traconych korzeni.

Niebezpieczeństwo obecnej sytuacji, według mnie, tkwi w tym, że Koalicja Obywatelska, największa partia bloku demokratycznego, nie proponuje wyrazistej, konsekwentnie liberalnej platformy ideowej. Staje się typową partią władzy. Wypchnęła wprawdzie, na użytek kampanii wyborczej, najbardziej konserwatywnych polityków, takich jak Ryś czy Zalewski, lecz nadal doskonale mieści w sobie i Kowala, i Nowacką. Koalicja Obywatelska nie tyle przesuwa się na prawo, ile jej lider, Tusk, będąc technokratą władzy, wchodzi na pole populizmu, przygotowane wcześniej i uprawiane przez PiS. Uważam, że Tusk liczy na to, że zdoła zapanować nad populizmem, że go osiodła i okiełzna. Istnieje niebezpieczeństwo, że może się srodze zawieść.

Populistyczny trend w polityce Koalicji Obywatelskiej oraz jej liberalizm gospodarczy otworzyły pole dla programu i działań Lewicy. Tak, aby pozostać wyrazicielem tendencji konsekwentnie liberalnej kulturowo, socjalnej, proeuropejskiej i promodernizacyjnej. Lewica wszakże tej możliwości albo nie dostrzegła, albo nie była w stanie jej wykorzystać. Lewica nie przemówiła własnym, oryginalnym i atrakcyjnym głosem. Chociaż jako jedyna chyba partia przedstawiła program przez wyborami do PE. Polityka jest teatrem. Lecz aby aria przyciągnęła, uwiodła odbiorców, trzeba nie tylko mieć dobry tekst, trzeba jeszcze mieć chwytliwą melodię i dobrych, wiarygodnych wykonawców, którzy nie fałszują. Lewica miała tylko libretto.

Robert Smoleń: We współczesnych społeczeństwach jeden główny podział, jak kiedyś między pracą a kapitałem, został zastąpiony mozaiką wielu różnych, nieustannie się zmieniających, sporów i konfliktów. Tworzą się nieformalne partie jednego tematu, które po załatwieniu swoich postulatów się „rozwiązują”. Jeśli w Polsce utrzymuje się jakiś podział w miarę trwały, to jest to podział – zgoda – na tradycjonalistów i zwolenników modernizacji. Tylko że moim zdaniem proporcje między tymi grupami wynoszą nie 50:50, lecz 80:20, może 85:15. Sztuczką, jaką sprytnie stosuje PiS jest zamazywanie tego metapodziału poprzez koncentrowanie uwagi opinii publicznej na wzbudzających emocje szczegółach, w oderwaniu od istoty głównego dylematu.

Ale chciałem teraz zadać pytanie o to, co wydarzy się za rok? Mniej w kontekście liczb i faktów – bo to chyba jest dość łatwe do przewidzenia. Ja bym powiedział, że prezydentem zostanie Rafał Trzaskowski, bo PiS nie znajdzie „drugiego Dudy”, a nikt z obecnych polityków tego obozu nie zdobędzie zaufania umiarkowanych, centrowych wyborców. Nikt poza tymi dwoma wielkimi obozami nie ma szans na wygranie tych wyborów. Włącznie z Szymonem Hołownią. Nie mówiąc już o Konfederatach czy Lewicy, która pewnie skończy tak, jak Magdalena Ogórek i Robert Biedroń. Ale co to będzie znaczyło? Czy wtedy obóz demokratyczny uzna, że ma już pełną legitymację do przeprowadzenia tych wszystkich zmian, jakie obiecywał w kampanii 2023 roku i których nie realizuje, powołując się na prawdopodobne weta Andrzeja Dudy? Czy nastąpi odbudowa państwa demokratycznego, praworządnego i sprawnego? Czy też będzie to, co jest – brak konsekwencji, rozmywanie się zamiarów, taka właściwie bylejakość, nic przełomowego się nie wydarzy? A jeśli tak, to czy są powody do obaw, że nawet jeśli najbliższe wybory wygra obóz demokratyczny to finalnie może dojść do renesansu populizmu i autorytaryzmu?

Jan Garlicki: Pierwsza rzecz, którą trzeba uwzględnić w naszej analizie, jest taka, że – powołuję się tu na wyniki badań – około połowy Polaków nie ma partii, z którą się w pełni identyfikuje, na którą po prostu chce głosować. Jest więc poszukiwanie umownej „trzeciej drogi”; nie mówię tu oczywiście o koalicji o tej nazwie, tylko o poszukiwaniu jakiegoś innego bytu. Było ich kilka i każdy odwoływał się do innej części elektoratu niezadowolonego: Samoobrona, Ruch Palikota, Kukiz’15, Nowoczesna. Teraz mamy Polskę 2050, która – jak sądzę – też przekona się o prawdziwości powiedzenia, że lepiej wybierać oryginał niż podróbkę. Teoretycznie istnieje duży potencjał dla nowej formacji, natomiast żadnemu z dotychczasowych ugrupowań nie udało się zagospodarować tego elektoratu na dłużej. Kierowały się też raczej do pewnego wycinka, a nie do wszystkich wyborców. W końcu jak przychodzi do wyboru, to na zasadzie „albo akceptacja, albo odrzucenie”, ludzie głosują na dwie najistotniejsze partie. Albo na PiS, albo na Platformę Obywatelską z przystawkami. Czy to się za rok może zmienić? Wątpię. Wybory prezydenckie prawdopodobnie wygra kandydat Koalicji Obywatelskiej. Chociaż może być problem, jeśli się okaże, że do drugiej tury przejdą na przykład Trzaskowski i Hołownia. Tu mogłyby być różne zachowania. Nie jestem taki pewien, że wtedy na pewno w cuglach wygrałby Trzaskowski.

Następna rzecz: wspomnieliśmy o lewicy. Została ona w pewnym sensie pozbawiona jej głównych elementów programowych. PiS zabrało jej kwestie socjalne. Teraz zresztą idzie w tę stronę Platforma Obywatelska, też gwarantując różne benefity i przywileje. Platforma zawłaszczyła jej postulaty światopoglądowe – kwestie aborcji, wolności, związków partnerskich itd. I lewica zostaje w pewnym sensie – przepraszam za określenie, nie chcę ich obrazić – taką trochę wydmuszką, której różne inne partie rozdrapały postulaty i zabrały ważne hasła wyborcze. Na marginesie: nie jestem pewien, czy sytuacja po eurowyborach, gdzie tylko trzy osoby otrzymały mandaty i wszystkie trzy wywodzą się z dawnej Wiosny, zadowala elektorat dawnego SLD. Mam co do tego poważne wątpliwości. Dodam jeszcze, że z badań wynika, iż duża część wyborców lewicy przynajmniej w ostatnich wyborach przełożyła swoje poparcie na Koalicję Obywatelską. To samo zresztą zrobili wyborcy Trzeciej Drogi, a zwłaszcza Polski 2050.

Jerzy J. Wiatr: Mówimy o podziale na linii lewica – prawica. Ten podział jest istotny, ale niejedyny. W tej chwili w Polsce nakładają się na siebie trzy, moim zdaniem, podstawowe wybory: jednym jest ten tradycyjny (lewica – prawica), drugim – orientacja europejska i antyeuropejska, trzecim – demokratyczny czy autorytarny sposób sprawowania władzy. Czy PSL w obecnej postaci jest częścią lewicy, czy nawet centrolewicy? Nie. Natomiast z całą pewnością jest częścią obozu demokratycznego, bo jest antyautorytarny. Z tego wynikają pewne konsekwencje. Gdyby cały podział był wyłącznie na linii lewica – prawica, to nie byłoby takiej sytuacji, że w społeczeństwie, w którym większość opowiada się na przykład za liberalizacją ustawy antyaborcyjnej, w Sejmie nie ma dla tej liberalizacji większości. Cała sztuka rządzenia polega teraz na tym, że trzeba doprowadzić do pewnego rodzaju stopienia się w jedno tych trzech elementów programowych, tzn. generalnie progresywna orientacja, proeuropejska i antyautorytarna. To nie jest rzecz prosta, ale moim zdaniem – wykonalna. Jedno jest bezsporne, jeśli chodzi o te wybory: mamy do czynienia z przesunięciem się sceny politycznej w kierunku nam bliskim. Jeżeli porównamy sytuację dzisiejszą z sytuacją sprzed pięciu lat, to nie ulega wątpliwości, że Polska jest dzisiaj w znacznie lepszej sytuacji. Szczególnie ciekawe jest to, że Polska poszła w odwrotną stronę niż Europa. W stosunku do Europy jako całości uzasadniona jest teza o wzroście sił antyeuropejskich, autorytarnych i konserwatywnych. W Polsce mamy do czynienia z odwrotnym trendem. My uważamy, że on nie jest dostatecznie silny, ale nie możemy negować, że on jest.

Zdzisław A. Raczyński: Oczywiście, możemy dokonywać ekstrapolacji naszych oczekiwań i wyobrażeń na czas za rok. Proponuję jednak, abyśmy przyjrzeli się temu, co mamy, co dokonał, a ściślej – czego nie dokonał rząd Koalicji 15 Października w ciągu sześciu miesięcy.  Tusk zasadnie, a nie tylko taktycznie, stwierdził, że w wyborach do PE Trzecia Droga zapłaciła cenę za swój swoisty symetryzm, za niejednoznaczny stosunek do rozliczeń. Faktycznie w czasie od powołania obecnego rządu nie przeprowadzono żadnej istotnej naprawy zepsutych elementów państwa. Nie przeprowadzono dogłębnego przeglądu, nie zmieniono zasadniczo reguł i procedur w administracji, która jest rdzeniem sprawności państwowej. Militaryzacja języka i wszystko, czego jesteśmy świadkami w kwestii ochrony granicy, świadczy raczej o tym, że idziemy dalej w stronę pisizacji państwa. Można zrozumieć zniecierpliwienie Tuska, który ponagla i dopinguje swoich ministrów, rozumiejąc, jakie są oczekiwania elektoratu Koalicji 15 Października. Używając bardziej radykalnych sformułowań, Tusk na czele swoich koalicyjnych ministrów rządu jawi się jako wilk na czele stada baranów,  które nie potrafią podążać samodzielną drogą. Dlatego patrzę w przyszłość z dużą dolą pesymizmu, twierdząc, że nic nie zmieni się diametralnie w ciągu następnego roku. Utkniemy w miałkości sporów, w nijakości działań, w braku sprawczości i braku sprawności państwa. Dlatego nie można wykluczyć recydywy i powrotu do władzy opcji narodowo-tradycjonalistycznej. Wówczas nawet wybór na stanowisko prezydenta Rafała Trzaskowskiego, zdecydowanie na wyrost zaliczanego do lewicującego skrzydła koalicji, nie przełamie niepokojącego trendu rewolucji konserwatywnej.

J. Paweł Gieorgica: Dużo jeszcze byłoby do powiedzenia w tej sprawie. Moim zdaniem jest już za późno, żeby skonsumować oczekiwania wobec rządu Tuska, że w sposób prawidłowy dokona rozliczeń choć niektórych polityków poprzedniego obozu rządzącego za łamanie Konstytucji, przestępstwa, nadużycia budżetu, malwersacje itd. Teraz tak naprawdę pierwsze procesy i wyroki mogą być zrealizowane do końca nie szybciej niż za 4-6 lat.

Kampania prezydencka już trwa, dlatego że cechą sceny politycznej po ostatnich trzech wyborach jest to, że na skutek niemal antagonistycznego rozwarstwienia społecznego partie w sposób płynny wkraczają w kolejną kampanię. W następnych wyborach dojdzie do bardzo ciekawego pojedynku. Moim zdaniem jest jeden podział, który w ogóle tutaj nie był brany pod uwagę. Można spekulować, że osłabione PiS doprowadzi do jeszcze jednego rozłamu społeczno-politycznego: podziału na prawdziwych Polaków-katolików i całą resztę, resztę świata. „Jesteś prawdziwym patriotą itd… – głosujesz na naszego kandydata”. Pewnie będzie to jakiś ewangelista, może np. gładki Tobiasz, który stanie do pojedynku z Trzaskowskim, który będzie przedstawiany jako totalny nihilista.

Nie wiem, czy zauważyliście, ale w polskim systemie nigdy nie zrodziła się partia chadecka, która funkcjonuje chociażby w Niemczech, czy w wielu innych krajach. Niewątpliwie inklinacje w tym kierunku zdradza Hołownia, także  Kosiniak-Kamysz, który będzie zapewne ostatnim już  liderem partii  ludowców przed jej ostatecznym zniknięciem ze sceny politycznej. No cóż,  rolnictwo stało się  bardzo małą gałęzią przemysłu w gospodarce bloku, stanowiącą zaledwie około 1,4 procent PKB UE i nie więcej niż 5 proc. PKB w żadnym z 27 krajów Unii. Ale na razie jest to taki projekt in stadu nascendi – trochę podobnie do współczesnej lewicy: niby jest bardzo duży potencjał, ale nie może on skrystalizować się w jedną silną partię. Być może czeka nas, jeżeli miałbym przewidywać, początek drogi ku precyzowaniu tego kierunku budowy także innych partii opartych na realnych interesach kluczowych zbiorowości społecznych…

Piotr Stefaniuk: Powstanie chadecji w Polsce jest nierealne, w Polsce to się rozbije o episkopat! Przy takiej charakterystyce instytucjonalnego Kościoła katolickiego, w Polsce chadecja jest niemożliwa. Musiałaby mieć pewien stopień autonomii. A zobaczcie: chadecja – to jest „Znak”, „Tygodnik Powszechny”, tego typu środowiska – zupełnie wyplute poza Kościół. Chadecje są formacjami liberalnymi, a liberalizm to w oczach Kościoła najgroźniejszy wróg polskiej tożsamości.

J. Paweł Gieorgica: Trzeba jednak uwzględnić aktualne silne tendencje osłabienia instytucji Kościoła. Wiadomo jakie: odpływ wiernych – laicyzacja, rezygnacja z uczestnictwa w uroczystościach religijnych, nauki religii w szkołach itd. Można przewidywać, że jeżeli wartości religijne staną się orężem i paliwem do walki politycznej w wyborach prezydenckich, to ten ważny podział stanie się kluczowy. Nie wiem, czy i kiedy tak się stanie, ale wskazuję na bardzo duże prawdopodobieństwo, że może tak być. Trudno jest przewidywać, jak się ta sytuacja będzie rozwijała. Jeszcze raz podkreślam, że jestem w tej sprawie pesymistą. Nie spodziewam się, że do czasu wyborów prezydenckich zmieni się coś na lepsze. Może się zmienić tylko na gorsze – z tych powodów, o których mówiłem.

Redakcja „Res Humana” szykuje się do odbycia dyskusji poświęconej poszukiwaniu optymalnych, z uwzględnieniem zmieniających się postaw społecznych, ale także aktualnego układu sił w polityce, sposobów uregulowania prawa kobiet do decyzji o terminacji ciąży. Kwestia ta od początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia unosiła się nad polskim życiem publicznym, aż po 22 października 2020 roku nabrzmiała i wybuchła. W znaczącym stopniu wpłynęła na powstrzymanie dryfu Rzeczypospolitej w stronę autokracji. Progresywne oczekiwania społeczne rozmijają się jednak z konserwatyzmem elit politycznych. Bez wątpienia ta materia zostanie uregulowana na nowo, ale kiedy i w jaki dokładnie sposób, pozostaje sprawą otwartą.

Uczestnikom planowanej debaty chcemy zaproponować kilka punktów, od której mogłaby się ona rozpocząć.

1. Problem aborcji nie jest problemem światopoglądowym

Rolą państwa demokratycznego – w odróżnieniu od teokratycznego – nie jest przymuszanie jego obywateli do przyjęcia i stosowania w codziennym życiu określonego zestawu norm moralnych i etycznych, w szczególności wypływających z doktryny i dogmatów dominującej religii. Państwo demokratyczne, zbudowane na zasadzie wzajemnego zaufania jego struktur oraz mieszkańców, ma szanować wszelkie mieszczące się w granicach prawa wybory dokonywane przez obywateli oraz stworzyć im komfortowe warunki do życia i funkcjonowania w społeczeństwie zgodnie z dokonanymi wyborami. Państwo powinno traktować aborcję jako procedurę medyczną, a nie dylemat moralny.

Wspólnoty religijne mogą oddziaływać na swoich członków mocą autorytetu; ale nie mogą – za pośrednictwem siły państwa – przymuszać osób pozostających poza nimi do zachowań zgodnych z kanonami wiary.

Karanie przez państwo za pomoc osobie najbliższej w wykonaniu czynności niezakazanej prawem, albo lekarza ratującego zdrowie lub życie pacjentki, jest moralnie nieakceptowalne.

2. Prawa człowieka są przyrodzone, ale ich zakres i sposób ochrony regulują przepisy

Podejście do praw człowieka ulega ewolucji, bo zmieniają się same społeczeństwa. Przechodzą procesy modernizacyjne, generalnie – zgodnie z historyczną logiką – umacniając wolność jednostki i poszanowanie jej godności, dając jej więcej przestrzeni do realizacji potrzeb i zaspokajania aspiracji (choć nierzadko, w wielu miejscach na świecie, nie jest to proces linearny). Nowe prawa wymagają kodyfikacji. W Polsce stało się kwestią sporną, czy właściwe jest poszukiwanie narzędzi innych niż zwykły proces legislacyjny, które prawdopodobnie przyspieszyłyby uznanie prawa do aborcji. Jeśli nie będzie większości parlamentarnej do zliberalizowania przepisów, może lepiej odwołać się do woli większości obywateli w ogólnonarodowym referendum, niż liczyć na bardziej progresywny skład przyszłego Sejmu i Senatu oraz odwagę kolejnego prezydenta? Do przygotowania decyzji w tej sprawie można też użyć nowoczesnych instrumentów demokracji, takich jak panel obywatelski; w ten sposób nowe rozwiązania będą trwalsze i lepiej rozumiane. Przed jeszcze większym dylematem można stanąć, jeśli okaże się, że możliwe jest uzyskanie rozwiązania cząstkowego, poprawiającego sytuację kobiet, ale nierozwiązującego problemu w całości.

3. Czy kompromis jest wartością nadrzędną?

Prawa narzucone lub uchwalone niewielką tylko większością mają mniejsze szanse na zakorzenienie się w życiu społeczeństwa. Szybki wzrost akceptacji dla uznania prawa kobiety do decydowania o jej ciele najprawdopodobniej nie jest przejawem wychylenia się wahadła w jedną stronę: opinia publiczna nie zaakceptuje powrotu do stanu prawnego z 1993/2020 roku. W jakim stopniu należy jednak brać pod uwagę głos tej części społeczeństwa, która godząc się na sens zmian, wyraża pewne obawy dotyczące jej zakresu?

Sztuka negocjacji polega na umiejętności skompensowania ustępstw w innych, niekiedy na pozór niezwiązanych obszarach – np. dostępność do psychologa/psychiatry, usunięcie klauzuli sumienia.

4. Jesteśmy obywatelami i obywatelkami Unii Europejskiej

Na obszarze UE obowiązuje swobodny przepływ osób, towarów i usług, dzięki czemu restrykcyjne prawo antyaborcyjne jest fikcją. Ponadto obywatele RP nie powinni korzystać z gorszych praw, niż te, którymi cieszą się inni Europejczycy. Chociaż kwestia ta nie należy do katalogu kompetencji Unii, kształtuje świadomość prawną wszystkich jej mieszkańców, którzy następnie oddziałują na zmiany legislacji w poszczególnych krajach (Francja właśnie wpisała prawo do aborcji do swojej konstytucji). Ktoś, kto chciałby odwrócić ten proces, na nowo otwierałby drogę do polexitu. Niewykluczone, że zdrowie publiczne stanie się z czasem jednym z obszarów integracji; będzie się z tym wiązać ujednolicenie standardu opieki medycznej.

Ilustracją tekstu jest artystyczna instalacja autorstwa Tomasza HOŁUJA, będąca hołdem wobec wszystkich kobiet spalonych na stosach jako czarownice. Praca składa się z kiczowatych chińskich trójwymiarowych pocztówek, na których centralna postać Jezusa została zastąpiona wizerunkami kobiet z krótkim opisem zdarzenia (kliknij w fotografię, aby powiększyć).

 

Wprowadzenie

Finansjalizacja jest zbiorem procesów sprawiających, że w gospodarce dominującą rolę zaczyna pełnić sektor finansowy, gdyż bardziej opłaca się inwestować w aktywa finansowe niż w gospodarkę. Jej następstwa niewiele mają wspólnego z ideami oraz wizjami, którymi kierowali się zwolennicy neoliberalizmu i globalizacji, mobilizując elity oraz masy społeczne do usprawniania gospodarki i doskonalenia świata społecznego. Kryzys finansowy z lat 2008–2009, pandemia COVID-19 z lat 2020–2022 oraz wojna w Ukrainie z całą mocą odsłoniły makiaweliczne oblicze finansjalizacji.

Moje podejście do analiz społeczeństwa ogarniętego finansjalizacją traktuję zarazem jako jego krytykę. W wydanej w 2023 roku książce krytykuję pewną wersję kapitalizmu, a nie kapitalizm w ogóle[1].

Nie po drodze mi z tymi przedstawicielami lewicy (na ogół chodzi tu o komunistów), którzy opierając się na pewnej interpretacji Karola Marksa poprzez rewolucję usiłowali w różnych krajach obalić kapitalizm, zastępując go własnością państwową, centralnym sterowaniem, czyli zbudować swoiście pojmowane społeczeństwo socjalistyczne. Poglądy Marksa i Engelsa i ich konkurentów na wizję gospodarki komunistycznej ewoluowały[2]. Zazwyczaj nie dostrzegali oni jednak tego, iż sposoby realizacji tych projektów i sama ich natura muszą prowadzić – użyję tu kolokwialnego wyrażenia – do politycznego „zamordyzmu” (inaczej mówiąc do jakiejś formy dyktatury, despotii, autorytaryzmu czy totalitaryzmu). W XX wieku ich idee zebrały okrutne żniwo w praktyce politycznej poważnej części świata.

Toteż moją intencją jest obnażanie dyskomfortów finansjalizacji, które na bieżąco zagrażają dobrostanowi społecznemu, a w dalszej perspektywie mogą sprzyjać poczynaniom na rzecz zastąpienia demokratycznych społeczeństw rynkowych jakąś nową odmianą despotii (tym razem kapitalistycznej). Trzeba więc odsłaniać dysfunkcje finansjalizacji, a zarazem proponować rozwiązania, dzięki którym właściciele kapitału oraz właściciele siły roboczej będą w stanie uzgodnić swoje interesy właśnie w ramach kapitalizmu w sposób korzystny dla obydwu stron.

Finansjalizacja z pespektywy ekonomicznej i socjologicznej

Pojęcie finansjalizacji kieruje uwagę badaczy na szczególny splot procesów o finansowym charakterze, które w XXI wieku doprowadziły w skali świata do radykalnych i zaskakujących zmian społecznych. Są to między innymi:

a) przyspieszające ubankowienie;

b) jeszcze szybszy niż wcześniej rozwój rynków finansowych;

c) narastanie dominacji finansów (rynków finansowych oraz instytucji finansowych) nad sferą realną;

d) wzrost znaczenia finansowych motywów działania;

e) podział krajów na te, które w ramach światowego podziału pracy specjalizują się w dostarczaniu produktów ze sfery realnej, oraz te, które specjalizują się w usługach – ze szczególnym skupieniem się na usługach finansowych;

f) powiększająca się nierównowaga pomiędzy wartością instrumentów funkcjonujących w sferze finansów oraz wartością produktów wytwarzanych w sferze realnej, nazywana hipertrofią finansów;

g) stagnacja dochodów pochodzących z płacy roboczej oraz relatywny spadek wynagrodzeń w stosunku do zysków osiąganych przez aktywność finansową, a w konsekwencji wzrost nierówności społecznych;

h) w łącznym efekcie zasadnicza zmiana logiki funkcjonowania kapitalistycznego systemu gospodarczego, polegająca na tym, że w stymulowaniu wzrostu gospodarczego poprzez wzrost popytu kluczowego znaczenia nabiera kredyt oraz inne zobowiązania zaciągane przez gospodarstwa domowe wobec instytucji finansowych, natomiast radykalnie zmniejsza się znaczenie dochodów pochodzących z wynagrodzeń[3].

Fundamentalną cechą ubankowienia jest wzrost ilości pieniądza powierzanego bankom komercyjnym w formie depozytów, co powiększa ich możliwości, jeżeli chodzi o kreację pieniądza bezgotówkowego. Ubankowieniu towarzyszy szybki rozwój niebankowych instytucji finansowych oraz rynków finansowych. Rynki finansowe stworzyły instytucjom finansowym duże możliwości generowania pieniądza bez pokrycia w towarach i usługach. Wykorzystują w tym celu sekurytyzowane[4] papiery wartościowe, których instrumentem bazowym są m.in. kredyty hipoteczne oraz posiadane już papiery wartościowe. Przy tym przenoszą ryzyko obciążające ich działalność na nabywców owych instrumentów.

Finansjalizacja spowodowała wielką nierównowagę pomiędzy zasobami sfery finansowej i zasobami sfery realnej, określaną potocznie jako hipertrofia finansów. Ilość pieniądza wielokrotnie przekracza światowy produkt brutto. Jest to efektem kreacji pieniądza w drodze operacji depozytowo-kredytowych, emisji papierów sekurytyzowanych oraz narastania długu publicznego.

Finansjalizacja charakteryzuje się niespotykanym wcześniej poziomem dominacji finansów nad sferą realną. Zdecydowana większość zasobów finansowych pozostaje w dyspozycji instytucji finansowych. Rośnie udział zewnętrznego finansowania podmiotów funkcjonujących w sferze realnej (rządów, przedsiębiorstw oraz gospodarstw domowych) przez instytucje i rynki finansowe, maleje natomiast udział finansowania wewnętrznego. Narasta dominacja elit finansowych nad elitami politycznymi i przedsiębiorcami. Wartość akcji coraz powszechniej jest traktowana jako jedyny cel zarządzania firmami. Gospodarstwa domowe zadłużają się, uzależniając się w ten sposób od instytucji i rynków finansowych, czemu towarzyszy zjawisko utraty przez rodziny wolności finansowej. Tak reagują one na stagnację dochodów. Instytucje finansowe są żywotnie zainteresowane we wciąganiu mas społecznych w życie na kredyt.

W XXI wieku skompromitowała się doktryna neoliberalna, która głosiła, że ograniczanie wynagrodzeń pracowników będzie miało pozytywny wpływ na wzrost gospodarczy i redukcję bezrobocia, ponieważ zyski osiągane przez właścicieli kapitału produkcyjnego oraz finansowego będą szły na inwestycje i innowacje. Okazało się, że ścieżka, którą podążają zyski, jest jednak zupełnie inna. Nie lądują one w przedsiębiorstwach, lecz trafiają na rynki finansowe. Następnie w formie kredytów wracają do gospodarstw domowych. To nie inwestycje bezpośrednie przy użyciu pieniądza pochodzącego z zysków, lecz przede wszystkim konsumpcja gospodarstw domowych – która obecnie jest rozwijana przy pomocy tego samego pieniądza, który wcześniej popłynął do sektora finansowego i potem został pożyczony tym gospodarstwom – napędza wzrost gospodarczy.

Finansjalizacja ujmowana z perspektywy socjologicznej jest procesem polegającym na wyłanianiu się nowego środowiska społecznego, które wyróżniają następujące cechy:

1) relacje bezpośrednie są wypierane przez relacje o charakterze pośrednim;

2) interakcje, czyli wzajemne dwustronne oddziaływania ludzi na siebie, są wypierane przez oddziaływania jednostronne i nieodwzajemnione;

3) relacje długotrwałe są wypierane przez relacje krótkotrwałe;

4) relacje stabilne zastępowane są przez relacje o charakterze płynnym i zmiennym;

5) pieniądz staje się wehikułem relacji zawodnych i niepewnych, ciągle przy tym będąc fundamentalnym instrumentem budowy dystansów społecznych;

6) relacje symetryczne są wypierane przez relacje oparte na dominacji.

W społecznym świecie finansów nadzwyczajnego znaczenia nabierają relacje pośrednie, jednostronne, krótkotrwałe, płynne, zawodne i asymetryczne[5].

Przedstawione powyżej środowisko społeczne sprzyja trendowi, który nosi nazwę indywidualizacji. Jednostki oraz poszczególne rodziny starają się dbać o swoje sprawy indywidualnie, podejmując w tym celu działania jednostkowe i coraz rzadziej uczestnicząc w ruchach społecznych o masowej skali. W ostatnim ćwierćwieczu XXI wieku zakończyła się era dużych i trwałych ruchów społecznych, które starały się prawidłowo zdefiniować interesy warstw społecznych stanowiących ich bazę polityczną i dbać o ich realizację. Obecnie jednostki i rodziny są zdane same na siebie w kontaktach z pracodawcami, urzędami, dostawcami towarów i usług. Związki zawodowe są w odwrocie. Słabnie ich zdolność do ochrony interesów pracowniczych. Również tradycyjne partie wyczerpały swoje możliwości dalszego reprezentowania interesów poszczególnych warstw i klas w przestrzeni publicznej. Nowe środowisko społeczne sprzyja natomiast mnożeniu się ruchów populistycznych.

Finansjalizacja w wymiarze kulturowym jest procesem redukcji wielowymiarowej przestrzeni aksjonormatywnej do podsystemu sprawnościowego oraz podsystemu prawnego. Coraz większa liczba uczestników życia gospodarczego odrzuca, łamie lub ignoruje wartości i normy składające się na moralność, obyczajowość, pobożność, a także reguły mądrościowe, estetyczne i felicytologiczne[6]. Zaczynają kierować się przede wszystkim procedurami sprawnościowymi oraz normami prawnymi.

W ślad za destrukcją reguł moralnych, obyczajowych, religijnych i estetycznych narasta gotowość naruszania prawa. Firmy i osoby fizyczne z rozmysłem je naruszają, licząc na to, że tylko nieliczni pokrzywdzeni udadzą się do sądów. W przestrzeni aksjonormatywnej pozostają wtedy tylko wartości i normy sprawnościowe dotyczące osiągania zysku. Również temu kolejnemu etapowi erozji wartości sprzyja społeczne środowisko finansowe, zbudowane z relacji pośrednich, jednostronnych i asymetrycznych.

Obszar stosunków międzyludzkich, w którym na znaczeniu zyskują relacje pośrednie i jednostronne, jest podatny na rozprzestrzenianie się tchórzostwa moralnego. Polega ono na gotowości czynienia zła oraz na faktycznym jego czynieniu w sytuacjach, gdy:

(a) nie robi się tego osobiście;

(b) wprzęga się w ten proces innych ludzi, system społeczny lub różne instrumenty zapośredniczające relacje między nimi: pieniądze, maszyny i urządzenia, media;

(c) nie doświadcza się jego skutków własnymi zmysłami w bezpośrednich kontaktach z ludźmi i otoczeniem, stanowiących obiekty intencjonalnie złych oddziaływań.

Taki klimat kulturowy ułatwia tchórzom moralnym popełnianie nadużyć i oszustw finansowych, a także krzywdzenie innych ludzi bez skrupułów[7].

Co wniosły do finansjalizacji światowy kryzys finansowy, kryzys pandemiczny i wojna w Ukrainie?

Kryzysy z lat 2008–2009 i 2020–2022 unaoczniły fakt, że rynki finansowe mają poważnie ograniczone zdolności do samoregulacji. To rynki finansowe wtrącają gospodarki krajowe oraz światowy system gospodarczy w stany dalekie od równowagi; w dodatku nie są w stanie im jej przywracać. W takich sytuacjach niezbędne są więc interwencje państw. Zbankrutowała także idea deregulacji jako powszechnej zasady organizującej rynki i instytucje finansowe. Rządy oraz organizacje międzynarodowe wdrożyły więc liczne rozwiązania prawne i nowe praktyki w celu kontroli oraz reorientowania instytucji finansowych na styl działania obciążony mniejszym ryzykiem systemowym.

Polaryzacja świata na kraje, które specjalizują się przede wszystkim w wytwarzaniu dóbr materialnych w sferze realnej, oraz te, które specjalizują się w finansach i usługach, spotęgowała negatywne następstwa lockdownu podczas pandemii.

Obydwa ostatnie kryzysy wzmocniły tę cechę finansjalizacji, która polega na utrzymywaniu się nierównowagi pomiędzy zasobami finansowymi oraz łącznym światowym PKB. Znowu przesunęły się również oceny formułowane przez teoretyków i praktyków, jeżeli chodzi o określenie maksymalnych granic bezpiecznego funkcjonowania gospodarki w takiej nierównowadze. Dopiero pod koniec drugiego roku pandemii miało się okazać, że hipertrofia finansów grozi niekontrolowanym wzrostem inflacji.

W lutym 2022 roku nastąpiła eskalacja wojny w Ukrainie. Również jej korzenie w dużym stopniu tkwią w finansjalizacji. Napięcia, sprzeczności i asymetrie w światowym systemie gospodarczym zostały potraktowane przez Rosję jako zbiór okoliczności ułatwiających podjęcie działań militarnych, politycznych oraz gospodarczych, które miały spowodować zajęcie Ukrainy, a także przynieść rekonfigurację światowej architektury finansowej i geopolitycznej.

W pierwszym półroczu 2022 roku inflacja gwałtownie przyspieszyła. Okazało się, że na dłuższą metę nie można bezkarnie kreować pieniądza w dużym nadmiarze. Pandemia i wojna odsłoniły inflacyjny potencjał hipertrofii finansów. W dodatku stworzyły rządom, bankom centralnym oraz komercyjnym instytucjom finansowym niezwykłą okazję do potęgowania inflacji, jaką była narastająca hipertrofia finansów. W normalnej sytuacji – a rozumiem ją tutaj jako brak zarazy i wojny – taki wzrost inflacji, jaki miał miejsce w latach 2022–2023, prowadziłby do zamieszania społecznego i politycznego. Nic takiego się jednak nie stało. Bezpośredni sprawcy inflacji, chociaż nie najważniejsi – czyli pandemia i wojna – zostali wykorzystani do jej uwolnienia i ukrycia jej systemowych korzeni.

Uwarunkowania obecnej wojny w Ukrainie tkwią w finansjalizacji. To właśnie procesy ją charakteryzujące wytworzyły warunki finansowe i geopolityczne, w których Rosja była w stanie dokonać kolejnej inwazji na Ukrainę. Oczywiście, kluczowe znaczenie mają również przyczyny tkwiące w relacjach rosyjsko-ukraińskich, które nie są tutaj przedmiotem rozważań.

Elity finansowe Zachodu zaprzęgły elity polityczne i rządy do wspierania przedsięwzięć, które zbudowały potęgę finansową i militarną Rosji, uzależniły Europę od gazu, ropy naftowej i surowców dostarczanych z Rosji, osłabiły geostrategiczny sojusz Wspólnoty Atlantyckiej, wpychały kraje Europy Środkowo-Wschodniej w zależność od Rosji. Świat finansowy zafundował Rosji korzystne geopolityczne i finansowe podłoże, na którym jej władze – wsparte przez społeczeństwo rosyjskie – zaczęły zbrojnie realizować swoje ekspansjonistyczne dążenia. Finansjalizacja wzmocniła reżimy autorytarne w Chinach, Rosji, Indiach, krajach Bliskiego Wschodu. Rozchwiała systemy polityczne oparte na zasadach demokracji i liberalizmu społecznego. Osłabiła potencjał militarny Europy Zachodniej.

Szczęśliwie, w całym tym nieszczęściu, wojna zmobilizowała niektóre rządy, część świata biznesu oraz światłych obywateli do przeciwstawiania się niebezpiecznemu mariażowi elit finansowych Zachodu – oraz polityków stanowiących ich klientelę – z władzami i elitami krajów autorytarnych. Wymieńmy dwa przykłady tej nadzwyczajnej mobilizacji:

(1) wspieranie Ukrainy w wojnie z Rosją, chociaż narusza to interesy gospodarcze wielu krajów i elit Zachodu;

(2) dążenie do wzmacniania systemu bezpieczeństwa geopolitycznego i gospodarczego, chociaż ceną redukcji ryzyka towarzyszącego finansjalizacji będzie znaczący spadek standardu życia większości warstw społecznych w świecie Zachodu.

Tak oto po raz kolejny zaraza i wojna mogą być początkiem cywilizacyjnych przemian, które zdekomponują obecny ryzykowny porządek gospodarczy i polityczny – obecnie oparty na finansjalizacji – i przyniosą rozmaite wstrząsy i zamieszanie społeczne, w efekcie czego wyłoni się nowy, bliżej nieokreślony i trudny do przewidzenia ład światowy. Czy istnieje jakaś szansa na ocalenie tego, co jest dobre w finansjalizacji, i pozbycia się dyskomfortu i licznych zagrożeń z nią związanych? Trzeba życzyć powodzenia wszystkim tym, którzy angażują się w stanowienie lepszego oblicza świata opartego na rynku i demokracji.

Wiesław Gumuła, socjolog i finansista. Specjalizuje się w zagadnieniach dotyczących socjologii finansów oraz socjologii osobliwości społecznych. Autor wielu książek z socjologii ekonomicznej.

[1] W. Gumuła, Ironia finansjalizacji. Przemiany świata społecznego w XXI wieku z perspektywy ekonomii i socjologii finansów, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2023.

[2] Zob. W. Brus, K. Łaski, Od Marksa do rynku, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1992; A. Walicki, Marksizm i skok do królewstwa wolności. Dzieje komunistycznej utopii, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1996; W. Morawski (red.), Powszechna historia gospodarcza 1918–1991, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1994; W. Gumuła, Property and Ownership Relation: Return to the Social Theory of Karl Marx. Peter Lang AG, Berlin-Bern-Bruxelles-New York-Oxford-Warszawa-Vien 2018.

[3] W. Gumuła, Ironia finansjalizacji…, op. cit.

[4] Najogólniej mówiąc sekurytyzacja to operacje finansowe polegające na zamianie należności na papiery wartościowe. Ich celem jest pozyskanie kapitału przez różne instytucje np. banki.

[5] W. Gumuła, On Property…, op. cit.

[6] Felicytologia definiuje człowieka jako całość i określa również jego status jako całość. Status istoty ludzkiej jako całości zawarty jest w jej poziomie „człowieczym” nazywanym tu „bytem człowieczym”. Poziom ten określa istotę ludzką jako całość zdolną do tworzenia własnego życia w kierunku wyższej jakości (przyp. red.).

[7] W. Gumuła, Ironia finansjalizacji…, op. cit.

Artykuł ukazał się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.

Niezależne media publiczne służą obywatelom, społeczeństwu i państwu, ale przede wszystkim demokracji. Media publiczne uzależnione przez formację polityczną, ideologię czy religię prezentują jednostronną wizję świata, antagonizują społeczeństwo i zwykle służą władzy autokratycznej lub wspierają budowę takiej władzy. Zasady prawa medialnego strzegące niezależności mediów publicznych były przez lata niekorzystnie zmieniane, by za czasów rządów PiS zupełnie przestać obowiązywać.

KRRiT do naprawy

Należy sięgnąć po zasady prawne zabezpieczające niezależność mediów z ustawy o radiofonii i telewizji w pierwotnym kształcie, wyeliminowane w późniejszych nowelizacjach.

Pierwszą z nich była rotacyjna wymiana jednej trzeciej składu KRRiT co dwa lata. Przyjęcie rozwiązania, że rządząca formacja wybiera cały skład Rady na całą kadencję posłużyło jej politycznemu uzależnieniu. Drugą zasadą było utrzymanie niezależności członków władz mediów publicznych od organu powołującego. Wybrani członkowie mieli wolne mandaty, nie kierowali się żadnymi instrukcjami. Wybierali członków rad nadzorczych spółek mediów publicznych, którzy po wyborze nie byli od nich uzależnieni i samodzielnie wybierali zarządy tych spółek. Nadzór KRRiT dotyczył przede wszystkim programu i przestrzegania innych wymogów ustawowych. Członkowie zarządów mieli również wolny mandat, niezależny zarówno od prezydenta, parlamentu, jak i członków KRRiT.

Biorąc to wszystko pod uwagę, należy przede wszystkim rozwiązać Radę Mediów Narodowych jako organ niezgodny z Konstytucją, co stwierdził wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 13.12.2016 roku w sprawie powoływania władz mediów publicznych. Kompetencje kadrowe RMN powinny wrócić do KRRiT – jako ciała konstytucyjnego. KRRiT nie spełnia jednak teraz wymogów niezależności opisanych na gruncie europejskiego prawa medialnego, jest skrajnie uzależniona politycznie, nie prowadzi nadzoru regulacyjnego zgodnie z wymogami ustawy. Działa w oparciu o pozaprawną koncepcję „pluralizmu” mediów, zgodnie z którą media publiczne sprzyjały rządzącym prowadząc batalię z komercyjnymi. Toteż należy mocą ustawy rozwiązać obecną Radę i powołać nową. Trzeba przy tym zwiększyć do sześciu liczbę jej członków (co rozwiąże problem większości wymaganej przy decyzjach koncesyjnych), przywrócić rotacyjną wymianę 1/3 jej składu osobowego co dwa lata oraz rozważyć społeczny system wysuwania kandydatów na członków Rady.

W celu umocnienia kolegialnego charakteru Rady należy zapisać w ustawie wymóg, aby wszystkie decyzje administracyjne jej przewodniczącego były następstwem uchwały Rady. Przewodniczący nie mógłby wydawać np. decyzji o ukaraniu nadawcy bez uchwały kolegium, czy nawet – jak to się zdarza – bez jej wiedzy. Oznaczałoby to też, że przewodniczący nie mógłby odmówić podpisania decyzji, za którą nie głosował, a która uzyskała w głosowaniu wymaganą większość.

KRRiT powinna wyłaniać w otwartych konkursach członków rad nadzorczych spółek mediów publicznych. Kandydatów mogłyby desygnować organizacje społeczne, związki twórcze, izby gospodarcze. Za właściwe trzeba uznać wnioski grupy ekspertów, spisane przez Karola Kościńskiego w materiale pt. Media obywatelskie – założenia ustawy o mediach służby publicznej z listopada 2023 roku. Prace Rady winny stać się jawne, powinna ona być otwarta na dyskurs z rynkiem medialnym. Jednak propozycję sformułowaną w powyższym opracowaniu, aby Radę można było odwołać po odrzuceniu sprawozdania rocznego tylko przez dwie izby parlamentu lub jedną izbę po potwierdzeniu przez prezydenta RP, należałoby odrzucić – sprzyjałoby to próbom odwołania Rady przy układach politycznych stwarzających taką możliwość.

Finansowanie mediów publicznych

System opłat abonamentowych jest w założeniach solidarną daniną publiczną wspomagającą ważny interes publiczny. W praktyce okazał się on niewydolny, źle egzekwowany i niemoralny. W istocie abonament płacą tylko ci, którzy w przeszłości zarejestrowali odbiorniki, często osoby starsze, emeryci. Oni także płacą kary nałożone przez Pocztę Polską, która pobiera opłaty abonamentowe w przypadkach, gdy z różnych powodów życiowych przerwą płacenie. Nie istnieje sprawny sposób sprawdzenia faktu posiadania odbiornika „gotowego do użycia”. Z ustawowej definicji odbiornika wynika, że wszyscy (lub prawie wszyscy) powinni płacić opłatę abonamentową. W praktyce robią to zwykle ci, którzy najmniej korzystają z internetu, a wręcz osoby wykluczone cyfrowo. Tę niesprawiedliwą opłatę utrzymał PiS przez cały okres sprawowania władzy. Głównie dlatego, że stanowiło to wygodny pretekst, aby media publiczne finansować z budżetu pod pozorem rekompensaty za ubytek opłat na skutek zwolnienia z tej powinności poszczególnych grup społecznych w latach minionych, bez ekwiwalentu we wpływach abonamentowych.

Co gorsza, wszystko wskazuje na to, że nie ma sposobu reaktywowania sprawnego, akceptowanego społecznie systemu abonamentowego. Abonament powinien być ustawowo zniesiony, a zaległości tych, którzy niegdyś zarejestrowali odbiorniki, powinny zostać umorzone wobec braku możliwości egzekucji rzeczywistych zobowiązań tych osób, które nigdy go nie płaciły.

Propozycja wspomnianego dokumentu Media obywatelskie…, aby abonament zastąpić niższą, powszechną składką audiowizualną (którą objęci byliby podatnicy, czyli osoby pracujące lub prowadzący działalność gospodarczą) nie wydaje się właściwa. Dla rodzin, w których kilku dorosłych pracuje, suma składek audiowizualnych mogłaby okazać się wyższa, niż obecny „rodzinny” abonament. Poza tym należy spodziewać się silnego oporu wobec tej powinności, która dla dwóch trzecich dorosłych, niepłacących nigdy abonamentu, byłaby – może niedotkliwą – jednak nowością.

W tym stanie rzeczy wydaje się, że media publiczne powinny być finansowane z budżetu państwa. W ostatecznym rozrachunku nie ma przecież różnicy, czy płacimy podatek (quasi-podatek) bezpośrednio, czy pośrednio. System finansowania mediów publicznych powinien być tak skonstruowany, żeby gwarantować niezależność finansową tych mediów. Nie powinien opierać się na nakładach na media publiczne określanych w corocznej ustawie budżetowej, w której ich wysokość może być zależna od interesu politycznego większości parlamentarnej. Lepsze wydaje się być ustawowe zobowiązanie ministra finansów do przekazania na rachunek mediów publicznych (prowadzony przez KRRiT) odpisu od prognozowanych, kwartalnych wpływów z PIT i CIT, w określonym z góry procencie. Faktyczna należność byłaby korygowana podczas ustalania następnej, kwartalnej kwoty. Taki system byłby niezależny od konfiguracji politycznej i opinii aktualnego ministra.

Status prawny nadawcy publicznego

Nie ma wystarczających powodów do zmiany statusu prawnego mediów publicznych jako spółek skarbu państwa, z nadzorem właścicielskim odpowiedniego ministra i z wyłączeniem spraw programowych z obszaru jego kompetencji. Minister powinien zachować prawo do powoływania jednego członka rady nadzorczej celem bieżącego nadzoru na sprawami finansowymi spółki i jej kondycji ekonomicznej. Jego kodeksowe uprawnienia powinny być uzupełnione prawem do zgłaszania w ciągu roku obliczeniowego (niezobowiązujących władze spółki) uwag finansowo-ekonomicznych i propozycji z tego zakresu. Sposób ich wykorzystania byłby oceniany przez walne zgromadzenie.

Dotychczasowym, niestety ledwie dostrzegalnym problemem mediów publicznych, była ich komercjalizacja, prowadzona zwykle pod płaszczykiem realizacji powinności publicznych. Media publiczne walczą o miejsce na rynku, kierując się tymi samymi parametrami, co media komercyjne, czyli oglądalnością i wysokością wpływów reklamowych. Widać to przede wszystkim w przypadku rynku telewizyjnego, na którym od lat ścierają się trzy grupy telewizyjne związane z TVP, TVN i Polsatem. Rzecz w tym, że zgodnie z prawem europejskim pomoc publiczna przysługuje tym przedsiębiorcom, którzy realizują przedsięwzięcia niekoniecznie opłacalne rynkowo, ale ważne ze względów społecznych. Media publiczne korzystają z preferencji finansowych jedynie dlatego, że realizują (a w bieżącym stanie rzeczy – powinny realizować) programy trudniejsze, o wyższej wartości merytorycznej, warsztatowej lub estetycznej, bardziej specjalistyczne lub odpowiadające potrzebom tzw. kultury wyższej. Niczego złego nie ma w muzyce disco polo (szczególnie odpowiednio dawkowanej), ale konkurowanie w tym obszarze z komercyjnymi stacjami świadczy o kompletnym niezrozumieniu powinności służby publicznej i zasad finansowania mediów. Zapisy ustawy o radiofonii i telewizji, dotyczące programów mediów publicznych, okazały się niewystarczające. Potrzebne jest zatem bardziej precyzyjne określenie, jakie konkretne potrzeby społeczne powinny zaspokajać media publiczne i jakim programom powinny być one przypisane. Trzeba rozważyć kwestię zapisów precyzujących jakość programów (audycji) publicznych. Ze swojej natury takie wymogi są trudno weryfikowalne, dlatego bardziej precyzyjne kryteria oceny programowej powinny dotyczyć kanałów tematycznych. Ich tematyka jest bowiem obecnie przypadkowa, raczej dyktowana poszukiwaniem nisz rynkowych lub koniecznością utylizacji reklam.

Struktura mediów publicznych

Interesująca wydaje się propozycja z opracowania Media obywatelskie… dotycząca tego, by połączyć regionalne rozgłośnie radiowe Polskiego Radia i wojewódzkie oddziały TVP. Powstałyby silne, wojewódzkie ośrodki medialne, bliskie koncepcji społeczeństwa obywatelskiego i Polski samorządnej. Taka konwergencja pozwoliłaby na oszczędności administracyjne i organizacyjne. Kwestią do ustalenia pozostaje utrzymanie nazw tych jednostek jako znanych i uznanych na rynku marek. Według tej propozycji nowe podmioty medialne miałyby wspólny portal internetowy. Obecna warszawska centrala TVP z siedzibą na ulicy Woronicza w Warszawie pozostałaby stacją ogólnopolską. Podobnie jak Polskie Radio z siedzibą na stołecznej ulicy Malczewskiego, które ma krajowy zasięg.

Ogólnopolskie media publiczne powinny być nadawcami kilku programów, dyktowanych potrzebami społecznymi, określonymi w ustawie. W przypadku telewizji publicznej mogłyby to być trzy ogólnokrajowe, wielotematyczne, rozsiewane naziemnie (również w innych formach przekazu)i powszechnie dostępne programy:

– Program I – informacyjno-publicystyczny, poświęcony bieżącym wydarzeniom i poznaniu ich istoty w kontekście politycznym, ekonomicznym, gospodarczym, historycznym i narodowym;

– Program II – kulturalno-rozrywkowy, poświęcony sztuce, teatrowi, filmowi, muzyce (kulturze wyższej);

– Program III – społeczno-obywatelski, poświęcony aktywności społecznej, gospodarczej i kulturalnej małych ojczyzn, czyli miast, miasteczek i wsi.

Program III powinien być efektem współpracy programowej z koncesjonowanymi nadawcami lokalnymi.

Programy telewizji publicznej powinny być objęte zasadą must carry – must offer i mieć zagwarantowane pierwsze miejsca w zestawieniu stacji do wyboru przez abonenta. Również liczba kanałów tematycznych powinna być określona. Mógłby to być m.in. kanał naukowo-edukacyjny, którego zadaniem byłoby np. przygotowanie wraz z właściwym ministerstwem zdalnej edukacji dzieci i młodzieży na wypadek szczególnych okoliczności. A także kanał poradnikowo-zdrowotny, realizujący też zadania z zakresu zdrowia publicznego, oświaty seksualnej oraz propagowania zasad higieny i zdrowego odżywiania się. Ponadto oczywiście kanał sportowy, wraz z utrzymaniem zasady obowiązku transmisji naszych reprezentacji narodowych czy reprezentantów w imprezach najwyższej rangi. Warto byłoby utrzymać program Polonia, którego kształt powinien powstać w porozumieniu z Ministerstwem Spraw Zagranicznych.

Media publiczne w nowym kształcie powinny jednak zachować obecne prawa do reklam, wówczas groźba ich komercjalizacji byłaby mniejsza. Przerwy reklamowe nie powinny być uciążliwe dla widzów i słuchaczy. Rozważyć można zakaz reklam w weekendy i święta. Niekomercyjny charakter mediów publicznych skutkować może większym zróżnicowaniem treści reklam zlecanych różnym nadawcom. Wydaje się, że reklamy centralnych urzędów administracji państwowej i rządowej powinny być obligatoryjnie zamieszczane w mediach publicznych, finansowanych ze środków obywateli-widzów. Byłaby to pewna nowość, wprowadzająca jasność przekazu rządowego i uniemożliwiająca w pewnym sensie propagandę. Rozważyć należy możliwość uwzględnienia dochodów z reklam w wysokości środków przekazywanych z budżetu państwa. W związku z tym w ustawie medialnej trzeba byłoby uwzględnić dyspozycję prawną do wydania przez KRRiT rozporządzenia precyzującego podmioty zobligowane do zamawiania reklam u nadawców publicznych.

Skończyć z centralizmem!

Słabością polskiego rynku informacji jest jego centralizm. To po części efekt próby narzucenia społeczeństwu ideologicznej wizji państwa i umocnienia władzy stojącej na straży tej wizji. W praktyce działo się to kosztem społeczeństwa obywatelskiego i społeczności samorządowych, lokalnych. Tym należy tłumaczyć ustawową marginalizację małych nadawców lokalnych, którzy zgodnie z prawem traktowani są na równi z największymi, także międzynarodowymi, nadawcami komercyjnymi. Stąd wszystkie wymogi prawne i obciążenia, które nie mogą być pokryte z dochodów z lokalnych, płytkich rynków reklamowych. Koncesjonowani nadawcy lokalni to fenomen polskiego rynku telewizyjnego. Często swe istnienie zawdzięczają pasji, a wręcz poświęceniu konkretnych osób w służbie lokalnej społeczności. Pomimo faktu, że wymogi art. 21. ustawy o radiofonii i telewizji nie dotyczą lokalnych stacji, w praktyce zadania publiczne są realizowane przez nie w większym stopniu, niż w przypadku telewizji publicznej. Wydaje się, że obecnie, gdy doceniamy wartość społeczeństwa obywatelskiego i lokalnych społeczności, lokalni nadawcy powinni być objęci nowymi regulacjami prawnymi.

W ustawie medialnej należy uwzględnić definicję mediów lokalnych. Mogłaby ona precyzować je np. jako nadawców wielotematycznych koncesjonowanych programów telewizyjnych, związanych z lokalną społecznością, działających na rynkach o potencjalnej liczbie odbiorców nieprzekraczającej miliona (zasięg techniczny). Jeśli tacy nadawcy wykażą na ustalonej próbie programowej, że ponad 60% ich programu obejmują informacje, publicystyka i relacje o treści lokalnej – powinny nabywać prawa do podpisywania kart powinności, podobnie jak nadawcy publiczni, którzy to corocznie czynią i są zeń finansowo i merytorycznie rozliczani. Tym samym mieliby możliwość podpisania również umowy z trzecim programem TVP, którego społeczno-obywatelski charakter opierałby się na materiałach i treściach pozyskanych w drodze tej współpracy. Rozwiązanie takie pozwoliłoby utrzymać podmiotowy charakter finansowania programów misyjnych, z wykorzystaniem procedur już istniejących.

Sprawa nadzoru

Należy powołać nowy, oddzielny podmiot zajmujący się szeroko pojętą obsługą mediów publicznych, niezależnie od zadań programowych. W pewnym sensie byłby on wzorowany na rozwiązaniu funkcjonującym w Stanach Zjednoczonych, gdzie istnieją: NPR (National Public Radio) oraz CBP (Corporation for Public Broadcasting) i PBS (Public Broadcasting Sevice). Zakres obsługi powinien być przedmiotem dyskusji – na pewno nie chodzi o cenzurę, która konstytucyjnie jest w Polsce zakazana. Powinnością nadawcy publicznego powinien pozostać głównie program, a inne powinności, które mogą być prowadzone przez podmiot obsługujący media publiczne w sposób bardziej efektywny i ekonomiczne uzasadniony, powinny być mu powierzone. Mogłaby to być spółka Skarbu Państwa, podległa ministrowi kultury i dziedzictwa narodowego, której zadaniem byłoby np. ustalenie w porozumieniu z nadawcami publicznymi niezbędnej dla ich potrzeb bazy produkcyjnej i emisyjnej oraz zagospodarowanie lokali i sprzętu ponadwymiarowego (poprzez sprzedaż, wynajem, przystosowanie do własnych potrzeb). A także produkcja lub obsługa programów radiowych i telewizyjnych, na zamówienie lub z własnej inicjatywy, po cenach promocyjnych dla nadawców publicznych, zaś rynkowych – dla nadawców komercyjnych. Wreszcie bieżąca obsługa emisji programów mediów publicznych w oparciu o umowy z operatorami telekomunikacyjnymi oraz usługi telemetrii. Osiągnięto by tą drogą stan oddzielenia technicznej materii od treści. I zburzono przy okazji „bizancjum środków trwałych”, które powinny być inaczej niż dotychczas zagospodarowane.

Rady programowe i dziennikarze

Dotychczasowe doświadczenia pokazują małą efektywność rad programowych, z których w nowych rozwiązaniach legislacyjnych należy zrezygnować. Nie ma potrzeby przenoszenia sporu politycznego do mediów publicznych ani swoiście rozumianego nadzoru polityków nad medialnym przekazem. Mogłoby je zastąpić jedno społeczne ciało (typu „rady wrażliwości społecznej”), złożone ze znawców medialnych, ekspertów i autorytetów moralnych w liczbie kilkunastu osób, działające przy KRRiT, oceniające wybrane programy na zlecenie Rady lub z własnej inicjatywy. KRRiT byłaby zobligowana do upowszechniania stanowiska tego ciała, choć nie powinno ono być dla Rady obligujące.

Niezwykle ważnym problemem jest status dziennikarza mediów publicznych, który po 8 latach poprzednich rządów szoruje po dnie i z trudem odzyskuje obecnie znaczenie. Wykonywanie tego zawodu powinno wiązać się z wysokim prestiżem społecznym i zawodowym, bycie propagandystą powinno być zarezerwowane dla innej profesji. Należy w ustawie medialnej określić wymogi formalne i deontologiczne stawiane dziennikarzom mediów publicznych. Po okresie stażowym dziennikarz powinien otrzymywać nominację na dziennikarza mediów publicznych, być może także składać przysięgę wierności służbie publicznej przed KRRiT. Z nominacją powinny wiązać się stosowne apanaże zawodowe; adekwatne zarobki, gwarancja pracy (niemożność zwolnienia z wyjątkiem zawinionych ciężkich naruszeń dyscypliny pracy), świadczenia socjalne, szkolenia. Również utrata tytułu dziennikarza mediów publicznych powinna być dotkliwa, a nawet stygmatyzująca. W mediach publicznych nie byłoby możliwości podpisywania kontraktów „gwiazdorskich” – jako wyjątkowo obrzydliwej patologii czasu przeszłego dokonanego.

Nakreślona tu koncepcja nie jest ostateczna ani kompleksowa. Wskazuje jedynie na kluczowe zagadnienia wymagające interwencji ustawodawcy. A jest pora po temu – obecna ustawa o radiofonii i telewizji, mimo swoich wielkich zalet, jest aktem matuzalemowym, wymagającym zmiany. Wierzę, że można tego dokonać, wychodząc naprzeciw nowym czasom.

Witold Graboś, członek KRRiT w latach 1995–2001 i 2010–2016.

Tegoroczne wybory samorządowe – wbrew większości sondaży przedwyborczych – nie przyniosły zasadniczych zmian na polskiej scenie politycznej. Pod pewnymi względami były one powtórzeniem wyborów parlamentarnych z października zeszłego roku (pierwsze miejsce Prawa i Sprawiedliwości, ale większość uzyskana przez koalicję demokratyczną, wyraźny podział na miasto i wieś oraz jeszcze bardziej wyraźny wpływ wykształcenia na wybór opcji politycznej). Buńczuczne wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego o rzekomym zwycięstwie brzmią w tym kontekście niepoważnie. W sejmikach wojewódzkich stan posiadania Prawa i Sprawiedliwości skurczył się do co najwyżej pięciu województw – w podlaskim utrzymanie się PiS u władzy zależy od tego, jak zachowa się jedyny radny wybrany z listy Konfederacji. Koalicja Obywatelska umocniła swą wiodącą pozycję, ale musi też mieć świadomość tego, że w dziesięciu województwach rządzić może jedynie w koalicji z Trzecią Drogą, w tym w jednym (łódzkim) także z udziałem Lewicy. Natomiast bezspornym powodem do zadowolenia dla koalicji demokratycznej jest sukces jej kandydatek i kandydatów w wyborach prezydentów miast.

Z tak zarysowanego obrazu sceny politycznej wynikają wnioski dla wszystkich głównych ugrupowań politycznych. Stosunkowo najprościej wyglądają one dla tak zwanej Zjednoczonej Prawicy. Nie poniosła ona druzgocącej klęski, co wróżyły jej dość liczne sondaże, ale nie zdołała wydobyć się z zapaści politycznej, którą spowodowała przegrana w październikowych wyborach. Czeka ją niemal pewna porażka w czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego, spotęgowana tym, że ten rodzaj wyborów zawsze przyciąga liczniej wyborców lepiej wykształconych, wśród których Prawo i Sprawiedliwość nie cieszy się popularnością. W nieco dalszej perspektywie są też przyszłoroczne wybory prezydenckie, które będą stanowiły dla prawicy poważny problem, między innymi dlatego, że w odróżnieniu od Koalicji Obywatelskiej nie ma ona w tej chwili kandydata tak znanego i popularnego, by mógł liczyć na sukces. Obóz prawicowy będzie więc trwał na pozycjach silnej, ale politycznie izolowanej opozycji, co w nieco dalszej perspektywie może prowadzić do jego dekompozycji, zwłaszcza w przypadku odejścia prezesa Kaczyńskiego.

Koalicja Obywatelska i oba ugrupowania Trzeciej Drogi ponownie przekonały się, że tylko działając razem, mają szansę na sukces. To się zapewne nie zmieni, gdyż istnieje w Polsce centrum polityczne, zbyt konserwatywne, by stopić się w jedną formację z przesuwającą się na lewo Koalicją Obywatelską, a zarazem zbyt silnie przywiązane do wartości demokratycznych, by sprzymierzyć się z Prawem i Sprawiedliwością. Współpraca KO i Trzeciej Drogi jest i pozostanie warunkiem obrony polskiej demokracji przed recydywą populistycznego autorytaryzmu i utrzymania silnej pozycji Polski w Unii Europejskiej. Współpracy tej może jednak zaszkodzić rywalizacja o stanowisko prezydenta. W wyborach 2020 roku Szymon Hołownia zajął trzecie miejsce, znacznie ustępując liczbą uzyskanych głosów Rafałowi Trzaskowskiemu. Gdyby teraz te dwa ugrupowania zdołały się porozumieć i wystawić wspólnego kandydata, byłoby to gwarancją ich sukcesu – zapewne już w pierwszej turze. Nie można jednak wykluczyć, że dojdzie do powtórnej rywalizacji między Trzaskowskim i Hołownią, w której najbardziej prawdopodobnym zwycięzcą okaże się prezydent Warszawy. Cokolwiek się stanie, sprawą dla polskiej demokracji bardzo ważną jest, by te wybory nie nadwyrężyły spójności obozu demokratycznego.

Lewica musi wyciągnąć wnioski z wyborów kwietniowych. Poniosła wyraźną porażkę. W procencie uzyskanych głosów (w wyborach do sejmików) powtórzyła marny wynik z 2018 roku, co oznacza stratę części poparcia uzyskanego w zeszłorocznych wyborach sejmowych. Podstawowy problem Lewicy polega na tym, że nie potrafi ona wyjść z głębokiego kryzysu, który zaczął się dwadzieścia lat temu i spowodował, że ta formacja została zepchnięta na margines sceny politycznej. Nie sprawdziły się oczekiwania, że odważna obrona praw kobiet, zwłaszcza w kontrowersyjnej kwestii zakazu aborcji, przełoży się na głosy oddawane na lewicowych kandydatów w wyborach. Wybory bowiem nie są plebiscytem w jednej – nawet bardzo ważnej – kwestii. Lewica słusznie walczy o zniesienie restrykcyjnego zakazu przerywania ciąży, ale nie powinna łudzić się, że ta jedna sprawa spowoduje radykalną poprawę jej pozycji politycznej.

Nie należę do tych, którzy winą za obecną kondycję lewicy obciążają wyłącznie jej kolejne ekipy kierownicze, choć nie zamykam oczu na popełniane przez nie błędy. Za najważniejszy uważam rozmazanie ideowego wizerunku lewicy jako ugrupowania łączącego sprawiedliwość społeczną z nowoczesną strategią gospodarczą, patriotyzm z zaangażowaniem europejskim, świeckość państwa z obroną praw kobiet, otwarcie na młodzież z szacunkiem dla starszego pokolenia, któremu prawica stara się odebrać dumę z osiągnięć Polski Ludowej. Powrót do tych wartości uważam za warunek niezbędny do odbudowania pozycji lewicy. Niezbędny – ale nie wystarczający. Lewicę od dłuższego czasu osłabia brak autentycznego życia wewnątrzpartyjnego, w tym demokratycznych mechanizmów wyłaniania kierownictwa na wszystkich szczeblach. Wyraźnemu wzrostowi poparcia dla lewicy wśród młodych wyborców nie towarzyszy proces odmładzania składu władz statutowych. Za najważniejszą zaś przyczynę obecnej słabości lewicy uważam brak poważnej refleksji nad tym, czym miałaby ona być w dającej się określić przyszłości. Takiej – trudnej, ale niezbędnej – debaty nie zastąpią nawet najzręczniejsze chwyty propagandowe.

Analiza ukazała się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj – czerwiec 2024 r.

Guriev, D. Treisman, Spin dyktatorzy. Nowe oblicze tyranii w XXI wieku, Szczeliny, Kraków 2023 (tłum. Aleksandra Żak)

Jeszcze w końcu XX i w początkach nowego wieku dość powszechny był w euroamerykańskim kręgu kulturowym swoisty optymizm objawiający wiarę w powszechne – i szybkie – zwycięstwo w świecie demokracji liberalnej i neoliberalnego kapitalizmu. Symbolizowały go koncepcje „końca historii” Francisa Fukuyamy, w teorii ekonomii Friedricha Hayeka, apologia wolnego rynku Miltona Friedmana, w wielkiej polityce zaś – rządy Ronalda Reagana i Margaret Thatcher oraz zjawiskowy wręcz upadek państw realnego socjalizmu na czele z ZSRR (1991).

Klimat ten niebawem się zmienił, gdyż szybko ujawniły się i spotęgowały strukturalne dysfunkcje neoliberalnego kapitalizmu, m.in. nierówności społeczne wewnątrz państw i polityczne między państwami, a także (od 2008 r.) kryzys gospodarczy, który ze względu na jego skalę można nazwać globalnym. Ożywiły się także tendencje populistyczne i autorytarne. Ironiści dostrzegli, że nawet F. Fukuyama i J. Sachs coraz częściej piszą smutne w tonacji i pełne niepokoju teksty o stanie spraw ogólnoświatowych. O tych problemach – zwłaszcza zaś o ewolucji współczesnego autorytaryzmu – traktuje omawiana tutaj książka nosząca tytuł: Spin dyktatorzy. Nowe oblicze tyranii w XXI wieku, wydana w Polsce w ubiegłym roku. Jej autorami są Siergiej Guriev (m.in. rektor Sciences Po w Paryżu, główny ekonomista Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju w Londynie) i Daniel Treisman (m.in. University of California w Los Angeles). Pierwszy z jej autorów (z pochodzenia Rosjanin) jest z wykształcenia ekonomistą, profesorem pracującym w różnych europejskich instytucjach naukowych i gospodarczych, który – jak sam twierdzi – zagrożony aresztowaniem opuścił Rosję Władimira Putina. Drugiego zaś autora (z pochodzenia Amerykanina) nazwać można politologiem i ekonomistą, a także publicystą zajmującym się procesami demokratyzacji i polityką państw autorytarnych.

Najogólniej mówiąc, autorów prezentowanej tu książki cechuje interdyscyplinarne ujęcie analizowanej problematyki. Wykorzystują oni bogaty materiał empiryczny z różnych dyscyplin, a więc politologii, socjologii polityki, historii (zwłaszcza politycznej i gospodarczej) oraz ekonomii. Ich kompetencje spotykają się w próbach syntetycznego ujęcia ewolucji współczesnego autorytaryzmu. Zauważyć trzeba, iż autorzy rzadko posługują się zazwyczaj stosowanymi w literaturze przedmiotu określeniami dotyczącymi systemów politycznych, np. nowy autorytaryzm, łagodny autorytaryzm, demokracja nieliberalna, udawana demokracja czy też totalizm lub autokracja, które mają znaczenie zbliżone do zaproponowanych przez nich podczas analizy. Autorzy nie są powodowani dziennikarskim pragnieniem wprowadzenia w obieg efektownych terminów, lecz jak sądzę – przekonaniem o ich badawczej użyteczności. Porządkujące – a nawet kluczowe – znaczenie dla całości analizy tej książki ma przeciwstawienie „dyktatur strachu” „dyktatorom spinu” i stanowią próbę ich eksplikacji.

Te pierwsze obejmują autokracje, które dominowały w świecie do połowy XX w. i które obejmują także państwa w powszechnym rozumieniu totalitarne. Głównymi instrumentami władzy jest tam przemoc, indoktrynacja obejmująca wszystkie dziedziny życia, izolacja od innych krajów. Ogólnie rzecz biorąc, są one wybitnie represyjne, a ich modelowymi przykładami są systemy polityczne, które współtworzyli Józef Stalin, Adolf Hitler i Mao Tse-tung.

Natomiast „dyktatury spinu” zaczynają dominować współcześnie wśród państw niedemokratycznych. Charakteryzują je zaś następujące cechy:

– relatywnie mała (w porównaniu z „dyktaturą strachu”) represywność;

– możliwość działania partii opozycyjnych, odbywają się w nich wybory, choć zazwyczaj bez szans zwycięstwa opozycji w walce o władzę;

– znacząca rola mediów w sprawowaniu władzy;

– ograniczona cenzura.

Spin dyktator stylem bycia, sposobem działania, a także ubiorem przypomina prezesa korporacji, eksperta, profesjonalistę. Jego strojem nie jest raczej mundur wojskowy, lecz elegancki garnitur. Z wymienionych powyżej powodów, autorzy, mówiąc czasem o demokracji „udawanej”, mają na myśli odmienność tego systemu w porównaniu z innymi formami dyktatury i od państw demokracji liberalnej.

Autorzy podkreślają też, że jakkolwiek współcześnie obserwujemy często ewolucję od dyktatury strachu do dyktatury spinu, to nie można mówić o jednokierunkowo działających prawach, raczej o trendach czy tendencjach. Możliwe są też inne warianty rozwojowe, np. ewolucja od demokracji liberalnej w stronę dyktatury spinu (mówimy wtedy o upadku demokracji liberalnej) albo o ewolucji od dyktatury spinu do demokracji liberalnej (możemy wtedy odnotować proces powstawania demokracji).

Czasem możliwa jest także ewolucja od dyktatury spinu do dyktatury strachu. Przykładem mogą być rządy Nicolasa Maduro w Wenezueli, Recepa Tayyipa Erdoğana w Turcji po stłumieniu próby zamachu wojskowego czy W. Putina w Rosji po 2010 r. Piszę te słowa w chwili, gdy cały świat obiegła już wieść o śmierci w kolonii karnej działacza opozycji rosyjskiej Aleksieja Nawalnego.

Jednakże bodaj najciekawsze są w książce próby wyjaśnienia przyczyn tendencji rozwojowych, prowadzących do dyktatury spinu. Najogólniej mówiąc, działa tu zbiór przyczyn, nazywany przez autorów „koktajlem modernizacji”. Ma on różne „składniki”, do których należą rozwój społeczeństw postindustrialnych i związana z tym – w skali światowej – globalizacja przyśpieszająca procesy obiegu informacji i wpływająca na wzrost aspiracji. O wiele mocniej w wielu rozwiniętych społeczeństwach funkcjonują idee praw człowieka i w ogóle demokracji liberalnej. Nie znaczy to, że są one respektowane powszechnie i bez wyjątków. Sprawia to jednak, że otwartych wrogów demokracji pozostało w świecie niewielu, co wyjaśnia obecność na mapie politycznej wielu państw „demokracji udawanej”.

Podsumowując, stwierdzę, iż praca Gurieva i Treismana posiada wiele zalet, związanych nie tylko z erudycją ich autorów, lecz także wynikających z pomysłowości ich socjopolitologicznych analiz oraz umiejętności porządkowania nader bogatego materiału empirycznego. Walorem jest także odrzucenie tezy o jednokierunkowym rozwoju i przyjęcie w badaniu założenia o istnieniu mnogości możliwych opcji. Wiele może się jeszcze zdarzyć, doświadczenia zaś ostatnich 30 lat przekonują nas do tej konstatacji.

W prezentowanej tu pracy znalazłem też bliskie mi nuty optymizmu, który nazwałbym historiozoficznym i antropologicznym. Dotyczy on właściwości cywilizacji jako takiej, która uruchamia człowiecze możliwości rozwojowe. Autorzy powołują się na Norberta Eliasa i S. Pinka, a także Ronalda Ingleharta, który nawiązuje do prac Abrahama Maslowa na temat hierarchii motywów i rozwija teorię wartości postmaterialistycznych, dążenie do których cechuje tzw. społeczeństwa rozwinięte, zamożne.

Dostrzegając niemałe zalety prezentowanej tu publikacji i zachęcony do dyskusji, z formułowanymi w niej tezami, warto spytać: czy można by napisać ją jeszcze lepiej. Odpowiem: niewątpliwie tak, ale byłaby ona wtedy znacznie obszerniejsza. Warto byłoby uwzględnić (w kontekście zagrożeń demokracji i ewolucji systemów dyktatorskich) przynajmniej dwa istotne wątki:

1) Kwestię podłoża historycznego, np. poprzez analizę poszczególnych przypadków. Wiemy przecież np., jak wielką rolę odegrał brak tradycji demokratycznych w kształtowaniu się systemów demokratycznych Chin, Rosji oraz państw arabskich. Ten wątek podejmują – ukierunkowane na te kraje – różne teorie kontynuacji.

2) Szersze uwzględnienie historii transformacji postkomunistycznej pogłębiłoby z pewnością dokumentację poszczególnych przypadków, szczególnie podczas analizy konsolidacji demokracji i możliwych dla jej istnienia zagrożeń.

Recenzja ukazała się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

O tym, czy w powyborczej rzeczywistości da się ułożyć na nowo obszar stosunków między Rzecząpospolitą a Kościołem Rzymskokatolickim, dyskutują: Mirosław CHAŁUBIŃSKI, Ewa DĄBROWSKA-SZULC, Mirosław KARWAT, Tadeusz KLEMENTEWICZ, Robert SMOLEŃ, Danuta WANIEK i Mirosław WORONIECKI.

Danuta Waniek: Jak pamiętamy, stosunki państwo – Kościół stanowiły jeden z wiodących nurtów ostatniej kampanii wyborczej, ze strony partii koalicyjnych padły istotne postulaty i obietnice, idące w ślad za oczekiwaniami wyborców PO, Trzeciej Drogi czy Nowej Lewicy. Najdalej szła w swych hasłach programowych Lewica, opowiadająca się zdecydowanie za państwem świeckim i przestrzeganiem praw kobiet, które w praktyce prawno-politycznej były systematycznie ograniczane przez prawicę na życzenie kleru.

Po ostatnich wyborach otworzyła się droga do zmiany relacji między rządem a Kościołem hierarchicznym. Wielu zwolenników polityki premiera Tuska obawia się jednak zbyt powolnego dokonywania zmian prawnych i to nie tylko z uwagi na różnice wewnątrzkoalicyjne w sprawach światopoglądowych (np. postawa PSL). Należy także brać pod uwagę zapowiadany przez prezydenta opór wobec niektórych rozwiązań ustawowych dotyczących praw kobiet. Andrzej Duda ujawnił już zastrzeżenia w kwestii pigułki „dzień po” (chodzi o ustawowe wyznaczenie granicy wieku w przypadkach jej zażywania – 15 czy 18 lat?). Prawdopodobne jest także wniesienie weta w odniesieniu do dopuszczalności przerywania ciąży do 12. tygodnia.

Z drugiej strony wyraźnie widać, że Kościół hierarchiczny nie zrezygnuje łatwo ze stanu swego posiadania. Nie zauważa zmiany społecznej, jaka się w ostatnich latach w Polsce dokonała. Mam tu na myśli szybko postępującą laicyzację, zwłaszcza wśród najmłodszego pokolenia wyborców, które już nie tylko nie pada przed księżmi na kolana, ale jest bardzo krytyczne w kwestiach wpływu duchowieństwa na bieżącą politykę państwa, sposobu pozyskiwania za bezcen dóbr materialnych, rozchodzenia się głoszonych „wobec bliźnich” wartości religijnych z przestępstwami seksualnymi kleru. Ujawnione przypadki pedofilii wśród księży i ich praktyczna bezkarność przeorały świadomość społeczną w sposób od dawna w Polsce nienotowany.

A mimo to Kościół hierarchiczny działa w myśl znanego hasła „Polacy, nic się nie stało”. Po staremu organizowane są rekolekcje w pomieszczeniach szkolnych, dyrektorzy nadal okazują bojaźliwość wobec decyzji proboszczów, a nauczyciele zobowiązywani są nadal do doprowadzania dzieci na msze do budynków kościelnych. Nie ma zgody kleru na zredukowanie liczby godzin lekcji religii w szkołach i przedszkolach, ani na to, aby lekcje religii odbywały się na początku lub na końcu zajęć. Na dodatek ze strony Ministerstwa Edukacji padają często wewnętrznie sprzeczne zapowiedzi planowanych zmian na gruncie prawnym. Właściwie nie jest jasne, na co szefowa tego resortu ostatecznie się zdecyduje i w jakiej kolejności.

Inną sprawą jest utrzymywanie nadal obecności kapelanów na etatach w administracji państwowej, a funkcjonują oni w straży pożarnej, w służbie więziennej, w policji, w straży granicznej, w szpitalach, wojsku, w Służbie Ochrony Państwa, a nawet w Krajowej Administracji Skarbowej. Rozwiązania te ewidentnie naruszają świecki charakter państwa. Problemem, który należałoby poważnie potraktować, jest obecność biskupstwa polowego w strukturach władzy wykonawczej RP, jak wiadomo – Ordynariat Polowy jest częścią Ministerstwa Obrony Narodowej. W systemie prawnym RP nie znajdziemy takiego przepisu, który stanowiłby podstawę dla akceptacji takiego rozwiązania. Nie doszło do zawarcia osobnego porozumienia władz RP z władzami kościelnymi w sprawie statutu Ordynariatu, chociaż takie postępowanie przewiduje konkordat z 1993 r. Wszelkie „instrukcje” i „dekrety” wydawane wcześniej przez biskupa polowego mają charakter jednostronny. Gdy dawno temu byłam wiceministrą obrony narodowej, odkryłam, że źródłem takiego usytuowania Ordynariatu była…. Bulla Jana Pawła II, czyli głowy Stolicy Apostolskiej.

Według zasięgniętej informacji, ogólne koszty utrzymania ordynariatów i kapelanów w skali roku oscylują dziś wokół 52 mln zł! Myślę, że jest to kolejne wyzwanie dla nowego rządu, ważne chociażby ze względu na sytuację międzynarodową, wywołaną agresją rosyjską na Ukrainę.

Mirosław Chałubiński: Podzielam sceptycyzm co do możliwości wdrożenia słusznych postulatów odnośnie do relacji państwo – Kościół. Nawet istniejące prawo nie zawsze bywa stosowane, a w ramach prawa można doprowadzić do cząstkowej przynajmniej realizacji rozdziału Kościoła od państwa.

Byłem sceptykiem jeszcze przed wyborami i w trakcie wyborów. Nie chodzi bynajmniej o cynizm polityków, którzy skłonni są przesadnie obiecywać, czy zwykłą grę polityczną – lecz o późniejszą możliwość realizacji programów i obietnic, gdy ma się już realną władzę. Przykładami mogą być sprawy aborcji czy sposobów finansowania Kościoła, edukacji. Pamiętajmy też o tym, że rządząca koalicja jest bardzo zróżnicowana pod względem światopoglądowym.

Ponadto w ciągu półtora roku trzykrotnie odbędą się wybory (samorząd terytorialny, Parlament Europejski, prezydenckie) i żadnej partii nie może zależeć na zrażaniu Kościoła, który w Polsce wciąż pozostaje ważnym podmiotem politycznym.

Tadeusz Klementewicz: Według amerykańskiego badacza kultu religijnego Phila Zuckermana, kraje najbardziej zlaicyzowane, z największym odsetkiem ateistów i agnostyków, zaliczają się do najbardziej stabilnych i zdrowych, ich obywatele cieszą się największymi swobodami, tam jest też wyższa jakość życia i większy dobrobyt. Ta prawidłowość załamywała się kiedyś w przypadku Irlandii, a obecnie w Stanach Zjednoczonych Ameryki i w Polsce. Próbując wyjaśnić źródło tej lokalnej nieregularności, poszukujemy osobliwych czynników społecznych czy historycznych. No i właśnie tutaj szukałem podstaw tak charakterystycznej polskiej religijności, głównie o rytualnym charakterze.

Zacznę od przykładu idącego z góry, mianowicie chodzi o mentalność szlachecką ukształtowaną w dobie kontrreformacji. Symbolem w Polsce może być bohater sienkiewiczowski – Kmicic. Tymczasem zachodnioeuropejskim jego odpowiednikiem byłby wówczas Kartezjusz. Jak pisał kiedyś Artur Sandauer, polska kultura jest podszyta jezuickim konwiktem. Drugim czynnikiem braku dążeń emancypacyjnych świeckiego społeczeństwa wobec Kościoła i religii był brak polskiego, autonomicznego mieszczaństwa. Było ono albo pochodzenia niemieckiego, albo żydowskiego. Brakowało więc tej siły społecznej, która w innych krajach stopniowo naciskała na poszerzenie praw osobistych, wolności słowa, uwalniania różnych sfer życia społecznego spod opieki Kościołów. Taką instytucją stało się z czasem coraz sprawniejsze absolutystyczne państwo, którego w Polsce też nie było. To właśnie Kościół stał się jego namiastką czy protezą – przechowywał język, tożsamość zogniskowaną wokół religii, ułatwiał komunikację i trwanie wspólnoty.

Wpływ Kościoła na umysły jest największy w mniejszych, bardziej zamkniętych społecznościach. A faktem jest, że w Polsce stosunkowo duża część społeczeństwa to mieszkańcy miasteczek i wsi. Religia w takich tradycyjnych społecznościach ma głównie charakter rytualny, podtrzymuje więź społeczną. Silna jest tu wciąż sankcja rozsiana wobec outsiderów. Kolejny czynnik jest wyjątkowo ważny. To tradycyjny konformizm Polaków, co najmniej dwustuletni brak odwagi cywilnej w życiu publicznym w efekcie koniecznej lojalności w oporze przeciw zaborczej władzy. Długie tradycje ma też masowe oddziaływanie religijne Kościoła, zwłaszcza po 1945 roku (millenium chrztu, ruch pielgrzymkowy, oazowy), a w ostatnich dekadach kult Papieża-Polaka darzonego, do niedawna powszechnie, uczuciem wzniosłości. Kościół wciąż podtrzymuje wizerunek męczennika, który przechował przez „ciemną noc komunizmu” depozyt wiary i tożsamości narodowej.

Jeśli więc weźmiemy te różne czynniki pod uwagę, staje się bardziej zrozumiałe, dlaczego polityczni reprezentanci polskiej wspólnoty, w niczym praktycznie nie odbiegają od swoich wyborców. Co najwyżej, niektórzy klękają tylko na jedno kolano.

Ale jest jeszcze jeden ważny problem z religią i religijnością. Antropolodzy kulturowi wskazują na pewne napięcie między naszym oczekiwaniem wolności w sprawach przekonań moralnych i światopoglądowych a spójnością społeczeństwa, które wówczas powstaje. Okazuje się, że ewolucyjną rolą, którą religia odgrywała w różnych typach wspólnot, było tworzenie ducha długotrwałej współpracy i współdziałania wśród ich niespokrewnionych członków. Taka grupa, dzięki większej spójności, mogła odnosić sukcesy w rywalizacji z innymi, np. w wojnach plemiennych, w rywalizacji o terytoria łowieckie. Z tego punktu widzenia Kościół polski wpisał się we wcześniejsze słowiańskie obyczaje i wierzenia. Dlatego spoiwo zbiorowej egzystencji, które wytwarzała religia, mimo irracjonalnych podstaw z punktu widzenia racjonalności poznawczej, jest cenne dla trwania wspólnoty. Ale z kolei wspólnota zespolona węzłem religii, jak wskazywał Bertrand Russell, narażona jest na skostnienie, jeśli partia ładu wymusza zbyt dużą dyscyplinę i silne przywiązanie do tradycji. Z kolei liberalni reformatorzy, obdarzający jednostkę zbytnią autonomią, odpowiedzialni są za dezorganizację i atomizację społeczeństwa, jego sproszkowanie – jak mówi Andrzej Szahaj. To rezultat za daleko posuniętego indywidualizmu i egoizmu.

Miałbym jeszcze jedną uwagę dotyczącą miejsca teologii na publicznych uczelniach. Ten specjalny gatunek wiedzy, zwany nauką, konstytuują dwie zasady. Pierwsza – słabej racjonalności (inaczej intersubiektywnej komunikowalności), wymaga jasnego formułowania sądów o świecie. W świetle drugiej, mocnej zasady racjonalności, to co głosimy o świecie, musi przejść sprawdzian intersubiektywnej sprawdzalności. Tymczasem teologia każe „prawdy” przyjmować na wiarę. Swoje kadry Kościół powinien kształcić samodzielnie i we własnych ośrodkach. Natomiast politycy w rozstrzyganiu dylematów moralnych związanych z prokreacją, in vitro, prawami reprodukcyjnymi, związkami partnerskimi itd. – mają obowiązek stać na gruncie nauk medycznych i biologii, a nie teologii. Nie może w Polsce być dalej tak, że widok sutanny łamie nawet najsilniejszy charakter.

Ewa Dąbrowska-Szulc: Jako przewodnicząca Stowarzyszenia Pro Femina, jednej z organizacji, które utworzyły „Federę” (obecnie: Fundacja na rzecz kobiet i planowania rodziny), pesymistycznie oceniam posunięcia państwa, a konkretnie obecnie rządzącej koalicji. Statut SPF, zatwierdzony w listopadzie 1989 roku, daje się sprowadzić do jednego punktu: „prawo do aborcji na żądanie”. Na wszelakich protestach podkreślamy, że kobieta jest człowiekiem – zarodek nie!

Obawiam się, że politycy na dalszy plan odsuwają wywiązanie się z żądań, z jakimi do wyborów w październiku 2023 r. szły młode kobiety. Niestety, niemal wszystkich polityków charakteryzuje „lęk przed sutanną”. Młode wyborczynie są od nich odważniejsze, potrafią w swych protestach zachować się niemal obrazoburczo. Gdy po tych kilku miesiącach od wyborów przysłuchuję się wypowiedziom rządzących polityków, to odnoszę wrażenie, że dla nich nie jest ważne to, co mówią wyborczynie i niektórzy wyborcy, tylko to, co powie ksiądz na kazaniu.

Kler Kościoła Rzymskokatolickiego wie, że władza, odbierająca kobietom decyzję o swej rozrodczości, trzyma za gardło całe społeczeństwo. Nadal mamy taką sytuację, że w Polsce umierają ciężarne kobiety, bo lekarze nie ratują ich, kierując się „klauzulą sumienia”. Położnicy boją się proboszcza, który zarabia na chrzcinach i pogrzebie.

Sterowanie własną rozrodczością przez kobiety jest dla „urzędników pana B.” sytuacją nie do przyjęcia. Stąd utrudnianie dostępności do edukacji seksualnej i antykoncepcji, szczególnie ostatnio sprzeciw wobec pigułki „dzień po”.

Mizoginia Kościoła objawia się także w trudności prowadzenia prac naukowych w dziedzinach określanych jako gender studies, women’s studies. Mało kto odważał się prowadzić doktorat, w którym wystąpi słowo „feminizm”, bo to może być pocałunkiem śmierci. Pojawiały się żądania, by tę część socjologii i badań kulturowych zlikwidować na polskich uczelniach.

Mirosław Woroniecki: Trzeba zacząć od 1918 roku. Młode państwo w okresie międzywojennym, pomijając krótki okres rządu Ignacego Daszyńskiego, kształtowało się wyraźnie jako państwo ideologiczne i o wyraźnym profilu wyznaniowym. Po II wojnie światowej polska specyfika realnego socjalizmu wygenerowała model państwa, w którym z jednej strony mieliśmy promowaną szeroko w sferze publicznej ideologię władzy, a z drugiej strony ideologię narodowego katolicyzmu; przez znaczną część społeczeństwa był on traktowany jako alternatywna idea tożsamościowa, ale i sfera wolności. Po 1989 roku nie wyciągnięto żadnej nauki z obserwacji historycznych; w okresie pontyfikatu Jana Pawła II proces przemian ustrojowych w znacznej części odbywał się przy aktywnym udziale zarówno papieża, jak i hierarchów kościelnych.

Istotny wpływ na kształtowanie pozycji i znaczenia Kościoła katolickiego w Polsce miało uchwalenie ustaw wyznaniowych z 17 maja 1989 roku. Twórca intelektualny obu projektów, czyli profesor Michał Pietrzak,  z całą pewnością miał dobre intencje, jednak nie przewidział, że w Polsce mamy do czynienia z monopolizacją sfery wyznaniowej i dodatkowo ofensywą katolicyzmu kreowaną popularnością osobistą papieża, jego pozycją arbitra politycznego w sprawach krajowych oraz realnym naciskiem politycznym ze strony Watykanu. W 1993 roku nagle pojawia nam się, ni z tego, ni z owego, konkordat przyjęty niezgodnie z prawem. W efekcie daleko idącego kompromisu stworzona została Konstytucja, którą może wszyscy zachwycają się po dzień dzisiejszy, chociaż osobiście nie wiem dlaczego. Jej tekst wyraźnie uwidacznia wpływ Kościoła. Według mnie stworzyła ona autostradę do przyspieszonej klerykalizacji kraju.

Można wymieniać jeszcze wiele przykładów aktów prawnych, poza konkordatem i Konstytucją, które wprowadzają uprzywilejowanie religii i ich form instytucjonalnych w każdej nieomal gałęzi prawa, a że historycznie większościowy i ekonomicznie najpotężniejszy Kościół jest głównym beneficjentem uregulowań prawnych i długo jeszcze posiadać będzie wpływ na państwo, to władza państwowa – nawet wyłoniona w opozycji do narodowo-wyznaniowych partii prawicy – musi liczyć się z jego pozycją. Dotyczy to także, a może przede wszystkim całego systemu przysporzeń majątkowych zabezpieczających ogromne przychody tej instytucji, pozwalające cieszyć się poważnym wpływem w społeczeństwie także poprzez setki tysięcy ludzi związanych ekonomicznie z tą instytucją będącą poza strukturą administracji państwowej największym pracodawcą, zleceniodawcą, przedsiębiorcą. Wśród wielu przysporzeń największe znaczenie mają te w postaci nieruchomości pozyskiwanych za ułamek procentu wartości. Zwolnienia podatkowe, opłaty cmentarne, opłaty za usługi religijne, tradycyjna kolekta itp. W tym kontekście Fundusz Kościelny to zupełnie nieistotny fragment finansowania kościołów i związków wyznaniowych (ważniejszy znacznie dla wyznawców mniejszych religii).

Finansowanie Kościoła nie jest jedyną sferą, w której poszukiwać można sposobów na obniżenie jego znaczenia i pozycji w kraju, pod warunkiem jednakże zdecydowanego odejścia od ideologicznego – narodowo-wyznaniowego – charakteru państwa. W tym celu należy jednak nie tylko odbyć poważne studia nad prawem wyznaniowym, przeprowadzić pogłębione badania procesów laicyzacji, wprowadzać regulacje prawne likwidujące konfesyjny charakter stosunków społecznych (tam, gdzie jest to obecnie możliwe), ale i zbudować silne poparcie społeczne dla zmian wraz z promocją nowoczesnego pojęcia patriotyzmu w opozycji do narodowo-wyznaniowej tożsamości kształtowanej na mitomańskiej historiozofii i zaściankowej ksenofobii. Niestety, tej chęci wśród polityków obecnie rządzących nie widać.

Robert Smoleń: Zaskakuje mnie pesymizm, jaki jak dotąd dominuje w naszej rozmowie. Polska jest teraz w kluczowym momencie. Po ośmiu latach autokratycznego eksperymentu mamy teraz do czynienia z procesem odwrotnym. Odbudowujemy ustrój demokratyczny. To stwarza okazję do urządzenia państwa na nowo, właściwie we wszystkich obszarach. W tym wielkim procesie jest także obiektywna potrzeba wytyczenia należnego miejsca dla Kościołów, w tym Rzymskokatolickiego. Nie chodzi przecież o jakieś wojny religijne, tylko po prostu o znalezienie w ogóle instytucji wytworzonych przez społeczeństwo, funkcjonalnej niszy dla instytucji reprezentującej największą wspólnotę religijną.

Pozycja Kościoła słabnie. Wynika to z przemian społecznych, umacniania się postaw racjonalistycznych i rosnącej roli młodych pokoleń, które patrzą na Kościół obiektywnie – jak na inne instytucje w państwie i społeczeństwie. Na to się nakładają skandale w Kościele. Więc pozycja wyjściowa jest nie beznadziejna, tylko korzystna. Włącznie z konkordatem. Jak każda umowa międzynarodowa, może on być renegocjowany albo reinterpretowany (na przykład poprzez odwołanie się do jednostronnej deklaracji rządu W. Cimoszewicza z 1997 r.). Tym bardziej, że w Watykanie zasiada papież Franciszek.

Przy okazji: będę bronił Konstytucji z 1997 roku. Wszystko, co najgorsze, wydarzyło się zresztą przed jej uchwaleniem. Rzecz nie w tym, jakich słów użyto w ustępie 3 artykułu 25, lecz w tym, że państwo jak dotąd nie miało siły, by wdrożyć zapisaną tam ideę. Lepszej, nowocześniejszej, sprawiedliwszej konstytucji nie będziemy mieć albo w bardzo długiej perspektywie, albo… nigdy.

Pewne rzeczy można więc – moim zdaniem – zrobić. Przede wszystkim można ograniczyć transfery na rzecz Kościoła. Mówię o uszczelnieniu funkcjonowania spółek kościelnych, zaprzestaniu dotowania pieniędzmi budżetowymi lub unijnymi inicjatyw w rodzaju prowadzonych przez Tadeusza Rydzyka, urealnieniu PIT, CIT czy wprowadzeniu podatku od kościelnych czynności, które można uznać za czynności cywilnoprawne. Te kwestie majątkowe ludzi emocjonują i irytują. Drugim obszarem jest edukacja. Z jednej strony mamy tu do czynienia z problemem formacyjnym (który paradoksalnie wydaje mi się mniej istotny – bo młodzi ludzie coraz częściej nie chodzą na lekcje religii, a jeśli chodzą, to raczej nie poddają się oddziaływaniu), z drugiej – z wymiarem symbolicznym, chyba dla nas ważniejszym. Trzecią kwestią jest wizualna obecność elementów religijnych w sferze publicznej. Obecny rząd powinien być zachęcany do tego, żeby uznać poglądy filozoficzne czy religijne za prywatną sprawę każdego urzędnika państwowego, która musi być rozstrzygana we własnym sumieniu i nie powinna być wyrażana publicznie. I w końcu czwarty pakiet – prawa i pozycja kobiet, aborcja, model rodziny, przemoc w rodzinie, pedofilia. Stanowią one obszar bardzo nośny medialnie i na pewno w podejmowanych działaniach rząd nie będzie na straconej pozycji.

Ktoś musi te rozwiązania wprowadzać (albo nie wprowadzać), uzgodnić, przygotować itd. Teraz stoimy przed ciekawym testem na to, kto co może, kto ile potrafi. Wybory parlamentarne wykazały zaskakująco mocną pozycję Trzeciej Drogi. Nie wiadomo do końca, w jakim stopniu był to efekt sztucznie wspomagany (przerzucanie głosów w obawie przed nieprzekroczeniem przez nią progu). Ale dzisiaj ten wynik jest wykorzystywany przez konserwatywnych polityków tych formacji jako dowód, że to oni mają rację. Wybory samorządowe pokażą, jakie karty realnie mają w ręku poszczególne człony rządzącej koalicji demokratycznej. W tej sprawie akurat nie jestem optymistą. Lewica jest w trudnej sytuacji, PSL – mocny w lokalnych społecznościach. Po nadchodzących wyborach może się okazać, że siła Lewicy i jej pole manewru może osłabnąć, nie odwrotnie. I na koniec jeszcze powiem, iż nie powinniśmy oczekiwać, że to, o czym tu mówimy, samo się zrobi. Albo że politycy sami to zrobią. Presja społeczna jest potrzebna nieustannie – również na rząd demokratyczny i bliski naszym przekonaniom.

Mirosław Chałubiński: Odnośnie do opinii kolegi Smolenia. Mówiłbym raczej o relatywnym osłabieniu Kościoła w Polsce niż o słabości. Tu pamiętać trzeba o kontrowersyjnych próbach reform Kościoła papieża Franciszka, jak też udziale niektórych polskich hierarchów w skrywaniu afer pedofilskich. A także obecności Kościoła w sprawowaniu realnej władzy od 1989 roku.

Mirosław Karwat: W diagnozie obecnego stanu, jak i perspektyw odwrócenia procesów klerykalizacji życia społecznego w Polsce, mam uczucia mieszane.

Z jednej strony, rzeczywiście widoczny i odczuwalny jest impuls „przebudzenia” i emancypacji kobiet, z kulminacją w fali protestów pod znakiem błyskawicy (Strajku Kobiet) i oczywiście w wyborach 2023, co widać zwłaszcza w młodym pokoleniu. Ale też wśród młodych mężczyzn ci postępowi bynajmniej nie dominują.

Z drugiej strony, wymowny jest dzisiejszy impas w rządzącej koalicji, która zastąpiła autorytarno-klerykalne rządy „Dobrej Zmiany”. Jak widać, ta silna presja na rzecz laicyzacji życia społecznego i państwa nie przebija się w „woli politycznej”. Po raz kolejny potwierdza się rozbieżność między natężeniem i zasięgiem określonych dążeń społecznych (w tym wypadku – progresywno-modernizacyjnych, przeciwnych mentalnym, obyczajowym i prawnym anachronizmom) a ich odzwierciedleniem w politycznych (partyjno-parlamentarnych) reprezentacjach i w układzie sił politycznych. Nasuwa się tu wręcz porównanie do filtrowania czy wytłumienia dążeń do zmiany, na fali których wyrasta większość parlamentarna i rządowa, które jednak po objęciu rządów dla części liderów i establishmentu partyjnego wydają się zbyt radykalne, kłopotliwe. Taki grzech niereprezentatywności społecznej w ukierunkowaniu i jednoznaczności prowadzonej polityki, „wygaszania” oczekiwań i nacisków społecznych towarzyszy III RP od początków do chwili obecnej.

Mamy, co prawda, pierwsze jaskółki (okaże się, czy one „czynią wiosnę”). Jako przykład ruszenia z miejsca potraktujmy zapowiedź ministry Leszczyny, że skończy z sobiepańską „klauzulą sumienia” w praktyce działania lekarzy ginekologów i szpitali.

Ale wskaźnikiem rzeczywistego oddzielenia Kościoła od państwa, przezwyciężenia asymetrii w ich stosunkach narzuconej faktami dokonanymi przez konfesyjnie i wręcz klerykalnie zaprogramowane formacje polityczne, byłoby wykonanie dwóch zadań, jako swoistych testów zapewnienia zgodności stanu rzeczy z Konstytucją. Jedno z nich jest formalnie mniejszego kalibru, a drugie ma już charakter systemowy, ustrojowy.

Czy doczekamy kiedyś „męskiej decyzji” w sprawie krzyża w sali obrad Sejmu, zawieszonego cichcem, nawet nie z powołaniem się na uchwałę większości parlamentarnej (co i tak byłoby aktem sprzecznym z konstytucyjną zasadą i obietnicą neutralnego światopoglądowo charakteru państwa) i nadającego temu miejscu znamiona państwa wyznaniowego? Choćby w postaci pośredniej, kompromisowej formy zrównoważenia jego obecności symbolami innych wyznań. Cóż dopiero pomyśleć o klerykalnym „znaczeniu terenu” w szpitalach, urzędach, szkołach?

Czy doczekamy – tym bardziej – choćby renegocjacji, jeśli nie wypowiedzenia konkordatu? W tym kontekście wróćmy do czynnika oczekiwań społecznych i społecznej presji. Skonfrontujmy z nimi nie tylko tak przełomowe decyzje – punkty zwrotne, ale również takie, które są w zasięgu możliwości i wyobraźni pragmatycznej.

Nie przypadkiem kwestia nauczania religii w szkołach „buksuje”, skoncentrowana na takich sprawach detalicznych i pochodnych jak liczba godzin, oceny na dyplomach szkolnych i umieszczenie tych zajęć na początku lub na końcu dnia szkolnego. A w zawieszeniu lub impasie pozostaje kwestia zasadnicza: czy w ogóle katecheza powinna być prowadzona w budynku szkoły publicznej i to w charakterze przedmiotu nauczania, wyłączonego spod programowego, jak i metodycznego nadzoru władz oświatowych. Jest tak po pierwsze dlatego, że przeniesienie tej indoktrynacji religijno-kościelnej do sal katechetycznych przy parafiach łączy się z niewygodą, utrudnieniami dla rodziców, także tych, którzy – choć są wierzący – woleliby świecką szkołę. A po drugie dlatego, że dla znaczącej (choć może już nieprzeważającej) części środowiska nauczycielskiego – niech nas nie zmyli jego bunt w kwestiach wynagrodzeń, warunków awansu, interesów i praw pracowniczych, autonomii programowej – postulat rozdzielenia (także w przestrzeni) wiedzy i wiary jest zbyt radykalny.

Danuta Waniek: Dziękuję Państwu za tę wymianę poglądów i racji po raz pierwszy w tym gronie. Warto obserwować zjawiska, które towarzyszą laicyzacji polskiego społeczeństwa, bo w nich jest wielka nadzieja. Chcemy, aby refleksje na ten temat regularnie pojawiały się na łamach „Res Humana”.

Nieskrócony zapis powyższej dyskusji jest dostępny w wersji audio w zakładce „Podcasty”.

Jesteśmy w Polsce po wyborach samorządowych. Wszędzie wciąż wiszą wyborcze plakaty, zewsząd słychać podsumowania, analizowanie wyników i frekwencji, jednak niczego to nie zmieni. Wymiana jednych radnych na kolejnych, którzy niczym nie będą się różnić się od swoich poprzedników, nic nie da. W Polsce trzeba najpierw zmienić zasady gry, a dopiero potem ludzi.

Polska niemal na każdym szczeblu administracji państwowej jest zarządzana przez osoby co najwyżej przeciętne, w dodatku uprawiające prywatę, niekompetentne i niehonorowe. Coraz trudniej żyje się w gąszczu niestabilnych przepisów, wciąż komplikowanym systemie podatkowym i przy merytorycznej słabości piątej władzy, którą jest biurokracja.

To jest przecież nasza Polska.

Dlaczego od setek lat nie umiemy jej właściwie ustawić? Co z nami jest nie tak? Dlaczego tak wielu młodych Polaków (tych mądrzejszych i bardziej aktywnych) myśli o emigracji do krajów lepiej funkcjonujących? Dlaczego tak wielu tych najlepszych Polaków już wyjechało i budują swoje szczęście w krajach lepiej zarządzanych niż Polska, przy okazji wzmacniając te państwa swoimi umiejętnościami? Takich Polaków są miliony – żyją w Nowej Zelandii, Australii, Norwegii, Niemczech, Szwajcarii, Kanadzie czy USA.

Czy możemy coś jeszcze zrobić?

Analiza

W Polce jest 16 miast wojewódzkich, 314 powiatów ziemskich i 66 miast na prawach powiatu, 2477 gmin (w tej liczbie są 302 gminy miejskie, 711 miejsko-wiejskich oraz 1464 – wiejskie). Rady gminne, powiatowe i miejskie liczą od 15 do 60 osób (Warszawa), do tego sejmiki wojewódzkie liczące 30 radnych w województwach do 2 mln mieszkańców oraz dodatkowo po trzech na każde rozpoczęte 0,5 mln mieszkańców.

W większości tych rad i sejmików ich radni sami sobie (!) wywindowali diety do maksymalnego poziomu dopuszczalnego w ustawie.

Można przyjąć, że obecnie radny otrzymuje średnio nie mniej niż 3000 zł miesięcznie.  To tylko bezpośredni koszt samych diet. Bez zwrotu kosztów z tytułu posiedzeń komisji, wyjazdów studyjnych, szkoleń itp. Do tego dochodzi etatowa obsada biur obsługi z sekretariatami przewodniczących, koszty ogólne prowadzenia biur, obsługi korespondencji etc.

Samo utrzymanie radnych szczebla podstawowego (ich armia liczy w Polsce około 50 tysięcy ludzi!) kosztuje nas blisko 300 milionów złotych miesięcznie, a koszt funkcjonowania rad powiatów i sejmików wojewódzkich to, lekko licząc, drugie tyle. Mnożąc te sumy przez 12 miesięcy, daje to nam kwotę około 7 miliardów złotych. Przez pięcioletnią kadencję to grubo ponad 30 miliardów złotych!!!

Tylko w Czeladzi, niewielkim mieście w woj. śląskim, które liczy niespełna 30 tysięcy mieszkańców, w czasie jednej kadencji władz samorządowych wydanych zostanie ponad 7 milionów złotych! I w tej Czeladzi, i w całej Polsce są to zmarnowane pieniądze!

Profity czerpią jedynie ci szczęśliwcy, którym udało się uzyskać mandat. Większość tych farciarzy nie ma pojęcia nie tylko o budżecie gminy i jej kompetencjach, ale o zadaniach i uprawnieniach rady, zaś „praca” radnego czy radnej sprowadza się do cyklicznego uczestnictwa w posiedzeniach komisji i sesjach zaledwie raz w miesiącu. Niektórzy próbują coś robić na własną rękę – najczęściej sprowadza się to do prostych interwencji pomocowych na rzecz zgłaszających potrzeby mieszkańców albo zwracaniu uwagi władzom wykonawczym na usterki komunalnej infrastruktury. Wszyscy zaś dbają o własny PR, podpinając się pod efekty działań władz wykonawczych. W radach nie ma przedsiębiorców, menedżerów, prawników, rzemieślników. Dominują gminni nauczyciele oraz pracownicy przeróżnych struktur gminnych czy powiatowych.

Nie byłoby żadnej istotnej różnicy w funkcjonowaniu danej gminy, gdyby tej rady po prostu nie było.

W większości polskich gmin ich włodarze są największymi pracodawcami. To w gestii wójtów, burmistrzów czy prezydentów miast (starostów i marszałków województw także) są w danej gminie setki „stołków” do obsadzenia – w tym tak atrakcyjne jak miejsca w radach nadzorczych przeróżnych samorządowych spółek (kiedyś to były po prostu podległe wójtowi/burmistrzowi/prezydentowi podmioty budżetowe). W przykładowej Czeladzi jedna z dwóch zastępczyń burmistrza (po co aż dwie w tak niewielkim mieście???), odpowiedzialna za sprawy komunalne, jednocześnie bierze co miesiąc niemałe pieniądze za to, że jest członkiem rady nadzorczej miejscowej spółki dostarczającej mieszkańcom wodę, co przecież i tak ma w zakresie obowiązków!

W takiej sytuacji włodarze bardzo łatwo „kupują” sobie radnych, którym przecież formalnie podlegają! Pewnie na palcach jednej ręki można policzyć w Polsce gminy, w których wójt nie ma w radzie liczebnej przewagi swoich ludzi. Niezależnie od procederu kupczenia stanowiskami (także dla rodzin radnych i także w ramach wymiany stołków z sąsiednimi gminami), obecnie w Polsce radnymi są przede wszystkim pracownicy sfery budżetowej.

We wspominanej Czeladzi przewodniczącym rady miasta jest człowiek, który do niedawna był podległy burmistrzowi jako kierownik działu w miejscowym MOPS-ie. Przed nim przewodniczącą była pracownica miejskich struktur, podległa prezydentowi sąsiedniego miasta. Do tego należy dodać kilkoro nauczycieli miejscowych szkół i nieustaloną liczbę pracowników struktur miejskich i powiatowych. Przedsiębiorców, menedżerów, lekarzy, prawników: zero!

Taki stan rzeczy utrzymuje się od lat w większości rad w całej Polsce.

Poza tym każdy z włodarzy ma do dyspozycji aparat miejskich urzędników, w tym wydział promocji z przeróżnymi możliwościami kształtowania opinii. Może zatem budować wśród mieszkańców, w większości niemających pojęcia o funkcjonowaniu gminy (gros Polaków nie rozróżnia pracowników urzędu miasta czy gminy od ich radnych), przekonanie o jego sprawczości i tym samym zagwarantować sobie stołek na kolejną kadencję.

W przywołanej gminie sprytnie wylansowano hasło: „Czeladź pięknieje”. Mieszkańcy bezkrytyczne i bez analizowania faktów zaczęli powtarzać je jak mantrę, budując tym samym pozycję burmistrza, przedstawianego w roli zbawcy i dobrodzieja. Za ciężkie pieniądze wyremontowano pewną liczbę miejskich nieruchomości, które przekształcono w centra aktywności społecznej, muzea czy inne obiekty komunalne, co ostatecznie raczej pogrąży Czeladź finansowo, bo znacząco zwiększą się wydatki budżetu miasta. Kosztem poprawy jakości życia mieszkańców i realizacji zadań gminy finansowane są przysłowiowe igrzyska. Co tam dobra woda w kranach, co tam drogi – ludzie kochają burmistrza, który na stanowisku dyrektora miejskiego muzeum (od kilkunastu lat „w budowie”) zatrudnia swoją małżonkę – emerytkę.

W efekcie sprytnie wodzony za nos naród uwielbia swojego włodarza, a ten, jak już raz wygra wybory, to nie popuści. Startowanie do rywalizacji z nim to strata czasu i pieniędzy. Urzędujący wójtowie, burmistrzowie i prezydenci są wręcz przyspawani do stołków i w wielu gminach (w tym roku w Polsce ok. 40 procent) nikt nawet nie próbuje z nimi o nie walczyć.

Dziś władzę sprawują cwaniacy. Nie jest ważne czy coś potrafi, czy coś wie – ważne, że wygrywa wybory. Nie ma merytorycznych kampanii wyborczych. Kandydaci na radnych, posłów, europosłów, wójtów, burmistrzów i prezydentów nie podlegają merytorycznej weryfikacji programu, dotychczasowych dokonań, umiejętności budowania relacji czy motywacji do ubiegania się o wybór na dane stanowisko.

Jestem gotów założyć się, nawet o spore pieniądze, że 9 na 10 obecnych polskich radnych nie ma pojęcia o finansach gminy ani o zasadach jej funkcjonowania. Że 9 na 10 polskich europosłów nie zna dobrze języka angielskiego. Że 9 na 10 posłów nie zna Konstytucji i nie ma pojęcia o większości zagadnień, którymi zajmuje się Sejm.

Magdalena Biejat, wicemarszałek Senatu z lewicy, nie potrafi wymienić państw sąsiadujących z Polską. Marcin Józefaciuk, nauczyciel, który został posłem z PO, nie ma pojęcia, kto w Polsce sprawuje władzę ustawodawczą. Z kolei Paulina Hennig-Kloska, minister klimatu i środowiska, wiceszefowa partii Polska 2050, mówiła o „produkowaniu energii z prądu”. Czeladzki radny, przewodniczący Komisji Rozwoju i Polityki Przestrzennej nie wie, jaką powierzchnię ma jego miasto i ile jest w nim terenów należących do gminy. Tacy ludzie chcą nam układać świat. I układają!

Zatem chwalenie gminnych polityków za miejskie inwestycje, co z upodobaniem praktykuje nachalna propaganda kierowana do powierzchownie zorientowanych mieszkańców, skutecznie miesza im w głowach. Mamy więc do czynienia z sytuacją, w której chwalimy bankomat, że wypłaca nam nasze własne pieniądze. Owe inwestycje zwykle generują wzrost kosztów utrzymania gminy i zawsze są jedynie pochodną kwot wydanych z gminnej kasy. Omamieni mieszkańcy nie dostrzegają tego, że tak naprawdę za tę kasę doskonale sobie żyją ci właśnie politycy – władze wykonawcze i uchwałodawcze gminy. Wielokroć lepiej od większości swoich wyborców – faktycznych pracodawców owego grona uprzywilejowanych.

Taka Polska, rządzona przez ludzi niekompetentnych, nie ma szans na dobry rozwój. Piąta władza, jaką stanowią urzędnicy, skutecznie spowalnia nasz rozwój, a niekompetentne władze uchwało- i ustawodawcze oraz wykonawcze nie są w stanie temu zapobiec. Problemem nie jest to, że pazernie korzystają na tym krótkowzroczni i kierujący się prywatą lokalni politycy. Problemem jest to, że konsekwentnie podcinają gałąź, na której siedzimy wszyscy i cała nasza Ojczyzna.

Wnioski

Ludzie, jak każde żywe na tej planecie, powinni rywalizować o władzę. Teraz, w tej ułomnej demokracji, której się jeszcze długo nie nauczymy, nie ma weryfikacji poziomu wiedzy, inteligencji, etyki, umiejętności i doświadczenia kandydatów. To jest beznadziejna sytuacja! Beznadziejna!!!

Nie ma logicznej, naturalnej rywalizacji. Nie wygrywają najmądrzejsi, najuczciwsi itd.

Żeby Polska naprawdę powstała z kolan, potrzebna jest zmiana zasad wyborczych!!!

Dla dobra nas wszystkich, naszego kraju i małych ojczyzn. Tylko to pozwoli naprawić Polskę.

Konieczne i niezbędne jest:

  1. wprowadzenie egzaminów kompetencyjnych oraz testów psychologicznych dla kandydatów wszelkich szczebli przed każdymi wyborami (zadania egzaminacyjne – różne, w zależności od szczebla wyborów – ustala komisja powołana przez PKW – na zasadach podobnych do organizowania egzaminu maturalnego). Wyniki egzaminów nie eliminują kandydowania danego delikwenta, ale muszą być przedstawione w materiałach wyborczych i na kartach do glosowania;
  2. pozbawienie biernego prawa wyborczego obywateli zatrudnionych w szeroko rozumianym budżecie;
  3. Ograniczenie dolnego wieku kandydatów:
  1. pięćdziesięcioprocentowa redukcja liczby radnych gminnych i powiatowych;
  2. Zmiana formuły oświadczeń majątkowych bądź całkowita z nich rezygnacja;
  3. Wprowadzenie testu wiedzy o Polsce przed głosowaniem. Jeśli ktoś nie uzyska wymaganego minimum, pozbawiony zostaje czynnego prawa wyborczego i bez oddania głosu wychodzi z lokalu wyborczego (ta sama PKW opracowuje pięć testów dotyczących Polski i zasad jej funkcjonowania; chętny do głosowania otrzymuje losowo wybrany test i ma 3 minuty na udzielenie odpowiedzi; uzyskanie wymaganego limitu upoważnia do otrzymania kart do głosowania).

Doświadczenie, dokonania zawodowe i życiowe, wiedza i kompetencje to warunki konieczne, by podejmować wyzwania wynikające ze służby publicznej!

To oczywiście nie wszystko (jest wiele innych wad obecnego systemu), ale już tylko to wystarczy, by w końcu, po 40 latach od tzw. transformacji ustrojowej, doczekać się władz merytorycznie, kompetencyjnie i mentalnie przygotowanych do służby publicznej, oddanych mieszkańcom, małym ojczyznom i całej polskiej wspólnocie.

Czy kiedyś do tego dojdzie? Mam pełną świadomość, że te moje robocze propozycje są podane bardzo skrótowo i wymagają merytorycznego dopracowania. I że w ogóle myślenie o ich wprowadzeniu w jakimkolwiek już ostatecznie kształcie, wymagać będzie poważnych i głębokich zmian w Konstytucji RP. Z dzisiejszego punktu widzenia to polityczna i tak naprawdę życiowa utopia. Czy jest jakakolwiek szansa, że ci, którzy będą sprawować władzę w Polsce dojrzeją  kiedyś do takich zmian? Czy będą w stanie to zrozumieć, przyznać, że tak właśnie jest i na tym bazuje ten system? Czy własne korzyści przestaną być kiedyś nadrzędnym kryterium? Czy możliwe jest  rządzenie państwem ponad niskimi pobudkami i ponad własnym, często przerośniętym, ego?

 Autor jest właścicielem wydawnictwa STAPIS w Katowicach

Tekst ukazuje się wyłącznie w wersji elektronicznej na portalu reshumana.pl

1.

Siódmego kwietnia – wybory samorządowe. Kontekst polityczny jest oczywisty. Ma to być ostateczne zepchnięcie PiS-u ze sceny politycznej, „dobicie rannego zwierza” – jak obrazowo ujął to jeden z zapalczywych polityków. Od razu chcę zaznaczyć, że – moim zdaniem – to niemożliwe. Elektorat Prawa i Sprawiedliwości nie poszedł do domu, nie rozsypał się. Jest niemała grupa ludzi, którzy rządy tej partii zapamiętają jako władzę opiekuńczą, troszczącą się o ich poziom życia. Ale także taką, która nie schlebiała elitom, przywróciła prostym ludziom przekonanie, że oni w państwie też są ważni, a głos prostego robociarza czy rolnika znaczy tyle samo ile głos uczonego profesora. Ten antyelitaryzm czy egalitaryzm jest silnym bodźcem w polityce, dotykającym emocji wspólnych dla wielkich grup społecznych. Wszak PiS wykorzystał świetnie tę emocję. Tu nie chodzi o to, że Polska nie odniosła sukcesu po 1989 roku, tylko o to, że jedni odnieśli sukces większy, a inni mniejszy, mimo takiego samego, a nawet większego nakładu pracy.

To ciekawe, że poza Maciejem Gdulą nikt dokładnie nie zbadał skali i głębokości tego zjawiska, nie wyciągnął wniosków politycznych. To widać nawet teraz. Nie spotkałem się nigdzie z takimi badaniami, nie widziałem poważnej próby refleksji nad wynikami ostatnich wyborów po stronie koalicji demokratycznej, nie widzę ani prób, ani zapowiedzi przeanalizowania tego problemu przez tę koalicję. Równocześnie z tym – kroków, aby ten elektorat zdemobilizować i – być może w dalszej kolejności – pozyskać. Tak nawiasem mówiąc, stawiam taką tezę, że w jakiejś części to dawny elektorat Sojuszu Lewicy Demokratycznej, ten, który tęsknił za równością społeczną i aktywnym państwem opiekuńczym. Protestował przeciw efektom reform Balcerowicza i wierzył w sprawczość lewicowych rządów. Potem, im bardziej SLD wrastał w III RP (pomysł podatku liniowego), tym bardziej ten elektorat szukał swojej reprezentacji. To nie był w swej masie elektorat sentymentu za PRL, to był i jest elektorat protestu przeciw nierównościom społecznym, zarówno w sferze materialnej, jak i symbolicznej. On dalej będzie szukał „swojej” partii, a tu PiS ma – jak na razie – kiepską konkurencję.

Dlatego elektorat PiS radykalnie się nie zmniejszy. Może ulec częściowej demobilizacji i o to chyba chodzi politykom koalicji. Temu ma służyć ujawnianie rozmaitych afer i przekrętów, eksponowanie rzeczywistych i wyolbrzymianych wpadek polityków PiS. To przyniesie pewien efekt, pytanie, jak wielki? Być może jest trochę racji w tym, że polaryzacja zaszła tak daleko, iż lojalność partyjna (raczej religijna niż plemienna) zdominuje najbliższe głosowanie. Sądzę jednak, że elektorat partii koalicyjnych też się zdemobilizuje, kto wie, czy nie w większym stopniu. Miało być inaczej, praworządnie i porządnie, a jest raczej chaotycznie. Można odnieść wrażenie, że tak jak PiS nie wierzył, że przegra, tak druga strona nie wierzyła, że wygra. Nieprzygotowanie kadrowe, programowe i proceduralne dają o sobie znać, choć nie wszędzie i nie w każdym obszarze. Wybory lokalne (podobnie, jak i europejskie) to walka zmobilizowanych elektoratów, może się więc okazać, że zwycięstwo nie będzie tak jednoznaczne. Tym bardziej, że czasu na merytoryczną kampanię jest mało.

Zwłaszcza, że te wybory kierują się nieco inną logiką. Nie tyle przynależnościami partyjnymi, ile układami lokalnymi, stosunkami międzyludzkimi, popularnością, sympatią i antypatią do liderów. Stąd tylu bezpartyjnych wójtów i burmistrzów, a czasem i prezydentów. Stąd niestabilność identyfikacji partyjnej radnych; zaczynają jako partyjni, kończą jako „niezależni” lub na odwrót. Do tego wybory do sejmików wojewódzkich, ze scenariuszem ściśle partyjnym. Był kiedyś w parlamencie taki pomysł, aby wybory do sejmików wojewódzkich połączyć z parlamentarnymi, w których identyfikacja polityczna jest kluczowa. I wyraźnie oddzielić je od wyborów lokalnych (gminnych, miejskich i powiatowych), gdzie – w połączeniu z bezpośrednim wyborem starosty – decydowałyby osobowości. Mielibyśmy zatem Polskę partyjną – na poziomie krajowym i regionalnym – i Polskę obywatelską, lokalną. Ta druga aktywizowałaby tysiące ludzi, dla których identyfikacja partyjna jest drugorzędna. I dla mądrych partii byłaby rezerwą kadrową, z której czerpać by one mogły ludzi umiejących zarządzać czymś więcej niż własną rodziną, a co ważniejsze – umiejących wygrywać wybory. Tak m.in. sugerował nieżyjący już prof. Stanisław Gebethner. Pomysł upadł, a nawet nie został poważnie przedyskutowany, bo „bieżączka” parlamentarna okazała się ważniejsza.

Ale problem upolitycznienia i upartyjnienia wyborów samorządowych pozostał. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby nie te nasze partie, nieosadzone w terenie, tylko w urzędach terenowych. Coraz bardziej są to partie wyborcze, wedle modelu amerykańskiego, a nie w tradycji partii europejskich, w której wybory są tylko momentem wzmożenia pracy partyjnej, efektem wieloletniej pracy z ludźmi i wśród ludzi. U nas jest inaczej. Przychodzą wybory, partia ożywa podczas wyłaniania kandydatów, z rozpędu robi kampanię w oparciu o polityczne, kadrowe i materialne zasoby parlamentarne, potem leczy rany (lub obsadza stołki). I tak co cztery–pięć lat. To m.in. też stąd bierze się popularność kandydatów bezpartyjnych i niechęć obywateli do partyjności.

To odkłada się na państwie. Nie ma w nim rotacji kadrowej, parlamentarzyści nie mają konkurencji, a tak naprawdę rządzi nami ciągle to samo pokolenie, dla którego postacie Tuska i Kaczyńskiego są emblematyczne. Z całym szacunkiem dla ich życiorysów i dorobku, oni już nie staną na czele wielkiego projektu modernizacji Polski, nie porwą młodych pokoleń do wielkich czynów, nie staną się ideowymi i merytorycznymi przewodnikami po świecie idei i postępu. I młodzi to widzą. Kaczyński wydał się im mniej sympatyczny, więc 15 października zagłosowali przeciwko niemu. Nikogo nie poparli, zagłosowali przeciw. W wyborach samorządowych nie znajdą takiej motywacji.

2.

Także i dlatego, że samorząd stał się dla nich jednym z ogniw tak samo odległego systemu zarządzania państwem, jak rząd czy partie polityczne. Nie bez winy są tu sami samorządowcy. Nie będąc pewni swej siły i popularności podczepiają się pod partie polityczne, bo one dają im w kampanii wyborczej swoje zasoby. Poza tym identyfikacja z partią ułatwia im lokalną walkę polityczną. W zależności od tego, czy to jest partia rządząca, czy opozycyjna, usprawiedliwia własne niepowodzenia. Zawsze można wskazać na rząd, który „nie daje”, a po 15 października na rząd PiS, który „nie dawał”: pieniędzy, możliwości itd. I choć często jest to prawda, a czasem nie, to zawsze ułatwia życie. Ileż błędów – niekompetencji, nieporadności, braku decyzyjności – można ukryć pod tymi hasłami.

Jest i druga strona tego medalu. Wyborca odbiera ten stan rzeczy – tego wójta, burmistrza, prezydenta – jako wysłannika partii (elementu władzy centralnej), delegowanego do zarządzania swoją małą ojczyzną. On przestaje być liderem lokalnej społeczności (a o to nam chodziło, gdy wprowadzaliśmy bezpośrednie wybory), a staje się w niej instytucją zarządczą, trochę jednak obcą. Rzeczywistość zbyt często potwierdza te przypuszczenia. Platforma Obywatelska nigdy nie wygra wyborów w Krakowie, bo zawsze na czele listy sejmowej stali ludzie spoza miasta (Trzaskowski, Sienkiewicz). Z tego samego powodu PiS nigdy nie wygra w Warszawie (Jaki z Opola, Bocheński z Łodzi). Jeśli przywódcy partyjni nie rozumieją istoty samorządności i ustrojowej pozycji jej lidera, to co z tego mają rozumieć obywatele stanowiący wszak samorząd (art. 16 Konstytucji)?

Tym, którzy nie identyfikują się z partiami ogólnopolskimi, pozostaje budować „własne partie”, w sarmackim znaczeniu tego słowa. Stąd zjawiska nepotyzmu i kumoterstwa, korupcja polityczna i nieoczekiwane sojusze i koalicje. Mógłbym sypać przykładami lokalnych koalicji Lewicy z PiS, a nawet dalej idącymi. W pewnej gminie podtarnowskiej w wyniku bezpośrednich wyborów wójtem został były I sekretarz Komitetu Gminnego PZPR. Gdy udałem się do tejże gminy na jakieś święto lokalne i posadzono mnie obok miejscowego proboszcza, ten rzekł do mnie: „Widzi Pan, my tu z Kaziem kiedyś rządziliśmy i znowu będziemy razem”. Historia się powtarza – odrzekłem Marksem. PiS podjął próbę przeciwdziałania takim zjawiskom wprowadzając dwukadencyjność, ale będzie problem z byłymi włodarzami gmin, którzy gdzieś tam w małej gminie pod Białymstokiem nie znajdą ani roboty, ani nie utrzymają swojej pozycji społecznej. Nie widzę też powodu, aby nowi włodarze nie skopiowali praktyki politycznej pt. winni są poprzednicy. To jeszcze bardziej podzieli społeczności lokalne.

Nie ma w tej sprawie dobrego rozwiązania. Dość trudno pogodzić rolę lidera społeczności lokalnej z rolą kierownika zakładu pracy (wójt jest nim w rozumieniu Kodeksu Pracy), a to jeszcze z odpowiedzialnością urzędniczą i finansową. Upadła idea samorządowej służby cywilnej, a ustrojowe pozycje skarbnika i sekretarza gminy, którzy mieli stabilizować pracę urzędu i dbać o procedury administracyjne, nadal nie są mocne. Jeszcze słabszą pozycję mają starostowie i marszałkowie województw, brakuje im bowiem silnej wyborczej legitymacji, a zbyt często ich los zależy od chwiejnych układów partyjno-grupowych w radzie powiatu lub w sejmiku. A jeszcze jeśli urzędnicze otoczenie uwikła ich w codzienne czytanie i podpisywanie papierów, to lidera już nie ma. Zostaje urzędnik, mniej lub bardziej sprawny, który szuka i stosuje urzędnicze sztuczki celem utrzymania stanowiska. Wzniosłe ideały samorządności, umiejętności współdziałania i przewodzenia lokalnej społeczności, budowania prestiżu władzy i państwa, idą w kąt. A strategiczne plany rozwojowe, które powinna mieć każda gmina, ograniczają się najwyżej do pięcioletniej perspektywy. Reszta to bujda, a autor tego planu wie, że nie poniesie za nią odpowiedzialności.

3.

Ta ostatnia uwaga nie odnosi się li tylko do niepewności ponownego wyboru. Odnosi się także do niemożności zaplanowania czegokolwiek w dłuższej perspektywie. Władza centralna nie waha się, gdy trzeba samorządowi dołożyć zadań i obowiązków. Udaje, oczywiście, że są to zadania zlecone, czyli środki na ich realizację gwarantuje budżet centralny. Jednakże decyzji o przekazaniu tych zadań nie poprzedza analiza finansowa, nie ma algorytmów przeliczeniowych ani nawet czasu na ich sporządzenie. Nie ma też fachowców. Jeszcze w roku 2015 departament finansów samorządowych w resorcie finansów był obsadzony przez ludzi, którzy rozpoczynali pracę w pierwszej połowie lat 90. ubiegłego wieku i towarzyszyli samorządowym finansom przez 20 lat. I w wieku lat 50. odeszli z resortu, bo ulegli potrzebom „dobrej zmiany”. Ona zaś samorząd i jego pieniądze miała za nic. PiS w ciągu ośmiu lat rządów pięciokrotnie zmieniał system podatkowy, a wszak na nim i jego stabilności „wiszą” samorządowe dochody. Są skarbnicy, którzy do dziś nie rozgryźli Polskiego Ładu, ale dobrze wiedzą, ile na nim stracili. Nasuwa się pytanie, czy chodziło o ustrojowe zmniejszenie roli samorządu w zaspokajaniu potrzeb społecznych i świadczeniu usług publicznych czy też o to, aby kolejne samorządy uzależnić od systemu uznaniowych dotacji, o budowanie systemu klientyzmu politycznego. Te dotacje dla Kół Gospodyń Wiejskich, dla strażaków z OSP, dla lokalnych fundacji i stowarzyszeń to wszak zaprzeczenie konstytucyjnej zasady pomocniczości. To w istocie nielegalne, uznaniowe finansowanie zadań własnych samorządu, czego nie dopuszcza ani Konstytucja, ani ustawa o finansach komunalnych. I, oczywiście, żadna komisja śledcza tym się nie zajmie.

Tak więc pieniądze. Mówią o nich, piszą i uchwalają wszystkie gremia samorządowe. Ale problem jest szerszy. Od początku III RP nie zajęliśmy się wyceną usług publicznych i kosztami ich świadczenia. Istnieje w tym zakresie pełna rozmaitość, w dwóch podobnych gminach koszty urzędu (od płacy do ogrzewania) są dość różne. Jednej wystarcza 30 pracowników, dla innej 50 to za mało. Robiąc kiedyś (przed 15 laty) badania w województwie zachodniopomorskim, bywałem w gminach, gdzie jedna pani miała w zakresie obowiązków opiekę nad organizacjami społecznymi oraz wymierzanie i ściąganie podatków i opłat lokalnych. Po sąsiedzku tymi samymi kwestiami zajmowały się już dwie panie, z tym że ta pierwsza (od NGO-sów) była także komendantem gminnym OSP i członkiem władz wojewódzkich tej organizacji. Na rozmowę umawiałem się z nią w Szczecinie, bo tam miała więcej czasu.

Ale zanim się za to ktoś zabierze (nie wiem, kto, bo polityków to nie obchodzi), trzeba przejrzeć podział zadań i kompetencji (narzędzi realizacyjnych) pomiędzy rządem centralnym a samorządami. Polska nie należy pod tym względem do liderów samorządności w Unii Europejskiej. W krajach starej Europy samorządy odgrywają większą rolę w zaspokajaniu potrzeb społecznych. Pole do zmian nie jest małe. Zacznijmy od województwa, w którym podział zadań pomiędzy marszałkiem a wojewodą woła o pilne korekty. Nie jestem za likwidacją urzędu wojewody, bo uważam, że rząd musi mieć narzędzie kontroli legalności działań samorządu. I starczy! Po co w urzędzie wydziały rolnictwa, budownictwa itd., itp., kompletnie nie wiem. Nikt już nie pamięta, że w 2005 roku Sejm na wniosek SLD przyjął ustawę wzmacniającą rolę samorządu jako gospodarza województwa. Pierwsza ustawa, jaką przyjął nowy Sejm zdominowany przez PiS i PO, to było uchylenie tegoż aktu prawnego. „W Polsce nie będzie landów” – uzasadniał poseł-sprawozdawca. Rękę „za” podnieśli nawet ci posłowie PO, z którymi pisaliśmy uchwaloną poprzednio ustawę. Jak widać, niewiele się od tego czasu zmieniło, a jeśli już to na gorsze.

Rozmowy wymaga problem istnienia powiatów. Są z nami już od 25 lat, w kształcie ustrojowym i terytorialnym zaplanowanym przez Michała Kuleszę. On jeszcze przed swoją śmiercią mówił, że chyba w 1998 roku mieliśmy rację, że jest ich za dużo i są za słabe. Tak naprawdę są przygniecione przez szpitale i szkoły średnie, niezdolne do koordynacji działań rozmaitych służb rządowych działających na terenie powiatu. Także czynnik prestiżowy – „mamy nasz powiat” – osłabł wraz z odejściem pokolenia pamiętającego, że siedziba urzędu administracyjnego oznacza pieniądze, inwestycje, prestiż i dostęp do dóbr edukacyjnych i kulturalnych. Mamy powiaty, w których wszyscy aktywni ludzie jeżdżą do dużego miasta po te dobra. Mamy powiaty „obwarzankowe” (podobnie, jak i gminy), których racją istnienia jest brak zgody, aby je „połknęło” rozrastające się miasto. Warto zatem zastanowić się nad mapą podziału administracyjnego kraju, bo jest ona dziś inna niż przed 25 laty.

Warto także zastanowić się nad liczbą i kompetencjami podmiotów samorządowych w Polsce. Naprawdę jest dużo zadań i kompetencji, które uwolniłyby rząd od zajmowania się wszystkim. Te wszystkie Narodowe Fundusze, spółki i spółeczki wodne, leśne i wiele tym podobnych mogłyby się stać samorządowo-rządowymi z większym udziałem czynnika obywatelskiego. W dobie komputerów, internetu i telefonów posiadanych przez każdego, rosnącego poziomu wykształcenia obywateli, to nie jest problem. Jeśli chcemy spokojnie rozwijać nasze państwo, nie ma innej drogi niż uspołecznienie zarządzania nim. Tylko kto o tym pomyśli?

Artykuł ukazał się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

Zeszłoroczne wybory parlamentarne otworzyły drogę do głębokich zmian w polskim systemie politycznym, co bez przesady można nazwać drugą demokratyzacją. Pierwsza dokonywała się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, a jej efektem był demontaż autorytarnego państwa partyjnego, jakim była Polska Rzeczpospolita Ludowa – niezależnie od tego, jak korzystnie różniła się ona od innych państw ówczesnego „bloku radzieckiego” – i zbudowanie zrębów demokratycznego państwa prawa. Ówczesna demokratyzacja nie miała precedensów w historii państw socjalistycznych, choć – jak często podkreśla się w literaturze politologicznej – pod wieloma względami przypominała reformę ustrojową zrealizowaną w Hiszpanii po śmierci generalissimusa Franco. To, co wtedy zaczęło się w Polsce, przeczyło prognozom wytrawnych badaczy zachodnich, którzy niemal do ostatniej chwili twierdzili, że tak zasadnicza zmiana w Europie środkowo-wschodniej nie jest możliwa, przynajmniej w bliskiej przyszłości.

Pierwsza demokratyzacja w Polsce dokonywała się w klimacie narodowego porozumienia. Ustawy zmieniające gospodarkę i państwo przechodziły przez Sejm przy ponadpartyjnym poparciu, a wyposażony w wielkie kompetencje prezydent Wojciech Jaruzelski konsekwentnie wspierał reformatorski rząd Tadeusza Mazowieckiego. Było tak dlatego, że już wcześniej w rządzącej przed 1989 rokiem PZPR uformował się i zdobył przewagę nurt reformatorski, który postulował porozumienie ponad politycznymi podziałami i wspólne działanie na rzecz głębokiej reformy państwa. Polska stała się wówczas pionierem zmian demokratycznych w ówczesnym bloku państw socjalistycznych, co znajdowało wyraz w entuzjastycznych wobec niej komentarzach polityków, publicystów i uczonych z demokratycznego Zachodu.

Dziś jest inaczej. Druga demokratyzacja dokonuje się w warunkach ostrej walki. Elita polityczna Prawa i Sprawiedliwości nie była przygotowana na przegraną i reaguje na nią w sposób agresywny. Nie ma ani śladu ponadpartyjnej współpracy w reformowaniu państwa, a prezydent Andrzej Duda – jak dotąd – bezskutecznie próbuje wykorzystać swe uprawnienia w uporczywych próbach zahamowania demokratycznych przemian. Dzieje się to w niekorzystnym dla demokratyzacji klimacie międzynarodowym. Rosyjska agresja wobec Ukrainy stwarza napięcie, jakiego nie było trzydzieści kilka lat temu, gdy rozpoczynał się proces przemian demokratycznych w naszej części Europy. W niektórych starych demokracjach rosną siły autorytarne, czego przykładem jest powrót Donalda Trumpa na główną scenę polityki amerykańskiej. Gdyby wygrał on tegoroczne wybory, byłoby to równoznaczne ze wzmocnieniem sił autorytarnych w innych państwach demokratycznych – w tym także w Polsce.

Nie znaczy to, że obecna przemiana polityczna skazana byłaby na niepowodzenie. Konieczne jest jednak realistyczne rozpoznanie zagrożeń i znajdowanie na nie odpowiedzi.

Zagrożeniem pierwszym jest spuścizna rządów PiS w sferze gospodarki. Ostatni rok rządów Jarosława Kaczyńskiego i jego ekipy zaznaczył się stagnacją gospodarczą, wyrażoną wzrostem PKB o zaledwie 0,2%. Rekordowo wysoki deficyt budżetowy i znacznie powiększone zadłużenie państwa ograniczają możliwości szybkiej poprawy sytuacji materialnej tych – bardzo licznych – grup społecznych, które nie korzystały z faworyzującej uprzywilejowanych polityki gospodarczej. Korzenie tej sprawy sięgają głębiej niż tylko do ostatnich ośmiu lat. W 2015 roku Platforma Obywatelska przegrała wybory głównie dlatego, że wyborcy chcieli zmiany polityki społeczno-gospodarczej. Nie powinno więc być powrotu do neoliberalnej polityki gospodarczej realizowanej przez rządy Donalda Tuska i Ewy Kopacz. Wiele wskazuje na to, że obecny premier to rozumie i nie jest skłonny powtarzać starych błędów. Obecność Lewicy w koalicji rządowej wzmacnia szansę na to, że nowa polityka gospodarcza będzie inna niż dotychczasowa. Ten rok będzie miał kluczowe znaczenie dla wypracowania i wprowadzania w życie takiej polityki gospodarczej, która pozwoli łączyć słuszne postulaty warstw uboższych z przywróceniem równowagi finansów publicznych. Warto wykorzystać w tej dziedzinie doświadczenie wyniesione z wczesnej fazy transformacji, gdy nowatorska „strategia dla Polski” autorstwa Grzegorza Kołodki stała się podstawą przezwyciężenia kryzysu wywołanego skrajnościami neoliberalnej reformy Leszka Balcerowicza.

Związana z tym jest druga sprawa: walka z korupcją i nepotyzmem. Rozprzestrzeniły się one pod rządami PiS (partii, której nazwa mogłaby brzmieć Pieniądze i Synekury) w stopniu znacznie przekraczającym wszystko, czego byliśmy świadkami za rządów PO czy też SLD (w latach 2001–2005, gdyż wcześniejsze rządy lewicy były od tej plagi wolne). Były minister Marcin Horała zabawnie przejęzyczył się, mówiąc o tych, co kradli niezgodnie z procedurami. W istocie bowiem cały system wprowadzonych przez PiS procedur ustawiony był tak, by umożliwiał bajeczne – ale zgodne z procedurami – apanaże członkom nowej elity politycznej, do której dostęp zależał od politycznej lojalności i powiązań osobistych. Dowiemy się o tym więcej, gdy zakończy swe prace komisja sejmowa powołana dla wyjaśnienia tzw. afery wizowej, która długim cieniem kładzie się na bilansie rządów Prawa i Sprawiedliwości. Czy sprawstwo kierownicze w tej wielkiej aferze sięga jedynie szczebla jednego z wiceministrów spraw zagranicznych? Wydaje się to mało prawdopodobne. W świetle tej afery deklaracje przywódców PiS, że wystarczy nie kraść brzmią niezamierzoną ironią. Trzeba jednak pamiętać, że korupcja i nepotyzm nie pojawiły się w polskim życiu politycznym dopiero po dojściu do władzy partii Jarosława Kaczyńskiego. Były obecne wcześniej – także za drugich rządów SLD w latach 2001–2005, za co partia ta zapłaciła bardzo słono. Ludzie kierujący państwem muszą wyciągnąć wnioski z przeszłości. Oznacza to bezwzględność w walce z nepotyzmem i korupcją – nie tylko tymi, które miały miejsce za poprzednich rządów, ale także tymi, które mogą się odradzać obecnie. Każda partia rządząca staje się magnesem przyciągającym karierowiczów i kombinatorów, którzy w polityce szukają nie realizacji szczytnych celów, lecz drogi do pieniędzy i innych profitów. Od mądrości męża stanu zależy, by nie stali się oni czymś więcej niż marginesem.

Trzecią sprawą jest utrzymanie jedności Koalicji 15 Października. Początki zapowiadają się dobrze, ale trzeba widzieć zagrożenia. Tkwią one zarówno w różnicach programowych (jak w sprawie legalizacji aborcji), jak i w ambicjach polityków. Te ostatnie zostaną wystawione na poważną próbę w przyszłym roku, gdy odbędą się wybory prezydenckie. Byłoby bardzo dobrze, gdyby politycy obecnej koalicji zdołali podporządkować osobiste i partyjne ambicje i doprowadzili do wysunięcia wspólnego kandydata całej koalicji, a w ostateczności – gdyby przynajmniej zobowiązali się do wspólnego poparcia tego kandydata wywodzącego się z obecnej koalicji, który wejdzie do drugiej tury.

Utrzymanie jedności koalicji mimo istniejących różnic ideologicznych wymaga zdolności do zawierania kompromisów. To będzie najtrudniejsze dla lewicy, której konsekwentna obrona świeckości państwa dyktuje twarde stanowisko w sprawach światopoglądowych, ale która musi zarazem liczyć się z politycznymi realiami. Lewica nie jest jednak osamotniona w walce o tolerancyjne, wolne od kościelnego dyktatu państwo. Rząd Donalda Tuska podjął sprawę finansowania Kościoła przez państwo i zapowiedział zastąpienie funduszu kościelnego dobrowolnymi odpisami podatkowymi. Skończyło się obdarowywanie Kościoła wielomilionowymi prezentami z państwowej kasy. Konsekwentne prowadzenie przez centrolewicowy rząd takiej polityki stanowi prawdziwy test przywództwa politycznego i zasługuje na pełne poparcie ruchu laickiego. Światopoglądowa różnorodność Koalicji 15 Października nie przeszkadza temu, by w tej dziedzinie działać zgodnie.

Czwarte wreszcie zagrożenie wynika z tego, że PiS „zabetonował” swoje panowanie w wymiarze sprawiedliwości, wcielając w życie niezgodne z konstytucją rozwiązania, jak wybieranie przez Sejm tych członków Krajowej Rady Sądownictwa, których wybierać powinni sędziowie, lub wprowadzając do Trybunału Konstytucyjnego oddanych partyjnych funkcjonariuszy bez autorytetu i dorobku, jakim dawniej cieszyli się członkowie tego grona. Teraz posłowie PiS cynicznie odwołują się do Konstytucji, którą sami łamali lub obchodzili. Minister Adam Bodnar zadziwia sprawnością, z jaką podjął walkę o oczyszczenie wymiaru sprawiedliwości z dziedzictwa poprzednich ośmiu lat, ale jest to dopiero początek drogi. Przywracanie rządów prawa to także sprawiedliwe, ale surowe ukaranie tych ludzi władzy, którzy dopuścili się przestępstw politycznych. W tej sprawie szczególnie doniosłe znaczenie będzie miała praca komisji sejmowej powołanej do wyjaśnienia tła i przebiegu inwigilacji prowadzonej przy użyciu zakupionego od Izraela Pegasusa. Jeśli potwierdzą się podejrzenia, że za inwigilacją polityków ówczesnej opozycji stali szefowie służb specjalnych, będzie to dla PiS cios tym bardziej dotkliwy, im intensywniej liderzy tej partii tworzą mit politycznych męczenników wokół byłych szefów CBA Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika.

Pierwsze półtora roku nowych rządów to okres najtrudniejszy, a zarazem decydujący o powodzeniu ekipy premiera Tuska. W kwietniu wybory samorządowe potwierdzą – jak jestem przekonany – werdykt wydany przez wyborców w październiku. Zdecydowana wygrana – przede wszystkim w wielkich miastach i w większości sejmików wojewódzkich – pokaże, że wybory 15 października nie były przypadkowym potknięciem ekipy Jarosława Kaczyńskiego i że większość obywateli naszego państwa popiera drogę, na którą wtedy weszliśmy. W wyborach do Parlamentu Europejskiego cała koalicja powinna iść na wspólnej liście, co powinno jej zapewnić uzyskanie znaczącej przewagi nad prawicową opozycją. Jest to tym ważniejsze, że na kilka miesięcy przed wyborami europejskimi sondaże sugerują wzmocnienie skrajnie prawicowej i eurosceptycznej opozycji w kilku bardzo ważnych państwach europejskich.

Jeśli Koalicja 15 Października zwycięsko upora się z tymi czterema problemami, uzyska szansę na to, by w drugiej połowie obecnej kadencji odbudowa demokracji była łatwiejsza. Wysoce prawdopodobny wybór nowego prezydenta wywodzącego się z Koalicji 15 Października stworzy warunki dla skutecznej legislacji, a tym samym pomoże w rozwiązywaniu odziedziczonych po rządach PiS problemów prawnych. Sukces rodzi zwiększone poparcie. Im bardziej w przeszłość odchodzić będą rządy PiS, tym silniejsza będzie pozycja obecnej koalicji – pod warunkiem jednak, że będzie konsekwentna w przebudowywaniu państwa.

Partii PiS grozi poważny kryzys. Z jednej strony już zaczyna się proces odchodzenia od niej ludzi, którzy to i owo jej zawdzięczają, ale którzy nie są ideologicznymi fanatykami i zechcą układać sobie stosunki z tymi, którzy mają dziś władzę. Tak zrobił popierany przez PiS prezydent Łomży, który na swego zastępcę powołał szefa lokalnej struktury Platformy Obywatelskiej. Sądzę, że pojawią się jego naśladowcy. Wyzwaniem dla PiS będzie też rosnący rozdźwięk między fanatycznie prawicowym partyjnym „betonem” a bardziej umiarkowanymi działaczami i wyborcami. Zaostrzanie konfliktu, posługiwanie się absurdalnymi oskarżeniami (oskarżanie Tuska o to, że jest niemieckim agentem), kreowanie na męczenników prawomocnie skazanych przestępców – wszystko to może podobać się twardemu jądru PiS, ale odstręcza ludzi umiarkowanych. Nie można więc wykluczyć, że znajdzie się ktoś gotów zaproponować rozsądniejszą wersję partii prawicowej. W Polsce jest miejsce na cywilizowaną partię konserwatywną, jak niemiecka chadecja czy brytyjscy torysi. Czy taka partia powstanie? Okaże się to w niedalekiej przyszłości.

Poważnym wyzwaniem dla Prawa i Sprawiedliwości będzie walka o spuściznę po Jarosławie Kaczyńskim. Ten autorytarny przywódca różni się od swych odpowiedników w innych państwach pod względem osobowościowym. Brytyjski publicysta Gideon Rachman pisze, że jest to niemówiący po angielsku odludek, który lepiej niż na światowej scenie czuje się w domu z kotem i książkami („Nowy autorytaryzm”, Łódź 2023, s.148). Brak charyzmatycznego, a przynajmniej popularnego przywódcy jest jedną z ważniejszych słabości Prawa i Sprawiedliwości. Upływ czasu zaostrza ten problem. Kończąc w tym roku 75 lat, Kaczyński nie jest jeszcze zbyt stary, by odgrywać kierowniczą rolę w polityce swego obozu. Jednak jego stan psychiczny – ujawniany między innymi nagłymi wybuchami niepohamowanej furii, które mogliśmy obserwować w czasie obrad Sejmu – wskazuje na to, że nadchodzi czas na zmianę. Jak niemal każdy autorytarny przywódca, Jarosław Kaczyński nie ma koło siebie wyraźnie wyznaczonego następcy. Jego partię czeka więc walka o to, kto w trudnej sytuacji stanie na czele izolowanej partii opozycyjnej. W tej sytuacji rytualne zapewnienia, że PiS wkrótce powróci do władzy, pozostają w sferze fantazji.

W zeszłym roku pokazaliśmy, że stać nas na to, by Polska ponownie pokazała drogę odbudowywania demokracji po autorytarnych rządach. Na tej drodze mamy historyczną szansę. Jest nią pokazanie, że potrafimy – wbrew silnej w wielu państwach fali prawicowego autorytaryzmu – zmienić bieg historii, podjąć dzieło odbudowania i wzmocnienia demokracji. Musi nam się udać!

Historyczne sto dni władzy

Wprowadzenie do obiegu pojęcia pierwszych stu dni jako okresu początków władzy nowego rządu ma swoją długą, ciekawą historię. Początki związane są ze stu (a dokładnie stu dziesięcioma) dniami Napoleona Bonaparte po jego powrocie z jedenastomiesięcznego wygnania na wyspie Elba. Okres ten zakończył się wielorakim niepowodzeniem. Przede wszystkim ogromną stratą dla państwa: przegraną wojną i powtórną restauracją Burbonów, która oznaczała dla Francji znacznie mniej korzystne postanowienia traktatu paryskiego. Był to także „koniec lotu orła” w karierze samego Napoleona.

Polityczny zwyczaj oceny pierwszych stu dni nowego rządu z perspektywy złożonych obietnic w kampanii wyborczej to już bardziej nowoczesne zjawisko. Ma swój początek w Stanach Zjednoczonych XX wieku i związane jest z początkami pierwszej kadencji rządów Franklina Delano Roosevelta. Przyjął on założenie, że ten właśnie okres musi stać się najbardziej produktywny i wpływowy. Natychmiast zwołał Kongres na prawie studniową sesję specjalną, podczas której udało mu się szybko uchwalić serię głównych ustaw mających przeciwdziałać różnorakim skutkom trwającego kryzysu. W całości wszystko składało się na realizację projektu, który zapisano w historii jako New Deal (Nowy Ład).

Sto dni władzy w Polsce

W Polsce nie ma wielkich tradycji tego pierwszego okresu nowej władzy. W zasadzie niemal wszystko dotychczas w tej kwestii sprowadzało się do exposé wygłaszanego w Sejmie przez premiera. Jednakowoż, pierwsze dni i miesiące nowego rządu stawały się stopniowo także okresem wzmożonego zainteresowania społeczeństwa obywatelskiego, w którym – zwłaszcza zwycięska część elektoratu – oczekiwała, że wybrani przez nich rządzący podejmą działania zgodne z przedwyborczymi obietnicami i będą wprowadzać odpowiednie zmiany i projekty. Od tej oceny w dużej mierze zależało, czy program ten zdobędzie poparcie, czy też zostanie szybko zapomniany.

Po upływie pięćdziesięciu dni od powołania obecnego rządu Donalda Tuska zaczęto sporządzać pierwsze recenzje. Generalnie większość wyborców rządzącej Koalicji 15 Października uznała decyzje rządu w tym czasie za umiarkowanie satysfakcjonujące i obiecujące dla powrotu do normalności; oczekiwania były większe. Opozycja była oczywiście przeciwnego zdania.

Jednak już na samym starcie okazało się, że są takie projekty reform, które w ciągu stu dni zrealizowane nie będą. Dla urzeczywistnienia innych może nie wystarczyć nawet cała czteroletnia kadencja. Twardym warunkiem powodzenia ich realizacji jest uzyskanie samodzielnej (kwalifikowanej) większości w Sejmie lub wybór w następnym roku nowego prezydenta, który bardziej będzie sprzyjać polityce rządu, nie będzie (jak obecna głowa państwa) taki chętny do wetowania wszystkich przedkładanych mu ustaw.

Ponadto, aby uniknąć ognisk zapalnych i zapewnić w miarę bezkolizyjne sprawowanie rządów, w umowie koalicyjnej od samego początku nie umieszczono takich celów i obietnic, które budziłyby programowe kontrowersje. Na przykład nic nie wiadomo o przygotowaniach do podjęcia decyzji w takich gorących tematach, jak stosunki państwo – Kościół (w szczególności finansowanie działalności Kościoła czy konieczne zmiany zapisów konkordatu), kontynuacja podjętych przez poprzedni rząd projektów inwestycyjnych, rozwiązanie sytuacji kryzysowej w rolnictwie, kwestie polityczne dotyczące wymiaru sprawiedliwości i in.

Polityczny matrix

Większościowy elektorat nowej władzy okazał się niecierpliwy i niepewny w swoim wyczekiwaniu na obiecywane zmiany, jakie miały nastąpić już od pierwszych dni rządów. Duża część elektoratu KO nie wykazywała też zrozumienia dla przyjętej przez nowy rząd strategii opartej na konieczności twardego przestrzegania demokratycznych procedur przy wprowadzaniu zmian i realizacji przedstawionego programu. Doszło do pierwszych tarć interesów w łonie koalicji, które skutkowały wydłużeniem / odkładaniem realizacji uprawnień władzy ustawodawczej do określania tych kierunków polityki, które zostały zablokowane przez opozycję, na czele z prezydentem. Fiasko inicjatywy zmierzającej do restauracji poprzedniego systemu władzy wykonawczej (vide powołanie marionetkowego, dwutygodniowego rządu pozbawionego koniecznego oparcia ze strony większości parlamentarnej), oczywiste od samego początku, przerodziło się w próby wzniecania zamieszek, tworzenia apokaliptycznych scenariuszy, konfliktów, które miały doprowadzić do destabilizacji sytuacji społecznej i politycznej poprzez strajki, demonstracje i awantury w miejscach publicznych. Celem tej taktyki było wytworzenie przekonania, że po wyborach nowa władza wprowadza chaos, „matriksowy” system dualizmu prawnego.

Rzeczywistość była jednak taka, że poparcie dla nowego rządu nie spadało, tylko rosło, a najbardziej zyskał traktowany dotychczas z przymrużeniem oka nowy lider zaufania społecznego Szymon Hołownia, który stał się jednym z głównych beneficjentów wytworzonej sytuacji.

Nastąpiła niespodziewana zmiana miejsc, czyli zamiany pozycji obu największych konkurentów na scenie politycznej, PO pod wodzą Donalda Tuska i partii PiS prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Stało się to pod wieloma względami uderzające. PiS szło drogą oporu Platformy z 2015 roku – zwanej przez swoich przeciwników totalną opozycją, traktując utratę władzy jako dziejową niesprawiedliwość wynikającą z działań jakiegoś spisku z zewnątrz (Niemcy?).

Możliwość realizacji oczekiwania zwycięskiej części elektoratu, że z miejsca, w ciągu krótkiego czasu, zostanie spełniona choćby połowa postulatów wyszczególnionych w programie koalicji partii demokratycznych, od samego początku była wątpliwa. Tusk, deklarując gotowość realizacji stu postulatów w sto dni, znacznie przelicytował swoim populizmem zarówno jego konkurentów, jak i możliwości wykonawcze nowych ministrów. Tym samym, niepotrzebne i nawet szkodzące stały się także pierwsze próby przeprowadzania wczesnej oceny dokonań nowej władzy za pomocą omawianego narzędzia opisu, zwłaszcza przeprowadzanych w połowie drogi pierwszego etapu, czyli już po 50 dniach sprawowania władzy. Wykonane analizy ujawniły jeden i ten sam rezultat, sprowadzający się do pozytywnego wskazania na wykonanie zaledwie ok. 12 procent zadeklarowanych zobowiązań (w tym: tylko ok. 5 procent w pełnym zakresie). Bulwarowy „Fakt” konstatował, że: Sporo jest do zrobienia i nie wszystko uda się wprowadzić w życie. Nie tylko w 100 dni, ale nawet w tym roku. Podobny wynik częściowego audytu uzyskano w analizie przeprowadzonej przez Wirtualną Polskę. Jak więc ostatecznie przedstawiał się bilans?

— Udało się odbić media publiczne (TVP, Polskie Radio, PAP, 17 publicznych rozgłośni regionalnych), choć nie obyło się bez zawirowań dotyczących sprzecznych interpretacji obowiązujących przepisów prawnych i publicznych protestów, łącznie z okupacją strajkujących prominentnych działaczy PiS i pracowników programów publicystycznych TVP;

— uchwalono ustawę, która wprowadza refundację zabiegów in vitro z budżetu państwa. W budżecie państwa na 2024 rok zaplanowano 500 mln zł na pierwsze zabiegi, a program ma ruszyć 1 czerwca br. Odpowiednia ustawa została podpisana przez prezydenta, przy krótkotrwałych protestach hierarchów Kościoła katolickiego i jeszcze krótszej satysfakcji obywateli, bo uwaga opinii publicznej została przekierowana na zmienne losy dwóch pisowskich ministrów skazanych prawomocnym wyrokiem sądu za przestępstwa, odpowiedzialnych za inwigilację obywateli;

— zrealizowano podwyżki dla nauczycieli o 30 procent, przynajmniej w teorii – nie mniej niż o 1500 zł brutto na etat. Pieniądze na ten cel zaplanowano w budżecie na 2024 rok i wkrótce nauczyciele otrzymają wyższe pensje z wyrównaniem od 1 stycznia;

— ceny gazu i prądu w 2024 roku zostały zamrożone — obietnica zrealizowana. Na razie wiadomo, że do końca czerwca ceny nie wzrosną, rząd zdecyduje w kolejnych miesiącach, czy te działania osłonowe będą przedłużane;

— media publiczne zaczęły być odpolityczniane. Dwa miliardy złotych, pierwotnie przeznaczone na TVP, zasili budżet na leczenie nowotworów.

Pozostała większość reform (zwłaszcza socjalnych) na pewno nie zostanie zrealizowana w ciągu całego okresu stu dni – a jest jeszcze dużo za wcześnie, by wyrokować, czy zostaną skutecznie zrealizowane do końca kadencji. Chodzi tu m.in. o podwyższenie kwoty wolnej od podatku do 60 tys. zł, co notabene było sztandarową obietnicą KO, albo trywialnie wyglądającego postulatu zwolnienia uczących się dzieci od odrabiania zadanych prac domowych w domu po lekcjach. Problem okazał się systemowy; zobaczymy, czy będzie możliwy do realizacji wcześniej niż dopiero na końcu zaplanowanej za lat kilka całościowej reformy szkolnictwa.

Bardziej wiarygodnym, a zarazem użytecznym i możliwym dla przeprowadzenia oceny realizacji programu nowego rządu (od uzbieranych w toku kampanii w większości populistycznych konkretów do zrealizowania w ciągu pierwszych 100 dni po objęciu władzy) wydaje się po prostu umowa podpisana przez ugrupowania tworzące koalicję. Zawiera ona bardziej wyraziste konkrety. Zakłada m.in. osiągnięcie następujących celów i wykonanie zadań, których realizacja jest bardziej nadająca się do audytu i kroczącego rokrocznego śledzenia postępów: podwyżki dla sfery budżetowej, w tym nauczycieli, zwiększenie wydatków na służbę zdrowia, uproszczenie podatków, jawność finansów publicznych, przywrócenie korzystnych warunków do rozwoju działalności gospodarczej, odpolitycznienie spółek Skarbu Państwa, uzupełnienie świadczeń społecznych, stworzenie warunków dla istotnego przyspieszenia tempa budowy nowych mieszkań, likwidacja Centralnego Biura Antykorupcyjnego, odblokowanie środków z UE na realizację Krajowego Planu Odbudowy, przywrócenie niezależności i apolityczności prokuratury oraz apolitycznego i konstytucyjnego kształtu Krajowej Rady Sądownictwa i Sądu Najwyższego, odpolitycznienie i przywrócenie autonomii uczelni oraz wyższy poziom ich finansowania, zwiększenie udziału odnawialnych źródeł energii w produkcji energii elektrycznej, poprawa poziomu ochrony polskich lasów, rzek i powietrza, większy udział samorządów w podatku PIT, wzmocnienie praw kobiet i unieważnienie wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji z dnia 22 października 2020 roku. A także:

— rozliczenie rządów Zjednoczonej Prawicy – osób odpowiedzialnych za usiłowanie bezprawnej zmiany ustroju państwa oraz za naruszenia Konstytucji, ustaw i praworządności, a także za upartyjnienie instytucji publicznych, sprzeniewierzenie pieniędzy publicznych i ich bezprawne, niecelowe i niegospodarne wydatkowanie; oraz stworzenie sejmowych komisji śledczych w obszarach wymagających szczegółowego i transparentnego zbadania;

— postawienie przed prokuraturą i sądami osób winnych przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków urzędników i innych funkcjonariuszy publicznych, a także nakłaniania do takiego działania, sprzeniewierzenia środków publicznych na cele partyjne i osobiste, nepotyzmu w instytucjach publicznych i w spółkach z udziałem Skarbu Państwa oraz korupcji politycznej, w tym powoływania się na wpływy, stworzenia zorganizowanego systemu siania nienawiści w mediach rządowych i w innych środkach masowej komunikacji, skierowanego przeciwko obywatelom, działaczom opozycji i organizacji pozarządowych, wykorzystywania środków i instytucji publicznych, takich jak media i spółki z udziałem Skarbu Państwa, do wpływania na decyzje wyborcze społeczeństwa, fałszerstw dokumentów i fałszerstw urzędniczych.

Podsumowanie

Obecnie politolodzy uważają, że pierwsze sto dni rządów to raczej sztuczny konstrukt polityczny – po części miesiąc miodowy, po części rampa startowa, po części okres nauki. Obserwując pierwsze miesiące okresu władzy gabinetu premiera Tuska, nie sposób pominąć, że przebiegają one w zupełnie innym kontekście sytuacyjnym. Dlatego nie należy przedwcześnie konstatować, że nic magicznego nie wydarzy się w setnym dniu. Decyzje, z których pamięta się przywódców, nie są bardziej prawdopodobne w ciągu pierwszych kilku miesięcy urzędowania, niż po roku, dwóch albo nawet w ostatnich stu dniach urzędowania. Wszystko przecież zależeć będzie od kontekstu, który trzeba najpierw odtworzyć, aby można było później móc wprowadzić konieczne korekty i realizować swój program. W przypadku kontekstu pierwszych stu dni Tuska mamy ewidentnie do czynienia z okresem odradzania się demokracji. Przez dwa miesiące początków audytu rządów Koalicji 15 Października odsłonięto przekraczającą wyobraźnię skalę bezprawia, chciwości i korupcji politycznej w systemie sprawowanej władzy i natrafiono na silny opór broniącej swoich łupów i nieprawości zorganizowanej grupy przestępczej1 pod parasolem ochronnym PiS i odchodzących ze swoich stanowisk najwyższych urzędników państwowych.

Priorytety rządu zostały już zakomunikowane przed wyborami. Po objęciu władzy podjęto działania w kierunku: ustanowienia praworządnego, obdarzonego zaufaniem rządu koalicyjnego, uchwalenia budżetu itd. itp. Ustanowiono odpowiednie narzędzia audytu (sejmowe komisje śledcze, odnowiono sprawność działania prokuratury i inne), które mają pospołu wiele do wykonania, aby móc w sposób praworządny doprowadzić do realizacji finalnego celu politycznego, jakim jest szerokie i dogłębne rozliczenie rządów Zjednoczonej Prawicy; postawienie przed prokuraturą i odpowiednimi sądami wszystkich osób winnych dewastacji ładu konstytucyjnego, przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków. Dotyczy to nie tylko urzędników i innych funkcjonariuszy publicznych, ale także polityków, którzy są podejrzani o sprawstwo kierownicze, nakłanianie do przestępczego działania, sprzeniewierzenie środków publicznych na cele partyjne i osobiste, wprowadzenie praktyk nepotyzmu w instytucjach publicznych i w spółkach z udziałem Skarbu Państwa, korupcję polityczną i inne przestępstwa.

A studniowy okres pozostanie dalej użyteczną miarą oceny nowego premiera i jego rządu. Można więc mieć nadzieję, że zaraz po 7 kwietnia (118. dzień po jego zaprzysiężeniu) czy po ogłoszeniu wyników kolejnych wyborów, premier może uzyskać konieczną do przeprowadzenia głębokich rozliczeń tak silną legitymację, że w pełni przekształci się z kolejnego premiera zapamiętanego dotychczas jako twórcę „ciepłej wody w kranie” w godnego upamiętnienia męża stanu. Czy jest scenariusz alternatywny, jeśli ten plan się nie uda? Los Napoleona i powrót do autorytaryzmu?

1 Jako pierwszy określenia  PiS-u, jako „zorganizowanej grupy przestępczej” użył konstytucjonalista prof. Wojciech Sadurski w 2018 r. Partia odwołała się od tego wyroku. W listopadzie 2020 r. warszawski Sąd Apelacyjny oddalił apelację i utrzymał wyrok Sądu Okręgowego uznający prawo do użycia tego sformułowania. Sąd Najwyższy nie przyjął kasacji. https://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/kraj/artykuly/8339072,sadurski-zorganizowana-grupa-przestepcza-pis.html 21.02.2022. W innym procesie PiS także przegrało proces, jaki wytoczyło lokalnemu dziennikarzowi Jarosławowi Mazankowi, który nazwał tą partię faszystowską. Sąd Okręgowy w Warszawie oddalił powództwo w procesie o ochronę dóbr osobistych. https://www.rp.pl/dobra-osobiste/art39781151-pis-mozna-nazywac-partia-faszystowska-jest-wyrok-sadu. Publikacja: 04.02.2024 09:09

Analiza została opublikowana w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r. Jej znacznie bardziej obszerna i szczegółowa wersja, zgodna z wymogami publikacji naukowych, ukaże się w zeszycie „Res Humana – Scientia” w wersji drukowanej i na portalu reshumana.pl.

Wielu agnostyków czy ateistów pozbyło się obawy przed śmiercią oraz odwiecznego lęku przed wizją braku życia wiecznego. Jednak wielu (a być może nawet każdy z nas…) nie wyzbyło się lęku przed samym umieraniem. Nie bez przyczyny jednym z życzeń osób starszych, czasem nawet będących jeszcze w dobrej kondycji zdrowotnej, jest życzenie lekkiej i bezbolesnej śmierci. Bywają nawet życzenia osób starszych proszących o „śmierć estetyczną”. W tym pragnieniu widać wyraźnie pierwotną obawę przed odwiecznymi wrogami godności człowieka – bólem i cierpieniem. Jeśli zgodzimy się z twierdzeniem Yuvala Noaha Harariego, że jedynym uczuciem, które łączy wszystkich ludzi na ziemi, jest cierpienie, należy zadać sobie pytanie, czy w XXI wieku cała Europa, a w tym Polska, nie powinna w swym wachlarzu usług (w tym wypadku posług?) dla obywateli wprowadzić wreszcie jasno uregulowany status wspomagania w śmierci z wyboru, potocznie nazywanego eutanazją, którego etymologia brzmi w tłumaczeniu na język polski nie inaczej jak „dobra śmierć”.

Pomiędzy praktyką a historycznymi pojęciami

Wraz ze zmianami społecznymi zachodzącymi w Europie Zachodniej, a głównie jej sekularyzacją oraz silnym trendem indywidualnego samostanowienia i kontroli jednostki we wszystkich aspektach jej życia (od prokreacji przez ciążę, chorobę, rozwój zawodowy, wybór stylu życia aż po śmierć), kolejne etapy życia uwalniane były spod kurateli rodziny, norm społecznych czy ingerencji państwa lub Kościoła. Wszystkie – oprócz samobójstwa asystowanego. W tej sferze jako obywatele i pacjenci w krajach Zachodu, a na pewno w Polsce, nadal jesteśmy pozbawieni autonomii i samostanowienia. Tymczasem debata dotycząca przedłużania życia i przynoszenia ulgi w śmierci nie jest debatą charakterystyczną dla współczesności, trwa bowiem od setek lat. A sama dyskusja o problematyce pomocy cierpiącym w odchodzeniu datowana jest na IV wiek przed naszą erą. Pod takimi pojęciami jak cura palliativa, euthanasia palliativa czy euthanasia medica kryły się określenia opisujące niesienie ulgi i pomocy w umieraniu z zastosowaniem środków medycznych, trwające już od końca XVI wieku i znajdujące odzwierciedlenie w licznych publikacjach. Nawet tak zwana „czynna eutanazja” (active euthanasia), która definiuje się jako działanie – czyli w tym przypadku podanie środka mającego spowodować śmierć u cierpiących i śmiertelnie chorych – nie jest zjawiskiem nowym, typowym dla współczesności.

We współczesnych debatach fakt wielowiekowej tradycji podejmowania tego tematu jest zapominany bądź wypierany. Tym bardziej istotne, aby w obecnych rozważaniach i podczas prób regulacji prawnych mieć świadomość, że po kilkuset latach licznych refleksji (pochodzących ze świata europejskiej medycyny i etyki) nadszedł wreszcie czas, aby uregulować tę niezwykle ważną społecznie kwestię. Jak pisze Anna Alichniewicz w dziele Eutanazja i lekarska pomoc w samobójstwie, umierający pacjent nierzadko zostaje zdegradowany do roli poddawanego manipulacji przedmiotu. Dzieje się tak zwłaszcza w warunkach szpitalnych, kiedy nie respektuje się woli pacjenta, a przede wszystkim niezgody na stosowanie środków odwlekających śmierć. Gdy zaś pacjent nie jest już zdolny do podejmowania decyzji, nie bierze się pod uwagę ani wcześniej wyrażonych życzeń, ani opinii osób go reprezentujących. Sytuacje te utrwalają negatywny wizerunek śmierci szpitalnej, zamykający się w obrazie samotnego, otoczonego aparaturą medyczną, pozbawionego autonomii i integralności umierającego człowieka. Rodzi to następny paradoks – medykalizacja śmierci ma swój poważny udział we wzroście społecznego poparcia dla eutanazji i lekarskiej pomocy w samobójstwie. Przyjrzyjmy się zatem dyskursowi społecznemu omawiającemu pomoc w śmierci z wyboru, prowadzonemu w Niemczech, i obecnie funkcjonującym rozwiązaniom prawnym.

Klohss był pierwszy

Początki współczesnej dyskusji w Niemczech nad zagadnieniem śmierci z wyboru możemy datować na 1835 rok, kiedy ukazała się książka doktora medycyny i chirurgii Karla Ludwiga Klohssa pod tytułem Eutanazja albo sztuka ulgi w śmierci. Autor spisał swoje obszerne refleksje na 180 stronach, omawiając m.in. takie tematy, jak:

Należy przyznać, że wszystkie cztery aspekty są po 200 latach nadal aktualne. Autor opowiadał się przy tym za euthanasia medica, czyli popierał ruch lekarzy oświecenia, którzy stosowali opium lub inne leki w celu łagodzenia bólu, lub strachu przed śmiercią. Przy czym akty zabójstw były przez lekarzy powszechnie odrzucane. W podpisanej przez Fryderyka Wilhelma II w 1794 roku Pruskiej Powszechnej Ustawie o Prawie Ziemskim podjęto próbę spójnej i kompleksowej kodyfikacji prawa cywilnego, karnego i innych części prawa publicznego w jednym akcie prawnym. Był to zatem ogólny obraz porządku życia społecznego, w którym zawarto jasny zapis: „Kto zabija drugiego na jego prośbę lub pomaga mu popełnić samobójstwo, będzie ukarany karą [więzienia – przyp. red.] od 6 do 10 lat”.

Dyskurs o pomocy w umieraniu trwał w sposób ożywiony do połowy XIX wieku. Pod koniec tego okresu rozpoczęła się dyskusja o wspieraniu chorych nie tylko ze względu na ich, jak to wtedy określano „zmęczenie życiem”, ale też z zupełnie trywialnych poglądów: kosztów ich leczenia i utrzymania, obciążających rodziny czy szpitale. Wątek problematyki utrzymania finansowego chorych i ogólnego obciążenia, wynikającego z opieki nad chorymi, wcale zatem nie pojawił się dopiero u nazistów.

Niemiecki dyskurs w trzech fazach

W dyskursie o rozwoju współczesnej eutanazji można wyróżnić trzy istotne fazy: fazę początków debaty na temat legalizacji, datowaną na ok. 1900 rok, fazę państwowo-rasistowską trwającą od lat dwudziestych XX wieku do końca drugiej wojny światowej oraz fazę liberalną, która trwa od lat sześćdziesiątych XX wieku po dziś. Sztywne dziewiętnastowieczne normy społeczne narzucone w Niemczech zarówno przez kościół protestancki i katolicki, jak i państwo oraz kanony społeczne (ograniczające udzielenie pomocy w śmierci choremu), znalazły się w ogniu krytyki młodego studenta ekonomii z Getyngi – Adolfa Josta. Już w 1895 roku opublikował on w Getyndze 53-stronicową broszurę: Prawo do śmierci, która w niemieckim obszarze językowym stała się nie tylko punktem wyjścia do dalszych dyskusji, ale także tekstem, do którego odnoszono się później w wielu rozważaniach.

Jost zwraca w niej uwagę na obłudę państwa, które z jednej strony „prawo do śmierci” surowo karze, z drugiej strony w przypadku wojny to samo państwo, całe społeczeństwo i religia zakładają, że powinien istnieć „obowiązek śmierci na polu chwały”. Autor żądał „prawa do śmierci’’ dla nieuleczalnie chorych, stawiając obok kwestię jej stosowania wobec nieuleczalnie chorych psychicznie, którzy wiodą życie nie tylko „bez bycia przydatnymi” i „w całkowitym cierpieniu”, ale też „konsumując znaczące ilości materialnych dóbr”. Podnosił, że „wartość życia ludzkiego” może stać się „nie tylko zerową, ale także ujemną, jeśli ból jest tak duży, jak ma to miejsce w przypadku nieuleczalnej choroby”. Śmierć jest wtedy lepsza niż życie. Stosując powyższą argumentację, Jost rozpoczął nie tylko dyskusję o pomocy w samobójstwie, ale też opracował linię argumentacyjną do legitymizacji mordów na pacjentach szpitali psychiatrycznych, wykorzystaną zresztą potem w okresie dyktatury nazistowskiej.

Kolejne istotne przyczynki do tematu autonomii pacjenta i chorego w śmierci napisali Georga Simmel (1893) we Wprowadzeniu do nauk moralnych oraz Ernst Haeckel (1904) w Cudzie życia. W 1913 roku powstał pierwszy projekt ustawy o eutanazji czerpiący wiele z rozważań Josta. W projekcie, którego autorem jest Roland Gerkan (członek Stowarzyszenia Monistów), podkreślono, że chcący umrzeć muszą wyrazić na to zgodę, a w akt zabijania powinni angażować się lekarze. Było to podobne rozwiązanie do obecnych przepisów obowiązujących w Holandii i Belgii. Jednak w parlamencie niemieckim w 1913 roku pozostało to w dużej mierze bez odpowiedzi.

Drugą fazą dyskursu na ten temat była faza rasistowska w Republice Weimarskiej. Doświadczenia I wojny światowej znacząco wpłynęły na europejski dyskurs na temat eutanazji od lat dwudziestych do czterdziestych XX wieku. W czasie kryzysu gospodarczego w latach 1919–1923 prawnik Karl Binding i psychiatra Alfred Hoche propagowali zabijanie ludzi upośledzonych pod programowym hasłem „dopuszczalności uśmiercania istot niegodnych życia”, zawierając tezy swej koncepcji w opracowaniu pod tytułem Uwolnienie zniszczenia życia niegodnego życia wydanym w 1920 roku. Choć większość psychiatrów i lekarzy szpitalnych po I wojnie światowej nie była bardzo odległa od stanowiska Bindinga i Hochego, ich propozycja polityki prawnej spotkała się z oporem większości lekarzy, których nazwalibyśmy dziś „lekarzami pierwszego kontaktu”. Niemieckie Towarzystwo Lekarskie w Karlsruhe w 1921 roku niemal jednomyślnie odrzuciło wniosek oparty na pracy Bindinga i Hochego o „prawną zgodę” na „niszczenie życia niegodnego”.

Po dojściu do władzy w 1933 roku reżim nazistowski natychmiast podjął pierwsze kroki w celu zmiany prawa karnego, umożliwiającego zabijanie przez lekarzy. Reżim był w tym konsekwentny, doprowadzając do okrutnych skutków. We wrześniu 1933 roku ukazało się tzw. Memorandum pruskie, którego promotorem był pruski minister sprawiedliwości, narodowy socjalista Hans Kerrl. Wzywało się w nim do łagodniejszej kary za zabójstwo na wyraźne żądanie, niż za „zwykłe zabijanie”. Eutanazja po raz kolejny pojawiła się więc jako podtyp zabijania na żądanie i jest definiowana jako „pożądane doprowadzenie do śmierci beznadziejnie cierpiącej osoby za pomocą śmiercionośnego środka w celu skrócenia męki”. Dla pewności zawsze należało zasięgnąć opinii dwóch lekarzy – urzędników państwowych. W odniesieniu do osób upośledzonych umysłowo memorandum, w którym ponownie użyto słów Bindinga i Hochego, nie mówi już o zabijaniu, ale raczej o „eliminacji” lub „eksterminacji” – jakkolwiek strasznie by to dziś brzmiało. W efekcie w ramach nazistowskiego programu eutanazji zostało zamordowanych od 70 000 do 100 000 osób, w tym znaczącą część stanowiły niemieckie niemowlaki i dzieci…

Powojenne ogólne poczucie winy Niemców i ich odpowiedzialności za mordy na milionach ludzi (w tym własnych obywatelach) przyczyniły się do wykreowania ostrego i zupełnie nowego stanowiska. Podczas konferencji prawniczej w Konstancji w 1947 roku postulowano, aby „prawdziwa eutanazja” nigdy nie była więcej dyskutowana i została wykluczona jako kategoria prawno-medyczna. Dopiero zmiany kulturowe po rewolucji studenckiej 1968 roku pozwoliły na początku lat siedemdziesiątych na nowe otwarcie debaty na temat wspomaganego samobójstwa.

Prawo tu i teraz

W latach osiemdziesiątych XX wieku w Niemczech powstało „Towarzystwo na rzecz humanitarnej śmierci”. W 1985 roku jego przewodniczący Hans-Hennig Atrott i Julius Hackethal podjęli w Bundestagu próbę legalizacji zabijania na żądanie. Bezskutecznie. Druga próba legalizacji i regulacji prawnej została podjęta w 1986 roku przez grupę roboczą, która przygotowała „Alternatywny projekt pomocy w umieraniu” zakładający przerwanie terapii u pacjentów leżących w długotrwałej śpiączce i dla noworodków z najcięższymi wadami letalnymi, nierokującymi przeżycia. Projekt zakładał też „nieprzeszkadzanie w popełnieniu samobójstwa” oraz pomoc u osób „najciężej dotkniętych chorobą i niedającym się znieść cierpieniem”. I ten projekt był wielokrotnie dyskutowany przez grono prawnicze w 1986 roku i tyleż razy odrzucany jako wynik decyzji z końca lat czterdziestych o niepodejmowaniu tego tematu.

Jednak już w 1987 roku sąd odrzucił pozew przeciw Juliusowi Hackethalowi, mimo, że podał chorej na raka do ust kubek z cyjankiem. Sąd zaklasyfikował ten przypadek jako pomoc przy samobójstwie, która nie była karalna. I mniej więcej od tamtej pory prawnicy zaczęli rozróżniać samobójstwo wspomagane od eutanazji czynnej, biernej i pośredniej.Wspomagane samobójstwo oznacza pomoc w samobójstwie, np. poprzez zdobycie lub dostarczenie środka śmiercionośnego. Istotną cechą w odróżnieniu od aktywnej eutanazji jest to, że pacjent sam przyjmuje lek.W odróżnieniu od samobójstwa wspomaganego, w eutanazji czynnej ktoś inny podaje pacjentowi śmiercionośny lek. Ten rodzaj eutanazji jest w Niemczech zakazany. Natomiast jest to legalne w Holandii, Luksemburgu, Hiszpanii i Belgii. Eutanazja bierna oznacza unikanie środków przedłużających życie. Obejmuje to np. unikanie odżywiania, transfuzji krwi lub wentylacji. Eutanazja pośrednia polega przede wszystkim na uśmierzeniu bólu. Jeżeli pacjent otrzymuje leki powodujące wcześniejszą śmierć, jest to w Niemczech dozwolone i nazywa się eutanazją pośrednią.

W lutym 2022 roku odbył się głośny proces, w którym Wyższy Sąd Administracyjny Nadrenii Północnej-Westfalii oddalił pozwy trzech osób, którzy chcieli zobowiązać Federalny Instytut Leków i Wyrobów Medycznych (BfArM) w Bonn do dostarczenia im śmiercionośnego leku. Zgodnie z orzeczeniem państwo nie ma obowiązku zapewniać ciężko chorym osobom dostępu do środka samobójczego. Sąd wskazał jednak, że i tutaj politycy musieliby na nowo uregulować ramy prawne. Do tego czasu ciężko chore osoby mogły konsultować się z lekarzami, którzy pomagali im w popełnieniu samobójstwa. A całkiem już niedawno, bo 7 listopada 2023 roku, Federalny Sąd Administracyjny w Lipsku oddalił pozew o wydanie pentobarbitalu sodu, środka stosowanego do popełnienia samobójstwa – na żądanie dwóch chorych mężczyzn. Sąd uważał przy tym, że ryzyko, iż lek dostanie się w niepowołane ręce, jest zbyt duże. „Zagrożenie życia i zdrowia ludności, wynikające z niewłaściwego używania narkotyku, jest szczególnie duże i poważne, biorąc pod uwagę jego śmiertelne skutki i łatwość użycia” – czytamy w orzeczeniu sądu. Sędziowie uzasadnili także swoją decyzję argumentem, że zakup pentobarbitalu sodu w celach samobójczych jest zasadniczo niezgodny z celem ustawy o narkotykach. Jest nim niezbędna opieka medyczna dla ludności, co oznacza leczenie i łagodzenie chorób, a zakończenie własnego życia nie ma zasadniczo takiego celu terapeutycznego. Co prawda fakt, że powodowie nie otrzymali pozwolenia na zakup pentobarbitalu sodu, narusza ich prawo do samostanowienia o śmierci, jednakże w porównaniu z innymi obawami dotyczącymi dobra publicznego jest to uzasadnione. Ustawa antynarkotykowa ma uzasadniony cel, jakim jest m.in. zapobieganie nadużyciom.

Ponadto istnieją „inne rozsądne możliwości dla osób, które chcą zakończyć swoje życie, aby zrealizować swoje pragnienie śmierci” – np. poprzez organizacje zajmujące się eutanazją lub lekarzy, którzy są gotowi pomóc w samobójstwie. Można również stosować inne śmiercionośne koktajle narkotykowe, które są zgodne z prawem do samostanowienia o śmierci, które Federalny Trybunał Konstytucyjny ustanowił jeszcze w lutym 2020 roku. Orzekł on wówczas, że „ogólne prawo osobiste obejmuje prawo do samostanowienia o śmierci. Prawo to obejmuje wolność odebrania sobie życia i polegania na dobrowolnej pomocy osób trzecich”. W Polsce pomoc w samobójstwie (eutanazji) jest traktowane jako zabójstwo i jest zagrożone karą do 5 lat pozbawienia wolności.

Bibliografia:

Anna Alichniewicz, Eutanazja i lekarska pomoc w samobójstwie, https://bioetyka.uw.edu.pl/wp-content/uploads/2014/10/Alichniewicz_Eutanazja.pdf

  George L. Mosse, Die Geschichte des Rassismus in Europa. Fischer Verlag GmbH, Frankfurt am Main 1990

https://www.giordano-bruno-stiftung.de/newsletterarchiv/gbs-newsletter-342013     Data  3.04.2013

https://taz.de/Suizid-Assistenz-in-Deutschland/!5815551/  Dostęp: 29.11.2021

https://www.deutschlandfunk.de/assistierte-sterbehilfe-schweiz-suizid-begleitung-100.html  Dostęp: 22.05.2022

https://books.google.pl/books?id=a9M2LpgkvGAC&printsec=frontcover&hl=pl&source=gbs_ge_summary_r&cad=0#v=onepage&q&f=false ), Berlin G. Reimer 1835

https://www.bpb.de/shop/zeitschriften/apuz/31454/zur-geschichte-der-sterbehilfe/ Dostęp: 18.01.2008

https://www.bpb.de/system/files/pdf/5LJZKA.pdf  Dostęp: 21.01.2008

Anna Garbaczewska-Sprung, absolwentka Wydziału Germanistyki Uniwersytetu Warszawskiego i Uniwersytetu w Hamburgu. Członek Zarządu Stowarzyszenia Stypendystów DAAD (Niemieckiej Wymiany Akademickiej)

Agnieszka Holland należy z pewnością do najbardziej znanych polskich reżyserów filmowych i nieprzypadkowo jej nazwisko pojawia się tuż obok Andrzeja Wajdy, Krzysztofa Zanussiego, Krzysztofa Kieślowskiego, Feliksa Falka w wielu opracowaniach (np. Tadeusza Lubelskiego, Jerzego Płażewskiego) poświęconych historii filmu w Polsce po II wojnie światowej i jego aktualiom. Także w kontekście wydarzeń politycznych, bo polityka obok filmu stanowi drugą jej pasję. Albo inaczej – te dwie dziedziny w jej życiu niekiedy dramatycznie się przeplatają.

Nie dziwi zatem, iż ukazało się już niemało opracowań o jej twórczości w różnych językach – nie tylko w polskim – wywiadów, felietonów, recenzji. I nie dążąc do kompletności z polskich autorów wymienię Mariolę Jankun-Dopartową, Marię Kornatowską, Katarzynę Mąkę-Molatyńską, zbiorową pracę Holland. Przewodnik krytyki politycznej (2013). Jednak, ze względu na jej ewolucję, wielość kontekstów jej aktywności, różne sprawy wymagają dalszych studiów. Dlatego z radością należy przywitać książkę Karoliny Pasternak Holland. Biografia od nowa, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak w 2022 r. Tym samym, mimo wielu jej zalet, o których piszę poniżej – książka ta nie może obejmować historii powstawania filmu Zielona granica, jego percepcji. Choćby dlatego, że powstał nieco później i był uwikłany w kontekst kampanii wyborczej do polskiego parlamentu w 2023 r.

Książka K. Pasternak ma niewątpliwe zalety, które nazwałbym „reporterskimi”, do których należą: żywość języka, znajomość tematu, zdolność wykorzystania istniejących – niemałych już przecież – materiałów, a także zdobycia nowych. W tego typu biografiach, w których pisze się o życiu prywatnym jakiejś osoby, pierwszorzędne znaczenie ma zdobycie zaufania tej, która jest bohaterką książki (ew. bohaterem) realizowanego studium. Jestem przekonany, że Autorce to się udało. Mogę powiedzieć, że dzięki tej książce rozumiem Zieloną granicę, przynajmniej nieco głębiej, niż gdybym jej nie czytał. Opinię tę potwierdzają osoby, z którymi rozmawiałem na temat filmów Holland.

W szczególności ważna dla mnie była – prowizoryczna przynajmniej – odpowiedź na pytanie, jakie doświadczenia formowały jej osobowość, rozwój talentu i późniejszą twórczość.

Biografia Pasternak poświadcza tezę, iż Agnieszka Holland wcześnie zdobywa „empiryczną” wiedzę o opresyjnej, niedemokratycznej naturze komunizmu. Działają tutaj doświadczenia rodzinne i późniejsze studia w Czechosłowackiej Akademii Filmowej (FAMU). Jej ojciec Henryk Holland pochodził z rodziny żydowskiej i od młodości związany był z ruchem komunistycznym. Po II wojnie uczestniczył w stalinowskiej przebudowie polskiej nauki. Do historii przeszły jego polemiki z poglądami Władysława Tatarkiewicza i Ludwika Krzywickiego. W okresie październikowym Holland ewoluuje w stronę powstającej podówczas opozycji demokratycznej, rozczarowanej rządami Władysława Gomułki i szybko staje się przedmiotem zainteresowań Służby Bezpieczeństwa. Efektem „wizyt” pracowników tej instytucji w roku 1961 była śmierć Hollanda podczas rewizji. Dzisiaj nie wiadomo, w jakich dokładnie okolicznościach to nastąpiło. Czy wyskoczył przez okno, czy ktoś mu „pomógł”? W każdym razie jego córka była przekonana o współudziale SB w śmierci ojca.

Bardzo ważnym okresem w życiu Agnieszki był wieloletni pobyt w Czechosłowacji i studia w praskiej FAMU od 1966 r. Był to okres wielkiego ożywienia kultury i politycznej liberalizacji w tym kraju, nazywany Praską Wiosną. Można go pod tym względem nazwać odpowiednikiem Polskiego Października. Holland poznała tam wybitnych czeskich reżyserów, pisarzy, ludzi polityki, w tym m.in. Miloša Formana, Věrę Chytilovą, Jiří Menzela. Należał też do nich Milan Kundera, którego głośną książkę Nieznośna lekkość bytu tłumaczyła po kilku latach na polski. Dodać też należy, iż w 1967 r. Agnieszka wychodzi za mąż za Słowaka Laco Adamika. Dla nas najważniejsze jest to, że po stłumieniu przez Układ Warszawski ruchów politycznych składających się na Praską Wiosnę Holland traci złudzenie co do komunizmu i aktywizuje się politycznie. Można więc powiedzieć, że „narodziła” się w Pradze. Tam uformowały się jej poglądy i rozwinęły talenty, których wyrazem była jej późniejsza aktywność reżyserska.

Doświadczeniem formatywnym, o ogromnym znaczeniu dla niej stała się też niebawem współpraca z polskim środowiskiem filmowym. Jej talenty zostały szybko dostrzeżone przez czołowych reżyserów – K. Kieślowskiego, A. Wajdę, K. Zanussiego. Dostrzegają ją też rządzący i choćby z powodu ocen politycznych, jakimi obdarzano ojca, czyniono jej wiele przeszkód w realizacji planów. Mimo wszystko Holland stała się szybko czołową reżyserką, scenarzystką i współtwórczynią tzw. kina moralnego niepokoju. Nie jest to określenie precyzyjne i jednoznaczne. Z pewnością nie oznacza jednak szkoły filmowej, lecz raczej nurt, tendencję w polskiej kinematografii, której szczyt przypada na drugą połowę lat siedemdziesiątych i trwa do stanu wojennego (koniec 1981). Najogólniej polegała ona na krytyce rzeczywistości polskiego, realnego socjalizmu i jego niszczącego wpływu na moralność.

Z kolei w latach 1981–1988 A. Holland przebywała na emigracji, głównie we Francji, Szwecji, USA (zwłaszcza Hollywood). Lata te (oraz następujące po nich) nazwać można o tyle formatywnymi, że udało się jej zdobyć i ugruntować wysoką pozycję w sztuce filmowej nie tylko w Polsce, lecz również na arenie międzynarodowej.

W tym czasie dorobek Holland ogromnie się wzbogacił, a z wielu filmów, które budowały jej pozycję w dziedzinie sztuki (może nieco subiektywnie!) wymienię dwa: Zabić księdza (1988) – był to film o zamordowaniu księdza Jerzego Popiełuszki oraz Europa, Europa (1990).

Z wielu prestiżowych wyróżnień i nagród A. Holland wymienię Złoty Glob, trzy nominacje do Oscara, różne nagrody w Cannes, Wenecji, Gdyni. Od 2020 r. jest ona przewodniczącą Europejskiej Akademii Filmowej. To bardzo prestiżowa funkcja.

*

W wywiadzie przeprowadzonym przez Paulinę Reiter dla „Wysokich Obcasów” (23.12.2023 r.) A. Holland z właściwym sobie poczuciem humoru twierdzi, iż pomysł nakręcenia Zielonej granicy krystalizował się nie tylko pod wpływem traumatycznych informacji o migrantach z Bliskiego Wschodu i Azji Środkowej docierających nad granicę polsko-białoruską i utworzenia w Polsce strefy obowiązywania stanu wyjątkowego, lecz także wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego. Stwierdził on mianowicie w jednej z wypowiedzi, że USA przegrały wojnę w Wietnamie, bo dopuściły na obszar wojny dziennikarzy i różne media, co w końcowym efekcie okazało się propagandową klęską. Jarosław Kaczyński i w tym momencie także okazał się nad wyraz inspirujący, A. Holland podziela zaś jego wiarę w siłę obrazu, którą posiadają pewne media zdolne przekazać indywidualny przypadek i uogólnić go. Ma on w sobie siłę dokumentu uniwersalizującego doświadczenie, zdolność wychodzenia poza „tu” i „teraz”.

Film ten daje obraz dehumanizacji człowieka w pewnych sytuacjach, w działaniu instytucji scentralizowanych, zmilitaryzowanych. Pokazywał też kuchnię władzy. Ta zaś w zbliżeniu zazwyczaj nie wygląda sympatycznie!

Można powiedzieć, iż Agnieszka Holland przekazuje nam zniuansowany obraz tego fragmentu świata i unika (z powodzeniem!) stereotypowych, potępiających ujęć i ocen. Jednoznacznie negatywnie widz może oceniać tylko białoruskich „pograniczników”. Nawet często krytykowane zachowanie polskich służb granicznych jest wielorako psychologicznie motywowane. Film ma pomysłowy scenariusz, a niektóre role należy uznać za znakomite – np. Mai Ostaszewskiej i Agaty Kuleszy.

Powstaje więc pytanie, skąd bierze się brutalna reakcja władz na film, którą śmiało można nazwać kampanią nienawiści? Głos w tej sprawie zabrali czołowi działacze PiS i Zjednoczonej Prawicy, m.in. Jarosław Kaczyński, Przemysław Czarnek, Zbigniew Ziobro. Przywoływano stare pochodzące jeszcze z czasów okupacji hitlerowskiej powiedzenie „Tylko świnie siedzą w kinie, co bogatsze to w teatrze”. Opluwając zaś film i reżyserkę podkreślano, chcąc okazać swoje obrzydzenie, że go nie oglądali ani nie zamierzają tego zrobić.

Odpowiedzi na pytanie dotyczące przyczyn siły nienawistnej reakcji ówczesnych władz, moim zdaniem należy szukać w tym, że film Holland popsuł wypracowany przez media (zwłaszcza TVP) obraz Polski i Polaków, którzy dzielnie i odpowiedzialnie bronili się przed inwazją ludzi z różnych stron świata nasyłanych przez Białorusinów i Rosjan, a dzieje się to w warunkach trwającej wojny rosyjsko-ukraińskiej. Wiemy dobrze, iż obraz ten był i jest mocno idealizowany, jednakże wykorzystano go w kampanii do wyborów parlamentarnych 15 października 2023 r. Skutki były jednak odwrotne od zamierzonych, gdyż ułatwiło to opozycji doprowadzenie do świadomości społecznej nadużyć rządzących, a także informacji na temat tzw. afery wizowej, w której istotny udział miał polski MSZ. Ponadto zwiększyło to oglądalność tego filmu w kinach na całym świecie. Zielona granica stała się jednym z hitów sezonu, nagrodzonym m.in. na festiwalach w Wenecji i Watykanie.

Wszystko to wpłynęło – opieram się na wiarygodnych danych czołowych polskich firm sondażowych – na minimalną porażkę PiS-u w wyborach 15 października 2023 r. i utratę władzy.

*

W tym szkicu rzecz jasna nie wyczerpałem wszystkich ważniejszych wątków książki K. Pasternak ani też Zielonej Granicy. Na jeden z nich chciałbym jednak na koniec zwrócić uwagę. Agnieszka Holland słusznie uchodzi za wybitną postać w kinematografii polskiej i międzynarodowej. Jednakże prezentacja jej filmów nie wyczerpuje wszystkich kierunków ich intelektualnej zawartości. Do tych najczęściej pomijanych należą wątki filozoficzne obecne w jej twórczości, natura współczesnej cywilizacji, antropologia i psychologia społeczna. Wszystkie z nich zasługują na głębszą analizę, która w tym miejscu nie może być dokonana, lecz co najwyżej zasygnalizowana.

Esej ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r. Towarzyszył wywiadowi z Agnieszką Holland.

Ilustracja – fragment okładki książki Holland. Przewodnik Krytyki Politycznej (opracowanie zbiorowe), Wyd. Krytyki Politycznej, Warszawa 2013

Te słowa wypowiedział słynny starożytny poeta grecki Menander. Przywołujemy je w czasach, w których państwo odchodzi od demokracji, kiedy odrzuca nawet jej pozory i staje się reżimem autorytarnym. O Polsce tu mowa, albowiem według międzynarodowych rankingów coraz bardziej oddalamy się od demokracji, zmierzając ku autorytaryzmowi. Świadczyły o tym opresyjne metody, które ograniczały wolności obywatelskie, w tym wolność słowa, zgromadzeń, poszanowanie życia rodzinnego i prywatnego. Metody, które doprowadziły do wszechobecnej w życiu publicznym mowy nienawiści, eliminowania z przestrzeni publicznej mniejszości narodowych i etnicznych i osób LGBT. O wkroczeniu na drogę ku autorytaryzmowi świadczyło  rozmontowanie wymiaru sprawiedliwości, opresyjne metody wobec sędziów i prokuratorów, przejęcie mediów publicznych i korupcja, która  miała miejsce w wielu instytucjach. Wybory parlamentarne 15 października 2023 roku odmieniają sytuację w Polsce. Ich celem jest  przywrócenie rządów prawa, demokracji i szanowania praw człowieka.

Można wskazać wiele obszarów niszczącej siły państwa. Jednym z nich jest rekcja na nieuregulowane przekroczenia granicy. To zjawisko trafiło na kompletnie nieprzygotowane instytucje, na brak polityki migracyjnej i dążenie do tego, by siła zastąpiła prawo.

Nowy rząd, utworzony po wyborach parlamentarnych, zastał tę sytuację jako prawnie, politycznie i humanitarnie nierozwiązaną. Ta sytuacja to pełnowymiarowy kryzys humanitarny, który przyniósł śmierć 57 osobom i spowodował wiele zaginięć. Jest to wynikiem siłowego, a nie humanitarnego, rozwiązywania problemów. Służby państwa zderzają się z orzeczeniami sądów krajowych i międzynarodowych, uznającymi naruszanie prawa krajowego i międzynarodowego przez ich funkcjonariuszy, a mimo tego nie zmieniają stosowanych metod. Okazuje się, że „rządy siły” są bardziej skuteczne aniżeli prawo międzynarodowe i jego standardy oraz Konstytucja.

W dniu 9 stycznia 2024 roku setki obywateli i obywatelek, dziesiątki organizacji pozarządowych skierowały apel do Prezesa Rady Ministrów Donalda Tuska w sprawie sytuacji na granicy polsko-białoruskiej i stosowanych tam przez służby graniczne wywózek, czyli pushbacków. Wezwaliśmy premiera do natychmiastowego zakończenia tej praktyki ze względu na nieposzanowanie zasady humanitaryzmu i drastycznego naruszania prawa międzynarodowego. Zasada non-refoulement stanowi najważniejszą regułę chroniącą osoby, przekraczające granicę, nawet poza legalnymi przejściami. Stanowi ona fundament prawa azylowego i migracyjnego. Wynika z konwencji genewskiej i dotyczy zakazu wydalania i zawracania cudzoziemców, którzy deklarują gotowość ubiegania się o ochronę międzynarodową . Tymczasem w polskim porządku prawnym istnieją dwa akty, pozornie legalizujące pushbacki. Jest to po pierwsze, Rozporządzenie Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji z 13 marca 2020 roku, nowelizowane w 2021 roku, w sprawie czasowego zawieszenia lub ograniczenia ruchu granicznego na określonych przejściach granicznych oraz Ustawa o cudzoziemcach z 2013 roku, nowelizowana w 2023 roku.

Tu należy przytoczyć stanowisko Komisarza Praw Człowieka Rady Europy Dunji Mijatović. Otóż w listopadzie 2022 roku wydała ona rekomendację dotyczącą pushbacków i obowiązków państw w związku z napływem cudzoziemców. Był to efekt jej wizyty w wielu państwach, w tym w Polsce w 2021 roku. W treści rekomendacji mówi się o konieczności powstrzymania się przez państwa od zawracania ludzi. Kraje europejskiej zostały w niej zobowiązane do stworzenia i stosowania procedury, określającej status danej osoby i respektującej jej wolę ubiegania się o ochronę międzynarodową. Jednocześnie podkreśla się w tym dokumencie prawo organizacji pozarządowych, reprezentantów krajowych mechanizmów ochrony praw człowieka do monitorowania sytuacji w danym państwie oraz na obszarach granicznych. Przy czym państwa powinny znieść wszelkie ograniczenia prawne i administracyjne dotyczące dostępu tych podmiotów oraz mediów do terenów przygranicznych.

Obowiązki państwa to przede wszystkim zapewnienie respektowania zobowiązań w dziedzinie praw człowieka oraz zapobieganie pushbackom, które prowadzą do naruszania praw człowieka. Konieczna jest mobilizacja parlamentów i wykorzystywanie mandatów parlamentarnych wtedy i wszędzie tam, gdy dochodzi do naruszenia praw człowieka. Rekomendacja podkreśla konieczność stosowania Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, a zwłaszcza artykułu 4 Protokołu 4, stanowiącego o tym, że zbiorowe wydalanie cudzoziemców jest zabronione.

Komisarz Mijatović, przebywając w 2021 roku w Polsce, osobiście brała udział (wraz z przedstawicielami Rzecznika Praw Obywatelskich) w ratowaniu uchodźców na granicy.

Pushbacki są nielegalnym instrumentem, stosowanym w wielu państwach członkowskich Rady Europy, a w Polsce stają się wręcz głównym sposobem zarządzania granicą i jej ochroną przed napływem migrantów.

W liście z 9 stycznia 2024 roku, o którym mowa powyżej, zwróciliśmy uwagę na raporty Specjalnego Sprawozdawcy ONZ ds. praw człowieka migrantów, po jego wizytach na Białorusi i w Polsce. W obu raportach znalazły się stwierdzenia o brutalności służb po stronach polskiej i białoruskiej. Jak również wezwanie do rządu polskiego o niezwłoczną zmianę prawa, wyeliminowanie pushbacków oraz pociągnięcie do odpowiedzialności winnych naruszeń praw człowieka na granicy polsko-białoruskiej. Należy podkreślić, że zarówno wskazana rekomendacja, raport Specjalnego Sprawozdawcy ONZ, jak i liczne orzeczenia sądów krajowych oraz orzeczenia ETPCz wskazują na głębokie naruszenia prawa, jakich dopuszczono się w Polsce. Mówili o nich kolejni Rzecznicy Praw Obywatelskich. Zresztą, obawiając się niespójności prawa krajowego z prawem międzynarodowym, Rzecznik Praw Obywatelskich w 2021 roku wystąpił do Biura Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka OBWE (ODIHR) z prośbą o opinię co do projektów aktów prawnych w tym zakresie. Opinia ta jednoznacznie wskazała na liczne sprzeczności z prawem europejskim, a zwłaszcza w zakresie pogwałcenia zasady non-refoulement, co zaskutkowało wnioskiem o zmianę przepisów.

Wsparciem tej opinii są liczne orzeczenia sądów krajowych. W lutym 2023 roku cudzoziemiec, szukając ratunku dla umierającej kobiety, został zatrzymany na terenie Polski, a następnie wydalony niezwłocznie na teren Białorusi. Kobieta zmarła, ponieważ nie udzielono jej pomocy. Wojewódzki Sąd Administracyjny w Białymstoku, rozpatrując tę sprawę stwierdził, że komendant placówki Straży Granicznej naruszył Konstytucję, prawo międzynarodowe, w tym Europejską Konwencję Praw Człowieka i konwencję genewską. To orzeczenie powinno stać się wytyczną dla działań Straży Granicznej. Jednakże, o czym mówimy premierowi we wspomnianym tutaj liście, pushbacki są kontynuowane. Z ustaleń, które poczyniłam w imieniu Rzecznika Praw Obywatelskich, trwają cały czas i dotyczą wszystkich, w tym małoletnich dzieci, kobiet w ciąży i innych grup „wrażliwych”.

Wprowadzenie quasiprocedury w formie Ustawy o cudzoziemcach, pozwalającej na wydalenie cudzoziemca na podstawie postanowienia o opuszczeniu terytorium RP (z możliwością zażalenia, które nie wstrzymuje wykonania decyzji), nie rozwiązało problemu pushbacków. Uchwalono prawo, które drastycznie łamie przepisy prawa międzynarodowego! Represje dotyczą nie tylko migrantów, lecz również osób udzielających im pomocy.

W okresie trwania stanu wyjątkowego w 2021 roku na terenach przy granicy z Białorusią masowo nakładano mandaty za udzielanie pomocy, jeśli np. lekarz działający z ramienia organizacji pozarządowej czy jej aktywista przekroczył granicę gminy, na której ten stan wprowadzono. Opresyjność służb dotknęła bardzo wielu osób. W ostatnim czasie, już w 2024 roku zapadł wyrok, dotyczący aktywistów niosących pomoc na granicy, wobec których Straż Graniczna nałożyła mandaty na mocy art. 54 Kodeksu wykroczeń. Sąd, uniewinniając aktywistów oraz uchylając ich mandaty, podkreślił, że ratowanie życia i niesienie pomocy humanitarnej jest legalne, a postepowanie Straży Granicznej prowadzi do jej ograniczenia. To brak udzielenia pomocy powinien być karany. Efektem złych działań było niestety narażanie życia i zdrowia ludzi przekraczających granicę w sposób nieregulowany.

Ale przecież pamiętamy, że nawet legalne przejścia graniczne nie dawały gwarancji objęcia migrantów procedurą dotyczącą ochrony międzynarodowej. ETPCz bardzo negatywnie ocenił postępowanie służb polskich w konkretnym przypadku wielokrotnej odmowy wjazdu rodzinie czeczeńskiej na przejściu granicznym w Terespolu. Warto tu zacytować stwierdzenie Trybunału: „Polska dopuściła się naruszeń praw człowieka, a decyzje w sprawach skarżących zostały podjęte bez należytego uwzględnienie indywidualnej sytuacji skarżących i stanowiły część szerszej polityki państwa” (wyrok M.K. i inni przeciwko Polsce).

Obecnie dziesiątki skarg w sprawach migrantów zostały zakomunikowane polskiemu rządowi.

Sprawy dotyczące granicy obrazują jak w soczewce łamanie przez Polskę zobowiązań międzynarodowych. Ostatnie lata pokazały, jak nikłe są możliwości wyegzekwowania od państwa jego obowiązków. Jest to problem dotyczący wielu państw Rady Europy. Dlatego został zorganizowany IV szczyt 46 przedstawicieli głów państw, zmierzający do rozwiązania problemów, z którymi konfrontowana jest ta organizacja. Priorytetem są sprawy Ukrainy, ale źródłem wielu innych kłopotów jest niewywiązywanie się z obowiązków członkowskich, w tym wykonywania wyroków ETPCz.

Sprawy dotyczące migrantów stanowią szczególny obszar dla duże liczby krajów. Wiele z nich stosuje nielegalne pushbacki, godząc się na zagrożenie życia lub zdrowia migrantów. W rozwiązywaniu tej kwestii nie pomaga brak jasnej reakcji Unii Europejskiej w tym zakresie, przynajmniej w formie działań Komisji Europejskiej jako strażniczki traktatów. Do chwili obecnej Komisja nie wdrożyła żadnego postępowania przeciwko Polsce w związku z naruszeniem prawa UE. Nie zareagowała także na dewastację obszaru Natura 2000 na terenie Polski. Brakowało tej reakcji wtedy, kiedy Polska wznosiła mur, przechodzący m.in. przez tereny objęte ochroną. Taki stan powoduje przyzwolenie dla działań nielegalnych.

Wybory w Polsce tworzą nową rzeczywistość prawną i polityczną.

Należy więc oczekiwać nowego podejścia do kwestii migracji, wyeliminowania nielegalnych instrumentów, jakimi są pushbacki, oraz stworzenia prawdziwej polityki migracyjnej. Europa nie stanie się fortecą. Nie zbudujemy wszędzie murów, ale musimy mieć świadomość, że ludzie szukać będą bezpiecznych miejsc. Liczne konflikty zbrojne będą powodować i już powodują masowe ucieczki. Pojawią się uchodźcy klimatyczni. W tej sytuacji, ale również wobec zapaści demograficznej, państwa Europy będą potrzebowały migrantów. Zarządzanie migracjami niewątpliwie wymaga od polityków perspektywicznego myślenia. Jednakże kontekst poszanowania godności i respektowania zasady humanitaryzmu nie może być pomijany. Temu właśnie służył nasz apel do premiera Tuska, wskazujący na konieczność uchylenia polskich przepisów niezgodnych z prawem międzynarodowym oraz na zmianę praktyki służbowej funkcjonariuszy.

W państwie demokratycznym, a za takim właśnie kierunkiem opowiedziało się społeczeństwo, nie może rządzić siła. To właśnie prawo, zgodne ze standardami międzynarodowymi, ma być jego siłą.

Artykuł ukazał się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

 

 

 

Kilka lat temu uczestniczyłam w publicznej dyskusji, inspirowanej cytatem z Norwida „Polska to wielki naród, ale żadne społeczeństwo”. Wtedy polemizowałam z tą tezą i teraz też się z nią nie zgadzam. Nie tylko dlatego, że nie uwodzi mnie (a czasem nawet przeraża) romantyczna mesjanistyczno-martyrologiczna wersja narodu polskiego. Przede wszystkim nie znajduję w dzisiejszej Polsce silnych dowodów empirycznych na jej poparcie. Polskie społeczeństwo, chociaż bardzo zróżnicowane i spolaryzowane politycznie, ma się dzisiaj dość dobrze, czego świeżym dowodem jest największa od czterdziestu lat frekwencja wyborcza, zwycięstwo demokratów nad obozem autorytarnej prawicy i olbrzymie zainteresowanie obywateli obradami Sejmu, także komentowanie działań rządu i nowej opozycji.

W najszerszym encyklopedycznym rozumieniu społeczeństwo stanowią wszyscy obywatele danego państwa, ludzie różnych środowisk społecznych, zawodowych, klasowych, kulturowych, lokalnych i etnicznych oraz instytucje, ułatwiające im funkcjonowanie. Dzisiaj obywatelami Polski coraz częściej stają się także osoby o różnych narodowościach, pochodzące z rozmaitych grup etnicznych. Nie można więc oczekiwać, że będziemy monolitem wartości, pragnień, stosunku do religii, obyczajów i stylów życia. Współczesne obywatelstwo to nie tylko „przynależność państwowa” (wpisana do dowodu osobistego czy paszportu), której warunki, prawa i obowiązki są określane przez prawo, ale także subiektywne doświadczenie przynależności do szerszej wspólnoty, czyli obywatelska tożsamość. Według filozofa polityki Michaela Walzera (1997), ta ostatnia jest współcześnie podstawową i najszerszą formą przynależności politycznej. I może być miarą nie tylko siły związku z państwem, ale także akceptacji przynależności do społecznej wspólnoty (szeroko rozumianego społeczeństwa) i chęcią wpływu na kształt społeczeństwa oraz instytucji państwa.

Czy Polacy rzeczywiście tak widzą siebie? Czy czują się aktywnymi podmiotami polityki, obywatelami państwa, z którymi czują się związani emocjonalnie (a nie tylko przez zapis w paszporcie)? Przez wiele dekad analitycy naszego życia społecznego powątpiewali w tak rozumianą obywatelskość. Wykazywali trwałość istnienia tzw. „próżni społecznej” (termin wprowadzony do socjologii przez Stefana Nowaka pod koniec lat 70. XX w.), czyli pustki między przywiązaniem do narodu (przynajmniej deklarowanym w badaniach) a silnymi związkami w rodzinach i małych grupach przyjaciół. Rzeczywiście, przez długie lata Polacy rzadko uważali za bliskich sobie ludzi współdziałających w organizacjach, osoby o podobnym statusie materialnym, także rówieśników, a nawet ludzi o tej samej religii (por. Szawiel, 1989). Zwłaszcza młodzi dorośli deklarowali słabe związki z wszelkimi szerokimi kategoriami społecznymi (Hamer, 2021). Niską aktywność społeczną i polityczną Polaków wskazywały kolejne fale Diagnozy Społecznej (zwłaszcza niski procent „upartyjnienia” społeczeństwa i członkostwa w organizacjach pozarządowych oraz stosunkowo niską frekwencję wyborczą, Sułek, 2004), badania z serii Europejskiego Sondażu Wartości (EVS), a także Światowego Badania Wartości (WVS) i innych zespołów (Bartkowski, 2021), (Radkiewicz i Skarżyńska, 2009). Inni badacze wskazywali na silny indywidualizm Polaków (zwłaszcza młodych i popierających partie centrowe) i związaną z tym niechęć do szerokich i stabilnych wspólnot (Hamer, 2021) oraz preferencje do pozainstytucyjnego zaangażowania społecznego i politycznego (Jaśko, 2021). Rozczarowanie wobec elit politycznych III RP skutkowało niechęcią wobec polityki, ale też brakiem poczucia wpływu na polityczną rzeczywistość i polityczną biernością (por. np. Jasińska-Kania i Marody (red.), 2002; Domański, 2009; Korzeniowski, 2009; Skarżyńska i Radkiewicz, 2015). Aktywność polityczna była spostrzegana jako motywowana raczej nastawieniem na realizację osobistych interesów czy własnych potrzeb niż dobrem szerszej wspólnoty.

Ostatnie osiem lat zdecydowanie zmieniło polskie społeczeństwo. Uczyniło je bardziej obywatelskim. Może dlatego, że państwo stało się dla wielu obywateli opresyjne. Rok 2023 był rokiem spektakularnego przełomu, ale akty obywatelskiego protestu pojawiły się już po pierwszych autorytarnych poczynaniach rządzącej wtedy prawicy: w końcu 2015 roku, po zawłaszczeniu TVP, niedługo potem – po zmianach w Trybunale Konstytucyjnym. Powstał Komitet Obrony Demokracji, który był ruchem ponadpartyjnym, łączącym różne grupy obywateli, dość sprawnie organizującym różnego rodzaju działania na gruncie ogólnopolskim oraz lokalnym. W 2016 roku – wielki Marsz Parasolek, czyli protest przeciwko polityce ograniczającej wolności kobiet. Demontaż sądownictwa zaowocował Wolnymi Sądami, niedługo potem pojawili się Obywatele RP. W kolejnych latach sprzeciw wobec polityki rządu wyrażały różne duże grupy zawodowe: dziennikarze, lekarze, nauczyciele, sędziowie, przedsiębiorcy, rolnicy. Jednak żadna z tych grup nie spotkała się z tak masowym poparciem dla ich protestów, z jakim spotkały się kobiety, wyrażające swój gniew po delegitymizującym i penalizującym aborcję orzeczeniu TK z 22 października 2020 roku – na przełomie października i listopada 57 procent ogólnopolskiej próby osób dorosłych popierało protesty, a 13 procent deklarowało uczestnictwo w nich przynajmniej raz; wśród osób między 18. a 24. rokiem życia udział w protestach i innych działaniach Ogólnopolskiego Strajku Kobiet deklarowało 29 procent (Kołodziejczyk, 2020). Dla większości młodych uczestników OSK było to pierwsze polityczne zaangażowanie. I jak się okazało – nie ostatnie. Chociaż po kilku tygodniach protesty te wygasły bez osiągnięcia celu, czyli chociażby obietnicy liberalizacji prawa antyaborcyjnego, to przetrwała motywacja do wpływu na politykę oraz przyjazne relacje nawiązane podczas protestów. Internet pozwalał na skrzykiwanie się w różnych ważnych kwestiach, uzgadnianie stanowisk, pisanie petycji, wspieranie tych, którzy stawali przed sądami za udział w protestach. I najważniejsze: sieci znajomych, powstałe podczas aktywności w OSK, pozwoliły wielu młodym i starszym osobom na błyskawiczne zorganizowanie pomocy uchodźcom z Ukrainy w lutym 2022 roku, a także pomogły w uruchomieniu różnych form pomocy uchodźcom przy granicy z Białorusią. W obu tych trudnych sytuacjach okazywało się, że niezbędna jest współpraca ludzi z różnych środowisk, rozpoznanych podczas poprzednich protestów i koordynacja pomocy. I jak potrzebne jest społeczne wsparcie osobom, które działając na rzecz innych, są karane przez opresyjne autorytarne władze. Bez prawników, lekarzy, kierowców, psychologów skuteczność udzielanej pomocy byłaby mniejsza, a sami aktywiści – ciągani po sądach – szybciej wypaleni. Ostatnie trzy lata scaliły różne środowiska opozycyjne wobec władzy, ale też silniej spolaryzowały społeczeństwo, a postawy społeczne, moralne i polityczne stały się bardziej skrajne.

Dlaczego jesień 2020 stała się tak ważnym momentem aktywizacji obywatelskiej? Widzę dwie wzajemnie wzmacniające się przyczyny aktywistycznego wzmożenia: polityczną i psychologiczną. Wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji dramatycznie pogorszył sytuację życiową kobiet, a agresywna reakcja władzy na ich protesty (brutalna policja, rewizje osobiste osób zatrzymywanych w komisariatach, ośmieszanie w mediach) wyraziście pokazały opresyjność autorytarnej władzy, jej przemocowy charakter. Polityka boleśnie weszła w osobiste życie setek tysięcy ludzi. Już nie było żadnych złudzeń, że „dobra zmiana” jest pod jakimś ważnym względem dobra dla obywateli. Druga przyczyna, psychologiczno-sytuacyjna, wiąże się z momentem decyzji TK delegitymizującej aborcję. Był to czas pandemii Covid-19, masowego zagrożenia zdrowia i życia obywateli. W takich sytuacjach ludzie nie chcą być sami (choć powinni zachowywać dystans fizyczny ze względu na zaraźliwość wirusa). Wyjście na protest i wielogodzinne maszerowanie razem z tysiącami innych ludzi, choć ryzykowne, redukowało lęki i poczucie samotności poprzez bycie z innymi, podzielającymi podobne emocje. W sytuacjach zagrożenia rośnie potrzeba potwierdzenia, że przynależymy do jakiejś większej, trwałej całości, wspólnoty doświadczeń i wartości. Liczne badania, inspirowane Teorią Opanowywania Trwogi (Greenberg, Pyszczynski, Solomon, 1990) dowodzą, że poznawcza dostępność nieuchronności śmierci (wzbudzona przez obrazy umierających w szpitalach, statystyki zachorowań i śmierci, karetki pogotowia bez przerwy jeżdżące na sygnale) produkuje lęk, który redukuje poczucie związku ze wspólnotą wartości. Podzielane wartości stają się wtedy bardziej wyraziste, rośnie też gotowość do ich obrony. Udział w masowych protestach w ramach OSK dawał oba te efekty: wzmacniał poczucie przynależności do wspólnoty i – poprzez rozmowy z osobami o podobnych celach i wartościach – zwiększał ich ważność i obecność w świadomości uczestników oraz umacniał przekonanie, że rządzący te wartości niszczą. Jednocześnie analogiczne procesy zachodziły w świadomości zwolenników władzy. W rezultacie nasiliła się polaryzacja wartości i postaw oraz – także wśród zwolenników władzy wzrosła motywacja do obrony swojego światopoglądu (bo przecież – w retoryce władzy – to ich światopogląd, styl życia, postawy są atakowane przez uczestniczki i uczestników protestów, definiowanych jako polityczni wrogowie).

Pandemia odkryła brak kompetencji władzy w radzeniu sobie z pandemią i – co było jeszcze ważniejsze dla wzbudzenia społecznego gniewu, motywującego do działania w kierunku zmiany władzy – pokazała jej pazerność. Nawet wyborcy PiS zauważali, jak ludzie władzy „robią interesy” na pandemii, bogacą się kosztem zdrowia i życia obywateli (Skarżyńska, Urbańska i Radkiewicz, 2021).

Gniew społeczny był też efektem kolejnych afer, ujawnianych przez opozycję, NIK, dziennikarzy śledczych, a pokazywanych w wolnych mediach. Rosła świadomość społecznych konsekwencji niepraworządności, braku staranności przy tworzeniu prawa, łamania praw człowieka i obywatela, niszczenia instytucji kontrolujących władzę. Opresyjne i punitywne traktowanie przez policję, prokuraturę i sądy opozycyjnych aktywistów i aktywistki, a łagodność i obrona osób reprezentujących władzę i jej zwolenników łamiących prawo – wzmagały złość i gniew obywateli. A są to emocje aktywizujące protest społeczny, motywujące do zmiany władzy. Przy końcu 2021 roku 70 procent ogólnopolskiej próby osób dorosłych uznało, że „Polska idzie w złym kierunku” (badanie More in Common, grudzień 2021).

Od ponad dwudziestu lat światowe badania motywacji wyborczej dowodzą przewagi roli negatywnych emocji wobec politycznego przeciwnika nad emocjami pozytywnymi wobec „swoich” kandydatów (np. Iyengar i Krupenkin, 2018). O negatywnych społecznie konsekwencjach tego zjawiska napiszę więcej nieco dalej. Teraz przedstawię dowody, że Koalicja 15 Października wygrała wybory raczej przez wzbudzenie u większości obywateli pozytywnych niż negatywnych emocji.

Od 2020 roku sondaże opinii pokazywały wzrost frekwencji wyborczej wśród najmłodszych wyborców (w wieku od 18 do 29 lat), a także przesunięcie deklarowanej orientacji politycznej na bliższą centro-lewicy. W drugiej turze wyborów prezydenckich w roku 2020 głosowało 72,1 procent kobiet i 65 procent mężczyzn. Wśród najmłodszych wyborczyń (18–29 lat) Rafał Trzaskowski uzyskał 66 procent głosów (por. analizy danych Exit Poll, Raciborski, 2021). Wiele badań dowodzi szczególnej zmiany orientacji politycznych młodych kobiet, które są lepiej wykształcone, bardziej zmotywowane do aktywności społecznej i politycznej (może dlatego, że autorytarna polityka ogranicza ich wolność i boleśnie dotyka różnych sfer ich życia, trzeba więc starać się o większy wpływ na jej kształt). Mirosława Marody (2021) przekonuje, że młode kobiety lepiej niż młodzi mężczyźni radzą sobie z szybkimi zmianami kulturowymi, są bardziej „progresywne”, nowoczesne, aktywne.

Demokratyczne partie opozycyjne zauważyły zmianę stosunku młodych do polityki i postanowiły – skutecznie rozwijać ich polityczne, prodemokratyczne zaangażowanie. Kolejne letnie Campusy Polska stanowiły dobrze przygotowane, intersujące dla młodych forum do bezpośredniej rozmowy nie tylko z politykami, ale także z aktywistkami i aktywistami społecznymi, prawnikami, ludźmi kultury. I politycy, i młodzi odnosili korzyści: pierwsi dowiadywali się „z pierwszej ręki”, co młodzi chcą dostać od polityków, czego w polityce nie cierpią, czego się boją, jakie są ich cele i plany życiowe. Młodzi uczestnicy zostali zaproszeni do współpracy przy kontroli wyborów i zachęceni do działań profrekwencyjnych. Potraktowano ich poważnie. Co więcej, ci z nich, którzy czytali programy wyborcze partii, z radością zauważali, że są w nich ich postulaty. To zadziałało: poszli głosować, zachęcali innych, mają poczucie wygranej. Wiedzą już, że jak chcą – mogą mieć wpływ na kształt polityki i realny w niej udział. Poczuli się obywatelkami i obywatelami (choć raczej tak do siebie się nie zwracają). Nie lubią używać wielkich słów, nie wiem, czy szybko zechcą zapisywać się do partii i stowarzyszeń, ale już zobaczyli ładniejszą twarz polityki. Dzisiaj godzinami oglądają i komentują obrady Sejmu, robią zabawne filmiki i memy. Skoro uznali, że mogą na politykę skutecznie wpływać tak, by wspierała ich wartości i potrzeby, to będą jej bronić, jak będzie trzeba. Teraz z radosną uwagą kontemplują zmianę.

Duże znaczenie dla wygranej demokratów miał pozytywnie emocjonalny ton końcówki ich kampanii wyborczej, ostro kontrastujący z agresywną narracją rządzącej prawicy. Oba wielkie marsze, 4 czerwca i 1 października, przyciągnęły tłumy ludzi, którzy mieli naprawdę dość autorytarnej władzy. Ale nie były to manifestacje nienawiści, tylko marsze nadziei. Organizatorzy zadbali o to, by nie było wrogich haseł; wystąpienia polityków zachęcały do udziału w wyborach, podkreślały konieczność prodemokratycznej zmiany, wzbudzały nadzieję na lepsze państwo i lepsze w nim życie obywateli. W Marszu Miliona Serc była widoczna dobra współpraca partii opozycyjnych (przedtem raczej była „szorstka przyjaźń” i rywalizacja). 1 października pojawiła się prosta deklaracja – głosujcie na tych demokratów, na których chcecie, wszystkie partie demokratycznej opozycji muszą znaleźć się w Sejmie. W tym marszu szły razem 4 pokolenia Polaków. To było wzruszające i budujące społeczeństwo doświadczanie sympatycznej wspólnoty. Dla uczestniczących w niej dzieci – świetny początek obywatelskiej edukacji. Szkoda, że nikt nie wpadł na pomysł, by poprosić dziadków i rodziców o spisanie tego, co mówili dzieciom i wnukom podczas maszerowania. To, co słyszałam, nie było o Barbie; było zwykle o tym, że „tu wszyscy chcą, aby Polska była dla was lepsza”, „widzisz Zosiu, ty też jesteś obywatelką, jak my tu wszyscy, niedługo będziesz głosować”, „tu są różne flagi, wiesz która jest polska, a która unijna? A która amerykańska? Wszystkie są ładne, prawda?”. A z megafonów leciało „Szczęśliwej Polski, już czas”. Wiara w zwycięstwo przyciągnęła do udziału w wyborach miliony Polaków.

Trzeba także zauważyć profrekwencyjną działalność kilkudziesięciu różnych stowarzyszeń, fundacji, środowisk akademickich. Społeczeństwo obywateli działa pełną parą i skutecznie. Media społecznościowe miały w tym duży udział. 15 października 11 milionów 600 tysięcy, czyli większość uprawnionych do głosowania obywateli, zagłosowało na partie demokratycznej opozycji. Miesiąc po wyborach nowy Sejm większością głosów wybrał na premiera Donalda Tuska. Powstał koalicyjny rząd, złożony z kilku różnych demokratycznych partii. I szybko zaczął działać, realizując kolejno swoje wyborcze obietnice. Niedawno rządząca prawica ciężko przeżywa utratę władzy, sejmowe i medialne głosy z prawej strony są rozpaczliwie agresywne. Sprawdzają, co jeszcze mogą zrobić, aby utrudnić pracę nowemu rządowi. Społeczeństwo masowo obserwuje obrady Sejmu, kibicuje marszałkowi Hołowni, który prowadzi obrady w krańcowo odmienny sposób, niż robiła to marszałek Witek. Nowa, naprawdę „totalna” opozycja krytykuje wszystko, prezydent zarzuca rządowi łamanie Konstytucji. Obywatele nie są bierni ani bezkrytyczni wobec sposobu funkcjonowania poprzedniej, ale i nowej władzy. Świadczy o tym np. szeroka, otwarta dyskusja na temat sposobu wprowadzania zmian w publicznym radiu i telewizji oraz o tym, co i jak robić, by „pojednać” (jak mówi premier) podzielone społeczeństwo, przekonać do nowej władzy tych, którzy na nią nie głosowali.

Czy to jest potrzebne i możliwe? Wiadomo, że spójne, a nie ostro podzielone społeczeństwo lepiej radzi sobie z wyzwaniami, jakie przed nim stoją, a władza ma mniej problemów. Ale wiemy też, że współczesne społeczeństwa są bardzo zróżnicowane wewnętrznie, że będą się jeszcze bardziej różnicować ze względu na procesy migracyjne, osobowościowe i różnice w wykształceniu. Raczej trzeba rozwijać akceptującą odmienność tolerancję różnorodności, niż starać się o „jednomyślną wspólnotę”. Mam nadzieję, że premier nie o takiej wspólnocie myśli. Raczej zależy mu na zmniejszeniu skrajnej polaryzacji politycznej, a ściślej tzw. polaryzacji afektywnej, czyli silnego negatywnego, rozlanego na wszystkie dziedziny życia afektu wobec politycznych przeciwników. Zjawisko to jest rzeczywiście niszczące jakość życia społecznego, bowiem akceptuje jawną wrogość i zamiar wykluczenia osób inaczej myślących (nie tylko przeciwników politycznych) z publicznego życia.

Polaryzacji afektywnej sprzyja brak kontaktu i wiedzy o ludziach o odmiennych od naszych wartościach, stylach życia czy preferencjach partyjnych. Dlatego nowa władza, aby osłabić tę polaryzację, powinna z dużą starannością zadbać o stały kontakt z jak najszerszym społeczeństwem, z różnymi jego segmentami. Nie wystarczą do tego nawet częste występy w różnych mediach. Potrzebne są bezpośrednie rozmowy, nie przemowy, ale otwarte dyskusje na tematy kolejnych rządowych propozycji, sytuacji kraju, bezpieczeństwa światowego. I nie tylko i nie zawsze z udziałem ważnych polityków, ale między obywatelami. Wiem, że w różnych środowiskach prowadzone są tzw. debaty deliberacyjne. Ich przygotowanie i prowadzenie wymaga czasu i kompetencji, ale warto je szeroko propagować i stosować. Z różnych badań, także polskich (np. Reykowski, 2007) wynika, że nawet gdy nie prowadzą one od razu do uzgodnienia stanowiska wobec dyskutowanej sprawy, to sprzyjają uważności wobec odmiennych poglądów, rozumieniu odmiennych perspektyw i osłabiają afektywną polaryzację i nieufność. A przecież o to w demokracji chodzi. Dialog jest skutecznym instrumentem demokratycznej polityki.

Początek 2024 r. demokraci witali w pogodnym nastroju – mimo deszczowej pogody i mimo noworocznego orędzia prezydenta, łamiącego powszechną w demokracji normę kulturową, zgodnie z którą treść i forma takiego wystąpienia ma łączyć i wspierać społeczeństwo, a nie dzielić i straszyć. Nie znaczy to, że jako społeczeństwo bagatelizujemy trudy i zagrożenia, z jakimi będziemy się mierzyć przez kolejne miesiące i lata. Przeciwnie, wielu z nas czuje tak silny niepokój o przyszłość, nie toleruje niepewności, czuje swoją bezradność wobec szybkich zmian kulturowych lub nowych wymagań, że potrzebuje profesjonalnej pomocy psychologicznej. Nowa władza obiecuje większe fundusze na profesjonalną pomoc osobom z problemami psychicznymi. Jednak społeczeństwo też ma tu coś do zrobienia. Możemy sprawić, by mniej ludzi odczuwało bolesną samotność i społeczną obojętność wobec ich krzywdy. Społeczeństwa, w których wiele obywateli i grup społecznych ma silne poczucie krzywdy, stają się mniej obywatelskie, nieinnowacyjne, mniej prodemokratyczne i mniej zainteresowane zewnętrznym światem, obojętne na problemy innych społeczeństw. W rezultacie są mniej szczęśliwe. Ostatnie miesiące wzmocniły w milionach obywateli poczucie sprawczości politycznej. To przyjemne, wzmacniające samoocenę i aktywizujące poczucie. Sprzyja otwartości na innych, może więc ułatwić rozwój ważnej dla spójności społeczeństwa kompetencji, zwanej empatyczną skutecznością. Polega ona na trafnym spostrzeganiu potrzeb, uczuć i problemów innych ludzi oraz chęci i umiejętności efektywnego ich wspierania. Po prostu – nie pozwala być obojętnym. Osoby wspierające ludzi w kryzysie bezdomności, pomagające uchodźcom, piszące listy do więźniów politycznych w Białorusi, Rosji i innych autorytarnych krajach, ludzie z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, wspierający ofiary mowy nienawiści i przemocy domowej, prawnicy działający pro publico bono i wiele innych grup i osób niosących pomoc – mają tę społeczną kompetencję. One stanowią o sile społeczeństwa obywatelskiego, ponieważ dają poczucie rzeczywistej wspólnoty międzyludzkiej, przekraczającej granice polityczne, religijne, etniczne czy państwowe, w której słabsi lub/i krzywdzeni, czy niesprawiedliwie traktowani nie czują się samotni.

 

Cytowana literatura

Bartkowski J. (2021). Opinia publiczna a zmiana populistyczna w Polsce. W. M. Marody (red.), Wartości w działaniu (s. 49–104). Warszawa: Wydawnictwo Naukowe Scholar.

Domański H. (2009). Społeczeństwo europejskie. Stratyfikacja i systemy wartości. Warszawa: Wydawnictwo Naukowe Scholar.

Greenberg J., Pyszczynski T., Solomon S. i in. (1990). Evidence for terror management theory: the effects of mortality salience on reactions to those who threaten bolster the cultural worldview. J. of Personality and Social Psychology, 2, 308–318.

Hamer K. (2021). Identyfikacje społeczne, uznawane kryteria polskości i fundamenty moralne młodych Polaków. W: K. Skarżyńska (red.), Młodzi dorośli: identyfikacje, postawy, aktywizm i problem życiowe, (s. 17–34). Warszawa: Instytut Problemów Współczesnej Cywilizacji im. M. Dietricha.

Iyngar Sh., Krupenkin M. (2018). The strengthen of partisan affect. Advances in Political Psychology, 39, 201-218.

Jasińska A., Marody M. (red.), (2002). Polacy wśród Europejczyków. Wartości społeczeństwa polskiego na tle innych rajów europejskich. Warszawa: Wydawnictwo Naukowe Scholar.

Jaśko K. (2021). Aktywizm młodych: spontaniczność vs. zinstytucjonalizowanie, online vs. offline, powody radykalizacji. W: K. Skarżyńska (red.), op. cit. (s. 63–82).

Kołodziejczyk K. (2020). Ile osób popiera demonstracje w ramach Strajku Kobiet? https://wiadomosci.wp.pl/najnowszy-sondaz-ile-osob-popiera-demonstracje-w-ramach-stajkukobiet-6577381776772448a

Korzeniowski K. (2009). Alienacja polityczna. Pojęcie i metoda pomiaru. Studia Psychologiczne, 1–2, 33–44.

Marody M. (2021). Od „dzielnej ofiary” do podmiotu moralnego – procesy kształtowania tożsamości społecznej. W. Marody (red.) , Wartości w działaniu (s. 241–296). Warszawa: Wydawnictwo Naukowe Scholar.

Raciborski J. (2021). Zachowania wyborcze młodych Polaków: wielka zmiana. W: K. Skarżyńska (red.), op. cit., (s. 53–62).

Radkiewicz P., Skarżyńska K. (2005). Predyktory aktywności obywatelskiej w Polsce i w innych krajach Europy. Raport z badań. Warszawa: Instytut Psychologii PAN.

Raport z badań (2021). Aktywizacja obywatelska młodych Polek i Polaków. Laboratorium Poznania Politycznego, Instytut Psychologii PAN, Warszawa. https://politicalcognition.psych.pan.pl/images/Raporty/DIALOG _raport.pdf

Reykowski J. (red.) (2007). Konflikt i porozumienie: Psychologiczne podstawy demokracji deliberatywnej. Warszawa: Academica.

Skarżyńska K., Radkiewicz P. (2015). Politicians and citizens. Cognitive and dispositional predictors of approval of aggression in political life. Czechoslovak Psychology, 1, 36–46.

Skarżyńska K., Urbańska, B., Radkiewicz P. (2021). Under or out of governmental control? The effects of individual mental health and political views on the attribution of responsibility for Covid-19 incidence rates. Social Psychological Bulletin, 1, 1–21. https//doi.org/10.32872/spb.4395

Sułek A. (2004). Stan społeczeństwa obywatelskiego w Polsce. W: J. Czapiński, T. Panek (red.), Diagnoza społeczna 2003 (s. 198–206). Warszawa: Wydawnictwo Szkoły Wyższej Finansów i Zarządzania.

Szawiel T. (1989). Grupy społecznej identyfikacji. W: S. Nowak (red.), Ciągłość i zmiana tradycji kulturowej (s. 204–215). Warszawa: PWN.

Walzer M. (1997). Spór o społeczeństwo obywatelskie. W: J. Szacki (red.), Ani książę, ani kupiec – obywatel. Idea społeczeństwa obywatelskiego w myśli współczesnej (s. 84–106). Kraków: Społeczny Instytut Wydawniczy Znak.

 

Profesor dr hab. Krystyna Skarżyńska – psycholożka społeczna i polityczna – pracuje na Uniwersytecie SWPS. Jest autorką i współautorką ponad 250 artykułów naukowych i kilkunastu książek. Ostatnio zajmuje się rolą zaufania i nieufności w podejmowaniu decyzji o uczestnictwie w różnych społecznych aktywnościach, m.in. w tzw. ekonomii współdzielenia dóbr i usług. Współpracuje z Międzynarodowym Instytutem Społeczeństwa Obywatelskiego (MISO); jest też członkiem Rady Programowej Instytutu Spraw Publicznych.

Artykuł ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r.

W młodego wyborcę zwykle niemal nikt nie wierzy. Nie wierzą partie polityczne, które rzadziej „inwestują” w ten segment elektoratu, mając na uwadze fakt, że w strukturze zwolenników dominują głównie starsi wyborcy. Nawiązanie relacji z młodym człowiekiem nie jest dla nich zadaniem łatwym, ponieważ sukces na tym polu wymaga specjalnego podejścia, minimum wiarygodności, wejścia w obszary i kanały komunikowania na co dzień zaniedbywane czy przełamywania barier wynikających z naturalnych różnic pokoleniowych: średnia wieku wszystkich posłów i posłanek odchodzącego do historii Sejmu IX kadencji to 54 lata, Sejm X kadencji będzie jeszcze „starszy”. Niektórzy już nawet nie próbują podejmować wyzwania walki o młodego wyborcę. Nie wierzą też publicyści i dziennikarze, którzy jeszcze w czasie kampanii wyborczej wielokrotnie zastanawiali się nad przyczynami prognozowanej absencji młodych obywateli (częściej jednak: młodych obywatelek) przy urnach wyborczych. W ten utarty stereotyp wyborcy biernego, apatycznego, niezorientowanego i niezainteresowanego polityką najwyraźniej nie uwierzyli tylko ci, którym te negatywne cechy z nadmierną łatwością przypisywano przez ostatnie tygodnie.

 

Tabela 1. Deklarowana i faktyczna frekwencja wyborcza wg grup wiekowych w 2020 roku (w procentach)

Czerwiec 2020

(sondaż Kantar Public)

    18–24 lata 64
25–34 68
35–44 73
45–54 78
55–64 80
65 i więcej lat 84
Lipiec 2020

(sondaż exit poll Ipsos)

     18–29 lat 64,0
30–39 64,6
40–49 69,6
50–59 72,3
60 i więcej lat 55,4

Źródło: Opracowanie własne na podstawie danych Kantar Public i Ipsos. Zestawienie ma charakter poglądowy, ponieważ obie pracownie posługiwały się innymi przedziałami wiekowymi respondentów.

 

Rekord po raz pierwszy, rekord po raz drugi

Mit, z którym warto rozprawić się na samym początku, głosi, że młodzi ludzie z natury są mniej aktywni politycznie, a przez to również wyborczo. Bez wątpienia, polityka emocjonuje ich w mniejszym stopniu niż starsze grupy wiekowe obywateli: mniej czasu poświęcają na śledzenie informacji politycznych, rzadziej rozmawiają o polityce (choć jednak rozmawiają) z rodziną i przyjaciółmi, mniej chętnie deklarują udział w wyborach, kiedy pyta ich o to ankieter realizujący badanie sondażowe. Ten ostatni przypadek – paradoksalnie – każe nam postrzegać młodszych respondentów jako być może bardziej uczciwych obywateli, ponieważ porównanie przedwyborczych deklaracji uczestnictwa w głosowaniu (sondaż Kantar Public) i faktycznych wskaźników frekwencji według grup wiekowych (sondaż exit poll Ipsos) z 2020 roku (tabela 1) ujawnia znaczące niezgodności w przypadku grupy najstarszych wyborców.

O młodych obywatelach pisze się czasem, że funkcjonują „w stanie czuwania” (standby citizens), ponieważ swoją gotowość do działania w sferze publicznej czy politycznej uzależniają od własnej chwilowej motywacji lub pojawienia się odpowiednich okoliczności zewnętrznych (García-Albacete & Lorente, 2019; Amnć & Ekman, 2013). W okresach „postpolitycznych” wydają się uśpieni (apatyczni, bierni), ale potrafią się również niezwykle dynamicznie zmobilizować do konkretnej akcji w określonej sprawie, w szczególności, kiedy kontekst działania ma charakter silnie „polityzujący”. Inni badacze używają określenia „zaangażowani sceptycy”, zwracając uwagę, że młodzi nie są ani apolityczni, ani apatyczni (Henn & Foard, 2014; Henn, Weinstein & Wring, 2002; Phelps, 2012). Wręcz przeciwnie, posiadają własne zdanie, wizję świata i hierarchię politycznych wartości, choć nie zawsze dostatecznie silną motywację i poczucie wspólnoty oraz sprawstwa, by donośnie i skutecznie je publicznie wyartykułować.

Po raz pierwszy (i drugi) uaktywnili się w roku 2020. Charakter i skala ich zaangażowania w wybory prezydenckie nie powalają twierdzić, iż był to przypadek. Już w pierwszej turze frekwencja w grupie 18–29 lat wyniosła 64 procent […], w drugiej turze mobilizacja młodych okazała się jeszcze silniejsza (67,2 proc.). To wybory prezydenckie z 2020 roku dla wielu z nich były pierwszą ważną lekcją demokracji, która utrwaliła wzór wyborczej partycypacji.

Mobilizacja starszych, demobilizacja młodszych?

Czynników mobilizujących do wyborczej aktywności w 2023 roku było kilka. Niektóre z nich bardziej uniwersalne, a przez to stanowią przestrogę dla każdego kolejnego obozu rządzącego, który liczy na poparcie tej grupy wyborców. Chodzi przede wszystkim o możliwą do empirycznego zaobserwowania reakcję najmłodszych wyborców na politykę poszczególnych rządów, swego rodzaju bunt wobec status quo. Zwykle, w trakcie trwania kadencji wzrastała – choć z różną dynamiką – ich niechęć i krytycyzm wobec aktualnej władzy. Te nastroje rezonowały często na poglądy polityczne wyrażane na kontinuum lewica-prawica. Pod koniec kadencji rządu PO-PSL młodzi respondenci (18–24 lata) w badaniach CBOS (2015) deklarowali bardziej prawicowe poglądy niż ogół badanych, zaś na początku 2021 roku najwyższy pułap po 1989 roku osiągnęły ich identyfikacje z lewicą. Co ciekawe, stały przyrost lewicowych identyfikacji jest kontynuowany od przejęcia władzy przez Zjednoczoną Prawicę w 2015 roku (CBOS 2021a).

 

Tabela 2. Struktura wiekowa elektoratów partyjnych*

PiS KO Trzecia Droga Lewica Konfederacja
18–29 lat 5,9%

450,8 tys.

13,1%

868,5 tys.

18,9%

587,9 tys.

30,0%

557,7 tys.

38,8%

600,4 tys.

30–39 13,3% 17,3% 24,4% 22,6% 32,5%
40–49 18,1% 23,1% 24,4% 19,6% 16,0%
50–59 20,6% 17,7% 15,6% 10,2% 8,0%
60 i więcej lat 42,1% 28,8% 16,7% 17,6% 4,7%
LICZBA

GŁOSÓW

7 640 854 6 629 402 3 110 670 1 859 018 1 547 364

Źródło: opracowanie własne na podstawie danych Ipsos (exit poll) oraz PKW.

* Tabela opisuje udział wyborców z poszczególnych przedziałów wiekowych w ogólnej liczbie wyborców danego komitetu (odsetki sumują się do 100% w kolumnach).

 

Inne czynniki, choć korespondują z opisanym tu zjawiskiem, mają bardziej kontekstualny charakter. PiS prawdopodobnie w pewnym momencie zrezygnował z walki o młodych wyborców. Być może z powodu kilku spektakularnie nieudanych prób nawiązania komunikacji w kanałach typowych dla młodych ludzi, np. nagranie w serwisie TikTok, w którym Radosław Fogiel zadawał internautom pytanie: „Za co tak naprawdę nienawidzicie PiS-u?”. Film ten w ciągu jednej doby wygenerował 160 tys. odsłon i tysiące – głównie bardzo krytycznych – komentarzy. Nie bez znaczenia były również słowa Jarosława Kaczyńskiego w trakcie jednej z konwencji wyborczych, de facto uderzające w godność młodych kobiet poprzez sugestię, że przyczyną kryzysu demograficznego w Polsce jest nadużywanie przez nie alkoholu. Użyte wówczas sformułowanie „wydostało się” z bańki informacyjnej zwolenników PiS, stając się częścią dyskursu potocznego, prawdopodobnie na długo jako jeden z symboli tej kampanii.

Wpływ na decyzję o „inwestowaniu” głównie w głosy od starszych wyborców mogły mieć szacunki dotyczące struktury elektoratu. Zabieganie o poparcie ludzi poniżej 30. roku życia z punktu widzenia ugrupowania, które jest w defensywie po 8 latach rządów i raczej ogranicza straty niż poszerza społeczną bazę głosujących (co potwierdzały wnikliwe analizy i prognozy), wydaje się mało racjonalne. Szczególnie po 2020 roku, wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie ograniczenia warunków dopuszczalności przerywania ciąży i późniejszych protestach, w których największy udział miały właśnie środowiska 20-, 30-latków, przede wszystkim młodych kobiet. Ostatecznie, co możemy względnie dokładnie oszacować na podstawie wyników sondażu exit poll pracowni Ipsos, głosy wyborców PiS w grupie 18–29 lat stanowiły tylko 5,9 procent (ok. 450 tys. osób) wszystkich głosów oddanych na tę partię w wyborach (tabela 2).

Sztandarowe tematy kampanii wyborczej PiS miały mobilizować przede wszystkim tzw. „twardy” elektorat, a więc osoby starsze, które dominują wśród zwolenników rządzącej dotąd formacji. W polskiej polityce nie brakuje tematów, które silnie polaryzują preferencje partyjne, a dodatkowo jeszcze różnicują wyborców międzypokoleniowo. W 2020 roku takim zagadnieniem były prawa osób LGBT+, wówczas silnie atakowanych przez polityków PiS. Teraz powrócił wątek praw kobiet, pozwalający politykom opozycji (Lewicy i KO) kontrastować się z PiS, a większe przyzwolenie dla liberalizacji prawa aborcyjnego wśród młodszych kohort wiekowych okazało się czynnikiem determinującym antyrządowe nastroje.

Młodzi w znacznie większym stopniu niż starsi respondenci deklarują również aprobatę w kwestii przyjmowania uchodźców. To najmłodsi respondenci relatywnie często – w porównaniu z innymi grupami wiekowymi – wyrażali przekonanie, że „polskie władze powinny umożliwiać migrantom znajdującym się na granicy z Białorusią wystąpienie o azyl w naszym kraju” (CBOS, 2021b). Wzmacnianie społecznych lęków w tym zakresie nie mogło być skutecznym środkiem dotarcia do młodego pokolenia. W praktyce, zafiksowanie przekazu na antymigranckich fobiach, wplecionych w ramy rywalizacji politycznej, która dla młodych ludzi jest znacznie mniej zrozumiała, co miało mobilizować starszych, musiało mieć jednocześnie funkcję zniechęcającą do głosowania na PiS wśród młodszych.

Nie mogło być dla nich zrozumiałe również ciągłe, wręcz nachalne, eksploatowanie figury wroga w stosunku do Donalda Tuska. Współcześni 18-latkowie w momencie jego ustąpienia z funkcji premiera w 2014 roku mieli lat zaledwie 9. Dziś rzadziej oglądają telewizję, zwłaszcza publiczną, a w niej serwisy informacyjne czy publicystykę. Szansa spotkania z liderem KO zaprezentowanym w znacznie korzystniejszym dla niego kontekście rosła w internecie, w serwisach społecznościowych jak TikTok, gdzie – pod względem liczby wyświetleń – wśród polityków Tusk ustępował jedynie Sławomirowi Mentzenowi z Konfederacji.

 

Tabela 3. Przemiany struktury społecznej w latach 2013–2023

2023

(czerwiec)

2013

(czerwiec)

Różnica

(2023–2013)

Procent

populacji

w 2023

Procent
uprawnionych
do głosowania
w 2023
18–29 lat 4 638 908 6 677 055 -2 038 147 12,3 15,1
60 lat i więcej 9 840 292 8 160 574 +1 679 718 26,1 32,0

Źródło: Opracowanie własne na podstawie danych GUS.

 

Rekord po raz trzeci

Przed wyborami wiele razy można było usłyszeć, że najmłodsi wyborcy, o ile w ogóle wpłyną na ostateczny wynik głosowania, to w znacznie mniejszym stopniu niż ci starsi wiekiem. Koronnym argumentem, którym się posługiwano, była liczebność grupy wiekowej 18–29 lat, znacznie mniejsza niż liczebność kolejnych grup starszych, jak również niekorzystne trendy demograficzne (starzenie się społeczeństwa).

Na dowód tej pesymistycznej wizji przytaczano wskaźniki deklaracji udziału w wyborach, mierzone w trakcie regularnych badań sondażowych. Ich obserwacja bez uwzględnienia charakterystycznych cech młodzieżowej mobilizacji w okresach przedwyborczych sprowadzała wszelkie komentarze na intelektualne manowce. Już bowiem w 2020 roku mieliśmy do czynienia z sytuacją, gdzie podobne wskaźniki na pół roku przed wyborami również „sugerowały” największą demobilizację najmłodszych wyborców. Stereotyp apatycznego i wyalienowanego młodego obywatela, utrwalany aż do 2019 roku, sprawia, że dziś wciąż nie pamiętamy rekordowych poziomów frekwencji u młodych sprzed 3 lat. Tymczasem tamten wzorzec pokazał, że potrafią się oni zmotywować do działania w relatywnie krótkim czasie. Ze względu na swój stosunek do polityki ostateczne decyzje dotyczące nie tylko tego, czy głosować, ale również, na kogo głosować, zostawiają zwykle na tzw. ostatni moment. Jeśli zatem wiele przedwyborczych sondaży przewidywało znacznie niższą frekwencję w tej grupie respondentów, to w konsekwencji także ich preferencje partyjne musiały być niedoszacowane.

Kumulacja wszystkich wymienionych tu czynników, a być może szeregu innych o podobnym charakterze, sprawiła, że 15 października młodzi wyborcy już po raz trzeci w politycznej historii Polski po 1989 roku pobili swój rekord frekwencji, której wskaźnik osiągnął tym razem wartość 70,9 procent. Po raz kolejny okazał się też wyższy niż w grupie najstarszej (60+).

 

Tabela 4. Frekwencja wg grup wiekowych w wyborach parlamentarnych w 2023 r.

18–29 lat 30–39 lat 40–49 lat 50–59 lat 60 lat i więcej
Wskaźnik

frekwencji

70,9% 73,9% 80,5% 84,4% 66,5%

Źródło: Opracowanie własne na podstawie danych Ipsos (exit poll).

Pesymistyczne scenariusze na udział młodych w tegorocznych wyborach pomijały jednak znaczenie dwóch zmiennych. Po pierwsze, różnic w poziomie wyborczej mobilizacji, co omówiono powyżej. Po drugie, potencjalnych różnic w rozkładach poparcia między partiami w poszczególnych kohortach wiekowych. Zjawisko polegające na tym, że w kohorcie najmłodszej koncentracja głosów na PiS i PO (KO) jest najsłabsza, było znane już wcześniej. Nie inaczej było tym razem. Jeśli w grupie 18–29 lat na oba ugrupowania oddano 42 procent głosów, to w grupie powyżej 60. roku życia było ich dwa razy więcej (83,8 proc.). Na koniec okazało się, że wszystko to miało ogromne znaczenie dla wyniku wyborów. Słabszy rezultat PiS, znacznie lepszy niż przeciętnie wynik Trzeciej Drogi oraz Lewicy oraz rekordowo wysoki poziom frekwencji w grupie najmłodszej (przy frekwencji, w grupie najstarszej na tym samym poziomie, co w 2020 roku) sprawiły, że to młodzi wyborcy w największym stopniu wpłynęli na ostateczny wynik wyborów. To dzięki ich licznemu udziałowi w głosowaniu oraz silnemu poparciu udzielonemu partiom przyszłej koalicji rządzącej strata PiS wyniosła ok. 1,59 mln głosów. Zysk wygenerowany w grupie najstarszej (ok. 549 tys.) nie pozwolił na jej zredukowanie.

Młodzi jako wyzwanie

Mając na uwadze dotychczasowe relacje pomiędzy elitami rządzącymi a młodym pokoleniem wyborców, trudno nie ulec wrażeniu, że utrzymanie tego poparcia na stałym i wysokim poziomie będzie poważnym wyzwaniem dla nowej koalicji rządzącej. Jeden z ważniejszych czynników mobilizacji (głosowanie przeciw rządzącej Zjednoczonej Prawicy) za 3–4 lata straci na znaczeniu. Sprostanie temu wyzwaniu może być jeszcze trudniejsze ze względu na fakt, iż w nowym Sejmie będzie brakowało młodzieżowej reprezentacji. To wyjątkowo zadziwiające, że w efekcie bezprecedensowego wzmożenia wyborczej aktywności, obecności wielu wyrazistych młodych kandydatek i kandydatów na listach poszczególnych komitetów, uwagi mediów, które poświęciły im w kampanii wyborczej wyjątkowo dużo czasu i miejsca na swoich łamach czy wielu profrekwencyjnych kampanii społecznych adresowanych do młodego pokolenia, poselski mandat uzyskały zaledwie 3 młode osoby (PiS, KO, 3D). W 2019 roku było ich 14. Ustępujący Sejm IX kadencji, zdominowany przez Zjednoczoną Prawicę, nie zostanie jednak zapamiętany jako szczególnie przejmujący się priorytetowymi problemami młodych ludzi. Klucz do utrzymania poparcia będzie więc tkwił w kontynuacji dialogu partii nowej koalicji z młodym pokoleniem, bowiem nie tylko poparcie młodych, ale przede wszystkim niespotykana dotąd ich aktywność w dniu wyborów to przede wszystkim ogromny kredyt zaufania. Ale też „pokaz” społecznej siły, która wciąż jeszcze może istotnie wpływać na wynik wyborów.

Bibliografia:
Amnć, E., Ekman, J. (2013), Standby Citizens: Diverse Faces of Political Passivity, „European
Political Science Review”, nr 6(2), ss. 261-281.
CBOS (2015), Zainteresowanie polityką i poglądy polityczne w latach 1989–2015. Deklaracje
ludzi młodych na tle ogółu badanych, nr 135/2015.
CBOS (2021a), Zainteresowanie polityką i poglądy polityczne młodych Polaków na tle ogółu
badanych, nr 16/2021.
CBOS (2021b), Opinia publiczna wobec uchodźców i sytuacji migrantów na granicy z Białorusią,
nr 111/2021.
García-Albacete, G., Lorente, J. (2019), The Post-austerity Youth. Political Attitudes and
Behavior, „Revista Internacional de Sociología”, nr 77(4), ss. 1–19.
Henn, M., Foard, N. (2014), Social Differentiation in Young People’s Political Participation:
The Impact of Social and Educational Factors on Youth Political Engagement in Britain, „Journal
of Youth Studies”, nr 17(3), ss. 360–380.
Henn, M., Weinstein, M., Wring, D. (2002), A Generation Apart? Youth and Political Participation
in Britain?, „The British Journal of Politics and International Relations”, nr 4(2), ss.
167–192.
Phelps, E. (2012), Understanding Electoral Turnout Among British Young People: A Review
of the Literature, „Parliamentary Affairs”, nr 65(1), ss. 281–299.

 

Powyższy artykuł ukazał się w czwartym ubiegłorocznym numerze kwartalnika „Zdanie”. W tymże wydaniu m.in.: rozmowa „Troje na Jedną” z prof. Ewą Łętowską  Konstanty Gebert o trwającej wojnie w Strefie Gazy oraz o społeczeństwie Izraela  lewicowy (wybrany przez Senat poprzedniej kadencji) członek Kolegium IPN Bartosz Machalica o tym, co zrobić z tą instytucją  prof. Lech Nijakowski o pamięci o pandemii  relacja prof. Tomasz Goban-Klasa z pobytu w Iranie  Antoni Panfil o tym, czy Polska jest skazana na USA  wystąpienia prof. Jana Woleńskiego i Aleksandra Kwaśniewskiego podczas przyznania Prezydentowi doktoratu honoris causa Krakowskiej Akademii im. A. Frycza Modrzewskiego.

Beata Szydło, była prezes Rady Ministrów RP, a obecnie eurodeputowana, szykuje się do obrony poprzez atak. Zanim zacznie zeznawać przed sejmową komisją śledczą w sprawie afery Pegasusa, na portalu X pisze tak:

Przytulony i uratowany z politycznego niebytu przez partię Tuska (post)komunista Miller, który działał na wysokim szczeblu w PZPR, gdy komuniści prześladowali Polaków, śmie grzmieć i pouczać. Wielkim błędem było dopuszczenie takich jak Miller do publicznego funkcjonowania w demokratycznej Polsce.

Po opublikowaniu post ten szybko doczekał się ponad 100 tysięcy wyświetleń i spotkał z entuzjastycznym odbiorem internautów, którzy – równo po tysiącu odbiorców w każdą stronę – wyrazili bądź swoją frustrację, bądź adorację wobec Madame Szydło (wobec której druga część piszących używa ksywki oborowa Becia). Jednak równo oznacza tu oborowe g…- prawda, bo ten tysiąc głosów uwielbienia okazał się tylko tanim bonusem bez pokrycia, sponsorowanym nie wiadomo przez kogo. Może więc warto by zapytać Szydło, kto zacz jest ten sponsor, który jej zapłacił za ten tysiąc? Pytałbym po kolei pośród tych, którzy z łaski hojnej premier zgarnęli w trakcie jej kadencji ponad 437 mln zł pensji i nawet do 45 mln zł nagród wypłaconych ludziom związanym z PiS przez giełdowe spółki kontrolowane przez państwo (PZU, Pekao, Alior, Azoty, PGNiG i in.). Ten wynik tysiąca pochlebców utrzymuje się bowiem twardo od samego początku i nie chce drgnąć w górę. Czyżby skończyła się kasa i nikt nie chce już więcej doinwestować dalszej kariery Szydło?

Przybywało za to kreatywnych odbiorców aktywnie komentujących na „NIE”. Odsetek pozytywnie lub neutralnie komentujących wpis Szydło był może jednocyfrowy.

Na co zwracają uwagę internauci? Jeńców nie biorą. Oto kilka przykładów:

Coś jak przytulony i uratowany Kryże i ciamkający Piotrowicz…?

Kryże ci nie przeszkadzał? Piotrowicz także nie? Ani Kujda? Zamknij twarz, hipokrytko.

Ups co Pani powie o waszych pzpr-owcach?

Twój stary też był w PZPR. A od Unii wyciągnął 70 baniek na nie wiadomo co.

A jak się mają wasi komuniści, esbecy i neonaziści?

Beata. Jak już piszesz to przynajmniej odznacz.

@LeszekMiller. Żadna tajemnica. Jest lewicowym politykiem piastującym wysokie stanowiska w KC PZPR.

Ten sam, który podpisywał akces wejścia RP do UE a wcześniej miał wpływ na politykę zagraniczną i wejścia PL do NATO. 27:1 C’nie?

Beata, chłopie, przecież akurat postkomuny to nigdzie dziś nie ma więcej niż w tym waszym Pisie.

Politycznie Miller to nie moja bajka ale trzeba oborowej przypomnieć, że to właśnie Miller wprowadził Polskę do UE, a to wy usilnie próbujecie Polskę z niej wyprowadzić.

Facet, mimo że pamiętam mu wszystko, wsławił się, oprócz tego, że wprowadził Polskę do UE, powiedzonkiem o zaczynaniu i kończeniu i rewelacyjną diagnozą postawioną przyszłemu ministrowi PiS. Czego mu zazdrościsz?

Ten człowiek zrobił w swoim politycznym życiu wiele więcej dla Ojczyzny niż wy wszyscy razem wzięci złodzieje! A ty kobieto do pięt mu nie dosięgasz, ani w kwestii poziomu inteligencji ani tym bardziej w kunszcie politycznym! Przy nim jesteś kolejnym zerem!

Siedzisz tam w Brukseli po co? Zamiast pisać denne posty na tt może byś zerknęła jak przewały idą?

Ale o jakiej demokracji pani pisze!? Chodzi pani o to że każdy PiSowiec czego by nie zrobił to powinien być bezkarny!? A byle miernota pod każdym względem powinna zajmować eksponowane stanowiska tylko dlatego że zna pacierz i mówi że jest patriotą!?

Pytanie zasadnicze …Co było gorsze dla Polski? Bolszewizm PZPR czy neobolszewizm PiSsekty?!!

Wielkim błędem było dopuszczenie pani do premierowania – przypomni mi pani, ile według pani to jest „bez zbędnej zwłoki” – bo coś ponad 600 dni. I pani śmie pouczać premiera, który w imieniu Polski podpisał traktat akcesyjny do UE? Za te 600 dni jeszcze pani odpowie…

Szanowna Pani matko księdza, który zwiał z mafii gejowskiej!

Dla Pani wiadomości: Mamy liberalizm w gospodarce dzięki podatkowi liniowemu – tak to Leszek Miller!

I mamy wejście do Unii europejskiej, dzięki której ma Pani pensje w euro!

Ile w tobie jest nienawiści. Katoliczka lata do komunii i zieje nienawiścią do swoich oponentów. Jak ty z tym umiesz żyć?

Jak tam krowy i obora cwaniaro?! Nie śpisz po nocach ze strachu przed nieuchronnym rozliczeniem? Jeśli tak, to dobrze!

Wyjesz? Wyj, na zdrowie. Zobaczymy jak będziesz wyła przed sądem

Oborowa… kiedy przed komisją stajesz co? Zobaczymy jaka cwana jesteś.

O Pegasusie nie wiedziałam.. No jasne.. Lepiej kupuj bilet do Ziobry. Prokurator zapuka wkrótce…

Szykuj się Becia, będziesz siedzieć, jesteś w TOP5

Też bym takie bzdury pisał ma Twoim miejscu. Trzeba się trochę pokazać przed osadzeniem, żeby tłumek przyszedł pod zakład wymusić na rezydencie akt łaski pańskiej subito!

Widzisz Becia, ale to ty pójdziesz siedzieć a nie On.

Nawet pobieżna analiza wybranych losowo wypowiedzi internautów wskazuje, że była premier nie cieszy się żadną estymą w segmencie elektoratu korzystającego z internetu (około 60% dorosłej populacji w wieku 18-75 lat korzysta aktywnie z internetowej sieci mediów społecznościowych). I choć platforma X jest jedną z najmniejszych części tego rynku, to jest ona jednocześnie dosyć opiniotwórcza dla elektoratu w Polsce ze względu na swój elitarny, wpływowy medialny charakter.

Szydło otrzymała już zapewne wezwanie do stawienia się przed komisją sejmową celem złożenia wyjaśnień, które zadecydują nie tyle o jej dalszej, co raczej bliższej przyszłości, którą może spędzić w więzieniu. Stało się to jasne, od kiedy „New York Times” w swoim artykule ujawnił kulisy sprzedaży Polsce Pegasusa, który został użyty do celów infiltracji opozycji w kampanii wyborczej. Chwilę po tym potwierdziła to oficjalnie p.o. szefowa CBA Agnieszka Kwiatkowska-Gurdak, zeznając, że Krzysztof Brejza szpiegowany był za pomocą tego programu. Jej zeznania mogą być przełomowe.

Na łamach amerykańskiego dziennika można przeczytać, jak Polska znalazła się na liście państw, które weszły w posiadanie Pegasusa: 21 listopada 2016 r. premier Izraela Benjamin Netanjahu wraz z żoną powitali na kolacji w swoim domu premier Beatę Szydło i jej ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego (to ten, który parę miesięcy wcześniej w wywiadzie dla „Bild” ogłosił, że w Polsce rząd wspiera obraz świata złożonego z rowerzystów i wegetarian, którzy używają wyłącznie odnawialnych źródeł energii i walczą ze wszelkimi przejawami religii). Zaraz potem Szydło podpisała umowę na zakup systemu Pegasus dla Centralnego Biura Antykorupcyjnego.

W artykule znalazła się też nieznana wcześniej sugestia, że dzięki Szydło, która dołączyła do serii nowych umów, Pegasus pomógł połączyć w sieć wschodzące pokolenie prawicowych liderów na całym świecie. NYT zwrócił uwagę, że premier Benjamin Netanjahu nie wycofał się ze sprzedaży Polsce Pegasusa nawet mimo koszmarnej nowelizacji ustawy o IPN w 2018 roku, która ostatecznie została poprawiona pod dyktando agentów Mosadu.

Pozostaje jeszcze do wyjaśnienie, dlaczego swoją obronę poprzez atak Szydło skierowała akurat na Leszka Millera? Moim zdaniem jej wybór był dosyć przemyślany. W czasach, kiedy Miller był premierem, ówczesna władza też „szła w zaparte”, że na terenie Polski nie ma żadnych więzień CIA. Ogólnie było wiadomo, że amerykańska agencja wywiadowcza CIA prowadziła tu tajne więzienie, w którym przesłuchiwała osoby podejrzane o terroryzm. Polskie władze początkowo zaprzeczały istnieniu takiego ośrodka, jednakże w 2014 roku oficjalnie potwierdziły jego istnienie.

W 2007 roku Rada Europy opublikowała raport, w którym stwierdzono, że CIA prowadziła w Polsce i Rumunii tajne więzienia, w których przetrzymywano osoby podejrzane o terroryzm. W raporcie tym stwierdzono, że nie jest możliwe podważenie dowodów lub sugestii, że w Polsce i Rumunii działały tajne ośrodki, w których przetrzymywano i torturowano osoby podejrzane o terroryzm.

W 2014 roku Europejski Trybunał Praw Człowieka ostatecznie orzekł, że Polska naruszyła prawa człowieka umożliwiając CIA prowadzenie tajnych więzień na swoim terytorium . Polska została zobowiązana do zapłacenia 100 tysięcy euro, choć nikt nie został oficjalnie oskarżony ani ukarany.

W taki sposób L. Millerowi i wielu wysoko postawionym urzędnikom wywiadu udało się uciec od odpowiedzialności karnej. Jednak porównywanie afery CIA prison in Poland z aferą Pegasusa nie jest moim zdaniem uprawnione, bowiem wówczas porozumienie wywiadów co do udostępnienia suwerennego polskiego terytorium na użytek CIA daje się interpretować w kategoriach racji stanu na takich samych zasadach, na jakich stacjonują obecnie żołnierze w bazach US Army . Natomiast porozumienie w sprawie zakupu Pegasusa leżało tylko w interesie partyjnym PiS, co znalazło swoje potwierdzenie w chwili, kiedy podjęto decyzję o użyciu tej broni wobec opozycji w trakcie kampanii wyborczej. W warunkach systemu demokratycznego jest to zbrodnia.

 

Tekst ukazał się wyłącznie w wersji elektronicznej na portalu reshumana.pl

 Z Agnieszką HOLLAND rozmawiają J. Paweł GIEORGICA i Robert SMOLEŃ

Robert Smoleń: Czy nie odczuwa Pani niepokoju w związku z tym, że jak dotąd ani razu z ust osób reprezentujących nowy obóz władzy – koalicję demokratyczną – nie padło słowo pushback? Granicznym terminem, kiedy należało oczekiwać zapowiedzi odstąpienia od tej praktyki, powrotu do przestrzegania prawa oraz humanitarnego traktowania ludzi na polsko-białoruskim pograniczu, było chyba exposé premiera.

Agnieszka Holland: Tak, budzi to u mnie niepokój. Chociaż mogę powiedzieć, że – pamiętając, co się działo w okresie kampanii wyborczej – spodziewałam się tego. Raczej byłam sceptyczna, jeśli chodzi o dalsze postępowanie państwa polskiego w tej sprawie. Rozumiem, że z powodów politycznych, taktycznych, ten temat był niewygodny dla ówczesnej opozycji; więc starała się ona jakoś go obchodzić dookoła. Kilka wypowiedzi Donalda Tuska i wpuszczony do sieci filmik właściwie nie odbiegały specjalnie od tonu pisowskiej narracji. Zresztą obserwowaliśmy również zachowania Donalda Tuska w czasie, kiedy był przewodniczącym Rady Europejskiej i trwał kryzys migracyjny związany z wojną w Syrii. Ogólnie rzecz biorąc, myślę, że w tej sprawie on i jego formacja w większości odzwierciedlają europejski mainstream, który nie ma prawdziwego pomysłu na presję migracyjną wokół granic Europy. W związku z tym w moim przekonaniu chowa głowę w piasek, nie podejmując najistotniejszych wyzwań. Od czasu do czasu przymykając oczy na ewidentne bezprawie, a czasem więcej niż bezprawie. Niektóre zachowania straży granicznych – nie mówię tu o naszej – są… nie boję się użyć tego określenia, zbrodnicze. Na przykład historia łodzi z kilkuset czy nawet ponad tysiącem osób na pokładzie (nie wiadomo dokładnie ilu) u greckiego wybrzeża, która nie otrzymała pomocy i zatonęła. Na podstawie tego, co czytałam, jest ewidentne, że była tam wina zarówno Frontexu, jak i greckiej straży. Tego typu zdarzeń, może mniej spektakularnych, było bardzo wiele. One się ciągle dzieją właściwie na wszystkich szlakach: najbardziej na morskim, gdzie liczba ofiar już dawno przekroczyła 30 tysięcy, ale też na szlaku bałkańskim. Ten nasz, białoruski, szlak jest stosunkowo bezpieczny, dlatego też ludzie ciągle podejmują próby przedostania się tą drogą. Jest bardzo trudny, czasem śmiertelny, ale mniej niebezpieczny niż Morze Śródziemne.

Myślę, że nasze władze będą również chować głowę w piasek. Wynika to w dużym stopniu z bezradności. Aksjomatem jest to, że granica musi być bezpieczna – w rozumieniu, że musi być szczelna. Przeciwko temu nikt poza anarchistami (do których ja sama w pewnym sensie się zaliczam) nie protestuje. Co to oznacza? No, że stworzono zabezpieczenia w postaci tej bariery, płotu, który ostatecznie okazuje się nieefektywny. Więc żeby zwiększyć jego skuteczność, wyposaża się go w kolejne przeszkody typu druty żyletkowe. Cierpią zwierzęta, cierpią ludzie, którzy ulegają kontuzjom i zranieniom przy jego przekraczaniu. Może trochę ogranicza to strumień migrantów, czy zmienia ich charakterystykę demograficzną, ale nie powstrzymuje tego zjawiska. Widzimy to w statystykach niemieckich. Przy tym pushbacki, czy – jak mówią miejscowi – wywózki są pod każdym względem bezprawne, nie można udawać, że Białoruś, gdzie się ich przepycha, to państwo demokratyczne. To okrutny reżim, gdzie uchodźców się torturuje, kobiety gwałci i gdzie są narażeni na śmierć.

Kolejnym bezprawiem jest sytuacja tych migrantów, którzy znaleźli się na terenie Polski i złożyli podanie o ochronę międzynarodową. Przetrzymuje się ich bezprawnie miesiącami, a czasem latami w zamkniętych ośrodkach dla cudzoziemców, gdzie traktowani są gorzej niż więźniowie, mimo że nie popełnili żadnego przestępstwa (nielegalne przekroczenie granicy nie jest przestępstwem ale wykroczeniem).

Myślę, że sytuacja humanitarna zmieni się nieco na lepsze. W sprawie pushbacków potrzebna jest przede wszystkim ogromna presja społeczna. Liczę tutaj na udział w jej wywieraniu nie tylko ludzi, którzy dotychczas zajmowali się tym aktywistycznie czy prawnie, ale również nowych polityków, którzy po wyborach znaleźli się w parlamencie i którzy są wrażliwi na tę sprawę. Taką osobą-symbolem jest wicemarszałek Senatu Maciej Żywno, wiceprzewodniczący Polski 2050, w przeszłości wojewoda podlaski i wicemarszałek tego województwa. W ciągu ostatnich dwóch lat bardzo mocno działał aktywistycznie na granicy białoruskiej i zna ten problem od podszewki. Wiem, że jest pewna grupa młodszych posłów, w większości posłanek, którzy są na tę kwestię bardzo uwrażliwieni.

Tym, czego oni, jak sądzę, potrzebują, jest z jednej strony duże wsparcie środowisk prawniczych, naukowych, eksperckich (zajmujących się migracją) i ze strony zwykłych obywateli, z drugiej – pomysły. Potrzebują pomysłów realnych, godzących dwa sprzeczne interesy: migrantów, którym zależy, żeby jak najliczniej przejść przez granicę i znaleźć się w ziemi obiecanej, oraz państwa polskiego i innych państw europejskich, obawiających się, że nasilenie nielegalnej imigracji spowoduje dalszy wzrost nastrojów nacjonalistycznych i ksenofobicznych, podniesienie się lęków związanych z imigracją, nieufność do polityków i przypływ poparcia dla partii populistycznych, narodowych, parafaszystowskich czy neofaszystowskich. To się w wielu krajach dzieje, dzięki temu na przykład Orbán trwa tak długo u władzy na Węgrzech. Problem mają całe Bałkany, ale ostatnio także Niemcy, Szwecja, Francja… Właściwie cała Europa jest potencjalnym wulkanem, który może wybuchnąć wielką nacjonalistyczną lawą, jeśli nie wymyśli się jakiegoś kompromisu. W sprawach humanitarnych trudno o kompromis, ale tutaj trzeba pogodzić ogień z wodą.

J. Paweł Gieorgica: To jest problem, który przecież nie zniknie w krótkiej perspektywie, raczej będzie narastać. Tak długo, jak świat będzie podzielony na obszary bogate i biedne, siłą rzeczy potoki migracyjne będą się nasilać, a nie osłabiać. Żadna z prognoz dotyczących natężenia strumieni migracyjnych na świecie nie pokazuje na jego możliwy spadek. Do tradycyjnych powodów wymuszonego przemieszczania się mas ludzkich możemy jeszcze dodać kryzys klimatyczny, deficyt wody i podobne. To są stosunkowo nowe elementy układanki w trwających od dawna procesach kolejnego układania się świata.

Agnieszka Holland: Jeśli rozmawiamy w kategoriach globalnych, to trzeba być bardzo pesymistycznym. Katastrofa klimatyczna jest faktem. Faktem jest również, że Zachód bardzo skutecznie destabilizuje Bliski Wschód. Jesteśmy również jakoś odpowiedzialni za wojny w Afryce. W tej chwili mamy do czynienia z mnóstwem upadłych państw, skąd ludzie po prostu będą uciekać, bo tam się nie da żyć. W momencie, kiedy jest taki brak równowagi perspektyw i bezpieczeństwa między Południem a Europą, ludzie będą gotowi ryzykować życie swoje i swoich dzieci, żeby pokusić się o szansę na lepszą egzystencję. Ja to widzę bardzo apokaliptycznie. Wydaje mi się, że w ciągu dziesięciolecia Europa zalegalizuje pełną przemoc jako odpowiedź na ten problem. Zaczniemy masowo mordować osoby próbujące się przedostać na nasze terytoria. Czy będziemy wtedy jeszcze kontynentem demokracji i praw człowieka? W efekcie będziemy musieli przegrać. Takiej twierdzy nie da się utrzymywać w nieskończoność. Europa tak naprawdę nie wierzy w swoją przyszłość; gdyby wierzyła, to demografia nie wyglądałaby tak, jak wygląda. Za kilkadziesiąt lat będziemy kontynentem geriatrycznym. Szczerze mówiąc, boję się, że zanim nowi barbarzyńcy zmienią Europę w zupełnie inne miejsce, to tutaj będą się działy jakieś okropne rzeczy.

Jeśli chodzi o nasze podwórko, to wydaje mi się, że trzeba doprowadzić do tego, żeby okrucieństwa ze strony służb mundurowych i państwa było jak najmniej. Trzeba walczyć o to, żeby zmienić taktykę postępowania na granicy. Całkowicie zdelegalizować pushbacki (bo one zostały de facto dopuszczone rozporządzeniem ministra spraw wewnętrznych i administracji, sprzecznym z Konstytucją i ustawami oraz umowami międzynarodowymi). Trzeba zacząć budować spójną politykę migracyjną globalnie zajmującą się sprawami imigrantów – tych, którzy przedostają się przez granicę zieloną, ale również tych, którzy przyjeżdżają tutaj za pracą. W ogóle trzeba jakby zbudować cały ten temat. Nie da się tego zrobić bez polityków, ale oni sami się tym nie zajmą, bo to jest zbyt skomplikowane. Dla nich to jest jeszcze bardziej skomplikowany problem niż służba zdrowia. Oni nie wymyślą niczego bez pomocy z zewnątrz w ułożeniu kreatywnych pomysłów w kompleksowy program. Tak samo jest z mediami publicznymi. Bartłomiej Sienkiewicz nie wymyśli tego, jak mają wyglądać media, a tym bardziej pan minister Kierwiński z pewnością nie wymyśli, jak poradzić sobie z problemem migracji.

Tutaj konieczne jest jakieś ogromne działanie oddolne, społeczne. Myślę tu i o ludziach, którzy od lat, często od dziesięcioleci, aktywistycznie, na różnych poziomach, tym problemem się zajmują, mają w tej sprawie poglądy, doświadczenia i przemyślane sposoby reakcji, i o naukowcach, i o tej wrażliwej części polityków. Byłoby dobrze, gdyby powstała jakaś rada złożona z wszystkich tych elementów niepolitycznych społeczeństwa obywatelskiego (w której zresztą mogłoby się znaleźć kilku polityków wrażliwych na te kwestie). Taka rada powinna bardzo aktywnie zacząć działać. Wiem, że jest szereg takich inicjatyw i szereg takich ciał, które zbierają się, wymieniają pomysłami, piszą listy otwarte – ale to trzeba by zsynchronizować. Chodzi o ciało, które w przestrzeni publicznej i w świadomości społecznej zajęłoby pozycję autorytetu, tak jak w pewnym momencie było z Fundacją Helsińską czy Amnesty International. Wydaje mi się, że musimy się tym problemem zająć, a nie czekać aż to zrobią politycy, mając jednocześnie świadomość, że bez woli politycznej nie wydarzy się nic ostatecznego.

Robert Smoleń: Niedawno cytowała Pani Wasilija Grossmana, twierdzącego, że w człowieku jest bardzo dużo okrucieństwa i bardzo mało człowieczeństwa. Może wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za to łamanie praw, bo wszyscy – jako społeczeństwo – na to się godziliśmy? Z drugiej strony, choć nasz stosunek do imigrantów bardzo szybko się zmienił na przełomie roku 2015/2016, to jednak wcześniej byliśmy tolerancyjni i otwarci na przyjmowanie obcych. Gdy oglądałem Pani film, Zieloną granicę, miałem nieodpartą myśl, że jesteśmy dobrymi ludźmi, którzy stworzyli sobie złe, okrutne państwo. Czy może raczej: którzy zaakceptowali to, że ktoś im takie państwo stworzył.

Agnieszka Holland: Reakcja na mój film była bardzo ciekawa i w sumie optymistyczna, przynajmniej w krótkim dystansie. Obejrzało go ponad 700 tysięcy widzów (może to być jeszcze więcej, kiedy szkoły dostaną pozwolenie, żeby chodzić na seanse, i gdy rozpocznie się dystrybucja w telewizji i na innych nośnikach). Nigdy, po żadnym filmie, nie miałam tak emocjonalnych reakcji. Spotkania po projekcjach przerodziły się w rodzaj kolektywnej psychoterapii; widać było dużą potrzebę rozmowy. I że łatwo jest ludzi uwrażliwić. Podobnie jak Kaczyński w ciągu dwóch miesięcy w 2015 roku przy pomocy kilku bardzo prostych i brutalnych propagandowych chwytów o kilkadziesiąt procent zmienił nastawienie całej wielkiej grupy społecznej, można również, oddziałując na emocje, pobudzić do dobrych rzeczy.

Potencjał dobra w człowieku jest moim zdaniem naturalny (poza ludźmi ewidentnie psychopatycznymi czy sadystycznymi). Ale on potrzebuje nieustannego pielęgnowania. I to pielęgnowanie musi przychodzić jednak z góry: od autorytetów – czy to religijnych, czy politycznych. Wielu autorytetów dzisiaj nie mamy, takich uznawanych ogólnie; ale w każdym razie od ludzi, którzy budzą zaufanie i z jednej strony mają talent, żeby to dobro pielęgnować czy pobudzać, a z drugiej – mają autorytet jakiejś władzy. Widać to było na granicy ukraińskiej. Abstrahując od powodów, dlaczego Ukraińcy byli nam bliżsi, dlaczego ta wojna wywołała takie emocje – ale taka potrzeba dobra była tam spektakularna! I to ze strony wszystkich obywateli, najróżniejszych warstw i poglądów politycznych. Również ze strony służb mundurowych. Można było powiedzieć: dajcie nam szansę, dajcie nam przestrzeń, jesteśmy w stanie obudzić w sobie ten humanitarny instynkt i czujemy się z tym dobrze (przynajmniej przez pewien czas, dopóki nas nie kosztuje to zbyt wiele). Jednak bez zarządzania państwa i władz, możemy osiągać tylko bardzo punktowe efekty. Ten potencjał istnieje, ale musi być pielęgnowany i niejako legalizowany.

J. Paweł Gieorgica: Ja bym używał raczej sformułowania lżejszego – że w Polsce występuje zjawisko przyzwolenia społecznego na załatwianie pewnych trudnych spraw migracji w sposób bardzo autorytarny. My tak właściwie chcemy zachować swój komfort w taki sposób, że mamy kilka postaci – właśnie Panią, Hannę Machińską – które są symbolami i do pewnego stopnia dają nam jakieś alibi przyzwoitości cywilizacyjnej. Jest ktoś, kto wyraża te nasze ukryte dobroci, a my sami nie musimy się w to specjalnie angażować. Ta kategoria przyzwolenia nie pozwala zmierzyć się z tym problemem.

Agnieszka Holland: Poszczególne społeczeństwa czy narody mają trochę inne sposoby reagowania. Francuzi na przykład strajkują albo demonstrują na każdy możliwy temat; a my nie strajkujemy, chociaż nieraz były po temu niebywałe powody. Różne są te specyfiki zachowań społecznych, ale ogólnie rzecz biorąc, niechęć do rezygnacji ze swojej strefy komfortu i zamknięcie się na obcego są powszechne we wszystkich krajach bogatych. Japonia, Australia, Stany Zjednoczone są również tego przykładem, nie tylko Europa. Więc ja nie widzę szansy na jakąś wielką zmianę. Natomiast widzę konieczność ciągłej pracy u podstaw i budowania pewnych zasad, praw, struktur, budżetów, żeby po prostu humanizować i otwierać ludzi na ten problem w sposób realny. Nie tylko taki niedzielno-chrześcijański, ale po prostu realny, codzienny, nie ukrywając jednocześnie wszystkich komplikacji i problemów, które się z tym wiążą. I nie sentymentalizując tego również, nie idealizując. Po prostu to jest rzeczywistość, z którą musimy nauczyć się żyć.

Im uczciwsze i odważniejsze będzie nasze podejście do tego wyzwania, tym lepsze to będzie i dla nowych przybyszy, i dla Polski. Nasz kraj akurat ma ogromny potencjał – w sensie demograficznym i gospodarczym – że już nawet przez zwykły zdrowy rozsądek trzeba się tym bardzo aktywnie zająć w planie politycznym, ekonomicznym i społecznym.

J. Paweł Gieorgica: A może to jest bardziej funkcja społeczeństwa obywatelskiego niż państwa i jego organizacji?

Agnieszka Holland: Nie. Społeczeństwo obywatelskie akurat w tej sprawie zdaje od dwóch lat egzamin, ale w momencie, gdy nie zdają go struktury państwowe, prawa i budżety, to to przeradza się w upiorny wysiłek prywatnych osób. Ciężko za to płacą. Większość ludzi działających na białoruskiej granicy jest właściwie w stanie stresu pourazowego. Nie dają rady. Takie działanie musi być zorganizowane, musi trwać nie więcej niż 8 godzin dziennie, pięć dni w tygodniu – a nie 24 godziny na dobę, non-stop.

Robert Smoleń: Mimo wszystko możemy chyba z pewnym optymizmem podchodzić do perspektywy zmian nastrojów społecznych wobec zjawiska migracji, bo postawy antyimigranckie nie są bardzo głęboko ugruntowane – tak mi się wydaje. Ale chcę zapytać, czy tego procesu nie należałoby zacząć od jasnego nazwania zła złem, od wyciągnięcia konsekwencji wobec tych, którzy tego zła dokonywali. Oczekiwałbym od premiera i nowego ministra spraw wewnętrznych i administracji natychmiastowego usunięcia szefa Straży Granicznej i ogłoszenia, że wszyscy funkcjonariusze, którzy popełniali przestępstwa na granicy, zostaną zidentyfikowani i ukarani. Od czasów Hannah Arendt wiemy, że nikt nie może zasłaniać się wykonywaniem rozkazów. Dopóki to nie nastąpi, nie będzie katharsis, nie będzie pełnego oczyszczenia…

Agnieszka Holland: Zgadzam się. I na razie nie widzę takiej politycznej woli. Dlatego mówię o konieczności nacisku. Naszym zadaniem jest zmuszenie polityków do tego, żeby przyjęli odpowiedzialność za konkretne rozwiązania, nazwali zło złem i zastosowali prawo tam, gdzie to prawo zostało zgwałcone.

Rozumiem jednak, że nowe władze stąpają po terytorium usianym minami. I nie zawsze mają dobrych saperów, żeby te miny rozbrajać. A czasem to nie jest możliwe. Na pewno sprawa granicy i migrantów nie jest ich priorytetem. Nie dotyka ich osobiście. Media publiczne dotykają – bo kiedy na rządzących ciągle wylewało się pomyje w TVP, to chcieli jak najszybciej z tym skończyć. Z kolei sprawa praworządności jest związana ze środkami europejskimi, niezbędnymi, żeby móc rządzić i spełniać obietnice wyborcze. Natomiast tutaj gdzieś to się dzieje w ograniczonej przestrzeni na wschodzie Polski, nie dociera to w ogóle do opinii publicznej… Chyba że ktoś taki jak ja zrobi film, nacjonalistyczni politycy szczęśliwie albo nieszczęśliwie mi go wypromują, ludzie się o nim dowiedzą i zrobią się ciekawi.

J. Paweł Gieorgica: Czy Pani nie myślała, żeby zrobić film o tym, jak w Polsce rodził się faszyzm przez te 8 lat? I jaki to cud sprawił, że to się nie udało? Czyli taki porządny film o Kaczyńskim – jako o postaci, która tworzyła w Polsce system wcale nie odbiegający swoimi cechami od innych autorytaryzmów. To zadanie dla artysty, bo jak my to opiszemy, to będzie to nudne! Bo wszystko się powtarza i wszyscy to wiedzą. Ale pokazane obrazem przez artystów! Przez reżyserkę, która czuje i zna Polskę, a jednocześnie może pokazać wymiar uniwersalny. Przecież zagrożenie demokracji jest ciągłe i stałe, systemów demokratycznych stale więcej ubywa, niż przybywa.

Agnieszka Holland: Na pewno jest coś w tym pomyśle. Tu by zresztą bardziej niż film fabularny przydał się serial…

Robert Smoleń: House of Cards – wersja polska…

Agnieszka Holland: … z happy endem, w przeciwieństwie do amerykańskiej; jak na razie przynajmniej. To, co się wydarzyło – wygrane wybory, graniczy z cudem. Jeśli chodzi o obserwatorów zagranicznych, to oni pozytywne scenariusze brali za wishful thinking (red. myślenie życzeniowe). Teraz chodzi o to, żeby tego nie zepsuć, żeby maksymalnie wykorzystać to najświeższe doświadczenie i tę bardzo brutalną świadomość, że jesteśmy w tej chwili jedyną dobrą politycznie nowiną, która się w świecie dzieje; wszystkie inne są fatalne.

Tak, na pewno by się przydał jakiś taki mięsisty serial polityczny. Kaczyński świetnie nadaje się na postać filmową. Paolo Sorrentino robił takie filmy o Andreottim, Berlusconim, innych politykach. To były takie extravaganze trochę, ale być może to jest dobry format, ze szkicem scenariusza takim bardzo gombrowiczowskim. To mógłby być bardzo ciekawy film, bo Kaczyński jest postacią wyrazistą, a jednocześnie jest jednym z powodów, dla których im się jednak nie udało utrzymać tej władzy – dlatego, że jego charyzma w gruncie rzeczy jest bardzo nieatrakcyjna. Nawet Hitler miał przynajmniej tę ekspresję, jakieś silne przekonania… Też było trudno zrozumieć, jak ktoś taki mógł zawładnąć duszami, wyobraźnią milionów Niemców. Ale u nas… To jest właściwie nie do wytłumaczenia, jak to się stało, że człowiek, który jest postacią jak z Auto da fé Canettiego, albo z Gogola – nie, bardziej z Sołoguba, taki Mały bies – mógł przejąć wszystkie narzędzia władzy. Ale zarazem w tym leży wytłumaczenie, że charyzma tego wodza nie wystarczyła, żeby uwieść większość społeczeństwa. Które jest łatwe do uwiedzenia. Najlepszy dowód, że bardzo problematyczna charyzma Andrzeja Dudy dwukrotnie uwiodła większość. Nie jesteśmy aż tak bardzo wymagający.

Ja takiego filmu nie zrobię, powiem od razu – bo po prostu nie mam na to czasu. I nie mogę obsługiwać wszystkich ważnych tematów. Ale mamy zdolne reżyserki i zdolnych reżyserów młodego pokolenia. Może ktoś się za to zabierze? Tylko że oni jakoś się brzydzą polityką.

J. Paweł Gieorgica: Tak, nie ma wśród aktorów czy pisarzy ludzi, którzy by się pasjonowali polityką…

Agnieszka Holland: Wśród aktorów to jest ich najwięcej. Oni cały czas byli najbardziej aktywni opozycyjnie. I również w sprawach granicy białoruskiej. Maja Ostaszewska, Maciek Stuhr, mogłabym wymienić przynajmniej piętnaście nazwisk. Jeździli tam regularnie, robili, co mogli. Wypowiadali się w sprawach politycznych, bardzo zdecydowanie, biorąc na siebie duże ryzyko. Po Zielonej granicy na przykład moi aktorzy – Maja oczywiście, ale też Tomek Włosok – zaczęli dostawać pogróżki, byli zastraszani, grożono, że im głowy ogolą, pobiją ich, zabiją… Taka postawa wymaga niemalże heroizmu. A w każdym razie odwagi.

Robert Smoleń: Czy pani podziela pogląd o dwóch plemionach i przepaści dzielącej polskie społeczeństwo? Ja, szczerze mówiąc, nie do końca. Znaczna część głosujących na Prawo i Sprawiedliwość była uwiedziona sprawczością tej partii. Jeśli koalicja demokratyczna będzie dobrze rządzić, skutecznie i sprawiedliwie, będzie nasilał się odpływ od PiS jego zwolenników. Wtedy może okazać się, że wcale nie jesteśmy aż tak bardzo podzieleni. Najbardziej przekonującym kryterium wydaje mi się nasz stosunek do Unii Europejskiej. Jesteśmy bardzo proeuropejskim społeczeństwem, a osiem lat bardzo ostrej antyunijnej propagandy tylko umocniło tę postawę. Chcemy być dobrze zorganizowanym społeczeństwem na wzór zachodnioeuropejski, a nie jakimś takim dziwacznym narodem gdzieś tam na wschodzie, trochę sarmackim, trochę bizantyjskim.

Agnieszka Holland: Ale ten nasz stosunek do Unii nie jest w pełni realistyczny! W pewnym sensie jest ewenementem, ponieważ w innych krajach zaufanie do Unii, do jej sprawczości, spada. Na razie na wszystkich niemal poziomach samorządu widzi się bezpośrednie korzyści z członkostwa. W momencie, kiedy staniemy się płatnikiem netto, ten stosunek może zacząć się stopniowo zmieniać. Myślę, że ludzie w pierwszym rzędzie patrzą jednak na swoje potrzeby. Na to, czy władza – Unia czy ktokolwiek inny – te potrzeby zaspokaja. Pewnie dlatego Prawo i Sprawiedliwość utrzymuje tak wysokie poparcie, że na ogół zaspokajało potrzeby ogromnej liczby obywateli, zarówno te materialne, jak i te godnościowe, aksjologiczne; nie tylko dlatego, że miało media pisowsko-hejterskie.

Póki są tak silne religijnie regiony, przywiązane do instytucji Kościoła katolickiego, to ten podział będzie trwał. Głównie tam on przebiega. Wskazują na to wszystkie pogłębione badania. Moi przyjaciele z Francji zrobili takie badanie na podstawie niebywałej ilości danych, z dziesięcioleci. I to się wszędzie potwierdza: na ten podział wpływają głównie elementy katolicyzmu. One są u nas ciągle bardzo silne; będą słabły, bo młodsze pokolenia od nich się oddalają. Pytanie jednak, kiedy przestaną być tym dominującym czynnikiem. Nie wiem – może za dziesięć lat, może za dwadzieścia, może za pięćdziesiąt. W III RP nie udało się stworzyć alternatywnych form spędzania czasu czy udziału w kulturze. W PRL istniały różne kluby książki i prasy, Koła Gospodyń i inne świeckie instytucje czy wspólnotowe wydarzenia. Teraz tylko Kościół ma na nie monopol. Państwo zupełnie się wycofało z tworzenia kulturotwórczych inicjatyw czy tworzenia instytucji. Wydaje mi się, że to jest główny powód tego podziału.

J. Paweł Gieorgica: Ale też ostatnio mamy wzrost czytelnictwa w Polsce. Zaczynamy czytać i nawet nas za to chwalą w świecie. W jakimś amerykańskim magazynie widziałem zdjęcie wagonu warszawskiego metra ze wszystkimi pasażerami zaczytanymi – w połowie w czytnikach elektronicznych, w połowie w wydaniach papierowych.

Agnieszka Holland: W paryskim metrze też nadal czytają książki papierowe, to dość powszechny widok. Tacy… biali paryżanie, a nie imigranci.

Robert Smoleń: W ten sposób zatoczyliśmy koło i dotarliśmy do tematu z początku naszej rozmowy. Bardzo Pani dziękujemy i już trzymamy kciuki za kolejny Pani film.

Agnieszka Holland: Bardzo panom dziękuję. I poważnie myślę o tym, żeby powstało ciało jednoczące te wszystkie pomysły czy dezyderaty dotyczące migracji, najszerzej i najwęziej pojętej. Nie wiem, kto mógłby być jego inicjatorem, ale myślę, że to się powinno stać prędzej niż później. Widzę zresztą już pierwsze takie inicjatywy.

 

Zredagowany zapis rozmowy, jaki ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana” , styczeń-luty 2024.

Nagrania audio można wysłuchać na naszej stronie z podcastami.

Długo oczekiwany przełom

Po inauguracji X kadencji Sejmu i pierwszych decyzjach dotyczących wyboru kierownictwa najwyższego organu władzy państwowej doczekaliśmy się wreszcie przełomu. Odwrotu od realizacji autorskiego pomysłu prezesa PiS – dokończenia budowy niemal gotowego już modelu autorytarno-populistycznego reżimu władzy. Wbrew obawom, nie nastąpiło to w wyniku jakiegoś gwałtownego protestu czy przewrotu, lecz wydarzyły się „cuda”, których ci u nas dostatek. Tym razem ten cud to jednak bardziej wynik planowego procesu wyborczego. W głosowaniu powszechnym wygrała dotychczasowa opozycja, która zwarła swoje szeregi i uzyskała bezwzględną większość mandatów w obu izbach parlamentu.

Czego nie wiedzą nawet najstarsi górale?

Zaraz po wyborach optymiści odnotowali pierwsze przejawy zmian. Przychodzą one w niezbyt szybkim tempie i choć drobne to jednak w pożądanym społecznie kierunku. Trudno tylko przewidywać, jak długo jeszcze może potrwać cały proces przywracania normalności w państwie, czyli przywracania podstawowych zasad demokracji i praworządności.

Nie wiadomo, kiedy definitywnie zostanie ogłoszony koniec okresu autorytarno-populistycznych rządów prezesa PiS. Czy nastąpi to szybko i zgodnie z konstytucyjnymi regułami zmiany władzy, czy raczej proces ten potrwa dłużej niż osiem ostatnich lat? Czy pożądana normalność wróci w miarę szybko i zakwitnie już na wiosnę przyszłego roku po wyborach samorządowych? A może na potwierdzenie i ugruntowanie kierunku tego procesu trzeba będzie poczekać jeszcze dłużej, do kolejnych wyborów do europarlamentu? Czy bardziej prawdopodobne jest oczekiwanie nawet ponad obiecane przez Donalda Tuska 400 dni, czyli do czasu kolejnych wyborów, tj. wyboru nowego prezydenta RP?

Na tak stawiane pytania nie ma, bo nie może być, jeszcze odpowiedzi. Zajmijmy się zatem najpierw analizą tych wydarzeń, które nastąpiły w okresie pierwszych dwóch miesięcy, czyli od czasu ogłoszenia wyniku wyborów 15 października do 12 grudnia, czyli wyboru nowego premiera, który w ramach polskiego porządku konstytucyjnego ma zdecydowanie największe uprawnienia i instrumenty do podejmowania decyzji w sprawie zmian.

Szklanka do połowy pełna

Na razie, z woli liderów, a następnie posłów koalicji partii demokratycznych zmieniono tylko tyle, na ile pozwalało prawo. Sprawnie przeprowadzono wymianę obsady władz obu izb parlamentu, uchwalono, wspartą półmilionowym poparciem zebranych podpisów, ustawę dot. refundacji in vitro z budżetu państwa, odwołano członków komisji lex Tusk. Uruchomiona została także procedura ustawodawcza dla ustanowienia kilku innych najbardziej pilnych ustaw i rezolucji, a także przeprowadzono wybór nowego Rzecznika Praw Dziecka oraz nowego członka Państwowej Komisji ds. Pedofilii.

Nastąpiła również powszechnie zauważalna zmiana stylu debaty politycznej. W Sejmie jest ona firmowana przez nowego marszałka, który z marszu efektownie zainicjował także swoją kampanię przed wyborami prezydenckimi 2025 r.

Wszystkie te i inne inicjatywy władzy ustawodawczej zapowiadającej dalsze zmiany były jednak tylko prostą konsekwencją werdyktu wyborców, potwierdzeniem woli do ich przeprowadzenia przez nową większość.

Dla dotychczas rządzących niespodzianką była najpierw porażka wyborcza oraz jej pierwsze konsekwencje. Porażka w wyborach do władz Sejmu i Senatu (prezydia izb i prezydia komisji). Kandydaci ugrupowania, które ponoć wygrało wybory, bo zdobyło największą liczbę mandatów, obsadziło przewodnictwo ledwie dwóch sejmowych komisji.

Nietrudno zauważyć, że pierwsze decyzje władzy ustawodawczej, choć mają znaczenie porządkowe czy symboliczne, wpływają także na zmiany dokonujące się w całym otoczeniu politycznym (np. przywracanie przez zwierzchników do pracy represjonowanych przez reżim PiS).

Niemal błyskawicznie wykonana została likwidacja wstydliwych dla wizerunku instytucji władzy państwa barier ochronnych ustawionych wewnątrz (dla dziennikarzy) i na zewnątrz (dla wyborców) parlamentu. Inna porządkowa decyzja marszałka, zapowiedziany zakaz wstępu do parlamentu prywatnej gwardii liktorów, czyli ochrony prezesa PiS, miała już tylko charakter procesu in statu nascendi, czyli istniała tylko w „trakcie tworzenia”, ponieważ cała procedura została zahamowana w gąszczu biurokratycznych przepisów.

Poważniejsze problemy związane były z oczekiwaniami szybkiej zmiany władzy wykonawczej. Okazało się, że dopiero od daty 12–14 grudnia 2023 r. można było oczekiwać radykalnego przyspieszenia wprowadzanych zmian podejmowanych na podstawie kompetencji rządu. Zwycięskich wyborców cechuje jednak optymizm. Chcą wierzyć, że nieuchronna zmiana władzy wykonawczej nie wpłynie na zmianę siły nurtu przemian, rozliczenia winnych, stąd opóźnienie w przejmowaniu władzy i wynikłe z tego szkody w postaci różnych decyzji ustępującego rządu będzie można później skorygować, a nawet odwrócić.

Szklanka do połowy pusta

Dla pesymistów zmiany były mniej zauważalne. Różnicę stanowi to, że sceptycy mają uzasadnione wątpliwości co do prawdziwości tezy o zachodzącym realnym przełomie. Wskazują, że przeszłość w polskim Sejmie ma się dobrze. Sprzeciw wobec uchwalenia ustawy o finansowaniu in vitro wyraziło tylko 102 posłów PiS, którzy najpierw odwoływali się w swoim ślubowaniu do pomocy Boga, a później głosowali „za” albo też wstrzymali się od głosu. Czy nie czeka ich alternatywa wyboru mniejszego zła? Wybór jest taki, że mogą tylko czekać na wezwanie na dywanik do biskupa, albo spodziewać się wyzywania z ambony przez swojego proboszcza. Po takim traumatycznym doświadczeniu może ci posłowie nie będą już tacy wyrywni do dyskusji i podobnego głosowania w sprawie nowej ustawy o aborcji, czy może nawet opodatkowania kleru?

Ponieważ nikt nie wie, jak to wszystko potoczy się i zakończy, może więc należy te wszystkie dotychczasowe zmiany potraktować jako „słomiany ogień”, pierwsze jaskółki wiosny w zimie? W sumie czyż nie były to jak dotąd najłatwiejsze do przeprowadzenia przejawy odwrotu od dotychczasowej polityki państwa, które wcale nie mają charakteru systemowej rekonstrukcji? I skoro zmiany wynikają tylko z prostej arytmetyki wyborów, to może lepiej poczekać do pierwszych decyzji nowego rządu i przebiegu prac pierwszych trzech ustanowionych komisji śledczych?

Pierwszy hamulcowy

Urzędujący prezydent RP desygnował na urząd prezesa Rady Ministrów dotychczasowego premiera. Uzasadnił tę swoją niefortunną i jakże kosztowną decyzję tym, że pozwala mu na to Konstytucja. Kandydat wywodził się wszak ze Zjednoczonej Prawicy na czele z PiS, które jest także matecznikiem Andrzeja Dudy. Wbrew temu, co głosi propaganda, ugrupowanie to wcale nie wygrało wyborów, mimo że zdobyło najwięcej mandatów. Wybory są po to, aby w przypadku braku bezwzględnej większości jednej partii doprowadzić do wyłonienia większości złożonej z koalicji parlamentarnej zdolnej do utworzenia rządu. I takie pierwszeństwo wykonania tego zadania konstytucyjnego spoczywa na prezydencie. Miał wysondować, które stronnictwa byłyby skłonne ustanowić koalicję z PiS. Żaden lider partii, która znalazła się w Sejmie, nie wyraził takiej woli – a jednak wybór kandydata na szefa nowego rządu padł na ustępującego premiera. Tłumaczenie, że wybrany kandydat miał zapewnić głowę państwa o zdolności do zapewnienia poparcia większości sejmowej i uzyskania wotum zaufania dla swojego rządu od początku było, jeśli nie śmieszne, to mało prawdopodobne. Deklaracje wszystkich liderów koalicji demokratycznej były jednoznaczne. Wypowiedziany został także ważki (dla prawicy) argument, że w Polsce rzekomo jest taka tradycja, aby pierwszeństwo w ustanowieniu rządu powierzyć kandydatowi z tej partii, która uzyskała największą liczbę mandatów, a nie koalicji partii dysponującej bezwzględną większością.

Słaby kandydat na premiera

Misję utworzenia rządu prezydent powierzył zatem przedstawicielowi ancien regime’u, który dał się poznać jako kandydat ewidentnie mało wiarygodny: politycznie, społecznie i etycznie. I choć pomyślnie odnowił swój mandat poselski (22,25 procent wszystkich głosów w swoim okręgu wyborczym), a jego formacja zdobyła największą liczbę mandatów poselskich, to nie jest on ani formalnym przywódcą swojej formacji, ani nie cieszy się niekwestionowanym poparciem własnego zaplecza politycznego. Nie może też, niestety, pochwalić się szczególnym zaufaniem społecznym. Zaufanie do niego deklarowało wówczas tylko 34 procent (7 miejsce) ankietowanych. To spory dosyć spadek – o 2,7 punktów procentowych w porównaniu do wyniku poprzedniego sondażu przed wyborami. Jego klub parlamentarny też nie ma dobrego wizerunku, nie słynie z wysokiej klasy specjalistów zdolnych do objęcia tek w tzw. rządzie ekspertów, a zwłaszcza zdolności do zawiązania koalicji większościowej (ani programowej, ani osobowej, ani zjednywania sobie stabilnego poparcia ze strony posłów ugrupowań mających reprezentację w parlamencie).

Racjonalnie analizując, nie było żadnych przesłanek do uzyskania wotum zaufania dla tego rządu. W końcowym rezultacie kandydat prezydenta w tym głosowaniu – jak było do przewidzenia – nie uzyskał nawet poparcia wszystkich posłów swojej partii.

Oznacza to, że Andrzej Duda, będąc w pełni świadomym sytuacji po wyborach, zwłaszcza po konsultacjach z liderami wszystkich partii, które znalazły się w Sejmie, czyli zupełnego braku szans PiS na ustanowienie koalicyjnego rządu z kimkolwiek, dowiódł tym samym – po raz kolejny – że jest prezydentem jednej partii, działającym na szkodę demokratycznego państwa polskiego.

To poważny błąd, ponieważ w systemie demokracji głowa państwa zawsze musi kierować się zasadą dobra publicznego, interesów państwa i jego obywateli, a nie partii, która rekomendowała go na to stanowisko. Konsekwencją takiej decyzji prezydenta może być to, że nowy rząd Donalda Tuska przy konstruowaniu nowego budżetu na kolejny rok, w poszukiwaniu oszczędności może zechcieć poszukiwać pieniędzy poprzez znaczące obniżenie budżetu Kancelarii Prezydenta, który został wyśrubowany do sumy ok. 250 mln zł.

Wszystkie argumenty przedstawiane przez A. Dudę są fałszywe co do meritum albo mało wiarygodne, stąd opinia publiczna szybko zorientowała się, że realizuje on taktykę PiS ciągłego odwlekania zaprzysiężenia nowego rządu opartego na solidnej większości w parlamencie. Zaprzysiężony przez niego rząd Morawieckiego kradł czas i pieniądze publiczne po to, aby PiS mógł spokojnie dokończyć sprawy związane z zapewnianiem sobie przyszłości w czasie przebywania w opozycji, bądź realizował wydatki, które odłożył na później, sądząc, że nie może przegrać wyborów. W konsekwencji pogarsza to sytuację partii demokratycznych, które będą sprawować władzę w kolejnej kadencji.

Polskie tradycje rządzenia

Uzasadnienie poprzez powoływanie się na tradycję, na jaką wskazuje A. Duda, także nie jest właściwe i wystawia sztabowi Kancelarii wspomagającemu merytorycznie prezydenta złe świadectwo. Wspiera się bowiem na bardzo krótkiej i żenująco ubogiej tradycji polskiej demokracji. Trzeba wierzyć klasykom demokracji (Robert Dahl), że aby móc odwoływać się do tradycji demokracji, to trzeba ją stabilizować przez min. 60 lat.

W systemach zachodnich (zwłaszcza klasycznych demokracjach w krajach Europy Zachodniej), gdzie obecnie rządy koalicyjne są bardziej regułą niż wyjątkiem, istnieje wiele przypadków, w których partia z największą liczbą mandatów (czyli wg PiS tych, które wygrały wybory) nie była w stanie utworzyć rządu ze względu na brak możliwości zawierania sojuszy i prowadzenia dialogu. Zawsze na końcu okazywało się, że najważniejsze jest to, że rząd musi cieszyć się zaufaniem parlamentu, bo inaczej się nie da rządzić.

W Polsce wciąż nie istnieje jeszcze zakorzeniona demokracja, a więc także jej tradycja. Mamy zbyt wiele innych wielowiekowych tradycji przywilejów należnych władcom, ale wynikają one z wciąż dominującej w kulturze politycznej tradycji autorytarnych rodem z epoki feudalnej. Dzisiaj w czasach (współ)rządzenia przez kobiety argumenty takie wydają się nawet bardzo niepoprawne politycznie. Chodzi tu np. o tzw. prawo pierwszej nocy, z którego ogólnie wynika, że dziś władzy także musi „należeć się” więcej niż innym.

Powoływanie się na tradycje desygnowania na premiera polityka z mniejszości parlamentarnej, powierzania mu misji ustanowienia rządu, to także bardzo ryzykowna tradycja w polskiej historii parlamentaryzmu.

Nie ma takiego przypadku w naszej historii, który rokowałby powodzenie misji dla rządu mniejszości parlamentarnej. Kandydat na premiera musi mieć za sobą odpowiednią liczbę „szabel”, czyli dysponować zapleczem politycznym, obecnie w postaci solidnej większości sejmowej.

Wszyscy, zarówno przedwojenni, jak i powojenni kandydaci na urząd premiera, tacy jak Ignacy Daszyński (1918, dwukrotnie), Wincenty Witos (1920), Czesław Kiszczak (1989), Waldemar Pawlak (1992) czy Marek Belka (2004) albo nie podołali temu zadaniu i rezygnowali, zanim poddani zostali sejmowemu „sprawdzam”, albo ustępowali po krótkim, w istocie przelotnym okresie sprawowania tej funkcji (Pawlak, Belka). Po wyborach parlamentarnych w 1991 roku nawet tak wybitny polityk jak Bronisław Geremek, lider Unii Demokratycznej, na nieformalną prośbę prezydenta Lecha Wałęsy też podjął próbę tworzenia rządu – i tak samo jak inni nie zdołał go sformować, mimo że jego formacja „wygrała” wybory (w znaczeniu pisowskim). Powód niepowodzenia był zawsze ten sam: brak możliwości koalicyjnych, chęci współpracy lub poparcia ze strony innych partnerów.

Tradycja, na którą powołuje się obecny prezydent, ma więc nie tylko słabe uzasadnienie w historycznych faktach, ale także zwiastuje brak zgodnego współdziałania różnych segmentów tej samej władzy wykonawczej. Tradycja demokratyczna w Polsce dowodzi raczej, że tworzenie rządu mniejszościowego gwarantuje nieustające konflikty prowadzące do powtórnych wyborów, a nie zgodną habitację: poszukiwanie kompromisowych rozwiązań i wspólne podejmowanie decyzji.

Ciąg dalszy nastąpi

Artykuł ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r.

Prawie dwa miesiące po październikowych wyborach powstał wreszcie rząd Donalda Tuska oparty na szerokiej koalicji demokratycznej. Po raz pierwszy zastosowany został tak zwany „drugi krok” w tworzeniu rządu, kiedy to inicjatywa przechodzi z rąk prezydenta w ręce Sejmu. Tym razem Konstytucja 1997 roku sprawdziła się – mimo że wcześniej jej postanowienia dały prezydentowi możliwość sztucznego przedłużania agonii rządów Prawa i Sprawiedliwości.

Nowy rząd budzi nadzieję. W jego skład weszli wypróbowani weterani polityczni oraz młodzi politycy debiutujący w roli ministrów, ale już wypróbowani w walce o przywrócenie ładu demokratycznego. Na czele rządu stoi polityk o wielkim doświadczeniu – polskim i międzynarodowym – i równie wielkim autorytecie, nie tylko w Polsce. Jedyną zauważalną wadą tego rządu jest wciąż zbyt mała liczba kobiet – zaledwie jedna trzecia Rady Ministrów to kobiety. Pod tym względem Polska nadal poważnie odstaje od standardów europejskich.

Są podstawy do optymistycznego patrzenia w przyszłość. Wzmacnia je to, jak działa obecna większość sejmowa – sprawnie i stanowczo zmieniając zastaną sytuację polityczną. Nadzieję budzi też ciekawy program koalicji rządowej, wypracowany mimo oczywistych różnic ideologicznych w łonie tej koalicji. Zdolność do kompromisu jest bowiem warunkiem trwałego funkcjonowania demokracji. Z Unii Europejskiej płyną zapowiedzi rychłego zakończenia sporu, który kosztował Polskę utratę znacznej części europejskich funduszy, a przede wszystkim – dobrego imienia.

Dla lewicy powstanie rządu Tuska oznacza zasadniczą zmianę jej roli w państwie. Po osiemnastu latach jej przedstawiciele wracają do rządu, a Nowa Lewica bierze na siebie współodpowiedzialność za państwo. Ta nowa sytuacja rekompensuje lewicy słaby wynik osiągnięty w wyborach, a zarazem rodzi nowe nadzieje i możliwości, ale też nakłada większe obowiązki.

Nadziejom związanym z nowym rządem towarzyszyć musi świadomość, że podjął on niezwykle trudne zadanie. Po ośmiu latach rządów Prawa i Sprawiedliwości Polska stoi przed czterema wielkimi wyzwaniami, i w zależności od tego, jak ten rząd na nie odpowie, zależy nie tylko jego los, ale także szansa na to, by nie było już powrotu do autorytarnego kursu politycznego.

Wyzwaniem pierwszym jest stopień politycznej polaryzacji. Polska polityka naznaczona została tak głębokimi podziałami, jakich nie było co najmniej od lat stanu wojennego. Nienawiść i pogarda w stosunku do przeciwników, zasiane przez Jarosława Kaczyńskiego i jego akolitów, nie znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Trzeba będzie mądrości i determinacji, by odbudować poczucie narodowej wspólnoty, zachwiane przez tych, którzy przeciwnika politycznego przedstawiają jako agenta wrogich sił – niemieckich czy rosyjskich. Pojednanie nie wyklucza pociągnięcia do odpowiedzialności ludzi, którzy złamali prawo, ale musi oznaczać wyciągniętą rękę do milionów tych obywateli, którzy oddali głosy na Prawo i Sprawiedliwość. Sprawiedliwość nie może oznaczać odwetu.

Drugim wyzwaniem jest katastrofalna sytuacja finansów publicznych, zdewastowanych przez nieobliczalną politykę Prawa i Sprawiedliwości. Rozwiązanie problemu nadmiernego zadłużenia nie może polegać na obcinaniu świadczeń socjalnych. Platforma Obywatelska wiele się nauczyła w ostatnich latach, a jej przywódca rozumie, że w 2015 roku u podstaw przegranej leżało wieloletnie lekceważenie społecznych skutków neoliberalnej polityki gospodarczej. Do tej polityki nie ma na szczęście powrotu. Trzeba więc znaleźć inne źródła naprawy finansów publicznych. Trzeba – i to szybko – poprawić sytuację finansową sfery budżetowej – w tym zwłaszcza nauczycieli i pracowników służby zdrowia To wszystko wymaga wygenerowania znacznych środków finansowych. W części będzie to możliwe dzięki odmrożeniu pieniędzy unijnych, ale konieczne będą także cięcia w rozdętych poza rozsądne granice programach rządowych. Megalomańsko zaplanowane lotnisko w Baranowie to jeden z przykładów takich marnotrawnych inwestycji, za którymi stały racje propagandowe, a nie rachunek ekonomiczny. Konieczne będą oszczędności w wydatkach na administrację państwową, a być może także – w programie zbrojeniowym. Kluczowe jednak znaczenie będzie miała polityka gospodarcza pobudzająca wzrost gospodarczy, a co za tym idzie – zwiększająca wpływy do budżetu państwa.

Trzecie wyzwanie to dziedzictwo rządów PiS w obszarze wymiaru sprawiedliwości. Polska na szczęście nie zaszła w tej dziedzinie tak daleko, jak Węgry czy Turcja (nie mówiąc już o prawzorze rządów autorytarnych, jakim jest Federacja Rosyjska), ale zastany stan rzeczy budzi uzasadnione obawy. Część zmian będzie możliwa natychmiast – na przykład odwołanie dyspozycyjnych prezesów sądów, czy szefów prokuratur – ale wiele wymagać będzie zmian ustawowych, a te aż do połowy 2025 roku możliwe będą jedynie w uzgodnieniu z prezydentem Andrzejem Dudą. Oznacza to trudną współpracę z głową państwa niekryjącą swoich politycznych sympatii i ponoszącą znaczną część odpowiedzialności za zdewastowanie sądownictwa i prokuratury. Prezydent Duda powinien jednak mieć świadomość, że ostateczna ocena jego dziesięcioletniej prezydentury w wielkiej mierze będzie zależała od tego, czy na jej finiszu potrafi wyzwolić się z gorsetu partyjnej lojalności wobec PiS i osobistej wobec lidera tej partii.

Czwartym wyzwaniem jest konieczność wyjścia naprzeciw światopoglądowym postulatom znacznej części wyborców, którzy głosując przeciw Prawu i Sprawiedliwości oczekiwali liberalizacji ustawy antyaborcyjnej, poszanowania praw mniejszości seksualnych i przerwania politycznej dominacji hierarchii kościelnej w życiu politycznym. Tylko w części tych spraw demokratyczna większość mówi jednym głosem. Słusznie zapowiada odejście od poddańczego stosunku władz państwowych do Kościoła rzymsko-katolickiego. Odrzuca zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej dokonane na wniosek posłów Prawa i Sprawiedliwości przez dyspozycyjny wobec tej partii Trybunał Konstytucyjny. To bardzo ważne, że Koalicja Obywatelska jeszcze przed wyborami wyraźnie opowiedziała się za daleko idącą liberalizacją ustawy antyaborcyjnej, od dawna konsekwentnie postulowaną przez lewicę. Trzeba jednak pamiętać, że w tej sprawie oba ugrupowania Trzeciej Drogi są znacznie bardziej wstrzemięźliwe, a bez ich głosów żadna zmiana nie będzie możliwa. Konieczne jest więc wynegocjowanie wewnątrz koalicji rządowej jakiegoś kompromisu, a także – co będzie trudniejsze – przekonanie do niego tych postępowych wyborców, którzy oczekują znacznie głębszych zmian. Nie wolno dać się zwieść radykałom, którzy stawiają sprawę na ostrzu noża: albo stuprocentowe poparcie dla słusznych postulatów laicyzacyjnych, albo odmowa poparcia dla rządu. To byłaby droga do katastrofy. Zarazem jednak nie wolno zaniechać uporczywego działania na rzecz tych postulatów, by do ich realizacji doprowadzić, gdy dojrzeje do tego sytuacja polityczna.

Nie wymieniłem w tym wyliczeniu problemów międzynarodowych, gdyż w tej dziedzinie nowy rząd nie będzie miał istotniejszych trudności. Unia Europejska wita powrót Polski do rodziny europejskiej z entuzjazmem i z nadzieją. Z USA płyną słowa uznania. Polska znów ma szansę na to, by odgrywać znaczącą rolę w rodzinie państw demokratycznych. Jest to szczególnie ważne w obecnej sytuacji międzynarodowej, gdy trwa rosyjska agresja przeciw Ukrainie i gdy leje się krew w Palestynie. Nie wiemy, co przyniesie najbliższa przyszłość. Groźnie wyglądają dzisiejsze prognozy wyborcze w USA, przewidujące możliwość powrotu do władzy Donalda Trumpa, a także rysujące się perspektywy wzrostu sił radykalnej prawicy nacjonalistycznej w Europie – zwłaszcza we Francji, Włoszech i w Niemczech, a ostatnio także w Holandii… Nie mamy wpływu na te procesy, ale czuję się bardziej bezpieczny, wiedząc, że losy Polski są dziś w dobrych rękach – polityków, którzy polski interes narodowy rozumieją jako umacnianie naszej roli we wspólnocie państw demokratycznych.

Zadajemy sobie pytanie, jak długo ten rząd będzie w stanie kierować państwem. Jest to w istocie sprawa spoistości obecnej koalicji. Koalicja ta to trudne porozumienie ugrupowań o bardzo różnych rodowodach i aksjologiach. Utrzymanie tej koalicji co najmniej przez całą kadencję jest w interesie polskiej demokracji, ale wymaga od wszystkich partnerów umiaru i gotowości do zawierania kompromisów. Kluczowe będą tu wybory prezydenckie 2025 roku. Czy obecnej większości demokratycznej uda się wyłonić wspólnego kandydata, który miałby bardzo duże szanse na zdobycie prezydentury? Oznaczałoby to definitywne odsunięcie od władzy autorytarnej prawicy i otworzenie drogi do poważnej reformy państwa w duchu demokratycznym. Należy tego życzyć politykom nowej demokratycznej większości.

Artykuł napisany w połowie grudnia 2023 r., zamieszczony w skróconej wersji jako spotlight na reshumana.pl 15 grudnia 2023 r., w pełnej – opublikowany w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r.

Jeszcze przyjdzie nam odkryć i uzmysłowić pełną skalę zniszczeń, jakie w polskiej polityce wyrządziły ośmioletnie rządy Prawa i Sprawiedliwości! Zdewastowano nie tylko instytucje państwa oraz regulacje i zasady, którymi powinny się one kierować w swojej działalności. Deformacji i znieprawieniu uległo myślenie o państwie, prawie i moralności. Spustoszenie w polityce jest bodajże najbardziej zauważalne w obszarze stosunków zagranicznych, ponieważ rozbudowane relacje z innymi podmiotami ładu międzynarodowego jaskrawo wyświetlają wszystkie nasze fobie, błędy, fanaberie i zwyczajny brak kompetencji. Jednocześnie naprawa polskiej polityki zagranicznej wydaje się stosunkowo najłatwiejszym spośród wyzwań, wobec których staje nowy rząd.

Dla PiS, będącego partią antyliberalnej kontrreformacji ustrojowej, polityka zagraniczna pozostawała drugorzędnym obszarem zainteresowania, mniej ważnym w porównaniu z działaniami nakierowanymi na zmianę paradygmatu rozwoju wewnętrznego Polski. Jeśli jednak podjąć próbę sformułowania doktryny polityki zagranicznej PiS, to jej fundamenty tworzyłyby: dominacja klasycznego realizmu (albo egoizmu narodowego) w myśleniu o stosunkach międzynarodowych, prymat bezpieczeństwa militarnego, suwerenizm oraz bardzo głęboki eurosceptycyzm. PiS postrzega przyszłość Polski jako nieufnej wobec Unii Europejskiej i separującej się od niej siły regionalnej, będącej faktycznie ekspozycją interesów USA w Europie. To – w wyobrażeniach autorów tej koncepcji – miało zapewnić naszemu krajowi bezpieczeństwo militarne i samodzielną, szczególną pozycję. Potwierdzeniem drugorzędnego dla PiS znaczenia polityki zagranicznej był dobór szefów naszej dyplomacji. Pełnokrwistych, wyrazistych polityków, jak Bronisław Geremek, Włodzimierz Cimoszewicz, Radosław Sikorski, zastępowali kolejno: nieznana wcześniej nikomu Anna Fotyga, ekstrawagancki Witold Waszczykowski, „eksperyment” Jacek Czaputowicz i wreszcie bezbarwny, pogubiony Zbigniew Rau.

Do 2015 r. politykę zagraniczną Polski cechowała stosunkowo wysoka stabilność i przewidywalność, wynikająca z niezmienności głównych zasad i priorytetów, niezależnie od składu partyjnego rządzących koalicji. Bezpieczeństwo Polski zasadzało się na lojalnym i aktywnym – na miarę potencjału – członkostwie w NATO, z próbą zbudowania specjalnych relacji z USA. A także na utrzymywaniu dobrych lub przynajmniej normalnych stosunków z państwami powstałymi na terytorium byłego ZSRR, uznawanymi (chociaż nieoficjalnie) za obszar potencjalnego zagrożenia. Rządzące Polską elity wiązały rozwój i przyszłość kraju z coraz ściślejszym i szerszym uczestnictwem w polityce Unii Europejskiej, której pogłębiająca się integracja wewnętrzna (z perspektywą wyewoluowania w jakąś formę konfederacji) była rozumiana także jako optymalny sposób uniknięcia zdominowania przez niemiecką potęgę. Oczywistym i nieodzownym warunkiem pełnego udziału w integracji europejskiej było przestrzeganie wartości konstruujących UE, gdyż może ona mieć przyszłość tylko jako wspólnota wolnych, liberalnych, demokratycznych społeczeństw.

Sukces transformacji ustrojowej i stosunkowo dynamiczny rozwój gospodarczy, a także przywiązanie do wartości demokracji – deklarowane i praktykowane, w połączeniu z wielkością demograficzną, terytorialną i strategicznym położeniem kraju na wschodnich obrzeżach Unii, a w centrum kontynentu, zapewniały Polsce nieformalną rolę „lidera i wzorca przemian w regionie”. Oraz partnera czołowych państw UE w podejmowaniu ważnych tematów polityki europejskiej. Polska awansowała coraz wyżej w najróżniejszych rankingach, stawała się realnym udziałowcem w G6 UE, inicjatorem i promotorem wymiaru wschodniego polityki zewnętrznej UE, członkiem Trójkąta Weimarskiego. Opierając się na własnym doświadczeniu dyplomatycznym, mogę zaświadczyć, że rola i znaczenie Polski w stosunkach międzynarodowych i jej postrzeganie przez partnerów przewyższały nawet realne możliwości naszego kraju. By użyć słów jednego z polityków: „boksowaliśmy w wyższej kategorii wagowej niż nasza prawdziwa waga”.

Obejmując w 2015 r. rządy w Polsce, Prawo i Sprawiedliwość zakwestionowało dotychczasowe aksjomaty.

1. Odrzucono dogmat demokracji liberalnej jako zasady ustrojowej współczesnego państwa demokratycznego i podstawy wolności jednostki, przeciwstawiając jej „demokrację suwerenną”, „tradycyjne wartości chrześcijańskie i rodzinne”, „solidaryzm społeczny” i „wolę suwerena”. Więcej, faktycznie zakwestionowano trójpodział władzy, niezależność mediów i pluralizm kulturowy. Niezależnie od tego, czy źródeł tego kierunku myślenia doszukamy się w pracach Schmitta czy Ehrlicha, odnotujmy, że cytowane wyżej terminy zostały zapożyczone od ideologów kremlowskich, podobnie jak hasła o „wstawaniu z kolan” czy „odzyskiwaniu suwerenności”.

2. Przyjęte przez PiS rozwiązania ustrojowe, których celem – jak się wydaje – było przyspieszenie przeobrażeń wewnętrznych w Polsce (przy jednoczesnym uwolnieniu się z krępującego gorsetu modelu demokracji europejskiej), wchodziły w nieprzezwyciężalną sprzeczność z zasadami wyznawanymi przez kraje UE. Koncentracja uprawnień władczych państwa w sferze wykonawczej, legislacyjnej, a nawet sądowniczej, w rękach egzekutywy partii rządzącej jest konstruktem, nawiązującym do znanego w Polsce modelu „demokracji socjalistycznej”, którego nie da się pogodzić z funkcjonowaniem współczesnych państw Unii Europejskiej. Między organami UE a władzami w Warszawie powstał poważny kryzys, skutkujący głęboką obopólną nieufnością i faktycznie stopniową marginalizacją Polski.

Przedstawicieli Polski nie zapraszano już na nieoficjalne, ale bardzo istotne dla przygotowania decyzji unijnych spotkania G5 (po opuszczeniu UE przez Wielką Brytanię). Nastąpił uwiąd Trójkąta Weimarskiego. W związku z narastającym napięciem na linii Moskwa–Kijów i późniejszą agresją Rosji przeciwko Ukrainie, a także w następstwie wojny między Armenią i Azerbejdżanem oraz pełnym zwasalizowaniem Białorusi Partnerstwo Wschodnie straciło impet i znaczenie.

3. Kwestionując podstawy aksjologiczne Unii Europejskiej, PiS wyraziło wotum nieufności wobec przyszłości projektu unijnego. „Perspektywa rozpadu Unii lub przynajmniej wyjścia z niej niektórych państw stała się realna” – stwierdził prof. Zdzisław Krasnodębski, jeden z czołowych ideologów PiS, podczas konwencji programowej partii w 2015 r. W obliczu niepewności (według strategów partii) co do przyszłości Unii, ogłoszono „koniec polityki płynięcia z głównym nurtem”, co oznaczało przejście do aktywnego przeciwdziałania próbom pogłębienia integracji UE.

Mentalnemu polexitowi towarzyszyły próby wskrzeszania resentymentów antyniemieckich. W ocenie PiS „rozbudowa i wzmacnianie instytucji unijnych nie udaremniło i nie osłabiło dominacji Niemiec, nie zakończyło też «koncertu mocarstw» europejskich”.

Odnotujmy dla porządku, że osłabienie UE stanowi tradycyjny cel polityki Federacji Rosyjskiej, a jej instrumentami są – podważanie spójności Unii, nieumiarkowana populistyczna krytyka decyzji jej organów oraz sianie nieufności i napięć między państwami członkowskimi.

4. Nasz kraj – wypadając z mainstreamu polityki UE i skazując się na polityczną peryferyzację – tracił autorytet międzynarodowy i realne znaczenie, wszak państwa średniej wielkości (jak Polska) budują swoją pozycję przede wszystkim poprzez wielkość regionalną. Propaganda PiS starała się tłumaczyć, że pozycja Polski wzrosła, a to dzięki takim działaniom i inicjatywom międzynarodowym jak idea Międzymorza, Grupy Wyszehradzkiej czy Trójkąta Lubelskiego (Polska–Ukraina–Litwa). Zwolenników takich twierdzeń może usprawiedliwić tylko ich ignorancja. Wszystkie te formaty aktywności międzynarodowej zostały już wymyślone i przetestowane za czasów kadencji prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Niektóre z nich przetrwały, inne – jak idea Międzymorza, znana wcześniej jako format Inicjatywy Ryskiej – zostały odrzucone jako błędne w teorii i nieproduktywne (a nawet szkodliwe) w praktyce.

5. Wojna rosyjsko-ukraińska nie tylko uratowała Polskę w sensie politycznym przed marginalizacją, lecz uczyniła z naszego kraju niezbędne ogniwo międzynarodowego przeciwstawienia się rosyjskiej agresji. Polska przyjęła dużą grupę uchodźców z Ukrainy, udzieliła Ukrainie znaczącego wsparcia wojskowo-technicznego, stała się hubem pomocy międzynarodowej i bezpiecznym zapleczem dla walczącego sąsiada. Bez Polski Ukraina nie mogłaby się bronić tak długo i tak skutecznie. Rząd PiS, mimo przejawiających się antyukraińskich fobii, zachował się właściwie, ale też – przyznajmy – każdy inny rząd Polski postąpiłby podobnie.

Wojna potwierdziła niezastąpioną rolę USA jako jedynej siły militarnej, zdolnej do powstrzymania Rosji, i słabość wojskową Unii Europejskiej. A także nieprzygotowanie nawet największych krajów UE do konfrontacji zbrojnej z takimi państwami jak Rosja.

Odpowiedzią rządu Polski na zmienioną sytuację w centrum Europy stała się przyspieszona militaryzacja kraju. Proklamowany cel zbudowania najsilniejszych lądowych sił zbrojnych w Europie może być wprawdzie osiągnięty (chociaż kosztem perspektyw rozwojowych kraju), lecz nie gwarantuje jeszcze ani pełnego bezpieczeństwa, ani optymalnych dla Polski przyszłych rozwiązań politycznych.

Nawiasem mówiąc – wszystkie zarzuty o zaniedbania wojskowe poprzednich rządów należy odrzucić jako ewidentnie populistyczne. Sytuacja wojskowo-polityczna w Europie przed dziesięcioma laty była diametralnie inna i demilitaryzacja była polityką wspólną dla większości państw NATO. Podobnie jak wspólną polityką NATO i UE była próba ułożenia dobrych relacji z Rosją – „polityka resetu” USA i „czterech przestrzeni” UE.

Agresja Rosji przeciwko Ukrainie pokazała jednocześnie jak płonne i bez znaczenia są schematy tworzone przez neofitów dyplomacji. Węgry – wzorzec i przedmiot zazdrości ideologów PiS – zajęły bardzo egoistyczne, narodowe, a w rzeczywistości prawie prorosyjskie, stanowisko wobec wojny. Efemeryda Międzymorza w żaden sposób nie może być użyta jako skuteczne narzędzie we wsparciu Ukrainy. Chociażby dlatego, że tworzą je państwa niezbyt bogate i nieszczególnie silne militarnie. Okazało się, że żaden format nie ma tej wagi politycznej, co trójkąt Paryż–Berlin–Warszawa. A krytykowane za prorosyjskość i „za wszystko” Niemcy są drugim po USA dostawcą pomocy militarnej dla Ukrainy (7,5 mld euro do końca czerwca 2023 r., dla porównania: polska pomoc militarna Ukrainie to 3 mld euro).

6. Zaangażowanie naszego kraju w wojnę obronną Ukrainy zwiększyło rolę międzynarodową Polski. Trzeba wszakże chłodno skonstatować, że wzrost znaczenia jest związany z sytuacją wojny. Rozdźwięk między Warszawą a Kijowem na tle eksportu ukraińskiego zboża, który wylał się w postaci nietaktownej wymiany „uprzejmości” na forum ONZ, pokazuje, że PiS posiadło unikatową zdolność psucia spraw, których teoretycznie nie sposób zepsuć.

Z ośmiu lat rządów Prawa i Sprawiedliwości Polska wychodzi skłócona właściwie ze wszystkimi sąsiadami. Z napiętymi relacjami z Brukselą, z cieniem nieufności w kontaktach z NATO (po nagłej dymisji dwóch najwyższych dowódców Wojska Polskiego), z mocno ograniczoną zdolnością do wpływania na politykę UE oraz z obniżoną generalnie rangą międzynarodową.

Odbudowanie międzynarodowej pozycji Polski wymaga czasu, cierpliwości oraz działań jednocześnie roztropnych i zdecydowanych, a niekiedy radykalnych.

Jednym z najważniejszych czynników spajających partie anty-PiS w koalicję demokratyczną jest ich proeuropejskość. Nawet konserwatywne PSL ukryło własnych eurosceptycznych polityków gdzieś w trzecim szeregu. Przywrócenie w kraju niezależności sądownictwa i zasad praworządności pozwoli nie tylko na uzyskanie środków z KPO. Będzie też pierwszym krokiem odbudowania roli Polski jako fundamentalnie ważnej opoki demokracji liberalnej w centralnej Europie, znów stanowiącej punkt odniesienia dla mniejszych państw regionu.

Nowy szef polskiej dyplomacji (powinien nim być polityk z charyzmą i rozpoznawalny na scenie międzynarodowej) w swoim pierwszym europejskim tournée po najważniejszych (a także po sąsiednich) stolicach europejskich ma za zadanie przekonać unijnych partnerów, że hasło „Polska wraca do Europy!” jest nie tylko ładnym tytułem czołowych gazet świata, lecz realnym programem działania.

Niedobrze by się stało, jeśliby obsadzenie funkcji ministra spraw zagranicznych odpowiadało tylko potrzebie zachowania proporcji podziału stanowisk między partiami koalicji. Nowy gospodarz gmachu w alei Szucha musi mieć zarówno silną osobowość, jak i zdolności administracyjne (czym nie mógł się pochwalić żaden z ostatnich ministrów). Po to, aby przeprowadzić zdecydowaną, szybką sanację strukturalną i kadrową polskiej dyplomacji. Szef dyplomacji będzie działał nie tylko pod presją toczących się wojen i kryzysów międzynarodowych. Będą na niego naciskali koalicjanci (w zabiegach o wykrojenie kawałka dyplomatycznego tortu dla siebie) oraz szefowie innych resortów. Na dodatek będzie miał faktycznie przeciwko sobie administrację prezydenta, któremu nazywanie Unii Europejskiej „wyimaginowaną wspólnotą” nie przeszkodziło zawarować sobie w specjalnej ustawie wpływu na obsadzanie w niej reprezentacji Polski.

Osiem lat mizerii dyplomatycznej czasów PiS dowiodło, jak szkodliwe było rozparcelowanie polskiej polityki zagranicznej między trzy ośrodki: kancelarię premiera (sprawy europejskie), prezydenta (bezpieczeństwo i relacje z USA) oraz MSZ (reszta). Resort spraw zagranicznych i europejskich powinien realnie odzyskać rolę, jaką przypisywała mu obowiązująca wcześniej ustawa o działach administracji – planować, koordynować relacje Polski ze światem zewnętrznym i nimi zarządzać.

Nieodzowne jest dokonanie dogłębnego przeglądu kadrowego i usunięcie z dyplomacji polityków PiS oraz ich bezkrytycznych apologetów spośród urzędników. Smutna prawda o polskiej dyplomacji jest bowiem taka, że w ciągu ośmiu lat została ona głęboko zdemoralizowana, nasycona partyjnymi nominatami. A zawodowi dyplomaci, jako kłujący w oczy eksperci, byli rugowani w kolejnych falach czystek. Koniecznie musi również zostać ograniczona rola służb specjalnych, które właściwie przejęły Ministerstwo Spraw Zagranicznych ze szkodą dla fachowości tej instytucji i panującej w niej atmosfery.

Artykuł ukazał się w numerze 6/2023 „Res Humana”, listopad-grudzień 2023 r.

Piętnastego października 2023 roku dobrze ponad jedenaście i pół miliona obywateli Rzeczypospolitej wybrało drogę prowadzącą na powrót do demokracji, do zachodniej kultury politycznej i cywilizacji prawa. Tym samym odrzuciło trwający osiem lat eksperyment ustrojowy, próbujący połączyć wolne (ale nie – uczciwe) wybory z prymatem woli jednostki nad Konstytucją i „prywatyzacją” państwa.

O czym jeszcze świadczą wyniki wyborów? Dyskusja redaktorów „Res Humana”

 

Robert Smoleń: Co Państwa zaskoczyło w wynikach wyborów? Zakładam, że nie ogólne rozstrzygnięcie – zwycięstwo stronnictw demokratycznych i możliwość utworzenia przez nie rządu – bo sami w komentarzu redakcyjnym z września uznaliśmy ten scenariusz za bazowy. Dla mnie, przyznam, największą niespodzianką była niemal siedemdziesięcioczteroipółprocentowa frekwencja. Brawo! Natomiast mocno in minus zaskoczył mnie rezultat Lewicy (nie wiem, czy wszyscy mają świadomość, że najgorszy w całej historii III RP, gdyby przy przegranej w 2015 roku uwzględnić także głosy oddane na Razem). Wydawało się, że jej program był mądrze skonstruowany, a kampania – nieźle prowadzona. Niespodziewanie dobry okazał się za to wynik Trzeciej Drogi. Przez większą część kampanii obawiałem się nieprzekroczenia progu przez ten komitet. Jeśli chodzi o poparcie dla Konfederacji, to nawet w czasie uwidocznionego w sondażach jego gwałtownego przyrostu latem br. prognozowałem, że ostatecznie skończy się na kilku procentach, na dziś maksymalnych dla tego typu formacji.

Jerzy J. Wiatr: Najważniejsze w tych wyborach jest to, że Polska przełamała pewną prawidłowość występującą dotychczas we wszystkich państwach, gdzie ukształtował się system nazywany nowym autorytaryzmem, czy czasami autorytaryzmem elektoralnym – to znaczy taki, w którym autorytarna władza pochodzi z wyborów, a nie z przemocy. Otóż wszędzie, gdzie władza tego typu zdołała utrzymać się przez dwie kolejne kadencje, wygrywała już później następne. Tak było przede wszystkim w prawzorze tego systemu, jakim jest Federacja Rosyjska od początku tego stulecia. Tak było w Turcji, tak było na Węgrzech. Prawo i Sprawiedliwość liczyło, że tak samo będzie w Polsce; że trzecia kadencja pozwoli – używając zwrotu Jarosława Kaczyńskiego – „domknąć proces przemian”. I tak by się stało, gdyby PiS wygrało te wybory. Polska zerwała z pewną, można by powiedzieć, tradycją tych systemów neoautorytarnych.

Dla mnie nie było rzeczą oczywistą, że Konfederacja wypadnie tak słabo. Uważałem za pewne, że PiS straci zdolność do samodzielnego rządzenia, natomiast widziałem dwie możliwości. Tę lepszą, to co się zrealizowało: samodzielną większość ugrupowań demokratycznej opozycji, i gorszą: sparaliżowanie Sejmu przez silną pozycję Konfederacji. Moim zdaniem jej notowania załamały się dlatego, że wielka mobilizacja wyborców rozpuściła do pewnego stopnia ten twardy trzon ultraprawicowy, na którym ona się opiera, w morzu siedemdziesięciu pięciu procent. Natomiast jeżeli chodzi o Lewicę, to mamy tutaj do czynienia z sytuacją paradoksalną. Bo tak, rzeczywiście – sejmowy wynik jest słaby, ale jest do pewnego stopnia równoważony dziewięcioosobową reprezentacją, najliczniejszą od 2005 roku, w Senacie. Zresztą ważniejsze od liczenia mandatów wydaje mi się to, że Lewica powraca do rządu po raz pierwszy po 18 latach, przy czym – i to wydaje mi się najciekawszą sprawą – pojawia się po raz pierwszy jako partner mniejszościowy. Co do przyczyn tego rezultatu, to wstępnie powiedziałbym, że nie jest on konsekwencją błędów popełnianych przez kierownictwo tej koalicji, lecz efektem polaryzacji. Trzeba pamiętać, że lewica dzisiaj to nie jest tylko lista Lewicy. W Koalicji Obywatelskiej znajdują się ludzie o autentycznie takich poglądach. Nawiasem mówiąc, KO to nie jest nowe wcielenie Platformy Obywatelskiej. To jest inna formacja, przesunięta wyraźnie w lewą stronę, choć zarazem pluralistyczna wewnętrznie, niejednorodna; ale z całą pewnością niedająca się zakwalifikować (jak to robią niektórzy o tendencjach sekciarskich) do obozu prawicy.

Mirosław Chałubiński: Sondaże w ciągu mniej więcej tygodnia przed wyborami wykazywały pogłębiający się regres Zjednoczonej Prawicy i coraz lepsze notowania tych partii, które będą tworzyły przyszły rząd. Ten optymizm rósł bezpośrednio przed 15 października. Przedtem widziałem sytuację remisową. Różne rzeczy mogły się zdarzyć, zdarzyła się ta rzecz lepsza. Zaskoczyła mnie oczywiście frekwencja – liczyłem, że będzie mniej więcej taka jak w 1989 roku, a była o około 12 punktów procentowych większa (poprzednio było ok. 63 procent, teraz zaś ok. 74,5 procent), ale to zaskoczenie nie jest wielkie, bo wszyscy (a przynajmniej wielu) mieli świadomość, że mamy do czynienia z momentem przełomowym. Że trzecia kadencja Zjednoczonej Prawicy może być, zwłaszcza w koalicji z Konfederacją, zabójcza dla polskiej demokracji i przyszłych losów Polski w Europie. Ucieszył mnie z całą pewnością duży udział kobiet. Z różnych badań sondażowych wynika, że kobiety (zwłaszcza młode) myślały bardziej „centrolewicowo” niż skłonni głosować na Konfederację młodzi mężczyźni. Również młodzież, ta kategoria 18-29, aktywnie wzięła udział w głosowaniu. Można mówić o zmianie kultury politycznej, a przede wszystkim o poczuciu przełomu, niesłychanie ważnym. Wreszcie, o czym już jest mowa w dosyć licznej publicystyce społecznej i politycznej, to uświadomienie sobie przez wielu, że istnieją alternatywy rozwojowe, że nie mamy wcale – jak powszechnie chcieliby całkiem liczni publicyści – nieuchronnej ewolucji od jakiejś formy demokracji liberalnej w stronę jakiejś formy autorytaryzmu. Możliwy jest regres na tej drodze i Polska jest tu przykładem, o czym wzmiankował profesor Wiatr. Możliwa jest ewolucja od dość zaawansowanego autorytaryzmu w stronę szans rekonstrukcji demokracji. Zwrócę tu uwagę na wielką rolę przywódców politycznych. Mogę sobie wyobrazić zupełnie inne wyniki wyborów, gdyby najważniejszymi partiami kierował ktoś inny – Jarosław Kaczyński czy Donald Tusk.

Danuta Waniek: Zaskoczeń wymieniłabym kilka. Po pierwsze ta wielka dyscyplina polityczna kobiet objawiona w dniu wyborczym, na którą pracowały, jak się dowiedziałam, zróżnicowane grupy w różnych miejscach. Było mnóstwo środowisk kobiecych, które w sposób skuteczny wywołały mobilizację kobiet na rzecz własnych praw i interesów. Chyba pierwszy raz w dzień wyborczy taki zbiorowy interes kobiet został pokazany, doceniony – był jednym z podstawowych haseł w trakcie kampanii. Mnie oczywiście bardzo się to podobało, bo do polityki przystałam lata temu z tego powodu, że uznałam, iż prawa kobiet przy wzmacnianiu siły Kościoła po wyborze papieża Polaka będą zacieśniane. Pamiętam opracowanie profesora Domańskiego z przełomu lat 80. i 90. zatytułowane Zadowolony niewolnik. Już było wiadomo, że polskie kobiety są na ogół lepiej wykształcone od mężczyzn, a mimo to nie przejawiają aspiracji politycznych. Szalenie trudno było je ukierunkować na realizację własnych interesów na drodze politycznej, zwrócić ich uwagę, że od tego, co się będzie działo w demokratycznym parlamentaryzmie, przecież zależy również ich los osobisty. Teraz mamy do czynienia ze spektakularnym odwrotem wolnościowym, jeśli chodzi o kobiety. M.in. z tego powodu, że kobiety przeszły olbrzymią światopoglądową drogę od 1989 r., kiedy jeszcze dawały się łatwo dyscyplinować hasłami głoszonymi przez ludzi Kościoła, do czasów dzisiejszych – gdy czują się uczestniczkami wolności obywatelskiej. Fakt, że wytrwały, jest dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. W ogóle te wybory dały nam dowód na to, że dokonuje się wielka zmiana społeczna.

Drugim zaskoczeniem jest to, że ośrodki badawcze dość trafnie przewidziały rezultat wyborów. Jeśli chodzi o wynik Lewicy, to właściwie w stu procentach. Jerzy Wiatr jest w tej kwestii optymistą, ja mam mieszane uczucia. Mnie się wydaje, że ten wynik mógłby być lepszy, ale z tego, co ja odczuwam, tej partii nie ma w terenie. Nikt nie zadbał o struktury lokalne. Tak jakby kierownictwo nie doceniało tego, że na posłów głosuje się w terenie. Partia prowadzi politykę na poziomie centralnym, skupia się tylko na działalności parlamentarnej. Natomiast z zadowoleniem powitałam informację, iż na Lewicę głosowali uczniowie i studenci, obu płci zresztą. To rysuje dobre perspektywy, o ile ktoś będzie umiał to wykorzystać.

Zbudowała mnie reakcja za granicą na wyniki wyborów, bardzo pozytywna, przez Zachód bardzo oczekiwana. Choć wszyscy również byli zaskoczeni, bo wszystkim się wydawało, że Polska jest tożsama z ideologią i polityką takiej nacjonalistycznej prawicy.

Piotr Stefaniuk: Dla mnie ważne jest to, że byliśmy świadkami uniesienia obywatelskiego. W swoim życiu przeżyłem sześć takich momentów, a te wybory były najintensywniejszym z nich – nawet w porównaniu z rokiem 1989 czy referendum z 2003. Pozwala to sądzić, że jesteśmy jako społeczeństwo nieco odmienieni. PiS pomogło przyspieszyć budowę społeczeństwa obywatelskiego. Druga refleksja jest osobista. Ja głosowałem na Trzecią Drogę. Z oczywistych powodów: ze strachu. I okazuje się, że nie byłem jedyny. Mam nadzieję, że Szymon Hołownia i Władysław Kosiniak-Kamysz rozumieją, że ich wynik jest rezultatem specyfiki momentu. Pytanie konkretne po tych wyborach: ile głosów zdobyłoby PiS bez wsparcia TVP i TVP Info. Ja oceniam, że stałego elektoratu ma między 15 a 20 procent. To szacunek bardzo intuicyjny; bardzo istotne byłoby, gdyby udało się sprawdzić, jak wielka była „zasługa” zmasowanej i długotrwałej propagandy.

Moim zdaniem te wybory ujawniły, że przed Lewicą stoi olbrzymia szansa. Utrata mandatów ma drugorzędne znaczenie. Częściowo głosy, które powinny być oddane na Lewicę, jak na przykład mój, zostały przeniesione ze względów taktycznych na Trzecią Drogę. Ale symboliczna sytuacja nastąpiła w okręgu, w którym startował przewodniczący partii. Dobrze w tym momencie powiedzieć: „Chwała Bogu!” (że się prześlizgnął), ale przecież wiemy, że wygrał tam Łukasz Litewka. To jest oczywisty sygnał. Ten młody człowiek pokazuje, jaka jest droga. Lewica miała świetną, moim zdaniem najlepszą, kampanię wyborczą. Jeśli oni tego nie zepsują, to w kolejnych wyborach będą mieli bardzo solidny wynik. To jest partia, która bez jasnej, klarownej i idei i konkretnego programu społecznego nie ma szansy istnienia. A ma co robić.

I ostatnia na razie refleksja: ośmioletnie rządy PiS-u ujawniły zaskakującą intelektualną słabość tej formacji i jej bezideowość.

J. Paweł Gieorgica: Na początek chciałbym powiedzieć, że te wybory wygrała Polska. Polska, dodałbym, w Unii Europejskiej. Bo wcale nie było takie oczywiste, jak dalej mogła się potoczyć historia naszej obecności w UE. Mam nadzieję, że teraz przez następne 30 lat nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby wyobrażać sobie jakąś alternatywę dla miejsca Polski w Europie. Po drugie, sarkastycznie trochę powiem, że wygrała koncepcja rozczłonkowania opozycji na te trzy siły, które mają utworzyć rząd. To jest trudniejsza droga; lepiej by było utworzyć rząd, jeżeli by była wspólna lista. Wtedy wiele rzeczy byłoby już dogranych. Czy taka wygrana przeistoczy się we wspólne sprawne rządzenie? – tego właściwie jeszcze nie wiemy. Wygrał niestety Ziobro i jego formacja. Oni niczego nie stracili. Mieli osiemnastu posłów i mają osiemnastu. Do założenia jakiejś takiej koalicji, nazwijmy ją „od faszystów do skrajnych konserwatystów”, to jest dobry punkt wyjścia.

I oczywiście wygrała demokracja. Bardzo sceptyczny byłem, czy Polska jest jeszcze krajem demokratycznym, bo z punktu widzenia naukowego, sondaży i rankingów to nikt już Polski nie widział jako państwa demokratycznego. Okazało się, że ten potencjał demokratyczny się ruszył. Czy wygrała zagranica? Nie wiem. Policzyłem, ile jest ludzi urodzonych w Polsce i mieszkających za granicą. Według danych ONZ jest ich 5 milionów. Jeżeli zobaczymy, ilu z nich głosowało… Nawet jeśli wiemy, że to jest awangarda, ludzie, którzy czują więź i tak dalej. Jeżeli spojrzeć na to, który układ wygrał – lewica czy prawica – to ciągle wygrywa prawica. Redaktor Dariusz Cychol w innym periodyku podliczył, że jeżeli uznać Trzecią Drogę za formację prawicową (no bo za jaką?), to mamy 57 procent. Więc sporo jest tych beneficjentów. Uważam, że trzeba używać tego wielkiego słowa – że wygrała Polska, jednak. Bo przecież wszyscy się baliśmy, tak naprawdę.

Kto przegrał? Po pierwsze wydaje mi się, że przegrała koncepcja zblatowania układu POPiS-owego, w którym obie te partie nawzajem się napędzają i właściwie następuje zamiana rządów raz w tę stronę, raz w inną. Przegrali jedni i drudzy. Brak jednej listy jest przegraną Koalicji Obywatelskiej na czele z partią Tuska. Chociaż sam Tusk jest – co tu dużo mówić, to oczywiste – największym wygranym. Przegrała oczywiście Konfederacja. Przegrała również (na razie) koncepcja siłowego rozwiązania kryzysu. Byłem sceptykiem co do tego, czy do tych wyborów w ogóle dojdzie. Jeszcze to się wszystko nie zakończyło, ale widać, że małe są szanse siłowego rozwiązania. Ta koncepcja została zmieciona przez ukryte dotąd siły demokratyczne. Wreszcie, bardzo przykro to powiedzieć, ale przegrał największy lider społeczeństwa obywatelskiego, na którego i ja głosowałem: Paweł Kasprzak, który od 8 lat, od samego początku, jako szef Obywateli RP organizował czynny opór wobec tego, co się działo. Dostał tysiąc głosów. I choć społeczeństwo obywatelskie umieściłem tutaj po lewej stronie, zwycięzców, to jednak zastanawiające jest, że jego liderzy (także na przykład organizatorki strajków kobiet) w ogóle zniknęły, zostały zniesione przez te różne mechanizmy polityki.

Robert Smoleń: A nie zaskoczył Państwa wynik Prawa i Sprawiedliwości? Mimo ośmiu lat naprawdę wielkiej dewastacji państwa – ono generalnie przestało funkcjonować, mimo totalnego zniszczenia ustroju demokratycznego (będziemy się z tego jeszcze wiele lat wydobywać), gdzie mamy faktycznie trwający polexit (na dodatek Polska pierwszy raz w ogóle nie skorzystała z leżących na stole europejskich pieniędzy); mimo tego wszystkiego ponad 35 procent wyborców oddało głos na odpowiedzialną za to partię. Czy to nie świadczy czegoś o nas samych, o naszym społeczeństwie?

Jerzy J. Wiatr: Trzeba pamiętać o tym, że ocena rządów PiS-u bardzo różnie wypada w zależności od własnej pozycji społeczno-ekonomicznej. My z natury rzeczy należymy do tej warstwy, która nie odczuwa specjalnie tego, co było najmocniejszą stroną rządów PiS-u: mianowicie pochylenia się nad tymi, którzy pozostali w procesie transformacji przegranymi. To jest zresztą bardzo istotna kwestia dla przyszłości. Ja od dłuższego czasu sądziłem, że PiS nie wygra tych wyborów, ale wcale mnie nie dziwi, że uzyskało 35 procent. W Polsce istnieje potężny kapitał pretensji ludzi biedniejszych, starszych, gorzej wykształconych o wszystko, co się działo przez cały okres transformacji: obniżenie stopy życiowej – czyjej? Przecież nie średniej, bo ta wzrosła. Ale warstw biedniejszych się pogorszyła. Dlaczego wieś ciągle jeszcze głosuje bardziej za PiS-em? Bo wieś została wyraźnie uderzona w porównaniu z miastami, zwłaszcza wielkimi. Nowy rząd może bardzo poważnie utrudnić swoją sytuację, jeżeli zapomni o tym, że Polska nie składa się wyłącznie z warstw wykształconych, zamożnych, wygranych na procesie transformacji. To był błąd poprzednich rządów Platformy Obywatelskiej.

W jednej sprawie, o której powiedział Paweł Gieorgica, ja się fundamentalnie nie zgadzam. Chodzi o obraz prawicy. Jeżeli uważasz, że Trzecia Droga to jest prawica, to znaczy, że scena polityczna dzieli się dychotomicznie: na rozległą prawicę, od Konfederacji i Ziobry do Hołowni, i na szczupłą lewicę. Moim zdaniem to jest fałszywy obraz. Na tej scenie jest miejsce na formację centrową. W Trzeciej Rzeczypospolitej różnie bywało z owym centrum. Otóż w tej chwili Trzecia Droga, na którą ja nie głosowałem, jest właśnie tą centrową formacją. I teraz cała sztuka rządzenia sił demokratycznych polega na tym, żeby w jednym bloku rządzącym znaleźli się i ludzie lewicy, i ludzie centrum. To wcale nie jest proste. Bo się przekłada na wiele zupełnie konkretnych kwestii. Jesteśmy zdecydowanymi zwolennikami liberalizacji ustawy antyaborcyjnej. Centrum jest w tej sprawie – najogólniej mówiąc – bardzo wstrzemięźliwe. Jak znaleźć kompromisowe rozwiązanie? Można cały szereg takich kwestii wymieniać. Wielkim wyzwaniem dla nowej większości będzie utrzymanie stałej konstelacji łączącej lewicę i centrum. To nie jest niemożliwe, ale trudne. Zdolność do zawierania kompromisów jest niezbędna w polityce. Chodzi tylko o to, aby kompromis nie oznaczał kapitulacji. Nie można jednak stawiać sprawy na zasadzie albo wszystko, albo nic. To byłoby samobójcze, bo oznaczałoby albo oddanie władzy prawicy, albo paraliż państwa. Tylko że znalezienie kompromisu wymaga zrozumienia pewnej gry między lewicą i centrum. Centrum nie jest przeciwnikiem, przeciwnikiem jest prawica.

Nie jestem bezkrytyczny w stosunku do stanu, w jakim lewica jest obecnie. Ale z katastrofy, w jakiej się lewica znalazła w 2005 r., zaczęła jednak wychodzić. A ta katastrofa nie była spowodowana przez dzisiejsze pokolenie przywódców lewicy.

Mirosław Chałubiński: Konstruktorem zwycięstwa opozycji było… PiS. Kiedy przyjrzymy się sondażom, jak oceniano takie sprawy jak mieszkalnictwo, zdrowie, sądownictwo, inflacja czy posunięcia antyaborcyjne Trybunału Julii Przyłębskiej w październiku 2020 r. – to decyzje PiS-u były bardzo negatywnie oceniane. One napędzały w poważnym stopniu (choć to niejedyny czynnik) frekwencję i głosy dla opozycji. To po pierwsze. Po drugie i ostatnie: PiS uzyskało 35 procent dzięki temu, że jest w poważnym stopniu lewicowe. Odpowiada na potrzeby słabszych, tych, którzy nie są beneficjentami transformacji. Dlatego właśnie można by powiedzieć, że lewica nie jest tylko w partiach o nazwach Nowa Lewica, Razem i innych, ale także w innych, choć sama nazwa „lewica” dla PiS-u jest obrzydliwa i nie do przyjęcia. Ale oni są w wielkim stopniu podobni w praktyce do PRL ze względu na skłonność do centralizmu i niechęć do samorządności.

J. Paweł Gieorgica: Nie mówimy tutaj o jednym ważnym podmiocie w tych wyborach, takim cichym – mianowicie o Kościele. Powiem tylko o Ordo Iuris w Trzeciej Drodze. Kościół nie jest specjalnym beneficjentem tych wyborów, ale jednak starał się obstawić różne pozycje, nie tylko na jednego gracza.

Danuta Waniek: Sprawdziłam statystyki – na PiS głosowało 48 procent mieszkańców wsi, zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Nie jestem jeszcze pewna, czy kobiety wiejskie potrafiły pójść za ciosem i podobnie jak mieszkanki miast czy wielkich miast odczytywały swój interes inaczej niż do tej pory. To nie jest szybki proces i będzie raczej trwał. Ale do mnie docierały w niedzielę wyborczą informacje, że Kościół tego dnia był bardzo aktywny. W czasie mszy rozdawano ludziom, którzy nie byli w stanie rozeznać się, kto jest kim na liście wyborczej, bardzo konkretne wskazania, na kogo należy oddać głos. Nie mówię, że to robili księża. To byli ludzie związani z PiS-em i z parafiami, mądrzejsi, sprytniejsi.

Mówiąc o tym, że PiS reprezentuje w dużym stopniu interesy ludzi uboższych, mamy na myśli program 500 plus, który odegrał wielką rolę w przeszłości. Ale nie zauważyłam, aby nim się kierowali młodzi ludzie w tych wyborach. Nie odegrał on już jakiejś wielkiej roli. Wśród odpowiedzi na pytanie „Dlaczego głosowałem/am na PiS?” nie zauważyłam, żeby to było aż takie ważne dla tych wyborców. Niezależnie od tego, jak PiS wspomagał ludzi uboższych, to pamiętamy, że przy nim całkiem nieźle utuczyli się działacze partyjni. To są ludzie, którzy mają nie to, że 500 plus; mają miliony! Nie zdarzyło się wcześniej w historii Polski, żeby działacze, którzy mieli jakieś zasługi dla partii, później zostali wynagrodzeni tak wielkimi dochodami. Więc wydaje mi się, że to też mogło budzić sprzeciw obserwatorów tego, co się dzieje.

Piotr Stefaniuk: Chciałbym podjąć kwestię, która jest ważnym intelektualnym pytaniem po tym, co się stało: kim jest ten, kto głosuje na PiS? Ujawniło się, że operowanie pojęciem populizmu jest jakoś nieskuteczne, puste. Jak czytam na przykład Przemysława Sadurę i Sławomira Sierakowskiego, to okazuje się, że populistą jest i Kaczyński, i Tusk. Jeżeli możemy to pojęcie w ten sposób interpretować, to ono staje się bezużyteczne. Jeżeli ma ono mieć jakiś sens, to powinno sprowadzać się do manipulacji przez kłamstwo. To jest sens populizmu. Chcę zwrócić waszą uwagę na niedawno przetłumaczoną książkę Mario Vargasa Llosy Burzliwe czasy. Llosa opisuje tam, co się zdarzyło w Gwatemali w roku 1949 czy 1950: w jaki sposób społeczeństwo amerykańskie, włącznie z władzami, z prezydentem i CIA, zostało tak spreparowane, że zaakceptowało dokonanie zamachu stanu w Gwatemali. A wszystko zaczęło się od wydanej w 1928 r. książki Edwarda Bernaysa pod tytułem Propaganda, w której znalazł się taki passus: „Świadoma i inteligentna manipulacja zorganizowanymi zwyczajami i opiniami mas jest ważnym elementem demokratycznego społeczeństwa. Ten, kto manipuluje owym nieznanym mechanizmem społeczeństwa stanowi niewidzialny rząd sprawujący prawdziwą władzę w naszym kraju. Inteligentna mniejszość powinna stale i systematycznie posługiwać się propagandą”. To, co opisał noblista w powieści, wydarzyło się naprawdę. Dzisiaj wiemy, że populizm jest jednoznacznie zły, to manipulacja przez kłamstwo. Przerabialiśmy ją przed ostatnie osiem lat.

Szukając odpowiedzi na pytanie „Kto głosuje na PiS?” dotykamy problemu tożsamości. Wśród tych osób jest, jak mówicie, elektorat socjalny. To ci, dla których 500 czy 800 plus stanowi rewolucję w budżetach rodzinnych. Tego nie wolno zlekceważyć. Ale to jest również ten elektorat, który Sadura z Sierakowskim nazywają cynicznym. Nie jest ideowo związany, tylko po prostu czerpie korzyści. To jest OK, możemy go tak zdefiniować, nie ma problemu. Ale rzeczywistym pytaniem intelektualnym jest: „Kto jest wyborcą PiS w sensie tożsamościowym?” Możesz komuś mówić o kłamstwie, o nepotyzmie – i to go nie rusza. Kogo to dotyczy? To nie są biedni. Wyborcy PiS, których znam, są wykwalifikowanymi rzemieślnikami, drobnymi przedsiębiorcami, ludźmi z bardzo różnych klas społecznych. Wyczuwamy tę tożsamość, ale ona nie została zdefiniowana. Ona daje szansę na tę teflonowość formacji. Z tym poczuciem tożsamości też się trzeba rozprawić. Dlatego, że jeżeli przy tożsamości zaczyna manipulować polityk, to znaczy, że on przekracza kardynalną, fundamentalną granicę polityki: że nie można wchodzić w prywatność jednostki. U nas z tożsamości zrobiono problem polityczny. Okazuje się na przykład, że ja nie jestem Polakiem – bo nie jestem katolikiem, nie chcę umierać za ojczyznę i tak dalej. Ten wniosek jest najważniejszym polem do dyskusji. Polityce trzeba zabronić wkraczania w kwestie tożsamości. Żeby zakończyć, polecam jeszcze lekturę książki Agaty Bielik-Robson pt. Marańska Pascha Derridy. To jest filozofia, ale pokazuje, na czym to polega. Dla mnie jest przełomowa. Pokazuje, gdzie jest miejsce tożsamości, gdzie ono się mieści. Nie to, że w nas. Ono samo jest dla nas niewypowiadalne. Istnieje na pewno, ale jak chcemy je ująć w słowa, nam się rozpada. Warto ją poddać analizie, czym jest tożsamość i co ona znaczy w dyskursie politycznym.

Robert Smoleń: Dziękuję za wszystkie Państwa refleksje, bez wątpienia pogłębiające wiedzę o tym, co stało się 15 października. Do tego, co Państwo mówili, pozwolę sobie jeszcze dodać kilka zdań. Po pierwsze, wyniki tych wyborów pokazały, że cenimy sobie – my, obywatele Trzeciej RP – nasze państwo. Po ośmiu latach destrukcji tego państwa postanowiliśmy odsunąć od władzy tych, którzy tej destrukcji dokonywali. Bo widzieliśmy, że nie funkcjonuje służba zdrowia, edukacja jest zideologizowana, publiczne pieniądze są marnotrawione (także na wielkie nietrafione inwestycje), bezpieczeństwo jest fikcyjne, wojsko – rozbrojone, policja występuje przeciwko obywatelom, służby podsłuchują Pegasusem i tak dalej. Więc powiedzieliśmy temu: „Nie!”. Po drugie, pokazaliśmy, że jesteśmy bardzo proeuropejsko, prointegracyjnie nastawionym społeczeństwem. Moim zdaniem tu jest bardzo mocne widmo i braku pieniędzy na KPO oraz z Wieloletnich Ram Finansowych 2021–2027, i obaw przed wykluczeniem Polski ze strefy Schengen, i ogólnie chęci zapobieżenia polexitowi – przecież sprawy polskiej praworządności są rozpatrywane przez Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu, niebawem zapadną wyroki i nowe władze Rzeczypospolitej będą musiały się do nich odnieść.

Z drugiej strony powiem tu: niestety – jesteśmy skłonni zaakceptować populizm. Dowodem na to jest nie tylko wynik Prawa i Sprawiedliwości, ale też przebieg kampanii, w której elementy populistyczne były obecne właściwe we wszystkich programach i wypowiedziach. Natomiast – i to jest ostatnia rzecz, jaką sobie zanotowałem – nie tolerujemy nacjonalizmu, szowinizmu, ksenofobii, antysemityzmu. Relatywnie słaby rezultat Konfederacji świadczy o tym, że takie negatywne emocje są przez polskie społeczeństwo odrzucane.

Jeszcze raz dziękuję.

Zapis tej dyskusji został opublikowany w w numerze 6/2023 „Res Humana”, listopad-grudzień 2023 r.

Plik audio znajduje się w zakładce „Podcasty”. Zamieściliśmy tam również nagranie drugiej części tej rozmowy, poświęconej temu, co wyniki wyborów mówią o polskim społeczeństwie oraz czym nowy demokratyczny rząd powinien się w pierwszej kolejności zająć i jak rozwiązywać najpilniejsze i najważniejsze problemy.

W tekście, który będzie czytany krótko po ogłoszeniu wyników, po zwycięstwie demokratycznej opozycji, warto odwołać się do prawd ponadczasowych, ważnych dawniej, teraz i w przyszłości. Do prawd „wiecznie żywych”.

Z pomocą przychodzi historia, a dokładniej ten fragment dziejów powszechnych, kiedy to brytyjska królowa Elżbieta I sformułowała dziewięć zasad potrzebnych jej do sprawowania władzy. Zasad, które okazały się na tyle mądre i skuteczne, że pozwoliły jej na kierowanie państwem przez wiele lat i na zbudowanie jego potęgi. Były to czasy, w których władcy na ogół szybko kończyli swoje kariery i to przeważnie pod katowskim mieczem lub toporem. Elżbiecie się udało, warto więc przytoczyć jej zasady jako wskazówkę dla wszystkich obejmujących władzę.

Spośród dziewięciu zasad wybrałem siedem. Jedną, ważną dla brytyjskiej królowej, była deklaracja, że nigdy nie wyjdzie za mąż i pozostanie dziewicą – tę możemy zatem spokojnie pominąć. Nie widzę bowiem wśród różnych naszych pretendentów na urzędy nikogo (może z jednym małym wyjątkiem), kto miałby szanse powtórzyć takie przyrzeczenie. Z pewnym wahaniem odrzuciłem też jeszcze jedną, choć ta może całkiem głupia nie jest, a brzmi: lepiej nie podejmować żadnej decyzji, niż podjąć złą. Czyli kiedy ma się wątpliwości, lepiej zwlekać tak długo, jak się da. To niedobra podpowiedź w rządzeniu. Pozostałe zasady pasują do naszych czasów bez wątpienia, są bowiem uniwersalne, mają wg mnie sens w wypadku wszystkich rządzących i wszystkich epok. Może posłużą naszej nowej władzy jako dobre rady?

Pierwsza zasada brzmi: wybierz sobie mądrych doradców. Rządzący na ogół lubią, gdy doradcy są od nich głupsi, można bowiem błyszczeć na ich tle i w dyskusjach uzyskiwać nad nimi intelektualną przewagę. A to błąd! Po cóż władcom głupi doradcy, a tych – jak wiadomo – nie brak.

Druga: przede wszystkim dbaj o finanse. Elżbieta I przez 44 lata swego panowania nigdy nie wpadła w kłopoty finansowe. Nie musiała też rezygnować ze swoich planów z powodu braku gotówki. Naszym luminarzom przytrafia się to nagminnie, a kryzys w finansach publicznych wydaje się zjawiskiem trwałym, choć nie tylko specyficznie polskim.

Trzecia reguła: konsekwentnie unikaj wojen. Przez kilka wieków korona brytyjska skrupulatnie przestrzegała zasady, by nie mieszać się do żadnych spraw na kontynencie, gdy nie służą lub nie zagrażają bezpośrednio interesom Imperium. A my? Nie jesteśmy potęgą militarną, po prawdzie nigdy nie byliśmy, a udawanie mocarzy i potrząsanie muskułami wygląda w naszym przypadku dość śmiesznie, bo w naszej historii więcej było wojen przegranych niż wygranych.

Czwarta z zasad wybranych przeze mnie z królewskiego katalogu zalecała, by poddani pomnażali swój majątek. Poddani, a nie (czy nie tylko) rządzący. Paul Johnson, od którego zaczerpnąłem te mądrości, pisał: „Panowanie Elżbiety było okresem pokoju; kwitły przemysł i handel, rosła wydajność rolnictwa, ulepszano drogi, mosty i porty, rozwijały się miasta”[1]. Można z tego wyciągnąć też wniosek, że to siła gospodarki jest podstawą budowania wojskowej potęgi, a nie zakupy broni, choćby najbardziej nowoczesnej.

Kolejna zasada budzi pewne wątpliwości w czasach, w których skłonni jesteśmy lansować innowacje. Monarchini bowiem twierdziła, że każda zmiana niesie ryzyko. Nawet gdy jest to „dobra zmiana”, w konsekwencji każda grozi katastrofą. Może więc raczej „spiesz się powoli”.

Elżbieta zalecała, by wykorzystywać już istniejące instytucje (to zasada szósta) i dobrze współpracować z nimi, skoro już powstały. „Troskliwie zaplanowane podróże po miastach i wsiach wzmacniały […] więzi, stanowiąc przykład niezwykle skutecznej komunikacji z poddanymi” (Johnson, s. 126).

I wreszcie umiar we wszystkim – w jedzeniu, piciu, rozrywkach. Można dodać także – w nagradzaniu wazeliniarstwa poddanych, a z drugiej strony – w schlebianiu gustom pospólstwa. Skoro już trzeba dbać o popularność, warto pamiętać również, że w każdym społeczeństwie idiotów jest więcej niż profesorów uniwersytetów. A pochlebcy myślą raczej o własnych korzyściach, niż o profitach władców.

Ciągle waham się, czy do zbioru cennych maksym włączyć rozumne odwlekanie działań. Wprawdzie grozi to zatrzymaniem i uwiądem, ale hipertrofia „reform” i zalew nowych regulacji prawnych jest nie bolączką już, ale śmiertelną wręcz chorobą. Wystarczy wziąć do ręki obecne krajowe przepisy podatkowe, by wpaść w nieuleczalną depresję.

Brytyjczycy epoki elżbietańskiej dobrze wyszli na kultywowaniu tych zasad. Imperium trwało kilka wieków. Nikt chyba nigdy nie badał, czy uwiąd Korony nie został – przynajmniej w części – spowodowany odstąpieniem od nich, a byłby to ciekawy eksperyment. Brytyjczycy Brytyjczykami, my też sroce spod ogona nie wypadliśmy. Należałoby więc posłużyć się jakimś rodzimym przykładem historycznym.

Dobre dwieście pięćdziesiąt lat temu młody Julian Ursyn Niemcewicz podróżował po Europie. Podróż tę ufundował mu jenerał ziem podolskich i dowódca wojsk litewskich Adam Kazimierz Czartoryski, u którego pisarz pracował jako adiutant. A że książę wiązał z nim pewne nadzieje, wysłał go do różnych krajów w celach edukacyjnych. Wiele mądrości z tych wojaży przywiózł Niemcewicz. Mnie wydaje się, że na szczególną uwagę zasługuje jedna: „Panował wówczas w Toskanii wielki książę Leopold, brat Józefa II, pan mądry i o dobro swego ludu dbały. Jemu Toskania winną jest wyborny swój kodeks. [….]. Ochmistrzem jego był hrabia Coloredo, później sławny Manfredini, ten wychowańcowi swojemu, dzisiejszemu cesarzowi, tę mądrą dawał naukę: „Gdy Wasza Dostojność będzie panował, niech nie rządzi zbyt wiele[2]. Gdyby władcy zechcieli stosować tę maksymę, świat byłby zapewne i mądrzejszy, i szczęśliwszy. A Napoleon mówił później o Coloredo – Manfredinim, że to „człowiek oświecony [….], obdarzony zdrowym rozsądkiem, powszechnie szanowany”[3].

Nadszedł teraz czas, by sprawdzić, czy nowo wybrani zechcą zastosować się przynajmniej do kilku zasad z wymienionego tu katalogu. Niech nie rządzą zbyt wiele, usilnie proszę.

Wynik wyborów raczej potwierdził niż zanegował aktualność maksym przytoczonych wyżej. Wypada tylko uzupełnić ten zbiór dwoma refleksjami. Opozycja demokratyczna (tak się nazywa w medialnym i społecznym obiegu deklarowany sojusz trzech/czterech partii) nie stworzyła struktury pozwalającej na traktowanie jej jako jednolitego organizmu. Tworzą ją struktury partyjne. Receptą na skuteczne rządzenie jest zatem uświadomienie sobie: tak długo, jak interes partyjny dominować będzie nad interesem wirtualnej, ale przecież realnie istniejącej struktury, nie ma co liczyć, a nawet marzyć o skutecznym rządzeniu. Największym wrogiem opozycji demokratycznej (a niebawem już – mam nadzieję – rządzącej siły) są partie tworzące tę strukturę. Jej sformalizowaną postacią jest rząd i to on (w składzie trzy/czteropartyjnym) ma rządzić, a nie kierować się wolą poszczególnych partii. To trudne, prawda, ale konieczne. Rola partii kończy się z chwilą ogłoszenia wyników wyborów i uzgodnienia podziału stanowisk w organach państwa i rządu. Rząd rządzi, a partie nie kierują, jak drzewiej bywało. Jeśli opozycja demokratyczna zmarnuje kapitał, jaki otrzymała, wdzięczne społeczeństwo nie daruje jej tego. To tylko przestroga.

Drugą refleksję spowodowała wypowiedź znanej dziennikarki Dominiki Wielowieyskiej, która analizując nadspodziewaną aktywność młodych wyborców, skomentowała ją tak: dla młodych ludzi PiS to po prostu obciach, a partia Kaczyńskiego i głoszone przez nią poglądy są anachronicznie śmieszne. Nie mogę się powstrzymać przed postawieniem pytania: czy naprawdę społeczeństwo, w którym ponad 23% obywateli powyżej 13 roku życia legitymuje się wyższym wykształceniem, a posiadanie wykształcenia średniego jest zjawiskiem masowym, musiało czekać aż osiem lat, by uświadomić sobie tę prostą prawdę? I czy nas to trochę nie zawstydza mimo wyborczego sukcesu?

[1] Paul Johnson, Bohaterowie, Świat książki, Warszawa 2009, s. 125.

 

[2] Julian Ursyn Niemcewicz, Pamiętniki czasów moich, PIW, Warszawa 1957, t. I, s. 178.

 

[3]op. cit. s. 399.

 

Felieton ukazał się w numerze 6/2023 „Res Humana”, listopad-grudzień 2023 r.

Tegoroczne wybory parlamentarne różnią się od poprzednich wyraźnym przesunięciem punktu ciężkości z problematyki społeczno-ekonomicznej, która dominowała w kampanii 2015 roku i nadal odgrywała istotną rolę w roku 2019, ku problematyce ustrojowej – wyrażającej się w pytaniu: jaki ma być charakter państwa? Zatarły się bardzo ostre przed ośmioma laty podziały; Platforma Obywatelska odeszła od programu neoliberalnego, a nawet próbowała przelicytować PiS w sprawie podniesienia kwoty przysługującej na każde dziecko. Zaostrzenie sytuacji międzynarodowej po rosyjskiej agresji wobec Ukrainy spowodowało powstanie w zasadzie jednolitego w tej sprawie frontu wszystkich liczących się partii politycznych. Dzieli je wprawdzie stosunek do Unii Europejskiej, ale z uwagi na wyraźnie prounijne stanowisko przytłaczającej większości wyborców obóz rządzący robi co może, by ta sprawa nie zdominowała kampanii wyborczej.

Tegoroczna kampania jest więc skupiona na wspomnianym powyżej centralnym problemie każdej polityki. W pytaniu tym zawarte są dwie kwestie podstawowe. Pierwszą jest zagrożenie, jakie dla ładu demokratycznego stanowi prowadzona od 2015 roku polityka demontażu państwa prawa i stopniowego tworzenia systemu autorytarnego. Jest to autorytaryzm nowego typu: powstały w wyniku wyborów, a nie zamachu stanu, i zachowujący podstawowe instytucje demokratyczne. Jego autorytarny charakter polega przede wszystkim na stopniowym demontowaniu państwa prawnego, na rozbudowywaniu wszechmocy władzy wykonawczej i zapewnieniu obozowi rządzącemu monopolu kontroli nad publicznymi (już tylko z nazwy) środkami przekazu. Proces ten nie zaszedł jednak w Polsce tak daleko, jak między innymi w Rosji, Turcji czy na Węgrzech, dzięki czemu jest jeszcze odwracalny.

Drugą kwestią podstawową jest polityka władz państwowych w sferze praw człowieka oraz stosunków między państwem i najsilniejszą instytucją religijną: Kościołem Rzymskokatolickim. Współczesne systemy autorytarne najczęściej sięgają po poparcie dominującej wspólnoty religijnej, ale Prawo i Sprawiedliwość poszło w tej dziedzinie najdalej. W Polsce prawo niemal całkowicie zakazuje przerywania ciąży, czego nie ma w innych krajach europejskich (poza Maltą). Pod tym względem Polska jest znacznie bardziej konserwatywna niż autorytarne Rosja czy Węgry. Za ustawę antyaborcyjną z 1993 roku ponosi winę cały obóz prawicy, ale dopiero pod rządami PiS nastąpiło jej zaostrzenie przez zdominowany przez PiS Trybunał Konstytucyjny. Decyzja ta pokazała, jak groźne są konsekwencje podporządkowania polityki państwa fundamentalistycznemu stanowisku katolickiej ultraprawicy. Nigdy też nie było w Polsce tak wyraźnej presji na podporządkowanie edukacji szkolnej tzw. „wartościom chrześcijańskim”, jak to ma miejsce obecnie.

Dzieje się to w warunkach wyraźnego zwrotu społeczeństwa polskiego w kierunku laickim. W ostatnich kilku latach drastycznie spadł – zwłaszcza w młodym pokoleniu – procent ludzi regularnie uczestniczących w praktykach religijnych i deklarujących się jako osoby wierzące, wzrosło zaś poparcie dla postulatu legalizacji aborcji w pierwszych dwunastu tygodniach ciąży. Analiza wyników sondaży nie pozostawia cienia wątpliwości co do kierunku zmian. Dokonuje się – wprawdzie ze znacznym opóźnieniem – proces sekularyzacji społeczeństwa polskiego. Wiele lat temu Jarosław Kaczyński trafnie zauważył, że polityka ZChN prowadzi do „dechrystianizacji Polski”. Po Zjednoczeniu Chrześcijańsko-Narodowym dawno już nie ma śladu, ale w tej sprawie jego godnym następcą zostało Prawo i Sprawiedliwość.

Lewica stała się głównym, ale już nie jedynym, politycznym wyrazicielem postulatów ruchu laickiego. W takich sprawach, jak liberalizacja ustawy antyaborcyjnej, uwolnienie szkoły z dyktatu katolickich fundamentalistów, prawa osób nieheteroseksualnych czy finansowanie Kościoła z budżetu państwa Nowa Lewica zajmuje stanowisko jednoznaczne, zbieżne z postulatami ruchu laickiego. Zasługuje w pełni na nasze poparcie. Novum obecnej sytuacji jest to, że lewica nie jest obecnie w tych sprawach osamotniona. Platforma Obywatelska opowiedziała się za liberalizacją ustawy antyaborcyjnej, a jej przywódca zapowiedział, że przeciwnicy liberalizacji nie znajdą się na listach jej kandydatów do Sejmu. Daje to podstawę do optymizmu.

Trzeba jednak pamiętać, że nie cała opozycja demokratyczna zajmuje w tych sprawach jednoznaczne stanowisko. Politycy PSL i Polski 2050 starają się unikać wyraźnego stanowiska i mówią o potrzebie przeprowadzenia referendum w sprawie ustawy antyaborcyjnej. Z ich niejasnych wypowiedzi w tej sprawie odnieść można wrażenie, że najbardziej odpowiadałby im powrót do obowiązywania przepisów z 1993 roku. Musimy więc liczyć się z tym, że nawet odsunięcie PiS od władzy nie będzie oznaczało otwarcia prostej drogi do przezwyciężenia konsekwencji wieloletnich rządów prawicy.

Konieczna będzie konsekwencja w formułowaniu strategicznego celu, jakim jest przywrócenie w Polsce świeckości państwa, zapewnienie pełnego respektowania praw mniejszości (w tym seksualnych i wyznaniowych) oraz przywrócenie kobietom prawa do decydowania o utrzymaniu lub przerwaniu ciąży. Musi temu jednak towarzyszyć świadomość tego, jaki jest realny układ sił, co można zrobić już teraz, a z czym trzeba będzie czekać na dalsze wzmocnienie sił postępowych. To trudniejsze i wymagające większej umiejętności politycznego działania niż formułowanie radykalnych haseł, ale bez tego nie będzie koniecznej zmiany. Wiele wysiłku trzeba włożyć w pogłębianie postępowych zmian, jakie dokonują się ostatnio w świadomości zbiorowej społeczeństwa polskiego.

Czeka nas długa walka. Wybory 2023 roku powinny być ważnym, ale nie ostatnim, krokiem na drodze do odbudowania państwa prawa i przezwyciężania skutków religijnego fundamentalizmu.

 

Artykuł ukazał się w numerze 5/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.

Polska, wytwarzając wciąż nieco mniej niż 1 procent światowej produkcji, ze względu na swe położenie geograficzne może zdecydowanie bardziej liczyć się w regionalnej i globalnej polityce niż w gospodarce. O ile polityczne notowania Polski na świecie podczas ośmiu lat rządów Prawa i Sprawiedliwości wyraźnie osłabły, to sytuacja gospodarcza uległa odczuwalnej poprawie. Produkt krajowy brutto, PKB, na mieszkańca – liczony według parytetu siły nabywczej (PSN), a więc biorąc pod uwagę krajowy poziom cen – jest aż o prawie 40 procent większy niż osiem lat temu wskutek średniego rocznego tempa wzrostu o niebagatelne 4,9 proc. Obecny dochód ponad 37 tys. dolarów na głowę według PSN plasuje nas na 40. miejscu na świecie, po Hiszpanii, Litwie i Estonii, a przed Portugalią, Omanem i Węgrami. Ale czy zaiste tam lokuje się Polska?

Rzecz w odczuwanej poprawie dobrobytu ludności, na co składa się dużo więcej niż tylko poziom dochodów i majątku. Ważny jest klimat, w którym się żyje; ten dosłowny, ale i ten społeczny. Ważna jest atmosfera, w której się obracamy; ta dosłowna, ale i ta polityczna. Tymczasem zrobiło się duszno…

Od tego jak się mierzy, zależy dokąd się zmierza. Są inne, lepsze niż tradycyjny PKB, miary sytuacji gospodarczej. Lepsze, bo ujmujące sprawę szerzej, w kontekście społecznym i ekologicznym, np.: stosowany przez ONZ-owski Program Rozwoju UNDP wskaźnik kapitału ludzkiego HDI (ang. Human Development Index), o którego wartości po równo, w jednej trzeciej, decydują dochód, wykształcenie i zdrowie; IHDI (Inequality-adjusted HDI) – dodatkowo skorygowany o nierówności w podziale dochodów i dostępie do usług publicznych; czy uwzględniający stan środowiska naturalnego PHDI (Planetary pressures–adjusted HDI). Dają nam one wyższe miejsca. Także w rankingu Wskaźnika Szczęścia (Happiness Index, HI), kompilowanego przez ekspertów z London School of Economics i nowojorskiego Columbia University, awansowaliśmy w minionych ośmiu latach na pozycję 39.

Cele i środki

Gdzie zatem leży Polska na tym szybko zmieniającym się świecie? Bliżej miejsca 40. czy 20.? Odpowiedź na te pytania jest ważna, ale najważniejsze jest to, aby z biegiem czasu poprawiała swoją globalną pozycję ku naszemu dobru. Nie ulega wątpliwości, że pod względem HI bylibyśmy znacznie wyżej notowani, gdyby nie fatalna polityczna atmosfera towarzysząca rządom posolidarnościowych formacji. Wskaźnik ten bierze bowiem pod uwagę m.in. poziom zaufania do rządu i jego działań oraz ludzkie oceny skali skorumpowania polityki i biznesu. A pod tym akurat względem za rządów PiS stan rzeczy uległ pogorszeniu. Wskaźnik Korupcji (Corruption Perceptions Index, CPI) spadł, lokując Polskę między Czechami, Włochami i Słowenią a Kostaryką, Fidżi i Słowacją. Opiniotwórczy Economist Intelligence Unit umieszcza Polskę w grupie krajów z wadliwą demokracją (Flawed Democracy), na niezbyt nas nobilitującym 46. miejscu, za Wschodnim Timorem i Południową Afryką, a przed Surinamem, Panamą i Argentyną.

To władze polityczne opierając się na preferencjach społecznych, wybierają i formułują cele rozwoju. Może więc niech już władze – ani te obecne, ani te wyłonione po jesiennych wyborach parlamentarnych – nie uszczęśliwiają nas na siłę śrubowaniem wydatków zbrojeniowych kosztem okrajania udziału w PKB wydatków publicznych na kapitał ludzki. Obok rosnących dochodów to właśnie te środki – nakłady na oświatę i zdrowie, kulturę i naukę, sport i turystykę – a nie pieniądze w dużej mierze marnowane na pęczniejące arsenały broni, zwłaszcza pochodzącej z importu z USA, wywierają istotny wpływ na poczucie zadowolenia z życia. My zaś dokonajmy światłego wyboru władzy. Niedawno tygodnik „The Economist” głosił, że wybory prezydenckie w Turcji to najważniejsze dla całego świata wybory 2023 roku. Nie jestem pewien, czy akurat tak było. Ale jestem pewien, że jesienne wybory w Polsce to najważniejsze w tym roku wybory w Europie.

Dokonując wyborów, nie pomylmy się. Otwartość i proeuropejskość to najlepsza dla Polski droga do urzeczywistniania najważniejszego celu spośród całej ich wiązki. To droga do lepszej przyszłości. Gdy podczas rozmowy na żywo w programie „Fakty po faktach” telewizji TVN zapytano mnie, na kogo będę głosował, spontanicznie odpowiedziałem, że na mniejsze zło. Chciałbym mieć inny wybór, ale nie za bardzo go widać. Próba stworzenia wielkiej koalicji, która w sposób demokratyczny miałaby po ośmiu latach rządzenia odsunąć od władzy populistyczną i nacjonalistyczną formację, sama się nazywającą prawicową, wymaga po stronie programowej czegoś więcej niż de facto jedyne jej spoiwo, jakim jest niepowstrzymana żądza pokonania PiS-u. Trzeba mieć lepszy program, pragmatyczną wizję, a nie roztaczać kolejne iluzje, że sama zmiana władzy gwarantuje zmianę na lepsze. Może, nie musi. Trzeba mieć przekonujące konkrety, a nie tylko ogólniki, pod którymi prawie wszyscy chętnie się podpisują, przy czym konkrety te powinny układać się w wewnętrznie spójny i kompleksowy program.

Polityka to trudna sztuka zawierania kompromisów. Rzecz wszakże w tym, aby nie były to złe kompromisy, w których wszyscy są mniej więcej w równym stopniu niezadowoleni, a kompromisy twórcze, kiedy ich uczestnicy są na równi, chociaż nie w pełni zadowoleni. Polityka to też umiejętność wykorzystywania nadarzających się okazji, których dla polskiej sprawy nie brakuje w skądinąd komplikującym się układzie geopolitycznym oraz w sferze postępu technologicznego postępującego w warunkach międzynarodowego podziału pracy. Polityka to wreszcie oparte na wiedzy ugodowe decydowanie o rozstrzyganiu konfliktogennych sytuacji dotyczących mas ludzkich. Chodzi o to, aby było jak najwięcej wiedzy, jak najmniej dyletanctwa; jak najwięcej zdrowego rozsądku, jak najmniej niezdrowych emocji.

Mając co nieco tej wiedzy w odniesieniu do szeroko rozumianej problematyki ekonomicznej oraz posiadając co nieco doświadczenia z praktycznej polityki gospodarczej, uważam, że obecnie zwrot w polityce wymaga zdecydowanego wydłużenia perspektywy czasowej, dla której formułuje się cele rozwoju i sposoby ich osiągania. Ponownego klarownego zdefiniowania wymaga polska racja stanu i wyznaczenie ścieżek, którymi powinniśmy kroczyć naprzód. Dlatego też do nakreślenia kilkuletniego programu politycznego i sprecyzowania najważniejszych doraźnych zadań ekonomicznych należy wyjść od długofalowej, kilkunastoletniej wizji poprawy stanu wewnętrznie z sobą sprzężonych państwa, społeczeństwa i gospodarki.

Dobre państwo to takie, które skutecznie zapewniając swoim mieszkańcom bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne, równocześnie sprzyja spójności społecznej oraz formowaniu kapitału. W obu przypadkach, zasadniczo za sprawą rządzących, sytuacja jest zła. W pierwszym miast się pogłębiać, słabnie spójność społeczna. Miast mocniej się integrować, społeczeństwo się polaryzuje. Coraz mniej jest zaufania obywateli do państwa i jego instytucji, zwłaszcza prawa, coraz więcej zaś nieufności we wzajemnych stosunkach między różnymi grupami ludności. Stosunki społeczne stają się coraz bardziej agresywne, a coraz mniej koncyliacyjne. W drugim przypadku zbyt niski z punktu widzenia potrzeb rozwojowych jest poziom oszczędzania i inwestowania, zarówno przez kapitał prywatny, który nie jest do tego wystarczająco stymulowany polityką regulacyjną oraz fiskalną i monetarną, jak i przez fundusze publiczne, które dalekie są od optymalnego wykorzystywania. Zbyt niskie są inwestycje tak w kapitał rzeczowy, jak i ludzki, daleko niedostateczne są nakłady na naukę oraz proinnowacyjne badania i wdrożenia.

Strategia dla Polski 2.0

W tych trudnych czasach, wobec ogromu piętrzących się wewnętrznych i zewnętrznych wyzwań rozwojowych, imperatywem jest nowa kompleksowa strategia dla Polski. Warto zaakcentować jej kluczowe elementy.

1. Najpotężniejszą instytucją państwa społecznej gospodarki rynkowej – bo o taką powinniśmy konsekwentnie zabiegać i się troszczyć – musi być rzetelna regulacja rynku pod kątem uczciwej konkurencji oraz ochrony szeroko rozumianych interesów konsumenta: od wydającego klienta i oszczędzającego depozytariusza poprzez lokatora i pacjenta po abonenta i pasażera. W tym celu zasadniczego wzmocnienia kadrowego i finansowego wymaga pozycja i prerogatywy Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, który powinien być, podobnie jak bank centralny, NBP, autonomiczny w stosunku do rządu.

2. Pilnego uregulowania wymagają stosunki między polskimi władzami ustawodawczymi i wykonawczymi a Unią Europejską zgodnie z zasadami przyjętymi wielostronnie w regulacjach unijnych. Trzeba sprzyjać procesom dalszej integracji europejskiej – tak jej pogłębieniu, jak i poszerzeniu – a zarazem zmierzać do wzmocnienia w UE korzystnej pozycji Polski, po brexicie czwartego państwa co do liczby ludności i wielkości produkcji.

3. Wzmocnieniu polskiej pozycji, a zwłaszcza poprawie konkurencyjności przedsiębiorców, sprzyjać będzie przystąpienie do obszaru wspólnej waluty euro. Szczególnie ważny przy tym będzie kurs konwersji, który powinien zapewniać konkurencyjność naszej gospodarki, co jest niezbędne dla realizacji strategii wzrostu ciągnionego przez eksport.

4. Należy kompleksowo zreformować system podatkowy. Zasadniczego ograniczenia wymaga nadmiernie rozbudowany i mało skuteczny w swych funkcjach układ ulg i zwolnień podatkowych. Zarazem pożądana jest konsolidacja wszystkich dochodów indywidualnych, łącznie z kapitałowymi, i poddanie ich powszechnie stosowanej skali progresywnego opodatkowania z trzema stawkami. Reforma systemu podatkowego nie ma zwiększać skali fiskalizmu (relacja sumy wpływów podatkowych do PKB powinna być zbliżona do dotychczasowej), lecz zracjonalizować ich strukturę i usprawnić administrację fiskalną. System podatkowy ma sprzyjać zarówno spójności społecznej poprzez poczucie sprawiedliwości, jak i oszczędzaniu stanowiącemu podstawę formowania kapitału oraz inwestycji.

5. Przy nieustannej dbałości o dobrą kondycję finansów samorządów celowe jest pełne zespolenie finansów publicznych państwa poprzez zintegrowanie wszystkich zasobów i strumieni dochodów fiskalnych i quasi-fiskalnych oraz wydatków publicznych. Bez wyprowadzania środków publicznych do parabudżetowych funduszy całokształt środków alokowanych na szczeblu centralnym powinien być profesjonalnie zarządzany w ramach budżetu państwa pod demokratyczną kontrolą parlamentu, a na konkretnych polach także we współpracy z Komisją Europejską.

6. Należy ponownie podjąć zadanie stopniowego podnoszenia wieku emerytalnego do 67 lat dla mężczyzn i, być może, nieco mniej dla kobiet. Wymagać tego będą z coraz większą ostrością pogłębiające się nierównowagi na rynku siły roboczej oraz finansów publicznych wynikające z jednej strony ze starzenia się ludności, a z drugiej z niskiego stanu dzietności.

7. Istotnie przeformułować trzeba program socjalny znany jako 500+. Po już ustawowo przesądzonej podwyżce świadczenia do poziomu 800 złotych miesięcznie trzeba odejść od powszechności tych transferów, wprowadzając pułap dochodowy tak, aby globalna suma wydatków państwa na ten cel została utrzymana na nominalnym poziomie 2023 roku. Równocześnie – o ile stan finansów publicznych na to pozwoli – należy wyraźnie zwiększyć strumień pieniędzy przeznaczanych na dofinansowanie sieci żłobków i przedszkoli, współpracując na tym polu z władzami samorządowymi i szeroko wykorzystując instytucję partnerstwa publiczno-prywatnego. Ułatwi to kobietom podejmowanie decyzji o nierezygnowaniu z macierzyństwa na rzecz aktywności zawodowej i może nieco poprawić wskaźniki dzietności, a przynajmniej przyhamować ich dalsze pogarszanie się.

8. Pożądane jest miarkowanie wydatków militarnych na elastycznym poziomie uzasadnionym rzeczywistą sytuacją odnośnie do bezpieczeństwa kraju. Zmniejszenie udziału tych wydatków w PKB z ustawowo obowiązujących co najmniej trzech do dwóch procent. PKB wyzwoliłoby środki wynoszące około 32 miliardy złotych w realiach 2024 roku i coraz więcej wraz ze wzrostem gospodarczym w następnych latach. Te pieniądze publiczne należy przeznaczyć na inwestycje w kapitał ludzki, zwłaszcza na ochronę zdrowia oraz edukację, m.in. zwiększając w tym celu subwencję oświatową dla samorządów. Najlepiej w ogóle odejść od mechanizmu sztywnego kształtowania wydatków militarnych, gdyż nie powinno wiązać się ich automatycznie z poziomem dochodu narodowego, lecz ustanawiać w negocjacyjnej procedurze rozstrzygającej o strukturze wydatków budżetu państwa w zależności od autentycznych potrzeb.

9. Polska musi wywiązywać się z wszystkich zobowiązań przyjętych w ramach serii odbywających się pod auspicjami ONZ globalnych konferencji COP (Conference of the Parties) oraz wielostronnych ustaleń Unii Europejskiej odnośnie do działań przyczyniających się do ograniczania skali ocieplania klimatu. Zielona transformacja energetyczna, której sprzyjać muszą stosowne regulacje, powinna być priorytetem polityki inwestycyjnej.

10. Wykorzystując dobrze funkcjonującą sieć lotnisk stołecznego i regionalnych, należy zaniechać nieopłacalnego projektu Centralnego Portu Komunikacyjnego. Środki, które pochłonęłaby jego realizacja, trzeba przeznaczyć na sensowne inwestycje infrastrukturalne oraz budowę elektrowni jądrowych.

Zasadniczym sposobem na trwałą poprawę ludzkiej satysfakcji ze sposobu gospodarowania jest długofalowy, potrójnie – ekonomicznie, społecznie i ekologicznie – zrównoważony rozwój. Tak właśnie ujmuję to w nowym pragmatyzmie – praktycznie zorientowanej teorii ekonomii i polityki gospodarczej pokazującej wzajemne sprzężenia tych sfer. Jesteśmy już głęboko zanurzeni w po-PKB-owskiej rzeczywistości, z czego polityka musi wyciągać właściwe wnioski. Sposoby na poprawę stanu rzeczy tkwią nie w śrubowaniu produkcji i dochodów, lecz w poprawie ogólnego dobrobytu i poczuciu satysfakcji życiowej. Potrójnie zrównoważonego rozwoju bynajmniej nie zapewnia sam z siebie żywiołowy mechanizm rynkowy. Nieodzowne są jeszcze planowanie strategiczne i oparta na wiedzy polityka społeczno-gospodarcza państwa służące wpisywaniu rocznych sekwencji działań w wieloletnią ścieżkę rozwoju.

Czego potrzebujemy, to koalicja nowego pragmatyzmu. Tymczasem trwająca z coraz większą zawziętością zimna wojna domowa to nie demokratyczna walka – bo taka powinna polegać na merytorycznej konfrontacji konkurencyjnych i zarazem realistycznych programów funkcjonowania i rozwoju gospodarki, społeczeństwa i państwa – lecz wzajemne wyniszczanie się elit politycznych. Nadzieja w tym, że jak już dostatecznie się wyniszczą, to z czasem pojawią się następne. Lepsze. Niestety, może się to nie ziścić jeszcze przy okazji najbliższych wyborów…

Autor, profesor ekonomii, wykładowca Akademii Leona Koźmińskiego, jest najczęściej na świecie cytowanym polskim ekonomistą. Czterokrotnie był wicepremierem i ministrem finansów w latach 1994–1997 i 2002–2003.

Artykuł ukazał się w numerze 5/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r. W tekście Autor wykorzystał fragmenty swoich publikacji w „Rzeczpospolitej”: „Koalicja nowego pragmatyzmu” (14.06.2023) i „Gdzie jest Polska?” (24.07.2023) oraz w „Financial Times”: “Poland can achieve its goals with an open, pro-EU approach” (28.07.2023).

W latach trzydziestych, kiedy sytuacja stawała się trudna, a szukający rozwiązania potykali się o własne nogi i gwałtownie trzeba było wskazać winnego (którym oczywiście nie mogli być szukający), śpiewało się w Polsce piosenkę zaczynającą się od słów: „A wszystkiemu winna Lodka, która wzięła z sobą klucze od wych…”. Ci, którzy pamiętają melodię z filmu La Petite Tonkinoise i znają polski tekst napisany przez Mieczysława Miksne-Kirszencweiga, znanego polsko-żydowskiego kabareciarza, słynącego z parodii popularnych wówczas szlagierów wiedzą, o czym mowa. Pozostałych odsyłam pod adres https://staremelodie.pl/piosenka/2525/Wychodek.

W roku wyborczym 2023, władza znalazła się w równie trudnej sytuacji, co bohater kupletu o Lodce. Dlatego też schowawszy przysłowiowy klucz do mniej lub bardziej znanych sekretów swoich ponad 8-letnich rządów, szybciutko znalazła winnego i powtarza do znudzenia refren własnej piosenki „że nie ważna jest przyczyna, bo i tak to Tuska wina”. Zaś współczesna piosenka władzy jest o tym, że za wszystko, co władzy nie wyszło w ciągu 8 lat sprawowania rządów, Komisja Ruska dopadnie Tuska.

A co powiedziałby teraz Marszałek? Jak wiedzą wszyscy miłośnicy, Józef Piłsudski nie przebierał w słowach, a jego słynne powiedzenie o kurach i o tym kto i dokąd powinien je prowadzać, przeszło do legendy. Pewnie gdyby żył, to zapewne jeszcze nieraz użyłby tego określenia.

I tak na przykład, dotychczas wydawało mi się, że Najwyższa Izba Kontroli (NIK) im. Marszałka Józefa Piłsudskiego pozostała jedną z niewielu instytucji demokratycznego dozoru w państwie PiS, którą można było zaliczyć jeszcze (obok np. mediów społecznościowych, TVN, części wolnej prasy czy części wielkomiejskich władz samorządowych i sądów) do grona względnie niezależnych od reżimu autorytarnej władzy. Jednakże zmieniłem zdanie, od kiedy doszedłem do stwierdzenia zawartego w dokumencie Analiza wykonania budżetu państwa i założeń polityki pieniężnej w 2022 roku 1.

Już na s. 9 zaprzestałem dalszej lektury tego tekstu. Dlaczego? Prezes Marian Banaś stwierdził mianowicie, że: „NIK odstąpiła od sformułowania oceny funkcjonowania Funduszu Pomocy Pokrzywdzonym oraz Pomocy Postpenitencjarnej – Funduszu Sprawiedliwości”. Są ku temu różne powody. Prezes, jak wiadomo, już dawno pokłócił się z PiS i teraz wraz z rodziną (i Zbigniewem Ziobrą) spogląda w stronę Konfederacji.

W swoim raporcie prezes NIK manipuluje kryteriami ocen pokontrolnych. Obecnie stosowana ma być trzystopniowa skala ocen: 1) pozytywna, 2) w formie opisowej oraz 3) negatywna. W przypadku afer kojarzonych z protektoratem Z. Ziobry zastosowano jednak jeszcze tę czwartą: odstąpienie od oceny. Ale pełnych wyników tej statystyki odstąpienia jakoś nie można się doszukać. Wiadomo natomiast, że w 2022 roku ocen pozytywnych NIK wydała ok. 70 procent, z tendencją malejącą, ocen opisowych było około 27,5 proc. (tendencja rosnąca). Komu się ona należy? Ocenę taką otrzymują kontrolowane jednostki, w przypadku których w kontrolowanej działalności stwierdzono na tyle istotne nieprawidłowości, że nie było podstawy do wydania oceny pozytywnej, a jednocześnie zakres tych nieprawidłowości nie uprawniał do wydania oceny negatywnej. Tych w pełni negatywnych ocen było tylko 2,4 proc. i dotyczyły wcale nie najgłośniejszych afer: m.in. funkcjonowania Instytutu Pokolenia, Instytutu Strat Wojennych im. Jana Karskiego, Banku Tkanek Oka w Warszawie, Agencji Uzbrojenia oraz Funduszu Medycznego.

No, a co z setkami różnych innych afer, w tym tych finansowych, których już w 2020 roku były setki, a teraz łączna liczba ich wszystkich przekroczyła 1.000 i nie wiadomo, czy ktoś je wyjaśnia (poza sporadycznymi kontrolami poselskimi)? A wystarczyłoby tylko wziąć do ręki listę zmarnowanych przez PiS i partię Ziobry pieniędzy i sprawdzić…2

Najwyższa Izba Kontroli tłumaczy się, że „odstąpiła od badania szczegółowego próby należności i kosztów Funduszu, nadzorowanego przez Z. Ziobrę, w tym udzielonych dotacji, między innymi ze względu na niewykonanie przez Ministra Sprawiedliwości wszystkich wniosków pokontrolnych po wcześniejszej kontroli. Przeprowadzenie badania w rygorach harmonogramu kontroli budżetowej oraz bez możliwości weryfikacji ustaleń u beneficjentów funduszu stwarzało – zdaniem NIK – ryzyko sformułowania nieprawidłowej oceny. W wystąpieniu pokontrolnym wskazano jednakże, iż w dalszym ciągu występowały istotne opóźnienia w rozliczaniu umów dotacji, nie nastąpiła też poprawa ściągalności należności, które utrzymują się na poziomie powyżej 200 mln zł”.

Czy tak wygląda kraj demokracji i wolności? Demokracja to przecież nie tylko gwarancja wolnych wyborów, wolność zrzeszania się czy wolność słowa. To także ograniczenia nałożone na rządy w zakresie dwóch kluczowych aspektów: ochrony swobód indywidualnych oraz kontroli i równowagi między instytucjami państwa.

Niestety, Polska już od kilku lat nie jest uznawana w wynikach badań ani w społeczności międzynarodowej za zrównoważony kraj demokracji i postępu społecznego. Po 2015 r., kiedy nastał czas państwa PiS, zaczęto deprecjonować polską demokrację ozdobnymi przymiotnikami.

Samo pojęcie reżim jest neutralne aksjologicznie, oznacza inaczej: sposób, w jaki jest sprawowana władza. I co by prezes J. Kaczyński nie gawędził na ten temat na swoich spotkaniach piknikowych, Polska demokracją już nie stoi. Przynajmniej nie wynika to z rezultatów badań naukowych, jakie prowadzone są przez uznane firmy, takie jak: The Economist Intelligence Unit, Varieties of Democracy, Freedom House czy CIVICUS Monitor. Polski reżim jest nazwany różnymi wygładzającymi eufemizmami: „demokracja o ograniczonej wadze”, „demokracja wadliwa” albo „demokracja elektoralna”. Jednak porównawczo, wszędzie spadliśmy w rankingowy dół, dużo bardziej niż nasi sąsiedzi, niż państwa, które mieliśmy kiedyś jeszcze szansę dogonić.

Obecnie wśród państw członkowskich UE Polska niemal zawsze ma jeden z najniższych wyników, a z elity państw demokratycznych już dawno wypadła. Za nami teraz plasują się już tylko Węgry i Bułgaria.

W rankingu globalnym jest gorzej, jesteśmy klasyfikowani na 80. pozycji z tendencją do dalszego spadku w roku 2023. Tułamy się teraz w bardzo podejrzanym towarzystwie, gdzieś między Sierra Leone i Kosowem, gdzie demokracja ma się lepiej niż w Polsce, a Gambią i Albanią, gdzie jest tylko ciut gorzej! To nasze nowe otoczenie, te wszystkie kraje, na poziomie których obecnie się znajdujemy, nazywane są w angielskiej mowie flawed democracies, czyli państwa z gruntu błędnie nazywane demokracjami.

Jakie szczegółowe wskaźniki składają się na taki spadek i w jak wielu kategoriach mamy tak dramatycznie niską ocenę i pozycję?

Generalnie, demokracja w Polsce nie ma żadnych swoich silnych stron, które moglibyśmy zaoferować innym3. Znacznie bardziej dominujące są słabe strony, które nas konsekwentnie dołują. Szczególnie w okresie ostatnich ośmiu lat, które dla umocnienia demokracji w Polsce można uznać za stracone.

Patrząc od góry, zauważalne są m.in. coraz większe problemy z funkcjonowaniem państwa i rządu, kultura polityczna jest ciągle słabo rozwinięta, poziom uczestnictwa w życiu politycznym w porównaniu do krajów Zachodu ciągle jest opóźniony. Polska demokracja utraciła w ciągu ostatnich lat swój komponent liberalny, który został wyparty przez przaśny konserwatyzm ludowy władzy i jej suwerena, zdominowanego przez ludność z polskiej prowincji, o niskim poziomie wykształcenia i zasobności. Symbolem tej zmiany stała się zaraz po przejęciu władzy przez PiS w 2015 r. prezes Rady Ministrów Beata Szydło.

Tak czy inaczej, jak powiadał klasyk opozycji: przymiotnik zawsze osłabia rzeczownik. Polska w ostatnim rankingu demokracji (Economist Intelligence Unit) znalazła się poza grupą 23 najbardziej demokratycznych krajów i spadła na odległe 51 miejsce wśród 168 państw. Jeszcze gorzej wypadliśmy w rankingu Varieties of Democracy (V-Dem), gdzie znaleźliśmy się poza grupą 34 państw uznawanych za demokracje liberalne – na 80. miejscu wśród innych w grupie państw tzw. demokracji wyborczej. Powodem takiego spadku są niskie wartości wskaźników oceny, w szczególności:

– 126 pozycja rankingowego poziomu deliberacji w Polsce, która konkuruje w tym aspekcie już tylko z reżimami kościelno-autorytarnymi i totalitarnymi jak Somalia i Iran;

– 92 pozycja w komponencie pomiaru wolności (czego propagandowym wyrazem stała się ostatnio wielka batalia rządu o zachowanie wolnego wstępu ludzi do lasu na grzybobranie). Tymczasem naszym bezpośrednim otoczeniem pozostają Ekwador i Kosowo;

– 78 pozycja w badaniach w komponencie wskaźników tzw. demokracji wyborczej. V-Dem podjął próbę zmierzenia faktycznego istnienia wszystkich koniecznych instytucji wyborczych wynikających z klasycznej koncepcji Roberta Dahla – „poliarchii” – rozumienia istoty demokracji wyborczej.

Jeśli wziąć pod uwagę nie tylko stopień, w jakim reżimy utrzymują uczciwość, wolność i sprawiedliwość procesu wyborczego, ale także faktyczną wolność słowa, alternatywne źródła informacji, a także zakres prawa wyborczego i stopień, w jakim zakresie polityka rządu obejmuje przywilejami kandydujących w wyborach urzędników rządu, to nasze miejsce w szeregu obecnie wyznacza poziom (oprócz wspomnianych już Sierra Leone i Kosowa): Gambii, Albanii, Paragwaju, Nigru.

To, co najbardziej nas pogrąża to także dekompozycja położenia społecznego mierzona miejscem Polski w różnych rankingach europejskich i światowych. Dotyczy ona nie tylko rozziewu i braku spójności między relatywnie wysoką pozycją Polski w rankingach dokonań gospodarczych, a spadkiem poziomu demokracji. Dotyczy też dużej nieskuteczności rządów PiS (także PO) w przekładaniu niezłych osiągnięć materialnych państwa i rosnącej dynamiki rozwoju na owoce postępu społecznego. I choć do zauważenia tego zjawiska nie trzeba badań, bo z drożyzną i zżerającą budżety domowe inflacją każdy ma kontakt na co dzień (jak ciągnącymi się skutkami pandemii i wojny w Ukrainie), to jednak temat ten wymaga osobnego omówienia.

Czy istnieją możliwości poprawy stanu demokracji w Polsce? Każdy ma taką możliwość, która zdarza się przynajmniej raz na cztery lata. Wystarczy na początek wziąć aktywny udział w nadchodzących wyborach, aby coś zmienić na lepsze.

Generalnie biorąc, Polska pod rządami PiS utraciła swoją wysoką pozycję i związany z tym prestiż międzynarodowy, jaki miała jeszcze w 2015 r. Obecnie wśród państw UE jesteśmy średnio zasobnym krajem, który w wyścigu do postępu i dobrobytu prześcignęły na jakiś czas wszystkie „powiaty i województwa” Europy Wschodniej i Południowej. Problemów z naprawą naszej demokracji nie da się szybko rozwiązać. Bo to jest trochę tak, jak z pielęgnacją zdewastowanego trawnika. Jedno koszenie i podlewanie wodą bynajmniej nie wystarcza. Demokracja wymaga także wsparcia i pielęgnacji. I jak uważa wspomniany klasyk, nie trzeba do tego 500 lat. Wystarczy 60 lat praktykowania i jeśli zliczyć wszystkie lata naszego pomyślnego rozwoju w warunkach demokracji, to wcale już tak wiele Polsce nie brakuje.

1 https://www.nik.gov.pl/plik/id,27852.pdf, dostęp 21.08.2023 r.

2 https://wiesci24.pl/2022/08/06/600-miliardow-pln-lista-wydatkow-i-pieniedzy-zmarnowanych-przez-pis-udostepniajcie/

3 Jedną z ostatnich mocnych stron była silna demokracja lokalna, której podstawowe zasady ustanowione zostały w 1989–90 r. przy Okrągłym Stole.

 

Artykuł ukazał się w numerze 5/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.

Platforma Życie warte jest rozmowy w 2022 r. opublikowała raport dotyczący zachowań samobójczych wśród dzieci i młodzieży w latach 2012–2021. Zawarte w nim dane pokazują drastyczny wzrost zachowań samobójczych w Polsce w ostatnich latach. Dane pokazują gwałtowną tendencję zwyżkową, a stosowne współczynniki w Polsce są jednymi z wyższych w Europie1. Samobójstwa stały się problemem nie tylko osobistym, ale i społecznym.

Socjologowie, ale i inne środowiska naukowe, uważają, że są one wyznacznikiem kondycji społeczeństwa. W Polsce w wyniku samobójstw umiera rocznie ponad 5.000 osób – więcej niż w wypadkach drogowych. Uznaje się je za 7. przyczynę zgonów w kraju.

Nastąpił niewyobrażalny wzrost samobójstw wśród dzieci. W ubiegłym roku życie odebrało sobie 150 młodych ludzi w wieku od 13 do 18 lat, a nawet sześcioro młodszych (7–12). Wzrost samobójstw zaobserwowano także wśród kobiet, ale problem ten dotyczy jednak przede wszystkim mężczyzn. Z 5018 samobójstw w 2022 r. – 4261 to mężczyźni. Prób samobójczych odnotowano 14.520. Uważam jednak, że statystyki te są niedoszacowane, ponieważ nie wszystkie samobójstwa są zgłaszane.

Od klasycznej definicji Émila Durkheima po współczesny
obraz samobójstwa

Kiedy Émile Durkheim w 1897 r. napisał Le Suicide (Samobójstwo. Studium socjologii – polskie tłumaczenie) nie przewidywał, jak bardzo będzie miał wpływ na całe postrzeganie rodzącej się suicydologii. Według niego „samobójstwem nazywa się każdy przypadek śmierci, będący bezpośrednim lub pośrednim wynikiem działania bądź zaniechania działania, przejawianego przez ofiarę, zdającą sobie sprawę ze skutków tego działania lub zaniechania”. Definicja ta kładzie nacisk na dobrowolne zadanie sobie śmierci, która może być aktem destrukcji lub poświęcenia. Durkheim słusznie uważał, że podstawowy mechanizm uruchamiający to zdarzenie istnieje w przestrzeni społecznej i jest związany z integracją grupy. Jego typy samobójstw: altruistyczne, egoistyczne, fatalistyczne i anomiczne wywodzą się albo z integracji, albo z dezintegracji społecznej.

W polskiej literaturze socjologicznej związanej z tym tematem prekursorem kontynuacji tej myśli był Jerzy Szacki. Socjolog Maria Jarosz wspomina, że im wyższy współczynnik śmierci samobójczej, tym silniejsza dezintegracja zbiorowości, im niższy, tym wyższa integracja i lepsza kondycja społeczna.2 Jarosław Stukan podkreśla, że durkheimowska analiza samobójstwa ociera się o nazewnictwo „samobójstwa w zarodku”. Współcześnie taki stan rzeczy nazywamy zachowaniami autodestrukcyjnymi, pod które możemy zaliczyć chociażby nasze nałogi. W obecnych czasach dość łatwo o poczucie dezintegracji społecznej, która tworzy chaos, a jak pisze Brunon Hołyst: „czysty chaos jest to brak zdolności do czegokolwiek, a więc do istnienia…”3. Ten propagator nauki suicydologii na gruncie rodzimym podkreśla, że samobójstwo nie jest ani syndromem, ani symptomem. Śmierć samobójcza nie jest też efektem indywidualnych predyspozycji do samozniszczenia, lecz zjawiskiem determinowanym przez daną sytuację, bądź zespół sytuacji, uzależnionymi warunkami, w których ona wystąpiła. Samobójstwo najczęściej jest podyktowane sytuacją społeczną, z tego względu, że człowiek według Arystotelesa jest zwierzęciem stadnym i społeczne uwarunkowania odgrywają bardzo dużą rolę.

Zakłócenia życia zdarzają się notorycznie i będą zdarzać, bowiem obecne czasy są wielkim niepokojem, niedbałością o los człowieka i jego kondycję psychiczną. Sytuacje, które go dotykają na gruncie osobistym czy lokalnym, a także globalnym, niestety nie będą sprzyjały zdrowiu. Żyjemy w czasach niepewności, niestabilności i raczej nikłej troski o nasze zdrowie, także psychiczne.

Psychospołeczne czynniki ryzyka popełnienia samobójstwa w Polsce

Współcześnie zwraca się uwagę na to, że podejście do samobójstwa należy traktować wieloczynnikowo, natomiast dużo uwagi poświęca się podejściu psychologicznemu, które upatruje przyczyn w cechach osobowości człowieka. Szczególną uwagę koncentruje się na zaburzeniach osobowościowych i problemach motywacyjnych. Cechami charakterystycznymi dla potencjalnego samobójcy są: zaburzenia osobowości, niedojrzałość emocjonalna, mała odporność na stres, reagowanie autoagresją na sytuację zagrożenia. W wyniku splotów czynników osobowych, braku kompetencji, małej motywacji dochodzi do frustracji, stresu, który może przybrać formę charakterystyczną dla przyszłego samobójcy. Wszelkie niepowodzenia powodują poczucie niemocy, obniżają poczucie własnej wartości. Nasilenie ich prowadzi do powstania kryzysu egzystencjalnego. Zdaniem Viktora Frankla, czołowego przedstawiciela nurtu egzystencjalnego w psychiatrii i twórcy logoterapii, posiadanie sensu życia przez człowieka jest koniecznym warunkiem jego samorozwoju. Natomiast współczesne badania psychiatryczne przyczyniły się do poznania wskaźników samobójstw w takich jednostkach chorobowych jak: schizofrenia, psychoza, neuroza, depresja endogenna i reaktywna4. Należy uwzględnić ważny czynnik potrzeb, motywów i przede wszystkim emocji. O alienacji jako zaburzeniu zdrowia psychicznego dużo pisał Erich Fromm. Pokazał on, że kluczowy problem dotyczący zdrowia psychicznego leży w wyobcowaniu, oderwaniu od społeczeństwa, a nawet przymusowej izolacji. Uważał, że stajemy się dla siebie i dla świata obcy. Nawiązał do nudy, ponieważ nasze ludzkie uczucia stały się abstrakcją, przestały być konkretne, a życie straciło energię. Uważał, że to nuda jest jednym z największych nieszczęść, jakie mogą spotkać człowieka. Brak motywacji do podjęcia działania powoduje bezwład, w którym człowiek czuje się bardzo głęboko przygnębiony i aby zagłuszyć ból stosuje różne środki wyciszające w postaci kłótni, alkoholu, woyeryzmu, leków uspokajających, ucieka w gry komputerowe i inne5. Udowadnia, że tam, gdzie jest nuda, jest też więcej przypadków samobójstw i zachorowań schizofrenicznych. Uważa on, że ludzie stają się melancholikami, ponieważ dysponują gorszymi mechanizmami obronnymi, co oczywiście potwierdza fakt o istnieniu osobowości suicydalnej. Edwin S. Shneidman opracował zestaw cech, który charakteryzuje osoby popełniające samobójstwo. Cechy te zostały ujęte w kategoriach:

– Cechy sytuacyjne (bodźcem jest nieznośny ból psychiczny, czynnikiem stresującym – frustracja z niezaspokojonych potrzeb psychicznych);

– Cechy wolicjonalne (dążeniem samobójców jest znalezienie rozwiązania, celem – zniesienie świadomości);

– Cechy afektywne (dominującą emocją jest poczucie beznadziejności i bezradności, wewnętrzną postawą jest ambiwalencja – postawa charakteryzująca się jednoczesnym występowaniem pozytywnego, jak i negatywnego nastawienia do obiektu);

– Cechy poznawcze (zawężenie poznawcze, wzorce myślenia, które nie potrafią wyjść poza schemat);

– Cechy relacyjne (samobójstwo jest prawem wyjścia z sytuacji, decyzja woli i prawo do autonomicznej decyzji wyzwolenia się od bólu);

– Cechy seryjne (zgodność wewnętrzna w samobójstwie dotyczy wzorców radzenia sobie z trudnościami w ciągu całego życia, decyzja o samobójstwie jest logiczna i spójna ze stylem życia i dotychczas stosowanymi strategiami radzenia sobie z przeciwnościami losu).6

Z moich obserwacji i pracy psychologa wnioskuję, że zachowania samobójcze mają tendencję do kumulowania się w rodzinach. Tam, gdzie w rodzinie generacyjnej istniał problem zachowania autoagresywnego, ryzyko wystąpienia ponownego kryzysu może zostać powielone. Być może zachowania te po części są uwarunkowane genetycznie, ale uważam, że największy czynnik ma zachowanie naśladowcze (efekt Wertera), które jest formą społecznego uczenia się i polega na odzwierciedlaniu pewnych zachowań.

Moralny wstyd jako szczególny problem samobójstw w polskich warunkach

Wiedza moralna służy utrzymaniu struktur społecznych, natomiast świadomość moralna człowieka reguluje zachowania wobec innych osób i jest praktycznym zastosowaniem w życiu. Żyjemy w państwie prawa i bezprawia, co powoduje duże rozwarstwienie się społeczeństwa. Na społeczny wymiar postrzegania moralnego duży wpływ ma instytucja Kościoła i uwikłanie jej w przestrzeni politycznej, która powinna być wolna od tego typu wpływów. Moim zdaniem, jeżeli jedna przestrzeń nachodzi na drugą, a nawet staje w symbiozie z nią, nie rokuje to dobrze. Jeżeli mamy świadomość moralną wpływania na pewne wydarzenia, to musimy uświadomić sobie fakt, że to samo zdarzenie będzie odbierane inaczej przez każdego z nas. Obiektywizm rzeczywistości w mojej ocenie nie istnieje, zawsze za opinią będą szły subiektywne konotacje indywidualnych cech charakteru, osobowości itp. Samobójstwo od zawsze było przedmiotem tabu, wstydu. Zazwyczaj w rodzinach używa się sformułowań określających ten czyn jako ucieczkę od problemów, a osobę, która targnęła się na swoje życie określano mianem wariata i klasyfikowano jako chorą psychicznie. Mit ten niestety jeszcze pokutuje i tworzy fałszywy obraz poważnych problemów. Zazwyczaj prób samobójczych dokonują osoby będące w silnym kryzysie emocjonalnym, w stanach depresji, a także osoby postawione w sytuacji bez tzw. „wyjścia”, osoby o wysokiej wrażliwości, które nie radzą sobie z zawodem miłosnym, odrzuceniem, niezrozumieniem i wszechobecną agresją w sieci, która eskaluje na rzeczywistość.

Dyskursy na temat moralności zachowań suicydentów dotyczą przeważnie oceny racjonalności, czy irracjonalności zachowania. Zazwyczaj uruchamiamy myślenie heurystyczne, pełne zniekształceń poznawczych i podchodzimy do tematu z wielką emocjonalnością i ogromną potrzebą oceniania tego typu zachowań, ale zapominamy o tym, że nieznośna sytuacja osoby w kryzysie niesie ze sobą ringelowskie zawężenie pola widzenia. Szczególnie to widać u dzieci i nastolatków zagrożonych samobójstwem. Nie widzą innych możliwości jak anihilacja siebie. Powody tej decyzji są zazwyczaj dla nich tak istotne i ważne, nabierają rangi i mocy, w której dana sytuacja jest trudna, czasami jest to rozwód rodziców, agresja szkolna, wszechobecny hejt, poczucie nieradzenia i presja narzucona z zewnątrz bycia najlepszym. Wstydem są zbyt wysokie statystyki, które obnażają niechcianą prawdę o dobrej kondycji społeczeństwa. Wstydem są samobójstwa seniorów, którzy z powodów ekonomicznych, samotności i strachu już nie próbują, ale dokonują samobójstw. Wstydem są samobójstwa osób w wieku produktywnym, które w rozpaczy nad rosnącymi wydatkami, potężnymi kwotami kredytu nie potrafią udźwignąć ciężaru utrzymania rodziny. Rodziny, która powinna być filarem siły i mocy, a która tę moc utraciła (12 samobójstw w Płocku w ciągu 1 miesiąca). I wstydem jest obarczenie wszystkich innych, tylko nie rządzących za ten stan rzeczy. Wstydem jest brak akceptacji takimi, jakimi jesteśmy, wszelka dyskryminacja, body shaming – zawstydzanie kogoś tylko dlatego, że inaczej wygląda, jest chudy, grubszy, inny, prowadzi to do poczucia wstydu. A wstydem jest polityczne ubliżanie osobom z różnych środowisk, osobom różnej orientacji seksualnej i wstydem jest brak podstawowej wiedzy na temat biologii, seksualności. Wstydem jest brak natychmiastowej pomocy osobom w kryzysie, zamykanie szpitali psychiatrii dziecięcej, brak wykwalifikowanych specjalistów, którzy w trybie natychmiastowym udzielą pomocy, ponieważ kryzys nie minie, nie odłoży się na półkę do następnej wizyty u psychiatry, psychologa, tylko będzie trwał, dopóki nić łącząca ze światem nie zostanie zerwana. Czy wobec powyższych zarzutów nadal moralnym jest ocenianie tego czynu?

Perspektywa zminimalizowania wpływu zachowań samobójczych na przyszłość

Wobec powyższych faktów działania prewencyjne, nastawione na redukowanie liczby samobójstw w społeczeństwie, powinny być kierowane do wszystkich grup wiekowych. Zapobieganie samobójstwom, zdaniem B. Hołysta, to ratowanie nie tylko ciała, ale przywracanie „obumarłej woli chęci do ziemskiej egzystencji” 7.

Atak na własne życie świadczy o wadliwym systemie wsparcia, dezintegracji rodziny i kryzysie egzystencjalnym, a nawet o zasadniczych dysfunkcjach danych systemów społecznych. Programy profilaktyczne powinny prowadzić do odwrócenia zachowań autodestrukcyjnych i wzmocnienia kruchej struktury osobowości, ponieważ mitem jest, że samobójstwa są zdarzeniem nagłym. Nagłym jest impuls, a cały proces presuicydalny może trwać długo poprzedzany czynnikami ostrzegawczymi w postaci werbalizowania, zachowania. Zdarzają się również samobójstwa bez ostrzeżenia i na te właśnie mamy niewielki wpływ, ale na razie, póki istnieje możliwość zapobiegania, to reagujmy i pozwólmy dać szansę na zmianę.

Istota tej zmiany nie tkwi w odratowaniu, ale w dalszym wspieraniu na tyle, na ile jednostka będzie umiała sobie poradzić w przyszłości. Profilaktyka zachowań samobójczych powinna wyjść z samego dołu – rodziny, bo to rodzina kształtuje dziecko, jego obraz siebie, wobec innych, daje system wsparcia w sytuacjach trudnych. Kształtuje osobowość i rozwija zainteresowania, które są czynnikiem chroniącym. Dziecko, osoba, która ma pasje, nawiązuje zdrowe relacje i zrównoważone poczucie wartości, posiada czynniki inhibitoryjne, które uniemożliwiają lub utrudniają popełnić samobójstwo. Czynnikiem buforowym jest oczywiście silna sieć wsparcia społecznego, która łagodzi stresory zewnętrzne.

W dalszym rozwoju niewątpliwie ważne są programy zapobiegania przemocy, prewencji zachowań prozdrowotnych, a także edukacji na temat zapobiegania samobójstwom. W swojej pracy spotkałam się ze strachem, kiedy chciałam wprowadzić temat dotyczący zachowań suicydalnych, a także prewencji wśród studentów. Uczyć przyszłą kadrę pedagogiczną, jak radzić sobie z zachowaniami autoagresywnymi u dzieci i młodzieży. Uznano, że mówienie o samobójstwie jest tożsame z nawoływaniem do samobójstwa. Nic bardziej mylnego, to kolejny mit, dlatego temat ten nadal jest stygmatyzowany i budzi silne kontrowersje nawet wśród kadry akademickiej. Im więcej będziemy mówić o zachowaniach suicydalnych, tym bardziej możemy uratować czyjeś życie. W okresie szkolnym, młodzieńczym, dorosłym, a także starszym zawsze mogą pojawić się kryzysy, ale istotą powinno być umiejętne radzenie sobie w sytuacjach trudnych. Wszelka psychokorekcja, psychoedukacja, sieci wsparcia, a także ogólnie możliwy dostęp do psychologów jest szansą na zrównoważenie życia i śmierci.

Samobójstwo jest ostateczną formą ukazanego żalu, beznadziei ludzi młodych, dorosłych i starszych. Dla nas żyjących jest to ważny sygnał, który jasno pokazuje, że w tym obszarze jest jeszcze wiele do zrobienia. Wszyscy, którym leży na sercu dobro każdego człowieka, powinni dołożyć starań, aby ten niechlubny stan rzeczy zmienić.

O czym mówi taka ilość podejmowanych prób samobójczych? O niewydolności systemu, o niewydolności rodziny i nas samych, o zagubieniu wszystkich, o zatraceniu się w chaosie życia na rzecz konsumpcjonizmu, perfekcyjności, wyidealizowanych ciał. Mówi nam o tym, że za bardzo odcięliśmy się od prawdziwej rzeczywistości, od prawdziwych uczuć i prawdziwych relacji, o ogromnej samotności, samotności wśród tłumu. Wskazana droga terapeutyczna jest tylko ułamkiem tego, co możemy zrobić – przede wszystkim podarować czas drugiemu człowiekowi, dziecku. To najcenniejsza z rzeczy i nic nas nie kosztuje, a może uratować komuś życie. Potrzeba szkolenia dodatkowych suicydologów jest ogromna, pomoc i wsparcie psychologów, pedagogów – niezbędne. System szkolny powinien być bardziej szczelny i uwrażliwiony na różne sytuacje. Potrzebne są programy profilaktyczne, kampanie społeczne, a przede wszystkim powinna być zapewniona natychmiastowa dostępność do lekarzy psychiatrów i psychologów.

Korzystałam m.in. z następujących prac:

Bielicki E., Psychospołeczne uwarunkowania samobójstw dokonanych, Bydgoszcz 1978.

Dominiak Ł., Między nauką a autobiografią. Samobójstwo Emila Durkheima, STUDIA SOCJOLOGICZNE 2008, 3 (190).

Fromm E., O miłości do życia, Kraków 2018.

Gmitrowicz A., Makara-Studzińska M., Młodożeniec A., Ryzyko samobójstwa u młodzieży, PZWL, Warszawa 2019.

Hołyst B., Suicydologia, Warszawa 2001

Hołyst B., Przywróceni życiu, Warszawa 1991.

Jarosz M., Samobójstwa. Dlaczego teraz?, Warszawa 2013.

Kopaliński W., Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych, Warszawa 1990.

Malicka-Gorzelańczyk H., Opinie młodzieży o samobójstwie, Bydgoszcz 2002.

Zabłocka -Żytka L. i Sokołowska E., Pomoc psychologiczna chorym somatycznie, Warszawa 2016.

www.bliskopolski.pl/samobojstwa

https://demagog.org.pl/analizy_i_raporty/samobojstwa-w-2022-roku-przedstawiamy-dane-policji/

www.zwjr.pl

1 A. Gmitrowicz, M. Makara-Studzińska, A. Młodożeniec, Ryzyko samobójstwa u młodzieży, PZWL, Warszawa 2019.

2 M. Jarosz, Samobójstwa. Dlaczego teraz?, Warszawa 2013, s. 9.

3 B. Hołyst, Suicydologia, Warszawa 2001, s. 25.

4 H. Malicka-Gorzelańczyk, Opinie młodzieży o samobójstwie, Bydgoszcz 2002.

5 E. Fromm, O miłości do życia, Kraków 2018.

6 L. Zabłocka -Żytka i E. Sokołowska, Pomoc psychologiczna chorym somatycznie, Warszawa 2016.

7 B. Hołyst, Przywróceni życiu, Warszawa 1991, s. 7.

Joanna Podemska – pedagog, socjolog, psycholog, suicydolog. Wykładowca w Kujawskiej Szkole Wyższej we Włocławku, psycholog w DPS i terapeuta osób z niepełnosprawnościami intelektualnymi w WTZ we Włocławku. Współautorka książek, autorka artykułów z dziedziny psychologii i suicydologii.

 

Artykuł ukazał się w numerze 5/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.

Autorytarny populizm łączy skrajnie prawicowe nurty w sferze wartości i ideologii nacjonalistycznych z lewicowymi postulatami socjalnymi. Siły populistyczne i antydemokratyczne zyskują zwykle popularność w okresach stagnacji gospodarczej i niepewności politycznej, czego Europa doświadczyła w szczególności w latach 30. XX wieku, a w odpowiednio mniejszej skali cyklicznie w okresie powojennym, m.in. w czasie rewolt studenckich w końcu lat 60. ubiegłego wieku, w związku z kryzysem paliwowym w latach 70., czy wybuchem konfliktów narodowościowych w latach 90. po rozpadzie ZSRR i Jugosławii. Populizm zyskuje na popularności w okresach napięć politycznych i nasilenia się sytuacji kryzysowych, w tym zwłaszcza gospodarczych i społecznych, co m.in. miało miejsce w okresie załamania gospodarczego, będącego rezultatem kryzysu systemu bankowego z 2008 roku. Wybory parlamentarne w krajach demokratycznych w tych okresach zamiast koncentrować się wokół programów poszczególnych partii politycznych, często przypominają formułę referendum za lub przeciwko autorytarnemu populizmowi.

Groźne dla demokracji jest utożsamianie się sił populistycznych z wolą całego narodu i nadużywanie hasła o prawach i woli większości, przy jednoczesnym kwestionowaniu podstawowych praw obywatelskich i podważaniu oraz deprecjonowaniu praw jednostki i różnorakich mniejszości, w tym etnicznych, wyznaniowych, orientacji seksualnej itp. Obecnie, na tle napięć w Unii Europejskiej pomiędzy zwolennikami bardziej federalistycznego rozwoju a protagonistami ograniczonej integracji na bazie współpracy niezależnych państw spory zaczęły dotykać prawie wszystkich sfer życia i przybierać na sile. Otworzyło to przestrzeń dla nowych, eurosceptycznych ruchów i partii, w tym radykalnego konserwatyzmu i populizmu nawiązujących także do spuścizny rasizmu, nacjonalizmu i tęsknoty za silną władzą państwową.

Swoboda wyrażania opinii politycznych i zrzeszania się należą do zasadniczych wyznaczników demokracji. W wielu krajach demokratycznych dopuszcza się jednak możliwość wprowadzenia ograniczeń w tym zakresie, a ustawodawstwo tych krajów zawiera też możliwość delegalizacji ugrupowań politycznych posługujących się ideologiami totalitarnymi. Z formalnego punktu widzenia jest to niewątpliwie ograniczenie demokracji, chociaż motywowane nadrzędnymi celami. Powszechnie uznaje się, że państwo demokratyczne musi mieć narzędzia zapobiegania terroryzmowi, rasizmowi i tendencjom totalitarnym, a także pandemiom i katastrofom naturalnym poprzez możliwość ograniczenia swobód demokratycznych w sytuacjach nadzwyczajnych. Stosowanie tego argumentu lub wydłużenia w czasie wprowadzanych ograniczeń ponad rzeczywiste potrzeby może być i bywa wykorzystywane do umocnienia aktualnej władzy. Niemniej jednak wyznaczenie granicy: jakie środki mogą być dopuszczalne, a które przekraczają niezbędną konieczność jest niewątpliwie trudnym wyzwaniem dla demokratycznego państwa.

Liderzy populistyczni, przedstawiając się jako rzecznicy ludu uważają, że wiedzą z góry, jakie są oczekiwania zwykłych ludzi i zamiast normalnych debat i rozmów z wyborcami preferują przemawianie do narodu na wiecach, zwykle do grona zdeklarowanych zwolenników albo za pośrednictwem własnych lub podporządkowanych mediów. Populiści podważają instytucje reprezentatywnej demokracji, określając je jako wrogie wobec zwykłych ludzi siedlisko establishmentu i kontestują reguły państwa prawa posługując się iluzją możliwości odwoływania się w wielu sprawach do rzekomo jednolitej „woli narodu”. Metodą do osiągania tego celu jest bagatelizowanie istnienia w społeczeństwie ideologicznego pluralizmu i prezentowanie konfliktu pomiędzy narodem a elitami jako podstawowego i nadrzędnego.

Skrajnie prawicowy populizm posługuje się ideologią nacjonalistyczną wzniecając w społeczeństwie poczucia zagrożenia suwerenności państwowej oraz osłabienia narodowej kultury i tradycji. Celem jest wytworzenie w społeczeństwie podziału na swoich i obcych, na masy i wyalienowane elity, na krajowy i zagraniczny kapitał, na narodowe i obce, sterowane z zewnątrz media, przy czym tym pierwszym przypisuje się wszystkie cechy i wartości pozytywne, podczas gdy ci drudzy mają utożsamiać się z zagrożeniem dla tożsamości zdrowego jądra narodowej wspólnoty. Populiści atakują podstawy demokratycznego systemu, czyli wolne media, oskarżając je o pozostawanie pod obcymi wpływami, sądownictwo obwiniając o kastowość i oderwanie od spraw tzw. zwykłego człowieka, a instytucje międzynarodowe o wtrącanie się w wewnętrzne sprawy kraju. Egzemplifikacją takiego działania jest niechętny, a niekiedy wręcz wrogi stosunek prawicowego populizmu do integracji europejskiej. Siły te, pod pozorem przywrócenia władzy narodowi, dążą w rzeczywistości do umocnienia własnej pozycji i centralizacji swojej władzy.

Skrajnie prawicowy populizm w dzieleniu społeczeństwa posługuje się często propagandą nienawiści, stosowaną z powodzeniem przez nazistów w hitlerowskich Niemczech. Niemiecki lingwista żydowskiego pochodzenia Victor Klemperer dokonał analizy zmian znaczenia i zabarwienia słów podczas totalitarnych rządów nazistów, zmian, które następowały stopniowo i podobnie jak arszenik podawany w małych dawkach były przyjmowane przez społeczeństwo niezauważalnie, ale po pewnym czasie trucizna zaczęła efektywnie działać. W jego ocenie, nazistowski terror i Zagłada nie byłyby możliwe bez stale powtarzanej propagandy nienawiści. Propaganda autorytarnych i totalitarnych reżimów zwalcza chronione konstytucyjnie prawa i wartości będące podstawą społeczeństw demokratycznych, stąd dążenia do rewizji lub reinterpretacji konstytucji. Propaganda nienawiści ma bowiem służyć jako uzasadnienie i środek do zepchnięcia określonych grup do drugiej kategorii albo nawet całkowitego ich wykluczenia ze społeczeństwa.

Jak podkreśla szwedzki pisarz i krytyk literacki Ola Larsmo1, działanie propagandy nienawiści ma w krótkiej perspektywie zastraszyć społeczeństwo i skłonić faktycznych i potencjalnych przeciwników do autocenzury, a w dłuższej ma na celu wykluczenie określonych mniejszości i grup, jak np. Żydów, muzułmanów, mniejszości seksualnych, czy aktywistów feminizmu ze społeczeństwa oraz zanegować ich prawo do bycia równoprawnymi obywatelami. Autor konstatuje, że wprawdzie propaganda nienawiści nie prowadzi automatycznie do ludobójstwa, jednak wszystkie przypadki tej zbrodni w historii były poprzedzone kampaniami nienawiści2. Siły autorytarne i populistyczne zarówno o podłożu nacjonalistycznym, jak o zabarwieniu socjalno-konserwatywnym lub lewicowym, bazują w mniejszym stopniu na konkretnych założeniach ideowych, a bardziej na odczuciach społecznych oraz na podsycaniu i wykorzystywaniu poczucia zagrożenia i niepewności o przyszłość tworząc iluzję wspólnoty poszkodowanych i wykluczonych w kontraście do wyalienowanych elit. Niekiedy takie działanie może inspirować do działań przestępczych, w tym o podłożu rasistowskim wobec jednostek i grup uznawanych za pozostających, przynajmniej według kryteriów określanych przez te siły, poza narodową wspólnotą3.

Poważną wątpliwość wzbudza, czy państwo przesiąknięte ideologią nacjonalistyczną, w którym pierwiastek narodowy stanowi podstawę funkcjonowania aparatu państwowego, może spełniać kryteria demokratyczne. Nacjonalizm prowadzi bowiem do utożsamiania narodu z państwem, a pogłębianiu tego procesu służą propagowane mity historyczne, symbole, rytuały i praktyki mające na celu scalanie wspólnoty narodowej wokół tych wartości. Ideologia nacjonalizmu stawia poza nawiasem wspólnoty narodowej mniejszości narodowe, a często także religijne i inne węższe grupy. Hasło o chrześcijańskim dziedzictwie Europy jest wykorzystywane do uzasadnienia uprzywilejowywania religii i kościołów chrześcijańskich jako sprzymierzeńców ideologii nacjonalistycznej, co prowadzi wprost do sprzęgania interesów państwa i Kościoła, a każde wystąpienie przeciwko jednemu z tych członów jest traktowane także jako atak na drugi. Charakterystyczne jest jednak, że ze spuścizny chrześcijaństwa czerpane są wybiórczo tylko te wątki, kiedy religia i Kościół rzeczywiście służyły umacnianiu ducha narodowego, języka ojczystego i tradycji, natomiast całkowicie pomijane są te fragmenty historii, które świadczą o ciemnych stronach chrześcijaństwa w rozwoju cywilizacji, w tym także o antypaństwowych działaniach przedstawicieli Kościoła. Ponadto zapomina się o wkładzie judaizmu, islamu oraz tradycji wolnomyślicielstwa w budowie tożsamości społeczeństwa i identyfikacji europejskiej. Nacjonalizm jest ideologią bazującą na budowaniu jedności narodowej z wykluczeniem ze wspólnoty wszystkich osób niemieszczących się w stereotypie patriotyzmu i niemal całkowicie usuwa ze słownika pojęcie społeczeństwa. W tym sensie nacjonalizm jest niewątpliwie ideologią antyhumanistyczną, wykluczającą i spychającą różne grupy społeczne do podrzędnych i podporządkowanych ról w państwie.

Demokracja z natury rzeczy jest heterogenna, opiera się na poszanowaniu różnorodności w społeczeństwie i konkurencji sił politycznych w państwie w ramach konstytucyjnie określonych reguł. Demokracja jest jednak takim systemem politycznym, który – jak dowodzą przykłady z historii – może zostać zniesiony w zgodzie z prawem także w krajach o długich tradycjach demokratycznych. Populizm z reguły nie występuje wprost przeciwko demokracji i nie głosi haseł o zmianie ustroju, natomiast posługuje się postulatem potrzeby zmian i ulepszenia systemu. Nacjonalistyczny populizm nie ucieka się bez potrzeby do użycia siły i represji, lecz uzyskawszy władzę w drodze demokratycznych wyborów stopniowo i systematycznie wykorzystuje demokratyczne instytucje i mechanizmy do demontowania samej istoty demokracji, m.in. poprzez wprowadzanie praw i reguł sprzyjających partii rządzącej, a niekorzystnych dla opozycji. Tak więc upadek demokracji i demontaż państwa prawa może dokonać się niekoniecznie poprzez wojskowy pucz, zamach stanu lub wojnę, lecz także poprzez niekiedy prawie niezauważalne działania z wykorzystaniem metod propagandy nienawiści do podważania i atakowania instytucji państwa prawa, niezależności sądownictwa, adwokatury i mediów oraz podstawowych praw i wolności. Autorytarny populizm bazuje na dychotomii: my – wspólnota narodowa i oni – wyalienowane elity, kierujące się wyłącznie swoimi partykularnymi interesami oraz na prostych objaśnieniach niepowodzeń i sytuacji życiowej członków wspólnoty i przerzucaniu winy za nie na liberalne lub inne elity rządzące. Poparcie udzielane siłom populistycznym może wynikać z powyższych przyczyn, ale może być także wyrazem protestu i niezadowolenia z funkcjonowania systemu demokratycznego.

Problemem dla demokracji jest sytuacja, gdy duża część wyborców nie czuje się reprezentowana w polityce, co z jednej strony pogłębia ich niechęć do udziału w wyborach, a z drugiej czyni podatnymi na wezwania ugrupowań autorytarnych, populistycznych i tzw. partii protestu. Większa frekwencja wyborcza powoduje, że reprezentacja w parlamencie bardziej odzwierciedla układ sił w elektoracie. Mniejsza część społeczeństwa pozostaje wtedy poza systemem, co z definicji winno być dla demokracji korzystne. Ta część społeczeństwa, która jest w dużej mierze pasywna i negatywnie nastawiona do rządzących elit jest bardziej skłonna do identyfikowania się z głosicielami populistycznych haseł, którzy w jej ocenie, wyrażają wolę i interesy ludu.

Czynnikiem sprzyjającym odrywaniu się elit partyjnych od szeregowych członków i struktur lokalnych stało się uniezależnienie się partii politycznych od składek partyjnych dzięki systemowi finansowania partii ze środków publicznych. W partiach politycznych następuje rozbudowa profesjonalnych struktur, ośrodków eksperckich i PR kosztem zanikania wewnątrzpartyjnej demokracji. Wzmacnia się pozycja liderów partyjnych, co skutkuje tym, że partie przyjmują coraz bardziej wodzowski charakter. Partie populistyczne, które występują chętnie w imieniu narodu, w rzeczywistości same są często centralnie sterowane i mają struktury dużo bardziej niedemokratyczne niż tradycyjne partie. Poparcie dla nich w pewnej mierze nie wynika z autentycznej chęci wyborców oddania im władzy, a raczej jest wyrazem antysystemowego protestu i niezadowolenia z polityki tradycyjnych partii. Na zjawisko ograniczonej demokracji, gdy w miejsce przestrzegania niezbywalnych praw jednostek władza koncentruje się i usprawiedliwia swoje działania potrzebami całego społeczeństwa wskazywała Madeleine Albright. Taka władza respektując oczekiwania większości jest w tym sensie demokratyczna, aczkolwiek ograniczona, bowiem nie zważa na interesy mniejszości. Przykładem takiej władzy są Węgry Viktora Orbana, gdzie większość jest tożsama z jego partią Fidesz, a w roli wrogów są przedstawiani cudzoziemcy. Nota bene Viktor Orban sam podważa pryncypia liberalnej demokracji twierdząc, że demokracja nie musi być koniecznie liberalna. Ten sposób myślenia jest bez wątpienia nietolerancyjny i przypomina jak echo szowinistyczny nacjonalizm, kiedy przed stuleciem Mussolini dochodził do władzy4.

Kraje o tendencjach autokratycznych wykorzystują mechanizmy kontroli przepływu informacji w Internecie do zwalczania i szkalowania opozycji, próbując wpływać na opinię publiczną i wybory w innych krajach poprzez dezinformację, działania hakerów i fabryki trolli. W tym procederze niekiedy uczestniczą także upolitycznieni przedstawiciele państwowej administracji. Podobnie jak przed laty kraje autorytarne próbowały odciąć społeczeństwa od dostępu do niezależnej, zewnętrznej informacji poprzez zagłuszanie rozgłośni zagranicznych i zakazy instalowania anten satelitarnych, dzisiaj stosują metodę blokowania dostępu do niektórych globalnych stron internetowych, bądź nawet wprowadzenia alternatywnego Internetu. Ma miejsce nasilające się zjawisko relatywizowania prawdy i faktów, a także stosowania wprost metody fałszowania rzeczywistości. Niesie to z sobą zjawisko powiększającej się liczby ludzi niezainteresowanych w ogóle wiadomościami serwowanymi przez media, głównie ludzi młodych oraz grupy społecznej o niskim poziomie wykształcenia. W konsekwencji pogarsza się w społeczeństwie stan wiedzy o polityce oraz osłabieniu ulegają bodźce do udziału w demokratycznych procesach.

W atmosferze tzw. post-prawdy szybko następuje obniżenie wszelkich standardów etycznych sprawowania władzy, czemu towarzyszy także wzrastające przyzwolenie i zrozumienie części społeczeństwa dla zjawisk korupcji politycznej, przekupstwa elektoratu, nepotyzmu i cynizmu w polityce, przy równoczesnym pogorszeniu się możliwości pociągania do odpowiedzialności osób sprawujących władzę. Zagrożeniem dla demokratycznego porządku jest przyzwolenie społeczne i brak reakcji władz na fale hejtu i realne groźby wobec przeciwników politycznych, w tym co gorsze inspirowane i podejmowane przez struktury, ośrodki i media związane lub podporządkowane władzy państwowej, co stanowi już ewidentne sprzeniewierzenie się regułom demokracji i stwarza ryzyko załamania się jakiegokolwiek dialogu w społeczeństwie. Nie ulega wątpliwości, że w systemie demokratycznym państwo powinno z mocy prawa reagować na tego typu zjawiska, a jeśli tego nie czyni, wówczas trudno je nadal zwać demokratycznym.

W wyborach prezydenckich w USA w 2016 roku szermującemu hasłami populistycznymi Donaldowi Trumpowi udało się zdominować innych kandydatów Partii Republikańskiej i uzyskać jej nominację, a następnie zmobilizować mniej wykształconą część społeczeństwa do udziału w wyborach i ukierunkować jego niezadowolenie przeciwko Hilary Clinton, utożsamianej z elitami. Uderzenie propagandowe ekipy Donalda Trumpa było skierowane także przeciwko różnym komponentom społeczeństwa obywatelskiego w USA. Tradycyjni wyborcy demokratów pogrążyli się natomiast w apatii, ulegając częściowo także populistycznym hasłom. Również w niektórych krajach europejskich siłom populistycznym udało się skanalizować niezadowolenie społeczne przeciwko establishmentowi i generalnie przeciwko rządzącym politykom i tradycyjnym partiom politycznym. Nacjonalistyczno-populistyczna szwedzka partia Sverige Demokraterna wykorzystała obawy społeczne związane z masowym napływem imigrantów do Szwecji w połowie drugiej dekady XXI wieku, podsycając poczucie niepewności na rynku pracy i zagrożenia narastającą przestępczością oraz obawy o jednolitość kulturową Szwecji.

Wzrost poparcia dla nacjonalistycznych, populistycznych i autorytarnych ugrupowań w Europie i w USA wywołuje zaniepokojenie sił demokratycznych i liberalnych w Szwecji i staje się w coraz większym stopniu przedmiotem debaty publicznej. Kristina Persson nawołuje, że również Szwedzi powinni pamiętać o maksymie, że budowa demokracji wymaga czasu i odwagi, ale bardzo mało potrzeba by ją zburzyć5. Na potrzebę stałej troski o stan demokracji zwróciła uwagę grupa szwedzkich intelektualistów, którzy zainspirowani debatą na łamach dziennika „Dagens Nyheter” pt. Stare partie hamują konieczną odnowę opracowali i wydali w 2018 roku poradnik dla demokratów, w którym wskazują, co jednostki winny czynić, aby chronić demokrację6. Ów swego rodzaju podręcznik, rozprowadzony wśród organizacji pozarządowych, kształceniowych i tzw. uniwersytetów ludowych został pomyślany jako przydatna pomoc m.in. przy organizacji różnych kursów i seminariów. Jednym z celów tej akcji było uświadamianie społeczeństwu, że przyczyny pogorszenia sytuacji życiowej leżą nie w imigrantach, lecz w nierównym podziale dobrobytu, atakowi na prawa i wolności obywatelskie oraz pogrzebaniu państwa dobrobytu przez siły neoliberalne. Wskazywanie bowiem na imigrantów, jako przyczynę niepowodzeń i trudności, podkreślają autorzy podręcznika, wywołuje iluzję jakoby samemu przynależało się w skali globalnej do uprzywilejowanej grupy, podczas gdy w rzeczywistości mury i przeszkody powstają w ramach miast, szkół oraz odmiennych dróg karier i awansu zawodowego. Zamiast obarczać winą imigrantów za swoje problemy, winno się żądać lepszego podziału wspólnego dobra i poprawy warunków dla wszystkich. Autorzy wskazują na możliwości, jakie dla społeczeństwa stanowi imigracja i podkreślają, że demokracja rzeczywiście jest w niebezpieczeństwie, ale nie z powodu imigracji, lecz rodzącego się faszyzmu i rasizmu7.

Na wzrastające słabości szwedzkiej demokracji, takie jak znaczący spadek członkostwa w partiach politycznych, nasilającą się segregację w społeczeństwie, rosnące nierówności pod względem wykształcenia i dochodów wskazała też książka Ludowładztwo w czasach strachu z 2017 roku8. W ocenie autorów, w obronie demokracji nie chodzi tylko o instytucje, lecz o odpowiedzialność jednostek za wykazanie się własną, aktywną obywatelskością. Wszystkie autorytarne reżimy mają bowiem swoich urzędników gotowych realizować decyzje władzy, jednak obecnie zapotrzebowanie na indywidualną, profesjonalną etykę jest duże, a „wybór Donalda Trumpa mógł być budzikiem, którego potrzebował cały zachodni świat”9.

1 Zob. art. O. Larsmo Vad är hatsprćk? w: pracy pod red. J. Bengtsson, I. Carlberg, H. Sjöberg Du blir vad do säger, Stockholm, Norstedts, 2021, s. 78–79.

2 Tamże art. O. Larsmo Vad är hatsprćk? s. 79–80.

3 Przykłady takiego oddziaływania można dostrzec np. w nagonce medialnej i w konsekwencji zabójstwie prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza w styczniu 2019 r., ataku w komunikacji miejskiej na profesora mówiącego po niemiecku, brutalizacji hejtu w Internecie, postępowaniu tzw. kiboli, czy w niektórych hasłach podczas różnych manifestacji i pochodów. 4 Zob. M. Albright Fasism, en varning, s. 183.

5 Zob. art. K. Persson Folkbildning 2.0 w: Handbok för demokrater s. 133.

6 Zob. De gamla partierna bromsar den nödvändiga förnyelsen „Dagens Nyheter” z. 3.10.2017 r., w: Handbok … s. 8.

7Zob. art. M.Armiero Den fattige, den rike och invandraren w: Handbok …, s. 14–15, 17, 21.

8Zob. wstęp O. Larsmo, S. Sörlin, E. Åsbrink Handbok … s. 8.

9Zob. O. Wästberg i D. Lindvall Folkstyret i rädslans tid, s. 207.

Artykuł ukazał się w numerze 4/2023 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2023 r. Tekst jest przedrukiem z numeru 2/2023 kwartalnika „Zdanie”.

Res Humana: Jak by Pan scharakteryzował współczesny kapitalizm? Wydaje się, że mamy już z głowy neoliberalizm. Zaczęliśmy zwracać uwagę na ład społeczny, harmonię. Czy w związku z tym jesteśmy blisko uzyskania optymalnego stanu równowagi; a może już go osiągnęliśmy i to jest „koniec historii”? I trzeba tylko znajdować najlepsze rozwiązania konkretnych problemów – bo one zawsze przecież będą się pojawiać. Czy też wciąż istnieją jakieś wewnętrzne sprzeczności systemowe, może nierozwiązywalne?

Piotr Ostrowski: Pytanie, czy powinniśmy w ogóle używać tu liczby pojedynczej? Ja skłaniam się ku tezie, że trudno mówić o jednym – jednolitym – systemie. Kapitalizmów jest wiele. Odwołam się do najbardziej znanej podstawowej kategorii podziału: na koordynowaną i liberalną gospodarkę rynkową. Bliżej której z nich jest Polska? Nasz system gospodarczy wymyka się schematom, tej dychotomii. Jesteśmy jakąś wersją hybrydową, trudno nas przyporządkować do któregoś z tych konkretnych modeli. Przez długie lata wydawało się, że jesteśmy bliżej tego liberalnego, że jesteśmy koniem trojańskim amerykańskiego czy anglosaskiego modelu w Europie. Ale w ostatnim czasie, wyciągając wnioski z błędów popełnionych przy okazji takich zdarzeń i zjawisk, jak kryzys finansowy, pandemia i wojna, zaczynamy myśleć kategoriami koordynowanej gospodarki wolnorynkowej. Jest ona bliższa mojemu sercu, mojemu światopoglądowi, przekonaniu, w jaki sposób świat powinien być urządzany.

Przestawienie się na te tory wymaga silnych, trwałych instytucji. A wszystko, co składa się na tę koordynację – jak chociażby związki zawodowe, dialog społeczny – jest w niezbyt dobrym stanie. Ale jestem optymistą i wierzę w to, że idziemy w kierunku tej bardziej socjaldemokratycznej wersji kapitalizmu.

Res Humana: A czy zagrożeniem dla tego zrównoważonego modelu społeczno-gospodarczego nie jest populizm? Generalnie populiści nie potrafią rządzić, tworzą złudne i względnie krótkotrwałe wrażenie poprawy sytuacji, a w efekcie doprowadzają do dezorganizacji instytucji społecznych.

Piotr Ostrowski: Mają panowie rację. Sądzę, że największym zagrożeniem wypływającym z populizmu jest jego swoisty antypluralizm – przekonanie, że władza państwowa wszystko wie najlepiej. Próbuje więc zwracać się bezpośrednio do każdego obywatela z pominięciem przestrzeni, która jest pomiędzy, czyli szeroko rozumianego społeczeństwa obywatelskiego. Włączając w to także związki zawodowe. Nie są one rządzącym do niczego potrzebne, bo ci są święcie przekonani, że doskonale wiedzą, w jaki sposób adresować propozycje do świata pracy. I tyle, kropka.

Res Humana: Widzi Pan na horyzoncie jakieś zagrożenia dla europejskiego modelu społeczno-gospodarczego? Na przykład płynące z rywalizacji dwóch różnych systemów, amerykańskiego i chińskiego (z których jeden oczywiście jest nam bliższy, ale to jednak nie dokładnie to, co mamy w Europie)?

Piotr Ostrowski: Rysują nam się trzy bloki – Stany Zjednoczone, Chiny (plus pozostałe kraje BRICS) oraz UE. Niewątpliwie Unia Europejska stawia sobie za cel, by być globalnym graczem w tej rywalizacji. Mamy ambicję odgrywania znaczącej roli. Chiny występują tu jako państwo autorytarne, USA prezentują przekonanie o przewadze rozwiązań liberalnych, a Europa mówi: dołożymy ważną cegiełkę w postaci naszego modelu społecznego. Chcemy w tym sporze wygrać także tym argumentem.

Głęboko wierzę, że to jest klucz do sukcesu. Pozytywnie patrzę na obecną Komisję Europejską i bardzo się cieszę, że zrozumiała, iż ten europejski model nie może być tylko pustym hasłem wpisywanym w każdy dokument, tylko musi być czymś całkowicie realnym i namacalnym. Dostrzegam dosyć mocną ofensywę w tym względzie. Europejski Filar Praw Socjalnych został obudowany planem działań, pojawiają się kolejne dokumenty, faktycznie sprzyjające realizacji tych idei. Jako OPZZ przyczyniamy się w ramach europejskiej rodziny związków zawodowych do tego, żeby to rzeczywiście miało miejsce.

Res Humana: Właśnie! Gdy dyskutujecie w tym gronie, czy pojawia się refleksja, że stoimy przed nowymi zagrożeniami? W wyniku presji zjawisk związanych z zupełnie nową fazą postępu technologicznego, w tym rozwoju sztucznej inteligencji, zniknie szereg zawodów…

Piotr Ostrowski: To Unia Europejska jako pierwsza planuje „ucywilizowanie”, określenie ram wykorzystania sztucznej inteligencji. Państwa UE były jednymi z pierwszych, które chciały uregulować pracę platformową1, gdy taka forma zatrudnienia nagle się pojawiła i nie do końca było wiadomo, kto jest pracodawcą, gdzie jest pracownik itd. Te prace są już na finiszu. Teraz bardzo dużo mówi się o kwestii algorytmów, czyli pojawieniu się w stosunkach pracy programów, które decydują o przebiegu rekrutacji, przyjęciach, zwolnieniach, premiach, awansach… Istnieje bardzo pilna potrzeba, aby mieć nad tym jakąś kontrolę.

Spotykam się z głosami, że Unia działa ospale, że młyn brukselski miele za wolno. Regulacje zupełnie nowych obszarów wymagają jednak konsultacji, pogodzenia wielu sprzecznych interesów. Na przykładzie naszego kraju widzimy, jakie są skutki przyspieszonych procedur legislacyjnych i szybkiego podpisywania ustaw.

Res Humana: Ta uwaga doprowadza nas do pytania o dialog społeczny. W Polsce właściwie on się nie toczy.

Piotr Ostrowski: Jeżeli mówimy o dialogu społecznym na poziomie krajowym, to okazuje się, że do tanga trzeba… trojga. Głównym problemem jest tutaj władza publiczna, państwo. W retoryce jest pięknie, rządzący odmieniają termin „dialog społeczny” przez wszystkie przypadki. Tylko cóż z tego, skoro żadne pomysły w zakresie szeroko rozumianego ładu społeczno-gospodarczego nie są konsultowane z partnerami społecznymi. Do tego w Polsce historycznie była skłonność różnych podmiotów dialogu społecznego do dogadywania się z władzą indywidualnie i załatwiania swoich interesów „na boku”.

Cała ta praktyka jaskrawo kontrastuje z tym, jak to przebiega na poziomie unijnym. Dialog społeczny jest nieodzowną częścią europejskiego modelu społecznego i gospodarczego, o którym przed chwilą dyskutowaliśmy.

Ale na poziomie praktyki i u nas ten dialog wygląda całkiem nieźle. Negocjacje płacowe, protokoły dodatkowe do układów zbiorowych pracy – wychodzą. To działa. Zwłaszcza tam, gdzie istnieją związki zawodowe. Pracodawcy i pracownicy się porozumiewają. Jeśli gdzieś to się nie udaje, wszczynane są spory zbiorowe, które zazwyczaj są rozwiązywane na etapie rokowań i mediacji. Strajki się zdarzają. Cieszą mnie te wygrane, jak w firmie Paroc w Trzemesznie czy ten głośniejszy – w Solarisie, bo pokazały, że mogą być skuteczne.

Z badań, jakie kiedyś przeprowadził prof. Gardawski widać, że przedsiębiorcy małego i średniego sektora nie stanowią jednolitej grupy. Są różni. Są biznesmeni i rzemieślnicy. Są ci sfrustrowani i ci paternalistyczni, niechętni dialogowi – trochę jak obecna władza: „ja wiem najlepiej, przecież zawsze robię wszystko z myślą o moich pracownikach, nie skrzywdzę ich; byle tylko nie powstała jakaś niezależna struktura, która będzie głosem załogi”. Wszystko zależy od świadomości ekonomicznej także strony reprezentującej biznes, kapitał: na ile uwierzy w to, że porozumienie z pracownikami ma swoją wartość i służy przedsiębiorstwu, a nie odwrotnie.

Dialog społeczny jest oczywiście tylko środkiem służącym wprowadzaniu punktu widzenia pracowników do szeroko rozumianego ładu społeczno-gospodarczego. Możemy to robić na ulicy, a możemy przy stole. Więc głównym celem praktycznym, jaki sobie stawiam jako przewodniczący OPZZ jest zwiększenie naszej skuteczności. Osiągniemy to wtedy, gdy będziemy po prostu silniejsi. Będę się skupiał na tym, żeby organizacje członkowskie OPZZ były liczniejsze i żeby umiały budować swoją siłę. Stopień uzwiązkowienia jest w Polsce stabilny, od lat utrzymuje się na stałym poziomie, ale mnie to nie cieszy. Poprawa w tym względzie z jednej strony wzmocni naszą pozycję negocjacyjną w konkretnych przypadkach, z drugiej – zwiększy naszą zdolność do wyjścia z naszymi postulatami poza związkową bańkę. Bo one nie tylko skupiają się na prawach pracowniczych. Są też elementem wizji urządzenia państwa czy urządzenia Unii Europejskiej, jeżeli mówimy o tym szerzej.

Res Humana: Z tego co Pan mówi, wynika, że strategia OPZZ zasadza się na metodzie dialogu, a nie np. na „rozwiązaniach francuskich”, czyli huknięciu pięścią w stół. Nie chcielibyście poszukać jakiejś nowej formy nacisku wobec strony rządowej, wymuszania, żeby zaczęła zachowywać się w sposób, powiedzmy wprost, cywilizowany?

Piotr Ostrowski: Myśmy to już przerobili w 2013 roku, kiedy trzy centrale opuściły ówczesną Komisję Trójstronną i zorganizowały we wrześniu całkiem sporą manifestację na ulicach Warszawy. Potem zaprosiły pracodawców, dołączył do tych rozmów rząd i koniec końców w 2015 roku weszła w życie nowa ustawa o Radzie Dialogu Społecznego. Miała być lekarstwem na wszelkie bolączki, ale okazuje się, że moglibyśmy napisać nie wiem jak perfekcyjną ustawę, a i tak diabeł będzie tkwił w tym, w jaki sposób ona będzie wykonywana. Miało być pięknie, a wyszło… jak zawsze. To, co było przedmiotem tamtego sporu i co wywołało wtedy oburzenie, jest w tej chwili powtarzane.

Ale tak, mogę potwierdzić: stawiamy na dialog społeczny. Kiedyś w wewnętrznym badaniu zapytaliśmy naszych członków, którą formę reprezentacji interesów uważają za preferowaną – i w zdecydowanej większości był to dialog. Dopiero potem strajki, protesty i manifestacje. Najpierw siadamy do rozmów i dopiero jeżeli one nic nie dają, wtedy zastanawiamy się, co dalej.

Żeby ten dialog w Polsce naprawić, wszystko musi się wyjaśnić w głowach ludzi władzy. Bo z przedstawicielami pracodawców nie mamy problemu. W ramach dialogu autonomicznego potrafimy znaleźć złoty środek, porozumieć się w wielu sprawach poziomu branżowego, sektorowego. Natomiast w ośrodku władzy nie istnieje żadne centrum, które by takie porozumienia analizowało i dokonywało ich włączenia do systemu prawnego.

Res Humana: A może władza nie jest tu potrzebna? Nie da się osiągnąć tego samego drogą układów zbiorowych?..

Piotr Ostrowski: … które są w Polsce niesłychanie słabe.

Res Humana: Może trzeba je wzmocnić? Czy byłaby to kwestia praktyki, czy wymagałoby to też jakiejś prawnej lub instytucjonalnej obudowy?

Piotr Ostrowski: Pracodawcy zawsze twierdzili, że układy zbiorowe nie są im do niczego potrzebne. Choć ja uważam, że potrzebne są również im. Potwierdzają to przedsiębiorcy skandynawscy, kiedy się z nimi o tym rozmawia. Choćby dla ograniczenia kosztów transakcyjnych – to pierwszy z brzegu argument. I znowu podkreślam: z optymizmem patrzę na rozwiązania, jakie pojawiły się w Unii Europejskiej. Dyrektywa z jesieni zeszłego roku w sprawie adekwatnych wynagrodzeń w UE zawiera również solidny artykuł dotyczący wzmocnienia układów zbiorowych pracy. Teraz trwa jej przekładanie na polskie prawo. Staram się, żeby nie była to kolejna „wydmuszka” (piękne zapisy na papierze, tylko w celu zaspokojenia oczekiwań Komisji Europejskiej), ale żeby rzeczywiście wzmocnić układy zbiorowe pracy. Nie idzie to łatwo, ale liderzy organizacji pracodawców zaczynają już przychylać się do przekonania o istnieniu takiej potrzeby. Między innymi po to, żeby odgrodzić się od władzy i budować jakąś formę dialogu społecznego, zinstytucjonalizowania stosunków pracy na poziomie przedsiębiorstw. A jeszcze lepiej, gdyby także na poziomie branż, sektorów.

Wzmocnienie znaczenia układów zbiorowych jest kwestią praktyki. W kodeksie pracy jest przepis, który już w tej chwili pozwala ministrowi do spraw pracy, na wniosek obu stron, rozszerzyć ponadzakładowy układ zbiorowy pracy na przedsiębiorstwa, które do niego nie przystąpiły. Naprawdę, istnieje taki przepis, jakby zapomniany! Nigdy nie został zastosowany. Raz na jakiś czas wyciągam go i pokazuję: „Proszę zobaczyć, u nas też jest to możliwe!”. Chciałbym, żebyśmy kiedyś wraz z pracodawcami powiedzieli: „Sprawdzam!” i wysłali do tego ministra informację, że chcemy rozszerzenia jakiegoś ponadzakładowego układu zbiorowego.

Mogłaby to przy okazji być odpowiedź na pytanie, jak lepiej chronić prawa pracownicze w przedsiębiorstwach, w których w ogóle nie ma związków zawodowych, w tym w sektorze małych firm i mikroprzedsiębiorstw. Mechanizm rozszerzania układów zbiorowych pracy – czyli taki, kiedy silni się porozumiewają, tworzą rozwiązania ogólne dla danego sektora i potem ten układ zaczyna obejmować wszystkie podmioty – znany jest w wielu krajach europejskich. Wychodzi się tu z założenia, że związki zawodowe oczywiście są organizacjami swoich członków, ale reprezentują też interesy wszystkich pracowników.

Ważną rolę, jeśli chodzi o wzmacnianie układów zbiorowych, może odegrać samorząd terytorialny. Ostatnio rozmawiałem o tym z prezydentami Sosnowca i Dąbrowy Górniczej. Obaj są bardzo otwarci na zrobienie eksperymentu w postaci zawarcia układu zbiorowego pracy pracowników samorządowych tych dwóch miast. Jesteśmy na dobrej drodze do realizacji tego pomysłu.

Res Humana: Co jeszcze znajduje się wysoko na liście priorytetów Pana strategii jako nowego przewodniczącego OPZZ?

Piotr Ostrowski: Chcę doprowadzić do tego, by związki zawodowe pozytywnie się kojarzyły. By ludzie uznali, że kiedy mają problemy w miejscu pracy, to pierwszą rzeczą, o której pomyślą, nie będzie: „Jak zmienić pracę?” albo „Jak przeczekać – może to minie?”, tylko: „W jaki sposób reagować?” Albert Hirschman sformułował trzy typy działań w takiej sytuacji: lojalność, krytyka, rozstanie. Więc ja bym chciał, żeby dominowała ta krytyka. Żeby ludziom wbiło się do głowy, że: „Najpierw to ja spróbuję trochę pokrytykować”. Wiemy doskonale, że indywidualna krytyka raczej jest skazana na porażkę, bo przedsiębiorca zawsze będzie na silniejszej pozycji, a władza biznesu będzie zawsze silniejsza niż pozycja pracowników. Ale krytyka zbiorowa może tę nierównowagę balansować.

Jestem też wielkim zwolennikiem partycypacji pracowniczej. Idea samorządnej Rzeczypospolitej leży mi na sercu. Jednym z pomysłów OPZZ jest rozszerzenie możliwości wybierania przez pracowników przedstawicieli do rad nadzorczych także na sektor prywatny. Polska jest europejskim wyjątkiem, bo u nas jest taka możliwość, ale istnieje tylko w sektorze skomercjalizowanym, w spółkach, które kiedyś były przedsiębiorstwami państwowymi.

Res Humana: A wierzy pan w społeczną odpowiedzialność biznesu ?

Piotr Ostrowski: [chwila ciszy] Szczerze? Nie.

W ogóle mam problem z tym pojęciem. Kiedy ktoś mówi, że trzeba promować społeczną odpowiedzialność biznesu, to od razu zadaję pytanie, czy biznes generalnie, z natury rzeczy, jest nieodpowiedzialny? Trochę w tym marketingu, trochę green washingu2.

Moglibyśmy po marksowsku powiedzieć, że interesy jednak są różne. Przedsiębiorca myśli o zysku, pracownik – o tym, żeby mieć jak najlepszą pozycję, jak najwięcej zarobić i mieć jak najlepsze warunki pracy. Możemy do tego podejść radykalnie, zgodnie z teorią konfliktu – że te interesy są sprzeczne, nierozwiązywalne. Ja bym jednak sprzyjał tutaj wizji socjaldemokratycznej: są różne. Czasami można się dogadać, czasami niekoniecznie. To jest coś naturalnego…

Res Humana: Czyli raczej Bernstein, nie Marks.

Piotr Ostrowski: [śmiech] Tak.

Res Humana: Jak rozumiemy, kluczowym słowem dla OPZZ i dla Pana osobiście jest skuteczność. Czy uznalibyście za zwiększenie tej skuteczności sytuację, w której uczestniczylibyście w sprawowaniu władzy? Gdybyście na przykład mieli swoich posłów? To już się zdarzało.

Piotr Ostrowski: To jest pytanie o to, czy związki zawodowe powinny być polityczne. Niewątpliwie politykę współtworzą. Sam fakt, że domagają się np. podwyższenia płacy minimalnej w 2024 roku jest świadectwem ich polityczności. Natomiast czy muszą być graczem partyjnym, obecnym w parlamencie? Tę dyskusję przeprowadzamy raz na jakiś czas, ona wraca do nas jak bumerang. Moim zdaniem – raczej nie. To nie jest rola związków zawodowych. Jesteśmy raczej takimi, mówiąc współczesnym językiem, lobbystami. Warto budować właściwe relacje – czy przez instytucje dialogu społecznego, czy w relacjach dwustronnych – po to, aby w większym stopniu naciskać na przyjmowanie rozwiązań lepszych z punktu widzenia naszych interesów.

Res Humana: Kto reprezentuje związki zawodowe w systemie obecnej władzy? A może pytanie powinno brzmieć: kto w związkach (a dokładniej: w jednym związku, w Solidarności) reprezentuje obóz władzy? Jaka tam jest relacja?

Piotr Ostrowski: Na to pytanie trudno mi odpowiadać, bo nie jestem tam w środku. Docierają do mnie sygnały, że nie ma stuprocentowej zgody na sposób, w jaki ukształtowały się te relacje. Że istnieje silne środowisko, które je kontestuje, uważa, że to jest zła droga.

Res Humana: W tej rozmowie nie padło jeszcze ważne słowo: nierówności. Czy uważa Pan, że współczesny kapitalizm jest w stanie wytworzyć wewnętrzne mechanizmy, które będą sprzyjały łagodzeniu nierówności, zmniejszaniu różnic?

Piotr Ostrowski: Wiemy doskonale, że w pewnym momencie kapitalizm umiał się zaadaptować do nowych wyzwań. Poprzez swoje instytucje, poprzez to, że włączył świat pracy do procesu podejmowania decyzji. Mieliśmy złote lata powojenne, Welfare State. Gdy dziś rozmawiam z przedstawicielami biznesu, zdają sobie sprawę z tego, że nadmierne nierówności prędzej czy później wyjdą nam bokiem. Jeśli nie będziemy mieli sprawiedliwego systemu podatkowego i redystrybucyjnej polityki państwa, to dojdzie do konfliktu.

Jednym z problemów jest dyskryminacja kobiet w stosunkach pracy. Docierają do mnie sygnały, że wbrew oficjalnym statystykom i w Polsce są na tym tle spore nierówności płacowe (nawet rzędu 20 procent). Współpracowaliśmy w tej sprawie z Kongresem Kobiet, pracowaliśmy nad unijną dyrektywą. Jestem też za obowiązkowym udziałem kobiet w zarządach i radach nadzorczych spółek publicznych. Znowu to, co dobre, spływa do nas z Brukseli.

Res Humana: Dziękujemy za rozmowę.

Dr Piotr OSTROWSKI jest socjologiem, od grudnia 2022 roku – przewodniczącym Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych. Z ruchem związkowym jest związany od ponad 20 lat, m.in. założył organizację OPZZ „Konfederacja Pracy” w jednym z warszawskich marketów budowlanych, z którego został zwolniony po zaledwie 10 dniach od utworzenia związku. Od 2018 r. był wiceprzewodniczącym OPZZ, a w listopadzie ub.r. został wybrany na członka Rady Generalnej Międzynarodowej Konfederacji Związków Zawodowych (ITUC).

 

1 Praca platformowa, ang. crowd employment – forma zatrudnienia, w której popyt i podaż na usługi są kojarzone za pośrednictwem internetowych platform, takich jak Uber czy Glovo – wyjaśnienie redakcji.

2 Komunikacja marketingowa przedsiębiorstwa, bazująca na fałszywych lub wprowadzających w błąd deklaracjach, dotyczących zgodności produktu lub jego elementów z zasadami ochrony środowiska – wyjaśnienie redakcji.

 

Wywiad ukazał się w numerze 4/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.

Jako podcast zamieściliśmy też nagranie tej rozmowy.

W odniesieniu do obecnego szerokiego spektrum wyboru ideologii (a więc pewnego porządku aksjologicznego), lepiej mówić nie o kryzysie, lecz o przesileniu, które stanowi pojęcie mniej wyeksploatowane, a bardziej łączące się z nadmiarem. Zatem przesilenie to nadmiar możliwości, nadmiar bodźców i nadmiar zbędnych potrzeb. Przesilenia dotykają wszystkich aspektów życia współczesnego człowieka, dotychczasowe porządki w wymiarze jednostkowym i społecznym uległy deprywacji, a czasem całkowitej dekompozycji. Współczesność i przyszłość to wyzwania, które trzeba wypełnić adekwatną treścią i wartościami, które będą szczególną rewitalizacją człowieka i człowieczeństwa. Najbardziej brutalnie wykorzystywany na potrzeby ideologii jest konsumpcjonizm. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że nie można utrzymać życia bez konsumpcji, to konieczność biologicznie uwarunkowana. Jednak wolny rynek z czynności koniecznej uczynił swą strategię przetrwania. Konsumpcjonizm rozumiany jest jako nadmierne przyswajanie dóbr materialnych i usług, które składają się na kształtowanie postawy roszczeń wobec otoczenia w każdym zakresie. Im bardziej ostentacyjny konsumpcjonizm, charakteryzujący się ogromną produkcją indywidualnych śmieci, tym lepsza jakość życia jednostki, tym lepszy styl życia, a w konsekwencji – gwarancja sensownego istnienia człowieka w świecie.

Korporacje światowe zajmujące się produkcją wszelakich dóbr i usług znakomicie zagospodarowały konieczność konsumpcji. Poniosły wielkie koszty związane z edukacją współczesnego społeczeństwa, aby nauczyło się ono reaktywności na działania rynku i pielęgnowało potrzebę posiadania rzeczy, a w odpowiednim momencie przekształciło potrzebę w uzależnienie. To właśnie rynek i współczesny, „wyzwolony” z wszelkich zasad i wartości poza zyskiem, kapitalizm wypromował rzecz przed człowiekiem. Dziś przedmioty oraz ich posiadanie decydują o statusie człowieka, o jego stylu życia, a często o jego wartości. To posiadanie rzeczy jest warunkiem istnienia człowieka w świecie. Osoba, która nie poświęca się konsumpcji, jest elementem nieprzystosowanym, zbędnym. Dziś gospodarce korporacyjnej potrzebny jest człowiek rynkowy odpowiednio sformatowany, to znaczy przewidywalny, zunifikowany, uzależniony. Taki, który nie będzie poświęcał się zbędnej refleksji i zadawał pytania: „Dlaczego?”. Ta ideologia stworzyła również szereg zasad. Norm, które pokazują, co jest dobre, co powinno się posiadać, aby istnieć w świecie i coś w nim znaczyć. Bo „być to mieć”, o czym pisał już Erich Fromm.

Przeciwwagą konsumpcjonizmu miał być konsumeryzm, jako działalność, której celem miała być ochrona konsumentów przed niepotrzebną, nadmierną lub bezzasadną konsumpcją. Założenie jakże piękne! Niestety, nigdy niezrealizowane, ponieważ zagrażające uszczupleniem zysków wielkich korporacji. Konsumeryzm został przejęty przez producentów dóbr. Jako ruch mający ograniczać konsumpcję i dbający o ekologię, został włączony w masową produkcję, stając się „łatką” proekologicznych działań globalnych graczy, o czym szeroko pisze
Naomi Klein.

Wielość ideologii to szerokie spektrum możliwych wyborów. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Nasuwa się jednak pytanie, czy przy takim rynkowym formatowaniu człowieka (jego umysłu), ów człowiek faktycznie korzysta z tego wyboru. Czy raczej jest wybierany, dobierany, włączany po uprzednim skodyfikowaniu? Konsumpcjonizm zainicjował kształtowanie we współczesnym człowieku nowych postaw, nowych potrzeb poprzez wykorzystanie wiedzy o biologicznej reaktywności człowieka, a także na temat jego wrodzonej skłonności do nieprzemęczania się, tak fizycznego, jak i intelektualnego. Świadomość potrzeb ludzkich pozwala kształtować środowisko ich zaspokajania lub dobudowywać hybrydy do modelu podstawowego, kreować nowe potrzeby. Nie zawsze prawdziwe, jednak moderowane na bazie potrzeb podstawowych.

Dziś można dyskutować, czy aby na pewno kolejność w piramidzie Abrahama Maslova jest właściwa. Na przykład okoliczności wojny bez wątpienia spowodowały sytuację, w której potrzeba bezpieczeństwa stała się obiektem szczególnego znaczenia Jest ona dziś eksploatowana w sposób niebywały w wymiarze indywidualnym i społecznym. Na potrzeby jednostki powstała masa usług, których celem jest ochrona szeroko ujmowanego dobrostanu; ochrona osobista, mienia, prawna, ubezpieczenia od wszelkiego rodzaju zdarzeń i okoliczności czy też własnych zaniedbań. Podobnie rzecz się ma z potrzebą ochrony społeczeństwa, tylko skala i służby do jej zaspokajania są nieco inne (czasem tylko bardziej liczne). Współczesny człowiek odgradza się, zabezpiecza, budując wokół siebie otulinę z rzeczy i usług. Pragnie być bezpieczny, potrzebuje tego, więc rynek tworzy rzeczy i usługi w odpowiedzi na wcześniej wykreowane i stale eskalowane zagrożenia.

„Człowiek urynkowiony” wszystkie swoje emocje ma w ciągłej aktywności, żyje w pełnej gotowości i oczekiwaniu na bodźce. Bez tego rynek (taki, jakim go znamy) dawno przestałby istnieć, a zatem każdy komunikat zbudowany jest na ataku emocjonalnym. Wielkim marnotrawstwem rynkowym byłoby pozostawić jednostkę ludzką w stanie obojętności, znudzenia lub spokoju, zatem potrzebna jest wszechobecna przemoc w postaci manipulacji, która skutkuje oczekiwaną reaktywnością. Wolny rynek ukształtował (stosując niezbyt wyrafinowane, ale skuteczne metody) uzależnienia konsumpcyjne, pragnienie posiadania potrzeb i możliwości ich zaspokajania. I nie dotyczy to wyłącznie indywidualnego bezpieczeństwa, ale wszystkich ludzkich potrzeb składających się na nasze wyjątkowe JA.

Można kontestować w tym miejscu, czy aby na pewno potrzeba samorealizacji również jest urynkowiona, wszak to kwestia wyjątkowa, odnosząca się do indywidualnych predyspozycji i uwarunkowań osoby. Okazuje się jednak, że „sens życia” również można „nabyć” w postaci przedmiotów, usługi – to wyłącznie kwestia zdefiniowania tego, co oznacza samorealizacja, a – jak pokazał E. Fromm – przedmiot również może być sensem bycia. Gdyby jednak jakaś rzecz lub usługa nie spełniały oczekiwań, są idee do wzięcia wbudowane w ideologie, te zaś (obwarowane strukturami) chętnie zagospodarują, pomogą, przygarną, pozwolą zachować pozory szacunku i podarują osiągalny sens życia. A nawet wskażą drogi do jego osiągnięcia. Nie ma większego znaczenia, czy sensem będzie zbawienie, ochrona życia czy świata, czy też może coś bliższego, bardziej zrozumiałego, np. ekstremalny patriotyzm lub, dla przykładu, podróże. Zasady obowiązują wszędzie podobne.

Przedstawiony tu schemat działa, jest ciągle skuteczny, ale nie stanowi zjawiska uniwersalnego. Takiego, aby mówić, że wszyscy jesteśmy reaktywni i funkcjonujemy zgodnie z zaprogramowanym algorytmem. Człowiek wciąż pozostaje bytem nieokreślonym, jak pisał J. Litwin. Wymyka się schematom, bo dokonuje refleksji. Lub jest nimi zmęczony, znudzony, więc dokonuje „samowykluczenia”. Albo poszukuje nowych rzeczy, doznań, a czasem pasji.

Jesteśmy dziś świadkami pewnego przesilenia, przesytu, zwłaszcza ideologią konsumpcjonizmu, wynikającego ze zmęczenia pogonią za wszelkimi nowinkami, która stała się tak powszednia, że już pozbawiona atrakcyjności. Zagrożenia ostatnich lat, a więc pandemia i wojna wpłynęły otrzeźwiająco na stan świadomości współczesnego człowieka, burząc nieco jego samouwielbienie i wiarę w boskie predyspozycje. Wszechmoc człowieka wobec tak wielu jednoczesnych zmian okazała się iluzją. Ostatnie doświadczenia pokazały, że ani produktywizm, ani konsumpcjonizm, ani inne ideologie nie mogą wypełnić życia czy zbudować dobrostan w wymiarze czysto ludzkim. Antropocentryczna postawa współczesnego człowieka całkowicie wyczerpała swą formułę (Ewa Bińczyk). Ideologia konsumpcjonizmu sformatowała człowieka rynkowego, narcystycznego i bezrefleksyjnego, który motywowany pogonią za rzeczami (a dokładniej za przyjemnościami oferowanymi natychmiast) stał się dla siebie i innych przedmiotem, sprzedawanym i kupowanym.

Każda ideologia, konsumpcjonizm również, odczłowiecza. Nasze kruche człowieczeństwo zbudowane jest na umiejętności formułowania myśli, konstruowania nowych, odkrywaniu świata zewnętrznego i wewnętrznego indywidualnie. Człowieczeństwo to również uczucia wyrażane, jak też umiejętnie odczytywane, a w konsekwencji okazywane adekwatnie z uwzględnieniem bardzo wrażliwego i delikatnego czynnika ludzkiego. Szczególnym elementem człowieczeństwa jest zachowanie, kultura i schematy, odtwarzane, ale i nowo tworzone. Gdyby nie one, bazowalibyśmy na ubogich instynktach, ważnych, ale prymitywnych. Ideologie niosą w każdym z tych obszarów; myślenia, odczuwania, zachowania własne schematy, według których należy postępować, jak wartościować i do czego się odnosić. Zbiór algorytmów, przyporządkowany każdej z ideologii jest systematycznie uzupełniany, a pole autonomicznych działań człowieka – nieustannie zawężane. Dlatego śmiało można twierdzić, że dzisiejsze ideologie (nie tylko konsumpcjonizm) zwalniają z podejmowania decyzji i zupełnie nie wymagają odpowiedzialności. W takiej sytuacji człowieczeństwo utrzymuje swój stały poziom, pewien rodzaj niezmienności, zgodny ze wzorem wypracowanym przez ideologię. Przy tak szybkim postępie otoczenia, wielu dziedzin życia powoduje to, że stałość staje się regresem. Jakakolwiek niekompatybilność człowieka z ideą czy ideologią powoduje, że ten będzie odrzucony jak wybrakowany produkt, a tego żaden człowiek nie chce. Pozostaje więc albo przystosować się do ideologii, nie dbając nadto o własne człowieczeństwo, posiadając jednak nieco iluzoryczne poczucie przynależności, bycia elementem większej całości. Albo odważyć się na krok w stronę autonomii i niepewności, a tym samym utracić namiastkę bezpieczeństwa i własny krąg przynależności.

Dziś, w dobie wielu sytuacji trudnych, takich jak wojna, pandemia i kryzys ekonomiczny, człowiek doświadczył odrzucenia, wykluczenia, a nade wszystko wykorzenienia. Zwłaszcza w odniesieniu do wartości trwałych, a nie rynkowych. Jeśli bowiem nie osiągamy zysku w postaci władzy, prestiżu czy pieniędzy – cóż nam zostało? Konsumpcjonizm i jego wyczerpująca się formuła oraz inne zaistniałe przesilenia wpływające na konsumpcję sprawiły, że współczesny człowiek zaczął poszukiwać nowych rozwiązań, nowych wartości. Dotychczasowe wartości rynkowe nie są już atrakcyjne, w społeczeństwie tak bardzo transparentnym, jak współczesne, wszelkie dotychczasowe wzory są pustymi symbolami wymagającymi nowego zdefiniowania. Jednak wydaje się to bardzo trudnym wyzwaniem dla społeczeństwa, które zaniechało transcendencji, co pokazuje Byung Chul-Han (ur. 1959). Ten współczesny niemiecki filozof pochodzący z Korei Południowej dokonuje analizy współczesnego społeczeństwa, określając je jako „społeczeństwo zmęczenia”. Współczesny człowiek, który uwalnia się od kontroli ideologicznej, żyjący w uwikłaniu w powszechny produktywizm (gdzie każda czynność musi być korzyścią, a każda wartość powinna mieć odbicie w „monetyzacji”), zatraca się w samoograniczeniu do „tu i teraz”. Pozbawieni transcendencji i przytłoczeni wyłącznie pragmatyzmem lub uwikłani w ideologie, jesteśmy zmęczeni, bezsilni, tworzymy przypadkowe zbiorowiska i krótkoterminowe sensy. Szukając ratunku, współczesny człowiek poddaje się farmakologii, szuka terapii, oddaje się sektom lub nałogom. Są to jednak działania pozorne, nie dotykające natury współczesnych przesileń. Gdzie zatem szukać lekarstwa, które nie będzie tylko plasterkiem na dzisiejszy stan człowieka i człowieczeństwa? Odpowiedź wydaje się niezwykle prosta. Otóż kultura i cywilizacja europejska zbudowana jest na trzech filarach i nawet jeśli różne siły w różnym czasie starały się je skruszyć, to ich trwałość jest na tyle znacząca, że jeszcze nie czas mówić o zmierzchu tej kultury i tej cywilizacji. Te filary to prawo rzymskie, dające wykładnię wolności człowieka, szacunku i sprawiedliwości, filozofia grecka, która stawia najważniejsze dla człowieka pytania i pokazuje, jak szukać sensownych odpowiedzi, po to, aby nie niszczyć człowieka, społeczeństwa i tego wszystkiego, co człowiek potrafi stworzyć. Trzeci filar to chrześcijaństwo i jego wartości. Nie wolno w to mieszać porządku instytucjonalnego (który uległ tak wielu wypaczeniom) z porządkiem moralnym, etycznym czy religijnym. W tych obszarach człowiek ma do dyspozycji bogate źródła odkrywania wartości. To źródła eksploracji nowych kierunków myślenia, a przynajmniej nowych treści. Wielu współczesnych uczonych (Roger Penrose – fizyk czy John Lennox – matematyk) pokazało, że racjonalność, a więc to, co ziemskie, nie wyklucza tego, co pozaziemskie – pozamaterialne. Propagatorem myślenia o kompatybilności między teologią a nauką racjonalną, czyli dziedziną opisującą rzeczywistość tego świata, jest Michał Heller.

Żadna ideologia nie osiągnęła na tyle swojej pełnej formy, aby całkowicie wykorzenić z kultury europejskiej jej fundamenty, a zatem sytuacja współczesnego człowieka nie jest tak dramatyczna, jak wieszczą niektórzy. Gdyby odwołać się do koncepcji historiozoficznej Stefana Symotiuka1 o kołowrocie dziejowym w postaci epicyklu, to okazuje się, że jesteśmy zaledwie na kolejnym zakręcie – nie pierwszym i nie ostatnim – i bez wątpienia wyjdziemy z niego wzmocnieni. Jest więc nadzieja, że wspinając się na wyższy poziom technologiczny, a nade wszystko świadomościowy, po przebytych przesileniach nie zatracimy człowieczeństwa. Może nawet wzbogacimy to, co już mamy.

Korzystałam m.in. z publikacji:

1. Barber B., Dżihad kontra McŚwiat, przeł. H. Jankowska, Muza, Warszawa 2007.

2. Barber B., Skonsumowani. Jak rynek psuje dzieci, infantylizuje dorosłych i połyka obywateli, przeł. H. Jankowska, Muza, Warszawa 2008.

3. Bauman Z., Sztuka życia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009.

4. Beck U., Społeczeństwo ryzyka, przeł. S. Cieśla, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2004.

5. Bińczyk E., Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu, PWN, Warszawa 2018.

6. Chui-Han B., Społeczeństwo zmęczenia i inne eseje, przeł. R. Pokrywka, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2022.

7. Fromm E., Mieć czy być?, przeł. J. Karłowski, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2003.

8. Fromm E., Ucieczka od wolności, przeł. J. Ziemilski, Czytelnik, Warszawa 1977.

9. Heller M., Nauka i teologia niekoniecznie tylko na jednej planecie, Copernicus Center Press, Kraków 2019.

10. Litwin J., Nieokreślenie i człowiek, PIW, Warszawa 1976.

1 Profesor S. Symotiuk dokonał prezentacji swojej koncepcji historiozoficznej na spotkaniu PTF 14.12.2016 r. Referat nigdy nie został spisany ani opublikowany.

Dr Iwona Zakrzewska (Wydział Filozofii i Socjologii UMCS), autorka licznych esejów i podręczników dla studentów, zajmuje się interdyscyplinarnym analizowaniem problemów współczesnego człowieka.

 

Artykuł ukazał się w numerze 4/2023 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2023 r., a następnie został przedrukowany w numerze 3/2023 kwartalnika „Zdanie”

Od czasu integracji z Unią Europejską polski sektor żywnościowy odgrywa coraz większą rolę w gospodarce światowej. Nie byłoby tego sukcesu, gdyby nie wizja tych sił politycznych, które od samego początku transformacji czyniły starania, aby członkostwo Polski w UE stało się faktem jak najszybciej. Sukcesy polskiego sektora żywnościowego nie mogą przysłaniać jego słabszych stron i wyzwań związanych z przyszłością.

Wyzwania przed sektorem żywnościowym w nadchodzącej przyszłości

Współczesna gospodarka stanęła w obliczu nieprzekraczalnych barier ekologicznych – ograniczonych zasobów środowiska przyrodniczego oraz wielu wyzwań wiążących się z bezpieczeństwem żywnościowym i zaspokojeniem innych potrzeb społecznych. Z tej przyczyny zrodziła się idea zrównoważonego rozwoju, mająca na względzie taki rozwój społeczno-gospodarczy (cywilizacyjny), który zapewnia osiąganie celów społecznych w ramach potencjału środowiska naturalnego, tj. zapewnia trwały rozwój.

W urzeczywistnianiu idei zrównoważonego rozwoju – przyjętej jako dyrektywa na poziomie planetarnym, Unii Europejskiej, krajowym, a nawet niższych poziomach – bardzo ważne miejsce przypada rolnictwu, pomimo dominacji w krajach ekonomicznie rozwiniętych usług i przemysłu. Wynika to przede wszystkim z istoty rolnictwa oraz funkcji, jakie ono pełni.

Rolnictwo pełni przede wszystkim funkcję żywnościową – wytwarza produkty zaspokajające elementarną potrzebę ludzką (wyżywienie) i w dającej się przewidzieć przyszłości jest nie do zastąpienia przez laboratoryjne czy fabryczne sposoby wytwarzania żywności. Rośnie bowiem znaczenie rolnictwa w zapewnianiu bezpieczeństwa żywnościowego, czemu nie podoła tzw. globalny system żywnościowy, którego podstawę tworzą wielkie korporacje przemysłowe i handlowe oraz rynek globalny.

Współczesne rozumienie bezpieczeństwa żywnościowego obejmuje dostarczanie nie tylko kalorii (ilości), lecz także produktów o wysokiej jakości i wytwarzanych w sposób przyjazny dla środowiska przyrodniczego i spójny społecznie. Dodać trzeba, że rośnie znaczenie rolnictwa w produkcji energii i dostarczaniu surowców dla przemysłu.

Coraz większe znaczenie ma funkcja ekologiczna, rolnictwo wytwarza bowiem biomasę – prawdziwą wartość dodaną – i zarządza lwią częścią przestrzeni fizycznej – środowiska przyrodniczego. Jest głównym użytkownikiem terenu (ziemi), wchodząc w rozległe interakcje ze środowiskiem przyrodniczym. Sposób produkcji rolniczej ma zasadnicze znaczenie dla korzystania z zasobów naturalnych oraz pełnienia funkcji ekosystemowych (ekologicznych), w tym zwłaszcza bioróżnorodności, wody i klimatu. Problem w tym, że sukces produkcyjny rolnictwa industrialnego został osiągnięty często ze szkodą dla środowiska naturalnego, jak też jakości żywności, i staje się społecznie coraz droższy. Rolnictwo trzeba zatem przestawiać na system zrównoważony z mniejszym zaabsorbowaniem środków pochodzenia przemysłowego (kopalin) a większym wykorzystaniem innowacji agrobiologicznych. Natomiast cały system żywnościowy trzeba ujmować w jednym systemie środowisko – rolnictwo i przemysł spożywczy – wyżywienie – zdrowie.

Rolnictwo ze względu na pracę i dochody dla ludności mieszkającej na wsi jest bardzo istotne dla witalności obszarów wiejskich (miejscowości wiejskich i lokalnych miasteczek) oraz kreowania i zachowania kultury i tradycji.

Dobra i usługi ekosystemowe i społeczne dostarczane przez rolnictwo sprawiają, że pomimo spadku udziału rolnictwa w tradycyjnie pojmowanej strukturze społeczno-ekonomicznej, znaczenie rolnictwa nie tylko nie zmniejsza się, lecz przeciwnie – wzrasta. Problem w tym, iż dotyczy to głównie produktów niekomercyjnych – nieznajdujących wyrazu w cenach ustalanych na rynku – ale coraz ważniejszych w ocenie społecznej. Za dostarczenie tych dóbr i usług należy się wynagrodzenie, co powinno sprzyjać zrównoważonemu rozwojowi rolnictwa i osiąganiu celów społecznych.

Czy polski sektor żywnościowy jest przygotowany, by sprostać obecnym i przyszłym nowym megatrendom konsumenckim i producenckim?

Megatrendami można określić globalne siły, które mają wpływ zarówno na życie gospodarcze, jak i społeczne. Oddziałują także na przebieg szeregu procesów, takich jak np. produkcja, konsumpcja, inwestycje czy interakcje społeczne. Ich źródeł należy upatrywać w zmianach geopolitycznych, a także technologiach zwiększających produktywność, takich jak automatyzacja czy robotyzacja. Gospodarki, które najszybciej wykorzystają ich zalety, a jednocześnie zniwelują istniejące zagrożenia, okażą się najbardziej konkurencyjne.

Od kilku dekad mamy do czynienia z początkiem zmiany cywilizacyjnej. Następuje przechodzenie z cywilizacji przemysłowej do cywilizacji wiedzy (postprzemysłowej, informacyjnej). Następują zasadnicze zmiany w strukturach zasobów wytwórczych, w regułach gry ekonomicznej, w stratyfikacji społecznej itd. Początek obecnej dekady przyniósł światu, w tym Unii Europejskiej, niespotykaną wcześniej na taką skalę kumulację nowych wyzwań i zagrożeń.

W tej sytuacji rolnictwo i cały sektor żywnościowy musi podjąć wyzwania wobec nowych megatrendów związanych z nowymi czynnikami wzrostu gospodarczego i wyczerpujących się zasobów naturalnych.

Zmiany strukturalne zachodzące w sektorze rolnictwa i gospodarki żywnościowej polegają m.in. na rosnącej koncentracji produkcji i umiędzynarodowieniu zarówno sfery produkcji, jak i dystrybucji dóbr konsumpcyjnych oraz półproduktów pochodzenia rolnego. Oznacza to także zmiany w zarządzaniu łańcuchem żywieniowym, np. wzrastające znaczenie standardów i norm międzynarodowych dla kolejnych grup produktów. W sferze obrotu żywnością i produktami pochodzenia rolnego wykorzystywanymi w innych obszarach gospodarki wyraźna jest tendencja wzrostu roli dystrybucji skoordynowanej. Globalizacja jest zatem niezmiernie istotnym czynnikiem kształtowania modelu agrobiznesu.

Postępujący proces globalizacji rolnictwa i gospodarki żywnościowej przyczynił się do systematycznego upodabniania się wzorców konsumpcji w różnych krajach i regionach. Sprzyjał temu kierunek rozwoju gospodarki światowej – ogólny wzrost gospodarczy (w tym tempo wzrostu tzw. gospodarek wschodzących), tendencja wyrównywania dochodów poszczególnych segmentów rynku w różnych krajach. Na rzecz ujednolicania modeli spożycia działa także rozwój technologii poprzez przekaz wystandaryzowanej, powszechnie dostępnej informacji marketingowej (internet, TV).

Coraz częściej żywność służy nie tylko do zaspokajania potrzeb biologicznych, ale musi spełniać szereg wymogów niezależnych od rolnika, takich jak:

● wyrafinowanie – wysoka jakość, ekskluzywność, rzadkość, rodzaj i jakość opakowania, dodatki zawierające składniki prestiżowego pochodzenia np. z deszczowych lasów Amazonii, dodawanie słodkich smaków do tradycyjnie słonych i ostrych potraw, żywność traktowana jak sztuka;

● bogactwo wrażeń – nowy smak, kształt, kolor, tekstura, produkty sezonowe i okazjonalne, przełamywanie konwencji, nowe doświadczenia, posiłki do konsumpcji na gorąco i zimno, wodorosty jako składniki słodkich i słonych przepisów, wprowadzanie egzotycznych produktów;

● egzotyczność – nowe, różne smaki i przepisy z zagranicy, np. kuchnia birmańska, gotowe posiłki na podstawie przepisów japońskich, mało znane owoce;

● zabawa – zaskakujące, zabawne, produkty interaktywne, np. opakowania tworzone z poczuciem humoru, z obrazkami z sieci społecznościowych, wzornictwo tatuażowe;

● zdrowie – składniki korzystne dla zdrowia, dodatkowe lub naturalnie obecne bądź nieobecne, np. przekąski oraz napoje poprawiające wzrok, bogata w witaminy i minerały „superżywność”, napoje alkalizujące ciało itp.;

● wegetarianizm – pozytywny wpływ na zdrowie ze względu na roślinny charakter produktów, produkty roślinne konsumowane podczas symbolicznych chwil radości i celebrowania;

● szczupła sylwetka – składniki sprzyjające utracie wagi lub brak składników sprzyjających jej nabieraniu;

● energia, dobre samopoczucie – relaksujące, stymulujące ciało, np. napoje jednoporcjowe, używane do ochłody lub rozgrzania ciała podczas aktywności sportowej, wolne od laktozy, wzbogacone białkami i mlekiem z wapniem, dodawanie glonów (np. spirula, chlorella, euglena), napoje redukujące stres (np. z olejkiem z melisy, z kava-kava, czy GABA);

● łatwość użycia – ułatwione przenoszenie, konsumpcja, pozbywanie się, np. gotowe dania w rodzinnych opakowaniach, wcześniejszy podział na porcje, dodane sztućce, osobne sosy, specjalne łyżeczki dla dzieci, zioła, warzywa, czy grzyby rosnące w domu, opakowania z „okienkami”, produkty gotowe do serwowania, np. w plasterkach;

● oszczędność czasu – krótki czas przygotowania lub gotowania, np. produkty półgotowe lub wstępnie gotowane, opakowania z wanilią, przyprawami, ziołami dla kuchni typu fusion, kompletne posiłki składające się z zakąsek, głównych dań i deserów w jednym opakowaniu na wynos.

Wskazane wyżej przykłady trendów konsumenckich nie są już ciekawostką, zachciankami nudzących się społeczeństw czy chwytami marketingowymi, ale stają się codziennością coraz bardziej oddalającą producentów surowców rolnych od ostatecznego odbiorcy. Otwartym pozostaje pytanie, czy innowacyjność w sektorze żywnościowym wpływa i będzie wpływać na rolę sektora rolnego i na sytuację ekonomiczną jego producentów.

Coraz częściej mamy do czynienia na skalę przemysłową z produkcją żywności bez użycia czynnika ziemi w tradycyjnym rozumieniu. W miastach i na terenach silnie zurbanizowanych upowszechniają się uprawy wertykalne. Proces ten postępuje nie tylko w krajach cierpiących na niedobór odpowiedniej ilości gruntów. Organizowanie upraw pod dachem w wielopiętrowych budynkach, czy wieżowcach, stwarza warunki do pełnej kontroli procesu wzrostu roślin, stosowania światła o różnej długości fal wpływających na tempo wzrostu oraz stan zdrowia roślin. Ważne jest także to, że tak wytwarzana żywność znajduje się w bezpośredniej bliskości konsumentów żyjących w dużych aglomeracjach, co oznacza fizyczne skrócenie łańcucha dostaw.

Na świecie upowszechniają się nowe metody produkcji roślinnej, np. rolnictwo regeneratywne, permakultura czy biologizacja. Rolnictwo regeneratywne to system zasad i praktyk rolniczych zmierzających do jak największej bioróżnorodności. Zakłada ono konieczność odtwarzania potencjału plonotwórczego gleby oraz zwiększenia retencji wody w glebie. Permakultura polega na uprawie z minimalną ingerencją człowieka. Główną zasadą permakultury jest nieprzewracanie ziemi. Przekopywanie ziemi niszczy na pewien czas bogate życie glebowe oraz zwiększa parowanie wody. Biologizacja polega na zmniejszeniu do minimum wszystkich syntetycznych środków używanych do produkcji rolnej.

Coraz częściej spotykaną praktyką jest generowanie przez drukarki 3D produktów żywnościowych zgodnie z indywidualnymi potrzebami żywnościowymi konsumentów (liczba kalorii, zawartość witamin itd.). Na początkowym etapie rozwoju jest drukowanie 4D, ale można założyć, że jego upowszechnianie jest kwestią czasu. Cechą drukarek 4D jest włączenie wymiaru czasu, z którego upływem następuje zmiana parametrów wydrukowanego obiektu, np. pod wpływem światła lub temperatury.

Coraz powszechniej stosowane są „inteligentne” materiały, które w kontrolowany sposób mogą zmieniać swój charakter pod wpływem czynników zewnętrznych takich jak temperatura, ciśnienie, wilgotność, zakwaszenie (pH) czy pole elektryczne lub magnetyczne. Takie materiały mogą odegrać szczególną rolę podczas produkcji opakowań dla żywności, zwanych „inteligentnymi”, umożliwiających utrzymanie np. odpowiedniej jakości i świeżości tych produktów.

Powszechne stają się technologie wytwarzające produkty białkowe, zwłaszcza mięsne z wykorzystaniem białka pochodzącego z innych źródeł niż ubój zwierząt, takich jak wodorosty, owady, grzyby, soja czy produkty mleczne. Prowadzi to do wytwarzania produktów bez użycia klasycznego mięsa zwierzęcego. Technologie te cieszą się coraz większym zainteresowaniem producentów i konsumentów hamburgerów czy przekąsek.

Innym rozwiązaniem, będącym jak na razie w fazie eksperymentalnej, jest hodowanie mięsnych kultur tkankowych, czego efektem jest tzw. sztuczne mięso.

W wielu krajach codziennością staje się coraz powszechniejsze wykorzystywanie:

● zdalnego monitorowania upraw z użyciem technologii satelitarnych;

● inżynierii genetycznej;

● robotyzacji prac polowych i produkcji zwierzęcej;

● innowacyjnych technologii w rolnictwie i przetwórstwie; a także:

● racjonalizacja gospodarki wodnej i energii w produkcji roślinnej, zwierzęcej i przetwórstwie;

● biologizacja rolnictwa poprawiająca jakość gleby oraz wartość odżywczą surowców roślinnych;

● innowacyjne stosowanie nawozów i środków ochrony roślin;

● innowacyjne techniki wykrywania i identyfikacji patogenów i szkodników roślin.

Wyżej wymienione trendy konsumenckie i producenckie ciągle jeszcze brzmią egzotycznie i często nieprawdopodobnie, ale czy jeszcze nie tak dawno temu można było sobie wyobrazić skalę rozwoju i upowszechnienia elektroniki (telefon komórkowy, smartfon, Internet itp.)?

Nowe, nowoczesne technologie to nie tylko poprawa efektywności, ale także poprawa warunków pracy i życia rolników. Bez względu na to, jaki model produkcji żywności przyjmie Polska, polscy producenci muszą być przygotowani na wyzwania rosnącej konkurencji.

Czy cokolwiek robi się w tej kwestii w Polsce? Czy wdrażanie nowych megatrendów lub obrona przed nimi możliwa jest bez wsparcia UE? Pytania te wydają się być retorycznymi.

Profesor A. Kowalski przez 11 lat był kierownikiem Katedry Agrobiznesu SGH, a następnie przez 19 lat – dyrektorem Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej – Państwowego Instytutu Badawczego. W pierwszym okresie polskiego członkostwa w UE był wiceministrem Rolnictwa i Rozwoju Wsi.

 

Artykuł ukazał się w numerze 4/2023 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2023 r.

Upadek komunizmu i ustanowienie w krajach Europy Wschodniej ustroju liberalno-demokratycznego należy widzieć jako potwierdzenie słuszności sformułowanej przez Hegla teorii końca historii – to jest teza opublikowanego w 1989 r. artykułu Francisa Fukuyamy Koniec historii?.

Teoria końca historii była wówczas wyjaśnieniem znaczenia francuskiej rewolucji 1789 r., którą Hegel uważał za przełomowe wydarzenie w dziejach (przekonuje mnie sąd, że cała filozofia heglowska jest interpretacją rewolucji francuskiej i komentarzem do tej interpretacji). Wartością, w imię której dokonano obalenia monarchii, była godność człowieka. Zdefiniowano tę godność w Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela. Deklaracja, uznając równość wszystkich ludzi, potwierdzała, że wolność jednostki jest najwyższą wartością i ostatecznym celem etycznym. Dalej pójść nie można i w tym sensie proces historyczny i opisująca go filozofia dobiegły końca: człowiek osiągnął poziom zrozumienia sensu historii, „dzieje powszechne to postęp w uświadomieniu wolności”. Postęp będący koniecznością, bo idei wolności nikt nie wymyślił, wolność jest po prostu istotą Człowieczeństwa, emanacją rozumności człowieka.

Koniec historii oznacza zarazem jej początek, nowej epoki, w której będziemy tworzyli swój świat w sposób rozumny. Upadek komunizmu potwierdza tę diagnozę. Projekt komunistyczny był niedostatecznie rozumny, wolnościowy i musiał ustąpić miejsca projektowi liberalno-demokratycznemu, który jest bezalternatywny jako polityczna forma organizująca życie wolnych jednostek.

2

Znaczenie artykułu Fukuyamy polega na odkryciu aktualności filozofii heglowskiej dla teorii polityki, tzn. takiej teorii, która porządkując myślenie o teraźniejszości, pozwala dostrzec w jej minionych i teraźniejszych wydarzeniach przejaw koniecznych procesów. Na tej podstawie można formułować racjonalne decyzje polityczne.

Nasuwają się dwa pytania. Pierwsze: dlaczego przez tak długi czas, niemal 200 lat, o Heglu właściwie nie pamiętano i dopiero musiał pojawić się Fukuyama, żeby o nim przypomnieć? I na to pytanie tutaj nie odpowiem. Odpowiem natomiast na drugie: czy po upływie 34 lat od publikacji teza, zawarta w artykule Koniec historii? o koniecznym triumfie liberalnej demokracji, broni się? To pytanie jest ważkie wobec wydarzeń, które miały miejsce w świecie po 1989 r., a które najogólniej można opisać jako defensywę liberalno-demokratycznego projektu pod naporem nacjonalistycznego i religijnego populizmu. Dzisiaj kulminacją tego zjawiska jest agresja Rosji na Ukrainę. Moja odpowiedź jest jednoznaczna: broni się. Dlatego w tytule mojego artykułu nie ma znaku zapytania, jaki widnieje w tytule artykułu Fukuyamy. Nie mam wątpliwości że „koniec historii” dzieje się na moich oczach, a wręcz przyspieszył.

Spróbuję naszkicować interpretację wojny w Ukrainie opartą na teoretycznych założeniach Hegla/Fukuyamy. Ta wojna jest absurdem, czyli czymś niewyjaśnialnym. Co ważne, absurdu nie należy wyjaśniać, bo to zafałszowuje jego istotę. W politologii (i nie tylko) wyjaśnić oznacza ujawnić racjonalność działania względem założonego celu, mniej więcej. W tej definicji kluczowy problem dotyczy nie tyle racjonalności działań, co racjonalności celów. Do absurdalnego celu można dążyć racjonalnymi działaniami (o tym pisze np. Zygmunt Bauman w Nowoczesności i Zagładzie). Jednak podejście „naukowe” zakłada, że nie możemy rozstrzygnąć, które cele, wartości są absurdalne, a które rozumne, bo aksjologia jest „nieudowadnialna”. Ten aksjomat obciąża całą humanistykę. Na gruncie filozofii Hegla można rozwiązać tę aporię. Ukazuje ona drogę do ontologizacji wartości.

3

Fundamentalnym pojęciem heglowskiej historiozofii jest wolność. Na użytek teorii Hegel uczynił wolność pojęciem aksjologicznie obojętnym i zdefiniował ją jako społeczne warunki umożliwiające człowiekowi urzeczywistnienie tkwiącego w nim potencjału, co człowiek czyni poprzez pracę. Istotę tego filozoficznego zabiegu obiektywizacji wolności zachwycająco sformułował Heidegger na potrzeby wykładów analizujących rozprawę o istocie ludzkiej wolności Schellinga: „Wolność to nie właściwość człowieka, lecz człowiek to właściwość wolności”. Praca wypełnia dzieje. Sprzyjająca jej efektywności wolność staje się tym samym narzędziem dziejów, warunkiem eksploatacji potencjału ludzkiej rozumności i w tym sensie służy nie jednostce, ale postępowi ducha, czyli szeroko pojętej kultury.

Przeżywane przez jednostkę doświadczenie wolności, mimo fundamentalnego znaczenia egzystencjalnego, z punktu widzenia historiozofii jest nieistotne. Postęp wolności jest procesem obiektywnym, niezależnym od woli jej urzeczywistniania. Społeczeństwa, które mają jej więcej, zdobywają przewagę nad tymi, w których wolności jest mniej, bo ich praca jest bardziej efektywna. Rosja jest państwem o kilkaset lat starszym niż Stany Zjednoczone i jest tam, gdzie jest. Tak zdefiniowaną wolność można operacjonalizować, tzn. objąć konkretnymi politykami: bezpieczeństwa, ochrony zdrowia, edukacji itp., i wydobyć ją z aksjologicznej nieokreśloności, pozostawiając jednocześnie jej egzystencjalne znaczenie.

Celem tego wywodu na temat pojmowania wolności w niemieckiej filozofii idealistycznej, zapewne niespecjalnie pasującego do formy eseju, jest wykazanie, że polityka to troska o wolność jednostki i że ta definicja, w świetle teorii końca historii, ma charakter absolutny, a nie postulatywny. Jeszcze niedawno uznawano ją za naiwną, ale czasy się zmieniają.

4

Teraz mogę przejść do Putina. Do jakiego wniosku może prowadzić analiza jego polityki w zestawieniu z (absolutną) definicją polityki? Tylko do tego, który już sformułowałem: ta wojna to absurd. Podobna ocena jest obecna, ale nie w „poważnych” analizach mówiących o geopolitycznych, wewnątrzpolitycznych, historycznych i temu podobnych przyczynach tej wojny. To są pseudonaukowe rozważania mącące jasność oglądu
sytuacji.

Pojęcie absurdu w politologii ma status teoretyczny. Pojawiło się jako odpowiedź na próby zrozumienia „Auschwitz”, czyli zagłady Żydów. Zagłada jest chyba najpełniej udokumentowanym wydarzeniem w historii, ale to nie sprawia, że można je zrozumieć. „Auschwitz” jest absurdem ekstremalnym. Ale było ich więcej. Wiek XX przejdzie do historii jako wiek politycznego absurdu, bo dopiero wtedy ludzkość „dojrzała” do absurdu i nie da się ukryć, że absurd ujawnił się w pełni po „końcu historii”, czyli w świecie świadomym wolności.

Mechanizm absurdu można opisać. To mariaż despocji i urojenia. Jego klasyczna postać wiąże się ze zjawiskiem psychologizacji polityki, pojawiającym się w sytuacji skrajnej centralizacji władzy, czyli sprawowania jej przez nieskrępowaną żadnymi ograniczeniami jednostkę. Takie jedynowładztwo tworzy niezwykle silną strukturę dzięki delegowaniu nieograniczonych uprawnień w stosunku do podwładnych ludziom władzy kolejnych szczebli, aż do poziomu dozorcy kamienicy. Psychologizacja polityki sprawia, że państwowe decyzje mogą być pozbawione jakiejkolwiek racjonalności, bo człowiek wolny może nie chcieć być racjonalny, może się kierować czym chce, urojeniem też i to jest świadectwo jego absolutnej wolności. U Dostojewskiego jest taki człowiek „spod podłogi”, który nie dawał sobie narzucić, że 2+2=4.

O zagładzie Żydów w Europie rozstrzygnęła nawet nie decyzja, ale wola, którą wyraził Führer des Deutschen Volkes i który sam z siebie opisał własny światopogląd i jego źródła. Decyzję o kolektywizacji (Hołodomor) podjął Stalin osobiście, późniejszy samozwańczy językoznawca, a po nim inni wschodni psychopaci – Mao, Kim, Pol Pot…. Decyzję o agresji na Ukrainę Putin podjął też sam, posłużył się umysłem, jaki ma i angażowanie nauki, by za tym umysłem nadążyć, nie ma wielkiego sensu.

5

Jak może zaistnieć absurd polityczny? To jest pytanie o źródła totalitaryzmu, a odpowiedzi tworzą bibliotekę. Dla potrzeb tego eseju wydobędę jeden tylko wątek: populizm, który prowadzi z powrotem do Fukuyamy. Filozofia Hegla jest „ideopłodna”, inspiruje. Marks uznał, że jej centralnym pojęciem jest „praca”, Kojève, że „uznanie”, a autor właśnie wydanej książki o politycznej filozofii Hegla, Bartosz Wójcik, że „sprzeczność”. Ja upieram się przy „wolności”. Fukuyama dotarł do Hegla przez Kojèva i – jak on – oparł swoją koncepcję na „uznaniu”, argumentując: natura wyposażyła człowieka w thymos, trzecią część duszy niezależną od dwóch pozostałych, od pożądliwości i rozumności (Platon). Thymos to duma, poczucie godności i potrzeba uznania. To nieusuwalna cecha człowieczeństwa i jeżeli teoria polityczna ma opierać się na teoriach ludzkich zachowań, nie można jej pominąć. Dlatego Fukuyama na niej oparł swoją teorię końca historii, na potrzebie uznania jako naczelnej kategorii. Uznał, że głębiej niż marksowski ekonomizm sięga do ludzkich motywacji. Hegel też napisał, że potrzeba uznania jest motorem dziejów.

Jestem przekonany co do przewagi „wolności” nad „uznaniem”, jako budulcem teorii polityki. Uważam, że wybór Fukuyamy owocuje teorią węższego zasięgu. Jednak w ostatnim czasie „polityka tożsamościowa” tak daje nam się we znaki, że bazująca na „uznaniu” teoria Fukuyamy jest dzisiaj doskonałym tłem dla dyskusji o polityce współczesnej. Fenomen dzisiejszej „polityki tożsamościowej” ujawnia – moim zdaniem – potrzebę powrotu do heglowskiego źródła celem modyfikacji teorii Fukuyamy.

Pomoże w tym krótki wywód na temat: „koniec historii” a „sprawa polska”.

Od kilku lat żyję w państwie poddanym polityce tożsamościowej. Rok po roku coraz pełniej ujawnia się jej absurdalność, czyli heglowska „negacja abstrakcyjna”, czysta anihilacja negująca tylko pusty, pozbawiony treści punkt absolutnie wolnej jaźni. Tu Heglowi chodzi o politykę opartą na urojeniach, na „pustym znaczącym”, jak ktoś opisał pojęcie „Żyda” w ideologii nazizmu.

6

Tym, co umożliwia niosącą absurd politykę tożsamościową jest populizm, polityka wyborczej mobilizacji eksploatująca potrzebę uznania, odwołująca się do godności elektoratu. To sposób na przejęcie władzy w społeczeństwie powszechnego prawa wyborczego. Istotą polityki populistycznej jest pobudzenie emocji, czemu służy mobilizacja w obliczu wroga, który niesie egzystencjalne zagrożenie. Jeżeli taki nie istnieje, trzeba go wymyślić (w „Rozmowach przy stole” jest zastanawiające zdanie wypowiedziane przez Hitlera, że gdyby nie było Żyda, trzeba by było go wymyślić). Partia PiS musiała wrogów „wymyślić” – piszę w cudzysłowie, bo ci wrogowie „zrekonstruowani” też są w istocie wymyśleni. Polityczne „wymyślanie” posługuje się kłamstwem. Gdybym miał jednym słowem opisać przytłaczającą mnie coraz bardziej rzeczywistość polityczną, byłoby to KŁAMSTWO. Jak trujący gaz, jest wszędzie. U nas populizm świadomie rozrąbuje społeczeństwo na nienawistne sobie plemiona. Wykreował wrogów legion, żeby każda grupa wspierająca partię u władzy mogła być w swojej „godności” usatysfakcjonowana.

Istoty kłamstwa można nie dostrzec w bezpośrednim z nim zetknięciu. Sposób używania kłamstwa przez właściwie wszystkich, którzy występują jako reprezentanci władzy, ujawnia stojący za tą praktyką świadomy zamysł. Celem „ich” kłamstwa jest unicestwienie rozmowy, usunięcie z dialogu tego „drugiego”, żeby zostało tylko jedno słowo, jako jedyna „prawda”. Kłamstwo służy niedopuszczeniu wątpliwości do wiernych i jest to tak ważne, że kłamstwu nadaje się obudowę instytucjonalną poprzez tworzenie kanałów informacyjnych i regulacje prawne penalizujące podważanie kłamstwa. Kłamstwo jest najważniejszym narzędziem politycznym stosowanym i udoskonalanym przez PiS. Jego celem jest mobilizacja „swoich” poprzez dehumanizację przeciwnika. To jest ich sposób na pozostanie u władzy w warunkach głosowania powszechnego. To dlatego jakakolwiek reakcja zawierająca wątki „symetrystyczne”, zakładająca rozmowę, polega na niezrozumieniu fenomenu kłamstwa.

7

Zaczęło się jak u Hitchcocka – od Polski w ruinie i milczenia o tym, jak z tych ruin wydobyto 500+. Poszło łatwo po sukcesie próby generalnej, czyli zamachu smoleńskim. Było jasne, że lud kupi i nie zapyta. Władza, naciskając z powodzeniem guzik populizmu, szybko zdegenerowała się do postaci grupy przestępczej i dziś kradnie już bez opamiętania, w gorączkowym pośpiechu wypełniając szalupę, w której chce przetrwać po katastrofie. A ostatnie sondaże pokazują, że partia Prawo i Sprawiedliwość wciąż może zdobyć największą liczbę głosów. Oto jest pytanie!

Wzbiera we mnie kaznodziejskie pobudzenie, nie z poczucia wyższości, ale z potrzeby wykrzyczenia prawd podstawowych w czasie, gdy życie społeczne cofane jest do form prymitywnych, do kłamstwa tu i kłamstwa przerastającego w zbrodnię dalej na wschód. Gwałcenie prostych prawd jest dzisiaj absurdem nie do zniesienia, bo narzuconym przez glinianych tyranów, po których pozostanie tu wstyd, a tam trauma. Dzisiaj tkwię w smucie. Ulżyłem sobie, ale teraz już wracam na racjonalny tor.

Rządy PiS pozwalają dostrzec problemy niechętnie dotąd podejmowane. Przyjmując stanowisko heglowskiej historiozofii, zrozumiemy, że polskie społeczeństwo doświadczyło „szarpnięcia historycznego”. Wyprzedziliśmy czas, liberalno-demokratyczna modernizacja pojawiła się przedwcześnie, biorąc pod uwagę narodowo-religijną świadomość dominującej części społeczeństwa. To – mutatis mutandis – miał na myśli Andrzej Leder, pisząc o „prześnionej rewolucji”.

Krytyka Okrągłego Stołu wskazująca jego niereprezentatywność nie jest bezzasadna, tyle że krytycy poszukują zastrzyku trucizny dla kłamstwa, a nie prawdy. Pozostaje faktem, że nurt narodowo-katolicki był tam praktycznie nieobecny. Pozostaje faktem, że Jan Paweł II tłumił katolicki radykalizm przeciwny akcesji do Unii. Biorąc to pod uwagę, nasza obecność w elicie świata, czyli w Unii Europejskiej, zdaje się być nieoczekiwanym cudem. To, co mam na myśli, powiem słowami Hegla, którego duch nieustannie czuwa nad tym esejem: „Ustrój, który Napoleon dał Hiszpanom, był rozumniejszy niż ten, który mieli oni przedtem, a mimo to odrzucili go jako coś im obcego, gdyż kultura ich nie doszła jeszcze do tego”. Elita chce modernizacji, ale by chciały jej masy, musi upłynąć czas na przebudowę tożsamości.

8

Dochodzę do pierwszego optymistycznego wniosku: PiS przyspieszyło proces przeobrażania świadomości społecznej ku „obywatelskości” proporcjonalnie do skali kłamstwa użytego do kreacji tożsamości narodowo-katolickiej. Przyspieszył więc ten proces radykalnie. Zrozumienie, czym jest w swojej istocie konstytucja i rządy prawa, samorząd, służba cywilna, świeckie państwo… jest już masowe. Wiem, że nie wszyscy podzielają ten pogląd, jednak mój optymizm opiera się na poważnym autorytecie, na heglowskiej historiozofii. Wiemy, że „tożsamość” ma w sobie potencjał wykluczania, ale jako uczestnicy społeczeństwa jakiejś tożsamości szukamy. My akurat mamy unikalną szansę na budowanie takiej „historiozoficznie adekwatnej” tożsamości tworzącej wspólnotę na fundamencie solidarności wolnych ludzi. Prawo i Sprawiedliwość wkłada olbrzymi wysiłek, żeby ten fundament skruszyć: przywódca „Solidarności” – agent, Okrągły Stół – spisek nomenklatury i fałszywych patriotów, akcesja do Unii – oddanie suwerenności Brukseli, Unia Europejska – sposób Niemiec na dominację i wreszcie żołnierze wyklęci przeciwko powstańcom warszawskim – to już po bandzie. Najgroźniejszy jest atak wymierzony w wartości liberalne, bo otwiera drogę faszyzacji państwa. Ten łańcuch kłamstw jest nieocenionym wzmocnieniem fundamentu rzeczywistego (rozumnego) nowoczesnego światopoglądu. Niedługo stanie się oczywiste, że kalendarzowym dniem tożsamości jest dla nas 4 czerwca. Freedom Day. Po latach eksploatacji przez PiS narodowo-katolickiego paliwa tożsamościowego można zdać sobie sprawę, przed jaką szansą historyczną stał jego przywódca. W tym czasie bez żadnych skandali mógł zdobyć konstytucyjną większość, opanować sądownictwo i upartyjnić państwo w sposób „aksamitny”. Ograniczoność horyzontów intelektualnych przywódcy politycznego okazała się w tym przypadku zbawienna. Wszelako zdumiewa brak wsparcia intelektualnego z bliskiego mu otoczenia. Dlaczego go brakowało? Ludzie kompetentni bez trudu stworzyliby plan „20 lat u steru państwa”, a zobaczyliśmy „ułaskawienie”, „niepublikowanie” i „miłość do konia arabskiego”. „Miałeś chamie złoty róg…”.

Historyczny sens polityki tożsamościowej (u Fukuyamy – politics of resentment) polegał na wydobywaniu jednostki ku wolności politycznej. Heglizm leży u źródeł dwóch najintensywniej przeżywanych ideologii współczesności: socjalizmu i nacjonalizmu. Idea narodu nadawała jednostce status obywatela równego w prawach z innymi (My, naród), Marks powiedział proletariuszom, że mają godność ludzką i muszą żądać równych szans (wyklęty powstań ludu…). Wtedy wehikuł tożsamości przynosił nowoczesną świadomość wolności. Polityka tożsamości dzisiaj truje. Jako narzędzie w rękach Trumpa, Putina, Orbana czy Kaczyńskiego jest dążeniem do spętania rozumu za pomocą emocji, aby w ten sposób ułatwić zadanie kłamstwu. A wolność człowieka ufundowana może być tylko na rozumie – tako rzecze Hegel.

Ku Francisowi Fukuyamie kieruję następującą wątpliwość. „Koniec historii” to teoria adekwatna, ale ograniczona swoim „sufitem”. Ograniczenie wynika z oparcia jej na „uznaniu” i konsekwencje tego wyboru pokazują, że np. w konfrontacji z takim fenomenem jak polityka tożsamościowa traci moc zawartą w heglowskim źródle. Wiem, Profesorze, że wiesz, iż tożsamość musi być uniwersalna w historycznej perspektywie, ale w historycznej perspektywie ona w ogóle znika. Pozostanie tylko wolność, z którą, być może, nie bardzo będziemy wiedzieli co zrobić. Już zaczynamy się bać…

Dr Piotr Stefaniuk jest politologiem, wydawcą książek związanych z problematyką zagłady Żydów – m.in. Zagłady Żydów Europejskich Raula Hilberga (3 tomy) oraz Behemota Franza Neumanna. Założyciel i pierwszy rektor uczelni Via Moda, biznesmen, obywatel Unii Europejskiej.

 

Esej ukazał się w dwóch częściach w numerach 3/2023 (maj-czerwiec 2023 r.) i 5/2023 „Res Humana” (wrzesień-październik 2023 r.).

Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.