logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński
Aborcja na wieczne nigdy?

Temat aborcji na Wiejskiej stanął na ostrzu noża nie tylko wskutek przegranego głosowania ustawy depenalizującej pomocnictwo. Chodzi o coś znacznie poważniejszego – mianowicie o kompletny brak koalicyjnego porozumienia w obozie 15 października, jak tę sprawę pragmatycznie na Wiejskiej przeprowadzić, aby zaspokoić słuszne oczekiwania kobiet.

Depenalizacja pomocnictwa miała być pierwszym krokiem w dobrym kierunku, ale została odrzucona i obecnie trwają rozliczenia tej klęski. Premier Tusk uruchomił nawet mechanizmy partyjnej eliminacji, zresztą w powszechnej opinii dość ślepe: jednych, jak mec. Giertycha oszczędzające, a innych, jak wiceministra Sługockiego, eliminujące. Nie jest to jednak miękka gra. Tusk chce pokazać swoją sprawczość w tym bardzo niewygodnym temacie. A jednocześnie zdejmuje go z agendy ogłaszając, że w tym Sejmie nie ma większości dla tego typu postulatów.

Oznacza to innymi słowy, że rozpoznanie bojem nie rokuje dobrze ofensywie aborcyjnej i trzeba ponownie zebrać siły i argumenty – a najlepiej dać sobie spokój. Tusk ma przy tym o tyle rację, że paromiesięczny jeszcze lokator pałacu na Krakowskim Przedmieściu nie podpisze żadnej tego typu. Jedyne, co ewentualnie może mu się spodobać, to zapowiedziane przez Władysława Kosiniaka-Kamysza ostrożne zmierzenie się z tematem w postaci przywrócenia tzw. kompromisu aborcyjnego i przeprowadzenie ogólnonarodowego referendum. Czyli podejście etapowe, które lansuje lider ludowców, narażając się na ciosy ze strony Lewicy i p. Lempart ze Strajku Kobiet. W efekcie stał się wręcz symbolem zdrady i hipokryzji, choć na demonstracji przed Sejmem krytyczki nie były zbyt precyzyjne, by określić jej zakres. Cokolwiek by bowiem powiedzieć o Kosiniaku-Kamyszu, to został przy swoim znanym stanowisku, a swoim posłom w klubie parlamentarnym dał wolną rękę w sprawach światopoglądowych, zgodnie zresztą z wiekową, piękną tradycją ruchu ludowego. I odniosło to ten skutek, że członkinie klubu parlamentarnego zagłosowały za ustawą depenalizującą, mężczyźni przeciw. Bilans w PSL nie jest więc tak jednoznacznie negatywny, jak tego chcą hasła Strajku Kobiet domagające się dymisji wicepremiera, czy złośliwe przycinki Lewicy. Świadczą też o tym wypowiedzi wielu członków klubu po głosowaniu, jak pos. Teofila Bartoszewskiego, który widzi możliwość wyjścia naprzeciw sprawie aborcji, po opadnięciu emocji. Ich wyrazem była kilkusetosobowa manifestacja Strajku Kobiet przed Sejmem, w dodatku ledwie godzinna. Widziano te same twarze i odnotowano podobny co zwykle poziom haseł i emocji, który zresztą miał swój rewers w postaci grupki Kai Godek i jej zwolenników, ulokowanych nieopodal manify Strajku Kobiet.

I tak to na dzisiaj wygląda – raczej bez szans, aby na poważnie wziąć się za legislację i ucieranie niezbędnego kompromisu. Nawet Lewica chce do tego wrócić po wakacjach, lansując ten sam depenalizacyjny projekt. Gdyby zaś na poważnie rozważyć dalsze kroki, to po pierwsze należałoby uniknąć ideologizacji problemu, choć to zapewne nie jest teraz możliwe. To znaczy uznać na gruncie legalizmu, że orzeczenie TK p. Przyłębskiej jest z gruntu wadliwe i w pierwszym kroku powrócić do tego co było. Zgoda, dla wielu osób (w tym dla piszącego te słowa) byłoby to zdecydowanie za mało, ale jakiś krok zostałby uczyniony. Byłoby to też ważne ze względu na umiarkowane w tych sprawach stanowisko niektórych polityków PiS, którzy przyznawali, że zaostrzenie było błędem i należałoby powrócić do tzw. kompromisu.

Drugim krokiem mogłoby być przemyślenie zakresu ew. liberalizacji, wzorem choćby Irlandii, aby nie nadwyrężać różnych racji, a nawet pokusić się o zgodę tzw. milczącej większości. Dla której sprawa nie jest przedmiotem sporu ideologicznego, ale wchodzi w zakres zdrowia publicznego czy wręcz uprawnienia do legalnego skorzystania z prawem przypisanych procedur medycznych. Ważna by tu była wolna wola, skorzystanie z pomocy psychologicznej, o ile zajdzie taka potrzeba i świadoma decyzja samej zainteresowanej.

Krokiem trzecim mogłoby być ujęcie tego w ramy demokracji bezpośredniej – zapytanie ludzi o zakres zmian; a na samym końcu sprawne przeprowadzenie legislacji. Jest niemal pewne, że wyczerpanie tej drogi zajmie całe lata, ale dałoby zielone światło zmianom, których dziś przyspieszyć nie można.

Można za to oddać tę sprawę w pacht diabłu sporów ideologicznych. Być może niektórym o to chodzi, ale to nie zbliża Polski do osiągnięcia historycznego kompromisu.

Przyznam, że od wczorajszego wieczora, od godziny 20.00, odczuwam nieustanny strach. A ponieważ nie należę do ludzi nadmiernie lękliwych, czuję się z tym mocno niekomfortowo.

Irracjonalna intuicja podpowiadała mi, że Joe Biden ma szansę wygrać te wybory. Co prawda tego przekonania raczej nie podzielała nasza redakcyjna amerykanistka, Ewa Kakiet-Springer, ale nie porzucałem nadziei, nawet w obliczu ewidentnych dowodów fizycznej słabości urzędującego prezydenta. Także po nieszczęsnej debacie w Atlancie liczyłem, że Bidena da się postawić na nogi i w ciągu pozostających czterech miesięcy mógłby odrobić stratę. Ostatecznie Amerykanów o poglądach liberalnych jest więcej niż populistów, zatwardziałych tradycjonalistów i białych suprematystów. Zrobią wszystko, by nie dopuścić znów Trumpa do władzy. Zwłaszcza, gdyby kandydatowi Demokratów towarzyszył – w roli potencjalnego wiceprezydenta – ktoś, kto dawałby rękojmię sprawnego przejęcia obowiązków w razie takiej potrzeby.

Chciałbym, żeby ten mechanizm zadziałał także w przypadku Kamali Harris, ale jestem tego jeszcze mniej pewien niż wcześniej.

Świat stoi przed naprawdę czarnym scenariuszem. Łatwo zgadnąć, co zrobi Trump w razie elekcji. Mówi to wprost i nie ma powodu zakładać, że po 20 stycznia potraktuje swe słowa jako nic nieznaczącą kampanijną paplaninę.

Naprawdę zakończy wojnę w Ukrainie. Po prostu powie Wołodymyrowi Zełenskiemu, że przestanie dostarczać mu broń i amunicję. Raz już to przecież zrobił – rękoma swoich zwolenników w Kongresie. Pewnie zresztą zakomunikuje to ukraińskiemu przywódcy z lekko tylko skrywaną satysfakcją, pamiętając, że ten cztery lata temu nie odpowiedział na żądanie dostarczenia materiałów, prawdziwych bądź sfabrykowanych, obciążających Bidena – jego ówczesnego kontrkandydatata w starciu o Biały Dom. Co najwyżej obieca, że dogada się z Putinem, by nową granicą stała się linia frontu, a nie całe terytoria czterech obwodów „przyjętych w skład” Federacji Rosyjskiej. Putin zaś postawi dodatkowy warunek: rezygnację z przyszłego, po wsze czasy, członkostwa Ukrainy w NATO. To Trump zagwarantuje skwapliwie.

Sądzę, że nowy-stary amerykański prezydent będzie parł do zawarcia porozumienia pokojowego, a nie tylko rozejmu. Inaczej przechodzi się do historii jako twórca trwałego rozwiązania konfliktu, inaczej – jako ktoś, kto „przyniósł ulgę” tylko na chwilę. Poza tym lepiej zdjąć sobie problem z głowy, niż się nim nieustannie zajmować. Gdyby Zełenski chciał nawet pójść na takie ustępstwa, spotkałby się z burzliwą reakcją własnego społeczeństwa. Witalij Kliczko już ostrzegł, że w takim razie musiałby zarządzić referendum. Zamieszanie, jakie powstałoby przy tej okazji, też byłoby na rękę Kremlowi.

Teoretycznie Stany Zjednoczone w dziele wsparcia państwa i narodu broniącego się przed brutalną napaścią mogliby zastąpić Europejczycy. Stać nas na to, mamy równie silną gospodarkę co USA, lepiej czujemy, jakie zagrożenia wiążą się z rosyjskim imperializmem. Jednak bez przywództwa na miarę Bidena świat zachodni trudno byłoby poskładać w całość. Na naszym kontynencie nie ma nikogo, kto mógłby podjąć się tej roli. Orbán i Fico od razu staną ramię w ramię z Trumpem. Czy damy radę uwspólnotowić unijną politykę zagraniczną, bezpieczeństwa i obronną, skoordynować produkcję zbrojeniową, wyznaczyć, ukompletować, doposażyć jednostki wojskowe we wszystkich państwach UE, wypracować zapewniające tzw. interoperacyjność procedury dowodzenia C3I? Czy utrzymamy rygorystyczny reżim sankcji na Rosję i rosyjskie firmy, odcinające je od zachodnich kredytów i technologii? Zwłaszcza jeśli zostałby, choć trochę, poluzowany przez Amerykanów? Trump lubi szafować instrumentami handlowymi, więc pewnie utrzymałby wiele ograniczeń; ale czy także na dostęp do kapitału?

Europa stanie na rozdrożu. Pokusa, by nie rozwieszać nowej żelaznej kurtyny, lecz skorzystać z okazji i czerpać drobne w sumie korzyści ekonomiczne, byłaby duża. Raczej ktoś jej ulegnie. A jak ulegnie jeden – to w jego ślady pójdą inni.

Nawet jeśli porozumienie Trumpa z Putinem obejmowałoby zgodę na przystąpienie do Unii Europejskiej Ukrainy, okrojonej z 20 procent jej terytorium, niewiele by to znaczyło. Rosja ma swoje sposoby, by destabilizować sytuację wewnętrzną nie do końca pokonanego sąsiada, potęgować korupcję, inspirować zorganizowaną przestępczość, wzmacniać oligarchie. Takiego państwa Unia przyjąć by nie mogła. A jeśliby przyjęła, sama ugrzęzłaby w wewnętrznych kłopotach. Oba scenariusze z punktu widzenia Moskwy są znakomite.

Putin nie zaatakuje Ukrainy (ponownie), Mołdawii czy – dajmy na to – Łotwy w ciągu kadencji Trumpa. Nie dlatego, że będzie przestrzegał jakichkolwiek ustaleń. Po prostu nie będzie na to gotowy. Armia będzie musiała zostać wzmocniona, doposażona w nowocześniejsze rodzaje broni, lepiej zorganizowana i dowodzona. Może starczą na to cztery lata. Może taki manewr wykona w trakcie kolejnej kampanii prezydenckiej w USA, licząc na niezdolność Zachodu do szybkiej reakcji? Jedno jest pewne: samym Krymem i Donbasem się nie zadowoli. Ani obecny rosyjski przywódca, ani następny.

Nowa książka profesora Jana Szmyda imponuje rozległą wiedzą autora i odwagą w podejmowaniu trudnych problemów współczesnego świata. Wpisuje się swą tematyką w nurt rozważań futurologicznych, uprawianych przed ponad półwieczem w ramach nurtu zainicjowanego przez Bertranda de Jouvenela (1903–1987) i reprezentowanych w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku przez zasłużone francuskie wydawnictwo Les Futuribles. Tych związków intelektualnych autor, jak się zdaje, nie docenia, a przynajmniej nie znajdują one odzwierciedlenia w omawianej tu pracy.

Jest ona jednak dowodem wielkiej erudycji autora, który obszernie omawia poglądy szerokiego kręgu czołowych intelektualistów zajmujących się analizą współczesności i prognozowaniem przyszłości współczesnego świata, takich jak Zygmunt Bauman, Noam Chomsky, Michel Houellebecq, Leszek Kołakowski, Konrad Lorenz, Artur Perez-Reverte i wielu innych. Oczytanie autora jest imponujące. On sam nazywa swą książkę „kompendium wiedzy” (s. 11) i w tej roli sprawdza się ona znakomicie. Profesor Szmyd przedstawia poglądy referowanych autorów rzetelnie i kompetentnie, dając czytelnikowi wgląd w najbardziej popularne koncepcje futurologiczne we współczesnej nauce i myśli społecznej. W stosunku do omawianych stanowisk występuje bardziej jako rzetelny sprawozdawca niż jako krytyczny komentator. Takie podejście, choć ma swe zalety, zawiera w sobie pułapkę, której autor nie uniknął. Wśród bezkrytycznie omawianych przez niego uczonych znajduje się austriacki noblista Konrad Lorenz, którego wkład do biologii jest bezsporny, ale który spotkał się z uzasadnioną krytyką (a nawet pozbawieniem niektórych tytułów honorowych) z uwagi na przynależność do NSDAP i głoszenie bliskich hitleryzmowi poglądów o „wrodzonym” instynkcie agresji. Autor albo o tym nie wie, albo z jakiegoś niezrozumiałego względu zdecydował się sprawy te pominąć.

Omawiani w publikacji Szmyda uczeni są na ogół pesymistycznie nastawieni w prognozach dotyczących przyszłości świata. Taki punkt widzenia ma tę zaletę, że chroni przed naiwnym optymizmem, ale może także prowadzić do bezradnego pesymizmu. Autor stara się uniknąć obu tych skrajności. Przedstawiając najważniejsze wizje przyszłości, próbuje nakreślić realistyczną odpowiedź na wyzwania, jakie stawia nasza epoka. Ta warstwa książki jest najciekawsza, ale też najbardziej sporna.

Pierwszą z kontrowersyjnych tez jest rozważanie autora na temat „powszechnego kryzysu” współczesnej cywilizacji, obejmującego – jego zdaniem – niemal wszystkie sfery życia. Teza ta jest nieprecyzyjna, gdyż nie wiadomo, co autor rozumie pod pojęciem kryzysu. Jeśli ma na myśli fakt, że w wielu dziedzinach życia dokonują się głębokie zmiany, to niewątpliwie ma rację, ale można powątpiewać, czy jest to wyjątkowa cecha naszych czasów. Może jednak idzie tu o to – jak autor pisze – że ów kryzys „utrudnia, a niekiedy wręcz uniemożliwia pełny i harmonijny rozwój podmiotowości człowieka” (s. 287). Czyżby pod tym względem świat obecny był mniej przyjazny owemu rozwojowi niż czasy minione?

Autor krytykuje tendencję do nadania oświacie kierunku zbytnio praktycznego, a nawet dostrzega jednostronną tendencję do likwidowania na uniwersytetach wydziałów humanistycznych. Skąd taka opinia? Na których uniwersytetach? Może to prawda, że rozwój studiów praktycznych prowadzi do relatywnego (procentowego) zmniejszania udziału studiów humanistycznych w kształceniu uniwersyteckim, ale od tego do „likwidowania” jest bardzo daleko.

Niektóre postulaty autora grzeszą naiwnością. Sygnalizuje on – nie bez racji – zagrożenie przeludnieniem, ale jego postulat „znacznego ograniczenia szybko narastającego przeludnienia” (s. 291) wydaje się mało realistyczny. Kto i jak miałby ten postulat zrealizować? Czy autor zdaje sobie sprawę z tego, że we współczesnym świecie problem przeludnienia występuje wyłącznie w biednych krajach globalnego „Południa”? W tych krajach jego postulatu nie da się przecież zrealizować bez głębokiej przemiany ekonomicznej i kulturowej. Natomiast kraje rozwinięte notują raczej spadek urodzeń niż ich niehamowany wzrost. Rodzi to niebezpieczną tendencję, na którą proponowana polityka jest złą odpowiedzią, gdyż jej wcielanie w życie najprawdopodobniej jedynie pogłębiłoby obecną niekorzystną dysproporcję demograficzną między Południem i Północą.

Niezrozumiałe są dla mnie także dywagacje końcowe autora na temat „istoty postludzkiej”, „ery postludzkiej” czy „śmierci człowieka” (s. 294). Profesor Szmyd zbytnio uległ tu fascynacji literackimi konstrukcjami niektórych krytyków współczesnej cywilizacji.

Mimo tych niedociągnięć jest to ważna i ciekawa publikacja, stanowiąca dobre wprowadzenie do rzeczowej dyskusji na temat współczesnego świata.

 

Sprawca tej recenzji – Rafał Skąpski – trwale zapisał się w historii polskiej kultury najnowszej doby. Podsekretarz stanu w Ministerstwie Kultury (2001–2004), członek i sekretarz Narodowej Rady Kultury (1983–1989), dyrektor Państwowego Instytutu Wydawniczego – jednego z najlepszych polskich wydawnictw (2005–2015), członek zarządu Polskiego Radia (1998–2001), prezes Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek (od 2005), szef prywatnych instytucji wydawniczych, członek władz ZAiKS, by wyliczyć tylko najważniejsze z pełnionych przez niego funkcji (w każdej z nich pozostawił wartościowy dorobek i dobre wspomnienia), a ponadto – autor wielu opracowań i artykułów publicystycznych i słuchowisk radiowych, działacz społeczny.

Między wieloma różnymi funkcjami społecznymi wypada podkreślić jego rolę w Towarzystwie Opieki nad Starymi Powązkami oraz w Klubie Przyjaciół Ziemi Sądeckiej. Związany z Sądecczyzną (mieszka w Jazowsku nad Dunajcem) poświęcił wiele czasu na przygotowanie i publikację pamiętników swojej Babki ze strony Ojca – Zofii z Odrowąż-Pieniążków Skąpskiej, które ukazały się w latach 2019, 2021, 2023 w „Czytelniku” pod wspólnym tytułem Dziwne jest serce kobiece, a których pierwszy tom został uznany za wydarzenie edytorskie roku. Przedsięwzięcie to przypominało średniowieczne prace benedyktynów. Zofia Skąpska pozostawiła bowiem w rękopisie 21 stukartkowych zeszytów, zapisanych trudnym do odczytania pismem. Rafał tego dokonał, co trwało w sumie kilka lat. Ale warto było! Zainteresowanie, jakie pamiętniki te wzbudziły, było jak najbardziej uzasadnione, bo to relacja w pełni autentyczna, zapisywana na bieżąco przez uczestniczkę opisywanych wydarzeń, są zatem cennym źródłem historycznym. One – z kolei – stały się inspiracją do odtworzenia rodowodu „po kądzieli”, a więc przywrócenia pamięci zbiorowej losów rodziny od strony matki – Janiny z Sągajłłów Skąpskiej w książce Panny z Genewy. Autor we wstępie napisał: „Tytuł mojej opowieści jest zapożyczeniem, ale jeśli pożyczać, to od najlepszych” (str. 7). Skojarzenia z Iwaszkiewiczowskimi Pannami z Wilka, a także z książką Moniki Śliwińskiej o Pannach z Wesela, czyli siostrach Mikołajczykównych (bohaterkach dramatu Wyspiańskiego) nasuwają się same.

Panny z Genewy to trzy przyjaciółki – studentki Uniwersytetu w Genewie: Natalia z Zylberblastów Zandowa, Klementyna z Jezierskich Sągajłłowa oraz (choć w książce występuje trochę na uboczu) Wanda z Oppmanów Tokarzewska. W Genewie studiowała też od roku 1895 Zofia z Wojtkiewiczów Garlicka, zaprzyjaźniona z Natalią Zandową, z którą podzieliła tragiczny, okupacyjny los. Uniwersytet początkowo z czterema, a za chwilę z pięcioma wydziałami: Nauk Przyrodniczych, Literatury i Historii, Prawa, Teologicznym i Medycznym był jednym z pierwszych w Europie, w którym mogły kształcić się kobiety. Proporcje odbiegały od modnego dziś parytetu, bo w 1875 roku wśród 123 studentów i 173 słuchaczy (assistants) studiowało zaledwie 25 dziewcząt.

Czy właśnie w Genewie i innych uczelniach szwajcarskich i francuskich należy dopatrywać się tak modnych dziś prapoczątków ruchów feministycznych i emancypacyjnych? Kiedy sięgniemy do Nocy i dni Marii Dąbrowskiej, znajdziemy tam postać Agnieszki Niechcicówny, której powieściowe losy wydają się zbliżone do biografii bohaterek książki. Społeczność wielonarodowa: 60 osób z Francji, 26 z Rosji (tu plasowali się Polacy), 14 z Niemiec. Ale już 10 lat później w grupie studentów znalazło się 10 studentek i 6 studentów o polskich nazwiskach. Pod koniec wieku przyjechały bohaterki książki i – mimo różnic pochodzenia, stanu, majątku – zaprzyjaźniły się. Zofia Wojtkiewiczowa (później Garlicka) to córka zesłańców syberyjskich, Wanda Oppman z Warszawy, z rodziny ewangelickiej, była stryjeczną siostrą pisarza Artura Oppmana, Natalia Zylberblast zaś (po mężu Zandowa) – córką wychowanka szkoły rabinów. Oczywiście najwięcej miejsca Autor poświęcił swojej Babce – Klementynie Jezierskiej, urodzonej w Połtawie, której dziadek zarządzał podobno dobrami (raczej jakąś częścią tych dóbr) Potockich na Ukrainie. Podjęła pracę w rozwijającym się ośrodku przemysłowym (rudy żelaza i węgla) w okolicach dzisiejszego, Krzywego Rogu i Ługańska (dziś teren walk ukraińsko-rosyjskich), a jej szefem był późniejszy dyrektor tej kopalni Wiktor hr. Sągajłło. Nietrudno domyślić się, jakie były dalsze losy tych dwojga.

„Kiedy dokładnie te trzy studentki – Wanda Oppman, Klementyna Jezierska i Natalia Zylberblast poznają się i zaprzyjaźnią, nie wiadomo. […] Pozornie wiele je różniło, Wanda i Natalia przybyły z Warszawy, Klementyna z odległej Ukrainy”. Jak przebiegały ich dalsze losy, czytelnicy dowiedzą się już po wnikliwym przestudiowaniu treści książki. Niełatwej w odbiorze, zawierającej masę informacji faktograficznych i splot powiązań rodzinnych, zawodowych i towarzyskich. Ich szczegółowe omówienie wymagałoby napisania kolejnej książki, a jej autor i tak nie miałby pewności, czy precyzyjnie i rzetelnie zrelacjonował wszystkie fakty i powiązania. Dość jedynie powiedzieć, że po studiach Zofia Garlicka (ginekolog i położnik) i Natalia Zandowa (neurolog) pracowały jako lekarki. Zandowa współpracowała ściśle z Januszem Korczakiem. Klementyna wiodła dostatnie życie jako żona dyrektora i członka Rady Nadzorczej Warszawskiego Towarzystwa Kopalń Węgla, którego udziałowcami byli także Leopold Jan Kronenberg (wnuk słynnego Leopolda – twórcy tego Towarzystwa) oraz Ludwik Natanson – potomek jednego z założycieli Towarzystwa. Wanda była prokurentem w Banku Handlowym i pracowała później w Muzeum Ziemi.

A potem przyszła wojna, która odmieniła życie naszych bohaterek. Dla większości z nich okazała się tragiczna. Zofia Garlicka i Natalia Zandowa zostały aresztowane w 1942 roku w warszawskim mieszkaniu, w którym ukrywali się zrzuceni lotnicy brytyjscy. Przejęli się chyba atmosferą i zasadami dawnego rycerstwa rodem z opowieści okrągłego stołu, panującymi na dworze średniowiecznego króla Artura. Aresztowani, nie tylko przyznali się do wszystkiego, lecz ujawnili konspiracyjne kryjówki tych, którzy im pomagali. Niestety, Niemcy z czasów okupacji nie przypominali w niczym szlachetnych rycerzy. Jeden z Anglików miał powiedzieć: że „oficer niemiecki dał mu słowo, że nie wykorzysta jego zeznań i że on, oficer angielski nie może kłamać” (s. 174–5). Jezus, Maria! Nic dziwnego, że rodziny ofiar nie chciały spotkać się z żadnym z Brytyjczyków po wojnie. Zofia Garlicka zmarła na tyfus w Auschwitz. W tym samym roku zmarła jej córka, aresztowana wraz z matką, a była żoną Stanisława Jankowskiego – „Agatona” – cichociemnego, autora popularnych po wojnie wspomnień Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie. Klementyna i Wanda Oppman żyły długo, Babka Autora zmarła w 1972, a Wanda w 1976 roku.

Marian Turski zamieścił krótką, ale bodaj najlepszą ocenę tej książki: „Proszę, wyguglujcie Państwo nazwisko Natalia Zand. Przekonacie się, jaki ogromny dorobek naukowy ma ta wybitna neurolog, która zginęła tragicznie w 1942 roku, wraz z przyjaciółką Zofią Garlicką, która udzieliła jej schronienia po „aryjskiej stronie”. Ale dlaczego Panny z Genewy? Ponieważ […] na przełomie wieków spotkały się i zaprzyjaźniły w Genewie. Wszystkie z Polski, ale przedtem wszystko je dzieliło: narodowość, wyznanie, pochodzenie społeczne. Klementyna była babcią Autora książki. Poznajemy go w kilku rolach: historyka, detektywa, nawet archeologa, który wydobywa strzępki wspomnień, dokumentów, zdjęć, zeznań, a także historyczne postaci, z którymi Panny z Genewy się zetknęły – m.in. Lenin, Ignacy Jan Paderewski, Janusz Korczak, Maria Dąbrowska, Stanisław „Agaton” Jankowski. Dodajmy jeszcze jeden plus: Rafał Skąpski ma świetne pióro. […] To się czyta!” (czwarta strona okładki).

Do tych znanych postaci dodałbym jeszcze kilka innych, epizodycznych, albo kojarzących się z innymi, ważnymi dla mnie. Ot, Jan Hołyński spokrewniony z Ksawerym Hołyńskim, przemysłowiec i działacz gospodarczy, który wespół z Witoldem Sągajłło zasiadł w Radzie Warszawskiego Towarzystwa Kopalń Węgla, a Ksawery ożenił się przecież z Emilią Bloch, córką Jana i Emilii z Kronenbergów, o których sporo pisałem (s. 122). O Leopoldzie Janie Kronenbergu wspominałem już wcześniej. Salomea Szliferstajn, językoznawczyni, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego, z którą miałem okazję zetknąć się w czasie swoich polonistycznych studiów, znana była ze swoich surowych wymagań. Z prof. Ireną Dobrzycką przyszło mi współpracować w zespołach programowych ds. studiów neofilologicznych. Z Kazimierzem Leskim nie udało mi się spotkać (zmarł w 2000 r.), a tylko on mógłby rzucić właściwe światło na historię Wandy Kronenberg (córki Leopolda Jana), której zła sława i tragiczny los zamykają historię tej wielkiej rodziny (s. 148). Szkoda. I tak dalej. Panny z Genewy są najlepszym dowodem, że ze wspólnego kłębka można bez końca wyciągać kolejne nitki i snuć opowieść nieskończenie. Biografistyka ma swoje uroki, nieprawdaż?

Andrzej ŻOR

Choć mieszkał dwie klatki dalej i znaliśmy się z widzenia, poznałem go dopiero w Bieszczadach. Zwykle przesiadywał na murku pod blokiem, na ławce w parku, w barze mlecznym „Kefirek”, czy to w otwieranym na ciepłe miesiące ogródku lokalu „Stokrotka”, zwanego szumnie restauracją.

„Stokrotka” składała się bowiem z trzech przybytków. W głównej, restauracyjnej, schodzili się przez cały rok głównie starzy – wtedy, dla mnie starzy – trunkowi mieszkańcy naszego osiedla, by przy schaboszczaku czy innych specjałach polskiej kuchni takich jak flaki, rosół, ogórkowa czy pyzach po warszawsku – specjalności lokalu – nie zawsze dobrze schłodzonej flaszce spędzić popołudnie i wieczór i prowadzić długie rozmowy. Z rzadka zaglądały tam osoby ustatkowane czy całe rodziny – te jadały wszak obiad w domu – częściej natomiast wchodzące w dorosłość pary, rozwodnicy i samotnicy płci obojga szukający drugiej połowy swojego szczęścia i przelotne niebieskie ptaki, których trasa przelotu zagnała właśnie tu. Mężczyźni mieli – zgodnie z wymaganiami epoki – wąsy i szare ubrania; kobiety były bardziej kolorowe, lecz już wtedy – dostrzegałem to mimo bardzo młodego wieku – na ich twarzach malował się smutek i rysy znamionujące nadmiar spożytych w swym krótkim życiu (wszak mieli nie więcej niż trzydzieści, może trzydzieści pięć lat) trunków.

Drugą częścią był bar na zapleczu, z krzesłami powiązanymi łańcuchem. Można tam było wypić piwo – po jakimś czasie, również z wymaganiami epoki – z sokiem, setkę wódki czy kieliszek alpagi, nalewanej do prawdziwego kieliszka, a zakąski ograniczały się do frytek. Tam chadzali amatorzy bardziej męskich przygód, bo przy meblach, zwanych nieco na wyrost stolikami, przy których w chwilach nadmiaru klienteli siadało się też na odwróconych skrzynkach od piwa czy wina, towarzystwo rżnęło w karty na pieniądze. Kwoty to były symboliczne, jak zawartość ich głów i portfeli. W mordę też można było dostać, o czym najpierw wiedziałem od starszych kolegów, a potem, we wczesnym liceum przekonałem się sam, gdy poszliśmy z Lesiem na słynne w okolicy wzmacniane kieliszkiem wódki piwo Królewskie. Bufetowa katowała swoich ochlapusów głośną muzyką z wchodzącej wówczas przebojem na rynek jednej z pierwszych komercyjnych stacji radiowych, a w kącie kilku dżentelmenów rżnęło w oko. W pewnym momencie jeden z nich powziął podejrzenia co do uczciwości pozostałych i wywiązało się mordobicie, nader zabawne, walczący nie byli bowiem mistrzami ringów i mat, a efektywność ich poczynań dość skutecznie niwelowała obecność – zapewne stałą – alkoholu w organizmie. Na ile byli nieporadni, niech świadczy fakt, że bufetowa – trzeba uczciwie przyznać, dość potężna – w obawie przed zdemolowaniem marnego wystroju lokalu wygoniła ich na zewnątrz, jednego ciągnąc za kołnierz, drugiego okładając miotłą, a trzeciego, najmniejszego, wypychając brzuchem i biustem, pomiędzy którymi granica była dość niewyraźna. „Tam się napierdalajta” – powiedziała i zamknęła z hukiem drzwi.

Trzecią część „Stokrotki” otwierano mniej więcej w maju, gdy robiło się wystarczająco ciepło. Była to zadaszona powierzchnia otoczona ogrodzeniem z kraty, wypełniona kilkoma dość sfatygowanymi stolikami i kilkunastoma równie nadgryzionymi zębem czasu krzesłami, pamiętającymi trzech pierwszych sekretarzy wstecz. Z okienka sprzedawano lody włoskie, rurki z bitą śmietaną, gofry i piwo; potem doszły jeszcze zapiekanki.

I tam właśnie najczęściej o ciepłych porach roku przesiadywał Tomeczek. Domorosły filozof, archetyp wagabundy; gdy tylko trochę podrosłem i zacząłem co nieco czytać, skojarzyłem, że trochę przypominał swoim żywotem Stachurę, tyle że zamiast życiopisania, uprawiał życioczytanie i amatorską filozofię.

Był raczej mikrej postury, nie udzielał się w podwórkowych meczach, ale – co rzadkość w tamtej okolicy – nie budził nienawiści w osiedlowych chuliganach; drwiono jedynie z niego i uważano za pospolitego głupka. Był sporo starszy ode mnie – wtedy siedem czy osiem lat to dużo; dziś, gdy się ma lat już nie kilka czy -naście a bliżej do -dziesiąt, to tyle, co nic. Siedział więc w „Stokrotce”, najczęściej popijając lemoniadę, jedząc gofra czy lody; piwa raczej nie tykał. Zawsze z książką, do której czasem zaglądał, czytał przez chwilę, a potem długie minuty wpatrywał się w przejeżdżające samochody, w przechodniów, w niebo, czy w kolejkę stojącą do okienka. Czasem nagle ożywał i zaczepiał pierwszego z brzegu przechodnia, pytając:

– A co pan o tym sądzi? Na początku było słowo, a na końcu frazes.

– Panie, goń się pan! Wariat! – słyszał w odpowiedzi.

Albo: – Chcesz w ryja zarobić?

Czy też: – Spierdalaj pan, dobrze radzę.

Rzecz jasna nie wszyscy mówili na pan, wszak był wtedy młody, inni po prostu przyspieszali kroku. Czasem któryś odważniejszy dzieciak rzucił w niego rurką z kremem, lecz on nic sobie z tego nie robił. Miałem już jedenaście, może dwanaście lat i stojąc w kolejce po gofra usłyszałem, jak pyta przechodzącego faceta w okularach, o którym wiadomo było, że jest nauczycielem, ale nie w tej szkole, do której ja chodziłem.

– Proszę pana, ja widzę pana myśli! Ex oriente lux, ex occidente luxus! I co pan mi na to powie?

– Panie, czyś pan wariat, czy prowokator? Schowaj pan tę książkę, przecież pan wiesz… – Tu zagadnięty przyłożył rękę do ucha i wskazał na dość dużą grupkę osób siedzących przy sąsiednich stolikach. – Aforysta się znalazł…

Nie znałem tego słowa. Czytałem co prawda dużo Bahdaja, Szklarskiego, Wernica, komiksów nie wspomnę, ale ten termin nie był mi znany. W domu nie nauczyli, polonistka też. Sprawdziłem. I od tamtej pory, gdy tylko widziałem Tomeczka, starałem się zajrzeć mu przez ramię, jaką książkę czyta. Przeważnie w tytule były to aforyzmy. Nigdy proza, wiersze, dramaty czy reportaż. Czasem na okładce napisane było „Złote myśli”, czy „Skrzydlate słowa”. Ale w gruncie rzeczy chodziło o to samo.

– Młody! – zagadnął mnie pewnego razu. A wiesz, kto to jest biograf?

– No… taki, co pisze biografie… Życie czyjeś opisuje w książce… Dokonania…

– Biograf jest to kłamca opowiadający słowa swego bohatera! – powiedział, patrząc na mnie świdrującym wzrokiem. Zacząłem się wtedy zastanawiać, czy to obłęd, czy przejaw geniuszu.

Różne o nim chodziły mity, niepotwierdzone słuchy i informacje. Pewne było to, że pochodzi z bogatego domu, w którym nie ułożyło się pożycie małżeńskie. Jedni mówili, że był owocem mezaliansu, czy też raczej jednej nocnej przygody bogacza z praczką, inni tonowali te doniesienia i twierdzili, że czołowego inżyniera kraju z salową ze szpitala „głupią jak furmana koń”, inni jeszcze, że jakiegoś ambasadora lub członka KC z woźną – pewne było tylko tyle, że nie musi się martwić – w przeciwieństwie do zdecydowanej większości z nas – o byt i dobra materialne. Legendy krążyły o mieszkaniu, w którym żył wraz z tymi rodzicami, ponoć już rozwiedzionymi. Cztery pokoje na trzy osoby, kto to słyszał, a jaki wystrój! Tak mówiono i snuto spekulacje na temat źródła tego bogactwa. Plotkowano też, że ten wielki metraż wyposażony we wszystko, co wtedy dostępne – telefon z napowietrzną linią, satelitę, magnetowid, zestaw hi-fi najwyższej klasy, boazeria z Pewexu, cuda-niewidy to ze spadku od wujka w Ameryce, albo z wygranej w Państwowym Totalizatorze Sportowym.

A on o sobie nic nie mówił, tylko czytał, przesiadując w „Stokrotce” albo na ławce w parku, ale to w letnie miesiące; gdzie się podziewał zimą, tego nie wiem. Może przesiadywał w jakimś lokalu, do którego nie mieliśmy wstępu ze względu na wiek i zasobność kieszeni? Na naszej klatce – a na klatkach spędzaliśmy wszak sporą część życia – nigdy go nie było.

Czasem znikał i nie widać go było długie tygodnie. Teraz już wiem, że włóczył się bez celu, gdyż to droga jest celem. Zwiedzał cały kraj, a zasobność rodziców pozwalała mu na to, by nie musieć się martwić o jedzenie czy nocleg. Pieniędzmi jednak nie szastał, o czym przekonałem się właśnie w Bieszczadach, gdy spotkałem go, gdy sam już byłem od niedawna dorosły.

Siedział niedaleko cerkwi w Komańczy, tej, która potem spłonęła. Ja z kolegami wyruszałem w stronę Cisnej – było nas trzech, studia przed nami, ostatnie chwile wakacji. Siedział, a w zasadzie leżał przy drodze, oparty o stary płot, obok niewielki plecak, w rękach książka. I to spojrzenie zadumane w niebo…

– Gdyby jakiś Bóg powiedział: „Wierzcie mi”, a nie „Wierzcie we mnie”! – co panowie na to? Bo panowie pewnie cerkiew idą zwiedzić…

– O, Lec! Uwielbiam Leca! – krzyknął Lesio na widok książki, trzymanej w ręce przez Tomaszka.

– Chodźcie, poczytamy, pomyślimy, podyskutujemy. Lec go! – rzucił dowcipem, czym zyskał w naszych oczach.

– Ja pana znam… z widzenia… – wybąkałem nieśmiało.

– Ja ciebie też znam z widzenia. Ja tylko sprawiam wrażenie wariata. To, że w opinii większości jestem nierobem, bo czytam książki i zagaduję ludzi, co czyni mnie pozornie idiotą, to mylne. A ty jesteś… – i tu wymienił moje imię, adres, którą szkołę kończyłem i z kim najwięcej przestawałem pod blokiem, a nawet jakie papierosy, kupowane w naszym blokowym kiosku, najczęściej paliłem w liceum. – Ja siedzę i obserwuję, to mój luksus. Nie muszę pracować, mogę sobie pozwolić na dar obserwacji i kontemplacji. Dziś tu, w Bieszczadach, jutro w ogródku naszej „Stokrotki”, pojutrze gdzieś na Wybrzeżu…

Wyjęliśmy z plecaków piwa. Jedno wypił, więcej nie chciał. Nie palił, a my jak smoki. Zaproponował nam natomiast wspólne czytanie Leca i znów powtórzył to swoje śmieszne „Lec go!”. Spędziliśmy tę noc rozbici tam, gdzie on – gdzieś za stodołą w Komańczy, analizując Myśli nieuczesane i filozofując nad nimi. Była to jedna z najlepszych uczt intelektualnych, jakie w życiu przeżyłem. A potem nazywaliśmy go Don Kichotem z Komańczy. Umysłowy arystokrata, pełen ideałów, pozornie z głową w chmurach, brakowało mu tylko chabety i giermka… Mieszanka geniuszu i wariactwa.

Mijały lata. Kończyłem studia, zaczynałem pracę, wyprowadziłem się z naszego osiedla, a nawet z kraju. Tomaszka widywałem więc coraz rzadziej. Z opowieści wiem, że przesiadywał nadal i w parku, i w „Stokrotce”, ale coraz częściej w pobliskim barze mlecznym. Być może umarła matka i nie miał kto w domu gotować – różnie mówiono. Jedno było niezmienne – książka z aforyzmami i pytanie często przypadkowych osób, co o tym sądzą – i cytowanie jakiegoś aforyzmu. Co bardziej oczytani – choć przyznajmy, tych nigdy nie jest za wielu – czasem wiedzieli, kogo Tomaszek cytuje. Najczęściej był to Lec, ale trafiali się i Świętochowski, i Asnyk, Elzenberg czy Tartakower.

Wiem, że jeździł dużo po Polsce, a może i za granice, kiedy je już otwarto. Widywano go to na Kaszubach, to na Suwalszczyźnie, to pod Babią Górą… Ja nie widziałem go wiele, wiele lat. Po powrocie do kraju zajrzałem na rodzinne osiedle, do którego w międzyczasie dociągnięto metro, choć trochę bez sensu – bo tam przecież jest tramwaj, którym w dwadzieścia minut można dojechać do centrum, podczas gdy mieszkańcy tych osiedli, gdzie jeszcze ćwierć wieku temu ganiały się żubry z rysiami, jak stali w korkach, tak stoją i będą stać po wsze czasy.

Wypytałem tego i owego, czy czasem widać Tomaszka, ale już mało kto go pamięta. Pokolenie naszych rodziców zaczęło wymierać, moi rówieśnicy w większości się wyprowadzili, a młodzież już go nie kojarzy. Ktoś mi jednak powiedział, że rodzice pomarli, on odziedziczył mieszkanie i resztę majątku, jednak dalej żyje jak żył, a nawet nieco dziwniej. Mieszkanie wynajął, a sam szwenda się to tu, to tam, jak wyraził się mój rozmówca…

A jak mieszka, dowiedziałem się, jak zwykle przypadkiem. Korzystając z chwili wolnego czasu, postanowiłem odwiedzić okolice swojego liceum. Podjechałem siedemnastką do Hali Marymonckiej (choć można metrem, co w czasach liceum było nie do pomyślenia) i ruszyłem przez park Kaskada. Nad stawem siedział nie kto inny jak Tomaszek. Karmił kaczki, miał przy sobie plecak turystyczny, na oko osiemdziesiąt litrów. Zawsze był szczupły, lecz teraz wysechł na wiór, twarz poorały mu zmarszczki, była ogorzała od słońca, lato było w pełni. Mocno się postarzał, ale uświadomiłem sobie, że musi być już przecież dobrze po pięćdziesiątce. Podszedłem. Zagadałem. Poznał.

– Pamięć mam jak słoń. I tamtą noc w Komańczy też pamiętam. W zasadzie pamiętam każdy dzień swojego życia, co bywa, przyznam, nieco kłopotliwe. No i sam się zajmuję finansami, o których wiem, że ty wiesz, że nie są małe.

– A gdzie teraz mieszkasz? Bo słyszałem, że…

– Wszędzie.

– Jak to wszędzie?

– Teraz mamy lato. To przecież nie będę wydawać na mieszkanie, prawda? Jeść dużo nie muszę, wykąpać się w samej Warszawie mam gdzie… Choćby tu – wskazał palcem na staw. Na kolanach trzymał książkę, na której dostrzegłem tylko nazwisko autora, a był nim Franz Kafka. Czyżby przerzucił się na prozę?

Moja mina musiała budzić zdziwienie, a on kontynuował:

– Wszędzie mieszkam. Dziś rano na przykład pływałem w stawach na Moczydle. Śniadanie zjadłem, potem przyjechałem tu. Na wieczór może pojadę do Kiełpina? Dawno tam nie byłem. A potem na noc do Kampinosu. Lubię ten las. Mam tam taką miejscówkę… A pojutrze jadę do Ustrzyk. Mam znajomka, pochodzimy trochę po okolicy, przejedziemy nad Solinę…

– A zimą?

– A różnie. Mam trochę znajomych w różnych miejscach Polski… Mam telefon, mam internet… – szybko uświadomiłem sobie, że mieszanina obłędu i wyrachowania weszła na nieco wyższy, nieznany mi dotąd poziom.

– A rodzina?

– Cóż, rodzice nie żyją, żony nie mam… Jak jestem w mieście i jest zimno, to jeżdżę tramwajami, słucham, co ludzie mówią… W zaufaniu ci powiem, że zamyślam, żeby coś napisać… Nawet zacząłem notatki… Tak po staremu, w zeszycie… – wyciągnął z kieszeni jakiś pomięty notatnik z bazgrołami – Telefony ładuję w kawiarniach…

Z kolan spadła mu książka. Doczytałem wreszcie tytuł. Aforyzmy z Zürau. Cóż, nie wiedziałem, że Kafka pisał też aforyzmy. Znałem tylko to, co większość. Proces, Zamek, jakieś opowiadania, z których najbardziej pamiętam Kolonię karną i Przemianę. O aforyzmach nie wiedziałem.

– Zimą w zasadzie mieszkam w tramwajach, autobusach i metrze. Oczywiście, gdy jestem w mieście. Pewnie zaraz zapytasz mnie, czy…

– Nie zamierzasz się ustatkować, osiąść gdzieś, prowadzić tak zwane normalne życie… – jakby czytał mi w myślach.

– A cóż to jest normalne życie? „Chcesz zagłuszyć głos serca? Zdobądź poklask tłumu”. Wiesz czyje to?

– Brzmi jak Lec…

– Bingo. Pracować nie muszę. Nic nie muszę. Wiele mogę. Nic mnie nie ogranicza. Wy wszyscy… – zawiesił głos. Nie ponaglałem.

– Dom, praca, dzieci, dom, praca, dzieci, życie jakoś zleci… – wyraźnie podniósł ton, nakręcał się. W jego oczach pojawił się obłęd, zapamiętany z naszej pierwszej rozmowy sprzed wielu, wielu lat. Tylko w bardziej zaawansowanym stadium. Wyraźnie wszedł na jakąś znaną tylko sobie orbitę.

– Tak zwane życie, o którym mówisz, jest dla mnie absurdalne jak czechosłowacka wieczorynka! Chcesz wiedzieć, ilu ludzi mnie próbowało już przekonać do tego? Nie wiesz. Nie wiesz, ilu znam ludzi. Oj, wielu znam! Wielu poznałem, jak się domyślasz, dzięki ojcu. Innych natomiast podczas rozmów! Wielu ciekawych rozmówców! Tylko w tym roku o to samo co ty pytało mnie już kilku dziennikarzy z mediów państwowych i prywatnych, muzyk rockowy i dwóch pisarzy, w tym jeden z sukcesami! Jeden były ambasador i dwóch obecnych, dyplomatów drobniejszego płazu nie liczę. Wysoko postawieni pracownicy Microsoftu, Komendy Głównej Policji i trochę niżej uplasowani podchujaszczy z wielu innych urzędów, w tym z Kancelarii Prezydenta! Urzędnicy z urzędów centralnych i samorządowych, jedna organistka, jedna pojebana psycholog po przejściach, którą należałoby zamknąć u czubków, a przynajmniej na odwyku! Kilku adwokatów i jeden prokurator, tłumaczy przysięgłych nie liczę. I dwóch wiolonczelistów z filharmonii! Mam wymieniać dalej?

– No nie, nie trzeba, przecież ja cię nie chcę do niczego przekonywać.

– Śmieszni jesteście w uprzęży, którą założyliście dla tego świata! – wykrzyknął, machając sfatygowanym egzemplarzem Kafkowskich aforyzmów.

Powoli się pożegnałem i wycofałem. Poszedłem w stronę szkoły, do której chodziłem w ubiegłym wieku. Na kładce nad trasą Armii Krajowej – której wtedy jeszcze nie było – spojrzałem w jedną i drugą stronę na niekończące się sznury stojących w korku samochodów, w których siedzieli ludzie w uprzęży tego świata. W rzeczy samej śmieszni jak ja sam. Nad Marymontem natura malowała na niebie przepiękne wzory, godne najlepszych mistrzów pędzla.

Sebastian Markiewicz, ur. w 1978 r. w Warszawie. Absolwent filologii rosyjskiej  na Uniwersytecie Warszawskim za czasów świetności tego kierunku, oraz studiów podyplomowych z zakresu tłumaczeń prawniczych i sądowych na tejże uczelni. Wieloletni pracownik administracji publicznej. W ramach tej pracy mieszkał w Taszkencie, Kijowie, Moskwie, a nawet w Lublinie. Obecnie mieszka w Astanie, gdzie jest współpracownikiem Polskiej Agencji Prasowej. Tłumacz przysięgły języka rosyjskiego. Autor dwóch tomów opowiadań Było. Nostalgicznie o czasach przełomu i Migawki warszawskie oraz powieści Nieudolni. Przetłumaczył też kilka książek. Ma żonę i dwoje dzieci.

Prezydent Andrzej Duda zawetował język śląski.

A właściwie zawetował uchwaloną przez parlament nowelizację Ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych i języku regionalnym, nadającą śląskiemu etnolektowi status języka regionalnego. Dzięki niej mowa Ślązaków mogłaby cieszyć się statusem, jaki przysługuje obecnie jedynie językowi kaszubskiemu. O ile samo prezydenckie weto w kontekście dotychczasowej polityki obozu, z którego się wywodzi, trudno rozpatrywać w kategoriach sensacji, o tyle jego uzasadnienie wzbudziło reakcje od rozbawienia absurdalnością po oburzenie i wzmożenie antypolskich nastrojów na Śląsku. „Niedające się wykluczyć działania hybrydowe […] związane z prowadzoną wojną za wschodnią granicą, nakazują szczególną dbałość o zachowanie tożsamości narodowej. Ochronie zachowania tożsamości narodowej służy w szczególności pielęgnowanie języka ojczystego” – stwierdził prezydent. Nie sposób zrozumieć, w jaki sposób kultywowanie regionalnej tożsamości miałoby wpisywać się w kontekst wojny hybrydowej. O wiele łatwiej umieścić to stanowisko wśród wcześniejszych wypowiedzi polityków polskiej prawicy na temat Ślązaków.

Od Długosza do Kaczyńskiego, czyli dzieje śląskiej tożsamości

„Śląskość jest sposobem odcięcia się od polskości i przypuszczalnie przyjęciem po prostu zakamuflowanej opcji niemieckiej” – te słowa Jarosława Kaczyńskiego z 2011 roku na długie lata zdefiniowały stosunek jego partii do Ślązaków (jednostronnie, gdyż PiS wciąż osiąga dobre wyniki wyborcze w gminach etnicznie śląskich). Z pewnością jednak nie on pierwszy mówił o polsko-śląskim antagonizmie. Piętnastowieczny kronikarz Jan Długosz nie miał wątpliwości, że Ślązacy to najbardziej wrogi z narodów sąsiadujących z Polską. Dziś jego słowa budzą zdziwienie większości Polaków. Sąsiadujących? Naród? Wrogi? I nic dziwnego, bo historia Śląska, tak bardzo różna od polskiej, to swoista terra incognita. Zarówno dla Polaków, jak i Ślązaków. Ten region pojawia się w szkolnych podręcznikach dopiero w kontekście powstań śląskich i przyłączenia do II Rzeczpospolitej, zupełnie tak, jakby wcześniej nie istniał. To, co nieznane budzi lęk i z lękiem Polacy powitali Śląsk (najpierw Górny, Dolny dopiero po 1945 r.) w granicach swojego państwa. Zaawansowana cywilizacyjnie kraina ze swoim przemysłem była im niezbędna, ale czy ów „powrót do macierzy”, z taką lubością odmieniany przez przypadki przez polskich nacjonalistów, naprawdę był złączeniem dwóch idealnie do siebie pasujących elementów? Górnoślązacy, którzy jeszcze w dziewiętnastym wieku sami uważali, że mówią „po polsku”, nagle zorientowali się, że ich mowa znacząco różni się od tego, co za standard polskości uważano w Warszawie czy Lwowie. Gorzej, powiedziano im, że ich subiektywna polskość to gorsza odmiana tej właściwej, zatem lepiej dla nich, jeśli jak najszybciej dopasują się do większości. To wtedy pojawił się podział na „czystą” polszczyznę i stojącą w opozycji do niej śląszczyznę (w domyśle – „brudną”). Rozczarowanie nową przynależnością państwową rozpoczęło się już w dwudziestoleciu międzywojennym, dobre wyniki ugrupowań proniemieckich w wyborach samorządowych 1926 roku są tego najlepszą ilustracją, a sanacyjny brak poszanowania dla lokalnej odrębności tylko wzmógł te nastroje.

Między gwarą a językiem

Tożsamościowe tarcia w kluczowym regionie nie leżały w interesie państwa polskiego. Dlatego Śląsk należało zglajszachtować, ujednolicić. Oczywiście bardziej nadawała się do tego działalność kulturalna niż odgórne decyzje administracyjne. Stanisław Ligoń, znany na Śląsku jako „Karlik z Kocyndra”, był jednym z działaczy narodowych mających oswoić śląskość dla polskiej opinii publicznej. To on spisał śląskie bery i bojki, które miały „wzbogacić nieliczne wydawnictwa gwarowe, które zaświadczyć winny o naszej tu na ziemi Piastów odwiecznej polskości”. Zwróćmy uwagę, że Ligoń pisze o „gwarze”, a więc o pojęciu, które dziś uznawane jest za uwłaczające randze mowy Ślązaków. „Sądzi się wśród polskiego ogółu, że język śląski jest jakąś kaleczą polszczyzną, popstrzoną wpływami niemczyzny” – pisał Feliks Koneczny. Jeśli „gwara” definiowana jest jako mowa niewykształconego ludu wsi, to istotnie definicja ta nijak nie przystaje do współczesnej śląszczyzny, modnej wśród lokalnych elit intelektualnych i mogącej się pochwalić rosnącą z roku na rok liczbą publikacji literackich. Ale czy aby Ligoń nie miał racji i nie pisał rzeczywiście w gwarze?

Weźmy zatem do ręki Ligoniowe Bery i bojki śląskie, otwierając je na dowolnej stronie. Już na pierwszy rzut oka widać, że zapis znacząco różni się zarówno od współczesnej literatury śląskiej, jak i od dziewiętnastowiecznych śląskojęzycznych tekstów źródłowych. Nie ma tu znaków diakrytycznych, nie ma pochylonego ō (jak w wyrazie „wōngel”), nie ma labializacji (jak w słowie „ôkno”, wymawianym „łokno”). Są za to imiesłowy, bardzo rzadkie w śląskim, oraz znaki wskazujące na dźwięki charakterystyczne dla polszczyzny (np. ą, ę), wykształcone w niej w czasach, gdy Śląsk dawno już leżał poza granicami Królestwa Polskiego.

Nie powinno dziwić, że ktoś mający kontakt jedynie ze śląszczyzną w zapisie, jaki widzimy w Berach i bojkach… (pierwsze wydanie w roku 1931, potem wielokrotnie wznawiane) ma prawo pytać: „Co ta «gwara śląska» wnosi do polszczyzny, skoro w tak małym stopniu różni się od literackiej normy? I dlaczego mielibyśmy marnować publiczne pieniądze na jej krzewienie?”.

Wszystko staje się jasne, jeśli odpowiemy sobie na pytanie: „W jakim celu tworzyli Ligoń i inni «budziciele polskości na Górnym Śląsku»?”. Tym celem było oswojenie obcości ich regionu. Przedstawienie Śląska w sposób bezpieczny dla obu stron.

Przidzie Hanys, wice bydzie godać

Lęk Polaków przed Śląskiem był oczywisty – gdzieś w tle czaiły się potężne Niemcy, z którymi (z polskiej perspektywy) Ślązacy mieli niejasne relacje. Obawy Ślązaków wzmogły się po II wojnie światowej i, przyznajmy to szczerze, były w pełni uzasadnione. Prześladowania roku 1945, znane dziś pod nazwą Tragedii Górnośląskiej, to wciąż niewyjaśniona czarna karta polsko-śląskich stosunków. Szacuje się, że do przymusowej pracy w ZSRR wywieziono nawet 90 tysięcy osób, z których wróciła jedna piąta. Kolejne tysiące były brutalnie torturowane i umierały w obozach, takich jak ten na świętochłowickiej Zgodzie. Miejscowi musieli przejść upokarzający proces weryfikacji, od którego zależało, czy pozwoli im się pozostać w miejscu, z którym ich rodziny były w wielu przypadkach związane od stuleci. „Godanie” nagle stało się pretekstem do pozbawienia kogoś majątku, wywiezienia bez możliwości powrotu czy też zabicia. Przez kolejne dekady śląskie dzieci były w szkołach bite za używanie mowy przodków, jej znajomość bywała przyczyną blokowania miejscowym awansu zawodowego.

Paradoksalnie to, że homogenizacyjne ciągoty Polski Ludowej nie zniszczyły do końca godki zawdzięczamy właśnie „gwarze śląskiej”, a więc sposobowi „sprzedania” regionalnej tożsamości w sposób bezpieczny, bez wzbudzania podejrzeń o bycie elementem niepewnym narodowościowo. Na wiele dziesięcioleci język śląski (w swojej skarlałej, okaleczonej, bo spolszczonej formie) trafił do skansenu, którego granicami były wypełnione rubasznością, a nieraz i wulgaryzmami, sceniczne występy kabaretowe oraz folklor. Trwało rozwadnianie etnolektu coraz częstszymi polonizmami. Łatwiej było usłyszeć błędnie spolszczone „Kochom cie” niż śląskie „Jo ci przaja”.

Z konsekwencjami tych procesów zmagamy się do dziś. Skojarzenie śląskości z kabaretem jest wciąż żywe, a niezaprzeczalny potencjał komiczny tej mowy tylko je wzmacnia. Tu przed oczami staje mi scena sprzed kilku lat, gdy w katowickim Teatrze Korez prezentowano najlepsze jednoaktówki napisane po śląsku. Akcja jednej z nich rozgrywała się podczas wojny trzydziestoletniej, a w pierwszej scenie autor zawarł opis gwałtów wojennych, tortur i palenia wsi. Mimo to, gdy tylko wybrzmiały pierwsze słowa, na widowni rozległ się śmiech. Mieliśmy do czynienia z najprostszym przykładem warunkowania, do jakiego doprowadziło zamknięcie śląszczyzny na wiele dekad w kabaretowo-folklorystycznym więzieniu.

Małpa, zegarek, język i autonomia

Ślązacy przetrwali mroczne czasy PRL dzięki stereotypowi pracowitości (śląski „etos pracy” świetnie wpasował się w polską politykę eksploatacji regionu) i braku większych ambicji tożsamościowych. Wychowane wówczas polskie elity intelektualne uznały tę wersję śląskości za jedyną możliwą. Jakie było zatem ich zdziwienie, gdy w latach 90. na regionalnej scenie politycznej pojawił się Ruch Autonomii Śląska, którego lider Jerzy Gorzelik otwarcie mówił, że jest co prawda polskim obywatelem, ale narodowości śląskiej, który nie jest winien Polsce lojalności, dziedzictwo zaś Mickiewicza i Sienkiewicza uznawał za zupełnie Ślązakom obce. Jego barwne metafory, jak choćby ta porównująca Polskę do małpy, która zepsuła śląski zegarek, nawiązująca zresztą do słów brytyjskiego premiera Lloyd George’a, budziły na początku XXI wieku oburzenie po obu stronach polskiej sceny politycznej. Na spotkaniach z udziałem Gorzelika zbulwersowani uczestnicy pytali, kto dał mu prawo nie czuć się Polakiem. „Półtora miliarda Chińczyków nie czuje się Polakami i jakoś Rzeczpospolita istnieje”, odpowiadał kpiąco i ze stoickim spokojem lider RAŚ. O panice, jaką wzbudzały wypowiedzi Gorzelika świadczy fakt pojawienia się w roku 2000 jego organizacji w raporcie Urzędu Ochrony Państwa jako potencjalnego zagrożenia.

Szok ma jednak to do siebie, że nie trwa wiecznie. Dwadzieścia lat po największych kontrowersjach wzbudzanych przez Gorzelika polityczny mainstream oswoił się z większością jego postulatów. Dziś co prawda nie ma dyskusji o politycznej autonomii, na wzór tej, którą region cieszył się w dwudziestoleciu międzywojennym, a głównym postulatem Ślązaków jest autonomia kulturalna. Opierać się ma ona na uznaniu etnolektu śląskiego za język regionalny, a w przyszłości nadanie jego użytkownikom statusu mniejszości etnicznej. Gdy Donald Tusk obiecał w Radzionkowie spełnienie tego pierwszego postulatu, region zareagował nieufnością. Nic dziwnego w kontekście wcześniejszego traktowania Ślązaków przez państwo polskie. Tym razem jednak za słowami poszły czyny i Koalicja 15 Października bez problemów uchwaliła nowelizację, nadającą śląszczyźnie status języka regionalnego. Nowelizację zawetowaną przez Andrzeja Dudę.

Jynzyk jak Berga

„Ślōnski jynzyk je jak berga, co jij niy trza uznanio ôd politykrōw, coby istniała. Dejcie pozōr na berga” – takimi słowami prezydenckie weto skwitowała Rada Języka Śląskiego, społeczne ciało składające się z naukowców, literatów i działaczy, zajmujące się kodyfikacją etnolektu. Niemniej jednak nie sposób ukryć, że nowelizacja jest śląskiej kulturze i tożsamości niezbędna. O ile literatura śląska ma się dobrze (największe regionalne wydawnictwo Silesia Progress ma kilkadziesiąt śląskojęzycznych książek w swojej ofercie, zarówno dzieła oryginalne, jak i tłumaczenia światowej klasyki), a etnolekt jest coraz bardziej obecny w przestrzeni publicznej, o tyle nieobecność kwestii tożsamościowych w szkołach budzi obawy, że kolejne pokolenie będzie generacją wykorzenioną. A przecież wykorzenienie idzie w parze z depopulacją, największym obecnie zagrożeniem śląskich miast i wsi. Ostatnie miarodajne badania wiedzy śląskiej młodzieży pokazują, że około 90 procent z nich nie zna żadnych wydarzeń ani postaci z dziejów regionu, mowa przodków jest im coraz bardziej obca. Wydaje się, że śląska tożsamość właśnie teraz dotarła do punktu krytycznego. I to ostatni moment, by ją wesprzeć. Dla dobra obu stron. Aby Śląsk był syty i Polska cała.

Marcin Melon – Ślązak, nauczyciel, dziennikarz, działacz regionalistyczny i autor tworzący w języku śląskim.

 

„Stany Zjednoczone będą znów szanowane. Żaden naród nie będzie kwestionował naszej potęgi. Żaden wróg nie zwątpi w naszą siłę, dochody poszybują w górę, inflacja zniknie, miejsca pracy powrócą z ogromną siłą, a klasa średnia będzie prosperować jak nigdy dotąd”

fragment przemówienia Donalda Trumpa po otrzymaniu nominacji jako kandydat Partii Republikańskiej na prezydenta USA

Druga kadencja Donalda Trumpa zdaje się stawać coraz pewniejsza. W ocenie wielu analityków zamach na życie byłego prezydenta wzmocnił jego pozycję w wyścigu wyborczym. Pomaga także koncyliacyjny ton przemówienia, w którym Trump obiecuje, że będzie prezydentem wszystkich Amerykanów, bo jak mówi „wygranie połowy to żadne zwycięstwo”.

Dodatkowym elementem wydającym się zwiększać szanse Trumpa jest wybór jego młodszego, a tym samym jeszcze bardziej agresywnego, wcielenia w osobie J. D. Vance’a na przyszłego wiceprezydenta. Tym samym pokazuje, że stawia na ciągłość przekonań i na młodość – uprzedzając w ten sposób potencjalną wątpliwość co do jego sprawności jako głowy państwa w trakcie nadchodzącej kadencji. W czerwcu br. ukończył bowiem 78 lat i jeśli zostanie wybrany, będzie najstarszym w historii USA prezydentem-elektem.

Niepewność co do dalszego przebiegu kampanii Partii Demokratycznej – wynikająca z faktu, że chory na COVID-19 Joe Biden pozostaje w izolacji oraz z tego, że pojawiają się coraz głośniejsze apele o jego rezygnację z ubiegania się o drugą kadencję – stawia Demokratów i samego Bidena w niewyobrażalnie trudnej sytuacji. Zwłaszcza, że dzieje się to na miesiąc przed zaplanowaną na 19 sierpnia konwencją wyborczą, a wśród osób wyrażających obawy o szanse urzędującego prezydenta na reelekcję znaleźli się m.in. Barack Obama, emerytowana spikerka Izby Reprezentantów Nancy Pelosi (prywatnie powiedziała Bidenowi, że jeśli nie ustąpi, to partia może stracić możliwość przejęcia kontroli nad Izbą Reprezentantów) czy kongresmen Sean Casten z Illinois, który w pisemnym komentarzu wezwał Prezydenta Bidena do „przekazania pochodni nowemu pokoleniu”.

Zamieszanie powiększa coraz liczniej obsadzona karuzela potencjalnych kandydatów zastępczych mogących zastąpić Joe Bidena. Wśród wiodących nazwisk są obecna wiceprezydent USA Kamala Harris oraz gubernatorzy: Kalifornii – Gavin Newsom, Illinois – J. B. Pritzker, Michigan – Gretchen Whitmer i Pensylwanii – Josh Shapiro. Wszyscy wymienieni deklarowali poparcie dla Joe Bidena, a Gretchen Whitmer wspólnie z Jean O’Malley Dillon jest odpowiedzialna za kampanię duetu Biden-Harris.

Wszystko to jedynie pomaga Trumpowi i jego sztabowi wyborczemu skupić się na cyzelowaniu szczegółów własnej retoryki i listy wyborczych obietnic. W kampanii pojawiły się budzące gorący aplauz hasła, takie jak: „we will end the green scam” (skończymy z zielonym oszustwem), będziemy w zamian budować drogi, mosty i produkować więcej taniej energii czy „end to the mandate on electric cars”, czyli koniec ustawy stanowiącej, że samochody produkowane od roku 2035 będą musiały być wyposażone w silniki elektryczne.

Niedaleka przyszłość pokaże, co wybierze Ameryka. Iluzoryczną pewność jaką daje „Make America Great Once Again” czy skok w niepewność wynikającą z konieczności szybkiego wyboru kandydata zastępczego.

Komentarz opublikowany 20 lipca 2024 r., przed rezygnacją Joe Bidena z udziału w wyborach

 

 

 

 

To jest głos wsparcia dla Prokuratora Krajowego. Zanim wypowiem się jako politolog, chcę zabrać głos jako obywatel.

Na liście moich wyborczych oczekiwań rozliczenie jest oczekiwaniem najważniejszym. Nie jednym z,  ale najważniejszym. Dlatego głosowałem taktycznie, to znaczy nie na moje ugrupowanie w ramach koalicji. Powód jest jasny. Życie w demokratycznym państwie prawnym leży w moim żywotnym interesie. To interes bardzo konkretny: boję się kierujących się złymi intencjami bezwzględnych cyników, bezkarnie zatruwających przestrzeń publiczną, z której przecież nie mam dokąd uciec. Domagam się rozliczenia, bo boję się recydywy.

Tak zdecydowana deklaracja polityczna w normalnych warunkach czyniłaby głos wsparcia dla prokuratora wątpliwym. Jednak sytuacja normalna nie jest i dzisiaj – mówię to jako politolog – za tą polityczną deklaracją stoi żądanie przywrócenia prokuraturze jej etosu, jej miejsca w demokratycznym państwie. Konieczność powrotu do apolityczności stawia dziś każdego prokuratora wobec konieczności wyboru politycznego, to znaczy do sytuacji źródłowej, fundującej demokrację na woli politycznej (tak jak wola polityczna stała za jej niszczeniem przez ostatnich 8 lat, a poddanie się  niektórych prokuratorów tej woli odebrało im moralne prawo uprawiania zawodu).

W latach 2015 -2023 władzę państwową sprawowała w Polsce zorganizowana grupa przestępcza. Grupę tę tworzyły osoby kontrolujące partię Prawo i Sprawiedliwość, a kierował nią Jarosław Kaczyński. Przesadzam? Piszę to w pełni świadom, jako politolog badający podobne przypadki. Nie jest to wiedza tajemna. Publicznie głosił ją profesor Sadurski, jednak przed sądem – jako pozwany – nie zdecydował się na obronę merytoryczną.

Wobec epickiego starcia prokuratury z politycznym gangiem, epizod z immunitetem posła Romanowskiego jest nic nie znaczącym zawirowaniem. Co nowe i ważne – to to, że przed sądem stanie już nie figurant, czy żołnierze, wobec których zastosowano areszt, ale prawa ręka jednego z bossów, któremu stosunkowo łatwo (a zazwyczaj nie jest to łatwe) będzie można udowodnić sprawstwo kierownicze. Trudniej będzie dowieść kierownicze sprawstwo naczelnemu bossowi, chociaż ten, sam z siebie, pozostawił dowód: w liście do ministra sprawiedliwości Ziobry, Kaczyński pisze nie o tym, żeby nie kraść z Funduszu Sprawiedliwości, ale żeby robić to nie narażając interesów partii. Do innych pisać nie musiał, bo kradli zgodnie z ustalonymi regułami. Skala procederu wydaje się nie do objęcia przez stu prokuratorów.

Niedawno otrzymałem zawiadomienie z prokuratury, że stanę przed sądem jako oskarżony. Prokurator tak zdecydował, chociaż nie musiał, biorąc pod uwagę materialny wymiar sprawy; a już na pewno nie powinien był tego zrobić mając wiedzę, że inny obywatel, żądający skutecznie pięćdziesięciotysięcznej łapówki (czego dowody zostały upublicznione),  potraktowany jest odmiennie. Czy prokuratura udowodni mu oczywiste sprawstwo kierownicze – nie wiem. Ale co z tą kopertą? Potykając się z prokuraturą jako obywatel, w roli politologa wiem że stanęła ona przed bezprecedensowym zadaniem i od jej determinacji zależy zdrowie polityczne kraju. Stąd moja szczególna solidarność z Prokuratorem Krajowym.

Nie wątpię, że prokuratorzy mają świadomość, iż rozliczenie dotyczy nie tylko przeszłości. Przetrwanie mafijnej struktury w obozie prawicy zależy od środków, które zgromadziła na czas trudny. Zgromadziła z pewnością, choć te z Funduszu Sprawiedliwości są zapewne ich skromną częścią, wziąwszy pod uwagę pracowitość Daniela Obajtka, postaci moim zdaniem ikonicznej dla fenomenu prywatyzacji państwa w pisowskiej wersji. Odsunięcie od władzy (czyli od państwowych zasobów), już owocuje dekompozycją grupy, choć na razie na jej peryferiach. To nie jest opozycja w przyjętym tego słowa znaczeniu. To zraniony drapieżnik, który przygotowuje się do ponownego skoku i tego zamiaru nie ukrywa. Wierząc w „wyborczy kapitał” Podkarpacia i Podlasia, nie zmienia retoryki, zabijającej wszelki dialog w polityce. Rozliczenie to jedyny sposób poskromienia tej drapieżności. Z wielkim niepokojem obserwuję, jak Państwowa Komisja Wyborcza, nisko pochylona nad formalistycznym szczegółem, nie podnosi wzroku, by nie dojrzeć monstrum, które poniewiera sens jej istnienia.

I jeszcze jeden wątek immunitetowy , tym razem ściśle polityczny – jeszcze nie prokuratorski. Funkcję publiczną pełni chroniony immunitetem członek tej grupy Andrzej Duda. On nie należał do jej ścisłego kręgu kierowniczego, ale bezpośrednio realizował kluczowe zadanie rozbrajania systemu prawnej kontroli nad władzą polityczną. Jego podpis warunkował sparaliżowanie Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Sądownictwa, Sądu Najwyższego, Prokuratury… Lista przewin jest długa. On nie może wątpić w to, że stanie przed Trybunałem Stanu. Musi usłyszeć to od liderów rządzącej koalicji, którzy powinni powiedzieć to otwarcie. Na grze politycznej nie znam się, rozumiem głębsze mechanizmy polityki i wiem, że są sytuacje w których gra jest błędem, a opłaca się trzymać wartości.

Suweren ma i takie swoje oblicze, które nie przeszkadza głosować mu na przestępców,  bez skrupułów odwołujących się do Boga, honoru i ojczyzny. I to ten fenomen rozstrzyga o bezwzględnej konieczności rozliczeń.

Lewica zapowiedziała natychmiastowe ponowne wniesienie do laski marszałkowskiej projektu ustawy dekryminalizującej pomoc w przerwaniu ciąży.

Jestem „za”.

Przypomnę, że w prawne ramy tego „przestępstwa” sfanatyzowana polska prawica wpisała nawet… udostępnienie kobietom tabletki (!).

Ten zwariowany taniec wokół prawa dopuszczającego przerywanie ciąży trwa w Polsce od 1989 r. Czas zamienić ciemniackie łubu-dubu na prawo dostosowane do współczesnych ram życia. Przez ponad trzydzieści lat konfliktotwórczych bijatyk politycznych urodziła się nowa generacja kobiet i mężczyzn, która zdecydowanie sprzeciwia się zaglądaniu Kościoła hierarchicznego i radykalnej prawicy do łóżek ludzi dorosłych. Zwłaszcza młode Polki sprzeciwiają się nakazom etyki katolickiej, dotyczących sfer ich intymności seksualnej. To właśnie im należy się poselska determinacja w dążeniu do zmiany prawa. Kręgi kościelne są w tym przypadku bezkompromisowe i to nawet w obliczu śmierci kobiet – ofiar pisowskiego prawa i politycznego oportunizmu. W imię czego ludzie reprezentujący stanowisko przeciwne mieliby ustępować zwolennikom nieludzkiego prawa?..

Jak wiadomo, przeciwko tej ustawie głosowali posłowie z PSL, do znudzenia powtarzający, że umowa koalicyjna nie obejmuje spraw światopoglądowych. Wyobrażam sobie, że panowie z PSL skrzętnie tego przypilnowali, bo dlaczego mieliby się niechcący wydobywać się ze swojskiego patriarchalnego smrodku? Być może otworzyliby w ten sposób „puszkę z” – jak to kiedyś ujął Lech Wałęsa – „Pandorą”, z której wypełzłyby nierówności między kobietami i mężczyznami na wsi, obyczaje przemocowe oraz inne robale, akceptowane wszakże przez biskupów; więc po co im się narażać?

Tak więc ich głosowanie mnie nie dziwi. Dziwi natomiast milczenie w tej kwestii kobiet ze wsi, wpisywanych przez PiS w kolorowy obraz wiejskich idylli, współtworzonych przez Koła Gospodyń Wiejskich, „ubogaconych” przez pisowski Fundusz Sprawiedliwości w garnki i patelnie.

Swój wywód spuentuję następującym wspomnieniem: w II kadencji Sejmu udało nam się zliberalizować zaostrzone przez prawicę prawo antyaborcyjne. Po tym głosowaniu przyjechała do Parlamentarnej Grupy Kobiet spontaniczna delegacja kobiet ze wsi, które nam opowiadały, że w czasie głosowania w Sejmie one po domach modliły się, aby… nam się udało. Jak widać, czasy się zmieniły. Telewizje dziś pokazują, jak kobiety uroczyście wystrojone w haftowane bluzki i czerwone korale śpiewają na wsi PiS-owi.

Właściwie, czym się różnią od posłów z PSL? Poglądami?..

Mnie – powiem szczerze – waszyngtoński szczyt NATO rozczarował. W nadchodzących ciężkich czasach, a trudno wyobrazić sobie cięższe, od przywódców mamy prawo oczekiwać śmiałych decyzji; takich, które przeszłyby później do historii.

Siedemdziesiąta piąta rocznica powstania Sojuszu, Waszyngton, trzy i pół miesiąca przed wyborami w USA o kluczowym znaczeniu dla przyszłości euroatlantyckiego partnerstwa, przedłużająca się wojna tuż za granicą, świadomość, że sytuacja bezpieczeństwa Starego Kontynentu już zmieniła się na długie lata – splot tych okoliczności i niepodważalnych faktów sprawiał, że to posiedzenie powinno było otworzyć nowy rozdział. I choć nie da się zaprzeczyć, że język deklaracji szczytu jest twardy i stanowczy; że zobowiązanie do wsparcia Ukrainy w kwocie 40 miliardów euro w przyszłym roku jest solidarnie NATO-wskie, a nie – jak dotąd – głównie amerykańskie; że Moskwę i Mińsk postraszono uruchomieniem klauzuli artykułu 5 traktatu waszyngtońskiego w odpowiedzi na zagrożenie hybrydowe w postaci presji migracyjnej na białoruskiej granicy; a Chinom pogrożono w związku z udzielaniem wsparcia Rosji w jej agresji – to przecież wiadomo, że prawdziwym wyznacznikiem wagi postanowień było coś zupełnie innego.

Przełomowe mogło okazać się zaproszenie Ukrainy do wstąpienia do Sojuszu. Zaproszenie to jeszcze nie członkostwo, proces adaptacji i negocjacji trwałby z pewnością lata. Alianci nie zostaliby wciągnięci do działań wojennych. Rosja nie zareagowałaby niczym więcej od zwyczajowego oburzenia słownego. (Chyba że z analiz wywiadów wynikało co innego – wtedy ostrożność byłaby więcej niż wskazana; nic jednak na to nie wskazuje.) Stałoby się natomiast jasne, że klamka zapadła. Wojna Putina byłaby już przegrana: wiedziałby, że nie wchłonie Ukrainy, prędzej czy później granica Rosji z NATO wydłuży się o kolejne dwa tysiące kilometrów i zmieni się sytuacja geostrategiczna na odcinku południowo-wschodnim.

Wystosowanie zaproszenia podbudowałoby morale Ukraińców, czego w warunkach wojennych nie można lekceważyć. Użyty w deklaracji zwrot irreversible path to full Euro-Atlantic integration, including NATO membership – [wsparcie Ukrainy na jej] „nieodwracalnej ścieżce do pełnej integracji euroatlantyckiej, włącznie z członkostwem” – jest bardzo słabiutki. Jego wymowę jeszcze bardziej osłabia następne zdanie, w którym potwierdza się, że sojusznicy będą w stanie zaproszenie wystosować, kiedy osiągną w tej sprawie porozumienie, a Kijów spełni niezbędne warunki.

Oczywiście ten tekst musiał uzyskać zgodę wszystkich 32 partnerów. Z przedszczytowych enuncjacji wyglądało, że Amerykanie liczą na więcej. To niepokojące, iż w obliczu nadchodzącego wyborczego starcia nie chciano wesprzeć Joe Bidena – bo realny akt, a nie słowa, zostałby złotymi zgłoskami zapisany na jego koncie. Widać wiara w dobry rezultat listopadowego głosowania nie jest bardzo mocna.

Dla porządku odnotujmy wszakże szereg istotnych rozstrzygnięć szykujących Sojusz do potencjalnej zimnej – a kto wie, może i gorącej? – wojny. A także konkretne decyzje wspierające Ukrainę, jak choćby centrum szkoleniowe w Bydgoszczy (NATO-Ukraine Joint Analysis, Training and Education Centre, JATEC).

W ostatnim czasie jesteśmy świadkami gwałtownego wzmożenia produktywności nowych nazw żeńskich. Przez to, że jest ono zadekretowane i systemowe, nie wzbudza we mnie aprobaty; tym bardziej, że podważa dotychczasowy semantyczno-syntaktyczny paradygmat nazw zbiorów (rzeczowników) osobowych.

Dyskusja w sprawie feminatywów toczy się u nas nie od dziś. Przypomnę dość liberalne stanowisko Rady Języka Polskiego z 2012 roku: „Formy żeńskie nazw zawodów i tytułów są systemowo dopuszczalne. Jeżeli przy większości nazw zawodów i tytułów nie są one dotąd powszechnie używane, to dlatego, że budzą negatywne reakcje większości osób mówiących po polsku. To, oczywiście, można zmienić, jeśli przekona się społeczeństwo, że formy żeńskie wspomnianych nazw są potrzebne, a ich używanie będzie świadczyć o równouprawnieniu kobiet w zakresie wykonywania zawodów i piastowania funkcji”.

Kolejne stanowisko Rady Języka Polskiego pojawiło się w 2019 roku: „Większość argumentów przeciw tworzeniu nazw żeńskich jest pozbawiona podstaw”, „dążenie do symetrii systemu rodzajowego ma podstawy społeczne”, „prawo do stosowania nazw żeńskich należy zostawić mówiącym”, a „w polszczyźnie potrzebna jest większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich w zasobie słownictwa”.

Warto przy tym zwrócić uwagę na brak kategoryczności rozstrzygnięć Rady, na pewną jej relatywność w podejściu, objawiającą się, chociażby stopniowaniem typu: „większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich”. Jak Rada sama przyznaje, „ma [to] podstawy społeczne”, a nie językowe (i językoznawcze); a i to społeczne nie jest kompletne lub większościowe, skoro „prawo do stosowania nazw żeńskich należy zostawić mówiącym”. A wśród mówiących, jak wiadomo, w tej materii zgody nie ma. Wielu nie podziela, podobnie jak ja, trafności orzeczenia z 2019 r., że większość argumentów przeciw „jest pozbawiona podstaw”. Podstawy są i to niemałe. Bezwarunkowe i bezrefleksyjne, czyli w każdym wypadku, bez zastrzeżeń,  stosowanie nazw żeńskich w opozycji do nazw męskich wydaje mi się podejściem nierozważnym i błędnym. Przyjrzyjmy się przykładowemu materiałowi językowemu. Czy na pewno nie mamy żadnych zastrzeżeń do stosowania feminatywów w parach: kopacz : kopaczka, węglarz : węglarka, widz : widzka? Jaką nazwę żeńską przyjąć np. w opozycji do rzeczownika myśliwy? A wobec męskich nazw znaczeniowo negatywnych czy nawet obraźliwych jak drań, szubrawiec, ancymonek? Tu i w wielu innych przykładach przy wymyślaniu nazw żeńskich chyba jesteśmy bezradni. Tendencyjne, sztuczne dążenie do wypełnienia luk w rzeczownikowej opozycji płci prowadzi do śmieszności. Nie dajmy się zwariować w tej nadgorliwości.

Nie znaczy to, że nie możemy wprowadzać nowych nazw żeńskich, zwłaszcza wtedy, gdy nas to nie razi, gdy nie mamy przy tym poczucia rewolucyjnego gwałtu na języku ojczystym. Daje się przecież odczuć, kiedy korzystając z potencjalnych form w nazewnictwie, zgodnie z wykształconym przez wieki obyczajem językowym i przyjętymi regułami, przekraczamy niewidoczną granicę smaku. Oczywiście jest to dość subiektywne i zależne też od następujących po sobie okresów historycznych, wpływających na zmiany językowe. Wiemy, że język przedwojenny w interesującym nas zakresie różnił się od tego, który po II wojnie światowej wykazywał tendencje defeminizacyjne. Chodzi tu jednak o zakres tych zmian, ich gwałtowność, jak dzisiaj, oraz następstwa, jakie pociągają w rozumieniu pewnych kategorii językowych.

***

Nie ufając zbyt łatwym analogiom, chciałbym jednakże w porównaniu, którym się posłużę, odnieść się do powszechnie znanego konfliktu w sferze polityczno-społecznej. Pragnę wyrazić swój zdystansowany stosunek do różnego typu bardziej lub mniej oczekiwanych ingerencji w życie społeczne, np. w życie kobiet, przez narzucanie im decyzji w kwestiach dotyczących aborcji przez przedstawicieli określonej partii lub Kościoła, niekompetentnych w zakresie medycyny i prawa. Podobnie nie jestem też zachwycony, kiedy wpływowe w danym momencie historycznym grupy użytkowników języka, niefachowców w dziedzinie, w której usiłują zadekretować swoje oczekiwania, zbyt apodyktycznie lansują swoje postulaty dotyczące praktyk lingwistycznych.  A z taką sytuacją mamy do czynienia – z dość rewolucyjną ingerencją w dotychczas funkcjonujący system językowy, ingerencją uzasadnioną głównie kryteriami ideologicznymi. Jako językoznawca nie chciałbym się jednak godzić na wprowadzanie do języka sztucznych, tworzonych naprędce, na zasadzie neologizmu, nazw żeńskich, a w dalszej kolejności zdublowanych konstrukcji językowych typu „Sztukę naszą oglądali oczarowani nią widzowie i oglądały oczarowane widzki”.

Realizacja tego typu nie do końca przemyślanych postulatów, sprowadzająca się do próby zniwelowania w języku historycznej dominacji mężczyzn nad kobietami przez radykalne rozszerzenie zakresu nazw żeńskich, wynika z niepełnej świadomości językowej samozwańczych reformatorów, inspirujących tendencyjne zmiany językowe. Właściwie – zgodnie z ich reformą – powinienem powiedzieć reformatorów i reformatorek, by się posłużyć obligatoryjnym dla nich rozróżnieniem podmiotów osobowych w nazwach zbiorów typu widzowie, mieszkańcy, reformatorzy, które w języku zawsze odnosiły się wspólnie do kobiet i mężczyzn, a dziś muszą z osobna. W wyniku tych zabiegów nastąpiło bowiem przesunięcie znaczeniowe, a zarazem ograniczenie zakresu znaczeniowego wymienionych nazw. Do tej pory np. nazwa mieszkańcy odnosiła się do wszystkich mieszkańców bez względu na ich płeć. Dzisiaj odnosi się tylko do mieszkańców rodzaju męskiego. I dlatego, aby powiedzieć o wszystkich, wyrażamy już podwojoną osobową nazwę: mieszkanki i mieszkańcy Warszawy, Śląska itp.

Tendencyjnym narzucaniem zmian językowych, w rezultacie demolowaniem części istniejącego systemu językowego, nie przezwycięży się dziejowej niesprawiedliwości. Część językoznawców nie chce się wtrącać do tej ostatnio tak modnej przemiany językowej, charakterystycznej zapewne nie tylko dla feministek, ale i szerszych grup społecznych. Ja przeciwko nim nic nie mam, rozumiem nawet przyczyny ich rozgoryczenia i wierzę w ich dobre intencje. Uważam jednak, że gwałtownie narzucana społeczeństwu poprawka językowa, a dziś już chyba reguła, polegająca na zmianie rozumienia nazw zbiorów niczego nie załatwi w rzeczywistości społecznej, tj. w kwestii równouprawnienia kobiet. Może mieć jedynie znaczenie symboliczne. Tym zaś karmi się głównie polityka i zideologizowana socjologia, a nie naturalny rozwój języka danego narodu. Istotę tego nieporozumienia mogą zilustrować konkretne przykłady.

Problem zaczął się od nagłej potrzeby wypełniania luki w zakresie nazw żeńskich, z których przecież cała masa od dawna funkcjonuje, jak np. lekarka, pacjentka, mieszkanka. Stosowane i odbierane są one jako naturalne, usankcjonowane historycznie. Niektóre jednak są obco brzmiące, są neologizmami, tworzonymi na zamówienie społeczne. Za przykład mogą posłużyć: widzka, gościni, ministra (wobec minister), blacharka (wobec blacharz), kominiarka – chyba że kobietę, która zechce czyścić kominy nazwiemy kominiarzą!

Gdyby bitwa toczyła się tylko na polu liczby pojedynczej rzeczownika, spór by polegał jedynie na wypełnieniu braków leksykalnych, czyli dodaniu niefunkcjonującej dotąd widzki, ministry, premierki (bo chyba nie premiery?), prezydentki i chirurżki. I zdawać by się mogło, że na tego typu wypełnieniu braków – podkreślam: braków – leksykalnych w zakresie nazw żeńskich rzecz szczęśliwie by się zakończyła. A właśnie, że nie, bo język jest systemem powiązań, budowlą, z której nie zawsze da się wyjąć lub dołożyć jakąś cegiełkę, by wszystko było w porządku. Podważenie zasady takiej niesprawiedliwej kategorii męskoosobowej i dopełnianie jej w zdaniu zdublowanymi składnikami, które podlegają kategorii niemęskoosobowej, też może mieć destrukcyjne znaczenie. Chociażby w szerszym kontekście – w tzw. obligatoryjnej konotacji składniowej, rozumianej jako otwieranie miejsca dla składników zdania o określonej kategorii gramatycznej lub znaczeniowej. Taka duplikacja podmiotów osobowych i postawienie żeńskiego obok męskiego lub zdań składowych z tymi podmiotami w zdaniu złożonym łącznym wydaje mi się bałamutną uzurpacją.

***

Psychologicznie i socjologicznie nawet zrozumiałe jest zjawisko dokonującej się od jakiegoś czasu  rewolucyjnej zmiany w podejściu do naszego systemu językowego, zwłaszcza w funkcjonującej w liczbie mnogiej kategorii męskoosobowej : niemęskoosobowej, np. To byli młodzieńcy, lekarze, bandyci wobec: To były lekarki, malarki, bandytki. Od dawien dawna faworyzuje mężczyzn kategoria gramatyczna „męskoosobowości”, która zdominowała paradygmat gramatyczny, zwłaszcza w odniesieniu do nazw rzeczowników typu: nauczyciele, rzemieślnicy, mieszkańcy, arystokraci, złodzieje. Każdy z tych rzeczowników wchodzi w związki nie tylko z formami przymiotnikowymi: dobrzy, mądrzy, wysocy, ale i z odpowiednimi formami czasowników w czasie przeszłym w liczbie mnogiej: chodzili, myśleli, walczyli (wobec kobiet, które chodziły, myślały, walczyły). Wystarczyło, że w zbiorze nazwanym przez rzeczownik w liczbie mnogiej znalazł się choć jeden mężczyzna, a już czasownik w liczbie mnogiej stosujący się do tego rzeczownika musiał być w odpowiadającej mu formie męskoosobowej (a nie niemęskoosobowej, czyli żeńsko-rzeczowej). I chociaż w grupie uczniów był tylko jeden chłopak, a reszta to były dziewczęta, wystarczający i właściwy był komunikat: Uczniowie wyszli z klasy. A może teraz już tak nie będzie wypadało mówić i pisać? Jednego chłopca w takiej klasie może można nie zauważyć albo i tę  semantycznie – składniową podstawę też podważyć i wyrzucić do lamusa historii? Już dzisiaj mówimy, podwajając podmioty: Uczennice wyszły z klasy i uczeń wyszedł z klasy?

Jeśli w jakimś zdaniu pojedynczym nazwa mieszkańcy zostaje rozłożone na dwa osobne elementy, które w liczbie mnogiej muszą być wyrażone nazwą żeńskoosobową – mieszkanki i męskoosobową – mieszkańcy, zmusza nas to do podwojenia konstrukcji składniowej. W rezultacie powstaje całość będąca zdaniem współrzędnie złożonym łącznym: nasze mieszkanki zaprotestowały + nasi mieszkańcy zaprotestowali. Już od dłuższego czasu obserwuję takie podwojone konstrukcje.

Nikt mnie nie zmusi, bym się stosował do nowej mody i mówił: Najlepsze uczennice klasy czwartej jutro będą miały wolne i najlepsi uczniowie klasy czwartej będą mieli wolne. Który język, rozwijający się w naturalny, swobodny sposób, a nie sztucznie kodyfikowany, przyjąłby tego typu składniową nowinkę wbrew stałej zasadzie jego ekonomiczności? Wydaje się to niemożliwe lub bałamutne, zwłaszcza w czasach przesadnego dążenia do skrótu, wymuszonego przez wymogi internetu i nowoczesnej ogólnej tendencji do kondensacji i eliminowania rozwlekłego gadulstwa, nadmiaru mowy. Sam w to niestety teraz wpadam ze względu na potrzeby wyrazistości mojego wykładu.

W typie nazw rzeczownikowych, jak np. uczniowie, mieszkańcy, lekarze, ze względu na brak formalnego znacznika żeńskości można się dopatrywać niegodziwego źródła niedocenienia płci pięknej w naszym języku. Pominięcie formy żeńskiej, a co za tym idzie nieadekwatność opozycji rodzajowej, a także historyczna przewaga kategorii męskoosobowej nad niemęskoosobową rzeczownikowych nazw zbiorów w liczbie mnogiej w ostatecznym rezultacie musiała zaowocować potrzebą właściwej rekompensaty.

Nawet nie wszystkim kobietom się to podoba. Niektóre z nich dobrze rozumieją, że opór wobec systemu językowego, który się ukształtował przez wieki, i próba wymuszania na nim określonych zmian, nie przełożą się na rzeczywiste przezwyciężenie historycznego braku równouprawnienia kobiet. Zamach na język, nie jest w istocie skutecznym zamachem na rzeczywistą społeczną niesprawiedliwość (nierównowagę).

***

Jak widać, rzecz dotyczy nie tylko samego nazewnictwa, więc leksyki, ale jak już było mówione, pociąga też za sobą obligatoryjne zmiany w systemie fleksyjno-składniowym. Dając kolejne przykłady, by rzecz uczynić wyrazistszą i potwierdzić bezkrytyczne przyjmowanie nowych zasad dotyczących nazw żeńskich, odniosę się do szerzących się tego typu praktyk w telewizji. Na przykład redaktor TVN Radomir Wit (którego ze względów merytorycznych oraz za prawdziwe zaangażowanie i ekspresję przekazu wysoko cenię) zamiast dotychczasowego schematu zdaniowego „Kłaniam się widzom, którzy nas dziś oglądali” (nie jest to dosłowny cytat, tylko przykład), chcąc być językowym konsekwentnym neofitą, musiałby wygłosić formułkę: „Kłaniam się widzkom, które nas dziś oglądały i widzom, którzy nas dziś oglądali, studentkom i studentom, które nas oglądały, oglądali”. W ten oto sposób został sztucznie rozbudowany system składniowy – tylko z pozajęzykowych przyczyn. Czy to jednak pomoże kobietom w ochronie ich uzasadnionych praw albo też w poszerzeniu ich zakresu? Bardzo w to wątpię.

W moim odczuciu takie bezsensowne duplikacje składniowe to choroba dwudziestego pierwszego wieku, polegająca na pomieszaniu zrozumiałych i oczywistych dla współczesnych ludzi kryteriów sprawiedliwości społecznej oraz nie zawsze jasnych dla nich kryteriów zasad funkcjonujących w danym języku. Nie zdobywa się okopów Świętej Trójcy przez wysadzenie w powietrze jej historycznej nazwy.

Dziś jesteśmy zmuszani, by z nazw zbiorów osobowych (np. grup narodowych, zawodowych itp.) Polaków, chirurgów, ministrów, z ich wspólnego dla mężczyzn i kobiet zakresu znaczeniowego wyodrębniać nazwy żeńskie, co w wypowiedzeniu implikuje rozszerzanie, podwajanie całych konstrukcji zdaniowych. W konstrukcjach tych wyrażamy expressis verbis podmioty rodzaju żeńskiego (mieszkanki, polityczki), by zestawiać je jako byty osobne w ciągu zdaniowym, równolegle wobec zdegradowanej co do zakresu znaczeniowego, do niedawna samowystarczalnej nazwy wyrażonej rzeczownikiem typu mieszkańcy, politycy. Tak zaczyna się przemiana całego fleksyjno-składniowego paradygmatu, gdyż musimy konsekwentnie, obligatoryjnie stosować nie tylko wyrażone w zdaniu odróżnianie rzeczowników (w liczbie mnogiej) według kategorii męskoosobowej wobec niemęskoosobowej, ale i innych wyrazów z nimi powiązanych, takich jak przymiotniki, imiesłowy, zaimki, np. nasi mieszkańcy : nasze mieszkanki, nasi widzowie : nasze widzki. Podlegają temu także czasowniki w czasie przeszłym, np. poszli : poszły, zostali zwolnieni : zostały zwolnione. 

Jest oczywiste, że pomysłodawcom i pomysłodawczyniom tej językowej naprawy (inni powiedzą – demolki) zależy na równoprawnym traktowaniu podmiotów ludzkich, to znaczy kobiet i mężczyzn, czyli na opozycji rodzajów naturalnych. Nie zastanawiają się oni nad tym, że rodzaj gramatyczny nie zawsze się pokrywa z naturalnym i że jest on z zasady kwestią przyjętej w danym języku konwencji. Nie ma bowiem żadnej naturalnej właściwości, żadnej koniecznej, poza konwencjonalnie przyjętą, podstawy do tego, by stół w naszym języku był rodzaju męskiego, a drzewo nijakiego. Po niemiecku drzewo – der Baum jest rodzaju męskiego. Zatem, czy w realnym życiu społecznym warto nadawać takie znaczenie konwencjom językowym i z nazw zbiorów z natury wspólnotowych wydobywać nazwy żeńskie, by ustawiać je równolegle, zatem równoprawnie wobec nazw męskich, aby w ten sztuczny sposób nadawać im równoprawny status?

Tego typu znaczeniowa opozycja w realności mieszkańcy : mieszkanki, chirurdzy : chirurżki, widzowie : widzki, przeniesiona do metajęzyka, nie jest w pełni adekwatna z opozycjami kategorii lingwistycznych (męski : żeński, męskoosobowy : niemęskoosobowy). W języku relacje te są znacznie bardziej skomplikowane. Przeniesione z realności dosłownie jeden do jednego rozpoczynają całe to zagmatwanie, generują powstawanie całych ciągów z konstrukcją dodaną w wyniku zbytecznej dla języka duplikacji. Jako efekt następczy, a zarazem uboczny, doprowadza to do niezamierzonej redundancji językowej, czyli nadmierności, czegoś, co zbyteczne. Wystarczy powiedzieć: Polacy to mądry naród. Przejawem redundancji natomiast jest wypowiedź: Polki i Polacy to mądry naród. W Pieśni 5 (Księgi wtóre) Jana Kochanowskiego czytamy: „Nową przypowieść Polak sobie kupi, że i przed szkodą, i po szkodzie głupi”. Dlaczego z tego Kochanowskiego był taki paskudny antyfeminista?! Dlaczego zapomniał o Polkach? Oczywiście, że nie zapomniał. Tylko niektórzy, nawet językoznawcy z tolerancji sławni, gotowi są zapomnieć, jak brzmiał nasz język. A gdyby trzeba było w analogicznym zdaniu zastosować czas przeszły? „Nową przypowieść Polki sobie kupiły i Polacy sobie kupili, że i przed szkodą Polki były głupie, i po szkodzie głupie, i przed szkodą Polacy byli głupi, i po szkodzie głupi”. Od tego można osiwieć, co już na szczęście mi nie grozi.

Krótko mówiąc, mimo że szczerze popieram długotrwałą walkę o równe prawa kobiet i sam bez kobiet żyć nie mogę, uważam, że w rozstrzyganiu językowych problemów istotna jest nie poprawność społeczno-polityczna, lecz językowa. Oczywiście język nie jest tylko synchronicznym systemem znaków, ale i procesem historycznym. Każdy wyraz znaczy to, co znaczy, bo taką miał historię w wielowiekowym rozwoju języka – jak twierdził mój Mistrz, profesor Witold Doroszewski, wybitny językoznawca. Wiem to, bo byłem przez wiele lat jego sekretarzem osobistym, asystentem, a później adiunktem. Nie trzeba mi więc tłumaczyć, że język jest procesem. Z czasem język się zmienia i może się zmieniać, ale szanujmy jego ewolucyjność, zmiany wynikające z wielowiekowej praktyki językowej, a nie czynione na jeden rewolucyjny pstryk decydentów – przepraszam – decydentek i decydentów, niekoniecznie znających teorię zbiorów i adekwatność przyjętego wobec tych zbiorów nazewnictwa. Wiadomo, język jest nasz, jest konwencją, na którą myśmy się umówili.

Zawsze możemy się umówić inaczej. Papier wszystko przyjmie, tak jak ministrę, której się już nie wypleni, gościnię pewnie też już nie, ale myśliwą czy myśliwkę razem z widzką radziłbym jeszcze trzymać od nas z daleka. Taką, a może bardziej zmyślną grę lingwistyczną zostawcie raczej poetom. Koledzy językoznawcy, a przede wszystkim Wy, użytkownicy języka, nie gódźcie się tak łatwo, bezrefleksyjnie na bylejakość kształtowanego przez stulecia języka, pielęgnowanego przez naszych przodków. Niech nowi dyktatorzy mód zmieniają naszą polszczyznę niespiesznie i z umiarem, a przede wszystkim z wszechstronnym rozmysłem.

Grzegorz Walczak poeta, prozaik, dramatopisarz, satyryk, tłumacz literatury serbskiej i chorwackiej. Doktor nauk humanistycznych, b. wykładowca akademicki.

Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.

Dyskusja na temat żeńskich form osobowych trwa w najlepsze. Toczy się w mediach głównego nurtu, w internecie i podczas spotkań rodzinnych, a także na uczelniach. Rozgrzewa fora i zajmuje naszą uwagę, zyskując (czy potrzebnie?) rangę tematu politycznego. Może dlatego, że wszyscy jesteśmy po trochu właścicielami języka ojczystego i – jak to właściciele – chcemy porządzić. Nic, tylko się cieszyć, bo przecież „pańskie oko konia tuczy”, a język od tego kwitnie i pięknieje. Czy jednak na pewno?

Warto zastanowić się, jak chcielibyśmy, by język polski brzmiał na co dzień, wyglądał na papierze, w jaki sposób moglibyśmy się nim nie tylko poprawnie, ale zrozumiale posługiwać – jednym słowem: porozumiewać. Oczywiście przy zachowaniu norm językowych i wspólnych zasad, ale także z szacunkiem dla tych, którzy chcą pewnych odstępstw, wychodząc z założenia, że język jest żywy i żywo reaguje na zmiany społeczne, gospodarcze, wszystkie inne.

Nowomowa. Czyżby?

„Modna nowomowa”, „sztuczne wyrażenia”, „niepotrzebne neologizmy”, „potworki językowe” – to często spotykane określenia, które mają zamknąć usta tym, którzy feminatywów używają i których wcale nie razi w rozmowie adwokatka, psycholożka albo ministra. Rozczaruję internetowych (głównie) specjalistów od języka: ani to nowomowa, ani neologizmy.

Nowomowa to – jak wiemy ­– wymyślony przez Orwella język władzy, który służył do manipulowania ludźmi i nastrojami społecznymi. Zmieniał rzeczywistość i był elementem opresji. Trudno jednak doszukać się jakichkolwiek działań unijnych eurokratów, naszego rządu lub (nie daj Boże!) prezydenta w sprawie feminatywów. Nasze władze mają zgoła inne, mniej lub bardziej ważne, sprawy na głowie. Na przykład kwestie języka śląskiego… Chyba, że podanie nazwy swojego stanowiska w formie żeńskiej przez nieżyjącą już ministrę Izabelę Jarugę-Nowacką lub ministrę Joannę Muchę uznać za przejawy opresji wobec kolegów. Dajmy spokój! Jedynym kłopotem jest to, że słowo to zostało utworzone nieprawidłowo, ale czy ministerka (poprawna forma) brzmiałaby mniej „feminatywnie”?

Neologizmy natomiast powstają po to, aby nazwać coś, co wcześniej nie istniało i co trzeba po prostu nazwać. A także aby zastąpić wyrazy obce w języku rodzimym albo nadać wyjątkowego stylu wypowiedziom artystów. Z żadną z takich sytuacji nie mamy tu do czynienia. Lepiej więc porzucić próby pokrycia pewnych luk we własnej wiedzy mądrymi (bo naukowymi) określeniami.

Co się zaś tyczy potworków i sztuczności – z tym dyskutować nie sposób, to kwestia gustu, a z nim się przecież nie dyskutuje.

Ekspertyzy vs poglądy

Jeśli chcemy podejść do sprawy fachowo i wyrobić sobie jakiś rozsądny pogląd, odwołajmy się do ekspertów w dziedzinie, na której sami się specjalnie nie znamy, ale interesujemy się nią, korzystamy z jej osiągnięć i uznajemy za ważną w życiu naszej wspólnoty.

Wielki słownik języka polskiego PAN podaje następującą definicję słowa „feminatyw”: wyraz nazywający kobietę wykonującą określony zawód lub pełniącą określoną funkcję, traktowany jako pochodny słowotwórczo od wyrazu mającego rodzaj gramatyczny męski, nazywającego mężczyznę lub w ogóle osobę pełniącą tę funkcję lub wykonującą ten zawód[1].

Skoro tak, to nic prostszego – nazywajmy kobietę wykonującą zawód lekarza lekarką (jeśli o specjalności z chirurgii, to nawet chirurżką), zawód piekarza – piekarką, a zawód montera – monterką. Możemy nawet nazwać kogoś pilotką (pilotem możemy nazwać także coś, a nie tylko osobę). Wiemy już, jak to robić! Osoby hołdujące bardziej tradycyjnemu podejściu powinny się tu ucieszyć  – słownik pozwala taki wyraz utworzyć od rodzaju gramatycznego męskiego, czyniąc w ten sposób zadość uznaniu, że znów „panowie przodem”.

Bliższe naszej polskiej tradycji jest podejście: lubię, bo znam, przyzwyczaiłem się i czuję się z tym dobrze. Naukowiec i prezes – to jest gość! A naukowczyni i prezeska… jakoś nam nie brzmią! Tu dotykamy istotnej kwestii ­–  zwyczajów językowych, z których rezygnacja budzi niepokój. Faktycznie, użycie określenia naukowczyni lub gościni dla niektórych jest trudne, niekiedy bolesne, czasem wręcz nieakceptowalne. Czy zatem feminatywy to kłopotliwa nowość? I tak, i nie.

Maciej Makselon – językoznawca, redaktor i popularyzator wiedzy o języku polskim mówi podczas swojego wystąpienia na TEDx w Koszalinie: „To, że jesteśmy przyzwyczajeni do czegoś, nie stanowi problemu. Problem zaczyna się wtedy, kiedy zaczynamy traktować, jakby świat narodził się razem z nami, jakby przed nami nie było niczego. A to, co znamy, było punktem odniesienia dla wszystkich i wszystkiego”. I przytacza przykład słowa gościni, obecnego już w tzw. słowniku warszawskim z 1927 roku, a także wielu innych używanych wówczas form, podawanych przez słowniki w latach 1807–1927, co skrupulatnie prześledził: preferansistka, wajdelotka, delegatka, prezydentka, doktorka, bankierka lub kojarzycielka[2].

Bądźmy jednak obiektywni – nie zawsze można mówić o tym, że mamy do czynienia z powrotem popularnych dawniej form. „Ich istnienie w słownikach nie musi oznaczać tego, że były one powszechnie używane – zauważa z kolei Marek Łoziński z Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. – Gościni była formą sztuczną w okresie międzywojennym. Nie znaczy to, że mamy jej nie używać; to bardzo dobrze utworzony wyraz. Natomiast nie mówmy, że do niego wracamy, bo to nieprawda” – zaznacza[3].

Czyli możemy mieć różne oceny, ale gościni już u nas gościła – to pewne!

O historię warto pytać rodzinne autorytety, nasze babcie i dziadków, najlepiej tych z przedwojennych roczników. Jak zauważyła jedna z internautek „chodziło się wtedy do doktora lub doktorki, uczyły profesorki, była też prezeska…”. Możemy również poszukać wyjaśnień w literaturze – w końcu większość Polaków i Polek pochodzi nie tylko od „Chłopów” Władysława Reymonta, ale w równym stopniu od „Chłopek” Joanny Kuciel-Frydryszak. Może w tym tkwi cząstka odpowiedzi na pytanie, dlaczego jedni przyjmują formy żeńskie ze spokojem, a inni traktują je jak wymysł „lewaków”. Boimy się tego, co nowe…

Ekonomia w języku

Feminatywy są dobre tak samo, jak maskulatywy i formy neutralne. Ani lepsze, ani gorsze. Pozwalają od razu rozpoznać, że mówimy o niej, a nie o nim. Są najkrótszym i najprostszym, a więc najbardziej ekonomicznym sposobem przedstawienia osoby rodzaju żeńskiego. A język dąży do prostoty i ekonomiczności wypowiedzi. Pani doktor w stosunku do krótszej doktorki nie broni się, tak samo jak pani chemik albo pani prezydent. Krótsze formy trafiają w sedno, a dłuższe mogą nawet wprowadzać zamieszanie. Jak w tekście nieodżałowanej Stefanii Grodzieńskiej, wspaniałej pisarki, aktorki i satyryczki zatytułowanym Dałam listonosz, opublikowanym w Przekroju w 1960 roku[4]. Mistrzyni satyry wyraziła w nim dowcipnie i dobitnie swoją niezgodę na kojarzenie męskich nazw zawodów z profesjonalizmem, a żeńskich nie. Dzisiaj, po sześćdziesięciu latach większość społeczeństwa tym bardziej nie chce takich skojarzeń i posługuje się bez oporów słowami: astronomka, matematyczka, redaktorka, informatyczka czy piłkarka. A nawet – prezeska i burmistrzyni!

W odpowiedzi na tę narastającą tendencję, obserwowaną u nas od lat, w 2019 roku ukazał się stosowny komunikat Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN. Zawiera on  poniekąd replikę wobec opinii tych, którzy uważają, że symetria rodzajowa w języku to „nagła, rewolucyjna ingerencja w funkcjonujący od wieków system językowy, ingerencja uzasadniona jedynie kryteriami ideologicznym”.

„Rada (…) uznaje, że w polszczyźnie potrzebna jest większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich w zasobie słownictwa. Stosowanie feminatywów w wypowiedziach, na przykład przemienne powtarzanie rzeczowników żeńskich i męskich (Polki i Polacy) jest znakiem tego, że mówiący czują potrzebę zwiększenia widoczności kobiet w języku i tekstach. Nie ma jednak potrzeby używania konstrukcji typu Polki i Polacy, studenci i studentki w każdym tekście i zdaniu, ponieważ formy męskie mogą odnosić się do obu płci”.

Znak tego, że mówiący czują potrzebę… Jeśli dobrze to rozumiem – można uznać, że język to nie misterna budowla, z której nie wolno nam wyjąć choćby cegły, ale żywy i pulsujący organizm, zmieniający się w czasie i przestrzeni. A jego kodyfikatorzy (językoznawcy) mogą jedynie badać go, obserwować życzliwie i uwzględniać zmiany, jakie w nim zachodzą. Pilnować wzorców i bronić zasad – tak, ale raczej jak troskliwi rodzice, a nie żandarm i sędzia.

Językowe łamańce

Na koniec argument ostatniej linii, często używany przez przeciwników niektórych form żeńskich: „Kto to słyszał – chirurżka, adiunktka albo architektka? Nie da się tego wymówić!”. Trzeba przyznać  – faktycznie łatwo nie jest. Ale można być raczej spokojnym o to, że ci, którzy potrafią wypowiedzieć (z mniejszym lub większym trudem) polskie słowa: źdźbło, zmarzlina, garść, zmarszczka i krztusić – poradzą sobie zapewne ze wszystkimi innymi, nawet bardzo trudnymi, wyrazami.

Szczególnie, gdyby miały one dotyczyć bliskich im osób, czyli dziewczyn i kobiet, z których każda może sama zdecydować, jak nazywać jej stanowisko w pracy lub zawód, który wykonuje. I jak się do niej zwracać w tym kontekście. Jeśli chce być panią adiunkt lub panią doktor – proszę bardzo! Ale jeśli marzy o tym, żeby zostać astronautką, psycholożką lub prezydentką, pozwólmy jej na to.

Zapytajcie kobiety o zdanie, one wiedzą, czego chcą!

 

[1] Wielki słownik języka polskiego, praca zbiorowa, red. nauk. P. Żmigrodzki, PAN, Warszawa 2022, dostępny online: https://wsjp.pl/.

[2] Feminatywy. O genderowej nowomowie słów kilka, M. Makselon, TEDx Koszalin, styczeń 2023, https://www.youtube.com/watch?v=MYH2qGScEVk.

[3] Feminatywy – nowy wymysł czy wiekowy środek językowy?, https://trojka.polskieradio.pl/artykul/3375508,feminatywy-nowy-wymysl-czy-wiekowy-srodek-jezykowy.

[4] S. Grodzieńska, Dałam listonosz, „Przekrój” 1960, nr 05; https://przekroj.pl/archiwum/artykuly/5657.

Na zlecenie Włodzimierza Cimoszewicza, wówczas jeszcze posła do Parlamentu Europejskiego, i na zamówienie Grupy Postępowego Soju­szu Socjalistów i Demokratów w PE redakcja „Res Humana” przygotowała i przeprowadziła konferencję pod tytułem „Unia Europejska jako wspólnota reguł społecznych i norm socjalnych” (8 maja 2024 r.). Zaproszonym pre­legentom – politykowi, związkowcom i ekspertce – zadaliśmy pytanie: „Czy coś poszło nie tak?”. Poprosiliśmy ich także o refleksje na temat możliwego dalszego rozwoju Unii Europejskiej jako projektu socjalnego: zwiększania znaczenia dialogu społecznego, poprawy spójności społecznej oraz ujedno­licania jakości usług publicznych dla wszystkich obywateli UE.

Włodzimierz Cimoszewicz zwrócił uwagę na ograniczone kompetencje Unii w zakresie polityk społecznych. Powinniśmy zacząć poważnie rozma­wiać o rozwijaniu jej także w tym obszarze. Dopóki będą istniały duże różnice materialne wewnątrz i między społeczeństwami, dopóty będą one wywoły­wać problemy w obrębie całej UE. Jak na razie na to przyzwolenia nie ma. Panuje też ogromny sceptycyzm, gdy chodzi o możliwość otwarcia dyskusji na temat zmian w europejskich traktatach – a bez nich nie da się zrealizować wielu zamierzeń socjalnych, jeśli miałyby mieć charakter wspólnotowy.

Jako zwolennik wzmacniania integracji, były premier wyraził jednak wątpliwość co do możliwości przyjęcia daleko idących rozwiązań w wymia­rze filozofii organizacyjnej UE wyłącznie w wyniku wiedzy i wyobraźni jej liderów. Pchnąć Unię w tym kierunku mogą natomiast zewnętrzne zagro­żenia lub wewnętrzne kryzysy – vide zaciągnięcie wspólnego długu podczas pandemii COVID-19.

Przewodniczący OPZZ Piotr Ostrowski ujął perspektywy dalszego rozwoju Unii Europejskiej w następujący sposób: albo stanie się ona bardziej socjalna, albo nie będzie jej wcale. Wiele ośrodków i grup próbuje bowiem podważyć jej autorytet, ograniczyć rolę, doprowadzić do jej rozpadu. Nie można na to pozwolić także ze względu na to, że jest to ważna przestrzeń rozwijania norm socjalnych, stosunków pracy i polityki społecznej. Pro­blemy UE wynikają po części z tego, że jest ona niewystarczająco spo­łeczna, że w niedostatecznym stopniu odpowiada na wyzwania związa­ne ze społecznymi oczekiwaniami oraz problemami.

Mimo ograniczeń prawnych Unia niewątpliwie coraz silniej integruje się w zakresie spraw społecznych. Tam, gdzie dostrzega korzyści płynące z regulacji, potrafi je wprowadzić. Z punktu widzenia związków zawodo­wych robi to coraz aktywniej i skuteczniej.

Maria Anioł, doradczyni w sieci Faire Mobilität (zajmuje się wspar­ciem pracowników migrujących) przy Federacji Niemieckich Związków Zawodowych DGB, zauważyła, że Unia Europejska stworzyła ramy praw­ne w celu zabezpieczenia pracowników, ale brakuje jej instrumentów eg­zekwowania tych praw. Mogą nimi być rozbudowa placówek doradczych z budżetu UE; przeprowadzanie efektywnych kontroli u pracodawców kampanie dla pracowników podwyższające ich świadomość posiadanych przez nich praw. Uwagi wymagają również indywidualne losy ludzi, którzy decydują się na emigrację w ramach swobodnego przepływu osób w UE.

Marta Witkowska, europeistka, profesor UW, wyraziła pogląd, że w obecnych warunkach osiągnięto maksymalny możliwy poziom har­monizacji usług publicznych w Unii Europejskiej (zabezpieczenie spo­łeczne, opieka medyczna). Pomiędzy poszczególnymi państwami ist­nieje zbyt wielka dywersyfikacja systemów, by można było zapewnić coś więcej niż dostęp do świadczeń wynikający z dyrektyw określających status osób podróżujących lub pracujących.

Konkluzje: Fala różnych niepokojów przetaczająca się przez obszar Unii Europejskiej w latach 2023 i 2024 nie ma wspólnego mianownika. Mamy do czynienia z wyjątkowym zbiegiem okoliczności; różne grupy społeczne z różnych powodów i motywacji domagają się zaspokojenia swoich interesów, ale to nie znaczy, że kumulacja protestów może osłabić spójność społeczną Wspólnoty. To bardzo dobry, optymistyczny wniosek.

Jeśli chodzi o przyszłość, uznano, że Unia musi się dalej integrować; co więcej, ta integracja musi być bardziej zdecydowana. Byłoby zgodne z pewną historyczną logiką, gdyby z czasem objęła ona również usługi publiczne.

Rysują się obecnie trzy modele gospodarcze: obok społecznej gospo­darki rynkowej w wydaniu znanym w UE, także amerykański – wolno­rynkowy, ale odmienny od europejskiego – oraz chiński (prawdopodob­nie w przyszłości można będzie go ekstrapolować na większość krajów BRICS). Poza dyskusją jest, że Europejczycy w żadnym wypadku nie będą chcieli zamienić swojego modelu na żaden z tych dwóch alterna­tywnych. A to będzie wymuszać głębszą integrację wewnątrz Wspólnoty.

Na pewno czekają nas wyzwania dotyczące przyszłości rynku pracy. W konsekwencji upowszechnienia się sztucznej inteligencji wiele za­wodów zniknie, powstaną nowe. Implikacje tego procesu będą daleko idące. Jednak Unia Europejska lepiej się zmierzy z tym wyzwaniem niż jakiekolwiek państwo członkowskie z osobna.

Powyższa relacja ukazała się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.

Przeczytaj:

Wysłuchaj całości obrad w formie podcastu

Obejrzyj film na kanale „Res Humana” w serwisie YouTube

Robert Smoleń: Zastanówmy się, jak wygląda polska polityka po ośmiu miesiącach nieustannych kampanii i serii głosowań – na posłów i senatorów, władze lokalne i ostatnio przedstawicieli naszego społeczeństwa w Parlamencie Europejskim. Chodzi o to, żebyśmy popatrzyli na scenę polityczną z większego dystansu, również w kontekście przyszłorocznej elekcji prezydenta RP, która zwieńczy ten wyborczy maraton. To będzie moment, w którym ta scena ułoży się w kształcie, który potrwa przynajmniej przez jakiś czas. Na dzisiaj, po 9 czerwca, wydaje się, że mamy do czynienia z pewną stabilizacją: dwie duże formacje zdominowały system partyjny, cztery mniejsze ugrupowania (z tym, że dwie z nich jak do tej pory współtworzą jeden blok, Trzecią Drogę; inaczej widzę sytuację na lewicy, gdzie małe stronnictwa, włącznie z Razem, nie są moim zdaniem zdolne do samodzielnej egzystencji) mają dość niestabilne notowania, nawet jeśli fluktuują w ramach wąskich widełek. Mnie zastanawia to, że Prawo i Sprawiedliwość cały czas utrzymuje mniej więcej trzydziestoprocentowe poparcie, mimo że z jego rąk zostały wytrącone instrumenty, które wydawały się decydujące dla jego siły, np. publiczne media przekształcone w narzędzie wyjątkowo tępej propagandy, czy hojne programy socjalne – bo te są kontynuowane (a nawet poszerzane) przez obecny rząd. Tłumaczę to sobie tym, że postawy społeczne nie zmieniają się tak szybko, jak byśmy chcieli. Bo jednak cały czas obserwujemy stopniowy spadek poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości.

Jan Garlicki: Prawdopodobnie jest pewna stała grupa wyborców, która przynajmniej do pewnego stopnia będzie głosować na Prawo i Sprawiedliwość niezależnie od tego, co się wydarzy. Jest to być może smutne z punktu widzenia patrzenia na przyszłość kraju. Nawet różnego rodzaju afery i aferki, jakie zostały teraz odkryte, nie kruszą – jak widać – tego żelaznego elektoratu. Liczy on może trzydzieści, może dwadzieścia kilka procent (to zależy też od frekwencji odnotowywanej w kolejnych wyborach).  Widziałem mem, że jakby snopek słomy wystawić na pierwszym miejscu na Podkarpaciu, to też by został wybrany do Europarlamentu. Coś w tym jest. Chociaż z drugiej strony trzeba zauważyć, że zostały tylko trzy województwa, w których w ostatnich wyborach kandydaci PiS zdobyli pierwsze miejsce (najwięcej głosów), a we wszystkich pozostałych na miejscu pierwszym znaleźli się kandydaci Koalicji Obywatelskiej. To pokazuje, że elektorat PiS do pewnego stopnia kruszeje, nie uczestniczy, inni zdobywają więcej głosów.

Jerzy J. Wiatr: Podstawowa lekcja z tych wyborów jest taka, że polska scena polityczna wyraźnie się ustabilizowała i stabilizuje się coraz bardziej w wariancie dwóch wielkich biegunów. Częścią tego jest przesuwanie się Koalicji Obywatelskiej na lewo w rozmaitych ważnych kwestiach. Przez to dla wielu wyborców stała się swą bardziej atrakcyjną wersją – lewicową w planach i na tyle silną, że gwarantującą możliwość ich realizacji. Tym w pierwszym rzędzie jest w moim przekonaniu spowodowany katastrofalny wynik Lewicy, nie jej jakimiś szczególnymi błędami – chociaż nie twierdzę, że ich nie było. Natomiast jeżeli chodzi o Prawo i Sprawiedliwość, to kluczem do zrozumienia, dlaczego zachowuje ono silną (choć już nie tak silną, jak w przeszłości) pozycję jest pewnego rodzaju anatomia jego elektoratu. Z czym się korelują istniejące podziały? Z wykształceniem (PiS wygrywa w cuglach wśród ludzi z wykształceniem podstawowym), miejscem zamieszkania (wieś) i wiek (ludzie po sześćdziesiątce). Przy takim podziale elektorat nie reaguje na bieżącą politykę. Nie da się tego zmienić na zasadzie, że rząd przeprowadzi parę słusznych i potrzebnych posunięć socjalnych, bo to nie zatrze w świadomości tej biedniejszej i mniej wykształconej części społeczeństwa pewnego rodzaju pamięci historycznej. Biedniejsza i mniej wykształcona część społeczeństwa czuła się osierocona, opuszczona. Żeby się zmieniło, musiałaby przyjść pamięć kolejnych pokoleń.

Dlatego sądzę, że mamy do czynienia ze sceną stabilną. Przy czym cechą tej stabilności jest jednak to, że obóz demokratyczny, obecnie rządzący, ma pewną przewagę. Z tym że wyraża się ona bardziej w procentach oddanych głosów niż w zdobytych mandatach. Gdyby na przykład w wyborach europejskich te trzy główne ugrupowania koalicji demokratycznej poszły razem, to przewaga tak zbudowanej listy nad listą Zjednoczonej Prawicy wynosiłaby nie jeden mandat, tylko 3-4 mandaty. To jest lekcja na wybory za 3 lata. Jeżeli ten obóz chce wygrać wybory, a na pewno chce, to do wyborów parlamentarnych powinien iść jednak ze wspólną listą.

Z wyborami prezydenckimi sprawa jest o tyle prostsza, że przy obowiązującej ordynacji to, co się dzieje w pierwszej turze ma w gruncie rzeczy bardziej psychologiczne niż polityczne znaczenie. Także w przyszłym roku decydująca będzie druga tura. Z jednym zastrzeżeniem! Ugrupowaniom demokratycznym nie wolno powtórzyć błędu, jaki popełniono w 2020 roku. Wtedy kandydat lewicy, Robert Biedroń, opowiadał głupstwa typu, i tu zacytuję niemal dokładnie: „Nie jest ważne, kto wygra: Duda, Trzaskowski czy jakikolwiek inny kandydat prawicy”. Jak się opowiada takie głupstwa, to nic dziwnego, że się potem dostaje mniej głosów niż Magda Ogórek. Tego nie wolno oczywiście powtórzyć. Wystawieniu własnego kandydata powinno towarzyszyć jasne i wyraźne powiedzenie: „W drugiej  turze wszyscy popieramy tego kandydata obozu demokratycznego, który się w niej znajdzie”. A ponieważ jest oczywiste, kto wejdzie do drugiej tury z tej strony, więc praktycznie biorąc, jest to złożenie jeszcze przed wyborami jednoznacznej deklaracji, że głosowanie na kandydata lewicy czy na kandydata Trzeciej Drogi nie oznacza zwiększenia szans na zwycięstwo kandydata Prawa i Sprawiedliwości.

J. Paweł Gieorgica: Tak to się dzieje w czasie ostatniej dekady, że lewica odchodzi, a świat skręca na prawo. To, co się stało w tych wyborach w innych krajach pokazuje, że ten proces nawet przyspiesza. Pod pewnymi względami ma to miejsce również w Polsce. Jeżeli coś nowego się wydarzyło, to alternatywna możliwość tworzenia przyszłego rządu złożonego z PiS-u i Konfederacji. Na razie czysto matematycznie, na papierze. Jak to będzie wyglądało w przyszłości, zależeć będzie od tego, jak długo ten prawicowy trend się utrzyma. Nie można wykluczyć, że do takiej koalicji dołączy PSL, które jest od zawsze ugrupowaniem konserwatywnym obyczajowo, a obecnie skłóconym programowo z lewicą. W drugiej kolejności – centrowa partia marszałka Hołowni, któremu do nominacji na urząd prezydenta niezbędne będzie (w II turze) poparcie elektoratu PiS. To oczywiście nie znaczy, że lewica zniknie ze sceny. Ale potrzebuje lidera, który umiałby jej wielki potencjał wyborczy skutecznie podnieść i aktywować. Do tej pory były tylko sondażowe oraz kolejne wyborcze porażki, aż lewica doszła do strefy granicznej. Dalej może ją czekać już tylko otchłań, w której rozdrobni się do końca i przestanie się liczyć w grze politycznej.

Moja wizja rozwoju sytuacji jest, niestety, pesymistyczna. Rząd Tuska – co już wyraźnie widać – idzie ostro na prawo. Wcześniej widoczny był przechył na lewo, ale teraz, kiedy PO stała się partią wiodącą, jej niekwestionowany lider zmierza do tego, ażeby bardziej przypodobać się prawej stronie elektoratu. Mówię tu o nowej taktyce, odpowiedniejszej dla sprawowania rządów partii władzy. Dla mnie takim koronnym argumentem na wsparcie tej hipotezy był przygotowany projekt nowelizacji ustawy regulującej użycie broni przez żołnierzy, który w pierwotnej wersji był realną, a nie filmową licencją na zabijanie.

Mało się mówi o finansach państwa po wyborach. Zapewne zacznie się mówić już niedługo, kiedy w górę wystrzelą koszty życia. Kiedy także władze unijne narzucą nam dotkliwe rygory po rozrzutnym przekroczeniu poziomu deficytu budżetowego. Nadchodzą konieczne podwyżki związane ze wzrostem cen paliw i energii, ograniczone zostanie finansowanie projektów socjalnych itd. Niepokój niższych sfer, jakieś rozchwianie, mogą przynieść znaczące polityczne skutki w postaci zachwiania stabilnością systemu. Trudno będzie uznać je za nieistotne. Będzie więc odreagowywanie społeczeństwa – może manifestacje, strajki, jak przed wyborami, podjudzające rolników? A może jakaś inna poszkodowana warstwa społeczeństwa stanie się kolejną twarzą protestów?

Jeżeli w Polsce ma nastąpić pożądana trwała stabilizacja, to widziałbym ją na takiej platformie: że udział w rządzeniu będą miały nie tylko na przemian dwie największe partie, lecz także inne ugrupowania. Zwracam uwagę, że rządząca koalicja demokratyczna w ostatnich wyborach nie otrzymała swoistej nagrody, która zwykle przynależy się zwycięzcom wyborów. To jest 10-15 procent głosów wyborców, które specjalnie się polityką nie interesują, ale poprzez szacunek dla werdyktu demokracji przenoszą swoje zaufanie na stronę wygranych. W tych wyborach tacy nie wystąpili. Ciekawe, czy czasem nie jest tak dlatego, że postanowili ukarać w szczególności rządzącą koalicję, która właściwie nic ze swoich kluczowych obietnic nie dokonała. Ani w sto dni, ani w pół roku.

Jerzy J. Wiatr: W dwóch kwestiach mocno się nie zgadzam. Po pierwsze z ostatnią tezą.  Można się spierać, czy wyborcy w wystarczającym stopniu wyróżnili obecną koalicję, ale nie można twierdzić, że tego nie zrobili. Koalicja Obywatelska w poprzednim Parlamencie Europejskim miała 16 posłów, teraz ma 21. Zjednoczona Prawica miała 27, teraz ma 20. Oczywiście można mówić, że to nie jest gigantyczna różnica, ale nie można twierdzić, że jej nie ma. Druga teza, z którą się nie zgadzam – to ta, że obecny rząd przesuwa się na prawo. Moim zdaniem – nie! Możemy się spierać, czy jest wystarczająco przesunięty na lewo – i oczywiście chętnie bym widział bardziej energiczne przesunięcie w tym kierunku. Ale po raz pierwszy na agendę wszedł projekt ustawy o związkach partnerskich (jak to się skończy, nie wiadomo, bo w tej sprawie jest znaczny opór). Po raz pierwszy od lat pojawiła się sprawa rewizji ustawy antyaborcyjnej. Tu znowu wiadomo, że droga jest wyboista, ale czym innym jest powiedzenie, że na tej drodze są wielkie trudności, a czym innym, że rząd się przesunął na prawo. Bo się nie przesunął. Natomiast wyborcy w tych sprawach dali mniejsze poparcie tej agendzie progresywnej, niż by to wynikało z sondaży. I ostatnia sprawa – kwestia granicy. Wsłuchuję się uważnie w różne głosy protestu przeciwko stosowanym środkom. Ale zadaję sobie pytanie: gdyby krytycy odpowiadali za państwo, jak zapewniliby jego bezpieczeństwo wobec oczywistej agresji rosyjsko-białoruskiej? Na napływ agresywnych pseudouchodźców, używających siły (w końcu z ich ręki zginął żołnierz), nie można odpowiedzieć łagodną perswazją. Na to trzeba odpowiedzieć siłą. Niestety. Z łagodną perswazją można dyskutować z tymi, którzy w dobrej intencji chcą się dostać do Polski. Ale nie z bojówkami, przygotowywanymi specjalnie do czegoś, o czym mówimy jako o wojnie hybrydowej. Jeżeli to jest wojna, to ma ona, niestety, swoje brutalne prawa.

Robert Smoleń: Rząd jednak wycofał się z tak radykalnego, jak pierwotnie planował, rozszerzenia prawa do użycia broni przez żołnierzy w czasie pokoju, czym przyznał, że była to propozycja nienajlepiej przemyślana. Są różne sposoby rozwiązywania trudnych problemów. Ich dostrzeżenie i wybór jest pewną sztuką. Na przełomie 2015 i 2016 roku Unia Europejska zakończyła ówczesny kryzys migracyjny, choć dzięki środkom wątpliwym moralnie (zapłacono prezydentowi Turcji, która ten kryzys faktycznie wywołała). Powstrzymanie napływu uchodźców i imigrantów uznano za ważniejsze. W sprawie kryzysu na polsko-białoruskiej granicy rząd jest równie nieporadny i nieskuteczny jak wcześniej PiS. A strzelanie do ludzi tam przebywających musi zostać uznane za niedopuszczalne.

Piotr Stefaniuk: W czasie dyskusji po ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych zastanawiałem się, o ile mniej głosów uzyskałoby PiS, gdyby nie kontrolowało mediów publicznych. Oceniałem, że mogłoby to być 10 do 15 procent. Wykazałem się żenującą naiwnością (nie mówię „niekompetencją”, bo nie uważam się za analityka bieżącej polityki). Co to znaczy, że tak ważny czynnik nie wpływa na postawę wyborców? To znaczy, że mamy do czynienia z podziałem tożsamościowym. A to taki podział, który każe głosować na „swojego”, choćby był złodziejem. To znaczy, że sytuacja nie zmieni się szybko i dwubiegunowa polaryzacja, o której mówił Jerzy Wiatr, będzie trwałą charakterystyką sceny politycznej. Kruche zwycięstwo w ostatnich wyborach każe poważnie obawiać się recydywy PiS, a tutaj stawką jest projekt modernizacyjny kraju. Biorąc pod uwagę wyborczy potencjał prawicy, należy ze szczególną determinacją przeprowadzić rozliczenie wszystkich nadużyć PiS-u. Procesy będą trwały wiele lat, ale prokuratura musi wykonać swoją pracę możliwie najszybciej. Liczę na to, że ujawnienie skali nieprawości choć o kilka małych procent uszczupli ich elektorat, a tych kilka procent może mieć kluczowe znaczenie w przyszłorocznych wyborach prezydenckich.

Zdzisław A. Raczyński: Właściwie od początku transformacji, od wyborów prezydenckich w 1995 roku, gdy na Kwaśniewskiego głosowały, generalnie, środowiska opowiadające się za modernizacją, proeuropejskie, lewicowe, postępowe, w Polsce utrzymuje się praktycznie przepoławiający nasze społeczeństwo podział elektoratu na promodernizacyjny i antymodernizacyjny, zachowawczy. Gdy przyjrzymy się rezultatom wyborów parlamentarnych w 2005 roku, to widzimy, że ten podział utrzymuje się mniej więcej niezmiennie, łącznie z poparciem dla skrajnej prawicy; wcześniej – dla Ligi Polskich Rodzin, dzisiaj – dla Konfederacji.  W wyborach do Parlamentu Europejskiego przed pięcioma laty PiS uzyskało 27 mandatów, Koalicja Europejska łącznie z partią Wiosna – 25. W tym roku koalicja demokratyczna łącznie zdobyła 27 mandatów, PiS z Konfederacją – 26. Przesunięcia są nieznaczne.

Mniej więcej jedna trzecia wyborców stale popiera tę antymodernistyczną, antylewicową i antyliberalną opcję. Zaproponowana przez PiS rewolucja narodowo-tradycjonalistyczna, wzmocniona przez ofertę socjalną, nie była odgórnym zabiegiem socjotechnicznym, lecz autentycznie wyrażała interesy dużej części naszego społeczeństwa. Ta grupa nigdzie się nie podziała. Ci wyborcy zawsze będą głosowali na antyliberalną prawicę, a ich liczebność będzie zmniejszała się powoli, w miarę zmian w strukturze demograficznej i w miarę, określmy to ogólnie, postępu cywilizacyjnego. Tę grupę  charakteryzuje tradycjonalizm, oczekiwanie na paternalistyczną, opiekuńczą rolę państwa i – swojskość. Przez swojskość rozumiem zarówno przywiązanie do tradycji, narodowych i katolickich, jak i lęk przed zmianami, przed otwarciem na nowości, na wpływy zewnętrzne, w których to oddziaływaniu widzi się zagrożenie dla dotychczasowego sposobu i stylu życia.  Podobne postawy dotyczą nie tylko Polski, lecz także tych krajów, w których skrajna prawica odnotowała sukces. Tam również ludzie boją się nieznanego,  nowych wyzwań i dają posłuch tym, którzy obiecują powrót do przeszłości, do traconych korzeni.

Niebezpieczeństwo obecnej sytuacji, według mnie, tkwi w tym, że Koalicja Obywatelska, największa partia bloku demokratycznego, nie proponuje wyrazistej, konsekwentnie liberalnej platformy ideowej. Staje się typową partią władzy. Wypchnęła wprawdzie, na użytek kampanii wyborczej, najbardziej konserwatywnych polityków, takich jak Ryś czy Zalewski, lecz nadal doskonale mieści w sobie i Kowala, i Nowacką. Koalicja Obywatelska nie tyle przesuwa się na prawo, ile jej lider, Tusk, będąc technokratą władzy, wchodzi na pole populizmu, przygotowane wcześniej i uprawiane przez PiS. Uważam, że Tusk liczy na to, że zdoła zapanować nad populizmem, że go osiodła i okiełzna. Istnieje niebezpieczeństwo, że może się srodze zawieść.

Populistyczny trend w polityce Koalicji Obywatelskiej oraz jej liberalizm gospodarczy otworzyły pole dla programu i działań Lewicy. Tak, aby pozostać wyrazicielem tendencji konsekwentnie liberalnej kulturowo, socjalnej, proeuropejskiej i promodernizacyjnej. Lewica wszakże tej możliwości albo nie dostrzegła, albo nie była w stanie jej wykorzystać. Lewica nie przemówiła własnym, oryginalnym i atrakcyjnym głosem. Chociaż jako jedyna chyba partia przedstawiła program przez wyborami do PE. Polityka jest teatrem. Lecz aby aria przyciągnęła, uwiodła odbiorców, trzeba nie tylko mieć dobry tekst, trzeba jeszcze mieć chwytliwą melodię i dobrych, wiarygodnych wykonawców, którzy nie fałszują. Lewica miała tylko libretto.

Robert Smoleń: We współczesnych społeczeństwach jeden główny podział, jak kiedyś między pracą a kapitałem, został zastąpiony mozaiką wielu różnych, nieustannie się zmieniających, sporów i konfliktów. Tworzą się nieformalne partie jednego tematu, które po załatwieniu swoich postulatów się „rozwiązują”. Jeśli w Polsce utrzymuje się jakiś podział w miarę trwały, to jest to podział – zgoda – na tradycjonalistów i zwolenników modernizacji. Tylko że moim zdaniem proporcje między tymi grupami wynoszą nie 50:50, lecz 80:20, może 85:15. Sztuczką, jaką sprytnie stosuje PiS jest zamazywanie tego metapodziału poprzez koncentrowanie uwagi opinii publicznej na wzbudzających emocje szczegółach, w oderwaniu od istoty głównego dylematu.

Ale chciałem teraz zadać pytanie o to, co wydarzy się za rok? Mniej w kontekście liczb i faktów – bo to chyba jest dość łatwe do przewidzenia. Ja bym powiedział, że prezydentem zostanie Rafał Trzaskowski, bo PiS nie znajdzie „drugiego Dudy”, a nikt z obecnych polityków tego obozu nie zdobędzie zaufania umiarkowanych, centrowych wyborców. Nikt poza tymi dwoma wielkimi obozami nie ma szans na wygranie tych wyborów. Włącznie z Szymonem Hołownią. Nie mówiąc już o Konfederatach czy Lewicy, która pewnie skończy tak, jak Magdalena Ogórek i Robert Biedroń. Ale co to będzie znaczyło? Czy wtedy obóz demokratyczny uzna, że ma już pełną legitymację do przeprowadzenia tych wszystkich zmian, jakie obiecywał w kampanii 2023 roku i których nie realizuje, powołując się na prawdopodobne weta Andrzeja Dudy? Czy nastąpi odbudowa państwa demokratycznego, praworządnego i sprawnego? Czy też będzie to, co jest – brak konsekwencji, rozmywanie się zamiarów, taka właściwie bylejakość, nic przełomowego się nie wydarzy? A jeśli tak, to czy są powody do obaw, że nawet jeśli najbliższe wybory wygra obóz demokratyczny to finalnie może dojść do renesansu populizmu i autorytaryzmu?

Jan Garlicki: Pierwsza rzecz, którą trzeba uwzględnić w naszej analizie, jest taka, że – powołuję się tu na wyniki badań – około połowy Polaków nie ma partii, z którą się w pełni identyfikuje, na którą po prostu chce głosować. Jest więc poszukiwanie umownej „trzeciej drogi”; nie mówię tu oczywiście o koalicji o tej nazwie, tylko o poszukiwaniu jakiegoś innego bytu. Było ich kilka i każdy odwoływał się do innej części elektoratu niezadowolonego: Samoobrona, Ruch Palikota, Kukiz’15, Nowoczesna. Teraz mamy Polskę 2050, która – jak sądzę – też przekona się o prawdziwości powiedzenia, że lepiej wybierać oryginał niż podróbkę. Teoretycznie istnieje duży potencjał dla nowej formacji, natomiast żadnemu z dotychczasowych ugrupowań nie udało się zagospodarować tego elektoratu na dłużej. Kierowały się też raczej do pewnego wycinka, a nie do wszystkich wyborców. W końcu jak przychodzi do wyboru, to na zasadzie „albo akceptacja, albo odrzucenie”, ludzie głosują na dwie najistotniejsze partie. Albo na PiS, albo na Platformę Obywatelską z przystawkami. Czy to się za rok może zmienić? Wątpię. Wybory prezydenckie prawdopodobnie wygra kandydat Koalicji Obywatelskiej. Chociaż może być problem, jeśli się okaże, że do drugiej tury przejdą na przykład Trzaskowski i Hołownia. Tu mogłyby być różne zachowania. Nie jestem taki pewien, że wtedy na pewno w cuglach wygrałby Trzaskowski.

Następna rzecz: wspomnieliśmy o lewicy. Została ona w pewnym sensie pozbawiona jej głównych elementów programowych. PiS zabrało jej kwestie socjalne. Teraz zresztą idzie w tę stronę Platforma Obywatelska, też gwarantując różne benefity i przywileje. Platforma zawłaszczyła jej postulaty światopoglądowe – kwestie aborcji, wolności, związków partnerskich itd. I lewica zostaje w pewnym sensie – przepraszam za określenie, nie chcę ich obrazić – taką trochę wydmuszką, której różne inne partie rozdrapały postulaty i zabrały ważne hasła wyborcze. Na marginesie: nie jestem pewien, czy sytuacja po eurowyborach, gdzie tylko trzy osoby otrzymały mandaty i wszystkie trzy wywodzą się z dawnej Wiosny, zadowala elektorat dawnego SLD. Mam co do tego poważne wątpliwości. Dodam jeszcze, że z badań wynika, iż duża część wyborców lewicy przynajmniej w ostatnich wyborach przełożyła swoje poparcie na Koalicję Obywatelską. To samo zresztą zrobili wyborcy Trzeciej Drogi, a zwłaszcza Polski 2050.

Jerzy J. Wiatr: Mówimy o podziale na linii lewica – prawica. Ten podział jest istotny, ale niejedyny. W tej chwili w Polsce nakładają się na siebie trzy, moim zdaniem, podstawowe wybory: jednym jest ten tradycyjny (lewica – prawica), drugim – orientacja europejska i antyeuropejska, trzecim – demokratyczny czy autorytarny sposób sprawowania władzy. Czy PSL w obecnej postaci jest częścią lewicy, czy nawet centrolewicy? Nie. Natomiast z całą pewnością jest częścią obozu demokratycznego, bo jest antyautorytarny. Z tego wynikają pewne konsekwencje. Gdyby cały podział był wyłącznie na linii lewica – prawica, to nie byłoby takiej sytuacji, że w społeczeństwie, w którym większość opowiada się na przykład za liberalizacją ustawy antyaborcyjnej, w Sejmie nie ma dla tej liberalizacji większości. Cała sztuka rządzenia polega teraz na tym, że trzeba doprowadzić do pewnego rodzaju stopienia się w jedno tych trzech elementów programowych, tzn. generalnie progresywna orientacja, proeuropejska i antyautorytarna. To nie jest rzecz prosta, ale moim zdaniem – wykonalna. Jedno jest bezsporne, jeśli chodzi o te wybory: mamy do czynienia z przesunięciem się sceny politycznej w kierunku nam bliskim. Jeżeli porównamy sytuację dzisiejszą z sytuacją sprzed pięciu lat, to nie ulega wątpliwości, że Polska jest dzisiaj w znacznie lepszej sytuacji. Szczególnie ciekawe jest to, że Polska poszła w odwrotną stronę niż Europa. W stosunku do Europy jako całości uzasadniona jest teza o wzroście sił antyeuropejskich, autorytarnych i konserwatywnych. W Polsce mamy do czynienia z odwrotnym trendem. My uważamy, że on nie jest dostatecznie silny, ale nie możemy negować, że on jest.

Zdzisław A. Raczyński: Oczywiście, możemy dokonywać ekstrapolacji naszych oczekiwań i wyobrażeń na czas za rok. Proponuję jednak, abyśmy przyjrzeli się temu, co mamy, co dokonał, a ściślej – czego nie dokonał rząd Koalicji 15 Października w ciągu sześciu miesięcy.  Tusk zasadnie, a nie tylko taktycznie, stwierdził, że w wyborach do PE Trzecia Droga zapłaciła cenę za swój swoisty symetryzm, za niejednoznaczny stosunek do rozliczeń. Faktycznie w czasie od powołania obecnego rządu nie przeprowadzono żadnej istotnej naprawy zepsutych elementów państwa. Nie przeprowadzono dogłębnego przeglądu, nie zmieniono zasadniczo reguł i procedur w administracji, która jest rdzeniem sprawności państwowej. Militaryzacja języka i wszystko, czego jesteśmy świadkami w kwestii ochrony granicy, świadczy raczej o tym, że idziemy dalej w stronę pisizacji państwa. Można zrozumieć zniecierpliwienie Tuska, który ponagla i dopinguje swoich ministrów, rozumiejąc, jakie są oczekiwania elektoratu Koalicji 15 Października. Używając bardziej radykalnych sformułowań, Tusk na czele swoich koalicyjnych ministrów rządu jawi się jako wilk na czele stada baranów,  które nie potrafią podążać samodzielną drogą. Dlatego patrzę w przyszłość z dużą dolą pesymizmu, twierdząc, że nic nie zmieni się diametralnie w ciągu następnego roku. Utkniemy w miałkości sporów, w nijakości działań, w braku sprawczości i braku sprawności państwa. Dlatego nie można wykluczyć recydywy i powrotu do władzy opcji narodowo-tradycjonalistycznej. Wówczas nawet wybór na stanowisko prezydenta Rafała Trzaskowskiego, zdecydowanie na wyrost zaliczanego do lewicującego skrzydła koalicji, nie przełamie niepokojącego trendu rewolucji konserwatywnej.

J. Paweł Gieorgica: Dużo jeszcze byłoby do powiedzenia w tej sprawie. Moim zdaniem jest już za późno, żeby skonsumować oczekiwania wobec rządu Tuska, że w sposób prawidłowy dokona rozliczeń choć niektórych polityków poprzedniego obozu rządzącego za łamanie Konstytucji, przestępstwa, nadużycia budżetu, malwersacje itd. Teraz tak naprawdę pierwsze procesy i wyroki mogą być zrealizowane do końca nie szybciej niż za 4-6 lat.

Kampania prezydencka już trwa, dlatego że cechą sceny politycznej po ostatnich trzech wyborach jest to, że na skutek niemal antagonistycznego rozwarstwienia społecznego partie w sposób płynny wkraczają w kolejną kampanię. W następnych wyborach dojdzie do bardzo ciekawego pojedynku. Moim zdaniem jest jeden podział, który w ogóle tutaj nie był brany pod uwagę. Można spekulować, że osłabione PiS doprowadzi do jeszcze jednego rozłamu społeczno-politycznego: podziału na prawdziwych Polaków-katolików i całą resztę, resztę świata. „Jesteś prawdziwym patriotą itd… – głosujesz na naszego kandydata”. Pewnie będzie to jakiś ewangelista, może np. gładki Tobiasz, który stanie do pojedynku z Trzaskowskim, który będzie przedstawiany jako totalny nihilista.

Nie wiem, czy zauważyliście, ale w polskim systemie nigdy nie zrodziła się partia chadecka, która funkcjonuje chociażby w Niemczech, czy w wielu innych krajach. Niewątpliwie inklinacje w tym kierunku zdradza Hołownia, także  Kosiniak-Kamysz, który będzie zapewne ostatnim już  liderem partii  ludowców przed jej ostatecznym zniknięciem ze sceny politycznej. No cóż,  rolnictwo stało się  bardzo małą gałęzią przemysłu w gospodarce bloku, stanowiącą zaledwie około 1,4 procent PKB UE i nie więcej niż 5 proc. PKB w żadnym z 27 krajów Unii. Ale na razie jest to taki projekt in stadu nascendi – trochę podobnie do współczesnej lewicy: niby jest bardzo duży potencjał, ale nie może on skrystalizować się w jedną silną partię. Być może czeka nas, jeżeli miałbym przewidywać, początek drogi ku precyzowaniu tego kierunku budowy także innych partii opartych na realnych interesach kluczowych zbiorowości społecznych…

Piotr Stefaniuk: Powstanie chadecji w Polsce jest nierealne, w Polsce to się rozbije o episkopat! Przy takiej charakterystyce instytucjonalnego Kościoła katolickiego, w Polsce chadecja jest niemożliwa. Musiałaby mieć pewien stopień autonomii. A zobaczcie: chadecja – to jest „Znak”, „Tygodnik Powszechny”, tego typu środowiska – zupełnie wyplute poza Kościół. Chadecje są formacjami liberalnymi, a liberalizm to w oczach Kościoła najgroźniejszy wróg polskiej tożsamości.

J. Paweł Gieorgica: Trzeba jednak uwzględnić aktualne silne tendencje osłabienia instytucji Kościoła. Wiadomo jakie: odpływ wiernych – laicyzacja, rezygnacja z uczestnictwa w uroczystościach religijnych, nauki religii w szkołach itd. Można przewidywać, że jeżeli wartości religijne staną się orężem i paliwem do walki politycznej w wyborach prezydenckich, to ten ważny podział stanie się kluczowy. Nie wiem, czy i kiedy tak się stanie, ale wskazuję na bardzo duże prawdopodobieństwo, że może tak być. Trudno jest przewidywać, jak się ta sytuacja będzie rozwijała. Jeszcze raz podkreślam, że jestem w tej sprawie pesymistą. Nie spodziewam się, że do czasu wyborów prezydenckich zmieni się coś na lepsze. Może się zmienić tylko na gorsze – z tych powodów, o których mówiłem.

Węgry z animuszem rozpoczęły swoją prezydencję w Unii Europejskiej. W ciągu półtora tygodnia ich premier zdążył odwiedzić Kijów, Moskwę i Pekin. O tej podróży sam mówi jako o misji pokojowej, a o sobie jako mediatorze, odmieniając te terminy przez wszystkie przypadki.

Sęk w tym, że nikt nie dawał mu żadnych pełnomocnictw do rozmawiania – a tym bardziej poszukiwania rozwiązań trwającego konfliktu zbrojnego. Formalnie te wizyty mają charakter dwustronny, ale Orbán cały czas przypomina o roli w Unii, jaka przypadła teraz jego krajowi. Zresztą w pojedynkę ani Węgry, ani ich premier nie mają wystarczającego autorytetu, by zabierać się za dialog z najważniejszymi i najmożniejszymi tego świata. Szczerze mówiąc, nie ma żadnego autorytetu. Na Zachodzie jest całkowicie marginalizowany jako autokrata, zaś dla Putina i Xi Jinpinga jest pożyteczny w takim zakresie, w jakim ułatwia osiąganie założonych przez nich celów. Wołodymyr Zełenski chyba powitał niespodziewanego gościa z nieufnością, ale i z pewną nadzieją; która jednak rozwiała się zaraz po tym, gdy samozwańczy mediator zaczął namawiać ukraińskiego prezydenta do de facto poddania się.

Ta eskapada oczywiście wywołała zdenerwowanie i irytację poważniejszych unijnych przywódców. Jedność Zachodu jest bowiem jego ważnym atutem w tej rozgrywce, a utrzymanie konsensu wymaga nieustannych wysiłków. Orbán doczekał się ostrych reakcji w Brukseli i europejskich stolicach, a sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg w zawoalowany sposób wezwał go „na dywanik” (oczekując relacji – a może wyjaśnień? – na rozpoczynającym się właśnie szczycie w Waszyngtonie).

Z prawnego punktu widzenia, zgodnie z obowiązującymi traktatami, prezydencja jest teraz sprowadzona do raczej technicznych i organizacyjnych czynności związanych z posiedzeniami Rady UE (czyli ministrów wszystkich państw członkowskich w różnych tzw. formatach). Inaczej było przed wejściem w życie Traktatu z Lizbony i utworzeniem funkcji przewodniczącego Rady Europejskiej (szefów państw i rządów), Wysokiego Przedstawiciela UE do spraw polityki zagranicznej i bezpieczeństwa oraz Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, unijnej dyplomacji. Teraz mandat do reprezentowania Wspólnoty mają dwaj wymienieni politycy, na dodatek w ramach wynegocjowanego w gronie wszystkich mandatu. Dlatego też chybione jest powoływanie się przez Orbána na zaangażowanie Nicolasa Sarkozy’ego w czasie wojny rosyjsko-gruzińskiej w 2008 roku.

Węgierski polityk wykazuje się tą nadaktywnością pewnie głównie z powodów wewnętrznych. Według sondaży jego rodacy obawiają się wojny i zdecydowanie nie chcą w niej uczestniczyć. Wymachiwanie gałązką oliwną, nawet jeśli tylko na pokaz, powinno im się więc spodobać. Możliwe też, że to ukłony w stronę Donalda Trumpa, z którym Orbán jest zaprzyjaźniony jako jedyny spośród europejskich liderów i którego chętnie widziałby w Białym Domu. Albo próba zajęcia dominującej pozycji w tworzącym się aliansie ultraprawicowych, populistycznych, antybrukselskich, narodowych i proputinowskich sił politycznych.

Jednak przy okazji wprowadza to niepotrzebne zamieszanie, komplikujące naprawdę poważną sytuację. Jakieś wnioski z tego trzeba wyciągnąć. Na przykład taki, że niezbędne jest powstanie naprawdę wspólnej polityki zagranicznej UE, z jasnym określeniem kompetencji organów Unii w tej dziedzinie i przy okazji odejściem od podejmowania decyzji na zasadzie jednomyślności. I może też taki, że trzeba jeszcze bardziej przyciąć uprawnienia kraju sprawującego półroczne przewodnictwo w Radzie UE.

Orbán nieustająco otwiera nam oczy na możliwość wystąpienia sytuacji, które bez niego po prostu nie przyszłyby nam do głowy.

Fragment:

Caryca (jej bujnemu temperamentowi poświęcono w literaturze wiele uwagi) zadowalała się […] młodszymi i bardziej sprawnymi kochankami, a Poniatowskiego wynagrodziła wyniesieniem na stolec królewski w Polsce, czego bez jej wstawiennictwa i wojsk nigdy by nie osiągnął, i tyle. Na pamiątkę pozostał mu liścik od ukochanej, w którym Katarzyna pisała, że zrobi go królem polsko -litewskim, ale dodała „Regularna korespondencja [między nami] byłaby poddana tysiącom niedogodności, a ja mam dwadzieścia tysięcy przezorności do przestrzegania i nie mam czasu na pisanie słodkich bilecików szkodliwych”. Bardzo grzeczna odprawa. Ale wtedy była już kochanką Grigorija Orłowa, więc jej dalsze słowa „są na świecie sytuacje bardzo dziwaczne” wydają się całkiem zrozumiałe. Wielu autorów poświęciło wiele stron jej seksualnemu rozpasaniu. To jednak przesada. Katarzyna miała około 11-12 oficjalnych kochanków, choć w brukowych źródłach padają różne liczby dochodzące nawet do kilkudziesięciu osób, nie licząc przygodnych kontaktów. Podejrzewano ją także o uleganie różnym zboczeniem. Liczba 12 to nie tak dużo w porównaniu  choćby z Wilhelminą Żagańską lub innymi paniami swojego czasu [….]. Większość z nich (z wyjątkiem Sałtykowa, Poniatowskiego i Orłowa, może jeszcze Potiomkina) została wybrana w wyniku „uzgodnienia” (swego rodzaju transakcji) przy aktywnym udziale kręgów dworskich. Wybraniec wymagał jeszcze sprawdzenia przez lekarza Katarzyny, czy nie jest chory wenerycznie, a także pod względem erotycznego kunsztu i rolę tę wykonywała jedna z dam dworu, prawdopodobnie hrabina Bruce. Chyba nie była to Katarzyna Daszkowa de domo Woroncowa, bliska przyjaciółka carowej, która po powrocie z zagranicznych wojaży, podczas których poznała wybitne osobistości francuskiego Oświecenia, została prezesem Cesarskiej Akademii Sztuk i Nauk oraz Cesarskiej Akademii Literatury. Odważna decyzja, jak na owe czasy. Szkoda, że to nie ona, bo prezes Akademii Nauk, sprawdzający przydatność seksualną kochanków byłby przebojem wszechczasów. Czas „pełnienia służby” przy monarchini był różny, po wygaśnięciu uczuć następowało oficjalne rozstanie, a były już kochanek był sowicie wynagradzany. Kwoty, które otrzymywał, w większości przewyższały 100 tys. rubli, dochodził majątek ziemski wraz z „duszami chłopskimi” oraz kosztowności i pamiątki. Chyba żaden z kochanków nie był zawiedziony.

W pierwszej turze wyborów parlamentarnych kandydaci skrajnie prawicowego Zjednoczenia Narodowego (Rassemblement national) prowadzili w 297 okręgach wyborczych z 577, na jakie podzielona jest Francja. Większość komentatorów zasadnie wyrażała obawę: Czy radykalna prawica będzie miała większość absolutną, czy tylko względną? Wyniki drugiej rundy głosowania musiały być zimnym tuszem dla Marine Le Pen: Rassemblement national i jego sojusznikom udało się ostatecznie wprowadzić do Zgromadzenia Narodowego 143 deputowanych, podczas gdy lewica (Nowy Front Ludowy oraz niezrzeszeni) zdobyła 193 miejsca, a proprezydencka koalicja Razem (Ensemble) – 168.

Jakkolwiek Rassemblement national nie utworzy rządu, to jego porażka nie powinna uspokajać. Na skrajną prawicę zagłosowało ponad 10 mln Francuzów, a jej frakcja będzie najliczniejsza w parlamencie (126 mandatów), co oznacza prawie podwojenie dotychczasowego stanu posiadania.

Nie ma powodów do zadowolenia także prezydent Emmanuel Macron, który rozpisał wybory przedterminowe, aby zastopować marsz skrajnej prawicy po władzę. Koalicja proprezydencka, która i w poprzednim parlamencie nie miała większości, utraciła 78 miejsc.

Lewica, która będzie miała najwięcej deputowanych, oczekuje, że to jej przedstawicielowi Macron powierzy sformowanie rządu. Prezydent oświadczył już, że nie widzi możliwości współpracy ze skrajnie lewicową La France insoumise. Niedawna historia pokazuje zresztą, że krajem może rządzić gabinet nie posiadający większości.

Sytuacja jest o tyle chaotyczna, że zarówno lewica jak też koalicja proprezydencka są wewnętrznie bardzo zróżnicowane i w rzeczywistości w parlamencie zasiądą przedstawiciele kilkunastu partii. Otwiera się pole do partyjnych manewrów, różnych kompromisów i – do utworzenia koalicji centrolewicowej, lecz bez radykalnej Francji Nieujarzmionej (La France insoumise)

Skład nowego Zgromadzenia Narodowego Francji, Partie – od skrajnej lewicy do skrajnej prawicy, z liczbą mandatów

1. La France insoumise (skrajna lewica, antyglobalistyczna, ekosocjalistyczna) 75
2. Partia Ekologiczna – Zieloni (alterglobalistyczna) 33
3. Partia Socjalistyczna (umiarkowana lewica, proeuropejska) 65
4. Francuska Partia Komunistyczna (lewica, proeuropejska) 9
5. Inne ugrupowania lewicowe 11
6. Odrodzenie – (proprezydencka, centrowa, liberalna, proeuropejska) 99
7. Ruch Demokratyczny (proprezydencka, centrowa, socjalliberalna) 33
8. Horizons (proprezydencka, prawicowa, liberalna) 26
9. Inne partie centrystyczne 5
10. Republikanie i Unia Demokratów i Niezależnych (centroprawica) 68
11. Republikanie stowarzyszeni z Rassemblement national (prawicowa) 17
12. Rassemblement national (skrajnie prawicowa) 126
13. Inne ugrupowania radykalnie prawicowe 10

Serce ma swoje racje, których rozum nie zna
Blase Pascal
Żyć, znaczy zwalczać w sercu i w głowie demony
Henryk Ibsen

 

W europejskiej tradycji kulturalnej utrwaliła się tendencja do wzajemnego przeciwstawiania uczuć i rozumu, utożsamianych popularnie z władzami serca i mózgu.

Poglądy o odmienności racji rozumu i racji podyktowanych przez uczucia wielokrotnie były wyrażane w filozofii, literaturze, są także charakterystyczne dla potocznego sposobu myślenia. Osoba postrzegana jako kierująca się przede wszystkim rozumem, utożsamianym często z rozsądkiem, bywa niejednokrotnie uważana za kogoś wyrachowanego, poddającego wszelkie decyzje kalkulacji, kogoś chłodnego uczuciowo. Z kolei stwierdzenie, że ktoś idzie za głosem serca, zdaje się tworzyć obraz osoby bezinteresownej, niepomnej na wskazania rozsądku, kierującej się tylko uczuciem, często wręcz „ślepym”.

Walka przeciwieństw

Kto wie, gdzie szukać praźródeł takiego toku myślenia, zgodnie z którym poszczególne elementy całości nie współdziałają, nie uzupełniają się wzajemnie, lecz walczą i ścierają się ze sobą? Zapewne wiele poglądów na przestrzeni dziejów złożyło się na to usilne rozdwajanie i przeciwstawianie sobie procesów, które przecież zachodzą w jednej całości, jaką stanowi osoba doznająca, czująca, myśląca.

Tendencje do widzenia świata jako składającego się ze zjawisk krańcowo przeciwstawnych widoczne są w myśli europejskiej od bardzo dawna, bo już w pierwszym okresie tworzenia się filozofii greckiej na przełomie wieków VII i VI p.n.e. Na wybrzeżach Azji Mniejszej, w Jonii (wówczas kolonii greckiej), żyli i tworzyli myśliciele nazywani potem w historii filozofii jońskimi filozofami przyrody. Znamienne w ich spostrzeżeniach i rozmyślaniach na temat świata, a w nim przyrody martwej i ożywionej, jest to, że wszystko postrzegali jako wzajemne oddziaływanie na siebie zjawisk antagonistycznych, krańcowo przeciwstawnych sobie, które – ich zdaniem – wyłaniały się już od pierwszych chwil powstawania naszego świata. Te zupełnie odmienne od siebie zjawiska są źródłem powstawania nowych, kolejnych. Jednak nie poprzez syntezę i współdziałanie, a poprzez walkę i wzajemne zniszczenie następują w przyrodzie transformacje. Jak tłumaczył to Anaksymander (ok. 609, 610 r. – ok. 547, 546 r.) „jedno drugiemu płaci karą i pokutą za niesprawiedliwość w porządku czasu” – takie słowa zawiera dzieło filozoficzne pt. O przyrodzie, które jest mu przypisywane.

Kiedy z upływem czasu następni filozofowie greccy rozszerzyli swoje zainteresowania o człowieka, to do wyjaśniania jego natury użyli tej samej zasady sprzeczności cech i walki przeciwieństw. Na dodatek przeciwieństwa te ujmowano w sposób wartościujący. Nie jako wprawdzie odmienne, lecz równoprawne i wzajemnie uzupełniające się, lecz jako gorsze i lepsze, cenniejsze.

Do przeciwieństw należały rozum i uczucia. Zgodnie z zasadą postrzegania świata jako walki przeciwieństw, uważano, że rozum jest najwyższą wartością, natomiast uczucia i odczucia są jego przeciwieństwem i nie są wiele warte, nie można wierzyć im i na nich polegać, ani w ogóle serio brać ich pod uwagę. Poglądy takie głosiło wielu starogreckich filozofów. Heraklit uważał rozum za naczelną siłę rządzącą, Demokryt nie pozwalał poddawać się uczuciom. A także Sokrates (uważany za twórcę etyki) uważający dobra moralne za najważniejsze wartości człowieka, nawet on był przekonany, że do postępowania etycznego prowadzi droga rozumu i wiedzy o tym, co jest dobre, a nie poddawanie się uczuciom. Kultura grecka, stając się tworzywem dla kultur wielu krajów europejskich, przekazywała przez całe stulecia właśnie ten pierwiastek intelektualnego podejścia do życia, ukształtowany przez filozofów greckich.

* * *

Wątek przeciwstawiania sfery „uczuciowo-wrażeniowej” rozumowaniu odnajdujemy u wielu późniejszych filozofów. Patrząc nawet wyrywkowo (ze względu na ograniczone ramy tego artykułu), dostrzeżemy go u pisarzy odrodzenia. Szczególne zainteresowanie filozofów tego okresu człowiekiem, podziw dla istoty ludzkiej, sprawiły, że renesans zyskał nazwę „epoki humanizmu”. Otóż humaniści tego okresu swój zachwyt człowiekiem argumentowali właśnie intelektualnymi możliwościami człowieka. To ludzki rozum, to zdolności umysłu sprawiają, że człowiek zdobywa wiedzę, tworzy dzieła sztuki i techniki.

„Cóż powiemy o subtelnym i przenikliwym umyśle człowieka będącego istotą tak piękną i kształtną?! Jest on czymś tak potężnym, że wszystko, co powstało na świecie (…) po stworzeniu świata wydaje się być przez nas wynalezione, uczynione i wykończone dzięki niezwykłej, twórczej potędze umysłu ludzkiego. Nasze, to znaczy ludzkie, są te wszystkie dzieła, które widzimy, wszystkie domy, wszystkie osiedla i miasta, wszystkie budowle (…) Nasze są sztuki, nasze nauki, nasza jest mądrość” tak napisał Gianozzo Manetti, filozof włoskiego renesansu, w książce zatytułowanej O godności i wspaniałości dzieł ludzkich.

Tu warto przypomnieć, że starogrecka gloryfikacja rozumu ludzkiego miała wielowiekową przerwę w okresie chrześcijańskiego średniowiecza. Dlatego też renesansowy zachwyt ludzkim umysłem, dostrzeganie możliwości i wartości człowieka stanowiły rewolucję po setkach lat panowania doktryny wpajanej ludziom, zgodnie z którą człowiek jest istotą marną, lichą, głupią. Odrodzenie przywróciło człowiekowi godność, wartość i rozum. Miało jednak swoje drugie oblicze, na swój sposób – niebezpieczne. Głosiło bowiem pogląd, zgodnie z którym człowiek – jako jedyny w przyrodzie wyróżniony rozumem – został wywyższony i zarazem przeciwstawiony całej jej reszcie, rozumu pozbawionej. Zgodnie z takim widzeniem świata, zwierzęta (nie wspominając o roślinach) są nie tylko tępe, ale i bez czucia, posiadają jedynie najdziksze instynkty. Dlatego ich wartość jest liczona przydatnością dla człowieka. Mało tego, wspaniałość rozumu ludzkiego mierzona jest m.in. umiejętnością wykorzystania przyrody do swoich celów. Tommasso Campanella w swej książce z 1620 roku O wrażliwości rzeczy i o magii, przekonując o przewadze intelektualnej człowieka nad resztą istot, podaje fakt, że: „człowiek zwycięża je [zwierzęta], ubiera się w ich skóry, odżywia ich mięsem, ujeżdża je (…), a ich prac używa jako własnych przy oraniu i przewożeniu (…). Zabija i spożywa ogromne wieloryby (…). Zwierzęta oswaja i rozkazuje im, wykorzystuje dla siebie stada zwierząt i rośliny”.

Niestety, renesans (niezależnie od niewątpliwych osiągnięć) wraz ze zmianą poglądu na samego człowieka – jak już wspomniałam – kreślił wizerunek człowieka, który (stojąc w opozycji do religijno-średniowiecznego obrazu człowieka jako istoty grzesznej i niewiele wartej) umacniał władczy stosunek do całej reszty przyrody, do innych istot żyjących na naszej planecie. Nie zapominajmy też o Niccolo Machiavellim, który uczył tego, jak przy pomocy bezwzględnie stosowanych racji utylitarystycznie pojmowanego rozumu podporządkować sobie również ludzi.

Spójrzmy jeszcze na wieki XVII i XVIII, stanowiące w nauce i filozofii epoki racjonalizmu, chociaż rozmaicie pojmowanego. Dla Kartezjusza miarą poznania jest rozum i to, co zostaje uznane za słuszne na jego podstawie. Wszystko inne, czyli wszelkie odczucia, doznania i wrażenia są nic niewarte, nie są nawet wstępem do procesów rozumowych. Całą złożoność przeżyć psychicznych uczony sprowadzał do sześciu prostych afektów: miłość, nienawiść, radość, smutek, podziw i pożądanie – nad którymi wszak powinno się całkowicie panować i utrzymywać je w granicach użyteczności. A ponieważ myślenie i świadomość były dla Kartezjusza atrybutami duszy, dlatego też zwierzęta jako duszy nieposiadające – zgodnie z poglądem wtórującym poglądom Kościoła, uznał za maszyny. Według tych założeń bity pies wyje nie dlatego, że odczuwa ból, ale dlatego, że włącza się tylko taki, a nie inny sygnał tej maszyny (sic!).

Ciekawostka: XVIII-wieczny przedstawiciel francuskiego oświecenia Julien Offrey de La Mettrie w swoisty sposób zrehabilitował zwierzęta i zrównał je w swych poglądach z człowiekiem: uznał po prostu, że człowiek to też maszyna. Gwoli ścisłości, towarzyszył temu jednak pogląd, że każda materia organiczna, a zatem zarówno ludzie, jak i zwierzęta mają odczucia psychiczne. I to jednak zmienia postać rzeczy!

Oczywiście, w dziejach myśli europejskiej były obecne nurty stawiające wyżej rozumu intuicje, objawienia, uczucia i przeczucia. Spośród nich romantyzm miał chyba najszerszą recepcję i popularność. Słynne są słowa Adama Mickiewicza z ballady Romantyczność: „Czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko. Jednakże romantyczne stawianie serca na pierwszym miejscu, a wraz z nim płomiennych, dalekich od wszelkich podpowiedzi rozumu uczuć (mogących nawet doprowadzić do śmierci) zabarwiło tak pojmowaną uczuciowość aurą szaleństwa, a nawet grozy, dając tym samym argumenty zwolennikom jednak nieco chłodniejszego analizowania decyzji i zachowań.

Harmonia współdziałania

Podczas gdy w filozofii europejskiej zarówno przyroda, jak i osobowość człowieka postrzegane były przeważnie jako pełne walczących ze sobą i wzajemnie ścierających się elementów przeciwstawnych, w filozofiach wschodnich zjawiska odmienne istnieją właśnie po to, aby wzajemnie się uzupełniać, współdziałać ze sobą. Nie zwycięstwo jednych nad drugimi jest ważne, ale równowaga i wzajemne przeplatanie się (nawet przenikanie) zapewnia harmonijne istnienie i rozwój. Także człowiek jest fizycznie i psychicznie zdrowy wówczas, gdy poszczególne pierwiastki życia współdziałają na rzecz złożonej całości, jaką stanowi. Sam pozostaje w zgodnym powiązaniu z szeroko pojętym otoczeniem, z innymi istotami, z naturą, z kosmosem, a więc z całością, której jest też częścią.

Tak opisuje to filozofia buddyjska. Zaś w filozofii chińskiej nawet tak odmienne elementy, jak yin i yang – jako rodzaje energii, obecne także w organizmie człowieka – nie zwalczają się wzajemnie, lecz uzupełniają i współdziałają. Żadna nie jest mniej lub bardziej wartościowa od drugiej. Ta harmonia, wzajemne współdziałanie są też przecież obecne we wschodnich założeniach medycznych, holistycznie ujmujących razem nie tylko ciało i uczucia istoty żywej, ale także jej powiązania z bliskim i dalszym otoczeniem, także z kosmosem.

Yin i Yang to też są siły. Pierwotne i przeciwne sobie, ale też – jak u greckich myślicieli – są źródłem powstania wszystkiego, co istnieje: kosmosu, świata, nawet tych żywiołów, które Grecy wymieniali: ogień, woda, ziemia, powietrze. One także są źródłem wszystkich przemian na świecie. Ale te dwie, jakże odmienne i przeciwstawne siły, nie tylko nie wykluczają się nawzajem, nie walczą ze sobą na śmierć, nie niszczą się wzajemnie po to, by jedno mogło żyć dopiero po zniszczeniu drugiego. Przeciwnie, podtrzymują się i wchłaniają wzajemnie do tego stopnia, że żadna z nich nigdy nie jest całkowicie tylko sobą. W każdej chwili każda zawiera pierwiastek swego przeciwieństwa. Są też całkowicie współzależne, wpływają na siebie i przekształcają siebie nawzajem. Nic nie jest nigdy skończone i do końca określone, tak jak dzień i noc, bez walki przechodzą stopniowo jedno w drugie.

Yang symbolizowana przez biel i światło słoneczne – wiąże się z radością, aktywnością i z tzw. duszą Hun, czyli rozumnością. Yin – symbolizowana przez czerń i księżyc – to zachmurzenie i smutek. To także tzw. dusza Po, niemyśląca pasja stanowiąca siłę napędową życia. Wymienia się też wiele innych cech yin i yang, przez które raczej próbuje się je przybliżyć naszemu pojmowaniu, nigdy nie jest to do końca jednoznaczne, skostniałe w swej formie.

Te dwa czynniki, istniejące zarówno w przyrodzie, jak i w osobowości ludzkiej, muszą pozostać w równowadze po to, aby całość dobrze funkcjonowała. Tak, jak dzień stopniowo przechodzi w noc, ciemność zawiera trochę światła, a radość trochę smutku – tak trzeba pozwolić, by fala uczucia przepływała przez proces rozumowania, zaś „niemyśląca pasja namiętności” dostała nagle dawkę rozumu.

Trzy instancje i spryt kota

Kazimierz Dąbrowski, polski psycholog i filozof (1902–1980) bardzo dobitnie ukazywał niebezpieczeństwo wynikłe ze stawiania na pierwszym miejscu sprawności intelektualnych w oderwaniu od sfery emocjonalnej. Stawianie na piedestale intelektu idzie w parze z kompletnym niedostrzeganiem zjawiska niedorozwoju uczuć – jak to określał. Problemy te znajdują się zdaniem Dąbrowskiego prawie całkowicie na marginesie życia społecznego i zagadnień humanistycznych. Do tego stopnia nie istnieją one w świadomości społecznej, że: „O niesprawności uczuciowej nawet trudno mówić. A jednak niedorozwój uczuciowy jest nie mniej ważny, a może nawet ważniejszy, niż upośledzenie umysłowe. Właśnie temu rodzajowi upośledzenia «zawdzięczamy» wielkie klęski społeczne, zbrodnie ludobójstwa, akty gwałtu, przestępstwa kryminalne itp. Ten rodzaj niedorozwoju jest przeciwieństwem rozwoju uczuciowego, tzn. zjawiska, któremu zawdzięczamy największe sukcesy dobra, heroizmu, subtelności, prawdy wewnętrznej itp.(….) W przeważającej liczbie przypadków czynnikami decydującymi w opanowaniu świata i prowadzeniu społeczeństw są elementy niedorozwoju uczuciowego, a zatem działanie na ich usługach dobrej lub średniej inteligencji. Nie ulega wątpliwości, że ludzie sprytni, efektowni i efektywni, ludzie dynamiczni i bez skrupułów, ludzie umiejący się urządzić odgrywają dominującą rolę w życiu codziennym. Obok nich działają ludzie wybitnie kulturalni, artyści, ludzie o wysokim poziomie intelektualnym, którzy jednak najczęściej nie mają zasadniczego wpływu na losy świata, a w każdym bądź razie – nie mają go w epoce, w której żyją i działają. Zazwyczaj – choć nie zawsze – dzieje im się gorzej pod względem materialnym, pod względem «urządzenia się», aniżeli tym wszystkim, którzy przejawiają mniejsze lub większe upośledzenie uczuciowe i przerost umiejętności przystosowania się, konformizmu, oportunizmu, przerost sprytu i «operatywności» na niskim poziomie. Prężność jednych i subtelność drugich, spryt pierwszych, a zbyt złożona inteligencja drugich, brak wahania się w podejmowaniu decyzji przez pierwszych, a stałe wahanie się drugich, zbyt mało hamulców u pierwszych, a zbyt dużo u drugich, zawężony zakres działania u pierwszych, a najczęściej bardzo szeroki u drugich; wszystko to są elementy, które oddają często ster życia społecznego w ręce pierwszych. Rezultatem takiego układu czynników jest zwykle bezwzględność, egoizm, krzywdzenie i poniżanie jednostek i całych grup i to najbardziej wartościowych, co w zasadniczy sposób hamuje rozwój ludzkości” – napisał Dąbrowski (podkreślenie MBJ)[1].

Małe szanse, aby to uległo zmianie. Dąbrowski z wielkim ubolewaniem podkreśla, że powszechnym zjawiskiem jest fakt, iż w procesie wychowania zarówno nauczyciele, jak i rodzice zwracają wielką uwagę na wykrywanie u dzieci i młodzieży upośledzeń psychoruchowych, sensualnych czy intelektualnych, a dużo mniej (a niekiedy wcale) na upośledzenie uczuć, na brak empatii, wrażliwości itp.

Sokrates twierdził, że cnoty – a rozumiał przez to zalety moralne – można się nauczyć, bo jest ona związana z wiedzą. Proces ten nie jest z pewnością tak prosty, jak to sobie przedstawiał parę tysięcy lat temu. Dziś wiemy więcej na temat potencjału rozwojowego człowieka i wielopoziomowości jego rozwoju. A raczej jego możliwości, które mogą zostać wykorzystane, lecz mogą i nie zostać… A wiemy to w bardzo dużej mierze dzięki Dąbrowskiemu i jego badaniom nad rozwojem psychicznym człowieka oraz jego nowatorskim, niedostatecznie opracowanym dotąd przez psychologów i pedagogów próbom poznania procesu rozwoju człowieka.

Wielopoziomowość i zarazem hierarchiczność tego rozwoju zawiera w sobie także wielopoziomowość funkcji psychicznych – od prymitywnych, prostego postrzegania świata i potrzeb, a także prymitywnego zaspokajania żądz aż do coraz wyższego poziomu wrażliwości psychicznej. Czyli wtedy, kiedy rodzi się potrzeba realizacji wartości wyższych (np. twórczych, etycznych), potrzeba empatii, zwracania uwagi na nie tylko własne uczucia, ale także, a niekiedy przede wszystkim, uczucia innych ludzi i w ogóle innych istot. Z tym jednak wiąże się odczuwanie rozterek, wahań, namysłów, podczas gdy na poziomie prymitywnym rozwiązywanie problemów odbywa się prosto, zgodnie z własnym interesem, nie bacząc na ofiary.

Zasady moralne, czyli zarazem uczucia wyższe, które przecież zachowania etyczne warunkują, pojawiają się niestety dopiero na wyższym poziomie dojrzałości.

I jeszcze jedno „niestety”. Jak zauważa Dąbrowski, im wyższy poziom wszechstronnego rozwoju i im głębsza wrażliwość uczuciowa, tym bardziej oddalamy się od tego rodzaju inteligencji, która służy efektywnym, często łatwym, ale bezceremonialnym, prymitywnym, a nawet okrutnym metodom rozwiązania problemów.

Dąbrowski wyraził to ciekawą metaforą: człowiek o wysoko i wszechstronnie rozwiniętej osobowości nie będzie przejawiać sprawności kota ani drapieżnego ptaka. Powyższe „niestety” dotyczy mojej opinii, że często obserwujemy osoby o wysokim poziomie duchowym, szlachetnych celach i ideach, które przegrywają już w samych przedbiegach z osobnikami „walącymi na oślep” w celu realizacji swoich celów.

Te niedobre uproszczenia, dotyczące wartościowania rozumu i uczuć, a także ich wzajemnej relacji, które utrwaliły się w tradycji kulturowej, bardzo poruszały Tadeusza Kotarbińskiego. Poświęcił tym zagadnieniom dużo uwagi. Myślenie i uczuciowość, racje rozumu i racje serca stanowią jego zdaniem dwie jednakowo ważne instancje wytyczające postępowanie ludzkie. Jest oczywiste, że podobnie jak Dąbrowski miał na myśli te tzw. uczucia wyższe, związane z wszelką wrażliwością, w tym twórczą, etyczną empatią itp., lecz przecież reprezentując w filozofii stanowisko realizmu praktycznego zdawał sobie sprawę, że nie sama uczuciowość jako taka jest cenna. Nie brakuje wszak uczuć prymitywnych, wrogich, nienawiści, zawiści, pragnienia zemsty, niszczenia, krzywdzenia …i – jak to sam określał – „wszelkiego złośliwego robactwa hodowanego w sercu”.

I choć w inny sposób niż Dąbrowski, lecz przecież wyrażał Kotarbiński myśli podobne – dobre serca, wrażliwość, empatia, zdolność do odczuwania świata i jego bólu oraz do altruizmu cechują ludzi o głębokim stopniu rozwoju funkcji psychicznych.

Bez tego równomiernego rozwoju pod względem intelektualnym i uczuciowym, bez ich równowagi, bez wzajemnego uzupełniania się, a także korygowania się nawzajem i wspomagania w podejmowaniu decyzji dochodzi nie tylko do zachowań skrajnych, niebezpiecznych, ale także do działań nieskutecznych. Jako twórca „etyki niezależnej” (jak sam ją nazwał) odwoływał się niewątpliwie do uczuć, do „dobrych serc porządnych ludzi”, ale zarazem podkreślał, że nawet bardzo dobre i czułe serce bez dozy racjonalnego myślenia uczyni człowieka bezradnym w obliczu trudnej sytuacji. Słowem, nawet najszlachetniejsze zamiary bez umiejętności ich realizacji pozostaną na zawsze tylko w sferze marzeń. Jest to niezwykle cenne spostrzeżenie Kotarbińskiego – choć wydaje się tak niepozorne. Bo, tak jak pisał Dąbrowski, osoby wrażliwe, dobre, o czułych i wielkich sercach są niejednokrotnie zbyt delikatne, by zdobyć się na radykalne nieraz posunięcia. Zbyt mało sprawne w walce o to, by pomóc komuś, czemuś, kogoś uratować, przeciwstawić się skutecznie złu czy niesprawiedliwości. Wrażliwość to tym samym pobudliwość psychiczna, niepokój, smutek, lęk, napięcia psychiczne, często paraliżujące możność działania. Dlatego głęboka zdolność wielopoziomowego odczuwania nie idzie najczęściej w parze ze sprawnościami i różnymi formami zaradności na praktycznym poziomie życia.

Kotarbiński uczy, że rozum jest bardzo potrzebny, aby zrealizować wartości serca. Niekoniecznie nawet ten wielki intelekt, ale zwykły rozum praktyczny, a niekiedy może nawet forma rozumu sprytem zwana.

I jeśliby ci wszyscy dobrzy i wrażliwi ludzie wzięli te nauki pod uwagę (i zdolni byliby je zastosować), może udałoby się czasem sprawić, aby nie tylko – jak pisze Dąbrowski – ludzie sprytni, źli, efektowni i efektywni, dysponujący sprawnością kota i drapieżnego ptaka mogli brać ster spraw w swoje ręce.

Przypomnę w tym miejscu argumenty Kotarbińskiego na rzecz roli rozumu wykorzystywanego do szlachetnych celów. Otóż czułe i dobre serce ogarnięte odruchem współczucia nakazuje udzielić komuś pomocy, a rozum zakreśla realne granice tej pomocy i wskazuje skuteczne sposoby postępowania. Na nic porywy serca, jeśli kończą się one jedynie biernym współczuciem, rozpaczą, niemocą, niespełnieniem. Dlatego etyka Kotarbińskiego odwołuje się wprawdzie do serca, ale silnie wspartego racjonalnymi podstawami. Ucząc wykorzystania każdej szansy realnego spełnienia nie tylko czynów etycznie wartościowych, ale także wielu innych pragnień.

Jak wiadomo, Kotarbiński opracował także zasady prakseologii, zwanej inaczej metodologią ogólną. Zawiera ona wskazania odnośnie do skutecznego działania prowadzącego wprost do postawionego celu – a więc także „cały świat chwytów i forteli”, jak sam to określał. A także wybiegów pozwalających wyprowadzić w pole ewentualnych przeciwników i oponentów, tak aby jak najkrótszą i najprostszą drogą przeprowadzić swoje zamierzenia. W założeniu prakseologia jest czystym racjonalizmem, w jej ramach beznamiętnie formułuje się i ocenia walory techniczne proponowanych metod, bez emocjonalnego zaangażowania.

Jednakże sam Kotarbiński przyznaje, że niektóre wskazania prakseologiczne budzą niepokój serca, niepokój etyczny. Toteż – będąc zarówno prakseologiem, jak i etykiem – dążył do odnalezienia takiej drogi pomiędzy tymi naukami, która pozwoliłaby na łączne ich stosowanie. Racjonalizm w podejmowaniu i realizowaniu działań jest konieczny, ale nie bezwzględny, lecz liczący się z uczuciami cudzymi i także z własnymi. Łamanie własnego serca też bywa brzemienne w skutki. Oczywiście, zdawał sobie sprawę z tego, że bywa to trudne. Lecz w wielu przypadkach jest możliwe znalezienie złotego środka między skrajnościami. Jakże często się o tym zapomina. Tymczasem, jeśli dopuścić do głosu obie „instancje”, składające się na pełnowartościową osobowość człowieka, życie będzie lepsze, bogatsze, a w każdym razie na pewno znośniejsze. W tym sensie wskazania prakseologii mogą być również przydatne dla realizacji celów, które cechują ów wyższy poziom rozwoju osoby – jak to określał Dąbrowski. Jest w tej prakseologii, w tym zbiorze zasad skutecznego działania, wyczuwalna sugestia, aby mogły one trafić nie tylko do tych „efektywnych, dynamicznych i bez skrupułów” – o których pisał Dąbrowski. Oni zresztą, na ogół, tę drogę na skróty mają we krwi. Elementy osobowości człowieka, tak niejednoznacznie, wręcz mgliście oznakowane symbolami serca i rozumu są dla Kotarbińskiego czymś absolutnie nierozłącznym. Są to „instancje”, które wytyczają postępowanie ludzkie, a brak ich równowagi prowadzi prędzej czy później do katastrofy.

Tak napisał filozof w wierszu pt. Trzy instancje.

Instancje panowały trzy: pięść, mózg, i serce,

Serce się wycofało będąc w poniewierce,

Gdy zaś pięść z mózgiem same pozostały w parze,

Oto skutek: mózg rządzi tak, jak mu pięść rozkaże.

W filozofii Kotarbińskiego pojawia się istnienie czegoś znacznie większego, niż tylko potrzeba wzajemnej równowagi uczuć i rozumu. W utartym rozumieniu równowaga jest pojęciem wskazującym na odrębność cech, które powinny być w równej ilości. Ale nie o taką równowagę tu chodzi: w tej sprawie kierujemy się uczuciem, ale w tamtej trzeba pokierować się rozumem.

Wychowany na innych filozofiach niż wschodnich (chyba?) Kotarbiński prowadzi jednak swoją myśl w duchu Yin i Yang, chociaż wyraża ją na własny sposób. Dla niego rozum i uczucia to elementy, których równowaga polega na wzajemnym przenikaniu się i przeplataniu, uzupełnianiu i współdziałaniu. Żaden nie jest sam w sobie bardziej wartościowy od drugiego. Nie po to istnieją, aby zwalczać się wzajemnie i ażeby trzeba było zawsze wybierać, czy w tym przypadku pokierujemy się sercem, a w tamtym tylko rozumem. Dobrze byłoby, gdyby przez rozum przepływała czasem fala uczucia, a uczucie mogło wesprzeć się myśleniem. W przeciwnym razie dzieje się to, o czym pisał i przed czym przestrzegał Kazimierz Dąbrowski.

Czy można takie braki nadrobić tylko wyuczoną i nawet udokumentowaną dyplomem wiedzą? Do zastanowienia się nad tym skłania m.in. wiersz Kotarbińskiego zatytułowany Głupiec wykształcony.

Rutynę opanował tak, że dostał dyplom,

Imponuje pewnością, patrz, zmierza ku cyplom,

Choć oceny wypacza, choć wierzy w androny…

Któż to zacz? Arcyszkodnik: głupiec wykształcony.

* * *

Patrząc z perspektywy wieków na dzieje kultury, można zastanawiać się, dlaczego tak wiele uwagi poświęcano roli uczuć i roli rozumu, a także próbom ustalenia, czym lepiej kierować się w życiu. I chyba nie tylko z potrzeby czysto teoretycznych rozważań. Bo przecież cały ten konglomerat wszelkiego rodzaju uczuć i kombinacji myślowych – od inteligencji i rozumu po rozsądek (a nawet spryt) i od miłości po nienawiść – tworzą osobowości ludzkie, wytyczają losy świata ludzkiego i pozostałego. Ścierają się racje, myśli i uczucia, jedne zwalczają drugie, trzecie i czwarte. Współpracują, żeby przewyższyć, a nawet unicestwić, te piąte i dalsze.

Rozwiązania wszystkich spraw dokonywanych przez ludzi znajdują swój wspólny mianownik w pomieszaniu różnych, umykających wszelkim definicjom emocji, kalkulacji i kombinacji. A jednak symbolem mądrości stał się w kulturze legendarny król Salomon, który słynął z tego, że jak nikt inny potrafił rozstrzygać trudne problemy. Zarówno skutecznie i praktycznie, jak i etycznie. Umiejętnie splatając wszystkie racje w jedną, spójną całość, a nawet stosując różne kruczki, fortele i wybiegi, lecz – bez podłości i krzywdzenia kogokolwiek. Zatem nawet jeśli reszta ludzkości nie bardzo umie mu dorównać, to jednak uczyniono zeń pewien wzorzec, który – choć niedościgły – jest wyrazem poczucia pewnych wartości, a może i dążenia do pewnych ideałów … choćby niedościgłych.

Dr Małgorzata B. Jakubiak jest absolwentką filologii słowiańskiej oraz filozofii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, długoletnim pracownikiem naukowym Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, w Zakładzie Filozofii Człowieka i Społeczeństwa, autorką wielu prac o twórczości Tadeusza Kotarbińskiego.

[1] K. Dąbrowski, Pasja rozwoju, Polskie Towarzystwo Higieny Psychicznej, Warszawa 1982.

Artykuł ukazał się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.

Redakcja „Res Humana” szykuje się do odbycia dyskusji poświęconej poszukiwaniu optymalnych, z uwzględnieniem zmieniających się postaw społecznych, ale także aktualnego układu sił w polityce, sposobów uregulowania prawa kobiet do decyzji o terminacji ciąży. Kwestia ta od początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia unosiła się nad polskim życiem publicznym, aż po 22 października 2020 roku nabrzmiała i wybuchła. W znaczącym stopniu wpłynęła na powstrzymanie dryfu Rzeczypospolitej w stronę autokracji. Progresywne oczekiwania społeczne rozmijają się jednak z konserwatyzmem elit politycznych. Bez wątpienia ta materia zostanie uregulowana na nowo, ale kiedy i w jaki dokładnie sposób, pozostaje sprawą otwartą.

Uczestnikom planowanej debaty chcemy zaproponować kilka punktów, od której mogłaby się ona rozpocząć.

1. Problem aborcji nie jest problemem światopoglądowym

Rolą państwa demokratycznego – w odróżnieniu od teokratycznego – nie jest przymuszanie jego obywateli do przyjęcia i stosowania w codziennym życiu określonego zestawu norm moralnych i etycznych, w szczególności wypływających z doktryny i dogmatów dominującej religii. Państwo demokratyczne, zbudowane na zasadzie wzajemnego zaufania jego struktur oraz mieszkańców, ma szanować wszelkie mieszczące się w granicach prawa wybory dokonywane przez obywateli oraz stworzyć im komfortowe warunki do życia i funkcjonowania w społeczeństwie zgodnie z dokonanymi wyborami. Państwo powinno traktować aborcję jako procedurę medyczną, a nie dylemat moralny.

Wspólnoty religijne mogą oddziaływać na swoich członków mocą autorytetu; ale nie mogą – za pośrednictwem siły państwa – przymuszać osób pozostających poza nimi do zachowań zgodnych z kanonami wiary.

Karanie przez państwo za pomoc osobie najbliższej w wykonaniu czynności niezakazanej prawem, albo lekarza ratującego zdrowie lub życie pacjentki, jest moralnie nieakceptowalne.

2. Prawa człowieka są przyrodzone, ale ich zakres i sposób ochrony regulują przepisy

Podejście do praw człowieka ulega ewolucji, bo zmieniają się same społeczeństwa. Przechodzą procesy modernizacyjne, generalnie – zgodnie z historyczną logiką – umacniając wolność jednostki i poszanowanie jej godności, dając jej więcej przestrzeni do realizacji potrzeb i zaspokajania aspiracji (choć nierzadko, w wielu miejscach na świecie, nie jest to proces linearny). Nowe prawa wymagają kodyfikacji. W Polsce stało się kwestią sporną, czy właściwe jest poszukiwanie narzędzi innych niż zwykły proces legislacyjny, które prawdopodobnie przyspieszyłyby uznanie prawa do aborcji. Jeśli nie będzie większości parlamentarnej do zliberalizowania przepisów, może lepiej odwołać się do woli większości obywateli w ogólnonarodowym referendum, niż liczyć na bardziej progresywny skład przyszłego Sejmu i Senatu oraz odwagę kolejnego prezydenta? Do przygotowania decyzji w tej sprawie można też użyć nowoczesnych instrumentów demokracji, takich jak panel obywatelski; w ten sposób nowe rozwiązania będą trwalsze i lepiej rozumiane. Przed jeszcze większym dylematem można stanąć, jeśli okaże się, że możliwe jest uzyskanie rozwiązania cząstkowego, poprawiającego sytuację kobiet, ale nierozwiązującego problemu w całości.

3. Czy kompromis jest wartością nadrzędną?

Prawa narzucone lub uchwalone niewielką tylko większością mają mniejsze szanse na zakorzenienie się w życiu społeczeństwa. Szybki wzrost akceptacji dla uznania prawa kobiety do decydowania o jej ciele najprawdopodobniej nie jest przejawem wychylenia się wahadła w jedną stronę: opinia publiczna nie zaakceptuje powrotu do stanu prawnego z 1993/2020 roku. W jakim stopniu należy jednak brać pod uwagę głos tej części społeczeństwa, która godząc się na sens zmian, wyraża pewne obawy dotyczące jej zakresu?

Sztuka negocjacji polega na umiejętności skompensowania ustępstw w innych, niekiedy na pozór niezwiązanych obszarach – np. dostępność do psychologa/psychiatry, usunięcie klauzuli sumienia.

4. Jesteśmy obywatelami i obywatelkami Unii Europejskiej

Na obszarze UE obowiązuje swobodny przepływ osób, towarów i usług, dzięki czemu restrykcyjne prawo antyaborcyjne jest fikcją. Ponadto obywatele RP nie powinni korzystać z gorszych praw, niż te, którymi cieszą się inni Europejczycy. Chociaż kwestia ta nie należy do katalogu kompetencji Unii, kształtuje świadomość prawną wszystkich jej mieszkańców, którzy następnie oddziałują na zmiany legislacji w poszczególnych krajach (Francja właśnie wpisała prawo do aborcji do swojej konstytucji). Ktoś, kto chciałby odwrócić ten proces, na nowo otwierałby drogę do polexitu. Niewykluczone, że zdrowie publiczne stanie się z czasem jednym z obszarów integracji; będzie się z tym wiązać ujednolicenie standardu opieki medycznej.

Ilustracją tekstu jest artystyczna instalacja autorstwa Tomasza HOŁUJA, będąca hołdem wobec wszystkich kobiet spalonych na stosach jako czarownice. Praca składa się z kiczowatych chińskich trójwymiarowych pocztówek, na których centralna postać Jezusa została zastąpiona wizerunkami kobiet z krótkim opisem zdarzenia (kliknij w fotografię, aby powiększyć).

 

Maria Wilczek-Krupa, Żuan Don. Biografia Jeremiego Przybory, Wydawnictwo Znak, Kraków 2023, 638 str.

 

Mija właśnie 20. rocznica śmierci Jeremiego Przybory i może to najwyższy czas, by kompleksowo spojrzeć na tę niezwykłą postać, kojarzoną nieodmiennie z Jerzym Wasowskim i Kabaretem Starszych Panów. Tego zadania podjęła się Maria Wilczek-Krupa, która podała życiorys swojego bohatera na grubo ponad 600 stronach świetnie udokumentowanej biografii, która obejmuje nie tyle wyżej wymienionego Pana B, ale także jego epokę, dzieło i ludzi, których na swej drodze spotkał.

To hufiec najlepszych polskich aktorów, muzyków, scenografów, twórców radiowych i telewizyjnych, złożony z Ireny Kwiatkowskiej, Kaliny Jędrusik, Barbary Kafftówny, Wiesławów Michnikowskiego i Gołasa, Edwarda Dziewoński, Mieczysława Czechowicza, Jerzego Wasowskiego, Jerzego Derfla, Xymeny Zaniewskiej czy Alicji Wirth… długo by wymieniać. Autorce biografii należy się przy tym dozgonna wdzięczność plemienia przyborian (jak to pięknie ujął Michał Rusinek) za to, że z detaliczną rzetelnością narysowała „Przyborę i jego czasy”, rozwiązując zagadki i tajemnice, którymi ta niezwykła postać była otoczona.

Choć pan Jeremi sam opisał swoje dzieje w pamiętnych Memuarach, które swego czasu były wielkim wydarzeniem literackim, to jednak nie pokazał wszystkich splotów okoliczności, w których przyszło mu tworzyć, kochać i żyć. Wilczek-Krupa to czyni, ale nie ulega modnemu dziś prezentyzmowi, a stara się wyjść naprzeciw czasom, które opisuje, co trzeba podkreślić i docenić. Szczególnie opisując Przyborę w pierwszej połowie lat 50. na antenie Polskiego Radia, jego ówczesne wybory ideowe i dokonania antenowe. A przy tym subtelnie i z wielkim wyczuciem autorka żegluje pośród różnych raf, które ten życiorys miał, czyniąc z tej biografii dzieło prawie skończone. Tam, gdzie to konieczne szuka drugiego dna wyborów Jeremiego Przybory, rozwiązuje zagadki jego bujnego życia zawodowego, towarzyskiego i uczuciowego, bardziej rozumiejąc swojego bohatera, niż go tłumacząc czy usprawiedliwiając. Maria Wilczek-Krupa rysuje prawdziwy obraz przyjaźni i zadurzeń Pana Jeremiego, przy okazji pysznie portretując Warszawę przełomu I i II połowy XX wieku. Zajęło jej to okrągłe 5 lat benedyktyńskiej pracy i doskonale to widać w książce, jak i jej przypisach, których drobiazgowe śledzenie pokazuje nie tylko ogrom zaangażowania, ale podkreślaną tu rzetelność warsztatu.

Książka może uchodzić niemal za encyklopedię, choć zapewne aż takich ambicji autorka nie przejawiała. Ale śmiało można to dzieło tak zakwalifikować – ja przynajmniej zrobiłem to na własny użytek. Co ważne, są też utwory pana Jeremiego, które czytane dziś mają jeszcze większy wdzięk i ukazują mistrzostwo, niż kiedy powstawały, co należy szczególnie dedykować Ministerstwu Edukacji Narodowej, debatującemu nad podstawą programową.

Geniusz Jeremiego Przybory, jako lirycysty i mistrza czarnego humoru, jest niekwestionowany, a mapa jego zaangażowań zawodowych obejmuje zarówno Polskie Radio, jak i Telewizję, niemal od zarania ich dziejów. Co warto podkreślić, oznaczało to wniesienie na fale eteru i na wizję pereł doskonale skrojonej rozrywki, która dla wielu pokoleń Polaków była, jest i będzie wzorem klasy, elegancji, liryzmu i humoru. Tym bardziej zaskakują cytowane przez Wilczek-Krupę recenzje z ówczesnej prasy, dąsające się na Kabaret Starszych Panów i jego kontynuacje, czy na film Upał, który wówczas miał się okazać klęską, a obecnie trafił do kanonu polskiej kinematografii. No cóż, w przypadku Przybory nawet rzecz nie do końca udana to, okazuje się po latach, niedościgłe wyżyny…

Inną cechą tej biografii jest rozwijanie wątków osobistych, a nawet intymnych – i tu wkraczamy w sfery, które sam pan Jeremi wolał taktownie pomijać. Czy to dobrze, że Maria Wilczek-Krupa aż tak mocno weszła w sprawy rodzinne czy uczuciowo-intymne? Na jej obronę na pewno warto przytoczyć zgodę żyjących, aby żadnych wątków skomplikowanych relacji rodzinno-osobistych nie pomijać i to też jest pierwszorzędna zaleta tej grubej książki i świadectwo klasy osób, które ją autoryzowały. Przecież nie wszystko układało się w życiu Jeremiego Przybory tak jak w bajce, a występujące kryzysy nieraz rzutowały np. na przyjaźń p. Jeremiego z p. Jerzym, która przecież trwała do grobowej deski. To udało się przedstawić na tyle zgodnie z prawdą i istniejącymi świadectwami, iż prawdopodobnie definitywnie załatwia niewątpliwy deficyt dotychczasowych biografii. Takich wątków jest zresztą więcej – choćby sprawa uczucia do Agnieszki Osieckiej czy katalog innych damskich podbojów i fascynacji Przybory.

Mamy tu przykład naprawdę świetnej biografistyki, której należą się laury od Czytelników, bo przecież życie i twórczość Przybory są opisane dość dobrze, no i żyją świadkowie wydarzeń oraz naprawdę wytrawni znawcy jego dzieła. Wilczek-Krupa daje im obficie głos, dopytując w naszym imieniu o szczegóły. To wszystko znajdziemy w tej niezwykle cennej biografii, świetnie opisującej etapy życia Jeremiego Przybory, z wątkiem wojennym włącznie. A trzeba wiedzieć, że podczas Powstania Warszawskiego pan Jeremi był głosem Polskiego Radia, nadającego na cały świat z walczącej Warszawy. Można by mu za to zapewne wystawić okazały pomnik, ale czy pan Jeremi by to ścierpiał? Był co prawda bohaterem, ale pełnym goryczy, szczególnie w ocenie zburzenia Warszawy i wybicia jej mieszkańców.

Przybora, zamiast pomnika, uzyskał coś znacznie cenniejszego – silne i rozrastające się plemię przyborian, swoich wiernych wyznawców, do których zaliczała się np. Wisława Szymborska, jak i tę biografię, zupełnie pozbawioną brązu, a przez to prawdziwą i wiarygodną. A dla mnie osobiście miarą wielkości pana Jeremiego jest wejście jego słów do codziennej polszczyzny (takich jak „tanie dranie”, „by żądz moc móc wzmóc”, „addio pomidory”) oraz stworzenie najpiękniejszego hymnu normalnej, lepszej Polski:

Dobranoc, dobranoc, mężczyzno

zbiegany za groszem jak mrówka,

dobranoc, niech sny ci się przyśnią

porosłe drzewami w złotówkach.

 

Złotówki, jak liście na wietrze,

czeredą unoszą się całą,

garściami pakujesz je w kieszeń,

a resztę taczkami w Pekao.

Aż prosisz, by rząd ulżył tobie

i w portfel zapuścił ci dren.

Dobranoc, dobranoc, mój chłopie,

już czas na sen.

 

Dobranoc, dobranoc, niewiasto,

skłoń główkę na miękką poduszkę,

dobranoc, nad wieś i nad miasto,

jak rączym rumakiem wzleć łóżkiem.

Niech rycerz cię na nim porywa,

co piękny i dobry jest wielce,

co zrobił zakupy, pozmywał

i dzieciom dopomógł zmóc lekcje.

A teraz tak objął cię ciasno

jak amant ekranów i scen.

Dobranoc, dobranoc, niewiasto,

już czas na sen.

 

Dobranoc, dobranoc, ojczyzno,

już księżyc na czarnej lśni tacy,

dobranoc i niech ci się przyśnią

pogodni, zamożni Polacy.

 

Że luźnym zdążają tramwajem,

wytworną konfekcją okryci,

i darzą uśmiechem się wzajem,

i wszyscy do czysta wymyci,

i wszyscy uczciwi od rana,

od morza po góry aż, hen.

Dobranoc, ojczyzno kochana,

już czas na sen.

 

 

Recenzja ukazała się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.

Dokładnie miesiąc temu rozpoczęły się wybory do Parlamentu Europejskiego. Cztery dni później było już wiadomo, że Unia Europejska przesunęła się politycznie jeszcze dalej na prawo. Wcale nie dlatego, że tego właśnie oczekują obywatele państw UE, a raczej dlatego, że po lewej stronie i w centrum nie widzą żadnej ciekawej i adekwatnej oferty. W tej sytuacji najgorszą rzeczą, jaką mogą zrobić partie centroprawicowe, jest flirtowanie z radykalną prawicą i włączenie jej radykalnych postulatów do swojej agendy (właściwie to się w wielu kwestiach już stało). Dotyczy to zwłaszcza Europejskiej Partii Ludowej. Socjaliści i Demokraci, Odnowić Europę oraz Zieloni powinni w tej sytuacji – rozumiejąc, że w dużej mierze przyczyniły się do wzrostu skrajnej prawicy – zrobić wszystko, by wesprzeć Europejską Partię Ludową w tej kwestii. I wyciągnąć lekcję z 2019 r.

To już truizm wśród badaczy integracji europejskiej, że wybory do Parlamentu Europejskiego są plebiscytem dla rządzących nimi partii. Tak było i tym razem, choć wybory z 6-9 czerwca 2024 r. były szczególne. Po raz pierwszy w historii bowiem pojawiło się realne zagrożenie, że skrajnie prawicowe, antyeuropejskie ugrupowania przejmą władzę w tej jednej z najważniejszych europejskich instytucji (dla przypomnienia, akceptującej skład Komisji Europejskiej, współdecydującej w większości aktów prawnych, współuchwalającej budżet). Na szczęście tak się nie stało. Kiedy zobaczyłam oficjalne wyniki wyborów, mimo dość dramatycznej sytuacji partii Emmanuela Macrona we Francji czy zbyt wysokiego wyniku Alternatywy dla Niemiec, odetchnęłam z ulgą.

Jednak tego samego dnia w „The Guardian” ukazał się artykuł Timothy’ego Gartona Asha, w którym autor przestrzega przed uznawaniem, że nic wielkiego się nie stało. Stało się. Radykalna populistyczna prawica wszędzie w Europie wzrosła w siłę i jest to bardzo niebezpieczne dla Unii z coraz większym trudem odpierającej wywołane rosyjską agresją na Ukrainę zagrożenia, a także z zapartym tchem (i gasnącą nadzieją) oczekującej wyników wyborów w Stanach Zjednoczonych. Swoją drogą, zarówno to, w jakim położeniu znalazła się Unia Europejska w kontekście geopolitycznym, jak i to, że przyszłość Unii zależy w tak dużej mierze od długości uścisku dłoni Xi Jinpinga i Vladimira Putina czy od mimiki twarzy Joe Bidena podczas debaty z Donaldem Trumpem, świadczy o tym, że Unia przegapiła moment na zbudowanie odporności na tego typu kryzysy. Nie znaczy to jednak, że nie ma ona szansy na zarządzenie już istniejącym kryzysem (w czym jest akurat dosyć dobra, co wynika choćby z badań Eurobarometru, który każdorazowo po kryzysie w UE wskazuje na szybko rosnące zaufanie obywateli do instytucji UE – zawsze wyższe niż do rządów krajowych).

Co zatem powinna zrobić Unia? Na dobry początek natychmiast skręcić w lewo zarówno politycznie, jak i taktycznie. Pierwszym krokiem ku temu powinno być zbudowanie szerokiej centrolewicowej koalicji w Parlamencie Europejskim, a także utworzenie kordonu sanitarnego wokół ugrupowań radykalnie prawicowych w Europarlamencie. To ostatnie oznacza choćby całkowitą lojalność Europejskiej Partii Ludowej, Socjalistów i Demokratów, Odnowić Europę oraz Zielonych we wsparciu Ursuli von der Leyen i jej propozycji składu Komisji Europejskiej. Gdyby kandydatka na szefową KE musiała szukać poparcia na przykład u Giorgii Meloni, byłby to niewątpliwie bardzo zły prognostyk, jeśli chodzi o możliwość zwalczenia prawicowego populizmu w UE. Warto przypomnieć, że EPP, S&D, RN oraz Greens mają łącznie większość wystarczającą do poparcia wszystkich najistotniejszych propozycji KE, włącznie z budżetowymi (na pewno ponad 450 miejsc w PE). Co ważne, w wielu kwestiach udało się rzutem na taśmę w poprzedniej kadencji uchwalić najważniejsze akty prawne, nie pozwalające na radykalne zmiany polityczno-prawne w wykonaniu populistycznej prawicy (by wspomnieć tylko pakt migracyjny, akt dotyczący usług cyfrowych czy kilka innych założeń dotyczących kwestii klimatycznych.

Są trzy powody, dla których to bardzo ważne, by nie pozwolić ugrupowaniom populistycznie prawicowym uzyskać realny wpływ na decyzje w ramach tej instytucji.

Po pierwsze, społeczeństwa europejskie nie mają tak prawicowych oczekiwań, jak mogłoby się wydawać na podstawie wyników skrajnej prawicy w Europie – po prostu oferta, jaką dostają od niej jest znacznie ciekawsza i w większym stopniu odnosi się do rzeczywistych lęków i potrzeb społeczeństwa. Przykładowo niemiecka AfD nie ma żadnej propozycji rozwiązania problemu starzejącego się społeczeństwa, problemów mieszkaniowych młodych ludzi czy konieczności energetycznej transformacji – wskazuje jedynie winnych: imigrantów i Unię Europejską. Tymczasem lewica od lat nie ma nic ciekawego do zaproponowania w kwestii mieszkalnictwa, także krytykuje część unijnych rozwiązań klimatycznych nie proponując programów łagodzenia skutków transformacji dla najbiedniejszych i klasy średniej, dba o duży niemiecki biznes, ewentualnie dyskutuje o czterodniowym tygodniu pracy – raczej egzotycznym dla młodych, słabo opłacanych chłopców ze wschodnich landów.

Co więcej, jeśli popatrzy się na główne osie podziałów politycznych, na których rośnie w siłę radykalna prawica, najważniejszą z nich jest oś: metropolie-prowincja (ten drugi termin jest tu używany absolutnie bez żadnego pejoratywnego nacechowania). Jeśli popatrzymy na wyniki wyborów do PE w Polsce, niemal 50% głosów zebrały ugrupowania populistycznie prawicowe, mające bardziej lub mniej konkretną ofertę dla wykluczonych z oferty dopasowanej głównie do mieszkańców dużych miast (choćby osławione wycofanie silników diesla, krytykowane przez Konfederację, przeraża młodych mieszkańców wsi i miasteczek, do których nie dojeżdżają autobusy czy kolej). Społeczeństwa europejskie oczekują sprawiedliwej polityki mieszkaniowej (nie nakierowanej na banki czy deweloperów lub bogatych landlordów, ale na tani wynajem czy niskoczynszowe mieszkania) od Portugalii po Estonię i od Szwecji po Włochy i trudno oczekiwać, by z oferty – z jednej strony – elitarnej i nie mającej pomysłu na rozwiązanie problemów klasy średniej i młodych lewicy czy też kojarzonych z europejskimi „fanaberiami” klimatycznymi zielonych, a – z drugiej strony – populistycznej prawicy, która oferuje radykalną zmianę w „elitach” europejskich poprzez zastąpienie wyalienowanej i wspierającej imigrantów bardziej niż własnych obywateli biurokracji „prawdziwymi” politykami, wybiera tę drugą. W pewnym sensie populistyczna prawica jest silna słabością niemających na siebie pomysłu socjalistów i zielonych. Czas, by ci ostatni znaleźli w końcu sposób na wypracowanie i zakomunikowanie swoich propozycji rozwiązania problemów Europy prowincjonalnej, wykluczonej i młodej.

Po drugie, historia uczy nas, że nie ma „niewinnej i dobrze rokującej” radykalnej populistycznej prawicy. Dotyczy to także Meloni, choć niejednokrotnie słyszałam od przedstawicieli konserwatywnych polityków niemieckich, francuskich czy nawet polskich, że „to już nie ta dawna radykalna i prorosyjska Meloni”. Ci sami politycy tolerowali jednak przez długie lata Orbana w EPP, zastanawiając się teraz, jak to się dzieje, że współtworzy on nową faszystowską frakcję w PE. W latach 30-tych XX w. Hitler nie miał nigdy większości, w którymś momencie jednak ktoś w większościowej elicie po prostu nie docenił tego, jak był groźny.

Po trzecie wreszcie, przed Unią Europejską stoją ogromne wyzwania w zakresie bezpieczeństwa, zapewne także konieczność zbudowania armii i choćby szczątkowej niezależności od możliwych kaprysów Trumpa. To zaś wymaga determinacji i sprawczości. Niewątpliwie będzie jej wymagało także rozszerzenie UE, z którym może wiązać się konieczność reformy instytucjonalnej niewątpliwie nie będącej emanacją postulatów europejskiej skrajnej prawicy (reforma miałaby jeszcze wzmocnić instytucje UE, tymczasem radykalna prawica chce wzmocnienia państw). Tymczasem już w 5 państwach UE (a za chwilę być może kolejnych 5) mogą rządzić lub współrządzić prawicowi populiści. To oznacza, że w Radzie Europejskiej i Radzie Unii Europejskiej będą przedstawiciele, którzy będą mieli możliwość torpedowania wielu inicjatyw – zwłaszcza tych wymagających jednomyślności. Dotyczy to także Wieloletnich Ram Finansowych na okres od 2028 r., które będą negocjowane już od połowy przyszłego roku.

Jeśli nie chcemy całkowitego cofnięcia się procesów integracji europejskiej, partie europejskiego mainstreamu muszą oddzielić kordonem sanitarnym prawicowych populistów. Jeśli uda się to Francuzom w drugiej turze (7 lipca) wyborów parlamentarnych, uda się i największym partiom europejskim. Ogromna odpowiedzialność spoczywa tu w szczególności na Europejskiej Partii Ludowej, do której należą polskie Koalicja Obywatelska i PSL. Widać po działaniach Donalda Tuska, którego rządy nie zakończyły pushbacków na granicy z Białorusią i który postuluje ograniczenia w Europejskim Zielonym Ładzie, że może nie być łatwo. Zresztą, odpowiedź socjalistów i zielonych powinna być tym bardziej elastyczna i nakierowana na współpracę. Europę czekają wyzwania, od których nie da się już odwrócić głowy: dokończenie procesów dławienia inflacji, wzrost gospodarczy bez tanich paliw kopalnych, dokończenie transformacji klimatycznej, zwiększenie odporności cyfrowej, efektywne odpieranie konkurencji Chin, asertywna współpraca lub uniezależnienie się od USA w kwestiach bezpieczeństwa…

I wszystko to musi być znacznie lepiej komunikowane. Nie może być tak, że w debacie o problemach Europy dominuje narracja, że to kwestia wpuszczanych bez ograniczeń przez UE (sic!) imigrantów, zbyt dużych restrykcji Europejskiego Zielonego Ładu czy zbyt intensywnego wsparcia niewdzięcznej za pomoc (bo eksportującej tanie i wysokiej jakości zboża) Ukrainy, a mało kto wspomina o odpowiedzialności Rosji.

Unia Europejska przynosi rozwiązania problemów, nie zaś je generuje. Niestety, narracja skrajnej europejskiej prawicy jest skuteczniejsza. Czas to zmienić. Muszą się tego podjąć także Parlament Europejski oraz nowo zaproponowani liderzy UE. Dla Ursuli von der Leyen, wywodzącej się ze środowiska EPP to druga kadencja, więc może sobie pozwolić na stanie się prawdziwą liderką UE, a nie tą, która przyczyni się do jej rozpadu (niech brexit będzie tu przestrogą!). UE jest jak nigdy polityczna i jak nigdy potrzebuje silnych i odpowiedzialnych liderów. Z mainstreamu, nie ze skrajnej populistycznej prawicy.

Tekst ukazuje się wyłącznie w wersji elektronicznej na portalu reshumana.pl

Keir Starmer nie jest drugim Tonym Blairem, ale może nim zostać. Wskazał europejskiej – także polskiej lewicy – drogę do wygrywania wyborów. Teraz stoi przed szansą pokazania, jak dobrze rządzić i utrzymać władzę.

Spektakularna klęska Partii Konserwatywnej jest odłożonym w czasie efektem brexitu. Decyzja Davida Camerona, ówczesnego premiera i szefa torysów, o przeprowadzeniu referendum w 2016 roku była pierwszą pchniętą kostką domina. Następne wywoływały coraz większe katastrofy. Wywracali się kolejni premierzy (Rishi Sunak jest już piątym), problemy się piętrzyły, korzyści obiecywane przez Nigela Farage’a i Dominica Cummingsa – tych, którzy zawrócili Brytyjczykom w głowach – nie następowały, a zaufanie do stojącego za tym wszystkim ugrupowania spadało. Zobaczymy, czy to aby nie początek strukturalnego przewrotu na scenie politycznej Zjednoczonego Królestwa, jakie zdarzają się tam w najlepszym przypadku raz na sto lat (ostatnio, gdy Partia Pracy wypchnęła liberałów z roli jednego z dwóch głównych stronnictw). W aktualnej europejskiej polityce stare wielkie partie coraz częściej zaliczają bolesne upadki. W każdym razie to, że konserwatystów czeka trudny i pewnie długi okres smuty, jest pewne.

W czasie, gdy torysi walczyli sami ze sobą, labourzyści po omacku poszukiwali własnej drogi. Próbowali z młodymi, dobrze zapowiadającymi się braćmi Milibandami, a następnie dokonali ostrego zwrotu na lewo, wybierając na lidera Jeremy’ego Corbyna i wstępując na nieco populistyczną i eurosceptyczną ścieżkę.

Keir Starmer wrócił do blairowskiego kursu poszukiwania poparcia także w centrum – wśród wyborców umiarkowanych i socjalliberalnych. W kampanii nie obiecywał złotych gór i gruszek na wierzbie (to nie aluzja do Leszka Millera, którego wypowiedź z 2001 roku przeszła do historii z opaczną interpretacją, wywracającą jej sens do góry nogami). Był ostrożny i odpowiedzialny. Nawet wobec odwrócenia skutków brexitu zachował umiar. Z pewnością dojdzie teraz do poprawy stosunków Londynu i Brukseli, wiele problemów uda się rozwiązać polubownie i sprawnie; nie ma jednak mowy o powrocie Albionu do Wspólnoty, ani nawet o powtórnym referendum. Przy okazji zauważmy, że duże straty na rzecz Partii Pracy poniosła Szkocka Partia Narodowa. Oddaliła się więc perspektywa oderwania się tej części Królestwa i w ślad za tym instytucjonalizacji jej ciążenia w stronę Unii.

Nawet nienajbardziej wnikliwym obserwatorom naszych własnych spraw, meandry labourzystowskiej polityki muszą skojarzyć się z najświeższą historią polskiej lewicy. Ta Nowa i ta „stara” powinny z brytyjskich doświadczeń wyciągnąć wnioski. Sens uprawiania polityki jest wtedy, gdy ma się realny wpływ na bieg zdarzeń. To zaś zapewnia zaufanie wielkich grup społecznych, nie tylko środowisk najbardziej zmarginalizowanych, politycznie upośledzonych. Inaczej jest się tylko „sygnalistą”. To chwalebne, lecz mało skuteczne.

No, i nasza lewica wciąż nie znalazła swojego Starmera. Co gorsza, wcale go nie szuka.

Procedowana właśnie przy Wiejskiej nowelizacja ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych ma dość długą brodę: miała wprowadzić do polskiego porządku prawnego dwie ważne dyrektywy europejskie z 2019 roku: dotyczące transmisji online oraz obowiązywania prawa autorskiego i praw pokrewnych na jednolitym rynku cyfrowym. Termin implementacji obydwu upłynął dokładnie 7 czerwca 2021 roku i rząd koalicji demokratycznej chyłkiem postanowił nadrobić zaległości — w ramach tzw. przyspieszenia legislacyjnego. Udało się to tylko częściowo, mianowicie w Sejmie pewnie przyklepano przepisy w odniesieniu do tantiem dla filmowców z coraz powszechniejszego streamingu, natomiast wydawcy prasy czekają jeszcze na rozwiązania, które by ich w pełni satysfakcjonowały.

Chodzi z grubsza o to, że wielkie platformy internetowe korzystają z treści wytworzonych w redakcjach, nie płacąc za nie ani złotówki. Wie to każdy użytkownik najbardziej popularnych komunikatorów czy przeglądarek internetowych — chciał nie chciał, na ekran komputera czy smartfonu wbija się przegląd prasy, czy przegląd wydarzeń, tyle że często obarczony nieprzyjemnymi (choć widocznymi jedynie dla fachowców) wadami. Takimi np. jak niepodanie źródła czy autora reprodukowanej treści, bądź nieopłacanie należności na rzecz wydawcy czy dziennikarza za taką treść, której wytworzenie przecież nie dokonało się samoistnie. Za tym kawałkiem tekstu stoją konkretni ludzie jako autorzy i wydawcy, którzy formalnie są właścicielami tej treści i którzy nie udostępniają jej za darmo, ale odpłatnie (np. jako gazetę w kiosku). Czy to w formie papierowej, czy portali elektronicznych, a także elektronicznych wydań prasy.

Uchwalona w Sejmie nowelizacja w tym zakresie uczyniła do tej pory jedynie wąski wyłom, nakazując stronom tej transakcji dogadanie się — tyle że na warunkach rynkowych. Innymi słowy, duża platforma globalna ma dogadać się z małym krajowym wydawcą, co szef Agory Bartosz Hojka obrazowo w Radiu TOK.FM porównał do negocjacji prosiaczka z rzeźnikiem.

Faktem co prawda jest, że z Brukseli słychać coraz bardziej natarczywe tykanie taksometru, który nabija Polsce stracony czas i po cichu sumuje ewentualne kary finansowe, które się z tego tytułu należą. Ale akurat argumenty wydawców są tu rzeczowe — trzeba uzupełnić prawo europejskie o proces mediacji pod auspicjami UOKiK, aby strony dogadały się w określonym reżimie czasowym; a jak nie, to żeby ów wysoki Urząd na wniosek tej czy tamtej strony „ustalił warunki i wynagrodzenie”. Byłoby na to parę dobrych miesięcy.

Poprawkę zgłosili posłowie Lewicy, którzy w tej sprawie zostali w Sejmie, przy negatywnej opinii rządu, niestety przegłosowani. Rząd ustami wiceministra kultury Andrzeja Wyrobca tłumaczył, że chce teraz uchwalić ustawę ściśle implementującą obie wspomniane dyrektywy, a temat powróci już 10 września, na inaugurację ocuconego z hibernacji Forum Prawa Autorskiego, które ma dokonać przeglądu spraw niecierpiących zwłoki. Wydawcy podnieśli się na to z oburzenia, że jeszcze jest Senat i dobrze byłoby powrócić do tego pomysłu. Całkiem zresztą sensownego, bo nie mamy w Polsce kultury mediacji, lubimy godzić się siekierą, a tu byłby jakiś praktyczny wyłom, choć poniekąd międzynarodowy. Złośliwi mówią na Wiejskiej, że szkopuł tkwi w tym, iż UOKiK chyba jednak bardziej woli karać, niż organizować mediacje, bo co to by było, jakby np. producenci ogórków zwrócili się do Urzędu o mediacje z wielkimi sieciami handlowymi?

Poprawka leży jednak na stole, jest całkiem dobrze napisana i umotywowana oraz podoba się w Senacie, np. wicemarszałkowi Rafałowi Grupińskiemu z PO, który zapowiedział poważną dyskusję w tej sprawie. Może i wicepremier Krzysztof Gawkowski będzie miał tu swoje do powiedzenia. Bawi on aktualnie w USA na spotkaniach i rozmowach z wielkimi platformami cyfrowymi. Posiedzenie senackiej komisji kultury zwołane jest na wtorek w przyszłym tygodniu, i wiele zależy tu od stanowiska demokratycznego rządu.

A tak dla przypomnienia: sprawę relacji wydawców z platformami widowiskowo zawalił poprzedni rząd Zjednoczonej Prawicy, który długo zwlekał z nowelizacją. Premier Morawiecki raz projekt wsadzał do planu prac legislacyjnych rządu, by go zeń po cichu wycofywać; raz publikował projekt na łamach strony Rządowego Centrum Legislacji, by więzić go tam niemiłosiernie przez długie miesiące i lata. Po drodze były przeróżne etapy konsultacji i uzgodnień, nie zawsze transparentne, a już na pewno niezrozumiałe dla przeciętnego obywatela. Jak to, że premier po rozmowach z Amerykanami ogłosił przełom… i nowe inwestycje amerykańskich platform w Polsce, czy to, że platformy streamingowe będą u nas produkować więcej filmów. Mówiło się nawet na Wiejskiej, że rząd przy pomocy tej ustawy negocjuje dla nas u Amerykanów nowoczesne uzbrojenie itp. itd. Czyli że w sumie bardzo w swej materii skomplikowana ustawa, przeznaczona dla wąskiego grona zainteresowanych, wbrew sobie stała się nawet przedmiotem wielkiej polityki międzynarodowej…

Wszyscy wydawcy, duzi i mali, opowiadając się w swym proteście jednym głosem za wprowadzeniem mediacji pod auspicjami UOKiK, chcą jedynie otrzymać gwarancję, że nakazane prawem europejskim negocjacje o godziwych warunkach współpracy, będą toczyć się konstruktywnie, bez wygibasów i uników. Jeśli Senat się do tego przychyli, a jest na to wielka szansa, to ogólna norma unijna zostanie wypełniona dodatkową treścią — by nie powiedzieć procedurą. I o to w tym wszystkim mniej więcej chodzi: żeby usiąść do negocjacji jak równy z równym, i dogadać się na obopólnie korzystnych warunkach.

 

 

W wyborach europejskich 6-9 czerwca 2024 roku proprezydencki blok Besoin d’Europe zebrał niespełna 14,6 procent głosów i zdobył 13 miejsc z 81, jakie przypadają Francji w PE. Skrajna prawica otrzymała 35 mandatów, z czego 30 – Rassemblement national (Zjednoczenie Narodowe). Dziesięć procent głosów i 9 mandatów trafiło do skrajnie lewicowego ugrupowania La France insoumise.

„Kiedy 50 procent Francuzów głosuje na skrajności, nie można im powiedzieć „Będziemy działać tak, jakby nic się nie stało”. Trzeba słuchać ludzi. Chcę rządu, który będzie w stanie odpowiedzieć na ich gniew” – oświadczył po wyborach do PE Macron i rozwiązał Zgromadzenie Narodowe (parlament krajowy), w którym jego zwolennicy posiadali względną większość.

Większość komentatorów uznała rozwiązanie parlamentu za ruch pokerowy, niezwykle niebezpieczny dla prezydenta, ponieważ w razie porażki otwierał skrajnej prawicy drogę do władzy. Pierwsza tura wyborów wydaje się potwierdzać te obawy. Już w pierwszej turze wyborów Rassemblement national zdobyło 39 mandatów i zwyciężyło w 258 okręgach [we Francji parlament jest wybierany w 577 jednomandatowych okręgach]. Perspektywa zdobycia przez skrajną prawicę większości absolutnej 289 mandatów nie jest wcale odległa, zwłaszcza jeśli poprą ją Republikanie, z których część już przylgnęła do obozu Mariny Le Pen.

Jeśli jednak przyjrzeć się faktom, Macron nie miał dobrego wyjścia i musiał zdecydować się na przyspieszenie. Piętrzyły się nierozwiązane problemy socjalne i gospodarcze. Pogłębiała się  niepewność międzynarodowa. Popierające prezydenta ugrupowanie utraciło w poprzednich wyborach do parlamentu krajowego większość absolutną, tracąc – w porównaniu z 2019 r. – 106 miejsc. Rosły za to siły skrajne – prawicowe Rassemblement national (o 81 miejsc więcej) i lewicowe wokół La France insoumise (o 74 więcej). Gra na czas, zwlekanie do terminowych wyborów parlamentarnych i prezydenckich niechybnie zakończyłaby się w 2027 r. podwójnym zwycięstwem skrajnej prawicy.

Rozpisując przedterminowe wybory, Macron liczy na odbudowę „frontu republikańskiego” – wszyscy przeciwko ekstremistom z prawa. Co się dzieje, ponieważ powstał nieformalny sojusz lewicy i sił proprezydenckich: w 210 okręgach kandydaci z tych obozów ustąpili sobie miejsca.

Jeśli nawet Rassemblement national wspólnie z Republikanami zdobędzie większość i uformuje rząd z 28-letnim Jordanem Bardellą na czele, to Macron może oczekiwać, że lider partii zdąży skompromitować się przez trzy lata rządów, bądź skonfliktuje się z faktyczną przywódczynią Rassemblement national Marine Le Pen. Co zastopuje pani Le Pen drogę do prezydentury. Ponadto, co wskazuje przykład z Włoch, skrajna prawica u władzy ma szansę złagodnieć, zracjonalizować i nauczyć się sztuki rządzenia.

Niezależnie od tego, jaki będzie finalny wynik wyborów i jaki rząd powstanie we Francji, będzie to słaby rząd. Emmanuel Macron może mieć nadzieję, że w półprezydenckim systemie politycznym Francji wzmocni się wówczas jego pozycja. A dotychczasowe rezultaty głosowania przypomniały nam, że we Francji, obok tradycji Wolności, Równości i Braterstwa, jest także tradycja rządu Vichy z jego ideologią i praktyką.

27 czerwca 2024 roku, podobnie jak 51 milionów widzów w różnych zakątkach świata, obejrzałam zorganizowaną przez CNN debatę między walczącym o reelekcję prezydentem Joe Biden a byłym prezydentem Donaldem Trumpem.

Debata była chyba jednym z najsłabszych punktów w politycznej karierze  Joe Bidena. Zwłaszcza że jego oponent nie miał wiele do powiedzenia poza ustawicznym przedstawianiem własnej wersji faktów i rzeczywistości oraz powtarzaniem zapewnień, że zapanuje nad porządkiem świata, a wojnę w Ukrainie zakończy, zanim zasiądzie w Białym Domu.

Czemu zatem cały świat – z własnym obozem politycznym Bidena włącznie – zastygł z pytaniem na ustach: „Czy Joe Biden powinien zrezygnować z ubiegania się o reelekcję i kto mógłby go zastąpić?”.

Sprawa potencjalnej rezygnacji Joe Bidena jest dużo bardziej skomplikowana, niż może się wydawać. Oto tylko kilka aspektów tej skomplikowanej łamigłówki.

Presumptive Nominee. Obecnie dla Demokratów to Joe Biden, a dla Republikanów Donald Trump są presumptive nominees, domniemanymi kandydatami. W systemie wyborczym USA za domniemanego kandydata uważa się kandydata danej partii od momentu, gdy jego ostatni poważny rywal odpadł lub gdy domniemany kandydat matematycznie zapewnia sobie poparcie większości delegatów nominowanych na konwencję – zależnie od tego, co nastąpi wcześniej.

Wszystko wskazuje na to, że Joe Biden jest domniemanym kandydatem Demokratów. Zatem, jeśli podjąłby decyzję wycofania się z kampanii po zakończeniu wszystkich prawyborów lub nawet podczas końcowego zjazdu partii, to ponad 3 900 delegatów, którzy muszą być wybrani do 22 czerwca, nie mieliby innego wyboru niż wybór nowego kandydata w trakcie zjazdu.

Delegaci. W ramach obowiązujących przepisów i zasad procesu przedwyborczego wybrani delegaci zobowiązali się do głosowania na Joe Bidena. Jeśliby więc Biden wycofał się, to wybór nowego kandydata wymagałby ze strony zwolenników prezydenta masowej zmiany decyzji co do poparcia jego kandydatury. Wycofanie się urzędującego prezydenta z wyścigu oznaczałoby jednocześnie, że to właśnie w dużej mierze zwolennicy Bidena byliby odpowiedzialni za wybór jego następcy. Kim zaś mógłby być kolejny kandydat, wcale nie jest oczywiste.

Nie ma pewności, że musiałaby to być Kamala Harris, a nie – przykładowo – gubernator Kalifornii Gawin Newsom.

Najciemniej jest pod latarnią. Jestem jednak przekonana, że gdyby tzw. staffersi – czyli ludzie odpowiedzialni za kampanię Bidena – skupili się bardziej na analizie silnych i słabych stron swego kandydata i właściwie wykorzystali jego atuty, to debata wyglądałaby zupełnie inaczej.

Najlepiej wyjaśnił to sam Joe Biden następnego dnia na wiecu w Północnej Karolinie, mówiąc: „Wiem, że nie jestem młodym człowiekiem. Nie kroczę tak jak kiedyś. Nie mówię tak składnie, jak kiedyś. Nie debatuję tak umiejętnie, jak kiedyś. Ale, wiem jedno – wiem, jak odróżnić prawdę od kłamstwa. Wiem, jak odróżnić dobro od zła. Wiem, jak wykonywać pracę prezydenta USA. Wiem, jak działać skutecznie i wiem to, co jest najważniejsze w amerykańskim DNA, że kiedy powalono Cię na deski, to masz wstać i walczyć dalej”.

Doradcy Joe Bidena popełnili błąd, skłaniając urzędującego prezydenta do udawania dziarskiego młodzika, zamiast wyeksponować jego olbrzymią wiedzę i kulturę osobistą. Mam nadzieję, że uświadomienie tej pomyłki pozwoli na szybkie skorygowanie dalszego kursu kampanii wyborczej.

Znamy już imienne wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego, które okazały się klęską dla części koalicji rządowej. To nie było spodziewane, aczkolwiek pewne sygnały spadku poparcia dla Polski 2050 czy Lewicy nabrzmiewały – dziś zaś biją okrutnie po oczach. Zwycięska PO ustami swojego lidera nie chce z tego robić dziś jakiegoś specjalnego użytku, ale tego typu deklaracje premiera nie mają w polityce większego znaczenia. Prędzej czy później będzie to w jakiejś formie miało miejsce i odbije się czkawką po stronie demokratycznej – a okazji niestety będzie sporo.

Wynik wyborów europejskich wzmacnia Donalda Tuska w koalicji rządowej, choć do Brukseli odpływa mu sporo dobrych, zaprawionych w bojach kadr, a ich sejmowi następcy będą musieli dopiero otrzaskać się w zabiegach o utrzymanie rządzenia. PO dorobiła się zresztą  przez te wszystkie lata swoich europejskich kadr; np. pos. Łukacijewskiej, pos. Kopacz, pos. Halickiego, pos. Lewandowskiego. Pytanie, jak sobie poradzi nowy szczep polityków europejskich, z Borysem Budką i Dariuszem Jońskim na czele? Podobnie PiS, tu można wymienić np. europosła Kosmę Złotowskiego, premier Beatę Szydło czy nieodgadnioną, acz niezwykle na prawicy popularną, pos. Wiśniewską. Europejskie dokonania tej ostatniej są jakoś bliżej nieznane, może prócz szczerego szerokiego uśmiechu, który sygnalizuje optymizm i ogólne zadowolenie. I słusznie, bo PiS swoje w tych wyborach zebrało, może być pewne wysokiego poparcia własnego elektoratu, więc powodów do zadowolenia jest całkiem sporo. Choć wielu obserwatorów nie może odżałować klęski Ryszarda Czarneckiego, to życie polityczne nie znosi przecież próżni. Ten europoseł przechodzi tym samym do historii, ale w to miejsce Prawo i Sprawiedliwość wnosi do Brukseli coś znacznie bardziej cennego: panów Kamińskiego, Wąsika i Obajtka. Świętą trójcę, która będzie ogniskować uwagę mediów przez wiele miesięcy – ale raczej swoimi dokonaniami krajowymi.

Pytaniem całkiem poważnym natomiast jest, jak bardzo zmieni się formuła koalicji rządowej, skoro tempo życia politycznego w drugiej połowie roku będą narzucać prezydenckie wybory ’2025? Jak wiadomo, porozumienie koalicyjne zakładało np. roszady na funkcji marszałka Sejmu po dwóch latach rządzenia. Czy ono w tym aspekcie obowiązuje? Nie można dziś z całą pewnością powiedzieć, że wicemarszałek Włodzimierz Czarzasty może być pewny swego – czyli awansu na pełnego marszałka – skoro lewicowe ugrupowanie chwieje się w posadach, a jego przywództwo jest wprost kwestionowane. Podobnie marszałek Hołownia, rozpędzony już w swej solo kampanii prezydenckiej, który mimo niepoślednich walorów, wprowadził do Brukseli tylko jednego europosła – Michała Koboskę. Dla obydwu proeuropejskich ugrupowań jest to sądny dzień, a nie tak miało być. Mówiło się o wyniku minimum 6 europosłów, nawet z małym plusem. Stanęło ledwie tu i tu na połowie. Jest więc o czym rozmawiać i musi być to solidna rozmowa o wewnętrznej odnowie, odbyta koniecznie przed kampanią prezydencką.

Gdyby spojrzeć jeszcze na dzisiejszą opozycję, to na pierwszy plan wybija się wynik Konfederacji, świetny jak na całokształt antyeuropejskich dokonań tego ugrupowania. Mamy tam co prawda postaci z piekła rodem, godne pogardy i potępienia, ale generalnie lista ich europosłów sprawia wrażenie młodej, świeżej i atrakcyjnej, a sami wybrani ludzie – mający naprawdę coś do powiedzenia. Zapewne jest to z gruntu mylna obserwacja, ale przecież Konfederacja zrobiła bardzo dużo, żeby rozpocząć jakikolwiek dialog ze społeczeństwem; niestety ogólnie rzecz biorąc na „nie” dla Europy. I za to dostała premię, mimo że wysyła do Brukseli w większości ludzi kompletnie zielonych, świeżych nawet w powiatowej polityce, bez doświadczenia i jakiejkolwiek parlamentarnej praktyki. Może z jednym niechlubnym wyjątkiem, ale jest przynajmniej nadzieja, że na tego wampira znajdzie się w Brukseli wreszcie jakiś osikowy kołek.

Mamy więc Sejm osierocony przez ważne postacie ostatnich miesięcy i lat oraz nowe kadry, które będą obejmować opróżnione miejsca. Nie miejmy jednak złudzeń, na wolne fotele przybędą raczej ludzie nie pierwszoplanowi, ich rozruch będzie musiał potrwać miesiące. Ale w samych ugrupowaniach parlamentarnych dokonają się przesunięcia. Może jeszcze nie na miarę wymiany pokoleniowej, ale na pewno naruszające dotychczasowe hierarchie i struktury. Jest to w sumie dobry prognostyk, bo nasze życie polityczne powinno być pełne wigoru i zmian. Zapowiada to także premier, trochę nawet samobiczując się za powolne ich tempo. Przyznając tu rację premierowi, dobrze byłoby wejść w życie polityczne z nowymi pomysłami, skoro stare się wyczerpały, a ich dotychczasowi realizatorzy pakują się do Brukseli i Strasburga.

Wybory do Parlamentu Europejskiego potwierdziły ten obraz polskiej sceny politycznej, który wyłonił się dziewięć miesięcy wcześniej. Koalicja 15 Października uzyskała niewielką przewagę nad obiema formacjami obecnej opozycji – Zjednoczoną Prawicą i Konfederacją. Na trzy listy rządzącej koalicji padło łącznie 50,3 procent głosów, a na dwie listy opozycji – 48,3. Koalicja Obywatelska po raz pierwszy wyprzedziła Prawo i Sprawiedliwość. Zaskakująco dobrze wypadła Konfederacja, a zaskakująco słabo – Trzecia Droga. Oczywiste jest, że gdyby Koalicja 15 Października poszła do wyborów na jednej liście, miałaby nad opozycją wyraźniejszą przewagę. Jest to lekcja na przyszłość. Mam nadzieję, że uwzględnią ją politycy Trzeciej Drogi, których upór uniemożliwił powstanie wspólnej listy w tych i poprzednich wyborach.

Słaby wynik lewicy nie jest zaskoczeniem i potwierdza to, co wielu z nas mówi od dawna. Lewica potrzebuje nowych idei i nowego stylu uprawiania polityki. Jej nadzieją jest to, że znacznie lepiej wypadła wśród najmłodszych wyborców niż w całym elektoracie.

Polskie wybory korzystnie kontrastują z tym, co stało się we Francji i w niektórych innych państwach zachodniej Europy, gdzie wybory pokazały rosnącą siłę skrajnej, antyeuropejskiej prawicy. To wyzwanie dla Polski, której rola w Unii Europejskiej będzie tym większa, im silniejszy będzie obóz polskiej demokracji. Warto patrzeć z optymizmem w przyszłość Polski w zjednoczonej Europie.

W wyborach do Parlamentu Europejskiego stało się to, co było do przewidzenia („Res Humana” nr 3/2024) – wynik rządzącej koalicji demokratycznej trudno uznać za sukces. Cztery tworzące ją ugrupowania zebrały łącznie 50,27 % głosów, czyli o ponad 3 proc. mniej od rezultatu, jaki otrzymały te partie w październiku 2023 r. w wyborach do parlamentu krajowego (53,71). Koalicja Obywatelska wyprzedziła wprawdzie nieznacznie Prawo i Sprawiedliwość – o niespełna jeden procent i o jeden mandat – lecz jej koalicjanci ponieśli dotkliwą porażkę.

O ile brak sukcesu Nowej Lewicy był właściwie oczekiwany (przyczyny wyborczej stagnacji i marazmu lewicy zasługują na osobną, pogłębioną analizę), to Trzecia Droga poniosła spektakularną porażkę – w ciągu sześciu miesięcy koalicja PSL i Polski 2050 utraciła ponad połowę swoich wyborców. Wynik Trzeciej Drogi jest prawie identyczny z rezultatem samego PSL przed dziesięcioma laty, co można zinterpretować w ten sposób, że Szymon Hołownia ze swoim ugrupowaniem nie wniósł żadnej wartości dodanej.

Donald Tusk ma o tyle powody do triumfowania, że pokazał koalicjantom ich miejsce i ugruntował swoją dominację po demokratycznej stronie sceny politycznej. Jest to wszakże pyrrusowe zwycięstwo. Nie chodzi już nawet o to, że jeśliby na podstawie wyników z 9 czerwca formować koalicję rządową, to KO, Trzecia Droga i Lewica utraciłyby większość w parlamencie. Tusk odniósł zwycięstwo, zawłaszczając populistyczne pole uprawiane wcześniej przez PiS. Tym samym zmarginalizował nie tylko Lewicę i Trzecią Drogę, lecz odsunął na bok także wartości, które konstytuują aksjologiczne fundamenty Unii Europejskiej. W zestawieniu z sukcesem skrajnej prawicy w skali całej Unii (wszystkie ugrupowania radykalnej prawicy będą miały w Parlamencie Europejskiej reprezentację porównywalną liczbowo z największą Europejską Partią Ludową) oznacza to, że Europa przesunęła się mocno na prawo.

Rausz Haralda Jahnera nie jest bynajmniej książką antyalkoholową, a sam autor to znakomity niemiecki pisarz i dziennikarz, posiadający dar swobodnego pisania, a przy tym nieoczywistego kojarzenia faktów i zdarzeń. Dość powiedzieć, że od 2011 roku jest honorowym profesorem dziennikarstwa na Berlin University of the Arts, a polskiemu Czytelnikowi znany jest z innej ważnej książki – Czas wilka. Powojenne losy Niemców”(2021 rok).

Jest to autor podejmujący zagadnienia szerokie, panoramiczne, ale stosujący metodę od ogółu do szczegółu. Mamy więc losy zbiorowości, ale odnajdujemy je często poprzez indywidualne przypadki, opisywane w listach, relacjach, pamiętnikach, literaturze czy w prasie, i to przeróżnego autoramentu (np. magazyn „Die Dame”). A przy tym Rausz jest wyjątkowo rzetelnym obrazem historycznym, z takimi postaciami jak demokratyczni kanclerze Republiki: Ebert, Scheidemann, Stresemann czy Bruning, o marszałku Hindenburgu nie wspominając. Mamy tu więc politykę i obyczajowość potraktowaną z jednolitą sumiennością i powagą.

Książka dysponuje bardzo dobrze rozwiniętym warsztatem naukowym, którego opis jest usystematyzowany według jej rozdziałów i zawsze możemy się doń odwołać. Tak usystematyzowany warsztat pisarski powoduje, że opowieść jest nasycona indywidualnymi losami i przedstawiona tak, jak dziś po prostu uwielbiamy. Trochę plotkarsko i sensacyjnie, trochę historycznie i encyklopedycznie, ale przede wszystkim reportażowo – jakby sam autor był uczestnikiem wydarzeń. To czyni Haralda Jahnera zarówno encyklopedystą, jak i przewodnikiem po epoce. Prawie autorem haseł, jak i żywym opowiadaczem nieraz bardzo pikantnych szczegółów. Począwszy od wojny, która wywołana przez Kaisera pokaleczyła niemieckich mężczyzn (parę milionów ofiar i kalek, dodatkowo zaatakowanych grypą hiszpanką), po wzrastającą w obliczu tej hekatomby rolę kobiet, które weszły na rynek pracy i do życia pełną piersią, przełamując pruskie 3 K (Kirche, Küche, Kindern). Jahner analizuje zjawisko inflacji i zaniku funkcji tezauryzacyjnej papierowego pieniądza, by zaraz zabrać się do opisywania przełomowych koncepcji budownictwa socjalnego, nowoczesnej architektury (płaski dach) i wyposażenia mieszkań (Bauhaus), życia biurowego, transportu, tańca, nowych funkcji miast czy gimnastyki i kultu ciała…

Rausz jest taką właśnie mozaikową książką, niezwykle atrakcyjną w podawaniu szczegółów życia epoki weimarskiej, ale doskonale socjologicznie uogólniającą jej wielkie dokonania. Tym bardziej atrakcyjną i ożywczą w Polsce, gdzie utrwaliło się pokutujące jeszcze w najlepsze endekoidalne postrzeganie Republiki Weimarskiej, jako walczącej z polskością, spiskującej z bolszewikami w Rapallo i nieuchronnie zmierzającej do III Rzeszy. A kto wie, może dla naszych krajowych elit także jakoś zapładniającą cywilizacyjnie, by wyjść z opłotków uwielbianej przez nie Polski katolickiej i zaściankowo-szlacheckiej, jakże kontrastowo różnej od weimarskich Niemiec. Tymczasem Rausz jest na to zaczadzenie znakomitą odtrutką. Pokazuje powojenne (po I wojnie światowej) społeczeństwo niemieckie jako co prawda złamane klęską, rewolucją i kryzysem, ale nowocześnie jak na tamte czasy zorganizowane, podejmujące wysiłki w zakresie demokracji i gospodarki, a przede wszystkim wyzwolone ze sztywnych ram upadłego cesarstwa.

Jahner snuje swoją opowieść polityczną na tle przemian obyczajowych. I to jest bardzo ożywczy tok narracji, pokazujący Niemców tamtej epoki jako zdecydowanych na nowoczesność, przekonanych co do wartości republikańskich i demokratycznych. Niemki i Niemców oddanych różnym formom spędzania wolnego czasu (co było skutkiem wprowadzenia zasady „trzy razy osiem”: osiem godzin snu, osiem pracy i osiem czasu wolnego): od tańca, mody i nowoczesnego fryzjerstwa (fryzura „bob”), po kino, podryw (rozpowszechniony także wśród przedstawicieli własnej płci), wyjazdy na weekend, motoryzację, kolej i transport publiczny. Właściwie mamy u Jahnera detaliczny opis każdego aspektu życia ówczesnych obywateli Republiki: od skrócenia spódnic i sukienek kobiet oraz rezygnacji z gorsetów i ukazania kolan, przez meandry towarzysko-uczuciowego życia biurowego czy zbiorową gimnastykę i kult zdrowego ciała, po alkohol, narkotyki czy okładkową miłość „zakazaną”.

Autor na tym tle widzi Republikę jako pierwsze państwo oficjalnie luzujące zasady obyczajowe. Zarazem jest to frapujący wykład politologiczny, charakteryzujący elity Republiki, ich zamiary i dokonania, które dla wielu polskich sił politycznych byłyby dzisiaj jak znalazł, nie tylko progresywnie lewicowych, bo Republika była pod tym względem doskonale pluralistyczna, choć skończyła się ponurą nocą hitleryzmu. Oczywiście wyznawcy ścisłej analizy politologicznej mogliby przyczepić się do tak zaprezentowanej swobody narracyjnej i naukowej, ale jest to po prostu kwestia wyboru konwencji i akceptacji konkretnej metody. Na mojej półce niemieckiej Rausz sąsiaduje z Państwem stanu wyjątkowego Franciszka Ryszki czy Hitler: studium tyranii Allana Bullocka i krzywdy sobie nie czynią, bo Jahner dostrzega w Republice zaczątki zła, a nawet pokazuje demokratyczne procedury, które Hitlerowi utorowały drogę do wcielania go w życie…

Innymi słowy mamy opowieść wymykającą się konwencjom, lekko zawianą, ale przez to niezwykle barwną, wieloaspektową i sugestywną, dosłownie mogącą przyśnić się nocą (o ile ktoś miewa historyczne sny…). Lektura warta przeczytania, ale niespiesznie w swych 550 stronach; jej sens polega być może na tym, że warto zagłębić się w rozdział i zarazem przypisy, aby odnaleźć tam źródła do dalszych inspiracji i poszukiwań. Sprzyja też temu doskonałe tłumaczenie Moniki Kilis i najwyższej miary robota redaktorska całego zespołu Wydawnictwa Poznańskiego, któremu należą się słowa uznania.

Wydawnictwo Prószyński i S-ka zainicjowało akcję przypomnienia książek znanego amerykańskiego pisarza Johna Steinbecka. W jej ramach ukazał się Dziennik z podróży do Rosji w przekładzie Magdaleny Rychlik. Steinbeck napisał tę książkę bardzo dawno temu, w 1948 roku. Jak pisze jej wydawca: „Tuż po zapadnięciu żelaznej kurtyny, John Steinbeck, wówczas laureat nagrody Pulitzera, oraz znany fotograf wojenny Robert Capa podjęli śmiałą wyprawę do Związku Radzieckiego z zamiarem napisania reportażu dla gazety «New York Herald Tribune». Sławni podróżnicy mieli rzadką okazję odwiedzenia nie tylko Moskwy i Stalingradu, lecz także ukraińskich wsi oraz Gruzji”. Czas był dla tego przedsięwzięcia równie niekorzystny, jak obecnie. Stany Zjednoczone i Związek Radziecki po okresie wojennej kooperacji znalazły się po obu stronach osławionej „żelaznej kurtyny”. Obaj reportażyści postawili sobie za cel prezentację codziennego życia mieszkańców Kraju Rad, bez politycznych wtrętów i ocen. Gdyby decydowali się na takie oceny, z pewnością nie dostaliby zgody na przygotowanie reportażu, a zwłaszcza fotografii. Los zdjęć, których Capa zgromadził mnóstwo, nie był do końca pewny. Ich autor do ostatniego dnia drżał, czy otrzyma zezwolenie na wywiezienie ich za granicę. Ostatecznie zbiór ten prawie w całości został wyekspediowany i w znacznej mierze opublikowany. Dorobek kilkumiesięcznej pracy nie został więc zaprzepaszczony. Gdy książka ukazuje się dziś, tym, co frapuje najbardziej, jest porównanie tamtego opisu ze współczesną wiedzą na temat stosunków panujących w Rosji AD 2024. Dla mnie ta książka ma także aspekt sentymentalny. W latach 1965–1991 odbyłem wiele podróży do i po ZSRR. Miałem więc możliwość zapoznania się z wieloma przejawami specyfiki zachowań społecznych w warunkach mocno odbiegających od europejskiej, a nawet od rodzimej polskiej praktyki. Ogarnia mnie wzruszenie, gdy czytam taki choćby fragment: „[…] system księgowości to olbrzymia machina biurokratyczna. Kelner, który przyjmuje zamówienie, zapisuje je starannie w zeszycie, ale nie idzie z nim od razu do kuchni. Udaje się najpierw do księgowości, gdzie zamówienie jest zapisane po raz kolejny, a do kuchni zostaje przekazany specjalny kwit. W kuchni sporządza się kolejną notatkę wraz z wnioskiem o kolejne produkty. Kiedy transakcja zostaje wreszcie zaakceptowana, kelner dostaje kolejny kwitek z potwierdzeniem, ale to wcale nie znaczy, że może już serwować jedzenie. Idzie z kartką z powrotem do księgowości, która zaznacza w księgach, że zamówione produkty zostały zaakceptowane i wypisuje kolejny kwit dla kelnera, dopiero wtedy tenże idzie z nim do kuchni po odbiór dań i przynosi je do stolika. Po podaniu zamówienia sporządza kolejną notatkę, że złożone, zapisane, zaakceptowane i dostarczone zamówienie zostało wreszcie zrealizowane […]. Księgowanie tego wszystkiego zabiera wiele czasu […]. O wiele więcej niż samo przygotowanie potraw” (s. 32–33). Moje sentymentalne wzruszenie wywołane zostało natychmiastowym przypomnieniem sobie specyficznego sposobu wydawania śniadań w stołówce gostinicy „Mir” (hotelu RWPG). Zamawiający osobnik musiał bowiem udać się najpierw do gabloty, gdzie wystawione były wszystkie produkty śniadaniowe i zapamiętać ich ceny, a następnie udać się do kasy i wymienić te ceny (ceny, a nie nazwy dań!). Kromka chleba kosztowała 1 kopiejkę, gdy chciało się zjeść trzy, należało trzykrotnie wymienić tę cenę. Szkopuł w tym, że niektóre potrawy miały tę samą cenę, na przykład jajecznica kosztowała tyle, co kasza jaglana, której wierzch był ozdobiony wlaną do zagłębienia łyżką oleju rzepakowego (ulubionego tłuszczu mieszkańców Kraju Rad, którego zapach rozchodził się po klatkach schodowych wszystkich domów). Myliłby się jednak ten, kto uważałby ten system za obowiązujący w każdym przypadku. Przy zamawianiu obiadu (w innej zresztą sali) należało zabrać ze sobą ołówek. Nowicjusze biegali z prośbą o wypożyczenie. Tym razem przy kasie (opłacenie posiłku było zawsze czynnością pierwszą) wymieniało się nazwy dań, ale kasa drukowała ceny. Klient musiał teraz wpisać nazwy potraw zwykłym ołówkiem na otrzymanym paragonie, by otrzymać pożądane danie. Ołówek (koniecznie zwykły) był najbardziej poszukiwanym artykułem pierwszej potrzeby. Ale w restauracji dla VIP-ów (od wiceministra w górę) obsługa stosowała system ogólnoeuropejski. Nie wierzycie? Popytajcie stałych bywalców lub osób urzędujących w biurach RWPG w czasach słusznie minionych.

Równie frapujący jest opis łazienki. „Drzwi nie otwierały się do końca, ponieważ blokowała je wanna. Przy wejściu do środka trzeba było przycupnąć w kącie przy umywalce, dopiero po zamknięciu drzwi w tej pozycji człowiek odzyskiwał dostęp do całego pomieszczenia. Wanna chybotała się na nierównych nogach, każdy gwałtowny ruch podczas kąpieli sprawiał, że woda przelewała się ponad krawędź na podłogę. Była stara, prawdopodobnie pamiętała jeszcze czasy przed rewolucją […]” (s. 28–29). Ten opis przypomniał mi łazienkę w pomieszczeniu dla pracowników nauki jednej z polskich uczelni. Osobnik obdarzony nieco potężniejszą tuszą musiał używać sedesu wyłącznie przy otwartych drzwiach, nie mieścił się bowiem na zbyt małej przestrzeni. A to skłaniało do ogólniejszej refleksji na temat specyfiki socjalistycznego budownictwa i transferu technologii.

Dość już tych porównań i wspomnień. Z książki Steinbecka można wyciągnąć kilka pouczających wniosków. Im dalej od centrum, tym zachowania (nawet urzędnicze) stają się przyjemniejsze, a relacje z ludnością – przyjacielskie. Wszechobecnej biurokracji (choć nadal trzyma się mocno) sporo mniej. Im mniej, tym lepiej. Ze szczególną sympatią autor wspomina swoje wrażenia z Ukrainy, nie mówiąc o Gruzji. Opisując Ukrainę, podkreśla ogromny wysiłek społeczeństwa włożony w odbudowę kraju ze zniszczeń wojennych. Społeczeństwa, nie władz. I urodę Ukrainek. Gruzja, oszczędzona przez wojnę, jest jednym wielkim miejscem gastronomicznej uciechy. I znów ożyły wspomnienia. Potwierdzam, gościnność gruzińska nie miała równych sobie, a obfitość jadła (przepysznego zresztą) i wina (czaczy, czyli mocnego bimbru typu grappa piło się znacznie mniej). Szczególnie utkwił mi w pamięci jubileusz założyciela katedry hydrologii Uniwersytetu w Tbilisi, który dawno zmarł, a przez lata cała akademicka społeczność (na czele z rektorem) czciła jego pamięć. Jeśli każda katedra z podobnym pietyzmem obchodziła swoje rocznice, wątroba Magnificencji zasługiwała na najwyższe uznanie. Czy tak jest teraz, nie wiem, od wielu lat nie odwiedzałem bowiem państw dawnego Kraju Rad. Rekompensuję to sobie dość częstym odwiedzaniem gruzińskich restauracji w Warszawie. Ale to nie to samo.

Rozmarzyłem się, więc muszę kończyć. Zacytuję zakończenie książki, bo jest ono najlepszym jej podsumowaniem: „Zgodnie z naszymi wcześniejszymi przypuszczeniami, Rosjanie okazali się po prostu ludźmi i jak większość ludzi są bardzo mili. Ci, z którymi rozmawialiśmy, nienawidzą wojny, pragną tego samego co wszyscy – dobrego, wygodnego życia, bezpieczeństwa i pokoju. Ten dziennik nie usatysfakcjonuje ani ortodoksyjnej lewicy, ani lumpenprawicy. Jedni powiedzą, że jest antysowiecki, drudzy – że prosowiecki. Bez wątpienia jest powierzchowny, bo jakże mogłoby być inaczej? Nie mamy żadnych wniosków poza jednym. Rosjanie nie różnią się niczym od reszty populacji świata” (s. 247). I to by było na tyle.

Wprowadzenie

Finansjalizacja jest zbiorem procesów sprawiających, że w gospodarce dominującą rolę zaczyna pełnić sektor finansowy, gdyż bardziej opłaca się inwestować w aktywa finansowe niż w gospodarkę. Jej następstwa niewiele mają wspólnego z ideami oraz wizjami, którymi kierowali się zwolennicy neoliberalizmu i globalizacji, mobilizując elity oraz masy społeczne do usprawniania gospodarki i doskonalenia świata społecznego. Kryzys finansowy z lat 2008–2009, pandemia COVID-19 z lat 2020–2022 oraz wojna w Ukrainie z całą mocą odsłoniły makiaweliczne oblicze finansjalizacji.

Moje podejście do analiz społeczeństwa ogarniętego finansjalizacją traktuję zarazem jako jego krytykę. W wydanej w 2023 roku książce krytykuję pewną wersję kapitalizmu, a nie kapitalizm w ogóle[1].

Nie po drodze mi z tymi przedstawicielami lewicy (na ogół chodzi tu o komunistów), którzy opierając się na pewnej interpretacji Karola Marksa poprzez rewolucję usiłowali w różnych krajach obalić kapitalizm, zastępując go własnością państwową, centralnym sterowaniem, czyli zbudować swoiście pojmowane społeczeństwo socjalistyczne. Poglądy Marksa i Engelsa i ich konkurentów na wizję gospodarki komunistycznej ewoluowały[2]. Zazwyczaj nie dostrzegali oni jednak tego, iż sposoby realizacji tych projektów i sama ich natura muszą prowadzić – użyję tu kolokwialnego wyrażenia – do politycznego „zamordyzmu” (inaczej mówiąc do jakiejś formy dyktatury, despotii, autorytaryzmu czy totalitaryzmu). W XX wieku ich idee zebrały okrutne żniwo w praktyce politycznej poważnej części świata.

Toteż moją intencją jest obnażanie dyskomfortów finansjalizacji, które na bieżąco zagrażają dobrostanowi społecznemu, a w dalszej perspektywie mogą sprzyjać poczynaniom na rzecz zastąpienia demokratycznych społeczeństw rynkowych jakąś nową odmianą despotii (tym razem kapitalistycznej). Trzeba więc odsłaniać dysfunkcje finansjalizacji, a zarazem proponować rozwiązania, dzięki którym właściciele kapitału oraz właściciele siły roboczej będą w stanie uzgodnić swoje interesy właśnie w ramach kapitalizmu w sposób korzystny dla obydwu stron.

Finansjalizacja z pespektywy ekonomicznej i socjologicznej

Pojęcie finansjalizacji kieruje uwagę badaczy na szczególny splot procesów o finansowym charakterze, które w XXI wieku doprowadziły w skali świata do radykalnych i zaskakujących zmian społecznych. Są to między innymi:

a) przyspieszające ubankowienie;

b) jeszcze szybszy niż wcześniej rozwój rynków finansowych;

c) narastanie dominacji finansów (rynków finansowych oraz instytucji finansowych) nad sferą realną;

d) wzrost znaczenia finansowych motywów działania;

e) podział krajów na te, które w ramach światowego podziału pracy specjalizują się w dostarczaniu produktów ze sfery realnej, oraz te, które specjalizują się w usługach – ze szczególnym skupieniem się na usługach finansowych;

f) powiększająca się nierównowaga pomiędzy wartością instrumentów funkcjonujących w sferze finansów oraz wartością produktów wytwarzanych w sferze realnej, nazywana hipertrofią finansów;

g) stagnacja dochodów pochodzących z płacy roboczej oraz relatywny spadek wynagrodzeń w stosunku do zysków osiąganych przez aktywność finansową, a w konsekwencji wzrost nierówności społecznych;

h) w łącznym efekcie zasadnicza zmiana logiki funkcjonowania kapitalistycznego systemu gospodarczego, polegająca na tym, że w stymulowaniu wzrostu gospodarczego poprzez wzrost popytu kluczowego znaczenia nabiera kredyt oraz inne zobowiązania zaciągane przez gospodarstwa domowe wobec instytucji finansowych, natomiast radykalnie zmniejsza się znaczenie dochodów pochodzących z wynagrodzeń[3].

Fundamentalną cechą ubankowienia jest wzrost ilości pieniądza powierzanego bankom komercyjnym w formie depozytów, co powiększa ich możliwości, jeżeli chodzi o kreację pieniądza bezgotówkowego. Ubankowieniu towarzyszy szybki rozwój niebankowych instytucji finansowych oraz rynków finansowych. Rynki finansowe stworzyły instytucjom finansowym duże możliwości generowania pieniądza bez pokrycia w towarach i usługach. Wykorzystują w tym celu sekurytyzowane[4] papiery wartościowe, których instrumentem bazowym są m.in. kredyty hipoteczne oraz posiadane już papiery wartościowe. Przy tym przenoszą ryzyko obciążające ich działalność na nabywców owych instrumentów.

Finansjalizacja spowodowała wielką nierównowagę pomiędzy zasobami sfery finansowej i zasobami sfery realnej, określaną potocznie jako hipertrofia finansów. Ilość pieniądza wielokrotnie przekracza światowy produkt brutto. Jest to efektem kreacji pieniądza w drodze operacji depozytowo-kredytowych, emisji papierów sekurytyzowanych oraz narastania długu publicznego.

Finansjalizacja charakteryzuje się niespotykanym wcześniej poziomem dominacji finansów nad sferą realną. Zdecydowana większość zasobów finansowych pozostaje w dyspozycji instytucji finansowych. Rośnie udział zewnętrznego finansowania podmiotów funkcjonujących w sferze realnej (rządów, przedsiębiorstw oraz gospodarstw domowych) przez instytucje i rynki finansowe, maleje natomiast udział finansowania wewnętrznego. Narasta dominacja elit finansowych nad elitami politycznymi i przedsiębiorcami. Wartość akcji coraz powszechniej jest traktowana jako jedyny cel zarządzania firmami. Gospodarstwa domowe zadłużają się, uzależniając się w ten sposób od instytucji i rynków finansowych, czemu towarzyszy zjawisko utraty przez rodziny wolności finansowej. Tak reagują one na stagnację dochodów. Instytucje finansowe są żywotnie zainteresowane we wciąganiu mas społecznych w życie na kredyt.

W XXI wieku skompromitowała się doktryna neoliberalna, która głosiła, że ograniczanie wynagrodzeń pracowników będzie miało pozytywny wpływ na wzrost gospodarczy i redukcję bezrobocia, ponieważ zyski osiągane przez właścicieli kapitału produkcyjnego oraz finansowego będą szły na inwestycje i innowacje. Okazało się, że ścieżka, którą podążają zyski, jest jednak zupełnie inna. Nie lądują one w przedsiębiorstwach, lecz trafiają na rynki finansowe. Następnie w formie kredytów wracają do gospodarstw domowych. To nie inwestycje bezpośrednie przy użyciu pieniądza pochodzącego z zysków, lecz przede wszystkim konsumpcja gospodarstw domowych – która obecnie jest rozwijana przy pomocy tego samego pieniądza, który wcześniej popłynął do sektora finansowego i potem został pożyczony tym gospodarstwom – napędza wzrost gospodarczy.

Finansjalizacja ujmowana z perspektywy socjologicznej jest procesem polegającym na wyłanianiu się nowego środowiska społecznego, które wyróżniają następujące cechy:

1) relacje bezpośrednie są wypierane przez relacje o charakterze pośrednim;

2) interakcje, czyli wzajemne dwustronne oddziaływania ludzi na siebie, są wypierane przez oddziaływania jednostronne i nieodwzajemnione;

3) relacje długotrwałe są wypierane przez relacje krótkotrwałe;

4) relacje stabilne zastępowane są przez relacje o charakterze płynnym i zmiennym;

5) pieniądz staje się wehikułem relacji zawodnych i niepewnych, ciągle przy tym będąc fundamentalnym instrumentem budowy dystansów społecznych;

6) relacje symetryczne są wypierane przez relacje oparte na dominacji.

W społecznym świecie finansów nadzwyczajnego znaczenia nabierają relacje pośrednie, jednostronne, krótkotrwałe, płynne, zawodne i asymetryczne[5].

Przedstawione powyżej środowisko społeczne sprzyja trendowi, który nosi nazwę indywidualizacji. Jednostki oraz poszczególne rodziny starają się dbać o swoje sprawy indywidualnie, podejmując w tym celu działania jednostkowe i coraz rzadziej uczestnicząc w ruchach społecznych o masowej skali. W ostatnim ćwierćwieczu XXI wieku zakończyła się era dużych i trwałych ruchów społecznych, które starały się prawidłowo zdefiniować interesy warstw społecznych stanowiących ich bazę polityczną i dbać o ich realizację. Obecnie jednostki i rodziny są zdane same na siebie w kontaktach z pracodawcami, urzędami, dostawcami towarów i usług. Związki zawodowe są w odwrocie. Słabnie ich zdolność do ochrony interesów pracowniczych. Również tradycyjne partie wyczerpały swoje możliwości dalszego reprezentowania interesów poszczególnych warstw i klas w przestrzeni publicznej. Nowe środowisko społeczne sprzyja natomiast mnożeniu się ruchów populistycznych.

Finansjalizacja w wymiarze kulturowym jest procesem redukcji wielowymiarowej przestrzeni aksjonormatywnej do podsystemu sprawnościowego oraz podsystemu prawnego. Coraz większa liczba uczestników życia gospodarczego odrzuca, łamie lub ignoruje wartości i normy składające się na moralność, obyczajowość, pobożność, a także reguły mądrościowe, estetyczne i felicytologiczne[6]. Zaczynają kierować się przede wszystkim procedurami sprawnościowymi oraz normami prawnymi.

W ślad za destrukcją reguł moralnych, obyczajowych, religijnych i estetycznych narasta gotowość naruszania prawa. Firmy i osoby fizyczne z rozmysłem je naruszają, licząc na to, że tylko nieliczni pokrzywdzeni udadzą się do sądów. W przestrzeni aksjonormatywnej pozostają wtedy tylko wartości i normy sprawnościowe dotyczące osiągania zysku. Również temu kolejnemu etapowi erozji wartości sprzyja społeczne środowisko finansowe, zbudowane z relacji pośrednich, jednostronnych i asymetrycznych.

Obszar stosunków międzyludzkich, w którym na znaczeniu zyskują relacje pośrednie i jednostronne, jest podatny na rozprzestrzenianie się tchórzostwa moralnego. Polega ono na gotowości czynienia zła oraz na faktycznym jego czynieniu w sytuacjach, gdy:

(a) nie robi się tego osobiście;

(b) wprzęga się w ten proces innych ludzi, system społeczny lub różne instrumenty zapośredniczające relacje między nimi: pieniądze, maszyny i urządzenia, media;

(c) nie doświadcza się jego skutków własnymi zmysłami w bezpośrednich kontaktach z ludźmi i otoczeniem, stanowiących obiekty intencjonalnie złych oddziaływań.

Taki klimat kulturowy ułatwia tchórzom moralnym popełnianie nadużyć i oszustw finansowych, a także krzywdzenie innych ludzi bez skrupułów[7].

Co wniosły do finansjalizacji światowy kryzys finansowy, kryzys pandemiczny i wojna w Ukrainie?

Kryzysy z lat 2008–2009 i 2020–2022 unaoczniły fakt, że rynki finansowe mają poważnie ograniczone zdolności do samoregulacji. To rynki finansowe wtrącają gospodarki krajowe oraz światowy system gospodarczy w stany dalekie od równowagi; w dodatku nie są w stanie im jej przywracać. W takich sytuacjach niezbędne są więc interwencje państw. Zbankrutowała także idea deregulacji jako powszechnej zasady organizującej rynki i instytucje finansowe. Rządy oraz organizacje międzynarodowe wdrożyły więc liczne rozwiązania prawne i nowe praktyki w celu kontroli oraz reorientowania instytucji finansowych na styl działania obciążony mniejszym ryzykiem systemowym.

Polaryzacja świata na kraje, które specjalizują się przede wszystkim w wytwarzaniu dóbr materialnych w sferze realnej, oraz te, które specjalizują się w finansach i usługach, spotęgowała negatywne następstwa lockdownu podczas pandemii.

Obydwa ostatnie kryzysy wzmocniły tę cechę finansjalizacji, która polega na utrzymywaniu się nierównowagi pomiędzy zasobami finansowymi oraz łącznym światowym PKB. Znowu przesunęły się również oceny formułowane przez teoretyków i praktyków, jeżeli chodzi o określenie maksymalnych granic bezpiecznego funkcjonowania gospodarki w takiej nierównowadze. Dopiero pod koniec drugiego roku pandemii miało się okazać, że hipertrofia finansów grozi niekontrolowanym wzrostem inflacji.

W lutym 2022 roku nastąpiła eskalacja wojny w Ukrainie. Również jej korzenie w dużym stopniu tkwią w finansjalizacji. Napięcia, sprzeczności i asymetrie w światowym systemie gospodarczym zostały potraktowane przez Rosję jako zbiór okoliczności ułatwiających podjęcie działań militarnych, politycznych oraz gospodarczych, które miały spowodować zajęcie Ukrainy, a także przynieść rekonfigurację światowej architektury finansowej i geopolitycznej.

W pierwszym półroczu 2022 roku inflacja gwałtownie przyspieszyła. Okazało się, że na dłuższą metę nie można bezkarnie kreować pieniądza w dużym nadmiarze. Pandemia i wojna odsłoniły inflacyjny potencjał hipertrofii finansów. W dodatku stworzyły rządom, bankom centralnym oraz komercyjnym instytucjom finansowym niezwykłą okazję do potęgowania inflacji, jaką była narastająca hipertrofia finansów. W normalnej sytuacji – a rozumiem ją tutaj jako brak zarazy i wojny – taki wzrost inflacji, jaki miał miejsce w latach 2022–2023, prowadziłby do zamieszania społecznego i politycznego. Nic takiego się jednak nie stało. Bezpośredni sprawcy inflacji, chociaż nie najważniejsi – czyli pandemia i wojna – zostali wykorzystani do jej uwolnienia i ukrycia jej systemowych korzeni.

Uwarunkowania obecnej wojny w Ukrainie tkwią w finansjalizacji. To właśnie procesy ją charakteryzujące wytworzyły warunki finansowe i geopolityczne, w których Rosja była w stanie dokonać kolejnej inwazji na Ukrainę. Oczywiście, kluczowe znaczenie mają również przyczyny tkwiące w relacjach rosyjsko-ukraińskich, które nie są tutaj przedmiotem rozważań.

Elity finansowe Zachodu zaprzęgły elity polityczne i rządy do wspierania przedsięwzięć, które zbudowały potęgę finansową i militarną Rosji, uzależniły Europę od gazu, ropy naftowej i surowców dostarczanych z Rosji, osłabiły geostrategiczny sojusz Wspólnoty Atlantyckiej, wpychały kraje Europy Środkowo-Wschodniej w zależność od Rosji. Świat finansowy zafundował Rosji korzystne geopolityczne i finansowe podłoże, na którym jej władze – wsparte przez społeczeństwo rosyjskie – zaczęły zbrojnie realizować swoje ekspansjonistyczne dążenia. Finansjalizacja wzmocniła reżimy autorytarne w Chinach, Rosji, Indiach, krajach Bliskiego Wschodu. Rozchwiała systemy polityczne oparte na zasadach demokracji i liberalizmu społecznego. Osłabiła potencjał militarny Europy Zachodniej.

Szczęśliwie, w całym tym nieszczęściu, wojna zmobilizowała niektóre rządy, część świata biznesu oraz światłych obywateli do przeciwstawiania się niebezpiecznemu mariażowi elit finansowych Zachodu – oraz polityków stanowiących ich klientelę – z władzami i elitami krajów autorytarnych. Wymieńmy dwa przykłady tej nadzwyczajnej mobilizacji:

(1) wspieranie Ukrainy w wojnie z Rosją, chociaż narusza to interesy gospodarcze wielu krajów i elit Zachodu;

(2) dążenie do wzmacniania systemu bezpieczeństwa geopolitycznego i gospodarczego, chociaż ceną redukcji ryzyka towarzyszącego finansjalizacji będzie znaczący spadek standardu życia większości warstw społecznych w świecie Zachodu.

Tak oto po raz kolejny zaraza i wojna mogą być początkiem cywilizacyjnych przemian, które zdekomponują obecny ryzykowny porządek gospodarczy i polityczny – obecnie oparty na finansjalizacji – i przyniosą rozmaite wstrząsy i zamieszanie społeczne, w efekcie czego wyłoni się nowy, bliżej nieokreślony i trudny do przewidzenia ład światowy. Czy istnieje jakaś szansa na ocalenie tego, co jest dobre w finansjalizacji, i pozbycia się dyskomfortu i licznych zagrożeń z nią związanych? Trzeba życzyć powodzenia wszystkim tym, którzy angażują się w stanowienie lepszego oblicza świata opartego na rynku i demokracji.

Wiesław Gumuła, socjolog i finansista. Specjalizuje się w zagadnieniach dotyczących socjologii finansów oraz socjologii osobliwości społecznych. Autor wielu książek z socjologii ekonomicznej.

[1] W. Gumuła, Ironia finansjalizacji. Przemiany świata społecznego w XXI wieku z perspektywy ekonomii i socjologii finansów, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2023.

[2] Zob. W. Brus, K. Łaski, Od Marksa do rynku, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1992; A. Walicki, Marksizm i skok do królewstwa wolności. Dzieje komunistycznej utopii, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1996; W. Morawski (red.), Powszechna historia gospodarcza 1918–1991, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1994; W. Gumuła, Property and Ownership Relation: Return to the Social Theory of Karl Marx. Peter Lang AG, Berlin-Bern-Bruxelles-New York-Oxford-Warszawa-Vien 2018.

[3] W. Gumuła, Ironia finansjalizacji…, op. cit.

[4] Najogólniej mówiąc sekurytyzacja to operacje finansowe polegające na zamianie należności na papiery wartościowe. Ich celem jest pozyskanie kapitału przez różne instytucje np. banki.

[5] W. Gumuła, On Property…, op. cit.

[6] Felicytologia definiuje człowieka jako całość i określa również jego status jako całość. Status istoty ludzkiej jako całości zawarty jest w jej poziomie „człowieczym” nazywanym tu „bytem człowieczym”. Poziom ten określa istotę ludzką jako całość zdolną do tworzenia własnego życia w kierunku wyższej jakości (przyp. red.).

[7] W. Gumuła, Ironia finansjalizacji…, op. cit.

Artykuł ukazał się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.

Ostatnie dni przed wyborami do Parlamentu Europejskiego przyniosły wysyp informacji o kolejnych aferach – Funduszu Sprawiedliwości, firmy Red is Bad, Funduszu Patriotycznego… Łączy je jedno: ich istotą jest sprzeczny z etyką, poczuciem przyzwoitości, a często także sprzeczny z prawem, sposób wydatkowania publicznych pieniędzy w czasach rządów PIS. Okazuje się, że środki przeznaczone na cele ogólnospołeczne służyły celom partyjnym, a także bogaceniu się podejrzanych indywiduów, deklarujących swoją ideową i polityczną afiliację z rządzącym wówczas ugrupowaniem.

Pisałem jesienią ubiegłego roku, że jeszcze nie zdajemy sobie nawet sprawy z prawdziwego ogromu szkód, wyrządzonych społeczeństwu przez ośmioletnie rządy nacjonalistycznej prawicy. To, co dotychczas ujawniono, jest tylko wierzchołkiem góry oszustw, łamania lub obchodzenia prawa, przekrętów i nadużyć. Ustawiane konkursy, których wynik rozstrzygali politycy, były nagminną praktyką w minionych latach w większości ministerstw i instytucji. Znamy liczne przypadki łamania godności ludzi i ich praw. Czkawką odbija się wszystkim bogoojczyźniana retoryka, pod której przykryciem dokonywano brudnych geszeftów i ordynarnych przywłaszczeń.

Ta podmiana pojęć, polityczna i moralna hipokryzja zadały druzgocący cios instytucjom państwa (które i wcześniej nie były wybitnie sprawne i bezstronne), podrywając ich autorytet w oczach społeczeństwa. Po ośmiu latach politycy poczuli się jeszcze bardziej bezkarni w swoim braku odpowiedzialności za słowo i czyny. Zdewastowany korpus urzędniczy, a zwłaszcza jego kierownicza część nasycona partyjnymi nominatami, idąc za politycznym przykładem, oportunistycznie dostosował się do okoliczności. Zaczął urządzać się w d… – by użyć określenia Kisielewskiego. Dzisiaj wielu wczorajszych czcicieli kościoła PIS utrzymuje, że robili to w trosce o trwałość służby cywilnej i ciągłość instytucjonalną, a to wręcz przybiera szaty ofiar i pokrzywdzonych. Najgorsze, że demoralizacji uległa duża część społeczeństwa. Część z nas nie jest nawet zgorszona nowymi rewelacjami o kolejnych nadużyciach dawnej władzy, uznając zapewne, że polityka i politycy tak mają. Że niekompetencja, partyjniactwo, prywata i hucpiarstwo są normalnymi przymiotami polityki, a nie profesjonalizm i etos służenia społeczeństwu.

Dobrze, że przy okazji kampanii wyborczej ujawniane są nieprawidłowości. Ale wszelka kampanijność nie jest dobrym sposobem naprawy instytucji państwa. To musi być proces, jak długi i trudny by nie był. Więc w pełni zasadne są pytania: Gdzie jest zapowiadany audyt we wszystkich ministerstwach, urzędach i instytucjach? Gdzie rzetelne, dogłębne rozliczenia? – nie dla zemsty, lecz po to, aby wskazać postawy i postępowania naganne i niedopuszczalne. Gdzie „białe księgi”, opisujące przestępcze czy niewłaściwe praktyki? – nie po to, by walić nimi politycznych przeciwników po głowach, lecz aby stały się podstawą do tworzenia dobrego prawa. I wreszcie: Gdzie wielki, porywający projekt naprawy i rozwoju Rzeczypospolitej?

Przypominając postać i literacki dorobek Tadeusza Dołęgi-Mostowicza z okazji wydanej  niedawno, ciekawej z wielu względów, książki Jarosława Górskiego Parweniusz z rodowodem. Biografia Tadeusza Dołęgi-Mostowicza (Iskry) nie sposób – w tym szczególnym przypadku – nie postawić na pierwszym miejscu tytułu niniejszego tekstu nazwiska profesora Józefa Rurawskiego (zmarłego w 2023 roku w wieku 94 lat!). Nie bez kozery oczywiście. Ale będzie tu mowa także, poza samym Dołęgą-Mostowiczem, trochę i o książce Jarosława Górskiego. No i co nieco „po Gombrowiczowsku”, ha, ha, excusez-moi pro domo sua, czyli o sobie samym też!

Oto bowiem z późniejszym profesorem nauk humanistycznych Józefem Rurawskim poznaliśmy się, gdy był jeszcze „prostym magistrem”, a ja wtedy dopiero – w dwa lata po Październiku 56 – na pierwszym roku warszawskiej polonistyki. Prowadził tam z naszą grupką studencką cotygodniowe zajęcia, tzw. ćwiczenia z interpretacji dzieła literackiego (czy jakoś tak to się zwało). I to jak prowadził! Przede wszystkim imponował nastoletnim żółtodziobom swobodą i śmiałością niekonwencjonalnych sądów – wielością bulwersujących nas opinii (nie tylko zresztą literackich). A także i licznymi odwołaniami, odważnymi nawiązaniami do modnych wówczas, szeroko omawianych i dyskutowanych w prasie literackiej „rozliczeniowych” nowościach prozy polskiej i światowej.

Trwał wtedy jeszcze w kulturze polskiej ów wielce krytyczny wobec nieodległej przeszłości wyraźnie ożywczy czas odwilży politycznej. Nadrabiane były wieloletnie zaniedbania kulturowe, wobec Zachodu, ale – pamiętać warto – także i Wschodu… Drobny przykład – oto do dyskusji o Upadku Alberta Camusa J.R. zalecił nam lekturę Wzlotu Jarosława Iwaszkiewicza, opowiadania trudno dostępnego, znanego wtedy tylko z druku w „Twórczości”. Był to swoisty rodzaj zakamuflowanej literackiej polemiki Iwaszkiewicza z francuskimi egzystencjalistami (polecam ją i ja – teraz). Zaskakiwał takimi wiadomościami nas, przyzwyczajonych do szkolnych, piłowato-solennych, tradycyjnych polonocentrycznych „rozbiorów” i „analiz” literackich. Bywał też zarazem i bezlitośnie krytyczny wobec niektórych nowych, często snobistycznie modnych tonów, pojawiających się w dyskusjach publicznych w ówczesnej prasie. Kupował nas, żółtodziobów, wieloma rzucanymi jakby od niechcenia uwagami oraz niekonwencjonalnymi odczytywaniami ukrytych znaczeń tekstów literackich, zaskakiwał, ale i potrafił też na niektóre z nich nas zręcznie „podprowadzać” (niczym ktoś z owej dobrej starej sokratejskiej szkoły), byśmy przyjęli je za swoje…

Wiedzieliśmy nadto, że znał osobiście wielu rówieśnych sobie pisarzy z „pokolenia Współczesności” i namawiał nas do czytania ich debiutanckich książek. Napisałem nawet pod jego wpływem pracę semestralną o debiutanckiej powieści jednej z dobrze się wówczas zapowiadających prozaiczek tego pokolenia – Magdzie Lei, o której niestety, jak i wielu innych postaci z tej generacji – wkrótce słuch wszelki nie wiedzieć czemu szybko ginął. Acz wiele przetrwało tę bezlitosną próbę czasu. Dziś przecież trudno sobie wyobrazić naszą rzeczywistość literacką bez debiutujących wtedy pisarzy, choćby Stanisława Grochowiaka, Ernesta Brylla, Władysława Lecha Terleckiego, Eugeniusza Kabatca, Marka Nowakowskiego czy Ireneusza Iredyńskiego…

Józef Rurawski należał do raczej rzadkiego grona tych wykładowców, co to chętnie się zaprzyjaźniali ze swoimi (wybranymi) student(k)ami, i podtrzymywali te oficjalne uniwersyteckie zajęcia i kontakty na gruncie na poły prywatnym. Z podobnym „przypadkiem” miałem do czynienia wówczas raz tylko jeszcze, gdy w parę lat później byłem uczestnikiem seminarium filozoficznego prof. Bronisława Baczki, autora nieznanego nam jeszcze wtedy dzieła Samotność i wspólnota, który to zbierał i zapraszał naszą małą grupkę z różnych zresztą lat studiów i wydziałów UW, nie do sali wykładowej, a do słynnej skądinąd kawiarni Bristol i próbował dawać nam „szkołę” prawdziwie krytycznego myślenia o rzeczywistości (nim wyjechał z Polski do Francji w marcu 1968 r.).

Tak się też złożyło, że na owym pierwszym roku polonistyki mieliśmy w swym gronie pewną koleżankę – Ewę, wnuczkę jednej ze znanych w naszej historii najnowszej postaci, dysponującą w pobliżu UW, bo na ul. Karowej, nadającym się do koleżeńskich spotkań mieszkankiem. A było ono w tej słynnej warszawskiej kamienicy, w której mieszkali ówcześni wielcy ze świata kultury i nauki, jak prezes Polskiej Akademii Nauk prof. Tadeusz Kotarbiński (widziałem, jak chodził szybko i swobodnie po marmurowych schodach, nie korzystając programowo z windy). Z tej lokalowej „mety”, owszem, korzystaliśmy nader chętnie z wielu powodów, choćby dlatego np., że dla stołówkowych głodomorów znalazło się tam zawsze jakieś małe co nieco do herbatki (lub innego płynu). A nadto ojciec Ewy – ambasador w jednym z ościennych krajów – miał swoje, inne „mieszkanko” w Alei Róż, gdzie pod jego nieobecność również odbywały się niekiedy nasze studenckie „posiady”. Do czasu. Oto pewnego razu zajechał przed ten dom potężny samochód osobowy radzieckiej marki Czajka, którego dysponent – wbrew naszym oczekiwaniom – okazał się całkiem „ludzkim paniskiem”, chwilę z nami konwencjonalnie pogawędził, zapytał nawet o postępy w nauce. Zarządził jednak szybkie rozwiezienie po domach „gości córki” ową Czajką z kierowcą (nie wiem tylko, jak skończyło się potem sprawdzanie zawartości barku w owym monstrualnie przestronnym pojeździe…).

Ówczesny magister Józef Rurawski stał się dla nas wkrótce po prostu Józkiem, co jemu ujmy specjalnej chyba nie przynosiło, skoro sam to zaproponował, a nam dodawało skrzydeł oraz dyskusyjnego wigoru. Nosił on, myślę, iż wiedział o tym doskonale, sympatyczną ksywę – Motorek, co wedle polonistycznej legendy miało swoje źródło w zdarzeniu z pewnego studenckiego obozu naukowego na Mazurach, gdy wieziony motocyklem na tylnym siedzeniu przez słynnego językoznawcę prof. Witolda Doroszewskiego, wypadł na jakimś wykrocie i biegł za nim bezradnie… Na kolejnych latach polonistyki mieliśmy już wprawdzie innych wykładowców, specjalistów od różnych epok i problemów, ale o nim pamiętaliśmy długo. Mimo iż On parokrotnie, pod wpływem rozmaitych wydarzeń natury politycznej, a i osobistej zapewne też, zmieniał uczelnie krajowe, wędrował po Polsce, by osiąść na dłużej w Kieleckiej uniwersyteckiej uczelni im. Jana Kochanowskiego. Pracował też jako polonista za granicą (m.in. Uniwersytet w Lipsku). Przechodził rozmaite etapy perypetii zawodowych i twórczych, ale nasza przyjacielska znajomość przetrwała długie lata, choć bywały i takie dziesięciolecia, że nie widywaliśmy się „na żywo”, a jedynie poprzez pośrednictwo, by tak rzec, książkowe. Gdy redagowałem w latach 80. miesięcznik „Nowe Książki”, zaprosiłem go do współpracy recenzenckiej – z obopólnym zadowoleniem przyjętej. Dostawałem też prywatnie od niego nowe jego książki z sympatycznymi dedykacjami, jak choćby nowatorską rzecz w naszej publicystyce literackiej, bo poświęconą tematyce uważanej przez pewnych „poważnych” badaczy literatury za mało znaczącą, ba, wręcz „niepoważną”. A mianowicie niewielką książeczkę zatytułowaną Wódko, wódeczko… Motyw alkoholu we współczesnej prozie polskiej (z 2001 roku). Sam przyznasz, Drogi Czytelniku, że sprawa ta nigdy u nas nie była błaha, choć oficjalnie pomijana w badaniach polonistycznych. Właściwie to do dziś…

No i oczywiście dostałem także m.in. i jego monografię literacką – Tadeusz Dołęga-Mostowicz, z roku 1987. Pierwsza to w rodzimej krytyce literackiej próba opracowania poświęconego jednemu z najbardziej popularnych autorów polskich. Pisarzowi uchodzącemu do dziś w oczach wielu krytyków, rzadziej samych czytelników, za „pierwszorzędnego drugorzędnego” (jak mawiał Witold Gombrowicz). Autora owych licznych, pisanych dla zarobku („ja nie piszę, ja zarabiam” – mówił kokieteryjnie sam Dołęga w jakimś wywiadzie prasowym), poczytnych jak wiadomo niepomiernie, sensacyjnych „powieścideł” (jak je określali współcześni mu krytycy, między innymi i w latach 30. ubiegłego wieku także i sam Kazimierz Wyka). Te i inne, liczne i na ogół niepochlebne opinie o autorze Kariery Nikodema Dyzmy, Znachora czy Prokurator Alicja Horn, tak absolutnie rozbieżne z opiniami uwielbiających go gremialnie „zwykłych” czytelników (szczególnie czytelniczek) tworzone były jeszcze w międzywojennym dwudziestoleciu. W czasie, gdy był on u progu niebywałej wręcz kariery najbardziej poczytnego i – chyba można to śmiało powiedzieć i dzisiaj – najczęściej wydawanego, najczęściej ekranizowanego, najlepiej zarabiającego pisarza polskiego tamtej epoki! Tego to już było o „wiele za wiele” dla tamtejszej opinii literackiej, zwłaszcza „szanujących się” krytyków literackich i także, co ciekawe, filmowych. Literatura popularna – obyczajowo-psychologiczna, sensacyjno-kryminalna i wszelka inna nieodwołująca się do owego podniosłego i tragicznego narodowego toposu „scenicznego gestu poety” – nie miała tutaj żadnych szans. Nie tylko na dobre i życzliwe, ale i na jakiekolwiek przyjęcie w poważnej prasie kulturalnej, łącznie z tak opiniotwórczymi wtedy w tym zakresie „Wiadomościami Literackimi”! Był wtedy, w międzywojniu, właściwie tylko jeden krytyk literacki, którego interesował problem literatury popularnej, jej znaczenia i wpływu na opinię i wyobraźnię potoczną. Chodzi o Stanisława Baczyńskiego (tak, tak, ojca poety Krzysztofa Kamila B.), który próbował coś w tej materii zmienić (był autorem nowatorskich na naszym gruncie rozpraw krytycznych o popularnej prozie detektywistycznej, w tym książki Powieść kryminalna z 1932 r.). Acz było to przysłowiowe wołanie na puszczy…

W recenzjach prasowych pisanych po wydaniu przywoływanej tutaj „monografii biograficznej” pióra Jarosława Górskiego uchodzi ona niezupełnie przecież słusznie za pierwszą poświęconą Dołędze-Mostowiczowi. Owszem: pierwszą tak pełną – zgoda, na pewno, bo Józef Rurawski nie miał przed blisko czterdziestu laty (!) możliwości dostępu do wielu zapisanych czy innych świadectw, źródeł i dokumentów, do wielu mało lub wcale nieznanych faktów z jego niedługiego wprawdzie, ale tak dramatycznie pokomplikowanego, zakończonego we wrześniu 1939 żywota (m.in. pisał o tym przed laty pochodzący z Podola prozaik Stanisław Srokowski w swej powieści dokumentalnej Ukraiński kochanek). A które to fakty udało się teraz jego następcy zebrać, opracować i na nowo skomentować. Co zresztą Jarosław Górski lojalnie podkreśla i za co sam swemu poprzednikowi dziękuje.

Kilkusetstronicowe, ogromnie ciekawie skrojone na kanwie wielu rozmaitych materii – biograficznych, historycznych, socjologicznych czy psychologicznych dociekań – ważne poznawczo dzieło Jarosława Górskiego „czyta się” jak, nie przymierzając, którąś najbardziej sensacyjną z sensacyjnych powieści samego Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Nie mam zamiaru wdawania się w szczegóły i niuanse tej fascynującej opowieści o niezwykłym życiu i karierze literackiej jego pisarskiego fenomenu i tajemnic autorskich pisarza, którego sława „czytelnicza” przetrwała bez uszczerbku te długie dziesięciolecia minione od jego śmierci wraz z jego najlepszymi utworami, z nieśmiertelną powieścią, niedocenianą nawet kiedyś jako brawurowy pisarski fresk rzucający tyle długo niedostrzeganego światła na rzeczywistość polską w ogóle, a nie samą tylko Polskę międzywojnia – Karierą Nikodema Dyzmy na czele.

Dodam tylko, że mam jedną tylko drobną uwagę edytorską. Oto Jarosław Górski posługuje się tutaj z lubością, ale i wielkim wyczuciem wagi świadectw dokumentalnych i znawstwem przedmiotu, bardzo licznymi i niekiedy długimi niebywale, choć dodam od razu ważnymi i „smacznymi” cytatami, zamiast omówieniami czy mało na ogół strawnymi streszczeniami. Fundując w ten sposób całą tę swoistą „opowieść biograficzną”, podając nam w gruncie rzeczy „surowy” materiał, jako mówiący sam za siebie, dostarczając czytelnikowi wiele arcyciekawych wiadomości i materiałów do samodzielnych przemyśleń. Mnie to bardzo przypadło do gustu. A przypadłoby bardziej jeszcze, gdyby edytor cytaty owe wyróżnić zechciał w jakiś jasny i czytelny sposób: krojem czcionki, chociażby np. kursywą, gdyż tenże czytelnik może się czasami w tej obfitości pogubić, jak i mnie się to przydarzyło parokroć…

I już naprawdę na koniec. Nie mogę się bowiem oprzeć temu, by w tym miejscu nie zacytować in extenso i z aprobatą kilku ostatnich bardzo osobistych zdań-wyznań autorskich z tej książki, będących zarazem na wpół żartobliwym „wyznaniem wiary badawczej”, i zarazem wykładnikiem najlepszym biograficznej „metody” pisarskiej Jarosława Górskiego: „Nie wiem, czy każdy autor biografii zaczyna lubić swojego bohatera, łapię się na tym, że większość wątpliwości rozstrzygam na jego korzyć, a w konfliktach, o których piszę, staję odruchowo po jego stronie. Ale ja swojego właśnie w taki sposób polubiłem. Nie był mi nigdy Dołęga-Mostowicz bliski ideowo, obcy jest mi jego system wartości, nie aspiruję do stylu życia, nawet osobiste upodobania: myślistwo uważam za barbarzyństwo, krawatów nie noszę, nigdy w życiu nie usiadłem za kierownicą samochodu, nie wiem, czy bardziej cierpiałbym z nudów, grając przez całą noc w brydża, czy przerzucając się dowcipami i kalamburami w gronie polskich literatów. A jednak swojego bohatera polubiłem jako człowieka, który wolał ludzi lubić niż nie lubić, który był ich ciekaw. Który kibicował aspiracjom żywych ludzi podobnie jak aspiracjom swoich bohaterów. I który, choć był skończonym snobem, kochał blichtr i wysoko cenił towarzystwo możnych tego świata, wolał ostatnie dni lata 1939 roku spędzić w strażnicy w Kutach i wśród żołnierzy i mieszkańców miasteczka niż w Wyżnicy po rumuńskiej stronie w towarzystwie pana prezydenta, naczelnego wodza, pana premiera, wśród niezliczonych ministrów i generałów”.

Felieton ukazał się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.

W szkole Twardowskiego marksizm był traktowany jako jedna z wielu koncepcji filozoficznych, której legitymizacją był sam fakt zajmowania się nim przez ludzi nauki. W swoim wystąpieniu inaugurującym założenie Polskiego Towarzystwa Filozoficznego w 1904 r. Twardowski stwierdził: „Jak wszystkie promienie koła, chociaż z różnych wychodzą punktów obwodu, łączą i spotykają się w środku koła, tak też i my chcemy, aby wszystkie kierunki pracy i poglądów filozoficznych w naszym Towarzystwie ku jednemu zmierzały celowi, ku wyświetleniu prawdy”. I tak rzeczywiście było, na posiedzeniach PTF były przedstawiane także referaty dotyczące materializmu dialektycznego i historycznego, a przedstawiciele marksizmu, jak choćby Stefan Oleksiuk, obronili we Lwowie także swoje doktoraty. Tadeusz Kotarbiński nie był lwowianinem i z pewnością taka otwartość mogła być dla niego zaskoczeniem, ale także okazją do zetknięcia się przynajmniej z niektórymi tezami głoszonymi przez marksistów. Trzeba tu odróżnić marksizm jako propozycję teoretyczną od marksizmu-leninizmu (komunizmu) jako pewnej praktyki politycznej, bo na temat tej praktyki nigdy pozytywnie się nie wypowiedział. Jego rezerwa miała historyczne uzasadnienie, bo na jego oczach jej zwolennicy zniweczyli dorobek pokoleń warszawskich wolnomyślicieli, dokonując przewrotu i przejmując w 1927 r. kierownictwo nad Stowarzyszeniem Wolnomyślicieli Polskich, próbując z niego zrobić narzędzie do przeprowadzenia rewolucyjnego przewrotu w Polsce. Pierwsze zetknięcie z polskim marksizmem nie było dla Kotarbińskiego zachęcające.

Mieczysław Wallis wspominał, że w prywatnych rozmowach Kotarbiński podkreślał, iż najwięcej wyniósł z zajęć prowadzonych przez Adama Mahrburga. Niewątpliwie to osoba jego nauczyciela wniosła do polskiej filozofii ubiegłego wieku powiew nowości, jakim była naukowo etyka niezależna. Kotarbiński mógł ją później skonfrontować, pracując nad swoją rozprawą doktorską poświęconą etyce angielskiego utylitaryzmu. Istniały pewne analogie pomiędzy stanowiskiem Mahrburga a nadbudowaną na ideałach pozytywistycznych etyką utylitarystyczną. Bez takich doświadczeń trudno było o inspiracje, które ostatecznie doprowadziły do sformułowania koncepcji własnej.

Wkrótce jednak, budując swoją koncepcję pansomatyzmu, Kotarbiński sięgnął do dorobku najgłośniejszego w okresie międzywojennym rosyjskiego marksisty specjalizującego się w zagadnieniach materializmu dialektycznego, Abrama Deborina. Kotarbiński był w tych studiach w pewnym sensie kontynuatorem programu pozytywizmu warszawskiego. Jego próba budowy materialistycznego systemu filozoficznego najbardziej odpowiadała jego przekonaniom oraz jego wierze w to, że błędne przesłanki prowadzą ludzi do marnotrawstwa energii i zasobów, które powinni przeznaczyć na tworzenie doskonalszych form życia społecznego. To paradoksalne, ale pomiędzy jego dążeniem a projektem klasyków marksizmu istniała zbieżność, choć sposób, w jaki zamierzali to osiągnąć, był diametralnie odmienny.

Stosunek Tadeusza Kotarbińskiego do marksizmu oddawał ponadto ambiwalentne w okresie międzywojennym usytuowanie tego kierunku filozoficznego. Istniał wówczas bowiem marksizm, który można nazwać naukowym, a jego przedstawicielami byli między innymi Ludwik Krzywicki, Kazimierz Kelles-Krauz, Władysław Weryho, Bolesław Limanowski, oraz marksizm walczący, stanowiący teoretyczną podstawę komunizmu, który reprezentował zwłaszcza Jan Hempel (1877–1937). Z pierwszym nurtem Kotarbińskiego łączyło wiele, gdyż nie stał on w istotnej sprzeczności z jego przekonaniami ukształtowanymi w znacznej mierze przez pozytywizm. Do jego przyjaciół zaliczał się założyciel „Przeglądu Filozoficznego”, a przy okazji marksista, Władysław Weryho, który był także przyjacielem Twardowskiego. Znał także na polu naukowym innych marksistów – Kazimierza Kelles-Krauza, Aleksandra Wundheilera oraz Stefana Czarnowskiego. Natomiast do marksizmu walczącego (marksizmu-leninizmu) miał stosunek wyraźnie negatywny, o czym zadecydowało zwłaszcza rozbicie przez frakcję Hempla w 1927 r. Stowarzyszenia Wolnomyślicieli Polskich. Kotarbiński wstąpił wówczas do Polskiego Związku Wolnej Myśli założonego przez tych, którzy odeszli z SWP, bo chcieli kontynuować tradycje niezależności, a nie podporządkować się wymogom walki ideologicznej. Kiedy w 1933 r. Kotarbiński dla „Slavische Rundschau” charakteryzował ówczesną filozofię polską, to wspominał tylko, że „wiatr od wschodu” przynosi „system światopoglądowy i system reguł życiowych bojowego komunizmu”. Zapewne nigdy nie przypuszczał, że ten wiatr trwale niebawem zmieni sytuację polityczną w Polsce.

W żadnym przypadku nie można jednak nazwać Kotarbińskiego zwolennikiem przedwojennego systemu rządów, gdyż jego przekonania były zawsze bliskie lewicowym ideałom. Nic zatem dziwnego, że wiązał wielkie nadzieje z polityczną odnową zapoczątkowaną po II wojnie światowej. Trzeba tu wziąć pod uwagę fakt, że polscy komuniści przejmujący władzę po 1944 r. początkowo nie głosili haseł rewolucyjnych, ale zapowiadali powrót do demokratycznego systemu politycznego. Z pewnością ujęły Kotarbińskiego zwłaszcza hasła likwidacji analfabetyzmu i powszechnego dostępu do wszystkich szczebli kształcenia. Nic zatem dziwnego, że zdecydował się objąć stanowisko rektora nowo powstającego Uniwersytetu Łódzkiego. Uniwersytet powstawał na bazie przedwojennej Wolnej Wszechnicy Polskiej. Największym problemem dla nowego rektora było pozyskanie zasobów kadrowych umożliwiających prowadzenie zajęć na poziomie uniwersyteckim na wszystkich wydziałach. Nie było to zadanie proste, bo kadry naukowo-dydaktyczne przedwojennych uniwersytetów w Wilnie (USB) oraz we Lwowie wolały prawie w całości przejść do nowo powstających uniwersytetów w Toruniu i we Wrocławiu, niż rozpraszać się po różnych uczelniach. Kotarbińskiemu udało się namówić jednak część dawnych swoich współpracowników do zasilenia kadry kierowanego przez siebie uniwersytetu. W swoim artykule promującym Uniwersytet Łódzki w 1946 r. rektor mógł się już pochwalić sześcioma wydziałami i ponad 6.500 studentami. Jeszcze wówczas Kotarbiński sądził, że dewiza „Wolność i Prawda”, zamieszczona za jego sprawą na sztandarze uniwersytetu, będzie mogła być bez przeszkód realizowana w odradzającym się polskim szkolnictwie akademickim.

Włączenie się dawnych uczniów Twardowskiego do odbudowy szkolnictwa akademickiego po II wojnie światowej nie było jakimś nadzwyczajnym wydarzeniem, ale urzeczywistnianiem ideałów pozytywistycznych o przeniesieniu kaganka oświaty tam, gdzie dotąd go nie było. Sukcesy organizacyjne Kotarbińskiego, jako rektora Uniwersytetu Łódzkiego oraz Kazimierza Ajdukiewicza w roli rektora Uniwersytetu w Poznaniu były możliwe dzięki przeniesieniu ideałów przyświecających szkole Twardowskiego do powojennej rzeczywistości naukowej. Z tej racji zapewne zgodził się potem także na posłowanie do ówczesnej namiastki parlamentu Krajowej Rady Narodowej, a następnie na objęcie funkcji prezesa Polskiej Akademii Nauk. Właśnie takie uwikłanie w struktury zarządzania nauką w państwie spotkało się z otwartą krytyką ze strony części środowisk emigracyjnych. Zarzuty emigracji nie były jednak w stanie podważyć naukowego autorytetu Kotarbińskiego, którego sam Karl Popper nazwał jednym z dwóch najwybitniejszych współczesnych filozofów. Zarzuty dotyczyły zatem legitymizowania władzy komunistycznej przez sam udział w instytucjach państwa. Notabene takie zarzuty można było wówczas postawić praktycznie każdemu profesorowi wywodzącemu się z uczelni przedwojennych.

Jako filozof Kotarbiński był krytykowany jednak przede wszystkim przez powojennych marksistów. Nie było to dla krytyków zadanie łatwe, gdyż reizm Kotarbińskiego był koncepcją materialistyczną, a zatem nie dawało się go zaatakować, posługując się argumentami o nienaukowości czy przedstawianiu poglądów dawno przebrzmiałych. Pierwszy atak na Kotarbińskiego był elementem szeroko zakrojonej próby rozprawienia się z dominacją szkoły lwowsko-warszawskiej w polskiej filozofii. W zamyśle zastąpić miał ją w tej roli właśnie marksizm. Do zadania tego wyznaczono aspirantów Instytutu Kształcenia Kadr Naukowych, dopiero co utworzonej placówki kształcącej marksistowskie kadry. Atak na szkołę rozpoczął Henryk Holland artykułem Legenda o Kazimierzu Twardowskim. W następnej kolejności zmasowanej krytyce poddani zostali Kazimierz Ajdukiewicz oraz właśnie Tadeusz Kotarbiński, którego zaatakował Bronisław Baczko w broszurze O poglądach filozoficznych i społeczno-politycznych Tadeusza Kotarbińskiego. Krytyk w konkluzji zarzucił Kotarbińskiemu, że jego filozofia w przeszłości mogła włączyć się do postępowego nurtu rozwoju nauki, bo miała punkty styczne z marksizmem, a ta szansa została zaprzepaszczona i dzisiaj znalazł się on na marginesie nauki, a na dodatek negatywnie wpływa swoimi archaicznymi pomysłami na postępową inteligencję. Oponent przyjął zatem założenie, że tylko marksizm jest koncepcją naukową, a wszelkie inne muszą się do niego upodobnić albo zostać odrzucone. Trzeba tutaj wspomnieć o tym, że niebawem, na fali przemian po Październiku 56, Baczko publicznie złożył samokrytykę i przepraszał Kotarbińskiego za swój atak. Kotarbiński, w imieniu uczniów Twardowskiego, stanął także w obronie swego nauczyciela i polemizował z zarzutami sformułowanymi przez Henryka Hollanda.

Druga odsłona ataku marksistów na Kotarbińskiego miała już miejsce po Październiku 1956, a dotyczyła rywalizacji o wpływ na dusze młodego pokolenia. Kotarbiński bowiem po wojnie był wstrząśnięty bezmiarem ludzkiego okrucieństwa i demoralizacją wielu grup społecznych, które nie zanikły także w czasach pokoju. Dlatego już w 1945 r. podjął starania reaktywowania pozytywistycznego projektu Aleksandra Świętochowskiego powołania społecznego ruchu mającego podejmować starania na rzecz poprawy moralnej kondycji społeczeństwa. Towarzystwo Kultury Polskiej, założone przez Świętochowskiego, miało zasięg ogólnopolski i miało wiele oddziałów regionalnych oraz własny organ prasowy, ale upadło przez wewnętrzne walki frakcyjne. Kotarbiński poszedł tą samą drogą i zainicjował powstanie Towarzystwa Kultury Moralnej, które miało mniej ambitne cele niż TKP, bo tylko zmierzało do poprawienia kondycji moralnej polskiego społeczeństwa. Pierwotny zamiar powołania TKM zaraz po wojnie nie został urzeczywistniony z powodu braku instytucji społecznych, które mogłyby realizować takie zadania. Kotarbiński wrócił do swego pomysłu w momencie, gdy propagowana przez niego etyka niezależna zyskała wielką popularność i w szerokim zakresie była wdrażana do praktyki edukacyjnej. W wielu instytucjach w rodzaju Towarzystwa Szkoły Świeckiej włączono ją do programu swego działania.

Ostatecznie TKM zainicjowało swą działalność w 1957 r. i szybko zyskało popularność w całym kraju. W 1959 r. zaczęło wydawać także swój organ prasowy „Biuletyn Informacyjny”. Już w pierwszym numerze Kotarbiński zakreślił program działania Towarzystwa: „wspólnymi siłami wziąć się do zwalczania jaskrawych rozpowszechnionych wad i defektów”. Idea etyki niezależnej nie była przecież pomysłem koniunkturalnym, ale zamysłem przebudowy świadomości ludzi w kierunku poprawy więzi społecznych zdeprawowanych najpierw przez mroki okupacji, a potem przez budowany na zasadach przymusu stalinowski model socjalizmu. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że była to propozycja bardzo rozsądna i dlatego tak szybko zyskała zwolenników, zwłaszcza wśród stanu nauczycielskiego.

Sukces przedsięwzięcia Kotarbińskiego wywołał alarm i poczucie zagrożenia w środowisku partyjnym, a zwłaszcza w pionie propagandowo-agitacyjnym. I znowu polskim marksistom było niezręcznie atakować wprost Kotarbińskiego z racji jego niepodważalnego autorytetu naukowego, stąd starali się głównie przeszkadzać ekspansji TKM, same ataki ograniczając do niektórych form jego działalności. Wolnomyślicielskie zaangażowanie Kotarbińskiego było powszechnie znane, podobnie jak jego związki z Towarzystwem Szkoły Świeckiej, a zatem marksistowscy oponenci zaatakowali cele, jakie przyświecały TKM, łącząc je zazwyczaj z krytyką koncepcji etyki niezależnej. W tej odsłonie marksiści mieli już swoje wykształcone kadry naukowe, stąd formułowane zarzuty miały zupełnie inną wagę niż podczas ataku Baczki z 1951 r. Dla przykładu Henryk Jankowski zarzucał Kotarbińskiemu kwestionowanie zasady sprawiedliwości społecznej w Polsce, gdyż etyka niezależna, odwołując się do idei odpłaty za doznane krzywdy, nie uwzględnia istniejącej w Polsce formuły sprawiedliwości ograniczonej przez gwarantowaną przez porządek prawny kierowniczą rolę klasy robotniczej. Ale wśród marksistów nie brakowało też zwolenników etyki niezależnej. Właśnie takie potraktowanie przez marksistów etyki niezależnej rozwijało niejako instytucjonalny parasol ochronny nad nią samą i jej twórcą. W rezultacie doprowadziło to do sytuacji, w której sami marksiści stawali się wyznawcami etyki niezależnej. Był to przede wszystkim dowód na słabość teoretyczną marksizmu, w którym nie potrafiono sformułować atrakcyjnej społecznie koncepcji etyki, a z tej racji etyka niezależna wydawała się jego zwolennikom swoistym ogniwem pośrednim prowadzącym do tego celu. Ale wśród marksistów nie brakowało też zadeklarowanych przeciwników koncepcji filozoficznych i etycznych lansowanych przez Kotarbińskiego. Jednym z nich był niewątpliwie Jarosław Ładosz, który w swej walce z koncepcją etyczną sformułowaną przez Kotarbińskiego szukał sprzymierzeńców nawet wśród etyków katolickich.

TKM ostatecznie podzieliło los inicjatywy Świętochowskiego, gdyż w jego kierownictwie znaleźli miejsce odsunięci od władzy dawni decydenci polityczni w rodzaju Władysława Bieńkowskiego. To wszystko spowodowało, że działalność Towarzystwa była coraz bardziej upolityczniona i stawało się ono swoistą odtrutką urażonych ambicji dawnych decydentów. Dlatego z początkiem lat siedemdziesiątych Kotarbiński zrezygnował z prezesowania TKM. Odsunięty od możliwości wywierania wpływu na działalność TKM Kotarbiński, choć pełnił formalnie funkcję prezesa honorowego, ograniczał się już tylko do zdawkowych życzeń i pozdrowień dla uczestników przedsięwzięć organizowanych w jego ramach. Towarzystwo zmieniało się w organizację sformalizowaną, a wydawany przez nie „Biuletyn” zyskiwał na objętości, ale treściowo stawał się informatorem z przekazami mało przydatnymi zwykłym ludziom. Na 90-lecie urodzin Kotarbińskiego poświęcono mu specjalny numer „Biuletynu” (45), w którym najwięcej miejsca poświęcono przytaczaniu treści różnego rodzaju listów gratulacyjnych. Znalazł się w nim artykuł wspomnieniowy ucznia jubilata Andrzeja Grzegorczyka, przypominający motto życiowe Kotarbińskiego „Lub czynić coś; Kochaj kogoś; Żyj poważnie”.

Piękna inicjatywa Kotarbińskiego marniała jednak w oczach, choć przetrwała swego założyciela. „Biuletyn Informacyjny” zakończył swoją działalność w połowie lat siedemdziesiątych, a towarzystwo ulegało systematycznie degradacji, choć formalnie trwało jeszcze nawet po roku 2000.

Wystąpienie Kotarbińskiego z koncepcją etyki niezależnej dotyczyło zatem wielce zaniedbanej płaszczyzny życia społecznego, co dostrzegali nawet najzagorzalsi jego przeciwnicy. Z jednej strony pochwalali jego starania, a z drugiej zachowywali głęboką rezerwę wobec tej propozycji, co związane było z obawami o zbyt szerokie jej rozpropagowanie w społeczeństwie. Ta rezerwa dotyczyła jednakowo osób związanych z obozem władzy, jak i z kościołem katolickim, gdyż oba te ośrodki dokładały wielu starań, aby zmonopolizować całą działalność w tej sferze. Z perspektywy lat można zauważyć, że koncepcja Kotarbińskiego nie była skierowana przeciwko komukolwiek, kto podejmował działania na rzecz poprawy stanu istniejącego. Kotarbiński bowiem sprzeciwiał się przeteoretyzowaniu rozważań natury moralnej, co znajdowało wyraz już w jego przedwojennych felietonach pisanych dla czasopism wolnomyślicielskich. Nie sztuką jest bowiem rozprawiać o moralności, sztuką jest być moralnym i swym postępowaniem pozytywnie wpływać na pozostałych. Precyzyjnie określał cel działań umoralniających, które nie miały być wcale nastawione na walkę z religiami, ale na uczynienie życia ludzkiego bezpiecznym, przewidywalnym i możliwie szczęśliwym. Poglądów tych nigdy już później nie zmienił.

Literatura:

  1. Baczko, O poglądach filozoficznych i społeczno-politycznych Tadeusza Kotarbińskiego, Książka i Wiedza, Warszawa 1951.
  2. Grzegorczyk, Tadeusz Kotarbiński (w hołdzie z okazji jubileuszu), „Biuletyn Informacyjny TKM” 1976, nr 45, s. 61–63.
  3. Holland, Legenda o Kazimierzu Twardowskim, „Myśl Filozoficzna” 1952,
    nr 3(5), s. 260–312.
  4. Jankowski, Prawo i moralność, KiW, Warszawa 1968.
  5. Konstańczak, Historiozoficzne dylematy Zbigniewa Jordana. Biografia twórcza emigracyjnego filozofa, Wydawnictwo Scriptum, Kraków 2022.
  6. Kotarbiński, Główne kierunki i tendencje rozwoju filozofii w Polsce, [w:] tenże, Wybór pism, t. II, PWN, Warszawa 1958, s. 743–749.
  7. Kotarbiński, O problemach kultury moralnej w Polsce, „Biuletyn Informacyjny” 1960, nr 1(2), s. 1–11.
  8. Kotarbiński, W sprawie artykułu „Legenda o Kazimierzu Twardowskim, „Myśl Filozoficzna” 1952, nr 4(6), s. 356–358.
  9. Ładosz, Marksiści i „niemarksiści”, „Współczesność” 1967, nr 7, s. 4–5.
  10. Ossowska, Przemówienie na uroczystości jubileuszowej w Uniwersytecie Warszawskim dn. 5.04.1956, [w:] Maria Ossowska (1896–1974) w świetle nieznanych źródeł archiwalnych, Wyd. Uniwersytetu Zielonogórskiego, Zielona Góra 2011, s. 113–116.
  11. Wallis, prof. Tadeusz Kotarbiński, [w:] Materiały Archiwalne Mieczysława Wallisa, Archiwum Połączonych Bibliotek WFiS UW, IFiS PAN i PTF w Warszawie, Rps 14, t. 1–3.

Autor, prof. dr hab. Stefan Konstańczak, pracuje w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Zielonogórskiego.

Mijające miesiące przynoszą informacje o kolejnych osiąganych rekordach temperatur. Jest to jeden z dowodów na ocieplanie się klimatu, a przyczyną zaistniałej sytuacji jest El Ninio. Wyjątkowy pod względem klimatycznym rok czy dwa nie przesądzają jeszcze o zmianie klimatu, ale obserwacje z 30 lat wskazują wyraźnie na istnienie tendencji wzrostowej, której nie powinno się ignorować. Tempo zachodzących zmian wydaje się szybsze niż zakładano, co oznacza, że czasu na reakcję jest coraz mniej.

Nauka wskazuje, że współczesna zmiana klimatu jest wywołana przez nadmierną ilość gazów cieplarnianych w atmosferze (GHG), za których emisję odpowiedzialny jest człowiek. Procesy naturalne takie jak np. wybuchy wulkanów, są elementem stale obecnym w przyrodzie. Mogą one powodować krótkotrwałe, maksymalnie kilkuletnie, nawet globalne zmiany, ale w długim okresie nie powodują trwałych zmian. Czynnikiem przeważającym szalę są działania człowieka. Paradoksalnie, pomimo ponad 30 lat prowadzenia globalnych działań zmierzających do ograniczenia antropogenicznych emisji GHG, globalna ilość tych gazów emitowanych do atmosfery stale rośnie. To pokazuje, że coraz bardziej oddalamy się od celów, które uzgodniono w 1992 roku w Rio de Janeiro i 2015 roku w Paryżu.

Zmiana klimatu jest problemem globalnym, który może być rozwiązany jedynie na poziomie świata. Jednakże wszelkie działania międzynarodowe nie będą skuteczne bez udziału państw. Organizacja Narodów Zjednoczonych ani żadna inna organizacja nie jest w stanie przeprowadzić skutecznej kampanii redukującej emisję gazów cieplarnianych. To państwa odgrywają kluczową rolę w procesach decyzyjnych, np. podczas konferencji stron konwencji klimatycznej. Z tego powodu na nich spoczywa odpowiedzialność za wdrożenie odpowiedniej polityki. Wymaga to jednak znaczących zmian społecznych, inwestycji oraz środków finansowych. W praktyce krótkookresowo wpływają one negatywnie na konkurencyjność gospodarczą, ponieważ państwa podążające ścieżką przeciwdziałania zmianie klimatu muszą uwzględniać koszty klimatyczne w rachunkach ekonomicznych swoich gospodarek, a więc i podmiotów gospodarujących na danym terenie. Już to samo powoduje pogorszenie konkurencyjności z obszarami, na których takich regulacji nie ma, a jeśli do tego dodamy wysokie nakłady inwestycyjne, to w wielu sytuacjach konkurencja cenowa staje się nieopłacalna. Z tego powodu wiele państw wybiera postawę gapowicza, który udaje, że podejmuje jakieś działania, a w praktyce czeka, aż inni wykonają pierwsze kroki, a on podąży za stadem w dobrze wskazanym kierunku. Problem w tym, że obecnie gapowiczów jest więcej niż skłonnych do działania i stado (ludzkość) głównie udaje, że się przemieszcza w pożądanym kierunku.

Społeczność międzynarodowa ma bardzo małe, a wręcz żadne możliwości oddziaływania na państwa-gapowiczów. Podpisanie konwencji klimatycznej jest tylko deklaracją działania, podobnie jest z różnymi zobowiązaniami podpisywanymi na konferencjach przez strony tej konwencji (tzw. COP). Za niedotrzymanie obietnic nie grożą żadne konsekwencje, a ucierpieć może co najwyżej reputacja i wiarygodność poszczególnych państw. W obliczu interesów społeczno-gospodarczych taka strata jest zazwyczaj niewielką w stosunku do innych zobowiązań państwa.

W tym kontekście warto rozważyć kwestię odpowiedzialności za zmianę klimatu. Takie podejście jest ważne, ponieważ wskazanie „winnego” umożliwia poszukiwanie rozwiązań, które byłyby skuteczne w walce ze zmianą klimatu. W przeszłości dowodzono, że to kraje wysoko rozwinięte powinny ponosić tę odpowiedzialność. W tym duchu stworzono ramową konwencję klimatyczną, w której wymieniono państwa mające odgrywać wiodącą rolę w przeciwdziałaniu zmianie klimatu. To one miały ponosić największy wysiłek redukcyjny. Uzasadnieniem dla takiego podejścia była ówczesna roczna emisja tych państw oraz szacunek tzw. skumulowanej emisji, czyli liczonej od początku pierwszej rewolucji przemysłowej. W szczególności w oparciu na tym drugim wskaźniku uznano, że to one są głównymi winowajcami obserwowanej zmiany klimatu. Ponadto państwa te mają środki i wiedzę, aby tworzyć wynalazki i wdrażać niskoemisyjne innowacje. Jednakże już od kilku lat dostępne badania naukowe wskazują, że tempo rozwoju państw rozwijających się jest tak duże, iż najprawdopodobniej przed 2035 rokiem dojdzie do zrównania się skumulowanej emisji gospodarek rozwiniętych i rozwijających się. Obecnie szacuje się, że ponad 65 procent rocznej emisji GHG jest generowane w tej drugiej grupie. To powoduje liczne spory międzynarodowe dotyczące odpowiedzialności za współczesną zmianę klimatu i brak konsensu odnośnie do działań naprawczych. Kraje rozwijające się wciąż obarczają winą za zaistniałą sytuację najbogatszych i wskazują na ich odpowiedzialność związaną z ponoszeniem kosztów niskoemisyjnej polityki rozwoju. Jednocześnie starają się one nie dostrzegać obecnej sytuacji, w której to bez udziału krajów rozwijających się nie ma szansy na wdrożenie skutecznej polityki redukcji GHG.

Kwestię odpowiedzialności najłatwiej jest opisywać w kontekście państw, bo, jak zasygnalizowałem wyżej, to one są podmiotami, które mają największą moc sprawczą. Z tego powodu co jakiś czas pojawiają się rankingi wskazujące największych trucicieli na świecie. Takie podejście jest jednak bardzo ułomne, bo czy można porównywać wielkie Chiny z malutkim Lichtensteinem? Jest to sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Z tego powodu od lat próbuje się porównywać emisję państw przez pryzmat jakiejś cechy. Zazwyczaj w tym kontekście wskazuje się na emisję per capita lub w przeliczeniu na jednostkę PKB. Zgodnie z zasadą zrównoważonego rozwoju, w której bierze się pod uwagę trzy łady, tj. gospodarczy, społeczny i środowiskowy, warto dodać do tego kryterium środowiskowe, czyli przeliczenie emisji na jednostkę powierzchni. Uwzględnienie rankingów cząstkowych zazwyczaj pokazuje, że w zależności od przyjętego kryterium odpowiedzialność państwa może być różnie traktowana. W kontekście emisji per capita Chiny, uznawane za największego truciciela świata, ustępują miejsca kolejnemu globalnemu mocarstwu, czyli USA. W ten sposób, obwiniając się wzajemnie, oba mocarstwa usprawiedliwiają swoją opieszałość w polityce klimatycznej, wskazując oponenta jako odpowiedzialnego za zmianę klimatu. Na świecie istnieje niewiele państw, których pozycja w tych niechlubnych rankingach jest wysoka niezależnie od przyjętego kryterium. W Unii Europejskiej taką pozycję zajmuje niestety Polska, która pod względem wszystkich kryteriów znajduje się w czołówce rankingów.

Zmieniająca się, w zależności od kryterium, pozycja państw na liście głównych emitentów gazów cieplarnianych powoduje, że wskazane jest liczenie zintegrowanego, zrównoważonego rankingu emisji państw. Jednakże takie rozwiązanie, choć wydawałoby się, że jest najbardziej obiektywne, nie przyjęło się w praktyce.

Problem odpowiedzialności częściowo rozwiązano w ramach Porozumienia paryskiego z 2015 roku, którego sygnatariusze zobowiązali się do osiągnięcia neutralności klimatycznej w połowie XXI wieku. Większość z nich deklaruje, że nastąpi to w 2060 roku. Jest to konkretne zobowiązanie, które należy wykonać niezależnie od sytuacji, w jakiej obecnie dane państwo się znajduje. Przy takim celu kwestia odpowiedzialności ma mniejsze znaczenie, ponieważ każde z państw musi przebyć swoją ścieżkę do celu, jednakże i w tym zakresie wiele państw wskazuje, że z punktu widzenia kryterium odpowiedzialności wypełnienie przez nie zobowiązania powinno nastąpić później niż zakładano. Wyjątkiem jest Unia Europejska, która prowadzi wspólną politykę klimatyczną, tj. zakłada osiągnięcie tej neutralności w 2050 r. na poziomie całości swojego terytorium, ale niekoniecznie we wszystkich państwach członkowskich. To może oznaczać sytuację, w której będą państwa, których zdolności do absorpcji emisji będą większe od emisji, oraz takie, których emisja wciąż będzie przewyższać zdolność do pochłaniania. To rozwiązanie jest bardziej dogodne dla państw w trudnej sytuacji emisyjnej. Wydaje się, że mechanizm takiej neutralności w skali globalnej jest niemożliwy do osiągnięcia z przyczyn politycznych.

Kwestia odpowiedzialności za emisję służy nie tylko do wskazywania winnych, ale również może przyczynić się do określenia, w jakich obszarach redukcja emisji będzie najbardziej efektywna. W tym kontekście można patrzeć na państwa, ale również na społeczeństwa. W kontekście państw wskazuje się, że grupa G-20 jest odpowiedzialna za około 75% globalnej emisji, a więc wystarczyłoby podjąć zdecydowane kroki redukcyjne w tych państwach, aby znacząco ograniczyć emisję, przy jednoczesnym pilnowaniu, aby pozostałe państwa rozwijały się bez zwiększania swojej emisji. Trudno jest jednoznacznie ocenić, czy takie działanie byłoby wystarczające, jednakże charakteryzowałoby się pewną sprawiedliwością.

W skali gospodarek kryterium odpowiedzialności może wskazywać sektory, w których działania naprawcze powinny być podejmowane priorytetowo. Takie podejście należy stosować jednak ostrożnie i analizować trzeba również możliwości sektora do wprowadzenia odpowiednich innowacji. W wielu przypadkach wprowadzenie celów redukcyjnych może wiązać się z poważnymi problemami gospodarczymi.

Problem odpowiedzialności powinien być także rozważany w kontekście społecznym. Skuteczna polityka klimatyczna opiera się na redukcji emisji gazów cieplarnianych, co może być osiągnięte jedynie poprzez podejmowanie licznych wyrzeczeń społecznych. Niejednokrotnie te wyrzeczenia powodują koszty społeczne uderzające głównie w najbiedniejszych. Za przykład można podać wprowadzanie stref czystego transportu, do których wjazd jest uzależniony od spełnienia rygorystycznych norm emisji. W praktyce powoduje to, że stare auta nie mają prawa do niej wjechać, co z reguły jest słuszne. Jednakże tak naprawdę wiele z tych starszych aut niespełniających rygorystycznych norm emisyjnych emituje znacznie mniej GHG niż nowe, duże auta. Jeśli do tego rachunku dołożymy koszt środowiskowy i emisyjny wymiany auta na nowsze, to efekt klimatyczny takiego działania może być zerowy lub nawet ujemny. Rozwiązaniem jest odpowiednia rozbudowa systemu transportu publicznego, który musi być atrakcyjny z punktu widzenia mieszkańców. Istotne jest, aby nie był on kolejnym elementem podziałów społecznych, jako rozwiązanie automatycznie skierowane do biedniejszych mieszkańców i stygmatyzujące ich. Powyższy przykład nie jest głosem przeciwko strefom czystego transportu, a jedynie podkreśleniem, że powinny być one robione w sposób zrównoważony, tj. uwzględniać koszty i korzyści w aspekcie gospodarczym, społecznym i środowiskowym.

Różnice w zamożności przekładają się również na emisję gazów cieplarnianych. Większe bogactwo wiąże się z większą konsumpcją dóbr i usług, a więc też większą emisją. Zgodnie z badaniami Oxfam i Stockholm Environment Institute, 1 procent najbogatszych ludzi na świecie emituje tyle samo GHG co 66 proc. najbiedniejszych (ok. 5 mld ludzi). Najbogatsze 10 proc. ludzkości jest odpowiedzialne za połowę emisji. Ta olbrzymia emisja jest związana zarówno z inwestycjami, jak i wystawnym stylem życia. Synonimem tego są podróże prywatnymi odrzutowcami. Liczby lotów i pokonywane odległości z roku na rok rosną, generując emisje, a nie zawsze są one uzasadnione.

Jednocześnie dostęp do bogactwa staje się kryterium zdolności adaptacji do zmiany klimatu. Bogatych stać na dostosowanie do zmieniających się warunków klimatycznych. Ich budynki są schładzane klimatyzacją, na którą biedni, przy rosnących cenach energii, nie będą mogli sobie pozwolić. Badania prowadzone w Indiach pokazują, że w Bombaju w tym samym czasie różnica temperatury pomiędzy biednymi a bogatymi dzielnicami wynosi nawet 6°C. Jest to wynikiem gęstości zabudowy i braku drzew w biednych dzielnicach. W upalne dni taka różnica ma olbrzymi wpływ nie tylko na produktywność ludzi, ale również na ich zdrowie. W warunkach zmieniającego się klimatu nawet dostęp do żywności i możliwości jej przechowywania stają się bardziej kosztowne.

Podczas ostatniego szczytu klimatycznego w Dubaju ogłoszono wycofanie się z energetyki węglowej do 2050 roku. W mojej ocenie osiągnięcie tego celu jest mocno wątpliwe, ale możliwe do zrealizowania. Jednak warto się zastanowić, czy takie działanie ma sens w świecie, w którym prawie 700 milionów ludzi nie ma dostępu do energii elektrycznej.

Trendy rozwojowe wskazują, że nierówności na świecie będą nadal rosły, powodując, że biednym będzie coraz trudniej nadganiać zaległości rozwojowe, zwłaszcza w czasie niestabilności klimatycznej, bo zmiana klimatu to nie stały, spokojny wzrost temperatury, ale gwałtowna, burzliwa zmiana warunków klimatycznych, która przede wszystkim charakteryzuje się niepewnością. W tym kontekście wydaje się, że wskazane jest zrewidowanie dotychczasowych sposobów postrzegania odpowiedzialności za klimat zarówno na poziomie państw, jak i społeczeństw. Na tym pierwszym powinno się odejść od podziału na państwa wysoko rozwinięte i rozwijające się na rzecz wskazania emitentów i konsumentów emisji. W dobie gospodarki globalnej przypisywanie emisji do terytorium w momencie, gdy jest ona związana z produkcją przeznaczoną na eksport, jest mało zasadne. Przypisanie odpowiedzialności do produktów i ich przepływów umożliwiałoby powiązanie emisji z konsumpcją i w większym stopniu obciążałoby bogatych, którzy mają dużo większy udział w globalnej emisji GHG. Takie podejście wymaga konsensu międzynarodowego, zmiany postrzegania rozwoju, wartości i narzędzi ekonomicznych. To już jest jednak inną historią.

Dr Konrad Prandecki – adiunkt w Instytucie Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej – Państwowym Instytucie Badawczym, wiceprzewodniczący Komitetu Prognoz Polskiej Akademii Nauk. Zajmuje się studiami nad przyszłością, gospodarczymi aspektami ochrony środowiska i teorią ekonomii z tego zakresu.

Tytuł Wojna nowego wieku? Agresja Rosji przeciw Ukrainie 2022–2023 sugeruje opracowanie poświęcone analizie strategicznych i wojskowo-technicznych aspektów wojny rosyjsko-ukraińskiej. Zwłaszcza, że pracę Andrzej Małkiewicza i Piotra Szymańca opublikowano w serii Bitwy / Taktyka, jej objętość jest doprawdy solidna (ponad pięćset stron), a treść wzbogacona o mapy i szkice. Wszystko to zapowiada, że mamy do czynienia z analizą drobiazgową i pogłębioną.

W rzeczywistości książka dwóch naukowców ma charakter rozprawy politologicznej, dokumentującej. Opracowanie Małkiewicza i Szymańca jest pierwszą wydaną w Polsce publikacją książkową, która całościowo i w miarę szczegółowo opisuje nie tylko przebieg działań wojennych w pierwszym roku wojny rosyjsko-ukraińskiej. Zawiera także bardzo szeroką prezentację okoliczności politycznych sprzed 24 lutego 2022 roku (tj. przed napadem Rosji na Ukrainę) oraz uwarunkowań ekonomicznych, wojskowych i technicznych obu państw. Prezentuje też opis systemów politycznych Rosji i Ukrainy z przedstawieniem sylwetek czołowych aktorów scen politycznych włącznie. Natomiast opis sytuacji na froncie obejmuje chronologicznie okres od lutego 2022 roku do marca 2023 roku.

Główną zaletą opracowania jest właśnie kompleksowość tematyczna oraz bogata baza informacyjna. Dla czytelnika, który nie zajmuje się zawodowo stosunkami międzynarodowymi, nie śledzi szczególnie uważnie i dociekliwie wydarzeń na froncie rosyjsko-ukraińskim oraz nie zna politycznego podglebia konfliktu, książka może być bardzo cennym źródłem wiedzy o charakterze popularyzatorskim i informacyjnym.

To, co stanowi o zalecie opracowania, jest równocześnie jego największą wadą. Autorzy, powodowani ambitnym zamiarem opowiedzenia o wojnie Rosji przeciwko Ukrainie możliwie jak najdokładniej, zgromadzili bowiem ogromną ilość informacji. I zetknęli się z trudno rozwiązywalnym problemem agregacji wszystkich danych, usystematyzowania ich w kolejności znaczenia w jednolitej matrycy według precyzyjnie określonych kryteriów oraz z konsekwentnym użyciem spójnej metodologii i jednorodnych narzędzi badawczych. Rzeczywiście, nieprostym zadaniem jest – stosując tę samą metodologię – opisać jednakowo skomplikowaną grę geopolityczną, a także przemiany polityczne, ekonomiczne i społeczne w obu państwach, jak i dynamiczną sytuację wojenną.

Wydaje się, że koherencji metodologicznej posłużyłoby przynajmniej ujednolicenie terminologii oraz wprowadzenie bardziej rygorystycznej dyscypliny w zakresie stosowanych definicji. Stwierdzenie „wojna hybrydowa, czyli wojna asymetryczna” nie jest prawdziwe i wprowadza w błąd – są to dwa różne pojęcia na określenie dwóch różnych typów działań. We fragmentach próbujących zdefiniować charakter autorytarnych systemów politycznych na części obszaru byłego ZSRR Autorzy używają różnych określeń, zapominając o dobrze już ukorzenionym w nauce terminie „reżimy neopatrymonialne”. Takich luk i niespójności pojęciowych można znaleźć wiele. Autorzy często przywołują wydarzenia z najnowszej historii obszaru postsowieckiego. Jednakże charakterystyka i oceny niektórych z tych wydarzeń budzą niekiedy spore wątpliwości. Przykładowo, wojna między Armenią a Azerbejdżanem 1992–1994, w której armie obu państw bezpowrotnie straciły po ok. 25% liczebności swoich sił zbrojnych, a działania prowadzone były na szeroką skalę i z użyciem broni ciężkiej, została określona przez Autorów jako konflikt niskiej intensywności, co jest mocno mylące. Wydaje się także nie odpowiadać prawdzie charakterystyka wydarzeń w Kazachstanie w styczniu 2022 roku jako wystąpienia sił demokratycznych, zdławionego przez interwencję wojsk OUBZ. Podczas gdy w istocie mieliśmy tam do czynienia z zamachem stanu na tle spontanicznych protestów o charakterze ekonomicznym. Powyższe uwagi nie odnoszą się do głównego tematu opracowania. W moim przekonaniu, z wielu takich didaskaliów należałoby zrezygnować, co nie wpłynęłoby ujemnie na całość przekazu, zmniejszałoby natomiast ryzyko popełnienia błędów faktologicznych czy interpretacyjnych.

Cennym z kolei wzbogaceniem kontekstu historycznego i geopolitycznego, znakomicie pomagającym w zrozumieniu tła wydarzeń, byłoby umiejscowienie wojny rosyjsko-ukraińskiej w sekwencji konfliktów na obszarze byłego ZSRR, które stanowiły nieodłączny element formatowania przestrzeni posowieckiej. Takie ujęcie pozwoliłoby także wydobyć nie tylko różnice (kulturowe, ekonomiczne, polityczne i każde inne) między Ukrainą i Rosją, co Autorzy – kierując się zapewne aktualną poprawnością polityczną – akcentują, lecz także ogromne podobieństwa, objaśniające wiele z przyczyn wojny i jej przebiegu.

Opisując przyczyny i okoliczności wybuchu wojny rosyjsko-ukraińskiej 2022 roku, Autorzy nie wyjaśniają czytelnikowi, według jakich kryteriów je dobrali i uporządkowali ani jaką rolę odegrał każdy z powodów, dla których doszło do konfliktu zbrojnego na bezprecedensową skalę. Wydaje się, że z ogromną korzyścią dla opracowania byłoby, gdy Autorzy poświęcili więcej uwagi i miejsca, jeśli nie analizie, to chociażby wnikliwemu opisowi sytuacji geopolitycznej Rosji i Ukrainy, ich doktrynom politycznym oraz grze dyplomatycznej poprzedzającym bezpośrednio wybuch wojny. O ile należy przyklasnąć opinii Autorów, że celem Putina nie jest odbudowa Związku Sowieckiego (a więc państwa federacyjnego, wewnętrznie mocno zróżnicowanego, opierającego się na ideologii ponadnarodowej), lecz mocarstwa wzorowanego na imperium Romanowych (scentralizowanego, autorytarnego, nacjonalistycznego), o tyle brak wyczerpującego opisu interesów dzisiejszej Rosji, jakimi postrzega je Putin i rządząca na Kremlu elita, jest poważnym błędem. Możemy nie zgadzać się ze współczesną rosyjską interpretacją tych interesów, lecz musimy mieć je na uwadze, ponieważ to one stoją za konkretnymi działaniami Federacji Rosyjskiej.

Opis działań i sytuacji wojennej na froncie jest wybiórczy i fragmentaryczny z oczywistych powodów: wojna wciąż trwa i Autorzy mogli objąć swoją uwagą tylko pierwszy rok wojny od lutego 2022 do marca 2023. Po wtóre, bazowali na otwartych źródłach informacji, które w warunkach wojny mają charakter tyleż informacyjny, co manipulacyjny. Ponieważ większość danych pochodzi z mediów i stron internetowych, a przestrzeń wirtualna (zwłaszcza gdy dostawcy informacji są stronami konfliktu) rządzi się swoimi regułami, nie ma praktycznie możliwości weryfikacji wiarygodności przekazywanych komunikatów. Może dlatego Autorzy w ogóle zrezygnowali z próby oceny swoich źródeł.

Dla mnie największym niedostatkiem opracowania jest brak pogłębionej analizy zarówno przyczyn konfliktu, jak i wniosków, wypływających z przebiegu wojny, w tym postępowania aktorów sceny międzynarodowej. Książka Andrzeja Małkiewicza i Piotra Szymańca jest pracą obszerną i cenną, ale wyłącznie deskrypcyjną. Opisuje, wylicza, nazywa – ale nie objaśnia. Unika roztrząsania znanych nam już gorzkich prawd, niekorzystnych zjawisk, niepokojących tendencji. To bardziej kronika wojny niż wynik badań naukowych. Praca potrzebna, lecz niesatysfakcjonująca.

 

Robert Smoleń, redaktor naczelny „Res Humana”: Spróbujmy zastanowić się, jak będzie wyglądał świat po wojennej zawierusze. I jak powinniśmy się do tego nowego świata przygotować. W tej chwili oczywiście nie wiemy, kiedy i czym skończy się rosyjska wojna w Ukrainie, i czy konflikt nie rozleje się na inne państwa i regiony. Żeby móc się do czegoś przygotować, trzeba jednak przyjąć jakieś założenia. W którymś momencie działania na froncie w końcu ustaną. Jeśli Zachód będzie konsekwentnie wspierać Ukrainę, to nie zwycięstwem wojsk Putina. Ale też nie spektakularną wiktorią Kijowa. Nie będzie to również porozumienie pokojowe w duchu Paryskiej Karty Nowej Europy KBWE z 1990 roku. Zapewne więc czeka nas okres ochłodzenia w stosunkach europejskich, koniec czasów dywidendy pokoju. Wyczerpana Rosja nie będzie mogła ani chciała atakować kolejnych krajów, a już zwłaszcza członków NATO. Będzie jednak próbowała odtwarzać swój potencjał. Trzeba nastawić się na politykę powstrzymywania i odstraszania.

Aby ją dobrze rozpocząć, należałoby, moim zdaniem: po pierwsze, na lipcowym szczycie w Waszyngtonie zaprosić Ukrainę do Sojuszu Atlantyckiego. Zaproszenie – to oczywiście jeszcze nie członkostwo. Po drugie, w szybkim tempie i z dobrą wolą, choć bez przymykania oczu i chodzenia na skróty, prowadzić negocjacje w sprawie akcesji Ukrainy (i Mołdawii) do Unii Europejskiej. Czy Moskwa jakoś zareagowałaby na te dwa gesty? Trzeba takie ryzyko rozważyć pod wszystkimi możliwymi kątami; dziś intuicyjnie obstawiłbym, że skończy się na odpowiedzi wyłącznie werbalnej. Po trzecie, kraje europejskie muszą głębiej sięgnąć do sakiewki i zwiększyć swoje wsparcie dla Kijowa. Zablokowanie przez republikanów z obozu Donalda Trumpa 61 miliardów dolarów na ten cel – i to na wiele miesięcy – pokazuje, że nie można polegać tu wyłącznie na strumieniach pieniężnych i sprzętowych z USA. To będzie kosztować, ale stać nas na to. Wspólnie stanowimy jeden z najbogatszych regionów świata. Po czwarte, po zakończeniu lub zamrożeniu walk trzeba będzie utrzymać reżim sankcyjny przede wszystkim odcinający rosyjskie firmy państwowe i prywatne od zachodnich technologii i kapitału. Na długo. To kluczowe, by nie dopuścić do odbudowy agresywnych zdolności Kremla. I w końcu – Unia Europejska powinna stworzyć swoją strategiczną autonomię, tożsamość obronną. Nawet jeśli w listopadzie wybory wygra Joe Biden, nie będziemy mieć gwarancji, że za kolejne cztery lata ktoś pokroju Trumpa nie zajmie Owalnego Gabinetu. Musimy więc zwiększyć wydatki na siły zbrojne (lepiej przez jakiś czas płacić na nie dwa, trzy czy cztery procent PKB, niż później – długo po dziesięć). Wyznaczyć jednostki we wszystkich państwach członkowskich, ukompletować je, doposażyć, wypracować wspólne procedury tzw. C3I (najlepiej po prostu przyjąć te natowskie) i je solidnie wyćwiczyć. Zlikwidować braki w systemie obronnym takie jak niezdolność do szybkiego przerzutu na dalekie odległości, niechęć do dzielenia się informacjami wywiadowczymi itp. Dobrze, że powstaje European Sky Shield, nasza „żelazna kopuła”. Trzeba także realnie skoordynować europejską produkcję zbrojeniową.

Skuteczność tego systemu będzie wymagać szybkiego podejmowania decyzji. Będzie musiała powstać prawdziwie unijna polityka zagraniczna. I w ogóle UE będzie musiała się zmienić – choćby po to, by móc przyjąć nowych członków, nie tylko demokratycznych wschodnich sąsiadów, ale i kraje Bałkanów Zachodnich.

Czy to wszystko jest, Panów zdaniem, trafne? I czy jest realne?

Prof. Roman Kuźniar, Uniwersytet Warszawski: Ja także ogłosiłem swój pięciopunktowy plan w artykule w „Rzeczpospolitej” pod koniec grudnia ubiegłego roku. Najpierw trzeba wygrać wojnę – taki jest jego pierwszy punkt. I on jest, można powiedzieć, bardzo defetystyczny. Od listopada 2022 roku mówiłem, że tu się nic nie zmieni. To, co się zaczęło jak II wojna światowa, zgoda, stało się I wojną światową, zgoda. I wiemy doskonale, że na froncie zachodnim przez trzy lata nic się nie zmieniło. Tu nawet mniej: Rosjanie w ostatnich miesiącach odzyskali powierzchnię wielkości mojego powiatu – krośnieńskiego. Rosjanie, chcemy czy nie, uważają, że mają obecnie inicjatywę strategiczną, że ją przejęli po nieszczęsnej, niepotrzebnej kontrofensywie ukraińskiej. Zawsze byłem jej przeciwnikiem, uważałem, że nie ma najmniejszych szans powodzenia. Nawiązując do metafory i doświadczenia leśników czy myśliwych – zwierzę złapane we wnyki odgryza łapę po to, żeby uratować wolność i życie. Ukraina w moim przekonaniu nie miała i nie ma w tej wojnie szans na odzyskanie terytorium, które utraciła w pierwszych miesiącach 2022 roku. Trzeba z tego wyciągnąć wnioski. Jeszcze rok temu one mogły być korzystniejsze z punktu widzenia ułożenia spraw dla samej Ukrainy i dla tej części świata. W tamtym czasie można było, myślę, łatwiej uzyskać dobre warunki zamrożenia frontu. Wagon w Compiègne, żadnego Wersalu! Dlatego, że z bandytami na Kremlu nie da się zawrzeć żadnego traktatu pokojowego ani prowadzić negocjacji pokojowych. Nikt z nimi nie będzie poważnie rozmawiał, ponieważ wiemy, że to są szubrawcy, kłamcy – nie dotrzymują żadnego słowa. Natomiast wojskowi mogą się porozumieć. Tak było chociażby w konflikcie kosowskim.

W tej chwili Rosjanie nie będą skłonni ani do rozmów, ani do kompromisu, który satysfakcjonowałby Ukraińców oraz Zachód. W związku z tym rysuje się kontynuacja tej krwawej łaźni, jaka ma tam miejsce. Przebieg tej wojny teraz jest niedobry, ale zakładamy, że zdążymy Rosjan zatrzymać, żeby nie zajęli kolejnego obszaru wielkości powiatu. Potrzebny jest trwały rozejm i uszczelnienie granicy: Linia Maginota musi być po jej zachodniej stronie, nie po rosyjskiej. Czyli – najpierw zamrożenie, potem ubezpieczenie. W pewnej perspektywie Ukraina może stać się członkiem NATO, ale może być bezpieczna nawet bez tego, jeżeli zbudujemy tę Linię Maginota, osłonimy Ukrainę przed atakiem z nieba i jeżeli tam wejdziemy. Natomiast możemy wyobrazić sobie Ukrainę w Unii Europejskiej. Przecież Cypr jest w niej bez sporego kawałka swojego terytorium. Mołdawia, jeśli zostanie przyjęta, to bez Naddniestrza. Także Ukraina może wejść bez „Zadnieprza”.

Innym – szerszym – problemem jest to, jak świat będzie wyglądał po zakończeniu starć. Póki wojna trwa, tego nie wiem, ponieważ nie wiemy, czy jest ona wstępem do czegoś większego. Są tacy, którzy twierdzą (osobiście nie popieram tej tezy), że konflikt w Ukrainie rozpoczął wojnę światową, która już się toczy. Dzisiaj nie ma nikogo, kto byłby zainteresowany wielką wojną. Oddaliło się ryzyko chińskiej próby siłowego zajęcia Tajwanu. Dla Pekinu Ukraina jest okazją do symulacji ewentualnej reakcji Ameryki i całego Zachodu na taką próbę. I Rosjanie się nie sprawdzili. Xi Jinping nie zostawi Putina na lodzie, ale już wie, że nie może powtórzyć jego manewru. Moskwa zaś chce usankcjonowania planu minimum, jakim jest zajęcie pewnej części terytorium dawnego ZSRR, przywłaszczenie jej oraz wasalizacja Ukrainy.

Ale jak wiemy, na drzwiach MID-u [MSZ Rosji – przyp. red.] przybito dwie kartki. Dwa traktaty – nawet nie projekty; „Macie je podpisać” – zażądano. Oczywiście to były non-startery, jak to się mówi w języku dyplomatycznym. Tego nie można było podjąć. O co chodziło w tych traktatach? O co chodzi w myśli strategicznej Putina? Raz, zbieranie ziem ruskich; dwa, szara strefa tutaj, w Europie Środkowej; i trzy, większa zmiana porządku międzynarodowego – przejście od porządku liberalnego do brutalnej, nagiej, wielobiegunowej teraz power politics. To jest jego imaginarium.

Taki był jego zamiar. Po sposobie wyjścia Stanów Zjednoczonych z Afganistanu sądził, że ma do czynienia z cieniasami, ze Sleepy Joe’m. Uwierzył Trumpowi! To miało być coup de grace, ostatnie uderzenie w porządek liberalny – zabieracie się, teraz przechodzimy do porządku power politics, gdzie kto decyduje? Tacy jak my – bandyci na czele wielkich mocarstw. Miało to być przyspieszenie tego przejścia: nie bawimy się już w te wszystkie normy, wartości. Będzie tak, jak my chcemy. I sądzili, że to zostanie przyjęte także w Europie Zachodniej, bo przecież oni w daleko idącym stopniu skorumpowali Europę Zachodnią.

Ale gdy nagle niedźwiedź zaryczał i pokazał swoje straszne oblicze, to po stronie zachodniej doszło do otrzeźwienia. Biden się odwinął. Mamy do czynienia z interesującą konsolidacją Zachodu na każdym poziomie. Unia Europejska daje 50 miliardów euro. NATO – 100 miliardów dolarów, mówi Stoltenberg; ile będzie w tym środków amerykańskich, nie wiemy (chodzi o fundusz, który ma być zatwierdzony na lipcowym szczycie w Waszyngtonie). Nawet gdyby wrócił Trump, to byłoby tu takie założenie, że damy sobie radę, musimy się zbudować. „Jeśli zechcesz, to się dołącz, ale niczego nie narzucaj. Nie mów nam, że musimy szybko się podpisać pod jakimś kompromisem z Rosją”. Bo czyim kosztem odbyłoby się zakończenie wojny w 24 godziny, które zapowiada Trump? Najpierw Ukrainy, potem Europy. To nie wchodzi w grę. Europejczycy mężnieją. Wolno to trwa, ale jednak mężnieją. Mamy Napoleona w spódnicy w osobie Ursuli von der Leyen, Niemcy się ożywili, jest Tusk i Macron.

Adam Olechowski, nauczyciel akademicki, dziennikarz; oficer rez. WP: Przede wszystkim uważam, że na Ukrainę należy spojrzeć w kontekście szerszym, globalnym. A tu widzimy, że kształtuje się nowy ład międzynarodowy, w którym główną rolę mogą odgrywać Chiny. W pewnym alegorycznym sensie Chiny są bowiem bliżej, niż nam się wydaje. W 2009 roku w Chongqingu pokazano mi określony mianem „jedna rzeka, trzy oceany” projekt połączeń lądowych i morskich do różnych miejsc na świecie, między innymi do polskiego Szczecina. Obecnie projekt ten zyskał swoje ucieleśnienie w stanowiącej dla Chin priorytet ekonomicznej inicjatywie „Pasa i szlaku”. Ważnym punktem na tym szlaku jest właśnie Ukraina. Przykładem może być leżący koło Odessy terminal morski Piwdennyj. Może dlatego chiński konsulat w Odessie prezentuje się okazalej niż niejedna ambasada. Jego wygląd może być swego rodzaju dowodem chińskiego zainteresowania Ukrainą. Na pewno więc po zakończeniu wojny rosyjsko-ukraińskiej Pekin będzie chciał mieć tu coś do powiedzenia. Oczywiście nie można zapominać o stosunkach łączących Chiny i Rosję. To między innymi ważna także z militarnego punktu widzenia współpraca w zakresie nawigacji satelitarnej, a także rosnąca sprzedaż chińskich ciężarówek do Rosji. Samochody ciężarowe są przecież sprzętem podwójnego militarno-cywilnego zastosowania. Transport wojskowy, szczególnie w strefach przyfrontowych, oparty jest właśnie o samochody ciężarowe.

Mówiąc o Ukrainie, musimy też uwzględnić także wątek regionalny – turecki. W tejże Odessie prężnie działają tureckie firmy budowlane. Można powołać się także na porozumienie między carem a sułtanem, w którym była mowa, iż jeżeli Rosja nie będzie w stanie utrzymać Krymu to kontrolę nad nim przejmie Turcja.

Na przyszłość Ukrainy nie możemy patrzeć wyłącznie z perspektywy interesów Europy. Nie możemy zakładać, że Europa będzie odgrywała tam decydującą rolę. Musimy liczyć się także z tym, co powiedzą inni i co będą chcieli tam ugrać.

Co się tyczy tej wojny – jej porównanie do I wojny światowej nie jest tak do końca właściwe. Każda epoka ma swoje wojny. Pewną analogią wydawać się może pozycyjny charakter działań zbrojnych. Ale ta wojna toczy się przecież także na innych płaszczyznach. Przede wszystkim na płaszczyźnie informacyjnej. W tym kontekście mowa jest już o wojnie kognitywnej, której celem jest zamknięcie nas w wytworzonej przez przeciwnika bańce informacyjnej. Wojna ta toczy się także w cyberprzestrzeni. W pewnym sensie jest ona tajna – o wielu atakach cybernetycznych, także i na nasz kraj, nie wiemy, bo nie jesteśmy o nich informowani, chociażby dlatego, żeby nie wywoływać niepotrzebnej paniki. W dodatku ataki takie prowadzone były na długo przed lutym 2022 roku, m.in. na sieć energetyczną w Kijowie w 2015 i 2017 roku. Cechą obecnej wojny są także zmasowane ataki rakietowe na infrastrukturę krytyczną. Kolejną rzeczą odróżniającą obie wojny jest szerokie wykorzystanie dronów, zarówno tych latających, jak i pływających. Ciekawostką może być fakt, że pierwsze doświadczenia ze sterowanymi radiem samolotami prowadzone były właśnie w latach I wojny. W latach trzydziestych w ZSRR prowadzono także prace nad sterowanymi radiem czołgami, tzw. teletankami.

Inną specyfiką tej wojny jest obecność w szeregach walczących armii obcych najemników – zarówno po stronie Ukrainy (która nadaje im nawet czasowe obywatelstwo), jak i Rosji. W przypadku Rosji nie chodzi tylko o osławioną Grupę Wagnera, lecz także o walczącą po stronie Donieckiej Republiki Ludowej tzw. Interbrigadę (brygadę międzynarodową), w szeregach której znajdują się ochotnicy z Francji i Niemiec. Nawiązanie do walczących w hiszpańskiej wojnie domowej 1936 roku po stronie Republiki Hiszpańskiej brygad międzynarodowych nie jest przypadkowe. Sugeruje ono bowiem, iż – tak jak wtedy – przeciwnikiem międzynarodowych ochotników są faszyści.

Reasumując, trudno powiedzieć, jak potoczą się sprawy. Żartobliwie mówiąc, nie powiedziałby nam tego nawet wspomagany przez czarnego kota i wyposażony w szklaną kulę jasnowidz. Trzeba więc być przygotowanym na różne scenariusze rozwoju sytuacji. Nawet te najbardziej dla nas niekorzystne.

Zdzisław Jacaszek, wiceprezes Stowarzyszenia Współpracy Polska-Wschód: Niepokoi mnie oddziaływanie tego, co się obecnie dzieje, na kondycję społeczeństwa. Jakimi narzędziami się posługiwać, żeby uniknąć, a przynajmniej złagodzić długofalowe negatywne tego efekty? Czy edukacja, która jest nie tylko naszą polską słabością, ale i europejską, jest zdolna łagodzić te skutki? Jak można modelować działania kultury, żeby można było nieagresywnie wchodzić w sferę mentalności, przeciwstawiając się narastaniu lęków i wywoływaniu złych emocji? Bo to, że agresja propagandy była (od czasów Greków), jest i będzie – tylko raz bardziej, raz mniej nasilona – jest oczywiste. Doktor Olechowski napomknął jednak o agresji w świadomość. Warto będzie na ten temat rozpocząć kiedyś nową rozmowę.

Zbigniew Wróbel, przedsiębiorca i menedżer (m.in. b. prezes PKN Orlen SA, wiceprezes PepsiCo na Europę Centralną i Wschodnią), autor artykułu Zjednoczone Stany Europy. Marzenie, fikcja czy cel? na reshumana.pl: Bardzo małą uwagę przywiązujemy do najważniejszego moim zdaniem tematu – zjednoczenia Europy. To, co teraz powiem może będzie trywialne, ale warto przypomnieć: świat liczy się tylko z silnymi. A my w Europie prowadzimy pozorną grę zjednoczeniową. Handlujemy wewnętrznie, troszeczkę sobie pomagamy, ale od dłuższego czasu proces integracji jakby się zatrzymał. Jasne, że siły środkowe będą ten proces hamować. Jasne, że daleko nam do ekumenizmu etnicznego. Jasne, że tożsamość, nacjonalizmy i obyczajowe ograniczenia… Wszystko to wiemy. Ale zjednoczenie to dzisiaj imperatyw naszego przetrwania. To warunek sine qua non zbilansowania ekonomiczno-militarnego świata z Europą – inaczej dokona się ono bez niej. My, jako Europa, musimy akcelerować procesy integracyjne w sposób bardziej zorganizowany, zdeterminowany, ale i formalny. To jest główny cel na dziś, a w szczególności na czas powojenny. I powtórzę za Konfucjuszem, nie będę tu nowatorski, że każda wielka podróż zaczyna się od pierwszego kroku. A my przestaliśmy iść. Zatrzymaliśmy się, akceptując status quo, podczas gdy rydwany „czarnych rycerzy” gnają do przodu…

Druga kwestia, którą chcę poruszyć: świat po wojnie będzie wymagał wykonania paru ruchów, które będą niezbędne, choć nam się nie podobają. Będziemy musieli poczynić jakieś ustępstwa wobec Chin, uznać ich odmienność także w postrzeganiu praw człowieka, bo dzisiaj to jest jeden z głównych graczy w globalnej polityce. Powinniśmy wykazać się większą aktywnością w docenianiu tego partnerstwa i szukaniu tego, co nas może łączyć – a nie karcić… Chiny mają oczywiście swoje problemy wewnętrzne, ale Xi Jinping zaczyna tworzyć cesarstwo w kierunku „Państwo Środka do środka”, jednocześnie zbrojąc się i zajmując ekonomicznie całe obszary południowego Pacyfiku i Afryki. Dlatego musimy być przygotowani na „coś”. Obserwując wojnę w Ukrainie Chińczycy trochę cofnęli się w sprawie Tajwanu – co wcale nie oznacza, że już nie chcą dokonać aneksji. Ja uważam, że oni to zrobią – tylko poczekają. Lepiej się przygotują, wyciągną wnioski… Jak to w Chinach.

Putin szuka sojuszników wśród podobnych sobie. My też to robimy. Ale powinniśmy też neutralizować tych, do których potencjalnie pójdzie Rosja. W tym Chiny, Koreę Północną. Zmniejszać presję i polaryzację w obliczu zagrożenia wojnami kontynentalnymi. Jak mawiają Amerykanie: dbaj o swego klienta, bo kto inny zadba…

Kolejną sprawą jest niezbędne dozbrojenie państw wschodniej flanki (czyli nas), żeby wyrównać, a nawet przewyższyć stan zabezpieczenia militarnego w porównaniu z pozostałymi krajami dojrzałej cywilizacji natowskiej. Bo to my, sąsiedzi Rosji, jesteśmy frontem! Tu przebiega linia frontu! I to u nas powinno być najwięcej, najsilniej i najnowocześniejszej, żeby trzymać tę granicę w ryzach, gdy przyjdzie taka potrzeba. Mówi się o tym, ale nic się nie robi; no, dobrze – teraz zaczyna się coś robić. Co w tej sprawie wykona główny rozgrywający w NATO, okaże się, jak Trump zostanie prezydentem. Obawiam się, że zostanie. Niedawno spędziłem miesiąc z Amerykanami z tak zwanej górnej półki, ludźmi rozsądnymi, odnoszącymi sukcesy w biznesie – i oni mówią, że Trump musi wygrać! Ponieważ niezbędne jest przywrócenie od nowa supremacji najważniejszych wartości (wiadomo jakich), które w Stanach Zjednoczonych zostały zagubione.

I ostatnia rzecz, którą musimy po wojnie osiągnąć, to wygrana w tak zwanym skoku technologicznym. W energetyce, AI, cyberprzestrzeni. Ostatnim obszarem w nauce i gospodarce, który nie rozwinął się w ciągu ostatnich stu lat, jest energetyka. Jak my chcemy lecieć na Marsa i zdobywać kosmos, skoro nie umiemy pozyskać i użyć energii w sposób radykalnie odmienny od tego, czym dzisiaj dysponujemy? Ale to się wydarzy! Podejrzewam, że my w tym gronie wszyscy coś wiemy – o wodorze, kosmicznej plazmie, kolejnych jądrowych eksperymentach. A gdzieś tam są ludzie, którzy wiedzą dużo więcej i nad tym pracują. To jest niezbędne dla ludzkości i jej uniwersalnej przyszłości.

Co musi się wydarzyć, żeby ta wojna się skończyła? Musi zostać osiągnięty kompromis, o którym wszyscy wiedzą, tylko wstydliwie o tym nie mówią. Powoli opinia publiczna na świecie dostrzega, że cel długoterminowego osłabienia Rosji jest niemal osiągnięty. Ale niezależność Ukrainy w jej niedawnym kształcie wydaje się tak bardzo zagrożona, że utrzymanie jej wschodnich regionów i Krymu może wkrótce przestać być warte traconych istnień ludzkich (nawet nie ponoszonych nakładów finansowych, chociaż one też nie są do pominięcia). Póki jeszcze można, zanim Trump się rozpanoszy, trzeba przyłączyć do Unii Europejskiej pozostałą część Ukrainy. I włączyć ją do tego procesu, o którym przed chwilą mówiłem – integracji Europy, i zakończyć tę wojnę. A potem się martwić, jak te utracone terytoria odzyskać. Bo za chwilę nawet to nie będzie nam dane. Powtórzę za klasykiem: w polityce najmniej trwałe są sojusze i granice. Jeśli powstałaby Zjednoczona Europa, granice przestałyby być problemem – i to jest problem Putina.

Władysław Sokołowski, Wydawnictwo „Poznanie”, b. ambasador RP w Kazachstanie: Ta wojna nie zaczęła się 22 lutego 2022 roku, nie zaczęła się w roku 2014, ani nawet w momencie, kiedy Ukraina ogłosiła niepodległość. Ta wojna być może trwała wcześniej, jeszcze za czasów Związku Radzieckiego. Formułuję tę hipotezę na podstawie analiz, jakie przez wiele lat regularnie pisałem w Instytucie Studiów Wschodnich. Szukałem różnic, rozbieżności interesów, zderzeń między Rosją a Ukrainą i innymi krajami postradzieckimi. Powstała z tego dość duża mapa takich zjawisk i rozbieżności. Tylko że ta wojna trwała wtedy w innej postaci. W końcu 2013 roku te zmagania przyjęły obrót dobry dla Putina. Ówczesny prezydent Ukrainy Janukowycz wracał z Pekinu, od którego dostał 3 miliardy dolarów. W Soczi spotkał się z Putinem, który postawił mu warunki: wchodzimy w 26 projektów, tj. zajmujemy najważniejsze z punktu widzenia gospodarki obiekty. To był m.in. Dniepr (rakiety), Mikołajów (stocznia). Janukowycz się na to zgodził. Ale wkrótce potem był Majdan i te projekty upadły. Zmierzam do tego, że ta wojna się skończy w wymiarze militarnym, ale w istocie będzie trwała nadal. Podczas moich wielu wyjazdów, spotkań, rozmów widziałem, że ta wojna jest w umysłach części elit rosyjskich: „My musimy Ukrainę odzyskać”. I dzisiaj z kimkolwiek byśmy rozmawiali, nawet z przebywającymi za granicą przedstawicielami antyputinowskiej opozycji, usłyszymy: „Krym jest nasz”.

Zdzisław Raczyński, dyplomata, pisarz, redaktor „Res Humana”: Czy wojna w Ukrainie będzie momentem zwrotnym w budowie Unii Europejskiej, wymuszając takie zmiany w funkcjonowaniu UE, które przyniosą organizacji nową jakość? Wojna toczy się u granic Unii, ma bezprecedensowy co do skali charakter i już spowodowała niespotykane wcześniej decyzje i działania UE. Niemniej, oczekiwania, że wojna ukraińsko-rosyjska doprowadzi do wojskowo-technicznej, geopolitycznej i politycznej autonomii strategicznej Unii, nie wydają się uzasadnione.

Jeśli zdystansujemy się od europocentrystycznego oglądu świata, to wojna w Ukrainie wciąż ma regionalny charakter, jest jednym z konfliktów lokalnych. Jej destrukcyjny dla porządku światowego charakter wynika z tego, że agresorem jest Rosja, jedno z mocarstw jądrowych o globalnych ambicjach, a w konflikt pośrednio zaangażowane są USA i państwa UE. W tym znaczeniu jest to pełnoskalowa proxy war XXI wieku, która przywołuje podobieństwa do dwudziestoletniej wojny amerykańsko-wietnamskiej w poprzednim stuleciu.

Po dwóch latach od dnia rosyjskiej pełnowymiarowej agresji 24 lutego 2022 roku oczywiste staje się, że strony stawiają w wojnie cele – Rosja: całkowity podbój Ukrainy; Ukraina: pełne oswobodzenie Krymu i Donbasu – które są nierealistyczne do osiągnięcia. Zatem rozstrzygnięcie nastąpi najprawdopodobniej przy stole rozmów, gdy osiągnąwszy pewne zdobycze terytorialne Rosja napotka na ultymatywną czerwoną linię, wyznaczoną przez Zachód, który z kolei będzie skłonny uznać określone nabytki Rosjan. Wynika z powyższego, że jednym z wymiarów wojny – a z globalnego punktu widzenia, problemem kluczowym – jest przyszły status i wpływy Rosji, ponieważ samo istnienie niepodległej Ukrainy jako państwa sojuszniczego Zachodu nie może już być przekreślone.

Gdy rozwiały się iluzje krótkotrwałego pokoju światowego i ostatecznego triumfu demokracji, powstał problem, jak określić rozchybotany system stosunków międzynarodowych. Nie był to już system dwubiegunowy, ale też hegemonia Stanów Zjednoczonych nie była totalna i niekwestionowana, a kontury nowego porządku nawet nie majaczyły jeszcze we mgle. Wówczas to porządek światowy definiowano trochę jak Boga w teologii prawosławia – przez negację. Ład międzynarodowy określano jako nieprzewidywalny, niestabilny, niepewny, niebezpieczny. W następstwie agresji Rosji na Ukrainę niebezpieczeństwo i nieprzewidywalność porządku światowego się pogłębiły. Ale poprzez kurz wojny wyłaniają się zarysy nowego ładu.

Niezależnie od wyniku wojny i Rosja, i Ukraina pozostaną elementami ładu europejskiego. Zachód stanie wobec zadania, w jaki sposób wkomponować oba państwa w system europejski. Ponieważ Rosja, jako państwo jądrowe, nie może być pokonana, musi być osłabiona na tyle, aby ograniczyła, przynajmniej na kilka dziesięcioleci, swoją zdolność do ekspansji. Nie zamykajmy oczu na tę oczywistość, że dla Rosji (historycznie, od czasów powstania Rusi Moskiewskiej) posiadanie głębi strategicznej na trzech głównych kierunkach było zawsze niezmiennym aksjomatem jej polityki zagranicznej. Oczywiście nie należy utożsamiać pojęcia głębi strategicznej tak, jak pojmuje je rosyjska doktryna, z banalną szarą strefą bezpieczeństwa; to różne pojęcia. Osłabienie Rosji, a zapewne także względne osłabienie całej Europy, w tym UE, przesunie ciężar ciężkości na megakontynencie euroazjatyckim w stronę Chin. Światowy system stosunków międzynarodowych ponownie będzie ciążył w stronę bipolaryzmu, z USA i ChRL jako biegunami, gdyż doświadczenie historyczne uczy nas, że tak zorganizowany świat nie jest wprawdzie lepszy, ale bardziej stabilny i przewidywalny niż ryzyko polianarchii.

Mirosław Słowiński, pisarz, producent filmowy: Nie wiem, czy pytanie, które się w naszej dyskusji bardzo często przewija – jak się ta wojna skończy? – ma optymistyczną odpowiedź. Niedawno generał Andrzejczak, były szef Sztabu WP, publicznie stwierdził, że Rosjanie wyciągnęli wnioski ze swoich porażek i że uczą się szybciej od swoich przeciwników. Ukraina tę wojnę przegrywa. Nie tylko ona, ale również Europa i NATO są w tej chwili, mówiąc krótko, w głębokiej defensywie.

Pytaniem, które tutaj powinno się pojawić, jest: jakie są tego skutki dla nas? Martwimy się Europą, Ukrainą, Rosją, a trochę mało było tutaj wątku polskiego. Osobiście uważam, że absolutnie kluczowe jest pytanie, czy tak naprawdę mamy wiarygodnych sojuszników na wypadek, gdyby doszło do ekstremalnie trudnego konfliktu. Obserwując naszą politykę zagraniczną, miałbym pewne wątpliwości.

Proszę panów, większość ziemi ukraińskiej jest pod kontrolą wielkich oligarchicznych koncernów zachodnioukraińskich. Moja teza jest taka, że ich interes w wejściu do Unii Europejskiej jest co najmniej wątpliwy. Oni robią teraz biznes życia, ponieważ nie mają żadnych rygorów, które nałożyłaby na nich Unia.

Historia ma swoje brutalne prawa. A jakie my mamy gwarancje, że świetnie wyszkolona armia ukraińska, opanowana przez Rosję, nagle nie stanie się naszym przeciwnikiem? Nie wiemy, jak to będzie, ale wiemy, czego się w Ukrainie nie mówi. Prezydent nigdy nie zająknął się w sprawach poważnych rozliczeń polsko-ukraińskich. Te braki wypowiedzi powinny być w naszej polityce traktowane z dużą powagą. Dlaczego nie brać pod uwagę scenariuszy skrajnie niekorzystnych dla nas? Nawet jeśli by je traktować jako historyczne political fiction.

Prof. Andrzej Małkiewicz, Uniwersytet Zielonogórski, współautor książki pt. Wojna nowego wieku? Agresja Rosji przeciw Ukrainie 2022–2023[1]: Z tym głosem muszę popolemizować. Po pierwsze, choć – jak w każdym kraju – i w Ukrainie można znaleźć takich, którzy nie widzą interesu w członkostwie w UE, to nie ulega wątpliwości, że jej władze prowadzą intensywne rozmowy w tej sprawie i dokonały już pod tym kątem wiele zmian swoich przepisów wewnętrznych. Jej przywódcy zapewniają – a osoby z kierownictwa UE to potwierdzają, że w wielu miejscach Ukraina spełnia unijne wymagania. Choć oczywiście wojna w tym przeszkadza. Z pozostałymi tezami też nie do końca się zgadzam, ale żeby nie przedłużać odniosę się tylko do jednej: rozliczenie przeszłości. Z ich perspektywy zbrodnia wołyńska nie była wielkim problemem. Oni tego nie rozumieją. Jestem historykiem, a dodatkowo, ponieważ moja rodzina pochodzi z Wołynia, mam też pewne moralne prawo do tego, aby wyrazić pogląd, iż na świat nie należy patrzeć przez pryzmat dawnych dziejów ani poprzez wariatów, którzy nie rozumieją dnia dzisiejszego; patrzmy na interesy! Inaczej nie powinniśmy współpracować z Niemcami, Węgrami, Szwecją, Litwą… Interes Ukrainy polega na jak najlepszych stosunkach z Polską i z Unią Europejską, a interes polski polega na jak najlepszych stosunkach z Ukrainą. Patrzmy w przyszłość.

Robert Smoleń: Ja także muszę zareagować w tym punkcie. Za bezpodstawne uważam kwestionowanie wiarygodności naszych sojuszy. Co się tyczy aspiracji społeczeństwa ukraińskiego do przynależności do UE, to najlepszym ich dowodem był drugi Majdan, na którym ludzie za tę sprawę ginęli. Jeśli chodzi o pytanie, czy ukraińska armia – która po wojnie bez dwóch zdań będzie jedną z najlepszych armii w Europie – nie zwróci się przeciw nam, to najtwardszą tego gwarancją będzie włączenie Ukrainy do struktur euroatlantyckich. I powiem też, że moim zdaniem kiedyś bardzo będziemy się wstydzić, jako naród, jednostronnego wprowadzenia embarga na produkty ukraińskie (zresztą przy złamaniu podstawowych zasad funkcjonowania wspólnego rynku). Zamknęliśmy granicę, przeszkadzając w ten sposób zaprzyjaźnionemu państwu w przeciwstawianiu się brutalnej agresji. Jest mnóstwo mechanizmów, którymi można było skuteczniej wesprzeć rolników – w sumie nieliczną grupę – którzy finansowo tracili na zniesieniu ceł.

Piotr Szymaniec, profesor Akademii Nauk Stosowanych Angelusa Silesiusa w Wałbrzychu, współautor książki pt. Wojna nowego wieku? Agresja Rosji przeciw Ukrainie 2022–2023: Mam pewną wątpliwość wobec określenia, jakie tu padło, że wojna w Ukrainie jest dla Chin wojną peryferyjną. Ten konflikt być może wpycha Rosję w objęcia Chin, do którego to wepchnięcia Rosja już wcześniej sama była przygotowana mentalnie, kierując się w ten obszar Eurazji. Bo rosyjska wizja bezpieczeństwa i jej polityka zagraniczna miała i ma wychylenie w kierunku południowego podbrzusza – Chin, Indii. Putin i jego reżim sam się pozycjonuje właśnie w tym rejonie geograficznym czy geopolitycznym świata. Więc być może w tej chwili Chiny zdobywają pozycję drugiego hegemona na świecie.

Józef Bryll, prezes Stowarzyszenia Współpracy Polska-Wschód: Serdecznie dziękuję wszystkim panom. Swoimi głosami potwierdzili panowie przynależność do zdroworozsądkowej elity, zdolnej do korygowania pewnych rzeczy zachodzących w naszej Rzeczypospolitej. Gratuluję też autorom książki, która wywołała tę dyskusję. Gdy to będzie możliwe, chcielibyśmy odbyć drugi akt tego spotkania w takim gronie. Dziękuję.

[1] Zob. recenzję na str. 114–116.

 

Niezależne media publiczne służą obywatelom, społeczeństwu i państwu, ale przede wszystkim demokracji. Media publiczne uzależnione przez formację polityczną, ideologię czy religię prezentują jednostronną wizję świata, antagonizują społeczeństwo i zwykle służą władzy autokratycznej lub wspierają budowę takiej władzy. Zasady prawa medialnego strzegące niezależności mediów publicznych były przez lata niekorzystnie zmieniane, by za czasów rządów PiS zupełnie przestać obowiązywać.

KRRiT do naprawy

Należy sięgnąć po zasady prawne zabezpieczające niezależność mediów z ustawy o radiofonii i telewizji w pierwotnym kształcie, wyeliminowane w późniejszych nowelizacjach.

Pierwszą z nich była rotacyjna wymiana jednej trzeciej składu KRRiT co dwa lata. Przyjęcie rozwiązania, że rządząca formacja wybiera cały skład Rady na całą kadencję posłużyło jej politycznemu uzależnieniu. Drugą zasadą było utrzymanie niezależności członków władz mediów publicznych od organu powołującego. Wybrani członkowie mieli wolne mandaty, nie kierowali się żadnymi instrukcjami. Wybierali członków rad nadzorczych spółek mediów publicznych, którzy po wyborze nie byli od nich uzależnieni i samodzielnie wybierali zarządy tych spółek. Nadzór KRRiT dotyczył przede wszystkim programu i przestrzegania innych wymogów ustawowych. Członkowie zarządów mieli również wolny mandat, niezależny zarówno od prezydenta, parlamentu, jak i członków KRRiT.

Biorąc to wszystko pod uwagę, należy przede wszystkim rozwiązać Radę Mediów Narodowych jako organ niezgodny z Konstytucją, co stwierdził wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 13.12.2016 roku w sprawie powoływania władz mediów publicznych. Kompetencje kadrowe RMN powinny wrócić do KRRiT – jako ciała konstytucyjnego. KRRiT nie spełnia jednak teraz wymogów niezależności opisanych na gruncie europejskiego prawa medialnego, jest skrajnie uzależniona politycznie, nie prowadzi nadzoru regulacyjnego zgodnie z wymogami ustawy. Działa w oparciu o pozaprawną koncepcję „pluralizmu” mediów, zgodnie z którą media publiczne sprzyjały rządzącym prowadząc batalię z komercyjnymi. Toteż należy mocą ustawy rozwiązać obecną Radę i powołać nową. Trzeba przy tym zwiększyć do sześciu liczbę jej członków (co rozwiąże problem większości wymaganej przy decyzjach koncesyjnych), przywrócić rotacyjną wymianę 1/3 jej składu osobowego co dwa lata oraz rozważyć społeczny system wysuwania kandydatów na członków Rady.

W celu umocnienia kolegialnego charakteru Rady należy zapisać w ustawie wymóg, aby wszystkie decyzje administracyjne jej przewodniczącego były następstwem uchwały Rady. Przewodniczący nie mógłby wydawać np. decyzji o ukaraniu nadawcy bez uchwały kolegium, czy nawet – jak to się zdarza – bez jej wiedzy. Oznaczałoby to też, że przewodniczący nie mógłby odmówić podpisania decyzji, za którą nie głosował, a która uzyskała w głosowaniu wymaganą większość.

KRRiT powinna wyłaniać w otwartych konkursach członków rad nadzorczych spółek mediów publicznych. Kandydatów mogłyby desygnować organizacje społeczne, związki twórcze, izby gospodarcze. Za właściwe trzeba uznać wnioski grupy ekspertów, spisane przez Karola Kościńskiego w materiale pt. Media obywatelskie – założenia ustawy o mediach służby publicznej z listopada 2023 roku. Prace Rady winny stać się jawne, powinna ona być otwarta na dyskurs z rynkiem medialnym. Jednak propozycję sformułowaną w powyższym opracowaniu, aby Radę można było odwołać po odrzuceniu sprawozdania rocznego tylko przez dwie izby parlamentu lub jedną izbę po potwierdzeniu przez prezydenta RP, należałoby odrzucić – sprzyjałoby to próbom odwołania Rady przy układach politycznych stwarzających taką możliwość.

Finansowanie mediów publicznych

System opłat abonamentowych jest w założeniach solidarną daniną publiczną wspomagającą ważny interes publiczny. W praktyce okazał się on niewydolny, źle egzekwowany i niemoralny. W istocie abonament płacą tylko ci, którzy w przeszłości zarejestrowali odbiorniki, często osoby starsze, emeryci. Oni także płacą kary nałożone przez Pocztę Polską, która pobiera opłaty abonamentowe w przypadkach, gdy z różnych powodów życiowych przerwą płacenie. Nie istnieje sprawny sposób sprawdzenia faktu posiadania odbiornika „gotowego do użycia”. Z ustawowej definicji odbiornika wynika, że wszyscy (lub prawie wszyscy) powinni płacić opłatę abonamentową. W praktyce robią to zwykle ci, którzy najmniej korzystają z internetu, a wręcz osoby wykluczone cyfrowo. Tę niesprawiedliwą opłatę utrzymał PiS przez cały okres sprawowania władzy. Głównie dlatego, że stanowiło to wygodny pretekst, aby media publiczne finansować z budżetu pod pozorem rekompensaty za ubytek opłat na skutek zwolnienia z tej powinności poszczególnych grup społecznych w latach minionych, bez ekwiwalentu we wpływach abonamentowych.

Co gorsza, wszystko wskazuje na to, że nie ma sposobu reaktywowania sprawnego, akceptowanego społecznie systemu abonamentowego. Abonament powinien być ustawowo zniesiony, a zaległości tych, którzy niegdyś zarejestrowali odbiorniki, powinny zostać umorzone wobec braku możliwości egzekucji rzeczywistych zobowiązań tych osób, które nigdy go nie płaciły.

Propozycja wspomnianego dokumentu Media obywatelskie…, aby abonament zastąpić niższą, powszechną składką audiowizualną (którą objęci byliby podatnicy, czyli osoby pracujące lub prowadzący działalność gospodarczą) nie wydaje się właściwa. Dla rodzin, w których kilku dorosłych pracuje, suma składek audiowizualnych mogłaby okazać się wyższa, niż obecny „rodzinny” abonament. Poza tym należy spodziewać się silnego oporu wobec tej powinności, która dla dwóch trzecich dorosłych, niepłacących nigdy abonamentu, byłaby – może niedotkliwą – jednak nowością.

W tym stanie rzeczy wydaje się, że media publiczne powinny być finansowane z budżetu państwa. W ostatecznym rozrachunku nie ma przecież różnicy, czy płacimy podatek (quasi-podatek) bezpośrednio, czy pośrednio. System finansowania mediów publicznych powinien być tak skonstruowany, żeby gwarantować niezależność finansową tych mediów. Nie powinien opierać się na nakładach na media publiczne określanych w corocznej ustawie budżetowej, w której ich wysokość może być zależna od interesu politycznego większości parlamentarnej. Lepsze wydaje się być ustawowe zobowiązanie ministra finansów do przekazania na rachunek mediów publicznych (prowadzony przez KRRiT) odpisu od prognozowanych, kwartalnych wpływów z PIT i CIT, w określonym z góry procencie. Faktyczna należność byłaby korygowana podczas ustalania następnej, kwartalnej kwoty. Taki system byłby niezależny od konfiguracji politycznej i opinii aktualnego ministra.

Status prawny nadawcy publicznego

Nie ma wystarczających powodów do zmiany statusu prawnego mediów publicznych jako spółek skarbu państwa, z nadzorem właścicielskim odpowiedniego ministra i z wyłączeniem spraw programowych z obszaru jego kompetencji. Minister powinien zachować prawo do powoływania jednego członka rady nadzorczej celem bieżącego nadzoru na sprawami finansowymi spółki i jej kondycji ekonomicznej. Jego kodeksowe uprawnienia powinny być uzupełnione prawem do zgłaszania w ciągu roku obliczeniowego (niezobowiązujących władze spółki) uwag finansowo-ekonomicznych i propozycji z tego zakresu. Sposób ich wykorzystania byłby oceniany przez walne zgromadzenie.

Dotychczasowym, niestety ledwie dostrzegalnym problemem mediów publicznych, była ich komercjalizacja, prowadzona zwykle pod płaszczykiem realizacji powinności publicznych. Media publiczne walczą o miejsce na rynku, kierując się tymi samymi parametrami, co media komercyjne, czyli oglądalnością i wysokością wpływów reklamowych. Widać to przede wszystkim w przypadku rynku telewizyjnego, na którym od lat ścierają się trzy grupy telewizyjne związane z TVP, TVN i Polsatem. Rzecz w tym, że zgodnie z prawem europejskim pomoc publiczna przysługuje tym przedsiębiorcom, którzy realizują przedsięwzięcia niekoniecznie opłacalne rynkowo, ale ważne ze względów społecznych. Media publiczne korzystają z preferencji finansowych jedynie dlatego, że realizują (a w bieżącym stanie rzeczy – powinny realizować) programy trudniejsze, o wyższej wartości merytorycznej, warsztatowej lub estetycznej, bardziej specjalistyczne lub odpowiadające potrzebom tzw. kultury wyższej. Niczego złego nie ma w muzyce disco polo (szczególnie odpowiednio dawkowanej), ale konkurowanie w tym obszarze z komercyjnymi stacjami świadczy o kompletnym niezrozumieniu powinności służby publicznej i zasad finansowania mediów. Zapisy ustawy o radiofonii i telewizji, dotyczące programów mediów publicznych, okazały się niewystarczające. Potrzebne jest zatem bardziej precyzyjne określenie, jakie konkretne potrzeby społeczne powinny zaspokajać media publiczne i jakim programom powinny być one przypisane. Trzeba rozważyć kwestię zapisów precyzujących jakość programów (audycji) publicznych. Ze swojej natury takie wymogi są trudno weryfikowalne, dlatego bardziej precyzyjne kryteria oceny programowej powinny dotyczyć kanałów tematycznych. Ich tematyka jest bowiem obecnie przypadkowa, raczej dyktowana poszukiwaniem nisz rynkowych lub koniecznością utylizacji reklam.

Struktura mediów publicznych

Interesująca wydaje się propozycja z opracowania Media obywatelskie… dotycząca tego, by połączyć regionalne rozgłośnie radiowe Polskiego Radia i wojewódzkie oddziały TVP. Powstałyby silne, wojewódzkie ośrodki medialne, bliskie koncepcji społeczeństwa obywatelskiego i Polski samorządnej. Taka konwergencja pozwoliłaby na oszczędności administracyjne i organizacyjne. Kwestią do ustalenia pozostaje utrzymanie nazw tych jednostek jako znanych i uznanych na rynku marek. Według tej propozycji nowe podmioty medialne miałyby wspólny portal internetowy. Obecna warszawska centrala TVP z siedzibą na ulicy Woronicza w Warszawie pozostałaby stacją ogólnopolską. Podobnie jak Polskie Radio z siedzibą na stołecznej ulicy Malczewskiego, które ma krajowy zasięg.

Ogólnopolskie media publiczne powinny być nadawcami kilku programów, dyktowanych potrzebami społecznymi, określonymi w ustawie. W przypadku telewizji publicznej mogłyby to być trzy ogólnokrajowe, wielotematyczne, rozsiewane naziemnie (również w innych formach przekazu)i powszechnie dostępne programy:

– Program I – informacyjno-publicystyczny, poświęcony bieżącym wydarzeniom i poznaniu ich istoty w kontekście politycznym, ekonomicznym, gospodarczym, historycznym i narodowym;

– Program II – kulturalno-rozrywkowy, poświęcony sztuce, teatrowi, filmowi, muzyce (kulturze wyższej);

– Program III – społeczno-obywatelski, poświęcony aktywności społecznej, gospodarczej i kulturalnej małych ojczyzn, czyli miast, miasteczek i wsi.

Program III powinien być efektem współpracy programowej z koncesjonowanymi nadawcami lokalnymi.

Programy telewizji publicznej powinny być objęte zasadą must carry – must offer i mieć zagwarantowane pierwsze miejsca w zestawieniu stacji do wyboru przez abonenta. Również liczba kanałów tematycznych powinna być określona. Mógłby to być m.in. kanał naukowo-edukacyjny, którego zadaniem byłoby np. przygotowanie wraz z właściwym ministerstwem zdalnej edukacji dzieci i młodzieży na wypadek szczególnych okoliczności. A także kanał poradnikowo-zdrowotny, realizujący też zadania z zakresu zdrowia publicznego, oświaty seksualnej oraz propagowania zasad higieny i zdrowego odżywiania się. Ponadto oczywiście kanał sportowy, wraz z utrzymaniem zasady obowiązku transmisji naszych reprezentacji narodowych czy reprezentantów w imprezach najwyższej rangi. Warto byłoby utrzymać program Polonia, którego kształt powinien powstać w porozumieniu z Ministerstwem Spraw Zagranicznych.

Media publiczne w nowym kształcie powinny jednak zachować obecne prawa do reklam, wówczas groźba ich komercjalizacji byłaby mniejsza. Przerwy reklamowe nie powinny być uciążliwe dla widzów i słuchaczy. Rozważyć można zakaz reklam w weekendy i święta. Niekomercyjny charakter mediów publicznych skutkować może większym zróżnicowaniem treści reklam zlecanych różnym nadawcom. Wydaje się, że reklamy centralnych urzędów administracji państwowej i rządowej powinny być obligatoryjnie zamieszczane w mediach publicznych, finansowanych ze środków obywateli-widzów. Byłaby to pewna nowość, wprowadzająca jasność przekazu rządowego i uniemożliwiająca w pewnym sensie propagandę. Rozważyć należy możliwość uwzględnienia dochodów z reklam w wysokości środków przekazywanych z budżetu państwa. W związku z tym w ustawie medialnej trzeba byłoby uwzględnić dyspozycję prawną do wydania przez KRRiT rozporządzenia precyzującego podmioty zobligowane do zamawiania reklam u nadawców publicznych.

Skończyć z centralizmem!

Słabością polskiego rynku informacji jest jego centralizm. To po części efekt próby narzucenia społeczeństwu ideologicznej wizji państwa i umocnienia władzy stojącej na straży tej wizji. W praktyce działo się to kosztem społeczeństwa obywatelskiego i społeczności samorządowych, lokalnych. Tym należy tłumaczyć ustawową marginalizację małych nadawców lokalnych, którzy zgodnie z prawem traktowani są na równi z największymi, także międzynarodowymi, nadawcami komercyjnymi. Stąd wszystkie wymogi prawne i obciążenia, które nie mogą być pokryte z dochodów z lokalnych, płytkich rynków reklamowych. Koncesjonowani nadawcy lokalni to fenomen polskiego rynku telewizyjnego. Często swe istnienie zawdzięczają pasji, a wręcz poświęceniu konkretnych osób w służbie lokalnej społeczności. Pomimo faktu, że wymogi art. 21. ustawy o radiofonii i telewizji nie dotyczą lokalnych stacji, w praktyce zadania publiczne są realizowane przez nie w większym stopniu, niż w przypadku telewizji publicznej. Wydaje się, że obecnie, gdy doceniamy wartość społeczeństwa obywatelskiego i lokalnych społeczności, lokalni nadawcy powinni być objęci nowymi regulacjami prawnymi.

W ustawie medialnej należy uwzględnić definicję mediów lokalnych. Mogłaby ona precyzować je np. jako nadawców wielotematycznych koncesjonowanych programów telewizyjnych, związanych z lokalną społecznością, działających na rynkach o potencjalnej liczbie odbiorców nieprzekraczającej miliona (zasięg techniczny). Jeśli tacy nadawcy wykażą na ustalonej próbie programowej, że ponad 60% ich programu obejmują informacje, publicystyka i relacje o treści lokalnej – powinny nabywać prawa do podpisywania kart powinności, podobnie jak nadawcy publiczni, którzy to corocznie czynią i są zeń finansowo i merytorycznie rozliczani. Tym samym mieliby możliwość podpisania również umowy z trzecim programem TVP, którego społeczno-obywatelski charakter opierałby się na materiałach i treściach pozyskanych w drodze tej współpracy. Rozwiązanie takie pozwoliłoby utrzymać podmiotowy charakter finansowania programów misyjnych, z wykorzystaniem procedur już istniejących.

Sprawa nadzoru

Należy powołać nowy, oddzielny podmiot zajmujący się szeroko pojętą obsługą mediów publicznych, niezależnie od zadań programowych. W pewnym sensie byłby on wzorowany na rozwiązaniu funkcjonującym w Stanach Zjednoczonych, gdzie istnieją: NPR (National Public Radio) oraz CBP (Corporation for Public Broadcasting) i PBS (Public Broadcasting Sevice). Zakres obsługi powinien być przedmiotem dyskusji – na pewno nie chodzi o cenzurę, która konstytucyjnie jest w Polsce zakazana. Powinnością nadawcy publicznego powinien pozostać głównie program, a inne powinności, które mogą być prowadzone przez podmiot obsługujący media publiczne w sposób bardziej efektywny i ekonomiczne uzasadniony, powinny być mu powierzone. Mogłaby to być spółka Skarbu Państwa, podległa ministrowi kultury i dziedzictwa narodowego, której zadaniem byłoby np. ustalenie w porozumieniu z nadawcami publicznymi niezbędnej dla ich potrzeb bazy produkcyjnej i emisyjnej oraz zagospodarowanie lokali i sprzętu ponadwymiarowego (poprzez sprzedaż, wynajem, przystosowanie do własnych potrzeb). A także produkcja lub obsługa programów radiowych i telewizyjnych, na zamówienie lub z własnej inicjatywy, po cenach promocyjnych dla nadawców publicznych, zaś rynkowych – dla nadawców komercyjnych. Wreszcie bieżąca obsługa emisji programów mediów publicznych w oparciu o umowy z operatorami telekomunikacyjnymi oraz usługi telemetrii. Osiągnięto by tą drogą stan oddzielenia technicznej materii od treści. I zburzono przy okazji „bizancjum środków trwałych”, które powinny być inaczej niż dotychczas zagospodarowane.

Rady programowe i dziennikarze

Dotychczasowe doświadczenia pokazują małą efektywność rad programowych, z których w nowych rozwiązaniach legislacyjnych należy zrezygnować. Nie ma potrzeby przenoszenia sporu politycznego do mediów publicznych ani swoiście rozumianego nadzoru polityków nad medialnym przekazem. Mogłoby je zastąpić jedno społeczne ciało (typu „rady wrażliwości społecznej”), złożone ze znawców medialnych, ekspertów i autorytetów moralnych w liczbie kilkunastu osób, działające przy KRRiT, oceniające wybrane programy na zlecenie Rady lub z własnej inicjatywy. KRRiT byłaby zobligowana do upowszechniania stanowiska tego ciała, choć nie powinno ono być dla Rady obligujące.

Niezwykle ważnym problemem jest status dziennikarza mediów publicznych, który po 8 latach poprzednich rządów szoruje po dnie i z trudem odzyskuje obecnie znaczenie. Wykonywanie tego zawodu powinno wiązać się z wysokim prestiżem społecznym i zawodowym, bycie propagandystą powinno być zarezerwowane dla innej profesji. Należy w ustawie medialnej określić wymogi formalne i deontologiczne stawiane dziennikarzom mediów publicznych. Po okresie stażowym dziennikarz powinien otrzymywać nominację na dziennikarza mediów publicznych, być może także składać przysięgę wierności służbie publicznej przed KRRiT. Z nominacją powinny wiązać się stosowne apanaże zawodowe; adekwatne zarobki, gwarancja pracy (niemożność zwolnienia z wyjątkiem zawinionych ciężkich naruszeń dyscypliny pracy), świadczenia socjalne, szkolenia. Również utrata tytułu dziennikarza mediów publicznych powinna być dotkliwa, a nawet stygmatyzująca. W mediach publicznych nie byłoby możliwości podpisywania kontraktów „gwiazdorskich” – jako wyjątkowo obrzydliwej patologii czasu przeszłego dokonanego.

Nakreślona tu koncepcja nie jest ostateczna ani kompleksowa. Wskazuje jedynie na kluczowe zagadnienia wymagające interwencji ustawodawcy. A jest pora po temu – obecna ustawa o radiofonii i telewizji, mimo swoich wielkich zalet, jest aktem matuzalemowym, wymagającym zmiany. Wierzę, że można tego dokonać, wychodząc naprzeciw nowym czasom.

Witold Graboś, członek KRRiT w latach 1995–2001 i 2010–2016.

Tegoroczne wybory samorządowe – wbrew większości sondaży przedwyborczych – nie przyniosły zasadniczych zmian na polskiej scenie politycznej. Pod pewnymi względami były one powtórzeniem wyborów parlamentarnych z października zeszłego roku (pierwsze miejsce Prawa i Sprawiedliwości, ale większość uzyskana przez koalicję demokratyczną, wyraźny podział na miasto i wieś oraz jeszcze bardziej wyraźny wpływ wykształcenia na wybór opcji politycznej). Buńczuczne wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego o rzekomym zwycięstwie brzmią w tym kontekście niepoważnie. W sejmikach wojewódzkich stan posiadania Prawa i Sprawiedliwości skurczył się do co najwyżej pięciu województw – w podlaskim utrzymanie się PiS u władzy zależy od tego, jak zachowa się jedyny radny wybrany z listy Konfederacji. Koalicja Obywatelska umocniła swą wiodącą pozycję, ale musi też mieć świadomość tego, że w dziesięciu województwach rządzić może jedynie w koalicji z Trzecią Drogą, w tym w jednym (łódzkim) także z udziałem Lewicy. Natomiast bezspornym powodem do zadowolenia dla koalicji demokratycznej jest sukces jej kandydatek i kandydatów w wyborach prezydentów miast.

Z tak zarysowanego obrazu sceny politycznej wynikają wnioski dla wszystkich głównych ugrupowań politycznych. Stosunkowo najprościej wyglądają one dla tak zwanej Zjednoczonej Prawicy. Nie poniosła ona druzgocącej klęski, co wróżyły jej dość liczne sondaże, ale nie zdołała wydobyć się z zapaści politycznej, którą spowodowała przegrana w październikowych wyborach. Czeka ją niemal pewna porażka w czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego, spotęgowana tym, że ten rodzaj wyborów zawsze przyciąga liczniej wyborców lepiej wykształconych, wśród których Prawo i Sprawiedliwość nie cieszy się popularnością. W nieco dalszej perspektywie są też przyszłoroczne wybory prezydenckie, które będą stanowiły dla prawicy poważny problem, między innymi dlatego, że w odróżnieniu od Koalicji Obywatelskiej nie ma ona w tej chwili kandydata tak znanego i popularnego, by mógł liczyć na sukces. Obóz prawicowy będzie więc trwał na pozycjach silnej, ale politycznie izolowanej opozycji, co w nieco dalszej perspektywie może prowadzić do jego dekompozycji, zwłaszcza w przypadku odejścia prezesa Kaczyńskiego.

Koalicja Obywatelska i oba ugrupowania Trzeciej Drogi ponownie przekonały się, że tylko działając razem, mają szansę na sukces. To się zapewne nie zmieni, gdyż istnieje w Polsce centrum polityczne, zbyt konserwatywne, by stopić się w jedną formację z przesuwającą się na lewo Koalicją Obywatelską, a zarazem zbyt silnie przywiązane do wartości demokratycznych, by sprzymierzyć się z Prawem i Sprawiedliwością. Współpraca KO i Trzeciej Drogi jest i pozostanie warunkiem obrony polskiej demokracji przed recydywą populistycznego autorytaryzmu i utrzymania silnej pozycji Polski w Unii Europejskiej. Współpracy tej może jednak zaszkodzić rywalizacja o stanowisko prezydenta. W wyborach 2020 roku Szymon Hołownia zajął trzecie miejsce, znacznie ustępując liczbą uzyskanych głosów Rafałowi Trzaskowskiemu. Gdyby teraz te dwa ugrupowania zdołały się porozumieć i wystawić wspólnego kandydata, byłoby to gwarancją ich sukcesu – zapewne już w pierwszej turze. Nie można jednak wykluczyć, że dojdzie do powtórnej rywalizacji między Trzaskowskim i Hołownią, w której najbardziej prawdopodobnym zwycięzcą okaże się prezydent Warszawy. Cokolwiek się stanie, sprawą dla polskiej demokracji bardzo ważną jest, by te wybory nie nadwyrężyły spójności obozu demokratycznego.

Lewica musi wyciągnąć wnioski z wyborów kwietniowych. Poniosła wyraźną porażkę. W procencie uzyskanych głosów (w wyborach do sejmików) powtórzyła marny wynik z 2018 roku, co oznacza stratę części poparcia uzyskanego w zeszłorocznych wyborach sejmowych. Podstawowy problem Lewicy polega na tym, że nie potrafi ona wyjść z głębokiego kryzysu, który zaczął się dwadzieścia lat temu i spowodował, że ta formacja została zepchnięta na margines sceny politycznej. Nie sprawdziły się oczekiwania, że odważna obrona praw kobiet, zwłaszcza w kontrowersyjnej kwestii zakazu aborcji, przełoży się na głosy oddawane na lewicowych kandydatów w wyborach. Wybory bowiem nie są plebiscytem w jednej – nawet bardzo ważnej – kwestii. Lewica słusznie walczy o zniesienie restrykcyjnego zakazu przerywania ciąży, ale nie powinna łudzić się, że ta jedna sprawa spowoduje radykalną poprawę jej pozycji politycznej.

Nie należę do tych, którzy winą za obecną kondycję lewicy obciążają wyłącznie jej kolejne ekipy kierownicze, choć nie zamykam oczu na popełniane przez nie błędy. Za najważniejszy uważam rozmazanie ideowego wizerunku lewicy jako ugrupowania łączącego sprawiedliwość społeczną z nowoczesną strategią gospodarczą, patriotyzm z zaangażowaniem europejskim, świeckość państwa z obroną praw kobiet, otwarcie na młodzież z szacunkiem dla starszego pokolenia, któremu prawica stara się odebrać dumę z osiągnięć Polski Ludowej. Powrót do tych wartości uważam za warunek niezbędny do odbudowania pozycji lewicy. Niezbędny – ale nie wystarczający. Lewicę od dłuższego czasu osłabia brak autentycznego życia wewnątrzpartyjnego, w tym demokratycznych mechanizmów wyłaniania kierownictwa na wszystkich szczeblach. Wyraźnemu wzrostowi poparcia dla lewicy wśród młodych wyborców nie towarzyszy proces odmładzania składu władz statutowych. Za najważniejszą zaś przyczynę obecnej słabości lewicy uważam brak poważnej refleksji nad tym, czym miałaby ona być w dającej się określić przyszłości. Takiej – trudnej, ale niezbędnej – debaty nie zastąpią nawet najzręczniejsze chwyty propagandowe.

Analiza ukazała się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj – czerwiec 2024 r.

Śmierć przyjaciół jest zawsze przedwczesna. A już zwłaszcza, gdy przychodzi tak nagle, niespodziewanie, przerywając niedokończone rozmowy i projekty, przekreślając umówione spotkania. Gdy przychodzi w wieku niespełna 67 lat.

Adam Kobieracki mógł uważać się za człowieka zawodowo spełnionego. Osiągnął właściwie wszystko, co może zdobyć pracą i talentem zawodowy dyplomata w służbie swojemu państwu: wielokrotnie kierował kluczowym w MSZ Departamentem Polityki Bezpieczeństwa, był przedstawicielem Polski przy ONZ i organizacjach międzynarodowych w Wiedniu, dyrektorem wiedeńskiego Centrum Zapobiegania Konfliktom, wreszcie – pełnił funkcję zastępcą sekretarza generalnego NATO, najwyższe polityczne stanowisko, które dotychczas Polak zajmował w Pakcie Północnoatlantyckim. Gdy jednak rozmawiałem z nim, a przez kilkadziesiąt lat znajomości i wspólnej służby takie rozmowy były codziennością, Adam – zwłaszcza w ostatnich, ciemnych latach rządów PIS – nie krył rozczarowania i zawodu. Świadomość uzasadnionej dumy z dokonań w przeszłości zmagała się w nim z frustracją i poczuciem dojmującej krzywdy. Z niedowierzeniem i niepokojem patrzył, jak nacjonalistyczny prawicowy rząd marnotrawi wieloletni dorobek dyplomatyczny kraju, trwoniąc autorytet i powagę Polski w niezrozumiałych kłótniach z sąsiadami. Troskał się o kondycję polskiej służby zagranicznej, w której rozpychały się moralne i zawodowe miernoty z partyjnego nadania. Bolało go osobiste upokarzanie, gdy tuż przed warszawskim spotkaniem NATO pozbawiono go, największego w Polsce znawcy mechanizmów i procedur Sojuszu Północnoatlantyckiego, jakiegokolwiek wpływu na przygotowania do szczytu, dymisjonując ze stanowiska dyrektora departamentu w MSZ. Przez sześć lat były zastępca sekretarza generalnego NATO był skazany na bezproduktywne przekładanie nic nieznaczących papierów. Tylko choroba i przedwczesna emerytura zaoszczędziły jednemu z najwybitniejszych polskich dyplomatów dodatkowych afrontów, gdyż czekały go zsyłka do archiwum, a później zwolnienie z pracy pod pretekstem, wydumanym przez ministra Raua i jego ideologicznych mocodawców. Bo stokroć mają rację najbliżsi Adama, twierdząc, że ten bolesny okres w jego życiu nie pozostał bez wpływy na przedwczesną śmierć.

Biografia Adama, jego dokonania i sukcesy, jego wypchnięcie na margines dyplomacji odzwierciedlają historię najnowszą naszej dyplomacji i naszego kraju, wszystkie jej wzloty i jej wstydliwe stronice. Bo tworzyli ją tacy ludzie jak Kobieracki, wplatając swoje życie w los naszej wspólnoty, której imię Polska.

Pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Adam Kobieracki rozpoczął w innej epoce, w 1982 roku, gdy w Europie podzielonej na dwa bloki  Polsce wyznaczono miejsce po jej wschodniej stronie, w Pakcie Warszawskim. Pierwsze poważne doświadczenie dyplomatyczne Kobieracki zdobywał, uczestnicząc w składzie polskiej dyplomacji w rozmowach rozbrojeniowych o redukcji sil zbrojnych w Europie i o konwencjonalnych siłach zbrojnych w Europie. Dyplomacja wielostronna jest sztuką samą w sobie;  zawodowi dyplomaci mówią, że „multilateralka” [od: multilateral, ang. – wielostronny), a dodatkowo jeszcze w kwestiach bezpieczeństwa i rozbrojenia, jest szkołą tak wymagającą, że po niej nie są straszne żadne inne wyzwania dyplomatyczne. Negocjacje blokowe wymuszają pozostawanie w gorsecie zobowiązań sojuszniczych i dobrego rozumienia surowych realiów geopolitycznych. I na tej ograniczonej, ściśniętej przestrzeni trzeba wywalczyć jak najwięcej miejsca na oddech dla swojego kraju. Tak funkcjonowała ówczesna polska dyplomacja – między przymusem geopolitycznym a interesami i ambicjami narodowymi.

Takie uniwersalne doświadczenie okazało się więcej niż przydatne kilka lat później, gdy Kobieracki – już jako dyplomata w wiedeńskim Przedstawicielstwie Polski przy ONZ i OBWE – negocjował adaptację Traktatu o konwencjonalnych siłach zbrojnych w Europie. Szef Przedstawicielstwa ambasador Jerzy Nowak mówił wówczas o nim jako o błyskotliwym dyplomacie z wielką przyszłością.

Gdy dokonywał się Wielki Przełom – ustrojowy w Polsce, geopolityczny, po rozpadzie ZSRR i Układu Warszawskiego, w Europie – zawodowi dyplomaci, znający nie po prostu języki obce, lecz owe specyficzne idiomatyczne, pełne technicyzmów, narzecze specjalistów od bezpieczeństwa i rozbrojenia, posiadający rozbudowane kontakty, byli niezastąpieni. Kobieracki miał jeszcze jeden atut: studiował w MGIMO, Moskiewskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, uczelni kształcącej dyplomatów dla wielu państw. Adam nie tylko znal osobiście kolegów z Węgier, Czech, Rumunii czy państw bałtyckich. Znał Rosję i Rosjan. A dla Polski, tak czy inaczej skazanej na sąsiedztwo z wielkim, niekiedy trudnoobliczalnym mocarstwem jądrowym, taka wiedza jest po prostu bezcenna.

Dobrze wiedział o tym George Robertson, sekretarz generalny NATO, powierzając Kobierackiemu w 2003 roku stanowisko swojego asystenta (co w nomenklaturze NATO oznacza stanowisko zastępcy sekretarza generalnego). Polska była członkiem NATO dopiero od czterech lat, okres nieco krótki, aby komuś z nowego kraju członkowskiego powierzać tak odpowiedzialne zadania. Ale kierownictwu Paktu potrzebny był zawodowy rzutki dyplomata, który potrafiłby porozumieć się z Rosjanami, uspokoić nieco ich obawy, związane z rozszerzeniem Sojuszu.  Umiejętność prowadzenia dialogu z Moskwą była Sojuszowi niezbędna także dlatego, że NATO zaangażowane w operację w Afganistanie potrzebowało zgody Rosji i jej sojuszników na korzystanie z ich terytorium dla komunikacji z Afganistanem.

Znajomość obszaru posowieckiego, na których między nowo niepodległymi państwami tliły się liczne konflikty etniczne i graniczne, oraz przez lata cierpliwie budowane kontakty a także europejska już rozpoznawalność i renoma ambasadora Kobierackiego okazały się decydującymi atutami przy powołaniu go na stanowisko dyrektora Centrum Zapobiegania Konfliktom Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie czyli faktycznie osoby nr 2 w OBWE.

Adam Kobieracki wnosił do działalności NATO i OBWE nie tylko swoją doświadczenie zawodowego dyplomaty. Był przedstawicielem pokolenia, które przyczyniło się do płynnego przejścia Polski z Układu Warszawskiego do Paktu Północnoatlantyckiego, budując wiarygodność sojuszniczą naszego kraju. Był tego Przełomu orędownikiem i wykonawcą. Przykładem, jak wykorzystać racjonalną wiedzę o komplikującym się świecie dla poszukiwania formuły pokoju i bezpieczeństwa w Europie tak, aby jak tworzyć optymalne warunki zewnętrzne dla pozycji i rozwoju swojego kraju. Nie wiem, jakich wymówek musieli użyć ideologiczni kierownicy MSZ, aby w 2018 r. – gdy rozdawano tytuły wybitnego dyplomaty w związku ze stuleciem odzyskania przez Polskę niepodległości – pominąć Adama Kobierackiego i nie dostrzec jego zasług. To kolejna wstydliwa karta w najnowszych dziejach polskiej dyplomacji.

11 kwietnia, dzień pogrzebu Adama wydał się pogodny, słoneczny. Mały cmentarz na Służewie, gdzie spoczął Kobieracki, nie mógł pomieścić byłych i obecnych ministrów, oficerów wysokiej rangi, kolegów, podwładnych, przyjaciół i znajomych – wszystkich tych, którzy przyszli, aby swoją obecnością zaświadczyć swój szacunek i uznanie Adamowi i wesprzeć jego najbliższych. To była imponująca demonstracja pamięci.

MSZ, pod nowym już kierownictwem, po raz pierwszy od kilku lat zachowało się właściwie, oddając hołd Adamowi Kobierackiemu i godnie go żegnając. Pierwszą pożegnalną mowę wygłosił nad trumną Adama jego były współpracownik i wychowanek Robert Kupiecki, dzisiaj wiceminister spraw zagranicznych. Kupiecki mówił o swoim starszym koledze z uznaniem, szczerze i serdecznie. Mówił rzeczy słuszne i prawdziwe. To była dobra mowa. Ponieważ wiceminister Kupiecki przemawiał w imieniu Ministerstwa Spraw Zagranicznych, to w jego mowie zabrakło tylko jednego słowa – Przepraszam. Dopowiedział je minister Radosław Sikorski, który kilkanaście dni później, w dorocznym exposé wygłaszanym w Sejmie RP, powiedział: „Jest mi przykro z powodu tych wszystkich członków służby zagranicznej, których dotknęły niesprawiedliwość i szykany ze strony resortu kierowanego przez polityków poprzedniego rządu.

Z Włodzimierzem CIMOSZEWICZEM rozmawia Robert SMOLEŃ

Robert Smoleń: Za nami pięć szczególnie burzliwych lat w historii Unii Europejskiej: była pandemia COVID-19, jest wojna tuż za granicą Wspólnoty, w wielu krajach w siłę rosły ugrupowania populistyczne i nacjonalistyczne. Ale odbyła się też Konferencja o przyszłości Europy, w ramach której przez okrągły rok obywatele dyskutowali o nowym kształcie Unii. Jaka była kończąca się właśnie kadencja z perspektywy posła do Parlamentu Europejskiego?

Włodzimierz Cimoszewicz: Wszystko zaczęło się jesienią 2019 roku od zaskakująco – przynajmniej dla mnie – dobrego exposé nowej szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen. Była w nim mocna zapowiedź podjęcia wręcz historycznych zagadnień o ogromnym znaczeniu i ogromnej aktualności. Mam na myśli oczywiście Zielony Ład oraz Cyfrową Europę. W ciągu mniej więcej roku przyjęły one już postać dojrzałych programów.

Później te dwa główne wątki musiały być uzupełnione o to, co wynikało z konieczności sytuacyjnych. COVID w pierwszych tygodniach pandemii rozprzestrzeniał się błyskawicznie, a państwa były na to kompletnie nieprzygotowane. Służba zdrowia znalazła się w chaosie, brakowało wszystkiego, ludzie umierali tysiącami, a rządy podejmowały decyzje o gwałtownym zamykaniu granic – trochę jak w dotkniętej epidemią dżumy średniowiecznej Europie, gdy zatrzaskiwano bramy miast, licząc, że choroba przestanie się roznosić. To było naiwne i nieprofesjonalne, ale też dramatyczne, tragiczne: skazywano ludzi na śmierć. Komisja Europejska postanowiła działać. Pomagała w nawiązywaniu współpracy na poziomie ponadnarodowym w ograniczaniu pandemii, ratowaniu chorych. Z góry było wiadomo, że najważniejsze jest jak najszybsze opracowanie skutecznej szczepionki; w związku z tym Komisja wyłożyła duże pieniądze na badania nad jej stworzeniem i przeprowadziła negocjacje w sprawie jej zakupu.

Robert Smoleń: Czy powinno się z tego wyciągnąć wniosek, że polityka zdrowotna powinna zostać uwspólnotowiona? Wprowadzenie w całej UE jednolitego standardu, jednakowej jakości i dostępności usług medycznych byłoby odczuwalne przez obywateli, bardzo by Unię zintegrowało, zwiększyłoby mobilność jej mieszkańców.

Włodzimierz Cimoszewicz: Do tej pory Unia w zasadzie w ogóle nie miała kompetencji do działania w tym zakresie. W czasie pandemii Komisja Europejska musiała tworzyć precedensy. Osobiście jestem przekonany, że kompetencje w tej dziedzinie powinny zostać podzielone między Unię a państwa członkowskie. Gdy chodzi o politykę zdrowotną, reagowanie na zagrożenia o charakterze ponadgranicznym, decyzje powinny zapadać w Brukseli i Strasburgu. To na pewno leży w interesie krajów biedniejszych. Uwspólnotowienie standardów, upowszechnienie dobrych praktyk, kształcenie lekarzy (także np. z powszechną wymianą staży), badania i rozwój nad nowoczesnymi farmaceutykami i sprzętem, leczenie chorób rzadkich, ale także finansowanie opieki zdrowotnej na tym samym poziomie – z czasem powinno stać się codziennością.

Pojawiają się nowe zagrożenia dla zdrowia publicznego. Na przykład ostatnie ogólnoeuropejskie protesty rolników doprowadziły do wycofania się Komisji Europejskiej z decyzji o redukcji użycia pestycydów. W ten sposób bardzo niemądrze – w moim przekonaniu – postanowiono obniżyć standard ochrony zdrowia. Niestety, po powrocie Fransa Timmermansa do polityki holenderskiej nikt nie kontynuuje Zielonego Ładu z równym zaangażowaniem. Toczy się on siłą rozpędu, a kiedy pojawiają się przeszkody, stosuje się uniki – czasem kosztem kluczowych założeń. Tymczasem osiągnięcie neutralności klimatycznej jest absolutną koniecznością. Nie wolno tu czynić ustępstw.

Robert Smoleń: Innym zakłóceniem funkcjonowania Unii była konieczność reakcji na agresję Rosji wobec Ukrainy.

Włodzimierz Cimoszewicz: Tak, działania Unii musiały być skorygowane. Wkroczyliśmy na nowe pola. Unia udziela pomocy wojskowej, pomocy finansowej na cele wojenne. To działania niemające precedensu. Niedawno odbyliśmy bardzo trudne negocjacje międzyinstytucjonalne w sprawie wielkiego programu pomocy zwanego Ukraine facility. Parlament Europejski przedkładał szereg rozmaitych zapisów do wspólnego stanowiska, w tym moje postulaty dotyczące konfiskaty rosyjskiego majątku państwowego na rzecz pomocy dla zaatakowanego państwa. Rada Europejska stanowczo się temu przeciwstawiała. Finalnie zgodzono się na sformułowanie, że Rosja powinna zapłacić za wyrządzone szkody. Notabene Parlament przy okazji tych targów potrafił przeforsować inne elementy swojego stanowiska.

Tak więc zarówno z powodów związanych z ambitnym programem działania Komisji, jak i tych, które wynikały z niespodziewanych wydarzeń międzynarodowych, musieliśmy robić rzeczy, które na pewno nie były zaplanowane w chwili rozpoczęcia kadencji. Te pierwsze dawały dużą satysfakcję. W moim przekonaniu były trafnie zdefiniowane. Kwestie ekologiczno-klimatyczne w sposób oczywisty są życiowo ważne. Odniesienie się do dokonującej się rewolucji cyfrowej, w tym w zakresie sztucznej inteligencji (czym zajęliśmy się jako pierwsi regulatorzy na świecie), nagle stało się bardzo pilne. I w całkiem niezłym stopniu z tymi wyzwaniami sobie radziliśmy, w zgodnym współdziałaniu Komisji i Parlamentu Europejskiego. Nie jestem natomiast usatysfakcjonowany współpracą z Radą Europejską oraz składającą się z ministrów państw członkowskich Radą Unii Europejskiej. Rządy są najbardziej zachowawczym elementem całej konstrukcji europejskiej. Póki co ich większość jest niechętna zmianom, opiera im się, trzeba na nie wywierać duży nacisk.

Ze wspomnianą Konferencją o przyszłości Europy wiązałem bardzo dużą nadzieję, uważając, że autentyczne wysłuchanie głosów Europejczyków będzie sprzyjać wzmocnieniu integracji. Przeciętny dominujący pogląd wśród obywateli UE jest bowiem bardziej progresywny niż poglądy rządów. Niestety, Konferencja rozczarowała. Główną tego przyczyną była manipulatorska maniera doboru przedstawicieli społeczeństwa europejskiego. W debacie – żeby prowadziła ona do mądrych wniosków – muszą uczestniczyć ludzie mający więcej do powiedzenia. Widząc, że prace grupy zajmującej się polityką zagraniczną toczą się bez sensu, zaproponowałem uczestniczącym w nich innym europosłom (ze wszystkich frakcji) przygotowanie wspólnych propozycji. Tak zrobiliśmy. I… nic z tego zestawu nie zostało uwzględnione w ostatecznych wnioskach! Spisywali je wynajęci eksperci, niekoniecznie nawiązując do tego, co było przedmiotem debat.

Jednak generalnie, podsumowując, była to bardzo wartościowa kadencja. Jej doświadczenia nie są wyłącznie pozytywne, ale dorobek jest bardzo satysfakcjonujący – zwłaszcza jeśli realistycznie ocenimy, co było możliwe, a co nie.

Robert Smoleń: Czy Unia Europejska jest w lepszym stanie niż pięć lat temu? Na przykład uruchomiono instrument NextGenerationEU. A zawsze się mówiło, że uwspólnienie długów jest wielkim krokiem w stronę bardzo pogłębionej integracji, być może początkiem procesu federalizacyjnego.

Włodzimierz Cimoszewicz: Niewątpliwie w zderzeniu z tymi wszystkimi wyzwaniami Unia dowiodła swojej zdolności adaptacyjnej. A przecież mogła się potknąć o własne sznurowadła. Potrafiliśmy przełamać tabu dotyczące właśnie wspólnego długu. Tuż przed COVID-em, w pierwszym roku kadencji, jesienią 2019 r. w dyskusjach pojawiał się pomysł wyemitowania wspólnych obligacji UE na finansowanie rozmaitych programów. Wtedy było stanowcze „nie” ze strony niektórych państw. Parę miesięcy później ich wątpliwości straciły znaczenie. Z tego punktu widzenia powiedziałbym, że tak – Unia jest skuteczniejszym mechanizmem, niż to było kiedykolwiek w przeszłości. Ale czy wystarczająco skutecznym? To już zupełnie inne pytanie.

Robert Smoleń: Więc jak teraz powinniśmy ją zmieniać? Wiem, jakie są wyobrażenia większości (nawet jeśli niewielkiej) posłów do Parlamentu Europejskiego, bo dali temu wyraz w głosowaniu nad rezolucją w tej sprawie. Ale co jest w tej materii realne? Popatrzmy teraz pięć lat nie do tyłu, lecz do przodu. Z uwzględnieniem okoliczności, które mogą determinować globalną politykę: toczy się wojna tuż za granicą Unii Europejskiej, druga wojna w Strefie Gazy, napięcie wokół Tajwanu, Korea Północna, rosnące w siłę Chiny…

Włodzimierz Cimoszewicz: Wszystkie mające już miejsce konflikty oraz te prawdopodobne w nieodległej przyszłości są sygnałem tego, że świat wkroczył w epokę fundamentalnych zmian. Radykalnie się zmienia. W latach dziewięćdziesiątych, po upadku Związku Radzieckiego, stał się jednobiegunowy. Nawet przyjaciele Stanów Zjednoczonych obawiali się, że czeka nas długi, trwający być może dziesięciolecia, okres hegemonii amerykańskiej (pamiętam wystąpienie Aleksandra Kwaśniewskiego w Akademii Obrony USA, w którym powiedział: „Potrzebne nam jest wasze przywództwo, a nie wasza hegemonia”). Dzisiaj świat jest zupełnie inny. Jest zdecydowanie mniej stabilny, dlatego że pojawiło się wiele państw chcących zmienić układ sił. Mają one środki, żeby do takiej zmiany dążyć. A to oznacza mnożące się konflikty interesów i rosnące prawdopodobieństwo ich przeradzania się w otwarte konflikty, w tym także wojskowe.

Te wszystkie zdarzenia będą wywierały presję na Unię Europejską. Jeżeli dojdzie do jakichś poważnych konfliktów w Azji, w strefie Pacyfiku, sprawiających, że Stany Zjednoczone będę musiały zaangażować się w tamtej części świata znacznie bardziej niż do tej pory kosztem zaangażowania w stosunki euroatlantyckie, to oczywiście wymusi to na Unii działania równoważące. Jeżeli Rosja pokona Ukrainę, będziemy mieli do czynienia z bezpośrednim zagrożeniem na granicy zewnętrznej UE. Jeżeli jej nie pokona i pozostanie dość daleko odsunięta na wschód, sytuacja będzie inna. I inne będą w związku z tym działania dotyczące na przykład rozszerzenia Unii Europejskiej. Jeżeli będziemy przyjmować nowe państwa, to będziemy musieli wiele zmieniać w politykach unijnych, bo to nie będą rozszerzenia łatwe do skonsumowania. Jeżeli nie będziemy przyjmowali, będziemy mogli zachowywać się bardziej konserwatywnie. Będzie mniejsza presja na zmiany.

Unia odgrywa rolę globalną w największym stopniu jako wspólnota ekonomiczna. Dodatkowo trzeba więc będzie jeszcze uwzględniać to, co będzie się działo w gospodarce światowej. Rewolucja cyfrowa i sztuczna inteligencja będą ją przewracały do góry nogami – nie tylko gdy chodzi o układ sił, ale też w odniesieniu do struktury gospodarki, struktury zatrudnienia. Zderzymy się z całkowicie nowymi problemami. W skali UE mogą pojawić się dziesiątki, jeśli nie setki milionów ludzi bez pracy, ze wszystkimi wyobrażalnymi konsekwencjami społecznymi i politycznymi. Trzeba będzie na to wszystko reagować.

W moim przekonaniu odpowiedź będzie polegała na jeszcze mocniejszej integracji, jeszcze lepszej, bardziej lojalnej, z myślą o wspólnym dobru, współpracy. A tym samym konieczna stanie się rewizja traktatów europejskich. Ci, którzy uważają inaczej, wydają się bagatelizować zachodzące w świecie procesy.

Robert Smoleń: Jaka Europa może realnie wyłonić się po zakończeniu lub – gorzej – zamrożeniu wojny wywołanej przez Putina? Kiedy (pewnie raczej niż „czy”) Ukraina zostanie przyjęta do UE i NATO? Czy Rosja będzie w stanie na to zareagować? Zapewne będzie to większe rozszerzenie, razem z Mołdawią i krajami Bałkanów Zachodnich; jak wtedy będzie musiała się zmienić Unia i jaki dokładnie status przyzna nowym członkom? Czy zdoła utrzymać surowy reżim sankcji nałożonych na Moskwę do czasu podporządkowania się przez nią normom prawa międzynarodowego? Czy stworzy własną, faktyczną tożsamość obronną, strategiczną autonomię i wspólną politykę zagraniczną? To wszystko wydaje się pilne, zwłaszcza w obliczu możliwego powrotu Donalda Trumpa do Białego Domu.

Włodzimierz Cimoszewicz: Los tak chciał, że najważniejszą sprawą, jaką zajmowałem się w tej kadencji, była wojna w Ukrainie. Pracowałem w trzech komisjach Parlamentu – spraw zagranicznych, konstytucyjnej oraz badającej zewnętrzną ingerencję w funkcjonowanie demokracji w państwach członkowskich. Udało mi się m.in. wprowadzić do jednej z rezolucji PE pomysł na przeprowadzanie konsultacji ogólnoeuropejskich. W jakimś stopniu to była moja reakcja na wspomniane niepowodzenie Konferencji o przyszłości Europy. Uważam, że wzmocnieniu demokracji dobrze przysłużyłoby się, gdyby Europejczycy mieli na co dzień przekonanie, że są pytani i wysłuchiwani. Dzisiejsza technologia pozwala nam to robić bardzo sprawnie i przy bardzo niskich kosztach. Inną kwestią, której poświęciłem wiele czasu i energii, było przygotowanie gruntu do utworzenia tzw. Ethics Body, organu Unii do spraw „czystych rąk” – który ma przyglądać się, czy politycy i urzędnicy ze wszystkich instytucji UE zachowują się uczciwie i etycznie. To były trudne negocjacje i mam nadzieję, że na ostatnim posiedzeniu plenarnym, w ostatnim tygodniu kwietnia, Parlament ostatecznie zaakceptuje osiągnięte w tej materii porozumienie z Komisją Europejską.

Jednak bezsprzecznie najważniejsza była Ukraina i wojna. Gdy chodzi o negocjacje akcesyjne, także z Mołdawią, to nie są one najpoważniejszym problemem. Można, także przy zachowaniu wysokiego poziomu wymagań, przeprowadzać je sprawnie. Wystarczy rozmawiać nie co miesiąc, tylko co dwa tygodnie – i już dwukrotnie skraca się czas rokowań. Większym problemem będzie autentyczne, realne przygotowanie tych państw do członkostwa. Tutaj w moim przekonaniu żadnego przymykania oka być nie może. W odniesieniu do głównych unijnych zasad, w tym rządów prawa, demokratyzmu, nie można iść na żadne koncesje. I może się okazać, że nie jest łatwo. Dopóki wszystkie państwa członkowskie nie będą przekonane, że w sprawie korupcji Ukraina rzeczywiście jest już po drugiej stronie rzeki, dopóty nie zostanie ona przyjęta. Ukraińcy mogą liczyć na polityczne poparcie, na przyjazne uczucia i solidarność, ale nie na ustępstwa w odniesieniu do spraw podstawowych – bo to po prostu stanowiłoby zagrożenie dla samej Unii, dla jej funkcjonowania i istnienia. Niedawno bardzo otwarcie mówiłem to na spotkaniu z całym kierownictwem Rady Najwyższej w ramach tzw. Dialogów Jeana Monneta.

Nie wiemy, jak się to wszystko potoczy. Jeżeli wojna będzie trwała, Ukraińcom będzie znacznie trudniej spełnić warunki członkostwa. Gdy chodzi o NATO, to w mojej opinii nikt w Sojuszu nie zgodzi się na przyjęcie Ukrainy, która będzie w stanie wojny z innym państwem. Tutaj trzeba działać inaczej: udzielać Ukrainie skutecznej pomocy. Jeśli bowiem przegra, to w ogóle nie będzie mowy o rozszerzeniu. Jej porażka będzie polegała na zwasalizowaniu Ukrainy i nie będzie ona żadnym kandydatem do członkostwa.

Jeżeli uda się Ukrainie skutecznie pomóc, to wtedy – tak; wtedy będziemy o tym dyskutowali. W moim przekonaniu jej wejście do NATO byłoby ważne dla niej samej, ale też byłoby wielką wartością dla nas. Tym bardziej, że przegrana, poturbowana Rosja będzie państwem, w którym łatwo będzie wywoływać nastroje rewanżystowskie. Ludzie rządzący w Moskwie nie będą się chcieli pogodzić z porażką i w związku z tym będą szukali możliwości jakiegoś odwetu.

Państwa bałkańskie oczywiście nie mogą być potraktowane gorzej niż Ukraina. Jeżeli Kijów korzystałby z szybkiej ścieżki, to i one musiałyby się na niej znaleźć. Niektóre z nich powinny być przyjęte jeszcze przed Ukrainą, bo są zdecydowanie bardziej zaawansowane pod każdym względem. Ale są też takie, których przyszłość jest całkowicie niejasna.

Wyraźnie więc widać, że rośnie znaczenie wspólnej polityki zagranicznej Unii Europejskiej (polityka sąsiedztwa i otwarcia też jest jej elementem). Coraz ostrzej będzie się pojawiał problem efektywności procedur decyzyjnych w jej ramach. W moim przekonaniu konieczność odejścia od zasady jednomyślności jest oczywista. Ale trzeba byłoby je poprzedzić głębszą debatą wyjaśniającą ludziom w wielu krajach, dlaczego nie ma w tym nic niestosownego. Mówiąc o przyszłości Unii Europejskiej często odwołuję się do doświadczenia amerykańskiego. Gdy trzynaście kolonii ogłosiło niepodległość, stworzyły konfederację. Dopiero nieomal przegrana wojna (Ameryka cudem obroniła się przed Anglikami) doprowadziła do tego, że większość elit zrozumiała konieczność postępu, zmiany i przyjęto obecną konstytucję, która wprowadziła ustrój federalny. Więc być może jakiś kolejny kryzys czy zagrożenie bardzo poważnym kryzysem odciśnie się na świadomości społecznej.

Ale pamiętajmy, że dzisiaj świadomość polityczna poszczególnych społeczeństw jest kształtowana nie tylko przez dyskusje wewnętrzne, nie tylko przez opiniotwórcze środowiska polityczne, naukowe czy ze świata kultury, ale także przez zewnętrzne ingerencje, które są świadomymi, ukrytymi operacjami wpływu o ogromnym zasięgu i często ogromnej skuteczności. Sztuczna inteligencja, o której wspomniałem, będzie miała niestety także i ten skutek, że będzie ułatwiać złowrogie działania wymierzone przeciwko demokracji. Będziemy to odczuwać w naszych nastrojach i dyskusjach.

Robert Smoleń: Uda się stworzyć europejską tożsamość obronną? Nie w formie jednolitej armii, lecz na przykład wyznaczonych, ukompletowanych, wyposażonych i gotowych do użycia jednostek w państwach członkowskich, zdolnych do współdziałania w oparciu na wspólnych procedurach, najlepiej takich samych jak w NATO.

Włodzimierz Cimoszewicz: W bliskiej – kilkuletniej – perspektywie wszystko zależy od dwóch faktów: tego, jak zakończy się wywołana przez Rosję wojna i czy Donaldowi Trumpowi uda się powrót do władzy. Jeżeli Ukraina się obroni, a Trump nie zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych, to wydaje mi się, że wielkiego parcia na jakieś zasadnicze zmiany nie będzie. Doświadczenie ukraińskie powinno sugerować, że powinniśmy być lepiej przygotowani, ale w praktyce nadzwyczajnych zmian bym się nie spodziewał. W odwrotnym przypadku stanie się to dla Europy oczywistą koniecznością. Będziemy musieli doprowadzić wyszkolenie, organizację i współdziałanie wojsk do poziomu umożliwiającego bardzo szybką reakcję obronną, jeżeli któreś z naszych państw będzie zagrożone. Bo amerykańskiego wsparcia – zarówno ze względu na osobę przywódcy, ale także ze względu na ewentualną sytuację w Azji – nie będziemy pewni.

Robert Smoleń: Bardzo dziękuję.

Rozmowa odbyła się 4 kwietnia 2024 r.

Wiele słów już napisano o śmierci prezydenta Iranu, nie szczędząc na ogół słów krytyki i przypominając złowieszczy przydomek „Teherańskiego Rzeźnika”, jakim obdarzyło go wielu jego rodaków. Dyskurs polskich komentatorów został udomowiony nie tylko przez proste przytoczenie tyleż oczywistych co stereotypowych wyobrażeń jak wyżej, ale też sprowadzony do połajanek na poletku polityki wewnętrznej na temat formuły i treści kondolencji ze strony polskich władz. W pierwszym przypadku – stereotypizacji – nie brakowało wypowiedzi świadczących o słabym zrozumieniu irańskiego systemu politcznego i sprawowania władzy, w tym zwłaszcza roli prezydenta jak i Najwyższego Przywódcy. W drugim natomiast – sprowadzenia do zaścianka – pojawiające się również wyrazy oburzenia, że kondolencje w ogóle zostały wystosowywane, są smutnym dowodem niezrozumienia, że Polskę ze światem wiąże coś zupełnie innego, niż anachroniczne wyobrażenia.

Ebrahim Raisi był tyleż bezwzględnym prokuratorem rewolucyjnego sądu, co bezbarwnym prezydentem i fatalnym mówcą, który rozczarował nawet własnych zwolenników. W autorytarnym systemie władzy, gdzie  dodatkowo istnieje kilka wzajemnie kotrolujących się ośrodków, to właśnie radykalizm i brak skrupułów, a zatem również brak umiejetności zjednywania sobie zwolenników charyzmą i budowania w ten sposób własnego zaplecza politycznego, okazały się przepustką do kolejnych szczebli kariery politycznej. Co więcej, w przeciwieństwie do wielu prominentnych postaci Republiki Islamskiej Raisi nie pochodził ani z wpływowej rodziny religijnej, jak pięciu bardzo wpływowych braci Larijani (Ali – były przewodniczący Madżlisu ma doktorat z filozofii Zachodu,  Mohammad Javad – były wiceminister spraw zagranicznych jest docenianym matematykiem, Sadegh – były szef systemu sądowniczego, Bagher – jest uznanym lekarzem, Fazel jest fizykiem i dyplomatą), których ojciec był wielkim ajatollahem, ani z wpływowego rodu kupieckiego jak Javad Zarif (były minister spraw zagranicznych), ani też nie był w przeszłości związany ze Strażnikami Rewolucji jak Ahmadinejad (były prezydent) i Ghalibaf (były mer Teheranu, możliwy kandydat na prezydenta w najbliższych wyborach).

Chamenei – sam wybrany na następcę imama Chomeiniego właśnie z racji swojej bezbarwności i braku zaplecza politycznego – odsuwał na bok każdego, kogo lojalność wobec niego nie była wyłączna i niepodzielna. Toteż popierał i promował Raisiego, jako kandydata na prezydenta dlatego, że Raisi, jako sędzia, przedstawiciel Przywódcy i szef sądownictwa, lojalnie mu służył, a przy tym sam nie miał realnej władzy ani swoich własnych zwolenników. Raisi był też idealnym kandydatem na prezydenta po tym, jak irański establishment uznał, że odejście administracji Trumpa od postanowień porozumienia jądrowego z Iranem (tzw. JCPOA), a więc utrzymanie koszmaru sankcji,  było z góry zamierzone, a zatem stanowiło oszustwo i drwinę ze zobowiązań, jakie w jego ramach wziął na siebie Iran. Wiele można mówić na temat istoty irańskich wyborów, ich wolności czy samej demokracji à la iranienne w islamskim wydaniu, niemniej Raisi wybory te wygrał zarówno z powodu rozgoryczenia zwolenników republiki islamskiej, jacy do wyborów poszli, by odsunąć nieudaczników, którzy dali się Zachodowi oszukać, jak i jej przeciwników, którzy uznali, że sytuacja jest i tak tragiczna, więc nie ma sensu głosować (frekwencja wyniosła wówczas 48,8% i była najniższa w historii wyborów prezydenckich w Iranie po rewolucji 1979).

Śmierć Raisiego stawia przed rządzącymi Iranem dwa bardzo istotne wyzwania. Po pierwsze zmienia rozkład sił w walce o urząd prezydenta. Radykałowie, których Raisi był reprezentantem,  do tej pory pewni, że w kolejnych wyborach to znów wygra Raisi, nie mają oczywistego i gotowego do natychmiastowego wystawienia kandydata. Po drugie Raisi był brany pod uwagę jako następca 85-letniego Chameinego. Stąd też jego śmierć tworzy próżnię nie w jednym, a w dwóch miejscach i stanowi znacznie głębsze naruszenie  dotychczasowej równowage sił wewnątrz establishmentu. Konieczne namaszczenie odpowiednich kandydatów a następnie przeprowadzenie wyborów w społeczeństwie od miesięcy politycznie rozedrganym jest tym samym dla władz w Teheranie nie lada wyzwaniem.

Przy wszystkich powyższych ocenach warto zwrócić też uwagę na inny, niezbyt oczywisty, a możliwy scenariusz. Paradoksalnie śmierć Raisiego może okazać się dla Republiki Islamskiej dobodziejstwem, gdyż daje szansę na wyrwanie się z marazmu bezbarwnej władzy wykonawczej. W 2021 roku Rada Strażników zdyskwalifikowała co bardziej kompetentnych kandydatów do wyborów prezydenckich, takich jak Ali Larijani, a sprawnemu w zarządzaniu teherańska metropolią Mohammadowi Ghalibafowi zabroniła startu. Jacy kandydaci ostatecznie zostaną zakwalifikowani zależy też po części, choć nie w pełni, od Alego Chamneiego. Najwyższy Przywódca już raz okazał pragmatyzm stawiając, po rządach populisty i enfant terrible polityki irańskiej Mahmuda Ahmadinedżada, na umiarkowanego Hasana Rouhaniego w 2013 i ponownie w 2017. Za wyborem tym przeważyć miała argumentacja obozu Rouhaniego, że pod ciężarem programu jądrowego gospodarka kraju w końcu upadnie, natomiast odstąpienie od niego wzamian za zniesienie sankcji gospodarczych jest grą wartą świeczki.

Kto stanie w wyborcze szranki dowiemy się prawdopodobnie niebawem.

(Juliusz Gojło – w latach 2010–2017 ambasador RP w Islamskiej Republice Iranu)

Zapis wystąpienia na konferencji „Unia Europejska jako wspólnota reguł społecznych i norm socjalnych”, przygotowanej i przeprowadzonej 8 maja 2024 r. przez „Res Humana” na zlecenie posła do Parlamentu Europejskiego Włodzimierza Cimoszewicza i zamówienie Grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów w PE. Przeczytaj informację o konferencji

Bez wątpienia są mocne podstawy do tego, aby mówić o dobrych wynikach i pozytywnych skutkach przystąpienia do Unii Europejskiej. Były one powszechnie podkreślane przy okazji dwudziestej rocznicy tej akcesji. Od tamtego momentu Polska rozwija się jak rzadko kiedy w historii, rośnie zasobność i komfort życia mieszkańców, utrwala się sprawiedliwy, zrównoważony i nowoczesny model społecznej gospodarki rynkowej.

Jednocześnie mamy jednak do czynienia – nie tylko zresztą w Polsce, również w wielu innych krajach Europy – z rozmaitymi przejawami niezadowolenia społecznego. Uwidacznia się ono m.in. w braku akceptacji dla sztandarowych, ambitnych programów UE:  krytykowany jest Zielony Ład, nowe rozwiązania w ramach Wspólnej Polityki Rolnej, decyzje związane z presją imigracyjną. Ogólnych przyczyn tej frustracji społecznej osobiście doszukuję się w wielkich zmianach, jakie w ciągu ostatnich 20-30 lat zachodzą w świecie. Burzą one porządek, do którego ludzie – zwłaszcza w wysoko rozwiniętych krajach demokratycznego Zachodu – byli przyzwyczajeni. Budzą też niepokój o przyszłość, wywołują niepewność. Wiele osób, całe grupy i warstwy społeczne, odczuwają zdezorientowanie wobec przemian politycznych, ekonomicznych, technologicznych, komunikacyjnych itd. Zmienił się sposób percepcji i rozumienia świata, źródła informacji o nim uległy kolosalnej przemianie. Dzisiaj są one bardzo zdecentralizowane; można by nawet powiedzieć, że stały się bardziej zdemokratyzowane – ale jednocześnie wiąże się z tym już coś znacznie więcej niż tylko ryzyko (znane są bowiem potwierdzające to zagrożenie twarde fakty) aktywnej, celowej i świadomej działalności dezinformacyjnej. Chodzi tu zarówno o dezinformację wewnątrz naszych społeczeństw, jak i działalność w tej mierze ze strony państw trzecich, głównie Rosji. Te działania z pewnością przyczyniają się do niepokojów, do pewnej podejrzliwości, braku zaufania do elit rządzących – a także braku zaufania do instytucji europejskich. Ważne jest, żebyśmy mieli tego świadomość, dokonali precyzyjnej diagnozy tego problemu i znaleźli sposoby skutecznej reakcji na takie ingerencje.

Być może przystępując do Wspólnoty nie przywiązywaliśmy wystarczającego znaczenia do socjalnego wymiaru członkostwa. Pamiętajmy jednak, że Unia ma ograniczone kompetencje w zakresie polityki społecznej. Dwie dekady temu, gdy negocjowaliśmy warunki, na jakich odbyło się rozszerzenie, w ogóle nie było żadnej gotowości po stronie naszych partnerów do pójścia w tym kierunku. Zresztą nie za bardzo widać ją także dzisiaj. Dziesięć lat temu miałem przyjemność wygłosić tak zwany wykład geremkowski, organizowany przez Ministerstwa Spraw Zagranicznych Polski i Holandii. Mówiłem wtedy o Unii Europejskiej na rozdrożu. Stwierdziłem między innymi, że powinniśmy zacząć poważnie rozmawiać o rozwijaniu także wspólnej polityki społecznej. Dopóki będą istniały duże różnice materialne wewnątrz społeczeństw, a także między społeczeństwami, dopóty będzie to wywoływało problemy transgraniczne, ponadnarodowe w obrębie całej UE. Jak na razie na to przyzwolenia nie ma. Panuje też ogromny sceptycyzm, gdy chodzi o możliwość otwarcia dyskusji na temat zmian w traktatach o Unii Europejskiej i o funkcjonowaniu Unii Europejskiej – a bez nich nie da się zrealizować wielu zamierzeń socjalnych, jeśli miałyby mieć charakter wspólnotowy.

Ogólny bilans pięciu lat pracy Komisji Europejskiej i Parlamentu Europejskiego kadencji 2019-2024 oceniam jako ewidentnie pozytywny. Wyrażam ten pogląd dostrzegając rozmaite słabości instytucji UE i polityki państw członkowskich, zdarzające się niedoróbki, czasami również kompromitującą niechęć do robienia rzeczy słusznych i ważnych; zapewne mam w tej materii nawet większą wiedzę od typowego konsumenta informacji ze środków masowego komunikowania. W niektórych projektach, w które byłem osobiście zaangażowany, nie udało się osiągnąć tak ambitnych celów, jakie na początku zakładaliśmy. Jedno z ostatnich głosowań na ostatnim posiedzeniu Parlamentu kończącej się kadencji dotyczyło utworzenia Ethics Body – jednolitej instytucji kontrolującej respektowanie standardów zdefiniowanych w kodeksach etycznych różnych instytucji UE. Niestety, musieliśmy zgodzić się – zresztą tylko niewielką większością głosów – na mało satysfakcjonujący kompromis osiągnięty w wyniku negocjacji z Komisją Europejską. O ile ona próbowała się opierać tej decyzji, to Rada Europejska w ogóle odmówiła udziału w tym przedsięwzięciu, szalenie ważnym dla wizerunku Unii. Mimo tych nieco podszytych rozgoryczeniem uwag krytycznych, generalnie bilans ostatniego pięciolecia jest, podkreślam, pozytywny.

W moim przekonaniu dalsze zacieśnianie powiązań jest korzystne dla całej Unii i wszystkich państw członkowskich; po drugie – jest to konieczne w związku ze zmianami zachodzącymi w świecie. Jestem zwolennikiem wzmacniania integracji. Jeśli jednak chodzi o przyszłość Unii w wymiarze pewnej filozofii organizacyjnej, to bardzo wątpię, żebyśmy doszli do daleko idących rozwiązań w tym względzie wyłącznie w wyniku naszej wiedzy i naszej wyobraźni. Często natomiast instytucje międzynarodowe są zmuszone do wykonania zdecydowanych kroków naprzód z uwagi na zewnętrzne zagrożenia, czasem także z powodu przeżywanych wewnętrznych kryzysów. W efekcie pandemii COVID-19 stało się coś bezprecedensowego: na sfinansowanie niezbędnego funduszu rekonstrukcji ekonomicznej Europy zaciągnięto po raz pierwszy w historii wspólny dług. To nieco popchnęło Unię w kierunku funkcjonowania jako federacja. Stało się to możliwe tylko i wyłącznie dlatego, że nad naszymi społeczeństwami zawisło bardzo zagrożenie. Innym znanym z historii przykładem jest przekształcenie konfederacji amerykańskich stanów w federację, kiedy to śmiertelne zagrożenie – w tamtym przypadku w trakcie wojny brytyjsko-amerykańskiej – skłoniło przedstawicieli niezależnych państw do tego, żeby się porozumieć i stworzyć jedno państwo federalne. Jest więc całkiem możliwe, że w przyszłości tego typu tendencje będą wzmacniane przez rozmaite problemy i zagrożenia.

Czynnikiem, który z pewnością znacząco wpłynie na rozwój Unii jako projektu społecznego jest rozwój i upowszechnianie się sztucznej inteligencji. UE jako pierwsza podjęła się uregulowania tej kwestii – tyle że przyjęte przepisy mają na celu tylko zapobieganie patologicznym zastosowaniom AI. To jest oczywiście ważne, ale sztuczna inteligencja będzie miała siłę wielkiego tsunami, gdy się przetoczy przez rynek pracy, biznes oraz zachowania i styl życia Europejczyków. Jestem przekonany, że to zmusi państwa do ściślejszego współdziałania, do przyznania sobie – jako Wspólnocie – nowych uprawnień i kompetencji. Bez tego bowiem nie będzie można sobie poradzić z bardzo wieloma nowymi wyzwaniami społecznymi i gospodarczymi.

 

Zapis wystąpienia na konferencji „Unia Europejska jako wspólnota reguł społecznych i norm socjalnych”, przygotowanej i przeprowadzonej 8 maja 2024 r. przez „Res Humana” na zlecenie posła do Parlamentu Europejskiego Włodzimierza Cimoszewicza i zamówienie Grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów w PE. Przeczytaj informację o konferencji

Rozważanie perspektyw dalszego rozwoju Unii Europejskiej jako projektu socjalnego implikuje, że Unia swój projekt społeczny ma. Zgadzam się z tym założeniem. Oczywiście możemy zastanawiać się, czy jest on wystarczająco dobry i czy mógłby być lepszy.

Swoje uwagi podzielę na dwie części: trochę opowiem o historii przystępowania Polski do Unii Europejskiej i funkcjonowania w niej, bo to jest w pewien sposób także historia związków zawodowych i wyobrażeń pracowników co do tego, jaka ta Unia miałaby być. Pod koniec tego wywodu poruszę kwestię przyszłości UE w powiązaniu z wymiarem socjalnym integracji.

Zacznę od tego, że Unia nie była jednolita, jeśli chodzi o podejście do spraw społecznych. Kiedy Polska na początku na dziewięćdziesiątych składała wniosek o członkostwo i rozpoczynała proces negocjacyjny, była to Unia Jacques’a Delorsa, który pełnił wówczas funkcję przewodniczącego Komisji Europejskiej. Przez środowiska pracownicze, stronę społeczną, ten czas jest najlepiej wspominanym okresem w całej historii Wspólnoty, począwszy od lat pięćdziesiątych. Przypomnę chociażby bardzo ważny z naszego punktu widzenia szczyt w Val Duchesse, którym Delors rozpoczął europejski dialog społeczny. Niedawno świętowaliśmy czterdziestolecie tego wydarzenia. Jego rolę i znaczenie osobistego zaangażowania zmarłego w grudniu 2023 roku Delorsa podkreślały instytucje europejskie wraz z partnerami społecznymi. Dla nas tamta Unia jest bardzo silnym punktem odniesienia. Można śmiało powiedzieć, że był to złoty okres, jeśli chodzi o podejście do kwestii społecznych. Miało wtedy miejsce przyspieszenie w zakresie regulacji w odniesieniu do tej problematyki.

Potem nastąpił okres Jacquesa Santera. Polska przystąpiła do Unii Europejskiej pod koniec kadencji Romano Prodiego, ale w gruncie rzeczy nasze członkostwo zbiegło się z początkiem przewodnictwa Jose Manuela Barroso, który objął to stanowisko kilka miesięcy później, w końcu 2004 roku. A to jest akurat czas, który my jako związkowcy europejscy wspominamy najmniej przychylnie. Zdecydowany priorytet miało to, co biznesowe, co rynkowe. Kwestie społeczne były ograniczane, raczej nie podejmowano tych tematów. Od końca kadencji Barroso – za przewodnictwa Jean-Claude Junckera, który zapoczątkował inne podejście do kwestii społecznych, i teraz całkiem dobrze ocenianej Ursuli von der Leyen – sytuacja się poprawia. Cała ta trójka wywodzi się z tej samej rodziny politycznej, czyli z Europejskiej Partii Ludowej, ale jednak są to zupełnie różni politycy. Obecna przewodnicząca Komisji Europejskiej w gruncie rzeczy zrealizowała wszystkie obietnice: dyrektywa w sprawie płac minimalnych weszła w życie (w Polsce jesteśmy na etapie jej implementacji), zostały dopracowane nowe rozwiązania dotyczące równości płac kobiet i mężczyzn, mamy rozwiązania dotyczące przejrzystości i przewidywalności warunków pracy. Są także rozwiązania dotyczące ważnej kwestii – pracy platformowej –  nowego zjawiska na rynku pracy, które dotychczas wymykało się regulacjom. Na poziomie wspólnotowym powstają więc ważne rozwiązania, które jak najbardziej mieszczą się w katalogu polityki społecznej czy spraw socjalnych. Trzeba też pamiętać, że w samych traktatach znajdują się ważne zapisy dotyczące dialogu społecznego i roli partnerów społecznych we współkształtowaniu ładu społeczno-gospodarczego Unii Europejskiej. Jest Karta Praw Podstawowych UE i przede wszystkim Europejski Filar Praw Socjalnych wraz z dokumentem wdrażającym, przyjęte na szczycie społecznym w Porto w 2021 roku.

Zatem od dwudziestu lat Polska należy do przestrzeni, która choć niejednolita, nie taka sama historycznie, to jednak w dynamicznym ujęciu niewątpliwie coraz silniej integruje się w zakresie spraw społecznych. W wielu punktach są oczywiście ograniczenia. Chociażby nie ujednolicamy kwestii emerytur, w rękach krajów członkowskich pozostaje prowadzenie polityki społecznej. Wydawało się, że kwestia płac jest na gruncie traktatów wyłączona z domeny wspólnotowej, a jednak udało się ją uregulować. Tak więc tam, gdzie Unia Europejska widzi korzyści płynące z regulacji, potrafi to przeprowadzić. Z punktu widzenia interesu związków zawodowych robi to coraz skuteczniej, coraz aktywniej i coraz lepiej.

Europejski dialog społeczny, zapoczątkowany właśnie w 1985 roku przez Delorsa w Val Duchesse, został wpisany do unijnych traktatów i dziś stanowi integralną część projektu europejskiego. Komisja Europejska usuwa się w cień, kiedy partnerzy społeczni – organizacje pracodawców i związki zawodowe – postanawiają wspólnie w dialogu dwustronnym porozumieć się w jakiejś sprawie. Czasami jest to twarde prawo, czasami – miękkie, przekształcane w formę porozumień ramowych europejskich partnerów społecznych. W wielu dziedzinach 27 interesów strony pracy i 27 interesów przedsiębiorców reprezentowanych przez państwa członkowskie potrafi się porozumieć na poziomie europejskim. Wydawałoby się to niemożliwe, a jednak w wielu przypadkach tak się dzieje. Ostatnim takim przykładem jest porozumienie odnoszące się do cyfryzacji.

Niedawno utworzono instytucję o nazwie European Labour Authority, którą moglibyśmy nazwać taką europejską inspekcją pracy. Ma co prawda nieco ograniczone kompetencje, głównie zajmuje się koordynacją spraw związanych z mobilnością na rynku pracy. Jednak warto podkreślić, że na poziomie unijnym mamy już ciało ponadnarodowe zajmujące się ochroną pracowników, choć tylko tych, którzy przemieszczają się i podejmują pracę w różnych krajach członkowskich Unii Europejskiej (oczywiście dotyczy to także pracowników transgranicznych).

Perspektywy dalszego rozwoju Unii Europejskiej najkrócej mógłbym ująć w następujący sposób: albo stanie się ona bardziej socjalna, albo nie będzie jej wcale. Stoi w tej chwili przed potężnymi wyzwaniami. Wiele ośrodków, wiele grup próbuje ją rozsadzić, podważyć jej autorytet, ograniczyć jej rolę; być może nawet doprowadzić do jej rozpadu. Nie możemy na to pozwolić także ze względu na to, że jest to ważna przestrzeń rozwijania norm socjalnych, stosunków pracy i polityki społecznej. Z drugiej strony wydaje się, że problemy Unii Europejskiej wynikają również z tego, że jest ona niewystarczająco społeczna, że w niedostatecznym stopniu odpowiada na wyzwania związane ze społecznymi oczekiwaniami oraz problemami. W wielu momentach zachowuje się reaktywnie –  odpowiada na przyspieszenie ze strony biznesu, kapitału i stara się tylko minimalizować zagrożenia z tym związane.

Unia Europejska jest najlepszym miejscem do życia na Ziemi w dużej mierze ze względu na łączenie i równoważenie tego, co gospodarcze, z tym, co społeczne. Jesteśmy częścią wyjątkowego ciała w skali globalnej. Niewątpliwie mamy do czynienia z rywalizacją Stanów Zjednoczonych, Chin, może całego bloku BRICS i właśnie UE. Ale tylko liderzy europejscy dążą do przywództwa, do zdobycia przewag konkurencyjnych w gospodarce, nie zapominając przy tym o ładzie społecznym. Nasza wyjątkowość względem wszystkich pozostałych aktorów polega na tym, że jesteśmy zaawansowani pod tym względem, że kwestie społeczne są wpisane w nasze DNA. Unia Europejska nie jest tylko przestrzenią biznesową, ani rynkową; jest też ważną przestrzenią społeczną. Jeżeli utrzymamy ten charakter (zbliżają się wybory do Parlamentu Europejskiego, będziemy współdecydować o przyszłym kształcie Unii), a jeszcze lepiej, jeśli tę równowagę jeszcze wzmocnimy, to Europa 27 państw zyska szansę stania się absolutnie unikalną przestrzenią na mapie świata. Mam zresztą nadzieję, że w relatywnie nieodległym czasie tych krajów będzie jeszcze więcej.

Dochodzimy w ten sposób do fundamentalnego pytania: czym ostatecznie ma być Unia? „Europą ojczyzn” czy federacją, czymś na kształt Stanów Zjednoczonych Europy? Jestem zwolennikiem ściślejszej integracji przede wszystkim w odniesieniu do spraw społecznych, a więc bliżej mi do scenariusza federacyjnego niż scenariusza ojczyzn. Czy Unia Europejska byłaby na to gotowa, należałoby sprawdzić. W ostatnim czasie przechodziliśmy test sprawności UE – była nim pandemia COVID-19. Moim zdaniem Wspólnota zdała ten egzamin doskonale. Zarządzanie Unią Europejską nie jest proste, a mimo to potrafiliśmy w tak trudnym czasie w miarę dobrze poradzić sobie z koordynacją systemów ochrony zdrowia, koordynacją logistyczną związaną ze szczepionkami, z zadbaniem o to, aby te szczepionki powstały jak najszybciej. Wygenerowaliśmy środki pomocowe, takie jak mechanizm SURE, później fundusz odbudowy i wzmacniania odporności, a więc budowania zabezpieczeń na nieprzewidywalne wydarzenia w przyszłości. Podjęte decyzje i działania pokazały, że UE jest zdolna nie tylko zarządzać w dobrych czasach, ale także szybko odpowiadać na wyzwania pojawiające się nieoczekiwanie. To dobrze wróży na przyszłość. Unia jest organizacją, która potrafi dobrze zarządzać niełatwym obszarem i w niełatwych czasach.

Piotr Ostrowski jest przewodniczącym Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych

Zapis wystąpienia na konferencji „Unia Europejska jako wspólnota reguł społecznych i norm socjalnych”, przygotowanej i przeprowadzonej 8 maja 2024 r. przez „Res Humana” na zlecenie posła do Parlamentu Europejskiego Włodzimierza Cimoszewicza i zamówienie Grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów w PE. Przeczytaj informację o konferencji

Postaram się odpowiedzieć na pytanie postawione w centrum tej konferencji z perspektywy sytuacji pracowników na niemieckim i europejskim rynku pracy. Reprezentuję sieć poradni Faire Mobilität, zajmującą się doradztwem dla pracowników migrujących i należącą do Federacji Niemieckich Związków Zawodowych DGB. Od siedmiu pracuję w jej biurze we Frankfurcie nad Menem. Poradnie powstały w roku 2011 – bardzo ważnym, ponieważ wtedy właśnie otwarto rynek pracy pomiędzy Polską a Niemcami. Utworzenie Faire Mobilität było odpowiedzią na ten fakt.

Na pewno był to dobry krok ku realizacji celów Unii Europejskiej, jakimi są m.in. sprawiedliwość społeczna i ochrona socjalna. Aktualnie na terenie Niemiec działa 13 placówek w ramach tej sieci. Oferują one nieodpłatne doradztwo z zakresu prawa pracy – a także po części prawa socjalnego – w Niemczech. Ważnym aspektem naszej pracy jest to, że oferujemy doradztwo w językach ojczystych pracowników migrujących. Na początku był to język polski, później jednak europejski rynek pracy zaczął się coraz bardziej otwierać i aktualnie doradzamy także w języku rumuńskim, bułgarskim, czeskim, węgierskim oraz chorwackim. Istotną częścią naszej pracy są kampanie informacyjne, których celem jest wsparcie pracowników mobilnych w postaci informacji na temat praw, jakie posiadają w kraju zatrudnienia. We współpracy ze związkami zawodowymi przeprowadzamy bardzo konkretne kampanie skierowane do konkretnych pracowników zatrudnionych w konkretnych branżach. W ciągu kilkunastu lat działalności zebraliśmy wiedzę pozwalającą zdefiniować, w których branżach pracownicy migracyjni pracują. Na tej podstawie jesteśmy w stanie takie akcje precyzyjnie formatować i przekazywać za ich pośrednictwem przydatne informacje. Adresatami są na przykład pracownicy branży budowlanej, branży mięsnej, pracownicy sezonowi, którzy pracują w sektorze rolnictwa. Oprócz doradztwa i kampanii sporą część naszej pracy stanowi indywidualne wsparcie dla pracowników w kryzysowych sytuacjach, polegające na pomocy w egzekwowaniu praw tych pracowników poprzez kontakt z pracodawcami lub właściwymi instytucjami. Staramy się zażegnać konflikt i znaleźć rozwiązanie. Często chodzi o niewypłacone wynagrodzenie, wypowiedzenie, uzyskanie dla pracujących niezbędnych dokumentów.

Z naszych doświadczeń wynika, że istniejące regulacje unijne – dyrektywy, także te już wdrożone do prawa krajowego (jak na przykład dyrektywa o delegowaniu pracowników) – dają dość solidne ramy prawne. Jednak tak naprawdę poziom ochrony i sprawiedliwe traktowanie pracowników mobilnych określają możliwości egzekwowania ich praw. Nie we wszystkich krajach UE istnieją instytucje, które mogłyby pracowników migrujących wspierać. Na przykład w Niemczech nie ma inspekcji pracy, co sprawia, że pracownicy z Polski, Rumunii, Bułgarii etc. muszą sami dochodzić swoich roszczeń. Bez znajomości języka, wiedzy o systemie prawnym w kraju zatrudnienia jest to nieosiągalne.

Dla związków zawodowych organizacja pracowników migracyjnych wciąż jest wyzwaniem. Nie tylko ze względu na barierę językową, ale także ze względu na mobilność pracowników. Poruszają się oni zarówno wewnątrz Niemiec, jak i na obszarze całej Unii Europejskiej. Przebywają tutaj tymczasowo, co  utrudnia dostęp do tej grupy. Utrudniony jest też dostęp też do pewnych struktur społecznych. Brakuje świadomości na temat instytucji, działalności systemu oraz działalności związków zawodowych, które np. w Niemczech działają inaczej niż np. w Polsce. Struktury związkowe powoli dopasowują się, otwierają na pracowników migrujących. Dobrym przykładem jest współpraca Faire Mobilität i związku zawodowego IG Metall w Brandenburgii w kontekście fabryki Tesli w podberlińskim Grünheide, zatrudniającej wielu pracowników transgranicznych z Polski. Udało się ich uzwiązkowić, weszli oni tez w skład rady zakładowej.

Takich poradni potrzeba więcej, nie tylko na terenie Niemiec, ale generalnie w całej Europie. Na tym polu zachodzą stopniowe zmiany. Ich przykładem może być projekt Fair European Labour Mobility. W ramach tego europejskiego projektu związki zawodowe z siedmiu krajów otworzyły ściśle ze sobą współpracujące poradnie dla pracowników migrujących. W tym przedsięwzięciu uczestniczy też OPZZ i poradnia w Warszawie.

Ponieważ zadaniem Unii jako wspólnoty jest zagwarantowanie uczciwych warunków zatrudnienia pracownikom – jako fundamentowi europejskiego rynku pracy – te struktury doradztwa i wsparcia powinny być stałe i najlepiej finansowane z budżetu Komisji Europejskiej. Istniejąca struktura wsparcia o takim charakterze dla pracodawców w postaci Enterprise Europe Network powinna mieć swoje lustrzane odbicie.

Oto kilka przykładów potwierdzających, że takie wsparcie byłoby konieczne:

Dość znanym przypadkiem były wielotygodniowe protesty kierowców pojazdów ciężarowych, jakie miały miejsce w 2023 roku w Niemczech, jeden wiosną, drugi – latem i wczesną jesienią. Kierowcy co prawda pochodzili z krajów pozaunijnych, głównie z Gruzji i Uzbekistanu, ale mieli pozwolenia na pobyt w Polsce, podpisane polskie umowy i wykonywali transport towarów dla znanych europejskich firm, jak DHL, Ikea czy Red Bull oraz jeździli po całej Europie. Miesiącami otrzymywali zaniżone wypłaty, a niektórzy miesiącami nie otrzymywali ich wcale. Zadłużenie wobec niektórych z nich sięgało 12.000 euro. Z bezradności po prostu zatrzymali swoje pojazdy na parkingu przy autostradzie i rozpoczęli protest. Za drugim razem trwał on trzy miesiące. Początkowo uczestniczyło w nim 120 kierowców. Przez cały ten czas były prowadzone negocjacje z pracodawcą oraz z firmami zlecającymi transport. Zakończyły się one sukcesem, kierowcy otrzymali należne im pieniądze. Wymagało to jednak dużego zaangażowania ze strony Faire Mobilität, związków zawodowych, holenderskiej fundacji RTDD, która zajmuje się właśnie warunkami pracy kierowców w kontekście europejskim. A także innych instytucji – bo trzeba było stworzyć całą infrastrukturę, zapewnić  protestującym pożywienie itd. Te protesty odbiły się szerokim echem w mediach w Niemczech i w całej Europie.

Takie wydarzenia wcale nie są wyjątkiem. W naszych poradniach właściwie nieustannie mamy do czynienia z podobnymi sytuacjami. Dotyczą one na przykład opiekunów i opiekunki w opiece domowej z Polski, którzy nie dostają wynagrodzenia za dyżury nocne. Ponadto nie mają ważnego w Niemczech ubezpieczenia zdrowotnego. Mamy do czynienia z pracownikami agencji pracy tymczasowej, którzy od pracodawcy dostają też zakwaterowanie i w momencie, kiedy tracą pracę, grozi im bezdomność. Są pracownicy branży budowlanej, którzy nie dostają wynagrodzenia za urlop albo za nadgodziny. Takich spraw jest naprawdę sporo. Uwagi wymagają nie tylko masowe protesty, lecz również indywidualne losy ludzi, którzy decydują się na emigrację w ramach swobodnego przepływu osób w Unii Europejskiej. W europejskiej Wspólnocie powinniśmy także myśleć o tych poszczególnych przypadkach, bo jest ich wiele. Poradnie takie jak nasza istnieją także po to, aby dać niesprawiedliwie potraktowanym pracownikom głos i w ich mieniu walczyć o ich prawa.

Unia Europejska stworzyła ramy prawne w celu zabezpieczenia pracowników, ale brakuje instrumentów, które umożliwiają egzekwowanie tych praw. Takimi instrumentami byłyby: rozbudowa placówek doradczych z budżetu Komisji Europejskiej także przeprowadzania efektywnych kontroli u pracodawców sprawdzających, czy właściwe przepisy i standardy są zachowywane. Oraz – tego nigdy za wiele – kampanie dla pracowników podwyższające ich świadomość posiadanych przez nich praw. To jest podstawa przy otwartym rynku pracy.

Dowodem na wielość stojących przed nami wyzwań jest to, że w Faire Mobilität wciąż zderzamy się z takimi samymi problemami związanymi z sytuacją pracowników migrujących, jak 13 lat temu. Na poziomie europejskim zachodzą jednak korzystne zmiany, choćby European Labour Authority, europejska inspekcja pracy (której kompetencje należy rozbudować). W całości uważam jednak, że perspektywa na przyszłość jest dość pozytywna.

Maria Anioł jest doradczynią w sieci Faire Mobilität przy Federacji Niemieckich Związków Zawodowych DGB

Zapis wystąpienia na konferencji „Unia Europejska jako wspólnota reguł społecznych i norm socjalnych”, przygotowanej i przeprowadzonej 8 maja 2024 r. przez „Res Humana” na zlecenie posła do Parlamentu Europejskiego Włodzimierza Cimoszewicza i zamówienie Grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów w PE. Przeczytaj informację o konferencji

Pozwolę sobie zacząć od dygresji. Ostatnio miałam przyjemność komentować kolejny z wykonywanych rokrocznie od lat dziewięćdziesiątych sondaży Centrum Badania Opinii Społecznej na temat nastawienia Polaków do integracji europejskiej i ich zaufania do instytucji UE. Z najnowszych wyników wyraźnie wynika, że dzisiaj jesteśmy na takim samym etapie poparcia, jak przed dziesięciu laty. To przykre. Zresztą w pracy z młodzieżą szkolną – teraz w roku 2024 młodzież podjęła bardzo dużo inicjatyw, organizuje spotkania o tematyce unijnej, znów można wchodzić do szkół z edukacją europejską – widać ogólne niezrozumienie, czym jest Unia i jej instytucje. Przeżyliśmy zapaść w szerzeniu wiedzy o UE. Jednym z przejawów tej zapaści jest ignorancja w odniesieniu do Karty Praw Podstawowych, jej  wartości i norm. Powszechne jest przekonanie, że Karta w Polsce nie obowiązuje – co oczywiście jest wielkim zafałszowaniem.

Tymczasem na podstawie Karty Praw Podstawowych, w szczególności jej części IV pt. „Solidarność”, można byłoby wywalczyć wiele praw socjalnych. Zwłaszcza że wraz z traktatem z Lizbony stała się ona integralną częścią prawa pierwotnego UE.

Protesty rolnicze w Europie w latach 2023 – 2024 miały różne tło. W Polsce protestowano z głośnym hasłem w mediach przeciw tym rozwiązaniom Zielonego Ładu, które od 1 stycznia 2024 r. zostały wprowadzone do Wspólnej Polityki Rolnej. Jednak dotyczyły one tylko tych rolników, którzy mają obszary powyżej 10 hektarów i sprowadzały się do dodatkowych bonifikat dla tych z nich, którzy chcieliby skorzystać z dodatkowych dopłat, jeśli zdecydowaliby się ugorowanie i ekoschematy. Było to więc totalne niezrozumienie; zły komunikat, zły przekaz. W innych państwach podobnie – natomiast dotyczyło to większej liczby rolników wielkoobszarowych (w Polsce rolnictwo wciąż  jest bardziej rozdrobnione). Cele tych wprowadzonych, a następnie pod presją zawieszonych regulacji, były ważne dla klimatu i dla ochrony środowiska, a także zdrowia publicznego, łańcuchów dostaw i ochrony obszarów zapylania. Niestety, Komisja Europejska ugięła się w obliczu tych protestów.

Powód strajków w Niemczech był zupełnie inny – miał podtekst budżetowy. Niemiecki rząd zakładał, że będzie mógł jeszcze na starych zasadach ochrony covidowej dokonać przerzucenia pewnej transzy środków i wypłacać pewne subwencje na politykę rolną. Okazało się to niemożliwe, w związku z czym zabrakło istotnych sum na politykę rolną. Więc jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Jedno – to jest ochrona klimatu oraz środowiska; byłoby dobrze, gdyby rozwiązania Europejskiego Zielonego Ładu zostały wprowadzone.

Jeśli chodzi o usługi publiczne w Unii Europejskiej, czy to zabezpieczenie społeczne, czy opiekę medyczną, to uważam, że w obecnych warunkach osiągnęliśmy maksymalny możliwy poziom harmonizacji. Pomiędzy poszczególnymi państwami istnieje zbyt wielka dywersyfikacja systemów, by  można było zapewnić coś więcej niż dostęp do świadczeń wynikający z dyrektyw określających status osób podróżujących lub pracujących (pracownicy migrujący, transgraniczni, delegowani, zakładający własna działalność gospodarczą w innym państwie UE).

Dr hab. Marta Witkowska jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego

Głosy w dyskusji na konferencji „Unia Europejska jako wspólnota reguł społecznych i norm socjalnych”, przygotowanej i przeprowadzonej 8 maja 2024 r. przez „Res Humana” na zlecenie posła do Parlamentu Europejskiego Włodzimierza Cimoszewicza i zamówienie Grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów w PE. Przeczytaj informację o konferencji

Andrzej Radzikowski, były przewodniczący Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych

Jeżeli szukamy odpowiedzi na pytanie „Co poszło nie tak?”, to wydaje mi się, że przede wszystkim to, że politycy – niestety nie tylko w Polsce – zaczęli wykorzystywać Unię Europejską do bieżącej walki politycznej. Wychodząc z założenia, że to, co dzieje się w Brukseli jest mniej na co dzień znane obywatelom ich państw, bardzo wybiórczo jedne rzeczy wyciszali, inne nagłaśniali. Ostatnio byliśmy świadkami, jak manipulowany był przekaz dotyczący Zielonego Ładu i Wspólnej Polityki Rolnej. Najważniejszym wyzwaniem dla nas wszystkich jest więc doprowadzenie do uczciwego pokazywania tego, na czym polega Unia Europejska i jak wyglądają toczące się w jej ramach procesy. Jeśli bowiem pokaże się to uczciwie, Unia sama się broni.

To zadanie tym ważniejsze, że pojawiło się kilka nowych wyzwań, których nie było w momencie wstępowania Polski do UE. Mieliśmy pandemię COVID-19, mamy kryzys migracyjny, kryzys wywołany agresją Rosji na Ukrainę i kryzys klimatyczny. Każdy z nich niesie zagrożenia, choć oczywiście każdy trochę inne. A jak są zagrożenia, jak jeszcze często towarzyszy im spadek poziomu życia, to budzą się demony. Do głosu zaczynają dochodzić wszyscy ci, którzy chcą ubić swoje wąsko pojęte interesy. I rzeczywiście często zdobywają poklask.

Robert Smoleń, redaktor naczelny dwumiesięcznika „Res Humana” i portalu reshumana.pl

Wydaje się, że odpowiedź na pierwsze pytanie – czy fala różnych niepokojów przetaczająca się przez obszar Unii Europejskiej w latach 2023 i 2024 ma jakiś wspólny mianownik – jest negatywna. Mamy do czynienia z wyjątkowym zbiegiem okoliczności; różne grupy społeczne z różnych powodów i motywacji domagają się zaspokojenia swoich interesów, ale to nie znaczy, że kumulacja protestów może osłabić spójność społeczną Wspólnoty. To bardzo dobra, optymistyczna konkluzja.

Natomiast jeśli chodzi o przyszłość, to Unia musi się dalej integrować; co więcej, ta integracja musi być bardziej zdecydowana. Byłoby zgodne z pewną historyczną logiką, gdyby z czasem objęła ona również usługi publiczne. Myślę, że ten proces mógłby się rozpocząć od ujednolicenia standardów opieki zdrowotnej, uczynienia z tego obszaru jednej z kompetencji dzielonych Unii i państw członkowskich. W związku z tym, że wiele osób przemieszcza się po terytorium UE, byłoby dla nich dużym ułatwieniem, gdyby wszyscy mieli dostęp do tego samego poziomu usług medycznych niezależnie od tego, w którym akurat kraju przebywają, z jakim statusem, czy jest to pobyt krótszy, dłuższy, czy stały. Sprzyjałoby to też ogólnej spójności: wszyscy w mocniejszym stopniu czuliby się obywatelami Unii Europejskiej posiadającymi dokładnie takie same prawa i takie same możliwości dostępu do tej usługi publicznej. Zdaję sobie sprawę, że uwspólnotowienie służby zdrowia nie jest proste. W listopadzie 2021 roku odbyła się zorganizowana także przez pana posła Włodzimierza Cimoszewicza konferencja na ten temat z udziałem doświadczonych ekspertów w tej dziedzinie. Dyskusja ta zakończyła się wnioskiem, że powstanie jednolitej przestrzeni opieki zdrowotnej UE jest absolutnie realne (w perspektywie jednego pokolenia) i w zasadzie konieczne. Byłoby to kosztowne dla budżetów mniej zamożnych państw (jednak w granicach możliwości), ale z pewnością przyniosłoby korzyści ich obywatelom.

Osobiście zgadzam się z poglądem, że integracja będzie następować, obejmując także obszar spraw społecznych. Rysują się obecnie trzy modele gospodarcze: obok społecznej gospodarki rynkowej w wydaniu znanym w UE, także amerykański – wolnorynkowy, ale odmienny od europejskiego – oraz chiński (prawdopodobnie w przyszłości można będzie go ekstrapolować na większość krajów BRICS). Poza dyskusją jest, że Europejczycy w żadnym wypadku nie będą chcieli zamienić swojego modelu na żaden z tych dwóch alternatywnych. A to będzie wymuszać głębszą integrację wewnątrz Wspólnoty.

Na pewno czekają nas wyzwania dotyczące przyszłości rynku pracy. W konsekwencji upowszechnienia się sztucznej inteligencji wiele zawodów zniknie, powstaną nowe. Implikacje tego procesu będą daleko idące. Jednak Unia Europejska lepiej się zmierzy z tym wyzwaniem niż jakiekolwiek państwo członkowskie z osobna.

Zbigniew Wróbel, przedsiębiorca, menedżer, działacz gospodarczy, m.in. były prezes PKN Orlen SA

Po dwudziestu latach obecności w Unii Europejskiej przychodzi taka refleksja, że wspólnie z innymi jej członkami stoimy obok siebie, trzymamy się za ręce, ale nic więcej nie robimy – tak jakbyśmy nie zauważyli, że sytuacja na świecie dramatycznie się zmieniła. Mam na myśli napięcia międzynarodowe, populizm, który zawłaszczył idee lewicowe, w związku z czym trzeba je na nowo zdefiniować. Uważam, że dzisiaj głównym hasłem powinno być: jak najszybciej zjednoczyć Europę i stworzyć byt państwowy. To jest cel naszych czasów; dla polityków, posłów i wszystkich ludzi troszczących się o jutro regionu, w którym żyjemy. Jeżeli tego nie uczynimy, to przestanie mieć znaczenie, czy Unia ma być socjalna, czy nie – bo jej po prostu nie będzie. Rozsadzą ją siły odśrodkowe, przyczynią się do tego ruchy migracyjne stanowiące wyzwanie, przed którym wszyscy stoimy. I w końcu doprowadzimy do sytuacji, w której będziemy – jak kiedyś Włochy – zlepkiem małych nic nie znaczących państewek.

Guriev, D. Treisman, Spin dyktatorzy. Nowe oblicze tyranii w XXI wieku, Szczeliny, Kraków 2023 (tłum. Aleksandra Żak)

Jeszcze w końcu XX i w początkach nowego wieku dość powszechny był w euroamerykańskim kręgu kulturowym swoisty optymizm objawiający wiarę w powszechne – i szybkie – zwycięstwo w świecie demokracji liberalnej i neoliberalnego kapitalizmu. Symbolizowały go koncepcje „końca historii” Francisa Fukuyamy, w teorii ekonomii Friedricha Hayeka, apologia wolnego rynku Miltona Friedmana, w wielkiej polityce zaś – rządy Ronalda Reagana i Margaret Thatcher oraz zjawiskowy wręcz upadek państw realnego socjalizmu na czele z ZSRR (1991).

Klimat ten niebawem się zmienił, gdyż szybko ujawniły się i spotęgowały strukturalne dysfunkcje neoliberalnego kapitalizmu, m.in. nierówności społeczne wewnątrz państw i polityczne między państwami, a także (od 2008 r.) kryzys gospodarczy, który ze względu na jego skalę można nazwać globalnym. Ożywiły się także tendencje populistyczne i autorytarne. Ironiści dostrzegli, że nawet F. Fukuyama i J. Sachs coraz częściej piszą smutne w tonacji i pełne niepokoju teksty o stanie spraw ogólnoświatowych. O tych problemach – zwłaszcza zaś o ewolucji współczesnego autorytaryzmu – traktuje omawiana tutaj książka nosząca tytuł: Spin dyktatorzy. Nowe oblicze tyranii w XXI wieku, wydana w Polsce w ubiegłym roku. Jej autorami są Siergiej Guriev (m.in. rektor Sciences Po w Paryżu, główny ekonomista Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju w Londynie) i Daniel Treisman (m.in. University of California w Los Angeles). Pierwszy z jej autorów (z pochodzenia Rosjanin) jest z wykształcenia ekonomistą, profesorem pracującym w różnych europejskich instytucjach naukowych i gospodarczych, który – jak sam twierdzi – zagrożony aresztowaniem opuścił Rosję Władimira Putina. Drugiego zaś autora (z pochodzenia Amerykanina) nazwać można politologiem i ekonomistą, a także publicystą zajmującym się procesami demokratyzacji i polityką państw autorytarnych.

Najogólniej mówiąc, autorów prezentowanej tu książki cechuje interdyscyplinarne ujęcie analizowanej problematyki. Wykorzystują oni bogaty materiał empiryczny z różnych dyscyplin, a więc politologii, socjologii polityki, historii (zwłaszcza politycznej i gospodarczej) oraz ekonomii. Ich kompetencje spotykają się w próbach syntetycznego ujęcia ewolucji współczesnego autorytaryzmu. Zauważyć trzeba, iż autorzy rzadko posługują się zazwyczaj stosowanymi w literaturze przedmiotu określeniami dotyczącymi systemów politycznych, np. nowy autorytaryzm, łagodny autorytaryzm, demokracja nieliberalna, udawana demokracja czy też totalizm lub autokracja, które mają znaczenie zbliżone do zaproponowanych przez nich podczas analizy. Autorzy nie są powodowani dziennikarskim pragnieniem wprowadzenia w obieg efektownych terminów, lecz jak sądzę – przekonaniem o ich badawczej użyteczności. Porządkujące – a nawet kluczowe – znaczenie dla całości analizy tej książki ma przeciwstawienie „dyktatur strachu” „dyktatorom spinu” i stanowią próbę ich eksplikacji.

Te pierwsze obejmują autokracje, które dominowały w świecie do połowy XX w. i które obejmują także państwa w powszechnym rozumieniu totalitarne. Głównymi instrumentami władzy jest tam przemoc, indoktrynacja obejmująca wszystkie dziedziny życia, izolacja od innych krajów. Ogólnie rzecz biorąc, są one wybitnie represyjne, a ich modelowymi przykładami są systemy polityczne, które współtworzyli Józef Stalin, Adolf Hitler i Mao Tse-tung.

Natomiast „dyktatury spinu” zaczynają dominować współcześnie wśród państw niedemokratycznych. Charakteryzują je zaś następujące cechy:

– relatywnie mała (w porównaniu z „dyktaturą strachu”) represywność;

– możliwość działania partii opozycyjnych, odbywają się w nich wybory, choć zazwyczaj bez szans zwycięstwa opozycji w walce o władzę;

– znacząca rola mediów w sprawowaniu władzy;

– ograniczona cenzura.

Spin dyktator stylem bycia, sposobem działania, a także ubiorem przypomina prezesa korporacji, eksperta, profesjonalistę. Jego strojem nie jest raczej mundur wojskowy, lecz elegancki garnitur. Z wymienionych powyżej powodów, autorzy, mówiąc czasem o demokracji „udawanej”, mają na myśli odmienność tego systemu w porównaniu z innymi formami dyktatury i od państw demokracji liberalnej.

Autorzy podkreślają też, że jakkolwiek współcześnie obserwujemy często ewolucję od dyktatury strachu do dyktatury spinu, to nie można mówić o jednokierunkowo działających prawach, raczej o trendach czy tendencjach. Możliwe są też inne warianty rozwojowe, np. ewolucja od demokracji liberalnej w stronę dyktatury spinu (mówimy wtedy o upadku demokracji liberalnej) albo o ewolucji od dyktatury spinu do demokracji liberalnej (możemy wtedy odnotować proces powstawania demokracji).

Czasem możliwa jest także ewolucja od dyktatury spinu do dyktatury strachu. Przykładem mogą być rządy Nicolasa Maduro w Wenezueli, Recepa Tayyipa Erdoğana w Turcji po stłumieniu próby zamachu wojskowego czy W. Putina w Rosji po 2010 r. Piszę te słowa w chwili, gdy cały świat obiegła już wieść o śmierci w kolonii karnej działacza opozycji rosyjskiej Aleksieja Nawalnego.

Jednakże bodaj najciekawsze są w książce próby wyjaśnienia przyczyn tendencji rozwojowych, prowadzących do dyktatury spinu. Najogólniej mówiąc, działa tu zbiór przyczyn, nazywany przez autorów „koktajlem modernizacji”. Ma on różne „składniki”, do których należą rozwój społeczeństw postindustrialnych i związana z tym – w skali światowej – globalizacja przyśpieszająca procesy obiegu informacji i wpływająca na wzrost aspiracji. O wiele mocniej w wielu rozwiniętych społeczeństwach funkcjonują idee praw człowieka i w ogóle demokracji liberalnej. Nie znaczy to, że są one respektowane powszechnie i bez wyjątków. Sprawia to jednak, że otwartych wrogów demokracji pozostało w świecie niewielu, co wyjaśnia obecność na mapie politycznej wielu państw „demokracji udawanej”.

Podsumowując, stwierdzę, iż praca Gurieva i Treismana posiada wiele zalet, związanych nie tylko z erudycją ich autorów, lecz także wynikających z pomysłowości ich socjopolitologicznych analiz oraz umiejętności porządkowania nader bogatego materiału empirycznego. Walorem jest także odrzucenie tezy o jednokierunkowym rozwoju i przyjęcie w badaniu założenia o istnieniu mnogości możliwych opcji. Wiele może się jeszcze zdarzyć, doświadczenia zaś ostatnich 30 lat przekonują nas do tej konstatacji.

W prezentowanej tu pracy znalazłem też bliskie mi nuty optymizmu, który nazwałbym historiozoficznym i antropologicznym. Dotyczy on właściwości cywilizacji jako takiej, która uruchamia człowiecze możliwości rozwojowe. Autorzy powołują się na Norberta Eliasa i S. Pinka, a także Ronalda Ingleharta, który nawiązuje do prac Abrahama Maslowa na temat hierarchii motywów i rozwija teorię wartości postmaterialistycznych, dążenie do których cechuje tzw. społeczeństwa rozwinięte, zamożne.

Dostrzegając niemałe zalety prezentowanej tu publikacji i zachęcony do dyskusji, z formułowanymi w niej tezami, warto spytać: czy można by napisać ją jeszcze lepiej. Odpowiem: niewątpliwie tak, ale byłaby ona wtedy znacznie obszerniejsza. Warto byłoby uwzględnić (w kontekście zagrożeń demokracji i ewolucji systemów dyktatorskich) przynajmniej dwa istotne wątki:

1) Kwestię podłoża historycznego, np. poprzez analizę poszczególnych przypadków. Wiemy przecież np., jak wielką rolę odegrał brak tradycji demokratycznych w kształtowaniu się systemów demokratycznych Chin, Rosji oraz państw arabskich. Ten wątek podejmują – ukierunkowane na te kraje – różne teorie kontynuacji.

2) Szersze uwzględnienie historii transformacji postkomunistycznej pogłębiłoby z pewnością dokumentację poszczególnych przypadków, szczególnie podczas analizy konsolidacji demokracji i możliwych dla jej istnienia zagrożeń.

Recenzja ukazała się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

Co prawda do wyborów europejskich został równo miesiąc, ale karty mamy już rozdane- partyjne jedynki i dwójki są jak z żurnala mód, naprawdę jest w czym wybierać. Tuzy z obecnego i byłego rządu, obecni europosłowie, nawet spora grupka kandydatów jakoś już zapisanych w zbiorowej pamięci, żeby wspomnieć tu niezawodnego europosła Ryszarda Czarneckiego, stanowiącego od jakiegoś czasu intensywne tło dla występów Prezesa… Kandydaci tłoczą się na ekranach telewizorów, wyskakują z urządzeń przenośnych, powoli zasiedlają lodówki, szafy i garaże – aby o sobie przypominać na każdym kroku. A skoro tak to wygląda, to może mylne jest eksperckie przekonanie o toczącej się kampanii, że zwycięstwo w europejskich wyborach zdobywa się jedynie w bezpośrednim kontakcie z wyborcami?

No bo o czymże tu rozmawiać na europejsko- polskim bruku? Można by ostatecznie nieco poznęcać się nad rocznicowymi przemówieniami polityków na dwudziestolecie członkostwa w UE, ale czy warto, skoro nawet lokator Krakowskiego Przedmieścia nie zdobył się na przeprosiny za werbalne poniewieranie Wspólnoty przez lata swojej prezydentury? Telewizyjne przemówienia marszałka Szymona Hołowni czy sejmowo-wspominkowe prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego były dobrym, poważnym i rzeczowym skwitowaniem czasu przeszłego dokonanego i ludziom to w zupełności wystarczy. Prezydent Duda mógłby w ogóle nie zabierać głosu na ten temat, nikt by nawet tego zauważył.

Polacy na co dzień żyją raczej swoimi problemami, a z Unią Europejską mają bezpośrednią styczność wtedy, kiedy ze środków unijnych poprawią im drogę bądź wybudują basen. Czy do tego potrzebny jest nasłuch p. prezydenta albo kontakt wzrokowy, dajmy na to nawet z samym europosłem Ryszardem Czarneckim? Znam całkiem sporą grupkę inteligentnych i dość wykształconych obserwatorów życia politycznego, którzy uważają, że wybory czerwcowe odbędą się bardziej w sferze mediów i Internetu, czemu sprzyja nie tylko ordynacja wyborcza do PE, relatywnie mała liczba 53 posłów do wybrania, ale i temperament polityczny takich osób, jak Jacek Kurski czy Adam Bielan. Są specami w Zjednoczonej (?) Prawicy od brutalnej gry medialnej i tego na pewno w tych wyborach dowiodą; niestety na merytoryczne dyskusje nie będzie już miejsca ani czasu.

Kampania będzie toczona tam, gdzie jest największa szansa przebicia się do mediów – z Wiejską na czele, gdzie część kandydatów postanowiła budować swoją rozpoznawalność. No i będziemy mieć wysyp konferencji prasowych, briefingów, wypowiedzi oraz innych aktów strzelistych, byleby tylko skupić na sobie uwagę. Nie wykluczona jest nawet permanentna obecność na miejscu wspomnianego już europosła Ryszarda Czarneckiego, chociaż przecież jest to znany powszechnie mąż stanu, choć elektorat ma o nim raczej wyrobione zdanie.

Prowadzenie w takiej sytuacji Izby będzie mało komfortowe, wskutek składania wniosków i mnożenia wypowiedzi ponadregulaminowych. A przecież było już tak spokojnie, jeśli nie liczyć niezawodnego niszowego posła Jarosława Sachajki, składającego każdorazowo swoje propozycje do porządku obrad. Nawet po marszałku Hołowni widać było pewien niepokój, kiedy Sachajko się spóźniał ze swoją porcją wniosków. Obawiam się, że w przeddzień czerwcowej europejskiej elekcji posłowi przybędzie konkurencji, a marszałkowi okazji do użycia dzwonka, aby uciszać salę…

Na widoku co prawda mamy pewien punkt zwrotny, który może zaistnieć podczas procedowania prezydenckiego projektu ustawy o obronności państwa, ale to dopiero zapowiedź. Bo gdyby okazało się, że prezydencki projekt mimo większości koalicyjnej przeszedł pierwsze czytanie, poszedł do pracy w komisji obrony narodowej i miał szanse na zgodne uchwalenie, a wybory do PE rozstrzygnęłyby definitywnie o losach byłych posłów Kamińskiego i Wąsika, to jaki sens miałaby prezydencka praktyka obstrukcji wobec wszystkich ustaw, które wychodzą z Wiejskiej do jego podpisu? Wysyłanie ich hurtem w Aleje Szucha tylko z powodu Wąsika i Kamińskiego samo w sobie jest kuriozum, a tak kluczowa z punktu widzenia procesu legislacyjnego sprawa rozwiązałby się sama przez się…

O tym, czy w powyborczej rzeczywistości da się ułożyć na nowo obszar stosunków między Rzecząpospolitą a Kościołem Rzymskokatolickim, dyskutują: Mirosław CHAŁUBIŃSKI, Ewa DĄBROWSKA-SZULC, Mirosław KARWAT, Tadeusz KLEMENTEWICZ, Robert SMOLEŃ, Danuta WANIEK i Mirosław WORONIECKI.

Danuta Waniek: Jak pamiętamy, stosunki państwo – Kościół stanowiły jeden z wiodących nurtów ostatniej kampanii wyborczej, ze strony partii koalicyjnych padły istotne postulaty i obietnice, idące w ślad za oczekiwaniami wyborców PO, Trzeciej Drogi czy Nowej Lewicy. Najdalej szła w swych hasłach programowych Lewica, opowiadająca się zdecydowanie za państwem świeckim i przestrzeganiem praw kobiet, które w praktyce prawno-politycznej były systematycznie ograniczane przez prawicę na życzenie kleru.

Po ostatnich wyborach otworzyła się droga do zmiany relacji między rządem a Kościołem hierarchicznym. Wielu zwolenników polityki premiera Tuska obawia się jednak zbyt powolnego dokonywania zmian prawnych i to nie tylko z uwagi na różnice wewnątrzkoalicyjne w sprawach światopoglądowych (np. postawa PSL). Należy także brać pod uwagę zapowiadany przez prezydenta opór wobec niektórych rozwiązań ustawowych dotyczących praw kobiet. Andrzej Duda ujawnił już zastrzeżenia w kwestii pigułki „dzień po” (chodzi o ustawowe wyznaczenie granicy wieku w przypadkach jej zażywania – 15 czy 18 lat?). Prawdopodobne jest także wniesienie weta w odniesieniu do dopuszczalności przerywania ciąży do 12. tygodnia.

Z drugiej strony wyraźnie widać, że Kościół hierarchiczny nie zrezygnuje łatwo ze stanu swego posiadania. Nie zauważa zmiany społecznej, jaka się w ostatnich latach w Polsce dokonała. Mam tu na myśli szybko postępującą laicyzację, zwłaszcza wśród najmłodszego pokolenia wyborców, które już nie tylko nie pada przed księżmi na kolana, ale jest bardzo krytyczne w kwestiach wpływu duchowieństwa na bieżącą politykę państwa, sposobu pozyskiwania za bezcen dóbr materialnych, rozchodzenia się głoszonych „wobec bliźnich” wartości religijnych z przestępstwami seksualnymi kleru. Ujawnione przypadki pedofilii wśród księży i ich praktyczna bezkarność przeorały świadomość społeczną w sposób od dawna w Polsce nienotowany.

A mimo to Kościół hierarchiczny działa w myśl znanego hasła „Polacy, nic się nie stało”. Po staremu organizowane są rekolekcje w pomieszczeniach szkolnych, dyrektorzy nadal okazują bojaźliwość wobec decyzji proboszczów, a nauczyciele zobowiązywani są nadal do doprowadzania dzieci na msze do budynków kościelnych. Nie ma zgody kleru na zredukowanie liczby godzin lekcji religii w szkołach i przedszkolach, ani na to, aby lekcje religii odbywały się na początku lub na końcu zajęć. Na dodatek ze strony Ministerstwa Edukacji padają często wewnętrznie sprzeczne zapowiedzi planowanych zmian na gruncie prawnym. Właściwie nie jest jasne, na co szefowa tego resortu ostatecznie się zdecyduje i w jakiej kolejności.

Inną sprawą jest utrzymywanie nadal obecności kapelanów na etatach w administracji państwowej, a funkcjonują oni w straży pożarnej, w służbie więziennej, w policji, w straży granicznej, w szpitalach, wojsku, w Służbie Ochrony Państwa, a nawet w Krajowej Administracji Skarbowej. Rozwiązania te ewidentnie naruszają świecki charakter państwa. Problemem, który należałoby poważnie potraktować, jest obecność biskupstwa polowego w strukturach władzy wykonawczej RP, jak wiadomo – Ordynariat Polowy jest częścią Ministerstwa Obrony Narodowej. W systemie prawnym RP nie znajdziemy takiego przepisu, który stanowiłby podstawę dla akceptacji takiego rozwiązania. Nie doszło do zawarcia osobnego porozumienia władz RP z władzami kościelnymi w sprawie statutu Ordynariatu, chociaż takie postępowanie przewiduje konkordat z 1993 r. Wszelkie „instrukcje” i „dekrety” wydawane wcześniej przez biskupa polowego mają charakter jednostronny. Gdy dawno temu byłam wiceministrą obrony narodowej, odkryłam, że źródłem takiego usytuowania Ordynariatu była…. Bulla Jana Pawła II, czyli głowy Stolicy Apostolskiej.

Według zasięgniętej informacji, ogólne koszty utrzymania ordynariatów i kapelanów w skali roku oscylują dziś wokół 52 mln zł! Myślę, że jest to kolejne wyzwanie dla nowego rządu, ważne chociażby ze względu na sytuację międzynarodową, wywołaną agresją rosyjską na Ukrainę.

Mirosław Chałubiński: Podzielam sceptycyzm co do możliwości wdrożenia słusznych postulatów odnośnie do relacji państwo – Kościół. Nawet istniejące prawo nie zawsze bywa stosowane, a w ramach prawa można doprowadzić do cząstkowej przynajmniej realizacji rozdziału Kościoła od państwa.

Byłem sceptykiem jeszcze przed wyborami i w trakcie wyborów. Nie chodzi bynajmniej o cynizm polityków, którzy skłonni są przesadnie obiecywać, czy zwykłą grę polityczną – lecz o późniejszą możliwość realizacji programów i obietnic, gdy ma się już realną władzę. Przykładami mogą być sprawy aborcji czy sposobów finansowania Kościoła, edukacji. Pamiętajmy też o tym, że rządząca koalicja jest bardzo zróżnicowana pod względem światopoglądowym.

Ponadto w ciągu półtora roku trzykrotnie odbędą się wybory (samorząd terytorialny, Parlament Europejski, prezydenckie) i żadnej partii nie może zależeć na zrażaniu Kościoła, który w Polsce wciąż pozostaje ważnym podmiotem politycznym.

Tadeusz Klementewicz: Według amerykańskiego badacza kultu religijnego Phila Zuckermana, kraje najbardziej zlaicyzowane, z największym odsetkiem ateistów i agnostyków, zaliczają się do najbardziej stabilnych i zdrowych, ich obywatele cieszą się największymi swobodami, tam jest też wyższa jakość życia i większy dobrobyt. Ta prawidłowość załamywała się kiedyś w przypadku Irlandii, a obecnie w Stanach Zjednoczonych Ameryki i w Polsce. Próbując wyjaśnić źródło tej lokalnej nieregularności, poszukujemy osobliwych czynników społecznych czy historycznych. No i właśnie tutaj szukałem podstaw tak charakterystycznej polskiej religijności, głównie o rytualnym charakterze.

Zacznę od przykładu idącego z góry, mianowicie chodzi o mentalność szlachecką ukształtowaną w dobie kontrreformacji. Symbolem w Polsce może być bohater sienkiewiczowski – Kmicic. Tymczasem zachodnioeuropejskim jego odpowiednikiem byłby wówczas Kartezjusz. Jak pisał kiedyś Artur Sandauer, polska kultura jest podszyta jezuickim konwiktem. Drugim czynnikiem braku dążeń emancypacyjnych świeckiego społeczeństwa wobec Kościoła i religii był brak polskiego, autonomicznego mieszczaństwa. Było ono albo pochodzenia niemieckiego, albo żydowskiego. Brakowało więc tej siły społecznej, która w innych krajach stopniowo naciskała na poszerzenie praw osobistych, wolności słowa, uwalniania różnych sfer życia społecznego spod opieki Kościołów. Taką instytucją stało się z czasem coraz sprawniejsze absolutystyczne państwo, którego w Polsce też nie było. To właśnie Kościół stał się jego namiastką czy protezą – przechowywał język, tożsamość zogniskowaną wokół religii, ułatwiał komunikację i trwanie wspólnoty.

Wpływ Kościoła na umysły jest największy w mniejszych, bardziej zamkniętych społecznościach. A faktem jest, że w Polsce stosunkowo duża część społeczeństwa to mieszkańcy miasteczek i wsi. Religia w takich tradycyjnych społecznościach ma głównie charakter rytualny, podtrzymuje więź społeczną. Silna jest tu wciąż sankcja rozsiana wobec outsiderów. Kolejny czynnik jest wyjątkowo ważny. To tradycyjny konformizm Polaków, co najmniej dwustuletni brak odwagi cywilnej w życiu publicznym w efekcie koniecznej lojalności w oporze przeciw zaborczej władzy. Długie tradycje ma też masowe oddziaływanie religijne Kościoła, zwłaszcza po 1945 roku (millenium chrztu, ruch pielgrzymkowy, oazowy), a w ostatnich dekadach kult Papieża-Polaka darzonego, do niedawna powszechnie, uczuciem wzniosłości. Kościół wciąż podtrzymuje wizerunek męczennika, który przechował przez „ciemną noc komunizmu” depozyt wiary i tożsamości narodowej.

Jeśli więc weźmiemy te różne czynniki pod uwagę, staje się bardziej zrozumiałe, dlaczego polityczni reprezentanci polskiej wspólnoty, w niczym praktycznie nie odbiegają od swoich wyborców. Co najwyżej, niektórzy klękają tylko na jedno kolano.

Ale jest jeszcze jeden ważny problem z religią i religijnością. Antropolodzy kulturowi wskazują na pewne napięcie między naszym oczekiwaniem wolności w sprawach przekonań moralnych i światopoglądowych a spójnością społeczeństwa, które wówczas powstaje. Okazuje się, że ewolucyjną rolą, którą religia odgrywała w różnych typach wspólnot, było tworzenie ducha długotrwałej współpracy i współdziałania wśród ich niespokrewnionych członków. Taka grupa, dzięki większej spójności, mogła odnosić sukcesy w rywalizacji z innymi, np. w wojnach plemiennych, w rywalizacji o terytoria łowieckie. Z tego punktu widzenia Kościół polski wpisał się we wcześniejsze słowiańskie obyczaje i wierzenia. Dlatego spoiwo zbiorowej egzystencji, które wytwarzała religia, mimo irracjonalnych podstaw z punktu widzenia racjonalności poznawczej, jest cenne dla trwania wspólnoty. Ale z kolei wspólnota zespolona węzłem religii, jak wskazywał Bertrand Russell, narażona jest na skostnienie, jeśli partia ładu wymusza zbyt dużą dyscyplinę i silne przywiązanie do tradycji. Z kolei liberalni reformatorzy, obdarzający jednostkę zbytnią autonomią, odpowiedzialni są za dezorganizację i atomizację społeczeństwa, jego sproszkowanie – jak mówi Andrzej Szahaj. To rezultat za daleko posuniętego indywidualizmu i egoizmu.

Miałbym jeszcze jedną uwagę dotyczącą miejsca teologii na publicznych uczelniach. Ten specjalny gatunek wiedzy, zwany nauką, konstytuują dwie zasady. Pierwsza – słabej racjonalności (inaczej intersubiektywnej komunikowalności), wymaga jasnego formułowania sądów o świecie. W świetle drugiej, mocnej zasady racjonalności, to co głosimy o świecie, musi przejść sprawdzian intersubiektywnej sprawdzalności. Tymczasem teologia każe „prawdy” przyjmować na wiarę. Swoje kadry Kościół powinien kształcić samodzielnie i we własnych ośrodkach. Natomiast politycy w rozstrzyganiu dylematów moralnych związanych z prokreacją, in vitro, prawami reprodukcyjnymi, związkami partnerskimi itd. – mają obowiązek stać na gruncie nauk medycznych i biologii, a nie teologii. Nie może w Polsce być dalej tak, że widok sutanny łamie nawet najsilniejszy charakter.

Ewa Dąbrowska-Szulc: Jako przewodnicząca Stowarzyszenia Pro Femina, jednej z organizacji, które utworzyły „Federę” (obecnie: Fundacja na rzecz kobiet i planowania rodziny), pesymistycznie oceniam posunięcia państwa, a konkretnie obecnie rządzącej koalicji. Statut SPF, zatwierdzony w listopadzie 1989 roku, daje się sprowadzić do jednego punktu: „prawo do aborcji na żądanie”. Na wszelakich protestach podkreślamy, że kobieta jest człowiekiem – zarodek nie!

Obawiam się, że politycy na dalszy plan odsuwają wywiązanie się z żądań, z jakimi do wyborów w październiku 2023 r. szły młode kobiety. Niestety, niemal wszystkich polityków charakteryzuje „lęk przed sutanną”. Młode wyborczynie są od nich odważniejsze, potrafią w swych protestach zachować się niemal obrazoburczo. Gdy po tych kilku miesiącach od wyborów przysłuchuję się wypowiedziom rządzących polityków, to odnoszę wrażenie, że dla nich nie jest ważne to, co mówią wyborczynie i niektórzy wyborcy, tylko to, co powie ksiądz na kazaniu.

Kler Kościoła Rzymskokatolickiego wie, że władza, odbierająca kobietom decyzję o swej rozrodczości, trzyma za gardło całe społeczeństwo. Nadal mamy taką sytuację, że w Polsce umierają ciężarne kobiety, bo lekarze nie ratują ich, kierując się „klauzulą sumienia”. Położnicy boją się proboszcza, który zarabia na chrzcinach i pogrzebie.

Sterowanie własną rozrodczością przez kobiety jest dla „urzędników pana B.” sytuacją nie do przyjęcia. Stąd utrudnianie dostępności do edukacji seksualnej i antykoncepcji, szczególnie ostatnio sprzeciw wobec pigułki „dzień po”.

Mizoginia Kościoła objawia się także w trudności prowadzenia prac naukowych w dziedzinach określanych jako gender studies, women’s studies. Mało kto odważał się prowadzić doktorat, w którym wystąpi słowo „feminizm”, bo to może być pocałunkiem śmierci. Pojawiały się żądania, by tę część socjologii i badań kulturowych zlikwidować na polskich uczelniach.

Mirosław Woroniecki: Trzeba zacząć od 1918 roku. Młode państwo w okresie międzywojennym, pomijając krótki okres rządu Ignacego Daszyńskiego, kształtowało się wyraźnie jako państwo ideologiczne i o wyraźnym profilu wyznaniowym. Po II wojnie światowej polska specyfika realnego socjalizmu wygenerowała model państwa, w którym z jednej strony mieliśmy promowaną szeroko w sferze publicznej ideologię władzy, a z drugiej strony ideologię narodowego katolicyzmu; przez znaczną część społeczeństwa był on traktowany jako alternatywna idea tożsamościowa, ale i sfera wolności. Po 1989 roku nie wyciągnięto żadnej nauki z obserwacji historycznych; w okresie pontyfikatu Jana Pawła II proces przemian ustrojowych w znacznej części odbywał się przy aktywnym udziale zarówno papieża, jak i hierarchów kościelnych.

Istotny wpływ na kształtowanie pozycji i znaczenia Kościoła katolickiego w Polsce miało uchwalenie ustaw wyznaniowych z 17 maja 1989 roku. Twórca intelektualny obu projektów, czyli profesor Michał Pietrzak,  z całą pewnością miał dobre intencje, jednak nie przewidział, że w Polsce mamy do czynienia z monopolizacją sfery wyznaniowej i dodatkowo ofensywą katolicyzmu kreowaną popularnością osobistą papieża, jego pozycją arbitra politycznego w sprawach krajowych oraz realnym naciskiem politycznym ze strony Watykanu. W 1993 roku nagle pojawia nam się, ni z tego, ni z owego, konkordat przyjęty niezgodnie z prawem. W efekcie daleko idącego kompromisu stworzona została Konstytucja, którą może wszyscy zachwycają się po dzień dzisiejszy, chociaż osobiście nie wiem dlaczego. Jej tekst wyraźnie uwidacznia wpływ Kościoła. Według mnie stworzyła ona autostradę do przyspieszonej klerykalizacji kraju.

Można wymieniać jeszcze wiele przykładów aktów prawnych, poza konkordatem i Konstytucją, które wprowadzają uprzywilejowanie religii i ich form instytucjonalnych w każdej nieomal gałęzi prawa, a że historycznie większościowy i ekonomicznie najpotężniejszy Kościół jest głównym beneficjentem uregulowań prawnych i długo jeszcze posiadać będzie wpływ na państwo, to władza państwowa – nawet wyłoniona w opozycji do narodowo-wyznaniowych partii prawicy – musi liczyć się z jego pozycją. Dotyczy to także, a może przede wszystkim całego systemu przysporzeń majątkowych zabezpieczających ogromne przychody tej instytucji, pozwalające cieszyć się poważnym wpływem w społeczeństwie także poprzez setki tysięcy ludzi związanych ekonomicznie z tą instytucją będącą poza strukturą administracji państwowej największym pracodawcą, zleceniodawcą, przedsiębiorcą. Wśród wielu przysporzeń największe znaczenie mają te w postaci nieruchomości pozyskiwanych za ułamek procentu wartości. Zwolnienia podatkowe, opłaty cmentarne, opłaty za usługi religijne, tradycyjna kolekta itp. W tym kontekście Fundusz Kościelny to zupełnie nieistotny fragment finansowania kościołów i związków wyznaniowych (ważniejszy znacznie dla wyznawców mniejszych religii).

Finansowanie Kościoła nie jest jedyną sferą, w której poszukiwać można sposobów na obniżenie jego znaczenia i pozycji w kraju, pod warunkiem jednakże zdecydowanego odejścia od ideologicznego – narodowo-wyznaniowego – charakteru państwa. W tym celu należy jednak nie tylko odbyć poważne studia nad prawem wyznaniowym, przeprowadzić pogłębione badania procesów laicyzacji, wprowadzać regulacje prawne likwidujące konfesyjny charakter stosunków społecznych (tam, gdzie jest to obecnie możliwe), ale i zbudować silne poparcie społeczne dla zmian wraz z promocją nowoczesnego pojęcia patriotyzmu w opozycji do narodowo-wyznaniowej tożsamości kształtowanej na mitomańskiej historiozofii i zaściankowej ksenofobii. Niestety, tej chęci wśród polityków obecnie rządzących nie widać.

Robert Smoleń: Zaskakuje mnie pesymizm, jaki jak dotąd dominuje w naszej rozmowie. Polska jest teraz w kluczowym momencie. Po ośmiu latach autokratycznego eksperymentu mamy teraz do czynienia z procesem odwrotnym. Odbudowujemy ustrój demokratyczny. To stwarza okazję do urządzenia państwa na nowo, właściwie we wszystkich obszarach. W tym wielkim procesie jest także obiektywna potrzeba wytyczenia należnego miejsca dla Kościołów, w tym Rzymskokatolickiego. Nie chodzi przecież o jakieś wojny religijne, tylko po prostu o znalezienie w ogóle instytucji wytworzonych przez społeczeństwo, funkcjonalnej niszy dla instytucji reprezentującej największą wspólnotę religijną.

Pozycja Kościoła słabnie. Wynika to z przemian społecznych, umacniania się postaw racjonalistycznych i rosnącej roli młodych pokoleń, które patrzą na Kościół obiektywnie – jak na inne instytucje w państwie i społeczeństwie. Na to się nakładają skandale w Kościele. Więc pozycja wyjściowa jest nie beznadziejna, tylko korzystna. Włącznie z konkordatem. Jak każda umowa międzynarodowa, może on być renegocjowany albo reinterpretowany (na przykład poprzez odwołanie się do jednostronnej deklaracji rządu W. Cimoszewicza z 1997 r.). Tym bardziej, że w Watykanie zasiada papież Franciszek.

Przy okazji: będę bronił Konstytucji z 1997 roku. Wszystko, co najgorsze, wydarzyło się zresztą przed jej uchwaleniem. Rzecz nie w tym, jakich słów użyto w ustępie 3 artykułu 25, lecz w tym, że państwo jak dotąd nie miało siły, by wdrożyć zapisaną tam ideę. Lepszej, nowocześniejszej, sprawiedliwszej konstytucji nie będziemy mieć albo w bardzo długiej perspektywie, albo… nigdy.

Pewne rzeczy można więc – moim zdaniem – zrobić. Przede wszystkim można ograniczyć transfery na rzecz Kościoła. Mówię o uszczelnieniu funkcjonowania spółek kościelnych, zaprzestaniu dotowania pieniędzmi budżetowymi lub unijnymi inicjatyw w rodzaju prowadzonych przez Tadeusza Rydzyka, urealnieniu PIT, CIT czy wprowadzeniu podatku od kościelnych czynności, które można uznać za czynności cywilnoprawne. Te kwestie majątkowe ludzi emocjonują i irytują. Drugim obszarem jest edukacja. Z jednej strony mamy tu do czynienia z problemem formacyjnym (który paradoksalnie wydaje mi się mniej istotny – bo młodzi ludzie coraz częściej nie chodzą na lekcje religii, a jeśli chodzą, to raczej nie poddają się oddziaływaniu), z drugiej – z wymiarem symbolicznym, chyba dla nas ważniejszym. Trzecią kwestią jest wizualna obecność elementów religijnych w sferze publicznej. Obecny rząd powinien być zachęcany do tego, żeby uznać poglądy filozoficzne czy religijne za prywatną sprawę każdego urzędnika państwowego, która musi być rozstrzygana we własnym sumieniu i nie powinna być wyrażana publicznie. I w końcu czwarty pakiet – prawa i pozycja kobiet, aborcja, model rodziny, przemoc w rodzinie, pedofilia. Stanowią one obszar bardzo nośny medialnie i na pewno w podejmowanych działaniach rząd nie będzie na straconej pozycji.

Ktoś musi te rozwiązania wprowadzać (albo nie wprowadzać), uzgodnić, przygotować itd. Teraz stoimy przed ciekawym testem na to, kto co może, kto ile potrafi. Wybory parlamentarne wykazały zaskakująco mocną pozycję Trzeciej Drogi. Nie wiadomo do końca, w jakim stopniu był to efekt sztucznie wspomagany (przerzucanie głosów w obawie przed nieprzekroczeniem przez nią progu). Ale dzisiaj ten wynik jest wykorzystywany przez konserwatywnych polityków tych formacji jako dowód, że to oni mają rację. Wybory samorządowe pokażą, jakie karty realnie mają w ręku poszczególne człony rządzącej koalicji demokratycznej. W tej sprawie akurat nie jestem optymistą. Lewica jest w trudnej sytuacji, PSL – mocny w lokalnych społecznościach. Po nadchodzących wyborach może się okazać, że siła Lewicy i jej pole manewru może osłabnąć, nie odwrotnie. I na koniec jeszcze powiem, iż nie powinniśmy oczekiwać, że to, o czym tu mówimy, samo się zrobi. Albo że politycy sami to zrobią. Presja społeczna jest potrzebna nieustannie – również na rząd demokratyczny i bliski naszym przekonaniom.

Mirosław Chałubiński: Odnośnie do opinii kolegi Smolenia. Mówiłbym raczej o relatywnym osłabieniu Kościoła w Polsce niż o słabości. Tu pamiętać trzeba o kontrowersyjnych próbach reform Kościoła papieża Franciszka, jak też udziale niektórych polskich hierarchów w skrywaniu afer pedofilskich. A także obecności Kościoła w sprawowaniu realnej władzy od 1989 roku.

Mirosław Karwat: W diagnozie obecnego stanu, jak i perspektyw odwrócenia procesów klerykalizacji życia społecznego w Polsce, mam uczucia mieszane.

Z jednej strony, rzeczywiście widoczny i odczuwalny jest impuls „przebudzenia” i emancypacji kobiet, z kulminacją w fali protestów pod znakiem błyskawicy (Strajku Kobiet) i oczywiście w wyborach 2023, co widać zwłaszcza w młodym pokoleniu. Ale też wśród młodych mężczyzn ci postępowi bynajmniej nie dominują.

Z drugiej strony, wymowny jest dzisiejszy impas w rządzącej koalicji, która zastąpiła autorytarno-klerykalne rządy „Dobrej Zmiany”. Jak widać, ta silna presja na rzecz laicyzacji życia społecznego i państwa nie przebija się w „woli politycznej”. Po raz kolejny potwierdza się rozbieżność między natężeniem i zasięgiem określonych dążeń społecznych (w tym wypadku – progresywno-modernizacyjnych, przeciwnych mentalnym, obyczajowym i prawnym anachronizmom) a ich odzwierciedleniem w politycznych (partyjno-parlamentarnych) reprezentacjach i w układzie sił politycznych. Nasuwa się tu wręcz porównanie do filtrowania czy wytłumienia dążeń do zmiany, na fali których wyrasta większość parlamentarna i rządowa, które jednak po objęciu rządów dla części liderów i establishmentu partyjnego wydają się zbyt radykalne, kłopotliwe. Taki grzech niereprezentatywności społecznej w ukierunkowaniu i jednoznaczności prowadzonej polityki, „wygaszania” oczekiwań i nacisków społecznych towarzyszy III RP od początków do chwili obecnej.

Mamy, co prawda, pierwsze jaskółki (okaże się, czy one „czynią wiosnę”). Jako przykład ruszenia z miejsca potraktujmy zapowiedź ministry Leszczyny, że skończy z sobiepańską „klauzulą sumienia” w praktyce działania lekarzy ginekologów i szpitali.

Ale wskaźnikiem rzeczywistego oddzielenia Kościoła od państwa, przezwyciężenia asymetrii w ich stosunkach narzuconej faktami dokonanymi przez konfesyjnie i wręcz klerykalnie zaprogramowane formacje polityczne, byłoby wykonanie dwóch zadań, jako swoistych testów zapewnienia zgodności stanu rzeczy z Konstytucją. Jedno z nich jest formalnie mniejszego kalibru, a drugie ma już charakter systemowy, ustrojowy.

Czy doczekamy kiedyś „męskiej decyzji” w sprawie krzyża w sali obrad Sejmu, zawieszonego cichcem, nawet nie z powołaniem się na uchwałę większości parlamentarnej (co i tak byłoby aktem sprzecznym z konstytucyjną zasadą i obietnicą neutralnego światopoglądowo charakteru państwa) i nadającego temu miejscu znamiona państwa wyznaniowego? Choćby w postaci pośredniej, kompromisowej formy zrównoważenia jego obecności symbolami innych wyznań. Cóż dopiero pomyśleć o klerykalnym „znaczeniu terenu” w szpitalach, urzędach, szkołach?

Czy doczekamy – tym bardziej – choćby renegocjacji, jeśli nie wypowiedzenia konkordatu? W tym kontekście wróćmy do czynnika oczekiwań społecznych i społecznej presji. Skonfrontujmy z nimi nie tylko tak przełomowe decyzje – punkty zwrotne, ale również takie, które są w zasięgu możliwości i wyobraźni pragmatycznej.

Nie przypadkiem kwestia nauczania religii w szkołach „buksuje”, skoncentrowana na takich sprawach detalicznych i pochodnych jak liczba godzin, oceny na dyplomach szkolnych i umieszczenie tych zajęć na początku lub na końcu dnia szkolnego. A w zawieszeniu lub impasie pozostaje kwestia zasadnicza: czy w ogóle katecheza powinna być prowadzona w budynku szkoły publicznej i to w charakterze przedmiotu nauczania, wyłączonego spod programowego, jak i metodycznego nadzoru władz oświatowych. Jest tak po pierwsze dlatego, że przeniesienie tej indoktrynacji religijno-kościelnej do sal katechetycznych przy parafiach łączy się z niewygodą, utrudnieniami dla rodziców, także tych, którzy – choć są wierzący – woleliby świecką szkołę. A po drugie dlatego, że dla znaczącej (choć może już nieprzeważającej) części środowiska nauczycielskiego – niech nas nie zmyli jego bunt w kwestiach wynagrodzeń, warunków awansu, interesów i praw pracowniczych, autonomii programowej – postulat rozdzielenia (także w przestrzeni) wiedzy i wiary jest zbyt radykalny.

Danuta Waniek: Dziękuję Państwu za tę wymianę poglądów i racji po raz pierwszy w tym gronie. Warto obserwować zjawiska, które towarzyszą laicyzacji polskiego społeczeństwa, bo w nich jest wielka nadzieja. Chcemy, aby refleksje na ten temat regularnie pojawiały się na łamach „Res Humana”.

Nieskrócony zapis powyższej dyskusji jest dostępny w wersji audio w zakładce „Podcasty”.

Jesteśmy w Polsce po wyborach samorządowych. Wszędzie wciąż wiszą wyborcze plakaty, zewsząd słychać podsumowania, analizowanie wyników i frekwencji, jednak niczego to nie zmieni. Wymiana jednych radnych na kolejnych, którzy niczym nie będą się różnić się od swoich poprzedników, nic nie da. W Polsce trzeba najpierw zmienić zasady gry, a dopiero potem ludzi.

Polska niemal na każdym szczeblu administracji państwowej jest zarządzana przez osoby co najwyżej przeciętne, w dodatku uprawiające prywatę, niekompetentne i niehonorowe. Coraz trudniej żyje się w gąszczu niestabilnych przepisów, wciąż komplikowanym systemie podatkowym i przy merytorycznej słabości piątej władzy, którą jest biurokracja.

To jest przecież nasza Polska.

Dlaczego od setek lat nie umiemy jej właściwie ustawić? Co z nami jest nie tak? Dlaczego tak wielu młodych Polaków (tych mądrzejszych i bardziej aktywnych) myśli o emigracji do krajów lepiej funkcjonujących? Dlaczego tak wielu tych najlepszych Polaków już wyjechało i budują swoje szczęście w krajach lepiej zarządzanych niż Polska, przy okazji wzmacniając te państwa swoimi umiejętnościami? Takich Polaków są miliony – żyją w Nowej Zelandii, Australii, Norwegii, Niemczech, Szwajcarii, Kanadzie czy USA.

Czy możemy coś jeszcze zrobić?

Analiza

W Polce jest 16 miast wojewódzkich, 314 powiatów ziemskich i 66 miast na prawach powiatu, 2477 gmin (w tej liczbie są 302 gminy miejskie, 711 miejsko-wiejskich oraz 1464 – wiejskie). Rady gminne, powiatowe i miejskie liczą od 15 do 60 osób (Warszawa), do tego sejmiki wojewódzkie liczące 30 radnych w województwach do 2 mln mieszkańców oraz dodatkowo po trzech na każde rozpoczęte 0,5 mln mieszkańców.

W większości tych rad i sejmików ich radni sami sobie (!) wywindowali diety do maksymalnego poziomu dopuszczalnego w ustawie.

Można przyjąć, że obecnie radny otrzymuje średnio nie mniej niż 3000 zł miesięcznie.  To tylko bezpośredni koszt samych diet. Bez zwrotu kosztów z tytułu posiedzeń komisji, wyjazdów studyjnych, szkoleń itp. Do tego dochodzi etatowa obsada biur obsługi z sekretariatami przewodniczących, koszty ogólne prowadzenia biur, obsługi korespondencji etc.

Samo utrzymanie radnych szczebla podstawowego (ich armia liczy w Polsce około 50 tysięcy ludzi!) kosztuje nas blisko 300 milionów złotych miesięcznie, a koszt funkcjonowania rad powiatów i sejmików wojewódzkich to, lekko licząc, drugie tyle. Mnożąc te sumy przez 12 miesięcy, daje to nam kwotę około 7 miliardów złotych. Przez pięcioletnią kadencję to grubo ponad 30 miliardów złotych!!!

Tylko w Czeladzi, niewielkim mieście w woj. śląskim, które liczy niespełna 30 tysięcy mieszkańców, w czasie jednej kadencji władz samorządowych wydanych zostanie ponad 7 milionów złotych! I w tej Czeladzi, i w całej Polsce są to zmarnowane pieniądze!

Profity czerpią jedynie ci szczęśliwcy, którym udało się uzyskać mandat. Większość tych farciarzy nie ma pojęcia nie tylko o budżecie gminy i jej kompetencjach, ale o zadaniach i uprawnieniach rady, zaś „praca” radnego czy radnej sprowadza się do cyklicznego uczestnictwa w posiedzeniach komisji i sesjach zaledwie raz w miesiącu. Niektórzy próbują coś robić na własną rękę – najczęściej sprowadza się to do prostych interwencji pomocowych na rzecz zgłaszających potrzeby mieszkańców albo zwracaniu uwagi władzom wykonawczym na usterki komunalnej infrastruktury. Wszyscy zaś dbają o własny PR, podpinając się pod efekty działań władz wykonawczych. W radach nie ma przedsiębiorców, menedżerów, prawników, rzemieślników. Dominują gminni nauczyciele oraz pracownicy przeróżnych struktur gminnych czy powiatowych.

Nie byłoby żadnej istotnej różnicy w funkcjonowaniu danej gminy, gdyby tej rady po prostu nie było.

W większości polskich gmin ich włodarze są największymi pracodawcami. To w gestii wójtów, burmistrzów czy prezydentów miast (starostów i marszałków województw także) są w danej gminie setki „stołków” do obsadzenia – w tym tak atrakcyjne jak miejsca w radach nadzorczych przeróżnych samorządowych spółek (kiedyś to były po prostu podległe wójtowi/burmistrzowi/prezydentowi podmioty budżetowe). W przykładowej Czeladzi jedna z dwóch zastępczyń burmistrza (po co aż dwie w tak niewielkim mieście???), odpowiedzialna za sprawy komunalne, jednocześnie bierze co miesiąc niemałe pieniądze za to, że jest członkiem rady nadzorczej miejscowej spółki dostarczającej mieszkańcom wodę, co przecież i tak ma w zakresie obowiązków!

W takiej sytuacji włodarze bardzo łatwo „kupują” sobie radnych, którym przecież formalnie podlegają! Pewnie na palcach jednej ręki można policzyć w Polsce gminy, w których wójt nie ma w radzie liczebnej przewagi swoich ludzi. Niezależnie od procederu kupczenia stanowiskami (także dla rodzin radnych i także w ramach wymiany stołków z sąsiednimi gminami), obecnie w Polsce radnymi są przede wszystkim pracownicy sfery budżetowej.

We wspominanej Czeladzi przewodniczącym rady miasta jest człowiek, który do niedawna był podległy burmistrzowi jako kierownik działu w miejscowym MOPS-ie. Przed nim przewodniczącą była pracownica miejskich struktur, podległa prezydentowi sąsiedniego miasta. Do tego należy dodać kilkoro nauczycieli miejscowych szkół i nieustaloną liczbę pracowników struktur miejskich i powiatowych. Przedsiębiorców, menedżerów, lekarzy, prawników: zero!

Taki stan rzeczy utrzymuje się od lat w większości rad w całej Polsce.

Poza tym każdy z włodarzy ma do dyspozycji aparat miejskich urzędników, w tym wydział promocji z przeróżnymi możliwościami kształtowania opinii. Może zatem budować wśród mieszkańców, w większości niemających pojęcia o funkcjonowaniu gminy (gros Polaków nie rozróżnia pracowników urzędu miasta czy gminy od ich radnych), przekonanie o jego sprawczości i tym samym zagwarantować sobie stołek na kolejną kadencję.

W przywołanej gminie sprytnie wylansowano hasło: „Czeladź pięknieje”. Mieszkańcy bezkrytyczne i bez analizowania faktów zaczęli powtarzać je jak mantrę, budując tym samym pozycję burmistrza, przedstawianego w roli zbawcy i dobrodzieja. Za ciężkie pieniądze wyremontowano pewną liczbę miejskich nieruchomości, które przekształcono w centra aktywności społecznej, muzea czy inne obiekty komunalne, co ostatecznie raczej pogrąży Czeladź finansowo, bo znacząco zwiększą się wydatki budżetu miasta. Kosztem poprawy jakości życia mieszkańców i realizacji zadań gminy finansowane są przysłowiowe igrzyska. Co tam dobra woda w kranach, co tam drogi – ludzie kochają burmistrza, który na stanowisku dyrektora miejskiego muzeum (od kilkunastu lat „w budowie”) zatrudnia swoją małżonkę – emerytkę.

W efekcie sprytnie wodzony za nos naród uwielbia swojego włodarza, a ten, jak już raz wygra wybory, to nie popuści. Startowanie do rywalizacji z nim to strata czasu i pieniędzy. Urzędujący wójtowie, burmistrzowie i prezydenci są wręcz przyspawani do stołków i w wielu gminach (w tym roku w Polsce ok. 40 procent) nikt nawet nie próbuje z nimi o nie walczyć.

Dziś władzę sprawują cwaniacy. Nie jest ważne czy coś potrafi, czy coś wie – ważne, że wygrywa wybory. Nie ma merytorycznych kampanii wyborczych. Kandydaci na radnych, posłów, europosłów, wójtów, burmistrzów i prezydentów nie podlegają merytorycznej weryfikacji programu, dotychczasowych dokonań, umiejętności budowania relacji czy motywacji do ubiegania się o wybór na dane stanowisko.

Jestem gotów założyć się, nawet o spore pieniądze, że 9 na 10 obecnych polskich radnych nie ma pojęcia o finansach gminy ani o zasadach jej funkcjonowania. Że 9 na 10 polskich europosłów nie zna dobrze języka angielskiego. Że 9 na 10 posłów nie zna Konstytucji i nie ma pojęcia o większości zagadnień, którymi zajmuje się Sejm.

Magdalena Biejat, wicemarszałek Senatu z lewicy, nie potrafi wymienić państw sąsiadujących z Polską. Marcin Józefaciuk, nauczyciel, który został posłem z PO, nie ma pojęcia, kto w Polsce sprawuje władzę ustawodawczą. Z kolei Paulina Hennig-Kloska, minister klimatu i środowiska, wiceszefowa partii Polska 2050, mówiła o „produkowaniu energii z prądu”. Czeladzki radny, przewodniczący Komisji Rozwoju i Polityki Przestrzennej nie wie, jaką powierzchnię ma jego miasto i ile jest w nim terenów należących do gminy. Tacy ludzie chcą nam układać świat. I układają!

Zatem chwalenie gminnych polityków za miejskie inwestycje, co z upodobaniem praktykuje nachalna propaganda kierowana do powierzchownie zorientowanych mieszkańców, skutecznie miesza im w głowach. Mamy więc do czynienia z sytuacją, w której chwalimy bankomat, że wypłaca nam nasze własne pieniądze. Owe inwestycje zwykle generują wzrost kosztów utrzymania gminy i zawsze są jedynie pochodną kwot wydanych z gminnej kasy. Omamieni mieszkańcy nie dostrzegają tego, że tak naprawdę za tę kasę doskonale sobie żyją ci właśnie politycy – władze wykonawcze i uchwałodawcze gminy. Wielokroć lepiej od większości swoich wyborców – faktycznych pracodawców owego grona uprzywilejowanych.

Taka Polska, rządzona przez ludzi niekompetentnych, nie ma szans na dobry rozwój. Piąta władza, jaką stanowią urzędnicy, skutecznie spowalnia nasz rozwój, a niekompetentne władze uchwało- i ustawodawcze oraz wykonawcze nie są w stanie temu zapobiec. Problemem nie jest to, że pazernie korzystają na tym krótkowzroczni i kierujący się prywatą lokalni politycy. Problemem jest to, że konsekwentnie podcinają gałąź, na której siedzimy wszyscy i cała nasza Ojczyzna.

Wnioski

Ludzie, jak każde żywe na tej planecie, powinni rywalizować o władzę. Teraz, w tej ułomnej demokracji, której się jeszcze długo nie nauczymy, nie ma weryfikacji poziomu wiedzy, inteligencji, etyki, umiejętności i doświadczenia kandydatów. To jest beznadziejna sytuacja! Beznadziejna!!!

Nie ma logicznej, naturalnej rywalizacji. Nie wygrywają najmądrzejsi, najuczciwsi itd.

Żeby Polska naprawdę powstała z kolan, potrzebna jest zmiana zasad wyborczych!!!

Dla dobra nas wszystkich, naszego kraju i małych ojczyzn. Tylko to pozwoli naprawić Polskę.

Konieczne i niezbędne jest:

  1. wprowadzenie egzaminów kompetencyjnych oraz testów psychologicznych dla kandydatów wszelkich szczebli przed każdymi wyborami (zadania egzaminacyjne – różne, w zależności od szczebla wyborów – ustala komisja powołana przez PKW – na zasadach podobnych do organizowania egzaminu maturalnego). Wyniki egzaminów nie eliminują kandydowania danego delikwenta, ale muszą być przedstawione w materiałach wyborczych i na kartach do glosowania;
  2. pozbawienie biernego prawa wyborczego obywateli zatrudnionych w szeroko rozumianym budżecie;
  3. Ograniczenie dolnego wieku kandydatów:
  1. pięćdziesięcioprocentowa redukcja liczby radnych gminnych i powiatowych;
  2. Zmiana formuły oświadczeń majątkowych bądź całkowita z nich rezygnacja;
  3. Wprowadzenie testu wiedzy o Polsce przed głosowaniem. Jeśli ktoś nie uzyska wymaganego minimum, pozbawiony zostaje czynnego prawa wyborczego i bez oddania głosu wychodzi z lokalu wyborczego (ta sama PKW opracowuje pięć testów dotyczących Polski i zasad jej funkcjonowania; chętny do głosowania otrzymuje losowo wybrany test i ma 3 minuty na udzielenie odpowiedzi; uzyskanie wymaganego limitu upoważnia do otrzymania kart do głosowania).

Doświadczenie, dokonania zawodowe i życiowe, wiedza i kompetencje to warunki konieczne, by podejmować wyzwania wynikające ze służby publicznej!

To oczywiście nie wszystko (jest wiele innych wad obecnego systemu), ale już tylko to wystarczy, by w końcu, po 40 latach od tzw. transformacji ustrojowej, doczekać się władz merytorycznie, kompetencyjnie i mentalnie przygotowanych do służby publicznej, oddanych mieszkańcom, małym ojczyznom i całej polskiej wspólnocie.

Czy kiedyś do tego dojdzie? Mam pełną świadomość, że te moje robocze propozycje są podane bardzo skrótowo i wymagają merytorycznego dopracowania. I że w ogóle myślenie o ich wprowadzeniu w jakimkolwiek już ostatecznie kształcie, wymagać będzie poważnych i głębokich zmian w Konstytucji RP. Z dzisiejszego punktu widzenia to polityczna i tak naprawdę życiowa utopia. Czy jest jakakolwiek szansa, że ci, którzy będą sprawować władzę w Polsce dojrzeją  kiedyś do takich zmian? Czy będą w stanie to zrozumieć, przyznać, że tak właśnie jest i na tym bazuje ten system? Czy własne korzyści przestaną być kiedyś nadrzędnym kryterium? Czy możliwe jest  rządzenie państwem ponad niskimi pobudkami i ponad własnym, często przerośniętym, ego?

 Autor jest właścicielem wydawnictwa STAPIS w Katowicach

Tekst ukazuje się wyłącznie w wersji elektronicznej na portalu reshumana.pl

Radosław Sikorski przedstawił 25 kwietnia w Sejmie informację o zadaniach polskiej polityki zagranicznej na rok 2024. Doroczne exposé szefa dyplomacji tworzy unikatowo dogodną sytuację do poważnej debaty nad sytuacją bezpieczeństwa państwa, stanem polskiej polityki zagranicznej i polskiej dyplomacji. Sikorski wygłaszał półtoragodzinną mowę przy półpustej sali posiedzeń, za to w obecności prezydenta A. Dudy, który bawił się telefonem i stroił pocieszne miny niczym nudzący się na lekcji psotny pierwszoklasista. W absencji przodowali posłowie opozycji. Prezes PiS układał na Nowogrodzkiej listy swojej partii do Parlamentu Europejskiego, ekspremier Morawiecki był w drodze do Budapesztu na kolejny – jak to nazwał Sikorski –  „proputinowski sabat” ultraprawicy europejskiej.

A mówił Sikorski o sprawach fundamentalnych. Dwa słowa najczęściej przewijały się w przemówieniu ministra – „bezpieczeństwo” i „Unia Europejska”, które dla szefa polskiej dyplomacji tworzą nierozerwalny związek. W obliczu realnego zagrożenia dla bezpieczeństwa kraju i Europy, jakim jest rosyjska agresja na Ukrainę, Sikorski ogłosił zwrot od uprawianej przez rządy PiS eurofobicznej polityki mitomanii i konfliktowania się z sąsiadami do polityki pogłębienia integracji europejskiej i odbudowy dobrej, sojuszniczej współpracy i zaufania z państwami sąsiednimi. Sikorski zdecydowanie odrzucił pisowską koncepcję przeciwstawiania sojuszu z USA budowie silnej, także w wymiarze geopolitycznym i militarnym, Unii Europejskiej. Dla ministra sojusz ze Stanami Zjednoczonymi i mocniejsze zaangażowanie Polski w tworzenie nowej jakości wspólnoty europejskiej są dwoma niezbędnymi, dopełniającymi się filarami polskiej polityki zagranicznej. Jednocześnie Sikorski udzielił pełnego, praktycznie nieograniczonego poparcia Ukrainie w jej walce z agresorem o swoją niepodległość, suwerenność i integralność terytorialną. Zaiste, trzeba mieć zdecydowanie męża stanu, aby w polskim parlamencie oświadczyć: Lviv ce je Ukraina.

Krytyka ośmioletniej w czasach rządów PiS degrengolady polskiej dyplomacji w wykonaniu Sikorskiego była jednocześnie i miażdżąca, i – co rozumie każdy zajmujący się polską polityką zagraniczną – najłagodniejsza z możliwych. A jednak to „stanięcie w prawdzie” tak zabolało Andrzeja Dudę (najbardziej chyba to, że Sikorski przypomniał mu jego słowa o UE jako o „wyimaginowej wspólnocie”), że prezydent postanowił wygłosić w kuluarach Sejmu swoiste kontr-exposé. Co było żenujące także dlatego, że w swoim zaimprowizowanym wystąpieniu pan prezydent albo dał wyraz swojej niewiedzy, albo rozmyślnie mijał się z prawdą. Trudno powiedzieć, co jest bardziej kompromitujące dla głowy państwa.

Poza dosłownie kilkoma wystąpieniami debata parlamentarna nad exposé ministra Sikorskiego była żenująco miałka i nijaka. Okazało się, że większość polityków tak chętnie brylujących w różnych programach telewizyjnych nie ma ani wystarczającej wiedzy, ani dostatecznie śmiałej wyobraźni, aby wnieść do propozycji Sikorskiego rzeczywiście cenny wkład lub chociażby prawdziwie konstruktywną krytykę. Były minister spraw zagranicznych Z. Rau wystąpił z obroną koncepcji suwerenności państw narodowych, która być może mogłaby być poważniej traktowana w ubiegłym wieku, lecz dzisiaj jest niedorzecznym anachronizmem. Na próżno w świetnym przemówieniu prof. P. Kowal starał się przekonać suwerenistów, że nowa rzeczywistość europejska już staje się faktem, że egzystencjalne wyzwania dla bezpieczeństwa i rozwoju Polski wymagają wzniesienia się ponad dogmaty-przeżytki.  Na próżno Sikorski dowodził, że odejście od zasady jednomyślności przy podejmowaniu w UE decyzji w niektórych obszarach jest warunkiem decyzyjności Unii i jej poszerzenia o Ukrainę, Mołdawię i kraje bałkańskie.

Tak jakby nic nie zmieniło się w Europie i w sąsiedztwie Polski posłowie PiS wzbijali pianę abominacji i uprzedzeń, poszukując wrogów wśród przyjaciół. Popis antyniemieckich fobii dał poseł Mularczyk, lokując przy okazji swoją książkę, którą – jak się pochwalił – pisał przez pięć lat.

Minister Rau z kolei pochwalił się, że największym osiągnięciem jego rządów w MSZ było wyrzucenie z pracy 38 studentów moskiewskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych. Odpowiadając na pytania posłów, Radosław Sikorski odniósł się en passant do tej wypowiedzi swojego poprzednika; powiedział, że ten „sukces” Raua już kosztował MSZ ponad 2 mln złotych, gdyż sąd – jeszcze za rządów PiS – stwierdził naruszenie prawa, przywrócił wszystkich bezprawnie usuniętych do pracy i zasądził na ich rzecz solidne odszkodowania. Ot, i cała użyteczność i sprawczość Raua wraz z akolitami.

Wybory samorządowe, w świetle bardzo dyskretnej kampanii i stałych trendów w sondażach zapowiadające się jako całkowicie przewidywalne, przyniosły jednak bardzo zaskakujące rezultaty.

1) Prawo i Sprawiedliwość co prawda faktycznie poniosło spodziewaną klęskę (dla tego ugrupowania to norma – i słusznie, bo ze swej natury jest ono antysamorządowe), ale przy wyborze radnych sejmików województw utrzymało liczbowy prymat w polityce. Otrzymało tylko o jeden punkt procentowy mniej niż 15 października 2023 roku, przy wyniku Koalicji Obywatelskiej praktycznie niezmienionym. A tym razem nie mogło posiłkować się propagandowym wsparciem potężnych mediów publicznych, było targane wewnętrznymi sporami, zaś do powszechnej świadomości coraz bardziej przedostawały się kompromitujące informacje o nadużyciach w czasach sprawowania przezeń władzy. Wiadomo, że zmiana postaw społecznych przebiega powoli, prawie nigdy nie następuje nagle. Przekonanie, że tym razem jest inaczej najwyraźniej okazało się złudne.

W istocie rzeczy nie ma tu mowy o odwróceniu tendencji, ale przy zręcznym użyciu narzędzi z zasobów PR partia Jarosława Kaczyńskiego może na chwilę wstrzymać procesy odpływu zwolenników i dekompozycji formacji.

2) Chodzi tu jednak tylko o prymat liczbowy, bo tak naprawdę PiS może samodzielnie rządzić tylko w czterech województwach – podkarpackim, lubelskim, świętokrzyskim i małopolskim. Do utrzymania władzy na Podlasiu potrzebne mu jest poparcie Konfederacji. Pewnie je uzyska, łamiąc jednak przy tym obowiązującą w całym demokratycznym świecie zasadę niewchodzenia w alianse z formacjami skrajnie nacjonalistycznymi. Dla Jarosława Kaczyńskiego władza jest warta każdej ceny, poza tym oba ugrupowania wcale nie są w tym względzie od siebie bardzo dalekie.

3) Wywołanie przez Lewicę tematu liberalizacji przepisów regulujących dostęp do aborcji nie przyniosło oczekiwanych przez nią efektów. Zdobyła o 2,5 punktu procentowego mniej niż w wyborach parlamentarnych, podczas gdy wynik Trzeciej Drogi – jawnego oponenta w tej sprawie – pozostał bez zmian. Chyba zamknęło to drogę do zdecydowanej zmiany ustawodawstwa w tej materii w obecnej kadencji Sejmu. Raczej trzeba się nastawić na dłuższe negocjacje i dialog w tej sprawie, włącznie z panelem obywatelskim i – być może, kto wie? – referendum.

4) Wynik Lewicy jest już bardziej niż niepokojący. 6,32 procent i zaledwie 8 mandatów w sejmikach może – niestety – zwiastować zmierzch tej formacji. Nie szukałbym jednak recept w radykalizacji programu i przekazu. Raczej wyciągnąłbym wniosek, że droga w stronę Die Linke i Syrizy nieuchronnie skończy się balansowaniem na progu wyborczym, a nie powrotem do realnego kształtowania polityki.

Gdyby podsumować pierwszy kwartał 2024 roku, to plusy dodatnie równałyby się plusom ujemnym. Nawet premier Donald Tusk to przyznał pisząc, że nastał najlepszy czas na przyspieszenie.

Nie wypominając, podobnie kiedyś Jarosław Kaczyński wezwał do zmian dekomunizacyjnych i lustracyjnych demontujących Okrągły Stół. Można więc powiedzieć, że Tusk sięgnął do bezdennej studni mądrości Prezesa. Najbardziej spektakularnie objawiło się to w ostatnich przeszukaniach i aresztowaniach u działaczy Suwerennej/Solidarnej Polski i ich najważniejszych klientów z fundacji Profeto. Rzeczywiście mamy tu dość gwałtowne przyspieszenie, budzące zresztą niejakie opory moralne. I nie chodzi tu o młodych wilczków z otoczenia b. ministra Ziobry, ale wyłącznie o niego samego. Okrutnie udręczonego chorobą nowotworową, ale postawionego w ostatnich dniach na nogi i pełne obroty – dosłownie znad krawędzi życia i śmierci. Będąc jego przeciwnikiem, kwestionując jego politykę i starając się detalicznie ją rozliczyć, warto przy okazji mierzyć się z moralnymi konsekwencjami swoich działań.

Etyka niezależna daje tu piękne wskazówki – co jest moralnie uzasadnione, a co haniebne. Byłoby to może jedynym moralnym zyskiem z tej historii, gdyby zechciano sięgnąć po tę wykładnię ludzkich czynów i ją głęboko przemyślano. No, ale nawet wymiar sprawiedliwości ustami swoich wybitnych przedstawicieli mówi, że czasu przeszłego dokonanego nic już nie odwróci i należało tak uczynić. Tymczasem Ziobro w przekonaniu wielu obserwatorów stał się ofiarą okrutnego działania bezlitosnych procedur prokuratury. Ofiarą w dodatku godną współczucia i okazania elementarnego wsparcia – mimo, iż jako polityk Ziobro zasługuje na zasadniczą krytykę, potępienie, a kto wie, może wyrok, o czym zapewne zdecyduje Trybunał Stanu.

Oczywiście można umywać ręce, ale fakt pozostaje faktem i oddziaływa na zbiorową wyobraźnię. Grubą kreską oddzieliłbym natomiast od innych uczestników ostatnich wydarzeń tych zdrowych, silnych, spasionych ziobrową butą i pewnością siebie młodych mężczyzn, którym należą się prokuratorskie procedury, o ile istnieje uzasadnione podejrzenie, że zawinili w sprawie Funduszu Sprawiedliwości czy zakupu Pegasusa. O czym zresztą już niebawem są dowiemy: będą wnioski o zdjęcie im immunitetów i zapewne dalsze czynności prokuratury.

A tak swoją drogą przeszukanie pokoju hotelowego jednego z posłów z tej ferajny odbyło się w zupełnie innych warunkach – przy zgodzie marszałka Hołowni i przy pełnej obecności niezbędnych w takich przypadkach osób. Innymi słowy dwa przeszukania, a wrażenia i oceny moralne zupełnie odmienne. Obawiam się przy tym, iż całkiem świadomie wpadliśmy jako demokracja w pewien niebezpieczny uzus, który będzie nakazywać dokonywanie rozliczeń bez względu na kartę choroby wezwanych do raportu. Sensownym przy tym jest życzenie, aby b. minister sprawiedliwości pokonał raka i był w pełni gotów, jak sam zapewnia, do stanięcia „w prawdzie”. Natomiast gdyby jakiś etyk odważył się ten przypadek przeanalizować, byłoby to całkiem wskazane: i dla rządzących, i dla opozycji, a przede wszystkim dla państwa polskiego jako takiego, którego siła i sprawczość jest istotna w każdych warunkach ustrojowych, ale nie każdym kosztem.

Ernest Bryll to wielce popularna, emblematyczna wręcz figura na szachownicy powojennej literatury polskiej. Obecna w niej od drugiej połowy lat 50. XX w. Po studiach polonistycznych (1957). Literackie szlify zdobywał w redakcji pokoleniowego pisma młodych „Współczesność”, od początku wyraziście zaznaczając swoją pisarską obecność i odrębną „niepodległość” twórczą na wielu polach narodowej kultury tego czasu. Debiutował tomem wierszy pod przewrotnie ironicznym tytułem: Wigilie wariata (1958). Wydawał potem liczne inne zbiory: Autoportret z bykiem (1960), Twarz nie odsłonięta (1963), Sztuka stosowana (1966) i wiele innych ukazujących pewną rodzącą się, charakterystyczną stałość form i języka poetyckiego, ale i znaczącą różnorodność oraz zapowiedź zmienności obrazowania i co bardziej istotne, autorskiego stosunku do aktualiów rzeczywistości jak Muszla (1968), Mazowsze (1967), Fraszka na dzień dobry (1969), Zapiski (1970), Piołunie piołunowy (1973), Zwierzątko (1975), Rok polski (1977), Ta rzeka (1977), A kto się odda radości (1980), Czasem spotykam siebie (1981), Sadza (1982), Kolęda nocka (1982), Pusta noc, Boże uchroń nas od nienawiści (1983), List (1985), Adwent (1986), Widziałem, jak odchodzą z nas ci dobrzy ludzie (1996), Szara godzina. Wiersze niepublikowane z lat 2004-2020, 2021. A pamiętać także trzeba o doskonale swego czasu przyjętym wyborze polskiej poezji ludowej (wraz z Wojciechem Siemionem), znanym z licznych wersji scenicznych – Wieża malowana (1962).

Jako prozaik Ernest Bryll nawiązywał do rodzących się wówczas na nowo i płodnych niezmiernie i znaczących nadal w prozie polskiej odmian tematycznych, aktualnych motywów i problematyki podejmowanych przez czołowych przedstawicieli „literatury nurtu wiejskiego” (Julian Kawalec, Tadeusz Nowak, Wiesław Myśliwski czy Marian Pilot…). W mikropowieściach i opowiadaniach, utrzymywanych w konwencji realistycznego obrazka o tematyce współczesnego życia „prowincjonalnego” z czasów wielkich przeobrażeń struktur społecznych, konfliktów obyczajowych i mentalnych jak Studium (1963), Ciotka (1964), Ojciec (1964), Gorzko, gorzko (1964), Długi niedzielny autobus (1969), sięgał wielokrotnie po bliskie mu realia i doświadczenia własnego życiorysu.

Największą popularność – obok tekstów piosenek, po które sięgają nadal największe „gwiazdy” estrady – zapewniły Ernestowi Bryllowi dramaty poetyckie jak Rzecz listopadowa (wyst. 1968) Kurdesz (wyst. 1969), Kto ty jesteś?, czyli małe oratorium na dzień dzisiejszy (wyst. 1970), pastorałki po górach, po chmurach (wyst. 1969), Na szkle malowane (powst. 1969, wyst. pt. Janosik, czyli…, 1970), Życie jawą (powst. 1972, wyst. pt. Co się komu śni), a także oparte na plebejskich, prześmiewczych i groteskowych motywach i wzorcach stylistyki, rodem i inspiracji poetyki staropolskich renesansowych widowisk (np. motyw „z chłopa król”) czy też barokowych tradycji poetyckich, religijno-obrzędowych „pasji” – Oratorium pastoralne (wyst. 1974), jak i wystawianych w latach „stanu wojennego” w kościołach – Wieczernik w latach 80. Bywał też Bryll, jak się rzekło, autorem tekstów bardzo popularnych piosenek, wziętym publicystą kulturalnym i politycznym, a także tłumaczem poezji (głównie z literatury czeskiej i irlandzkiej, wraz z żoną Małgorzatą Goraj przełożył Historię Irlandii, 1998). Był kierownikiem literackim zespołów filmowych ,,Kamera” i „Silesia” oraz Teatru Polskiego w Warszawie, później dyrektorem Instytutu Kultury polskiej w Londynie (1975-1978) i ambasadorem w Irlandii (1991-1995).

Ernest Bryll stał się czołowym przedstawicielem swojej generacji zwanej pokoleniem „Współczesności” (od tytułu tego organu z okresu „październikowej odwilży” 1956,). W pierwszych wystąpieniach i zbiorach wierszy nawiązywał „często i gęsto” do tamtej przełomowej epoki, atmosfery rodzących się wielkich, odradzających się po tzw. minionej epoce społecznych nadziei. Ujawniających się wraz z nimi nowych pokoleniowych pisarskich dokonań, postaw i nastrojów tego czasu. Na czele z owym charakterystycznym buntem, nie tylko przecież estetycznego sprzeciwu, wobec obowiązujących do niedawna zadekretowanych odgórnie wzorców „socrealistycznych”. Ale także i wobec pojawiających się rozlicznych prób i „mód” artystycznych w sztuce, czerpanych z kultury europejskiej i światowej (amerykańskiej, anglosaskiej i latynoskiej). Formowania się nowej, głównie pośród młodzieży literackiej, estetyki, tzw. nowej dykcji poetyckiej, różnoimiennych prób form ekspresji artystycznej… Pojawiających się zresztą wtedy niczym z rogu obfitości po latach odcięcia kultury i literatury polskiej od zagranicznych tendencji, i twórczości, także w filmie, teatrze czy plastyce.

Potem coraz wyraźniej i śmielej odwoływał się Ernest Bryll przede wszystkim do rodzimych wielkich tradycji i nurtów narodowej literatury społeczno-obywatelskiej. Podejmował często – zarówno w utworach poetyckich, jak i dramatopisarstwie – na swój sposób wyraziście ostrą (jak u wielu innych twórców tamtego czasu – od choćby Gałczyńskiego po Mrożka), acz zawsze na swój sposób, polemikę z dziedzictwem postaw romantycznych, młodopolskich, eskapistycznych, funkcjonujących nie tylko w literaturze, ale i w codziennych, pospolitych przejawach zachowań indywidualnych i społecznych. Obecnych w nawykach zbiorowych („stadnych”) współobywateli (kult klęsk narodowych, stadny i słomiany zapał rodaków do „czynów”, jałowe marzycielstwo, brak zmysłu praktycznego itp.). Przeciwstawiał im ideał plebejskiej zdroworozsądkowości, ludowej krzepy i witalności, co widać nawet w samej już warstwie językowych stylizacji, odwołując się przy tym do zasobów staropolszczyzny, choćby jędrnego języka Mikołaja Reja czy pamiętnikarza Jana Chryzostoma Paska oraz „konceptów” poetów barokowych (Potocki, Morsztyn), romantycznych (Słowacki, Norwid), jak i jednocześnie do rodzącej się potocznej i plebejskiej polszczyzny współczesnej. Do pragmatycznie trzeźwego realizmu społeczno-politycznego, w przywoływanych licznych „egzemplach”, przykładach czerpanych z rozmaitych wydarzeń, momentów narodowej przeszłości. W tym też i poszczególnych „etapów” powojennej, już „popaździernikowej” teraźniejszości (Twarz nie odsłonięta, Sztuka stosowana).

Znamiennym pod tym względem, jako metoda stylistyczna czy też wyraz specyficznie rozumianego polemicznego stosunku autora do tradycji historycznych i literackich, może być na przykład wiersz Wciąż o Ikarach głoszą…, gdzie wbrew utartym w kulturze poetyckim symbolom, poglądom historyczno-literackim (mitologia grecka, obraz Bruegla, okupacyjne opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza Ikar) bohaterem tego wiersza Ernest Bryll czyni nie mierzącego idealistycznie „wysoko” Ikara, który traci swe skrzydła z wosku w locie w gorącym słońcu, ale praktycznego, mierzącego „niżej” pragmatyka i realistę Dedala. Podobną wymowę mają i inne jego wiersze, jak na przykład te ironicznie mówiące o owych historycznych uwarunkowaniach w rozumieniu tragizmu dziejów i „peryferyjnego” położenia Polski. Podkreślaną tragifarsowymi nutami widzenia spraw Polski i Polaków, przez na przykład cudzoziemców (Turystyka, Ta nienawistna miłość, jest to także jeden z motywów jego dramatów poetyckich, z Rzeczą listopadową na czele).

Po 1981 roku kierunek moralistycznych i społecznych pasji autora uległ – w wydawanych poza obiegiem cenzuralnym zbiorach – ostrej korekcie; jego krytycyzm szedł coraz wyraźniej w stronę bezpośredniego odwzorowywania i ocen realiów życia politycznego i społecznego okresu PRL. Beznadziejności i kłopotów życia dnia codziennego (patrz między innymi popularna Kolęda nocka – Za czym kolejka ta stoi…). W stronę autobiograficznych rozliczeń także i z własną przeszłością, postawą ideową z lat młodości i zaczadzenia owym „ukąszeniem heglowskim” (tom Sadza, sztuka Wieczernik). Poeta podejmuje też liczne, czasami przewrotne, próby łączenia i godzenia różnych wcześniej demonstrowanych zachowań i wyborów postaw w tamtym czasie, dotyczących ocen kierunków i tendencji własnego dorobku. Na przykład nasycając wiele wierszy z tomu Widziałem, jak odchodzą od nas ci ludzie dobrzy tematyką autokrytycznie osobistych porachunków z historią, także oczywiście i tą najnowszą, czyli zbiorowymi, demonstrowanymi (często koniunkturalnymi) zachowaniami i postawami z czasu tzw. karnawału Solidarności. Sprawami dotyczącymi aktualiów wyborów politycznych obok coraz liczniej pojawiających się w twórczości Ernesta Brylla dylematów światopoglądowo religijnych obok problemów lęku i goryczy egzystencjalnej, czy odwołań do bieżących literackich polemik i wspomnień (np. wiersze na śmierć pokoleniowych kolegów po piórze, wybitnych poetów – Tadeusza Nowaka i Stanisława Grochowiaka. Jak też np. pełen dramatycznych pytań wiersz Dokąd tak pędzi moje pokolenie…). Pojawiają się również obok tego w wierszach ostatniego okresu jego twórczości poetyckiej i publicystycznej wątki również ogólniejszej, zasadniczej natury pytań i dylematów, autotematycznych rozterek natury światopoglądowej czy eschatologicznej. A także i liczne związane z tym świadectwa wielkiej fascynacji kulturą europejską, jej historią, przyszłością i bieżącymi problemami społecznymi oraz – dodać trzeba – krajobrazami Irlandii, gdzie dane mu było spędzić lat kilka…

W dziedzinie sztuki dramatopisarskiej najbardziej znaczącym i popularnym dziełem Ernesta Brylla stała się Rzecz listopadowa (prapremiera: Wrocław, 1968). Najczęściej wystawiane jego dzieło sceniczne (m.in. w reżyserii Krystyny Skuszanki i Jerzego Krasowskiego, Marka Okopińskiego czy Józefa Szajny). Utwór uznawany za pierwszą u nas po latach próbę kontynuacji tematyki i formy poetyckiej polskiego dramatu narodowego, scenicznej metafory problematyki przeżyć i doświadczeń zbiorowych wedle wzorca romantycznego i młodopolskiego. Oto w Dzień Zaduszny, wyzwalający wspomnienia z przeszłości (Jest u nas w kraju jedno święto takie / kiedy się rozumieją Polacy z Polakiem), przybywa do Warszawy dziennikarz zagraniczny, Anglik (choć urodzony „w Kołomyi”), który pragnie napisać reportaż o życiu współczesnym Polaków. Idzie na cmentarz, potem na wesele urządzane w konwencji „happeningowej” przez Pana Młodego, artystę malarza. Utwór składa się z rozmów dziennikarza z ludźmi. Powstają małe ironiczne, często zabawne, często zaprawione goryczą, symboliczne scenki-obrazki traktujące o polskich sprawach i urazach narodowych – tradycjach, mitach i historii oraz dniu powszednim ówczesnej rzeczywistości. Dla wychowanego w innych tradycjach, racjonalnie myślącego Obcego są one mało lub wcale niezrozumiałe. „Najczęściej się przy tym autor posługuje zestawianiem motywów i zjawisk kontrastowych jak życie i śmierć, prężność i martwota, chęć zapomnienia o przeszłości i natrętnie powracająca pamięć o niej, anachroniczność i gonienie za modą, praktycyzm życiowy i idealizm… W toku wiersza Brylla dźwięczą poetyckie strofy archetypy, które przywodzą na myśl Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Wyspiańskiego. A jednocześnie jest to wiersz nowoczesny, prosty, celny” (pisał np. krytyk teatralny Edward Csato). Ten swoisty – jak często mówiono i pisano o Rzeczy listopadowej – „obrachunek z Polską”, „romans z ojczyzną” czy „ballada o Placu Teatralnym”, wywodzi się także z gniewnej tonacji wierszy Władysława Broniewskiego, takich jak Bagnet na broń. (Tu przy okazji wspomnieć nawiasem muszę o barwnych opowieściach Brylla o „prywatnym” Broniewskim, które pamiętam z jego opowieści snutych z okazji różnych literackich czy towarzyskich spotkań). Luźna konstrukcja Rzeczy listopadowej dopuszcza jej różnorakie możliwości inscenizacyjne, na przykład aktualizujące zawarte w niej odniesienia do zawikłanych kwestii narodowego „charakteru” czy przywoływanego nadal w publicystycznych dyskusjach na temat rzekomego „fatum” historycznego obciążenia naszych dziejów zbiorowych i indywidualnych losów Polaków. Co zresztą jest siłą napędową całej twórczości Brylla – i bywało z powodzeniem wykorzystywane również przez scenicznych interpretatorów jego sztuki.

 

PS. Kto ciekaw, znaleźć może wiele informacji i opinii, nierzadko polemiczno-krytycznych, o życiu i twórczości Brylla, m.in.: we wstępie Piotra Kuncewicza do tomu Brylla Wiersze, 1988 oraz tegoż w tomie Poezja polska od 1956, 1994; Jan Błoński, Kassandra na etacie [w:] Odmarsz, 1978 (pierwodruk 1968); Jerzy Kwiatkowski, Zgrabna niezgrabność [w:] Remont pegazów, 1969; Andrzej Lam, Płynąć, zabić [w:] Pamiętnik krytyczny, 1970; Stanisław Barańczak, Bunt pozorowany albo o Bryllu bez ogródek [w:] Ironia i harmonia , 1973; Artur Sandauer, Ernest Bryll – klasa, naród, pokolenie  [w:] Poeci czterech pokoleń 1977; Konstanty Puzyna, Niewielka cicha stypa [w:] Burzliwa pogoda, 1971; Stefania Skwarczyńska, Chocholi taniec Wyspiańskiego jako obraz-symbol w języku późniejszej sztuki polskiej  [w:] Wokół teatru i literatury, 1970; S. Gąssowski, Współcześni dramatopisarze polscy 1945-1975, 1979; Sława Bardijewska, Ernest Bryll – prawdy dramatu poetyckiego [w:] Własna przestrzeń, 1987; Andrzej Żurowski, Zasoby i sposoby. Przegląd dramaturgii polskiej 1970-1984, 1989.

Wspomnienie ukaże się drukiem w kolejnym numerze „Res Humana”, 3/2024 w maju 2024 roku.

1.

Siódmego kwietnia – wybory samorządowe. Kontekst polityczny jest oczywisty. Ma to być ostateczne zepchnięcie PiS-u ze sceny politycznej, „dobicie rannego zwierza” – jak obrazowo ujął to jeden z zapalczywych polityków. Od razu chcę zaznaczyć, że – moim zdaniem – to niemożliwe. Elektorat Prawa i Sprawiedliwości nie poszedł do domu, nie rozsypał się. Jest niemała grupa ludzi, którzy rządy tej partii zapamiętają jako władzę opiekuńczą, troszczącą się o ich poziom życia. Ale także taką, która nie schlebiała elitom, przywróciła prostym ludziom przekonanie, że oni w państwie też są ważni, a głos prostego robociarza czy rolnika znaczy tyle samo ile głos uczonego profesora. Ten antyelitaryzm czy egalitaryzm jest silnym bodźcem w polityce, dotykającym emocji wspólnych dla wielkich grup społecznych. Wszak PiS wykorzystał świetnie tę emocję. Tu nie chodzi o to, że Polska nie odniosła sukcesu po 1989 roku, tylko o to, że jedni odnieśli sukces większy, a inni mniejszy, mimo takiego samego, a nawet większego nakładu pracy.

To ciekawe, że poza Maciejem Gdulą nikt dokładnie nie zbadał skali i głębokości tego zjawiska, nie wyciągnął wniosków politycznych. To widać nawet teraz. Nie spotkałem się nigdzie z takimi badaniami, nie widziałem poważnej próby refleksji nad wynikami ostatnich wyborów po stronie koalicji demokratycznej, nie widzę ani prób, ani zapowiedzi przeanalizowania tego problemu przez tę koalicję. Równocześnie z tym – kroków, aby ten elektorat zdemobilizować i – być może w dalszej kolejności – pozyskać. Tak nawiasem mówiąc, stawiam taką tezę, że w jakiejś części to dawny elektorat Sojuszu Lewicy Demokratycznej, ten, który tęsknił za równością społeczną i aktywnym państwem opiekuńczym. Protestował przeciw efektom reform Balcerowicza i wierzył w sprawczość lewicowych rządów. Potem, im bardziej SLD wrastał w III RP (pomysł podatku liniowego), tym bardziej ten elektorat szukał swojej reprezentacji. To nie był w swej masie elektorat sentymentu za PRL, to był i jest elektorat protestu przeciw nierównościom społecznym, zarówno w sferze materialnej, jak i symbolicznej. On dalej będzie szukał „swojej” partii, a tu PiS ma – jak na razie – kiepską konkurencję.

Dlatego elektorat PiS radykalnie się nie zmniejszy. Może ulec częściowej demobilizacji i o to chyba chodzi politykom koalicji. Temu ma służyć ujawnianie rozmaitych afer i przekrętów, eksponowanie rzeczywistych i wyolbrzymianych wpadek polityków PiS. To przyniesie pewien efekt, pytanie, jak wielki? Być może jest trochę racji w tym, że polaryzacja zaszła tak daleko, iż lojalność partyjna (raczej religijna niż plemienna) zdominuje najbliższe głosowanie. Sądzę jednak, że elektorat partii koalicyjnych też się zdemobilizuje, kto wie, czy nie w większym stopniu. Miało być inaczej, praworządnie i porządnie, a jest raczej chaotycznie. Można odnieść wrażenie, że tak jak PiS nie wierzył, że przegra, tak druga strona nie wierzyła, że wygra. Nieprzygotowanie kadrowe, programowe i proceduralne dają o sobie znać, choć nie wszędzie i nie w każdym obszarze. Wybory lokalne (podobnie, jak i europejskie) to walka zmobilizowanych elektoratów, może się więc okazać, że zwycięstwo nie będzie tak jednoznaczne. Tym bardziej, że czasu na merytoryczną kampanię jest mało.

Zwłaszcza, że te wybory kierują się nieco inną logiką. Nie tyle przynależnościami partyjnymi, ile układami lokalnymi, stosunkami międzyludzkimi, popularnością, sympatią i antypatią do liderów. Stąd tylu bezpartyjnych wójtów i burmistrzów, a czasem i prezydentów. Stąd niestabilność identyfikacji partyjnej radnych; zaczynają jako partyjni, kończą jako „niezależni” lub na odwrót. Do tego wybory do sejmików wojewódzkich, ze scenariuszem ściśle partyjnym. Był kiedyś w parlamencie taki pomysł, aby wybory do sejmików wojewódzkich połączyć z parlamentarnymi, w których identyfikacja polityczna jest kluczowa. I wyraźnie oddzielić je od wyborów lokalnych (gminnych, miejskich i powiatowych), gdzie – w połączeniu z bezpośrednim wyborem starosty – decydowałyby osobowości. Mielibyśmy zatem Polskę partyjną – na poziomie krajowym i regionalnym – i Polskę obywatelską, lokalną. Ta druga aktywizowałaby tysiące ludzi, dla których identyfikacja partyjna jest drugorzędna. I dla mądrych partii byłaby rezerwą kadrową, z której czerpać by one mogły ludzi umiejących zarządzać czymś więcej niż własną rodziną, a co ważniejsze – umiejących wygrywać wybory. Tak m.in. sugerował nieżyjący już prof. Stanisław Gebethner. Pomysł upadł, a nawet nie został poważnie przedyskutowany, bo „bieżączka” parlamentarna okazała się ważniejsza.

Ale problem upolitycznienia i upartyjnienia wyborów samorządowych pozostał. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby nie te nasze partie, nieosadzone w terenie, tylko w urzędach terenowych. Coraz bardziej są to partie wyborcze, wedle modelu amerykańskiego, a nie w tradycji partii europejskich, w której wybory są tylko momentem wzmożenia pracy partyjnej, efektem wieloletniej pracy z ludźmi i wśród ludzi. U nas jest inaczej. Przychodzą wybory, partia ożywa podczas wyłaniania kandydatów, z rozpędu robi kampanię w oparciu o polityczne, kadrowe i materialne zasoby parlamentarne, potem leczy rany (lub obsadza stołki). I tak co cztery–pięć lat. To m.in. też stąd bierze się popularność kandydatów bezpartyjnych i niechęć obywateli do partyjności.

To odkłada się na państwie. Nie ma w nim rotacji kadrowej, parlamentarzyści nie mają konkurencji, a tak naprawdę rządzi nami ciągle to samo pokolenie, dla którego postacie Tuska i Kaczyńskiego są emblematyczne. Z całym szacunkiem dla ich życiorysów i dorobku, oni już nie staną na czele wielkiego projektu modernizacji Polski, nie porwą młodych pokoleń do wielkich czynów, nie staną się ideowymi i merytorycznymi przewodnikami po świecie idei i postępu. I młodzi to widzą. Kaczyński wydał się im mniej sympatyczny, więc 15 października zagłosowali przeciwko niemu. Nikogo nie poparli, zagłosowali przeciw. W wyborach samorządowych nie znajdą takiej motywacji.

2.

Także i dlatego, że samorząd stał się dla nich jednym z ogniw tak samo odległego systemu zarządzania państwem, jak rząd czy partie polityczne. Nie bez winy są tu sami samorządowcy. Nie będąc pewni swej siły i popularności podczepiają się pod partie polityczne, bo one dają im w kampanii wyborczej swoje zasoby. Poza tym identyfikacja z partią ułatwia im lokalną walkę polityczną. W zależności od tego, czy to jest partia rządząca, czy opozycyjna, usprawiedliwia własne niepowodzenia. Zawsze można wskazać na rząd, który „nie daje”, a po 15 października na rząd PiS, który „nie dawał”: pieniędzy, możliwości itd. I choć często jest to prawda, a czasem nie, to zawsze ułatwia życie. Ileż błędów – niekompetencji, nieporadności, braku decyzyjności – można ukryć pod tymi hasłami.

Jest i druga strona tego medalu. Wyborca odbiera ten stan rzeczy – tego wójta, burmistrza, prezydenta – jako wysłannika partii (elementu władzy centralnej), delegowanego do zarządzania swoją małą ojczyzną. On przestaje być liderem lokalnej społeczności (a o to nam chodziło, gdy wprowadzaliśmy bezpośrednie wybory), a staje się w niej instytucją zarządczą, trochę jednak obcą. Rzeczywistość zbyt często potwierdza te przypuszczenia. Platforma Obywatelska nigdy nie wygra wyborów w Krakowie, bo zawsze na czele listy sejmowej stali ludzie spoza miasta (Trzaskowski, Sienkiewicz). Z tego samego powodu PiS nigdy nie wygra w Warszawie (Jaki z Opola, Bocheński z Łodzi). Jeśli przywódcy partyjni nie rozumieją istoty samorządności i ustrojowej pozycji jej lidera, to co z tego mają rozumieć obywatele stanowiący wszak samorząd (art. 16 Konstytucji)?

Tym, którzy nie identyfikują się z partiami ogólnopolskimi, pozostaje budować „własne partie”, w sarmackim znaczeniu tego słowa. Stąd zjawiska nepotyzmu i kumoterstwa, korupcja polityczna i nieoczekiwane sojusze i koalicje. Mógłbym sypać przykładami lokalnych koalicji Lewicy z PiS, a nawet dalej idącymi. W pewnej gminie podtarnowskiej w wyniku bezpośrednich wyborów wójtem został były I sekretarz Komitetu Gminnego PZPR. Gdy udałem się do tejże gminy na jakieś święto lokalne i posadzono mnie obok miejscowego proboszcza, ten rzekł do mnie: „Widzi Pan, my tu z Kaziem kiedyś rządziliśmy i znowu będziemy razem”. Historia się powtarza – odrzekłem Marksem. PiS podjął próbę przeciwdziałania takim zjawiskom wprowadzając dwukadencyjność, ale będzie problem z byłymi włodarzami gmin, którzy gdzieś tam w małej gminie pod Białymstokiem nie znajdą ani roboty, ani nie utrzymają swojej pozycji społecznej. Nie widzę też powodu, aby nowi włodarze nie skopiowali praktyki politycznej pt. winni są poprzednicy. To jeszcze bardziej podzieli społeczności lokalne.

Nie ma w tej sprawie dobrego rozwiązania. Dość trudno pogodzić rolę lidera społeczności lokalnej z rolą kierownika zakładu pracy (wójt jest nim w rozumieniu Kodeksu Pracy), a to jeszcze z odpowiedzialnością urzędniczą i finansową. Upadła idea samorządowej służby cywilnej, a ustrojowe pozycje skarbnika i sekretarza gminy, którzy mieli stabilizować pracę urzędu i dbać o procedury administracyjne, nadal nie są mocne. Jeszcze słabszą pozycję mają starostowie i marszałkowie województw, brakuje im bowiem silnej wyborczej legitymacji, a zbyt często ich los zależy od chwiejnych układów partyjno-grupowych w radzie powiatu lub w sejmiku. A jeszcze jeśli urzędnicze otoczenie uwikła ich w codzienne czytanie i podpisywanie papierów, to lidera już nie ma. Zostaje urzędnik, mniej lub bardziej sprawny, który szuka i stosuje urzędnicze sztuczki celem utrzymania stanowiska. Wzniosłe ideały samorządności, umiejętności współdziałania i przewodzenia lokalnej społeczności, budowania prestiżu władzy i państwa, idą w kąt. A strategiczne plany rozwojowe, które powinna mieć każda gmina, ograniczają się najwyżej do pięcioletniej perspektywy. Reszta to bujda, a autor tego planu wie, że nie poniesie za nią odpowiedzialności.

3.

Ta ostatnia uwaga nie odnosi się li tylko do niepewności ponownego wyboru. Odnosi się także do niemożności zaplanowania czegokolwiek w dłuższej perspektywie. Władza centralna nie waha się, gdy trzeba samorządowi dołożyć zadań i obowiązków. Udaje, oczywiście, że są to zadania zlecone, czyli środki na ich realizację gwarantuje budżet centralny. Jednakże decyzji o przekazaniu tych zadań nie poprzedza analiza finansowa, nie ma algorytmów przeliczeniowych ani nawet czasu na ich sporządzenie. Nie ma też fachowców. Jeszcze w roku 2015 departament finansów samorządowych w resorcie finansów był obsadzony przez ludzi, którzy rozpoczynali pracę w pierwszej połowie lat 90. ubiegłego wieku i towarzyszyli samorządowym finansom przez 20 lat. I w wieku lat 50. odeszli z resortu, bo ulegli potrzebom „dobrej zmiany”. Ona zaś samorząd i jego pieniądze miała za nic. PiS w ciągu ośmiu lat rządów pięciokrotnie zmieniał system podatkowy, a wszak na nim i jego stabilności „wiszą” samorządowe dochody. Są skarbnicy, którzy do dziś nie rozgryźli Polskiego Ładu, ale dobrze wiedzą, ile na nim stracili. Nasuwa się pytanie, czy chodziło o ustrojowe zmniejszenie roli samorządu w zaspokajaniu potrzeb społecznych i świadczeniu usług publicznych czy też o to, aby kolejne samorządy uzależnić od systemu uznaniowych dotacji, o budowanie systemu klientyzmu politycznego. Te dotacje dla Kół Gospodyń Wiejskich, dla strażaków z OSP, dla lokalnych fundacji i stowarzyszeń to wszak zaprzeczenie konstytucyjnej zasady pomocniczości. To w istocie nielegalne, uznaniowe finansowanie zadań własnych samorządu, czego nie dopuszcza ani Konstytucja, ani ustawa o finansach komunalnych. I, oczywiście, żadna komisja śledcza tym się nie zajmie.

Tak więc pieniądze. Mówią o nich, piszą i uchwalają wszystkie gremia samorządowe. Ale problem jest szerszy. Od początku III RP nie zajęliśmy się wyceną usług publicznych i kosztami ich świadczenia. Istnieje w tym zakresie pełna rozmaitość, w dwóch podobnych gminach koszty urzędu (od płacy do ogrzewania) są dość różne. Jednej wystarcza 30 pracowników, dla innej 50 to za mało. Robiąc kiedyś (przed 15 laty) badania w województwie zachodniopomorskim, bywałem w gminach, gdzie jedna pani miała w zakresie obowiązków opiekę nad organizacjami społecznymi oraz wymierzanie i ściąganie podatków i opłat lokalnych. Po sąsiedzku tymi samymi kwestiami zajmowały się już dwie panie, z tym że ta pierwsza (od NGO-sów) była także komendantem gminnym OSP i członkiem władz wojewódzkich tej organizacji. Na rozmowę umawiałem się z nią w Szczecinie, bo tam miała więcej czasu.

Ale zanim się za to ktoś zabierze (nie wiem, kto, bo polityków to nie obchodzi), trzeba przejrzeć podział zadań i kompetencji (narzędzi realizacyjnych) pomiędzy rządem centralnym a samorządami. Polska nie należy pod tym względem do liderów samorządności w Unii Europejskiej. W krajach starej Europy samorządy odgrywają większą rolę w zaspokajaniu potrzeb społecznych. Pole do zmian nie jest małe. Zacznijmy od województwa, w którym podział zadań pomiędzy marszałkiem a wojewodą woła o pilne korekty. Nie jestem za likwidacją urzędu wojewody, bo uważam, że rząd musi mieć narzędzie kontroli legalności działań samorządu. I starczy! Po co w urzędzie wydziały rolnictwa, budownictwa itd., itp., kompletnie nie wiem. Nikt już nie pamięta, że w 2005 roku Sejm na wniosek SLD przyjął ustawę wzmacniającą rolę samorządu jako gospodarza województwa. Pierwsza ustawa, jaką przyjął nowy Sejm zdominowany przez PiS i PO, to było uchylenie tegoż aktu prawnego. „W Polsce nie będzie landów” – uzasadniał poseł-sprawozdawca. Rękę „za” podnieśli nawet ci posłowie PO, z którymi pisaliśmy uchwaloną poprzednio ustawę. Jak widać, niewiele się od tego czasu zmieniło, a jeśli już to na gorsze.

Rozmowy wymaga problem istnienia powiatów. Są z nami już od 25 lat, w kształcie ustrojowym i terytorialnym zaplanowanym przez Michała Kuleszę. On jeszcze przed swoją śmiercią mówił, że chyba w 1998 roku mieliśmy rację, że jest ich za dużo i są za słabe. Tak naprawdę są przygniecione przez szpitale i szkoły średnie, niezdolne do koordynacji działań rozmaitych służb rządowych działających na terenie powiatu. Także czynnik prestiżowy – „mamy nasz powiat” – osłabł wraz z odejściem pokolenia pamiętającego, że siedziba urzędu administracyjnego oznacza pieniądze, inwestycje, prestiż i dostęp do dóbr edukacyjnych i kulturalnych. Mamy powiaty, w których wszyscy aktywni ludzie jeżdżą do dużego miasta po te dobra. Mamy powiaty „obwarzankowe” (podobnie, jak i gminy), których racją istnienia jest brak zgody, aby je „połknęło” rozrastające się miasto. Warto zatem zastanowić się nad mapą podziału administracyjnego kraju, bo jest ona dziś inna niż przed 25 laty.

Warto także zastanowić się nad liczbą i kompetencjami podmiotów samorządowych w Polsce. Naprawdę jest dużo zadań i kompetencji, które uwolniłyby rząd od zajmowania się wszystkim. Te wszystkie Narodowe Fundusze, spółki i spółeczki wodne, leśne i wiele tym podobnych mogłyby się stać samorządowo-rządowymi z większym udziałem czynnika obywatelskiego. W dobie komputerów, internetu i telefonów posiadanych przez każdego, rosnącego poziomu wykształcenia obywateli, to nie jest problem. Jeśli chcemy spokojnie rozwijać nasze państwo, nie ma innej drogi niż uspołecznienie zarządzania nim. Tylko kto o tym pomyśli?

Artykuł ukazał się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

Tygodnik „Przekrój” – ten oczywiście przede wszystkim z czasów kilku pierwszych powojennych dekad swego istnienia, czyli od roku 1945, gdy tworzył i redagował go Marian Eile – od razu zaskoczył i długo zadziwiał swoich odbiorców nieoczekiwaną „innością”. Od wszystkiego, co w prasie wokół. Budził i nadal zresztą budzi (chociaż już w tej postaci nie istnieje od dawien dawna) wielkie emocje i zrozumiałe skądinąd zainteresowanie nie tylko historyków i prasoznawców. Prowokując gorące, skrajnie sprzeczne opinie, nie tylko pośród samych ówczesnych czytelników (i decydentów politycznych), ale i współczesnych nam komentatorów opinii publicznej, ludzi różnych pokoleń i poglądów…

Sam jeszcze przecież pamiętam, że jako literackie pacholę w 1959 r. śledziłem na łamach dwutygodnika „Współczesność” (w nieformalnym pokoleniowym organie młodych pisarzy debiutujących na fali tamtych okołopaździernikowych „odwilżowych” przemian społeczno-politycznych) wielką dyskusję na temat plusów i minusów owych budowanych przez „Przekrój” podwalin tego, co potem nazywano nawet (trochę chyba na wyrost?) cywilizacją „Przekroju”.

W dyskusji, jak zapowiadała redakcja, nie chodziło o samą ocenę blasków i cieni popularnego krakowskiego tygodnika, ale o szerszą analizę „poważnego zjawiska socjologicznego”. Zaczął czołowy krytyk tego pokolenia Jacek Łukasiewicz z Wrocławia, pytając, na czym właściwie owa „cywilizacja” polegać by miała? „Na jednoczesnym budowaniu snobizmów i odpowiadaniu na gusta już istniejące, od snobizmu dalekie. Bez nachalności, dowcipnie, z przymrużeniem oka. Drukując Gałczyńskiego «Przekrój» dawał swoim czytelnikom poczucie przynależności do elity, a jednocześnie nie wymagał od nich zbyt wiele. Bo ukazywały się w piśmie Zielona gęś i Listy z fiołkiem, ale poematy Niobe czy Wit Stwosz już nie, bo za trudne. Z tego samego powodu nie trafiały na łamy «Przekroju» wiersze Tadeusza Różewicza. Duch Gałczyńskiego i duch Eilego to był «Przekrój». Żywiołowy poeta i dowcipny, znakomity fachowiec, dostarczyciel dobrej rozrywki dla średnich warstw” – przypomina w wielkim skrócie to wystąpienie i całą tę burzliwą dyskusję, jaką ono spowodowało, Mariusz Urbanek w swojej nowej (jak zawsze interesującej) dokumentalno-biograficznej książce Marian Eile. Poczciwy cynik z „Przekroju” (Iskry, 2023, s. 315). Zarazem przywołuje w niej wiele, bardzo wiele, ciekawych i ważnych dysput, ocen i opinii, jakie pojawiały się w kolejnych dziesięcioleciach na ten temat. Przypomnijmy przy okazji: Urbanek to autor licznych monograficznych dokumentalnych biografii literackich (Władysław Broniewski, Julian Tuwim, Jerzy Waldorff, Stefan Kisielewski, Kornel Makuszyński…), publikowanych od lat 90. A forma dokumentalna (non fiction) stała się – nawiasem mówiąc – niejako specialité de la maison firmy kierowanej przez obecnego szefa Iskier.

Tak, „Przekrój” to istotnie był jedyny w swoim rodzaju – mimo swej zgrzebnej, jak na dzisiejsze wymagania, szaty zewnętrznej – prawdziwie niezwykły pod wieloma względami i przy tym ogromnie poczytny tygodnik, redagowany przez równie niekonwencjonalną, nietuzinkową osobę swego twórcy i wieloletniego redaktora naczelnego. Urbanek przywołuje w swej książce wiele, bardzo wiele, innych ciekawych i ważnych ocen oraz sprzecznych opinii, jakie padały w kolejnych dziesięcioleciach na ten temat, jak i o samej postaci Mariana Eilego (prawnika z wykształcenia, malarza z zamiłowań artystycznych i byłego współpracownika słynnych międzywojennych „Wiadomości Literackich” redagowanych przez Mieczysława Grydzewskiego). Oto bowiem na łamach „Przekroju”, jedynego takiego pisma, jak mawiał ponoć sam Eile, dla 800 milionów Słowian! (choć nie bardzo wiadomo, spośród jakich narodów dobierał brakujące pół miliarda – słusznie ripostuje), wydawca puszczał w obieg kultury polskiej tego czasu nieobecne w innych ówczesnych popularnych pismach o masowym zasięgu wiadomości kulturowo-„elitarne” i specjalistyczne artystycznie czy literacko, odwołując się między innymi do nowych prądów w sztuce i kulturze, nieznanych jeszcze u nas zjawisk i nazwisk, prądów myśli europejskiej i światowej. Drukując po raz pierwszy, czy to przypominając choćby prozę Franza Kafki, czy modnych wtedy bardzo w świecie francuskich pisarzy egzystencjalistów, jak Albert Camus czy Jean-Paul Sartre (acz i nie zabrakło przelotnie również modnych wtedy pisarskich wydmuszek, jak np. proza Saganki!). Wprowadzając zarazem równocześnie – i kreując niekiedy w owym przekrojowym stylu nowe mody z różnych dziedzin życia codziennego – w surowe realia tzw. realnego socjalizmu – w zachowaniach i obyczajach nowych inteligentów z masowego naboru i awansu społecznego (rubryki czy felietony satyryczne dotycząc savoir-vivre, strojów na co dzień i od święta czy kuchni…). Między innymi także pokazując – w technicznie marnych dość przecież reprodukcjach – próbki awangardowego malarstwa polskiego czy zachodniego (twórczość impresjonistów, dzieła Pabla Picassa, Salvadora Dali i in.), które zdobiły potem niejedno ówczesne M-2!

Propagował nadto również i nieobecną gdzie indziej „muzykę Luisa Armstronga, czarny humor Topora i purnonsensowy psa Fafika. Budował tę cywilizację Przekroju, wychowując pokolenie czytelników świadomych, że kultura ma więcej twarzy niż tylko radziecką” – czytamy w nocie na obwolucie. Ale warto też i od razu przypomnieć, iż owa cywilizacja Przekroju (cokolwiek przez to rozumieć) miała w istocie dość szeroki kulturowo zasięg i wpływy wykraczające daleko za linię Bugu, bo ciągnące się aż gdzieś od Brześcia i Leningradu po Władywostok, gdzie pismo to było jak wiadomo dostępne w prenumeracie obok innych oczywiście tytułów, no i pilnie obserwowane, czytywane przez ludzi kultury, a zwłaszcza ze środowisk pisarskich (jako swoiste „okno na świat”, co wiemy choćby z wyznań późniejszego Noblisty Josipa Brodskiego).

Jak jednak wyglądał i na jakich zasadach funkcjonował „Przekrój” w swej pierwszej, pionierskiej i najtrudniejszej, „socrealistycznej” fazie istnienia? A jak w innych już czasach, warunkach i realiach politycznych, ideologicznych oraz kulturowych w Polsce: w poszczególnych „zakrętach” i w kolejnych „etapach” naszej najnowszej powojennej historii? Zawsze przecież dalekich od sielanki. Czasach Władysława Gomułki i Edwarda Gierka oraz w latach późniejszych? Jak potoczyły się osobiste losy jego redaktora naczelnego, przedwojennego jeszcze przecież chowu inteligenta, tak bardzo niepasującego do nowej epoki? I na koniec, jak zmieniało się i ewoluowało to pismo po odejściu z niego Mariana Eilego i mianowaniu nowych szefów redakcji? Siła by oczywiście o tym szło gadać i pisać! Bowiem bardzo to wszystko nadal interesujące dla tych, którzy czasy te znają z autopsji, jak i dziś dla tych zainteresowanych tym, jak to z prasą drzewiej bywało, szczególnie w latach, gdy w rozmaitych bojach, w tym i cenzuralnych potyczkach, hartował się „Przekrój”. A co z takim rozmachem i reporterskim niemal nerwem opowiedziane i przypomniane zostało teraz przez Mariusza Urbanka. Przywołane wprost z rozlicznych dokumentów świadectw dawnych lub poprzez wywiady z tzw. świadkami epoki (jak rozmowa z Andrzejem Kurzem, Mieczysławem Czumą czy Marią Anną Potocką). I to opowiedziane gruntownie, z werwą i wielką znajomością rzeczy, iż doprawdy nie sposób do tego dotrzeć inaczej, jak poprzez samodzielną już lekturę. Czego wszystkim Czytelnikom tej książki Urbanka życzę serdecznie. Bo warto. A polecam szczególnej uwadze takie choćby rozdziały jak np.: Od „Hej” do „4. Wymiaru”, czyli Eile, jaki jest, każdy widzi; Więcej Osmańczyka, mniej Grottgera, czyli agitacja pozytywna; Czarne chmury nad „Przekrojem”, czyli pod czujnym okiem partii i bezpieki; Bądźcie dobrzy dla Eilego, czyli pod parasolem Cyrankiewicza; Spóźniona zemsta głupców, czyli państwowy bon ton…

Tekst ukazał się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

Winieta i fragment okładki – z archiwum okładek „Przekroju”, https://przekroj.pl/archiwum/rubryki/okladki-przekroju

Dobrze, że wniosek w sprawie zbadania działań prezesa NBP Adama Glapińskiego pod kątem ich zgodności z Konstytucją i ustawami w końcu wpłynął do laski marszałkowskiej. Przeprowadzenie zainicjowanego w ten sposób procesu jest ważne dla odbudowy instytucji państwa po ośmioletnim okresie ich dewastacji przez Prawo i Sprawiedliwość.

Spośród sformułowanych we wniosku zarzutów kluczowy jest ten odnoszący się do publicznego angażowania się w agitację, także w ramach kampanii wyborczej, na rzecz PiS. Artykuł 227 ust. 5 Konstytucji stanowi, że prezes NBP nie może być politykiem oraz prowadzić działalności publicznej niedającej się pogodzić z godnością jego urzędu. Przepisu tego nie powinno się traktować w sposób wąski; trzeba w nim widzieć odzwierciedlenie zasady niezależności banku i jego szefa. Chociaż nie jest ona u nas zapisana expressis verbis, jest utrwalona w gospodarkach wolnorynkowych, w szczególności w Unii Europejskiej. Chodzi o uniezależnienie banku centralnego od nacisków zewnętrznych, politycznych i przede wszystkim rządowych. NBP ma prowadzić politykę pieniężną i stać na straży wartości złotego. Nie jest jego zadaniem wspieranie polityki gospodarczej partii rządzącej i rządu, o ile te dwa cele są ze sobą sprzeczne. A w czasie rosnącej gwałtownie inflacji bez wątpienia tak było. Bez wątpienia prezes Glapiński wykazywał wielką życzliwość wobec interesów fiskusa i faktycznie wspierał gabinet Mateusza Morawieckiego w działaniach wywołujących i podsycających wzrost cen. Warto teraz sprawdzić (a są do tego instrumenty), czy ci dwaj urzędnicy oraz rezydujący na ulicy Nowogrodzkiej Jarosław Kaczyński rozumieli się bez słów, czy też wprost uzgadniali wspólną linię.

Dla przyszłej jakości organizacji państwa niezbędne jest utrwalenie standardu dokładnie odwrotnego (jak było to przez wcześniejsze lata, przynajmniej od uchwalenia Konstytucji). Gdyby nie przyjrzano się praktykom Adama Glapińskiego i milcząco wyrażono na nie zgodę, oznaczałoby to zmianę paradygmatu. Niosłoby to z sobą ryzyko powtórki takich działań, a przy okazji utrudniało wejście do strefy euro. Praktyczne negatywne skutki takiej postawy banku centralnego były zresztą aż nadto widoczne.

Trzeba mieć nadzieję, że sejmowa Komisja Odpowiedzialności Konstytucyjnej szybko zajmie się przekazaną jej sprawą. Wbrew utyskiwaniom na brak sprawności polskiego systemu odpowiedzialności za łamanie ustawy zasadniczej, nie ma powodu, by go dezawuować. Fakt, w całej swojej historii Trybunał Stanu skazał tylko dwie osoby – ministra i szefa Głównego Urzędu Ceł – za aferę alkoholową na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Jednak nikt nie podchodził do przepisów Konstytucji z tak wielką dezynwolturą, jak politycy Zjednoczonej Prawicy. Dla zapobieżenia podobnym przypadkom wszystkie te delikty powinny być uczciwie przeanalizowane i należycie osądzone.

Otwieramy więc nowy rozdział. Po komisjach śledczych (jak dotąd, niezbyt skutecznych) przyszedł czas na użycie bardziej dolegliwych narzędzi. Oprócz Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej i – zapewne – Trybunału Stanu, działa wyprowadzona ze stanu hibernacji prokuratura. Przeszukania w związku z malwersacją środków Funduszu Sprawiedliwości mogą wydać się ostre i brutalne, ale też charakter tej sprawy jest wyjątkowo bulwersujący i, mówiąc szczerze, obrzydliwy. Trzeba ją do cna wyjaśnić, a winnych ukarać. Niezależnie od tego, czy są księżmi, urzędnikami czy eksministrami. Każdy jest równy wobec prawa. Dura lex, sed lex.

O tym, czy w powyborczej rzeczywistości da się ułożyć na nowo obszar stosunków między Rzecząpospolitą a Kościołem Rzymskokatolickim, dyskutują: Paweł BORECKI, Mirosław CHAŁUBIŃSKI, Ewa DĄBROWSKA-SZULC, Mirosław KARWAT, Tadeusz KLEMENTEWICZ, Robert SMOLEŃ, Danuta WANIEK i Mirosław WORONIECKI.

Zredagowany, znacznie skrócony zapis tej rozmowy ukazał się w numerze 2/2024 „Res Humana”.

Zeszłoroczne wybory parlamentarne otworzyły drogę do głębokich zmian w polskim systemie politycznym, co bez przesady można nazwać drugą demokratyzacją. Pierwsza dokonywała się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, a jej efektem był demontaż autorytarnego państwa partyjnego, jakim była Polska Rzeczpospolita Ludowa – niezależnie od tego, jak korzystnie różniła się ona od innych państw ówczesnego „bloku radzieckiego” – i zbudowanie zrębów demokratycznego państwa prawa. Ówczesna demokratyzacja nie miała precedensów w historii państw socjalistycznych, choć – jak często podkreśla się w literaturze politologicznej – pod wieloma względami przypominała reformę ustrojową zrealizowaną w Hiszpanii po śmierci generalissimusa Franco. To, co wtedy zaczęło się w Polsce, przeczyło prognozom wytrawnych badaczy zachodnich, którzy niemal do ostatniej chwili twierdzili, że tak zasadnicza zmiana w Europie środkowo-wschodniej nie jest możliwa, przynajmniej w bliskiej przyszłości.

Pierwsza demokratyzacja w Polsce dokonywała się w klimacie narodowego porozumienia. Ustawy zmieniające gospodarkę i państwo przechodziły przez Sejm przy ponadpartyjnym poparciu, a wyposażony w wielkie kompetencje prezydent Wojciech Jaruzelski konsekwentnie wspierał reformatorski rząd Tadeusza Mazowieckiego. Było tak dlatego, że już wcześniej w rządzącej przed 1989 rokiem PZPR uformował się i zdobył przewagę nurt reformatorski, który postulował porozumienie ponad politycznymi podziałami i wspólne działanie na rzecz głębokiej reformy państwa. Polska stała się wówczas pionierem zmian demokratycznych w ówczesnym bloku państw socjalistycznych, co znajdowało wyraz w entuzjastycznych wobec niej komentarzach polityków, publicystów i uczonych z demokratycznego Zachodu.

Dziś jest inaczej. Druga demokratyzacja dokonuje się w warunkach ostrej walki. Elita polityczna Prawa i Sprawiedliwości nie była przygotowana na przegraną i reaguje na nią w sposób agresywny. Nie ma ani śladu ponadpartyjnej współpracy w reformowaniu państwa, a prezydent Andrzej Duda – jak dotąd – bezskutecznie próbuje wykorzystać swe uprawnienia w uporczywych próbach zahamowania demokratycznych przemian. Dzieje się to w niekorzystnym dla demokratyzacji klimacie międzynarodowym. Rosyjska agresja wobec Ukrainy stwarza napięcie, jakiego nie było trzydzieści kilka lat temu, gdy rozpoczynał się proces przemian demokratycznych w naszej części Europy. W niektórych starych demokracjach rosną siły autorytarne, czego przykładem jest powrót Donalda Trumpa na główną scenę polityki amerykańskiej. Gdyby wygrał on tegoroczne wybory, byłoby to równoznaczne ze wzmocnieniem sił autorytarnych w innych państwach demokratycznych – w tym także w Polsce.

Nie znaczy to, że obecna przemiana polityczna skazana byłaby na niepowodzenie. Konieczne jest jednak realistyczne rozpoznanie zagrożeń i znajdowanie na nie odpowiedzi.

Zagrożeniem pierwszym jest spuścizna rządów PiS w sferze gospodarki. Ostatni rok rządów Jarosława Kaczyńskiego i jego ekipy zaznaczył się stagnacją gospodarczą, wyrażoną wzrostem PKB o zaledwie 0,2%. Rekordowo wysoki deficyt budżetowy i znacznie powiększone zadłużenie państwa ograniczają możliwości szybkiej poprawy sytuacji materialnej tych – bardzo licznych – grup społecznych, które nie korzystały z faworyzującej uprzywilejowanych polityki gospodarczej. Korzenie tej sprawy sięgają głębiej niż tylko do ostatnich ośmiu lat. W 2015 roku Platforma Obywatelska przegrała wybory głównie dlatego, że wyborcy chcieli zmiany polityki społeczno-gospodarczej. Nie powinno więc być powrotu do neoliberalnej polityki gospodarczej realizowanej przez rządy Donalda Tuska i Ewy Kopacz. Wiele wskazuje na to, że obecny premier to rozumie i nie jest skłonny powtarzać starych błędów. Obecność Lewicy w koalicji rządowej wzmacnia szansę na to, że nowa polityka gospodarcza będzie inna niż dotychczasowa. Ten rok będzie miał kluczowe znaczenie dla wypracowania i wprowadzania w życie takiej polityki gospodarczej, która pozwoli łączyć słuszne postulaty warstw uboższych z przywróceniem równowagi finansów publicznych. Warto wykorzystać w tej dziedzinie doświadczenie wyniesione z wczesnej fazy transformacji, gdy nowatorska „strategia dla Polski” autorstwa Grzegorza Kołodki stała się podstawą przezwyciężenia kryzysu wywołanego skrajnościami neoliberalnej reformy Leszka Balcerowicza.

Związana z tym jest druga sprawa: walka z korupcją i nepotyzmem. Rozprzestrzeniły się one pod rządami PiS (partii, której nazwa mogłaby brzmieć Pieniądze i Synekury) w stopniu znacznie przekraczającym wszystko, czego byliśmy świadkami za rządów PO czy też SLD (w latach 2001–2005, gdyż wcześniejsze rządy lewicy były od tej plagi wolne). Były minister Marcin Horała zabawnie przejęzyczył się, mówiąc o tych, co kradli niezgodnie z procedurami. W istocie bowiem cały system wprowadzonych przez PiS procedur ustawiony był tak, by umożliwiał bajeczne – ale zgodne z procedurami – apanaże członkom nowej elity politycznej, do której dostęp zależał od politycznej lojalności i powiązań osobistych. Dowiemy się o tym więcej, gdy zakończy swe prace komisja sejmowa powołana dla wyjaśnienia tzw. afery wizowej, która długim cieniem kładzie się na bilansie rządów Prawa i Sprawiedliwości. Czy sprawstwo kierownicze w tej wielkiej aferze sięga jedynie szczebla jednego z wiceministrów spraw zagranicznych? Wydaje się to mało prawdopodobne. W świetle tej afery deklaracje przywódców PiS, że wystarczy nie kraść brzmią niezamierzoną ironią. Trzeba jednak pamiętać, że korupcja i nepotyzm nie pojawiły się w polskim życiu politycznym dopiero po dojściu do władzy partii Jarosława Kaczyńskiego. Były obecne wcześniej – także za drugich rządów SLD w latach 2001–2005, za co partia ta zapłaciła bardzo słono. Ludzie kierujący państwem muszą wyciągnąć wnioski z przeszłości. Oznacza to bezwzględność w walce z nepotyzmem i korupcją – nie tylko tymi, które miały miejsce za poprzednich rządów, ale także tymi, które mogą się odradzać obecnie. Każda partia rządząca staje się magnesem przyciągającym karierowiczów i kombinatorów, którzy w polityce szukają nie realizacji szczytnych celów, lecz drogi do pieniędzy i innych profitów. Od mądrości męża stanu zależy, by nie stali się oni czymś więcej niż marginesem.

Trzecią sprawą jest utrzymanie jedności Koalicji 15 Października. Początki zapowiadają się dobrze, ale trzeba widzieć zagrożenia. Tkwią one zarówno w różnicach programowych (jak w sprawie legalizacji aborcji), jak i w ambicjach polityków. Te ostatnie zostaną wystawione na poważną próbę w przyszłym roku, gdy odbędą się wybory prezydenckie. Byłoby bardzo dobrze, gdyby politycy obecnej koalicji zdołali podporządkować osobiste i partyjne ambicje i doprowadzili do wysunięcia wspólnego kandydata całej koalicji, a w ostateczności – gdyby przynajmniej zobowiązali się do wspólnego poparcia tego kandydata wywodzącego się z obecnej koalicji, który wejdzie do drugiej tury.

Utrzymanie jedności koalicji mimo istniejących różnic ideologicznych wymaga zdolności do zawierania kompromisów. To będzie najtrudniejsze dla lewicy, której konsekwentna obrona świeckości państwa dyktuje twarde stanowisko w sprawach światopoglądowych, ale która musi zarazem liczyć się z politycznymi realiami. Lewica nie jest jednak osamotniona w walce o tolerancyjne, wolne od kościelnego dyktatu państwo. Rząd Donalda Tuska podjął sprawę finansowania Kościoła przez państwo i zapowiedział zastąpienie funduszu kościelnego dobrowolnymi odpisami podatkowymi. Skończyło się obdarowywanie Kościoła wielomilionowymi prezentami z państwowej kasy. Konsekwentne prowadzenie przez centrolewicowy rząd takiej polityki stanowi prawdziwy test przywództwa politycznego i zasługuje na pełne poparcie ruchu laickiego. Światopoglądowa różnorodność Koalicji 15 Października nie przeszkadza temu, by w tej dziedzinie działać zgodnie.

Czwarte wreszcie zagrożenie wynika z tego, że PiS „zabetonował” swoje panowanie w wymiarze sprawiedliwości, wcielając w życie niezgodne z konstytucją rozwiązania, jak wybieranie przez Sejm tych członków Krajowej Rady Sądownictwa, których wybierać powinni sędziowie, lub wprowadzając do Trybunału Konstytucyjnego oddanych partyjnych funkcjonariuszy bez autorytetu i dorobku, jakim dawniej cieszyli się członkowie tego grona. Teraz posłowie PiS cynicznie odwołują się do Konstytucji, którą sami łamali lub obchodzili. Minister Adam Bodnar zadziwia sprawnością, z jaką podjął walkę o oczyszczenie wymiaru sprawiedliwości z dziedzictwa poprzednich ośmiu lat, ale jest to dopiero początek drogi. Przywracanie rządów prawa to także sprawiedliwe, ale surowe ukaranie tych ludzi władzy, którzy dopuścili się przestępstw politycznych. W tej sprawie szczególnie doniosłe znaczenie będzie miała praca komisji sejmowej powołanej do wyjaśnienia tła i przebiegu inwigilacji prowadzonej przy użyciu zakupionego od Izraela Pegasusa. Jeśli potwierdzą się podejrzenia, że za inwigilacją polityków ówczesnej opozycji stali szefowie służb specjalnych, będzie to dla PiS cios tym bardziej dotkliwy, im intensywniej liderzy tej partii tworzą mit politycznych męczenników wokół byłych szefów CBA Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika.

Pierwsze półtora roku nowych rządów to okres najtrudniejszy, a zarazem decydujący o powodzeniu ekipy premiera Tuska. W kwietniu wybory samorządowe potwierdzą – jak jestem przekonany – werdykt wydany przez wyborców w październiku. Zdecydowana wygrana – przede wszystkim w wielkich miastach i w większości sejmików wojewódzkich – pokaże, że wybory 15 października nie były przypadkowym potknięciem ekipy Jarosława Kaczyńskiego i że większość obywateli naszego państwa popiera drogę, na którą wtedy weszliśmy. W wyborach do Parlamentu Europejskiego cała koalicja powinna iść na wspólnej liście, co powinno jej zapewnić uzyskanie znaczącej przewagi nad prawicową opozycją. Jest to tym ważniejsze, że na kilka miesięcy przed wyborami europejskimi sondaże sugerują wzmocnienie skrajnie prawicowej i eurosceptycznej opozycji w kilku bardzo ważnych państwach europejskich.

Jeśli Koalicja 15 Października zwycięsko upora się z tymi czterema problemami, uzyska szansę na to, by w drugiej połowie obecnej kadencji odbudowa demokracji była łatwiejsza. Wysoce prawdopodobny wybór nowego prezydenta wywodzącego się z Koalicji 15 Października stworzy warunki dla skutecznej legislacji, a tym samym pomoże w rozwiązywaniu odziedziczonych po rządach PiS problemów prawnych. Sukces rodzi zwiększone poparcie. Im bardziej w przeszłość odchodzić będą rządy PiS, tym silniejsza będzie pozycja obecnej koalicji – pod warunkiem jednak, że będzie konsekwentna w przebudowywaniu państwa.

Partii PiS grozi poważny kryzys. Z jednej strony już zaczyna się proces odchodzenia od niej ludzi, którzy to i owo jej zawdzięczają, ale którzy nie są ideologicznymi fanatykami i zechcą układać sobie stosunki z tymi, którzy mają dziś władzę. Tak zrobił popierany przez PiS prezydent Łomży, który na swego zastępcę powołał szefa lokalnej struktury Platformy Obywatelskiej. Sądzę, że pojawią się jego naśladowcy. Wyzwaniem dla PiS będzie też rosnący rozdźwięk między fanatycznie prawicowym partyjnym „betonem” a bardziej umiarkowanymi działaczami i wyborcami. Zaostrzanie konfliktu, posługiwanie się absurdalnymi oskarżeniami (oskarżanie Tuska o to, że jest niemieckim agentem), kreowanie na męczenników prawomocnie skazanych przestępców – wszystko to może podobać się twardemu jądru PiS, ale odstręcza ludzi umiarkowanych. Nie można więc wykluczyć, że znajdzie się ktoś gotów zaproponować rozsądniejszą wersję partii prawicowej. W Polsce jest miejsce na cywilizowaną partię konserwatywną, jak niemiecka chadecja czy brytyjscy torysi. Czy taka partia powstanie? Okaże się to w niedalekiej przyszłości.

Poważnym wyzwaniem dla Prawa i Sprawiedliwości będzie walka o spuściznę po Jarosławie Kaczyńskim. Ten autorytarny przywódca różni się od swych odpowiedników w innych państwach pod względem osobowościowym. Brytyjski publicysta Gideon Rachman pisze, że jest to niemówiący po angielsku odludek, który lepiej niż na światowej scenie czuje się w domu z kotem i książkami („Nowy autorytaryzm”, Łódź 2023, s.148). Brak charyzmatycznego, a przynajmniej popularnego przywódcy jest jedną z ważniejszych słabości Prawa i Sprawiedliwości. Upływ czasu zaostrza ten problem. Kończąc w tym roku 75 lat, Kaczyński nie jest jeszcze zbyt stary, by odgrywać kierowniczą rolę w polityce swego obozu. Jednak jego stan psychiczny – ujawniany między innymi nagłymi wybuchami niepohamowanej furii, które mogliśmy obserwować w czasie obrad Sejmu – wskazuje na to, że nadchodzi czas na zmianę. Jak niemal każdy autorytarny przywódca, Jarosław Kaczyński nie ma koło siebie wyraźnie wyznaczonego następcy. Jego partię czeka więc walka o to, kto w trudnej sytuacji stanie na czele izolowanej partii opozycyjnej. W tej sytuacji rytualne zapewnienia, że PiS wkrótce powróci do władzy, pozostają w sferze fantazji.

W zeszłym roku pokazaliśmy, że stać nas na to, by Polska ponownie pokazała drogę odbudowywania demokracji po autorytarnych rządach. Na tej drodze mamy historyczną szansę. Jest nią pokazanie, że potrafimy – wbrew silnej w wielu państwach fali prawicowego autorytaryzmu – zmienić bieg historii, podjąć dzieło odbudowania i wzmocnienia demokracji. Musi nam się udać!

Ani się obejrzeliśmy, a już minęło 100 dni rządzenia Donalda Tuska, które są okazją do znęcania się nad premierem i jego ministrami. Taka cezura obowiązuje i trzeba to przyjąć do wiadomości. Co jednak można wykonać przez ledwie trzy miesiące rządzenia, mając na Krakowskim Przedmieściu wciśnięty wsteczny bieg, a w trybunale z Alei Szucha jeszcze dodatkowy docisk?

Niestety, sytuację skomplikowała ubiegłoroczna retoryka wyborcza, której uległ Donald Tusk, ogłaszając 100 konkretów na 100 dni. Z tych dzisiaj raczej są nici. Trudno za to winić tylko premiera, ostatecznie nie jego winą jest obecny stan demokracji i praworządności w Polsce, ale wychodzi na to, że można chcieć dobrze i zarazem wpaść w sidła własnej retoryki. Dla wyrobionej politycznie publiczności było to zresztą wiadome od początku, ale nie wszyscy są w tym zakresie aż takimi mózgowcami (szkoda, że zabrakło ich w najbliższym zapleczu premiera.

Tak czy siak jazda pod tytułem „rozliczamy 100 dni” będzie trwać jeszcze dobre parę tygodni. Osobliwie na Wiejskiej, zarówno przy stoliku dziennikarskim, jak i we wnioskach do porządku dziennego, których wysyp będzie, podejrzewam, bardzo widowiskowy. Każdy poseł ław opozycji będzie podkreślał, jaki to z premiera Tuska kłamca i wiarołomca, a są przecież inicjatywy poselskie, które biorą złożone przezeń w kampanii wyborczej zapowiedzi na poważnie i mają już kształt ustaw. A w myśl zasady marszałka Hołowni, że zamrażarka sejmowa jest wyłączona, trzeba będzie je przeczytać i się przy okazji gęsto tłumaczyć.

Kwestionując zasadę, iż rząd trzeba rozliczać akurat w sto dni od chwili powołania, generalnie warto publicznie zastanowić się nad wartością składanych obietnic. I po prostu uczciwie powiedzieć ludziom, może nawet w nowej TVP, że są one długofalowe, sięgają horyzontu połowy kadencji, czyli np. momentu, kiedy Krakowskie Przedmieście opuści jego dzisiejszy lokator wraz ze współpracownikami. To na pewno uwolniłoby moce sprawcze rządu, który obecnie jest mocno sparaliżowany postawą prezydenta w sprawie wetowania ustaw. Co prawda udało się okiwać prezydenta Dudę metodą kroków dokonanych z ambasadorami, ale to tylko połowa sukcesu i gdzie nie spojrzeć mamy taki mniej więcej stan spraw.

W praworządności także połowa sukcesu, ale tu przynajmniej zaplanowano w Sejmie wysłuchanie publicznie w sprawie ustawy o KRS, więc jest jakiś progres. W mediach publicznych też mniej więcej: odwołano poprzednie upartyjnione ekipy, są nowi ludzie, ale otoczenie prawne pozostaje jakby stare i nawet widoków na zmiany nie ma. A przynajmniej naiwne było oczekiwanie że luty-marzec przyniesie nam założenia do nowej ustawy medialnej; teraz realnym terminem wydaje się maj-czerwiec, ale przecież pewności nie ma… W kwestii praw reprodukcyjnych tak samo, choć nie należy w czambuł potępiać ostrożnego marszałka Hołownię, że chce ocalić do prac komisyjnych wszystkie złożone projekty ustaw. Bo to w jakiś sposób porządkuje proceduralnie sprawę aborcji, wyjmując ją z bieżącego toku wydarzeń. Inna sprawa, że Lewica na tym temacie szalenie odżyła, czemu należy kibicować.

Historyczne sto dni władzy

Wprowadzenie do obiegu pojęcia pierwszych stu dni jako okresu początków władzy nowego rządu ma swoją długą, ciekawą historię. Początki związane są ze stu (a dokładnie stu dziesięcioma) dniami Napoleona Bonaparte po jego powrocie z jedenastomiesięcznego wygnania na wyspie Elba. Okres ten zakończył się wielorakim niepowodzeniem. Przede wszystkim ogromną stratą dla państwa: przegraną wojną i powtórną restauracją Burbonów, która oznaczała dla Francji znacznie mniej korzystne postanowienia traktatu paryskiego. Był to także „koniec lotu orła” w karierze samego Napoleona.

Polityczny zwyczaj oceny pierwszych stu dni nowego rządu z perspektywy złożonych obietnic w kampanii wyborczej to już bardziej nowoczesne zjawisko. Ma swój początek w Stanach Zjednoczonych XX wieku i związane jest z początkami pierwszej kadencji rządów Franklina Delano Roosevelta. Przyjął on założenie, że ten właśnie okres musi stać się najbardziej produktywny i wpływowy. Natychmiast zwołał Kongres na prawie studniową sesję specjalną, podczas której udało mu się szybko uchwalić serię głównych ustaw mających przeciwdziałać różnorakim skutkom trwającego kryzysu. W całości wszystko składało się na realizację projektu, który zapisano w historii jako New Deal (Nowy Ład).

Sto dni władzy w Polsce

W Polsce nie ma wielkich tradycji tego pierwszego okresu nowej władzy. W zasadzie niemal wszystko dotychczas w tej kwestii sprowadzało się do exposé wygłaszanego w Sejmie przez premiera. Jednakowoż, pierwsze dni i miesiące nowego rządu stawały się stopniowo także okresem wzmożonego zainteresowania społeczeństwa obywatelskiego, w którym – zwłaszcza zwycięska część elektoratu – oczekiwała, że wybrani przez nich rządzący podejmą działania zgodne z przedwyborczymi obietnicami i będą wprowadzać odpowiednie zmiany i projekty. Od tej oceny w dużej mierze zależało, czy program ten zdobędzie poparcie, czy też zostanie szybko zapomniany.

Po upływie pięćdziesięciu dni od powołania obecnego rządu Donalda Tuska zaczęto sporządzać pierwsze recenzje. Generalnie większość wyborców rządzącej Koalicji 15 Października uznała decyzje rządu w tym czasie za umiarkowanie satysfakcjonujące i obiecujące dla powrotu do normalności; oczekiwania były większe. Opozycja była oczywiście przeciwnego zdania.

Jednak już na samym starcie okazało się, że są takie projekty reform, które w ciągu stu dni zrealizowane nie będą. Dla urzeczywistnienia innych może nie wystarczyć nawet cała czteroletnia kadencja. Twardym warunkiem powodzenia ich realizacji jest uzyskanie samodzielnej (kwalifikowanej) większości w Sejmie lub wybór w następnym roku nowego prezydenta, który bardziej będzie sprzyjać polityce rządu, nie będzie (jak obecna głowa państwa) taki chętny do wetowania wszystkich przedkładanych mu ustaw.

Ponadto, aby uniknąć ognisk zapalnych i zapewnić w miarę bezkolizyjne sprawowanie rządów, w umowie koalicyjnej od samego początku nie umieszczono takich celów i obietnic, które budziłyby programowe kontrowersje. Na przykład nic nie wiadomo o przygotowaniach do podjęcia decyzji w takich gorących tematach, jak stosunki państwo – Kościół (w szczególności finansowanie działalności Kościoła czy konieczne zmiany zapisów konkordatu), kontynuacja podjętych przez poprzedni rząd projektów inwestycyjnych, rozwiązanie sytuacji kryzysowej w rolnictwie, kwestie polityczne dotyczące wymiaru sprawiedliwości i in.

Polityczny matrix

Większościowy elektorat nowej władzy okazał się niecierpliwy i niepewny w swoim wyczekiwaniu na obiecywane zmiany, jakie miały nastąpić już od pierwszych dni rządów. Duża część elektoratu KO nie wykazywała też zrozumienia dla przyjętej przez nowy rząd strategii opartej na konieczności twardego przestrzegania demokratycznych procedur przy wprowadzaniu zmian i realizacji przedstawionego programu. Doszło do pierwszych tarć interesów w łonie koalicji, które skutkowały wydłużeniem / odkładaniem realizacji uprawnień władzy ustawodawczej do określania tych kierunków polityki, które zostały zablokowane przez opozycję, na czele z prezydentem. Fiasko inicjatywy zmierzającej do restauracji poprzedniego systemu władzy wykonawczej (vide powołanie marionetkowego, dwutygodniowego rządu pozbawionego koniecznego oparcia ze strony większości parlamentarnej), oczywiste od samego początku, przerodziło się w próby wzniecania zamieszek, tworzenia apokaliptycznych scenariuszy, konfliktów, które miały doprowadzić do destabilizacji sytuacji społecznej i politycznej poprzez strajki, demonstracje i awantury w miejscach publicznych. Celem tej taktyki było wytworzenie przekonania, że po wyborach nowa władza wprowadza chaos, „matriksowy” system dualizmu prawnego.

Rzeczywistość była jednak taka, że poparcie dla nowego rządu nie spadało, tylko rosło, a najbardziej zyskał traktowany dotychczas z przymrużeniem oka nowy lider zaufania społecznego Szymon Hołownia, który stał się jednym z głównych beneficjentów wytworzonej sytuacji.

Nastąpiła niespodziewana zmiana miejsc, czyli zamiany pozycji obu największych konkurentów na scenie politycznej, PO pod wodzą Donalda Tuska i partii PiS prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Stało się to pod wieloma względami uderzające. PiS szło drogą oporu Platformy z 2015 roku – zwanej przez swoich przeciwników totalną opozycją, traktując utratę władzy jako dziejową niesprawiedliwość wynikającą z działań jakiegoś spisku z zewnątrz (Niemcy?).

Możliwość realizacji oczekiwania zwycięskiej części elektoratu, że z miejsca, w ciągu krótkiego czasu, zostanie spełniona choćby połowa postulatów wyszczególnionych w programie koalicji partii demokratycznych, od samego początku była wątpliwa. Tusk, deklarując gotowość realizacji stu postulatów w sto dni, znacznie przelicytował swoim populizmem zarówno jego konkurentów, jak i możliwości wykonawcze nowych ministrów. Tym samym, niepotrzebne i nawet szkodzące stały się także pierwsze próby przeprowadzania wczesnej oceny dokonań nowej władzy za pomocą omawianego narzędzia opisu, zwłaszcza przeprowadzanych w połowie drogi pierwszego etapu, czyli już po 50 dniach sprawowania władzy. Wykonane analizy ujawniły jeden i ten sam rezultat, sprowadzający się do pozytywnego wskazania na wykonanie zaledwie ok. 12 procent zadeklarowanych zobowiązań (w tym: tylko ok. 5 procent w pełnym zakresie). Bulwarowy „Fakt” konstatował, że: Sporo jest do zrobienia i nie wszystko uda się wprowadzić w życie. Nie tylko w 100 dni, ale nawet w tym roku. Podobny wynik częściowego audytu uzyskano w analizie przeprowadzonej przez Wirtualną Polskę. Jak więc ostatecznie przedstawiał się bilans?

— Udało się odbić media publiczne (TVP, Polskie Radio, PAP, 17 publicznych rozgłośni regionalnych), choć nie obyło się bez zawirowań dotyczących sprzecznych interpretacji obowiązujących przepisów prawnych i publicznych protestów, łącznie z okupacją strajkujących prominentnych działaczy PiS i pracowników programów publicystycznych TVP;

— uchwalono ustawę, która wprowadza refundację zabiegów in vitro z budżetu państwa. W budżecie państwa na 2024 rok zaplanowano 500 mln zł na pierwsze zabiegi, a program ma ruszyć 1 czerwca br. Odpowiednia ustawa została podpisana przez prezydenta, przy krótkotrwałych protestach hierarchów Kościoła katolickiego i jeszcze krótszej satysfakcji obywateli, bo uwaga opinii publicznej została przekierowana na zmienne losy dwóch pisowskich ministrów skazanych prawomocnym wyrokiem sądu za przestępstwa, odpowiedzialnych za inwigilację obywateli;

— zrealizowano podwyżki dla nauczycieli o 30 procent, przynajmniej w teorii – nie mniej niż o 1500 zł brutto na etat. Pieniądze na ten cel zaplanowano w budżecie na 2024 rok i wkrótce nauczyciele otrzymają wyższe pensje z wyrównaniem od 1 stycznia;

— ceny gazu i prądu w 2024 roku zostały zamrożone — obietnica zrealizowana. Na razie wiadomo, że do końca czerwca ceny nie wzrosną, rząd zdecyduje w kolejnych miesiącach, czy te działania osłonowe będą przedłużane;

— media publiczne zaczęły być odpolityczniane. Dwa miliardy złotych, pierwotnie przeznaczone na TVP, zasili budżet na leczenie nowotworów.

Pozostała większość reform (zwłaszcza socjalnych) na pewno nie zostanie zrealizowana w ciągu całego okresu stu dni – a jest jeszcze dużo za wcześnie, by wyrokować, czy zostaną skutecznie zrealizowane do końca kadencji. Chodzi tu m.in. o podwyższenie kwoty wolnej od podatku do 60 tys. zł, co notabene było sztandarową obietnicą KO, albo trywialnie wyglądającego postulatu zwolnienia uczących się dzieci od odrabiania zadanych prac domowych w domu po lekcjach. Problem okazał się systemowy; zobaczymy, czy będzie możliwy do realizacji wcześniej niż dopiero na końcu zaplanowanej za lat kilka całościowej reformy szkolnictwa.

Bardziej wiarygodnym, a zarazem użytecznym i możliwym dla przeprowadzenia oceny realizacji programu nowego rządu (od uzbieranych w toku kampanii w większości populistycznych konkretów do zrealizowania w ciągu pierwszych 100 dni po objęciu władzy) wydaje się po prostu umowa podpisana przez ugrupowania tworzące koalicję. Zawiera ona bardziej wyraziste konkrety. Zakłada m.in. osiągnięcie następujących celów i wykonanie zadań, których realizacja jest bardziej nadająca się do audytu i kroczącego rokrocznego śledzenia postępów: podwyżki dla sfery budżetowej, w tym nauczycieli, zwiększenie wydatków na służbę zdrowia, uproszczenie podatków, jawność finansów publicznych, przywrócenie korzystnych warunków do rozwoju działalności gospodarczej, odpolitycznienie spółek Skarbu Państwa, uzupełnienie świadczeń społecznych, stworzenie warunków dla istotnego przyspieszenia tempa budowy nowych mieszkań, likwidacja Centralnego Biura Antykorupcyjnego, odblokowanie środków z UE na realizację Krajowego Planu Odbudowy, przywrócenie niezależności i apolityczności prokuratury oraz apolitycznego i konstytucyjnego kształtu Krajowej Rady Sądownictwa i Sądu Najwyższego, odpolitycznienie i przywrócenie autonomii uczelni oraz wyższy poziom ich finansowania, zwiększenie udziału odnawialnych źródeł energii w produkcji energii elektrycznej, poprawa poziomu ochrony polskich lasów, rzek i powietrza, większy udział samorządów w podatku PIT, wzmocnienie praw kobiet i unieważnienie wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji z dnia 22 października 2020 roku. A także:

— rozliczenie rządów Zjednoczonej Prawicy – osób odpowiedzialnych za usiłowanie bezprawnej zmiany ustroju państwa oraz za naruszenia Konstytucji, ustaw i praworządności, a także za upartyjnienie instytucji publicznych, sprzeniewierzenie pieniędzy publicznych i ich bezprawne, niecelowe i niegospodarne wydatkowanie; oraz stworzenie sejmowych komisji śledczych w obszarach wymagających szczegółowego i transparentnego zbadania;

— postawienie przed prokuraturą i sądami osób winnych przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków urzędników i innych funkcjonariuszy publicznych, a także nakłaniania do takiego działania, sprzeniewierzenia środków publicznych na cele partyjne i osobiste, nepotyzmu w instytucjach publicznych i w spółkach z udziałem Skarbu Państwa oraz korupcji politycznej, w tym powoływania się na wpływy, stworzenia zorganizowanego systemu siania nienawiści w mediach rządowych i w innych środkach masowej komunikacji, skierowanego przeciwko obywatelom, działaczom opozycji i organizacji pozarządowych, wykorzystywania środków i instytucji publicznych, takich jak media i spółki z udziałem Skarbu Państwa, do wpływania na decyzje wyborcze społeczeństwa, fałszerstw dokumentów i fałszerstw urzędniczych.

Podsumowanie

Obecnie politolodzy uważają, że pierwsze sto dni rządów to raczej sztuczny konstrukt polityczny – po części miesiąc miodowy, po części rampa startowa, po części okres nauki. Obserwując pierwsze miesiące okresu władzy gabinetu premiera Tuska, nie sposób pominąć, że przebiegają one w zupełnie innym kontekście sytuacyjnym. Dlatego nie należy przedwcześnie konstatować, że nic magicznego nie wydarzy się w setnym dniu. Decyzje, z których pamięta się przywódców, nie są bardziej prawdopodobne w ciągu pierwszych kilku miesięcy urzędowania, niż po roku, dwóch albo nawet w ostatnich stu dniach urzędowania. Wszystko przecież zależeć będzie od kontekstu, który trzeba najpierw odtworzyć, aby można było później móc wprowadzić konieczne korekty i realizować swój program. W przypadku kontekstu pierwszych stu dni Tuska mamy ewidentnie do czynienia z okresem odradzania się demokracji. Przez dwa miesiące początków audytu rządów Koalicji 15 Października odsłonięto przekraczającą wyobraźnię skalę bezprawia, chciwości i korupcji politycznej w systemie sprawowanej władzy i natrafiono na silny opór broniącej swoich łupów i nieprawości zorganizowanej grupy przestępczej1 pod parasolem ochronnym PiS i odchodzących ze swoich stanowisk najwyższych urzędników państwowych.

Priorytety rządu zostały już zakomunikowane przed wyborami. Po objęciu władzy podjęto działania w kierunku: ustanowienia praworządnego, obdarzonego zaufaniem rządu koalicyjnego, uchwalenia budżetu itd. itp. Ustanowiono odpowiednie narzędzia audytu (sejmowe komisje śledcze, odnowiono sprawność działania prokuratury i inne), które mają pospołu wiele do wykonania, aby móc w sposób praworządny doprowadzić do realizacji finalnego celu politycznego, jakim jest szerokie i dogłębne rozliczenie rządów Zjednoczonej Prawicy; postawienie przed prokuraturą i odpowiednimi sądami wszystkich osób winnych dewastacji ładu konstytucyjnego, przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków. Dotyczy to nie tylko urzędników i innych funkcjonariuszy publicznych, ale także polityków, którzy są podejrzani o sprawstwo kierownicze, nakłanianie do przestępczego działania, sprzeniewierzenie środków publicznych na cele partyjne i osobiste, wprowadzenie praktyk nepotyzmu w instytucjach publicznych i w spółkach z udziałem Skarbu Państwa, korupcję polityczną i inne przestępstwa.

A studniowy okres pozostanie dalej użyteczną miarą oceny nowego premiera i jego rządu. Można więc mieć nadzieję, że zaraz po 7 kwietnia (118. dzień po jego zaprzysiężeniu) czy po ogłoszeniu wyników kolejnych wyborów, premier może uzyskać konieczną do przeprowadzenia głębokich rozliczeń tak silną legitymację, że w pełni przekształci się z kolejnego premiera zapamiętanego dotychczas jako twórcę „ciepłej wody w kranie” w godnego upamiętnienia męża stanu. Czy jest scenariusz alternatywny, jeśli ten plan się nie uda? Los Napoleona i powrót do autorytaryzmu?

1 Jako pierwszy określenia  PiS-u, jako „zorganizowanej grupy przestępczej” użył konstytucjonalista prof. Wojciech Sadurski w 2018 r. Partia odwołała się od tego wyroku. W listopadzie 2020 r. warszawski Sąd Apelacyjny oddalił apelację i utrzymał wyrok Sądu Okręgowego uznający prawo do użycia tego sformułowania. Sąd Najwyższy nie przyjął kasacji. https://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/kraj/artykuly/8339072,sadurski-zorganizowana-grupa-przestepcza-pis.html 21.02.2022. W innym procesie PiS także przegrało proces, jaki wytoczyło lokalnemu dziennikarzowi Jarosławowi Mazankowi, który nazwał tą partię faszystowską. Sąd Okręgowy w Warszawie oddalił powództwo w procesie o ochronę dóbr osobistych. https://www.rp.pl/dobra-osobiste/art39781151-pis-mozna-nazywac-partia-faszystowska-jest-wyrok-sadu. Publikacja: 04.02.2024 09:09

Analiza została opublikowana w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r. Jej znacznie bardziej obszerna i szczegółowa wersja, zgodna z wymogami publikacji naukowych, ukaże się w zeszycie „Res Humana – Scientia” w wersji drukowanej i na portalu reshumana.pl.

Całkiem niemało naszych Czytelników w rozmowach na temat treści prezentowanych w „Res Humana” zwróciło nam uwagę, iż brakuje im artykułów, przeglądów na temat filozofii (zwłaszcza współczesnej), że pismo jest zdominowane przez problematykę polityczną (wewnętrzną i międzynarodową) i przez próby teoretyzowania na jej temat.

W tych uwagach – w ogólnej tonacji zdecydowanie nam życzliwych – jest sporo racji, choć to nie cała racja, o czym świadczą ubiegłoroczne nasze publikacje wyimków twórczości prof. Tadeusza Kotarbińskiego i komentarze na jej temat. Nasze skoncentrowanie się na aktualiach politycznych i trendach rozwojowych jest usprawiedliwione wielką burzliwością i znaczną dynamiką współczesnych wydarzeń w Polsce i na świecie. Stąd bierze się zainteresowanie wielką polityką, co uzasadnia utrzymanie dotychczasowej linii programowej „Res Humana”.

Niemniej jednak uznaliśmy, iż szersza obecność współczesnej filozofii na łamach pisma jest z pewnością uzasadniona. Współczesny może znaczyć również nie w pełni przyswojony, coś z czymś zdążyliśmy się zetknąć tylko powierzchownie.

Dlatego powstał w redakcji pomysł zaprezentowania w „Res Humana” ważnych – naszym zdaniem – nurtów filozofii prezentowanych przez współczesnych myślicieli, a także problemów, które usiłowali oni rozwiązywać.

Dla przykładu warto wymienić postmodernizm, neomarksizm (w tym szkołę frankfurcką) hermeneutykę, neotomizm, współczesny pozytywizm i feminizm. Z polskich filozofów przyjrzymy się analizom autorstwa Kazimierza Ajdukiewicza, Romana Ingardena, Stanisława Lema, Leszka Kołakowskiego i Zygmunta Baumana.

Zaczynamy nasz cykl od prezentacji twórczości francuskiego myśliciela Michela Foucaulta (1926–1984). Jego wybitnej roli nikt współcześnie nie kwestionuje. Już na wstępie napotykamy jednak trudności z precyzyjnym zakwalifikowaniem go do jakiegoś kierunku. Poststrukturalista? Postmodernista? Filozofujący socjolog? Lepiej, jeśli uczyni to w swoim tekście znawca jego twórczości Paweł Bytniewski – filozof z lubelskiego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, specjalizujący się w epistemologii poznania humanistycznego, socjologii wiedzy, filozofii kultury, hermeneutyce.

Foucault – archeolog wiedzy, genealog podmiotu, hermeneuta jaźni

1. Foucault filozof

Aktywność Michela Foucaulta jako autora obejmuje stosunkowo krótki okres, niewiele ponad 20 lat drugiej połowy XX wieku. W czasie tym zdołał opublikować kilka książek wzbudzających zainteresowanie nie tylko kręgów akademickich, udzielił licznych wywiadów, w których prezentował swe poglądy nieraz daleko wykraczające poza kwestie filozoficzne, wreszcie osiągnął chyba najbardziej pożądany w kręgach intelektualistów francuskich status profesora College de France. Zaistniał nie tylko w środowisku filozofów francuskich. Swoimi tekstami i osobowością zyskiwał zainteresowanie szerokiej publiczności za granicą Francji. Jego dłuższe lub krótsze pobyty w wielu krajach pozostawiały zawsze wyraźny ślad obecności w miejscowych środowiskach intelektualnych. Przekonujący, sprawny mówca, oryginalny myśliciel, polityczny fighter. Oprócz konwencjonalnej aktywności akademickiej podejmował zadania rzadko wykonywane przez profesorów uniwersyteckich: został korespondentem „Corriere della Sera”, „Nouvel Observateur” i „Le Monde” w czasie rewolucji w Iranie, był założycielem (wraz z J.-M. Domenechem i P. Vidal-Naquetem) Groupe d’Information sur les Prisons i jako jeden z pierwszych intelektualistów we Francji potępił stan wojenny w Polsce. Odnajdujemy go w Polsce, w Warszawie, we wrześniu 1982 roku jako uczestnika wyprawy francuskich intelektualistów wspierających Solidarność.

Całość jego osobowości intelektualnej składa się na wyrazistą, choć często nieuchwytną, postać. Mówił o sobie: „Gdybym miał napisać książkę, aby przekazać to, co już pomyślałem, zanim zacząłem pisać, nigdy nie miałbym odwagi, by zacząć. Piszę książkę tylko dlatego, że wciąż nie wiem dokładnie, co myśleć o tej rzeczy, o której tak bardzo chcę myśleć, aby książka mnie przemieniła i zmieniła to, co myślę. Każda książka zmienia to, o czym myślałem, gdy kończyłem poprzednią. Jestem eksperymentatorem, a nie teoretykiem. Teoretykiem nazywam kogoś, kto konstruuje ogólny system (dedukcyjny lub analityczny) i stosuje go do różnych dziedzin w jednolity sposób. Ze mną tak nie jest. Jestem eksperymentatorem w tym sensie, że piszę po to, by się zmienić i żeby nie myśleć tak samo, jak wcześniej”[1].

Choć Foucault zmarł niespełna 40 lat temu, jego myśl jest wciąż obecna w przestrzeni dyskursu filozoficznego naszych czasów. Foucault zawdzięcza tę pozycję nie tylko oryginalności, a często wręcz hermetyczności ujęć podejmowanej problematyki, ale także krytycznemu stosunkowi do myśli własnej. W swoich oczach uchodził za „zamaskowanego filozofa”, eksperymentatora w życiu i myśli. Pisał: „Niejeden – jak ja zapewne – pisze po to, by nie mieć twarzy. Nie pytajcie mnie, kim jestem, ani nie mówcie mi, abym pozostał taki sam: jest to moralność stanu cywilnego; rządzi ona naszymi dokumentami. Niechże zostawi nam swobodę, kiedy mamy pisać”[2]. Nie ma i być może nigdy nie będzie jednoznacznego i całościowego obrazu jego „życia i dzieła”. Intelektualne biografie Foucaulta w wielu miejscach rozbiegają się w opisach i ocenach jego pism i wypowiedzi. David Macey, autor jednej z nich, nadał tytułowi swej książki znaczącą formę liczby mnogiej: The Lives of Michel Foucault. W książce mówi się o żywotach Foucaulta, a więc w sposób, który zakłada, że nie da się przyporządkować osobie Foucaulta jednej linii życia, że życie i myśl tego człowieka wymagają wielostronnych ujęć i nie składają się w całość, o której można by powiedzieć, że dokonała się jako całość. On sam, jeszcze za życia, odmawiał zgody na próby biograficzne swych komentatorów. Jego strategię życiowych uników i intelektualnych prób potwierdził pseudonim, jakim posługiwał się jeszcze podczas studiów w École Normale Supérieure – „Le Fuchs”.

Jak zatem przedstawić samą myśl Foucaulta w abstrakcji od jej powiązań z kontekstami, w jakie była uwikłana, w splątaniu ludzi, słów i rzeczy?

„Oryginalne formy myśli służą za swe własne wprowadzenia: ich własna historia jest jedynym rodzajem wykładni, jaką dopuszczają, a ich przeznaczenie to jedyny rodzaj krytyki, jakiej się poddają”[3]. W taki oto sposób, niejako pod presją lęku przed wpływem, Foucault już w swej jednej z pierwszych publikacji charakteryzuje myśl wartą namysłu, myśl, której jednostkowość traktuje jako intelektualne wyzwanie dla siebie samego. Będzie podążał za tą wskazówką także we własnej twórczości.

Myśl Foucaulta narzuca się czytelnikowi jego pism przede wszystkim w postaci twórczości pojęciowej. To za pomocą propozycji terminologicznych Foucault otwiera przestrzenie poznania filozoficznego: raz naginając znaczenia już obecne w słownikach filozoficznych, innym razem proponując całkiem nowe słowa lub przypominając te przebrzmiałe, a mające walor odkrywczości w odniesieniu do współczesnych obszarów. Foucault do słownika myśli krytycznej XX wieku dodał pojęcia mające dziś stałe miejsce w obiegu literatury filozoficznej czy politycznej, lub też szeroko rozumianej refleksji społecznej: epistemologiczne pojęcia archeologii (archéologie du savoir) i episteme (l’épistémè), pojęcie dyskursu (discours), rządomyślności (gouverne-mentalité), genealogii (généalogie), biopolityki (biopolitique), technik jaźni (techniques de soi), hermeneutyki podmiotu (herméneutique du sujet), problematyzacji (problématisation) i inne. Pod koniec życia zwrócił się ku pojęciom antycznej, greckiej antropologii, reaktualizując ich znaczenie. „Parezja” i „troska o siebie” (souci de soi) to tylko dwa, być może najważniejsze z nich.

Można zatem, za cenę pewnych uproszczeń i pomijając meandry retrospektywnych interpretacji własnej twórczości Foucaulta, dokonać wyboru kategorii najbliższych – jak się wydaje – treści i stylowi jego myśli. Tu wybieram trzy pojęcia i trzy obszary jego filozofii: pojęcie archeologii, genealogii i problematyzacji. Każde z nich może posłużyć jako emblemat myśli, skoncentrowanej na pewnym obszarze zagadnień, charakteryzujący się wspólnym podejściem badawczym. Najpierw więc archeologia.

2. Archeologia

Termin „archeologia” należy do Foucaultowskiego obszaru epistemologicznej krytyki poznania humanistycznego. Jest pojęciem oznaczającym epistemologiczne dociekania historycznych porządków wiedzy, których odkrywanie ujawnia korelację charakterystyk historycznie ukształtowanych systemów wiedzy kształtujących specyficzny sposób wysuwania roszczeń do prawdy. W tym sensie archeologia nauk humanistycznych to teoria episteme (l’épistémè), czyli teoria porządku „pozytywnej nieświadomości wiedzy” (savoir), jaka stanowi ograniczenie i podstawę dla wiedzy dyscyplinarnej (connaisance), wiedzy naukowej. Rozróżnienie dwóch obszarów wiedzy (savoir i connasaince) ma tu kluczowe znaczenie dla zrozumienia zarówno intencji dociekań Foucaulta, jak i jej zakorzenienia w kulturze intelektualnej, w której ukształtował swą myśl i którą miał za swoją. Z jednej strony odzwierciedla ono zakorzenienie epistemologii Foucaulta w szeroko rozumianej tradycji kantowskiej, w której rozróżnienie poziomu epistemicznego i epistemologicznego wiedzy stanowi fundament krytyki poznania, z drugiej wskazuje ono na inny rodzaj zakorzenienia myśli Foucaulta – w tradycji francuskiej filozofii nauk. Tu uwzględniać trzeba znaczenie inicjatora historycznego podejścia w ramach filozofii nauki, Gastona Bachelarda, a przede wszystkim jego następcę w Instytucie Historii Nauki i Techniki na Sorbonie Georgesa Canguilhema, promotora doktoratu Foucaulta.

Dziedzictwo to w ujęciu Foucaulta musiało ulec daleko idącym modyfikacjom, by stać się użytecznym zasobem idei dla celów, jakim dla filozofa była analiza nauk humanistycznych. Odejście od kantyzmu to ruch myślowy dobrze znany na gruncie filozofii francuskiej, a polegający na uhistorycznieniu przedmiotu krytyki epistemologicznej. W konsekwencji trzeba było się rozstać z ideą podmiotu poznania, jaką zakłada transcendentalizm – ideą Cogito, niezmiennego i samowiednego podmiotu poznania. Tu wsparcie obydwu antenatów było dla Foucaulta niezwykle cenne. Od Bachelarda, jak się zdaje, Foucault przejmuje ideę rozumienia procesu historycznego nauki jako procesu, w którym nauka kształtuje także kryteria oceny swych osiągnieć. W nauce krytyka poznania przybiera zawsze postać historyczną. Bachelard podkreślał więc nieciągłość epistemologiczną między następującymi po sobie postaciami nauki, co – jego zdaniem – jest rezultatem pokonywania przeszkód epistemologicznych. Pokonana przeszkoda epistemologiczna, przeszkoda dla aktualnego poznania, która tkwi w samej wiedzy, pozwala otworzyć nowy horyzont myślenia naukowego, a zarazem pojąć krytykę własnej przeszłości. To właśnie proces pokonywania przeszkód epistemologicznych czyni z procesu nauki proces poznawczo produktywny. „W obliczu rzeczywistości to, co uważamy, że wiemy, przyćmiewa to, co należałoby wiedzieć. Umysł podlegający kształceniu naukowemu nigdy nie jest młody. Jest stary wiekiem swoich przesądów. Dochodzić do nauki to duchowo się odmładzać, to akceptować niespodziewaną mutację, która przeciwstawić się musi przeszłości”[4]. Bachelard analizował historię nauki jako proces ortohistoryczny, normatywny w sensie, w jakim przypisywał on nauce zdolności epistemologicznej autopedagogiki, zdolności do korekty. Nauka – poznając – uczy się poznawać – zarówno własne błędy, jak i nowe przedmioty. Akty epistemologiczne[5] rozdzielają zatem historię nauki na to, co stanowi już tylko jej historię i to, co jest jej aktualnością. Akt epistemologiczny przesądza zatem o bezpowrotnym ukierunkowaniu procesu ortohistorycznego.

Georges Canguilhem natomiast ukształtował swoisty dla epistemologicznej historii nauk sposób rozumienia jej przedmiotu, różnego zarówno od przedmiotu samych nauk, jak i od przedmiotu epistemologii. Jest nim historyczność dyskursów naukowych: „Przedmiot historii nauk nie ma nic wspólnego z przedmiotem nauki. Przedmiot nauki, ukonstytuowany przez metodyczny dyskurs, jest pochodny, choć niezależny, wobec wstępnego
(initial) przedmiotu naturalnego, który może być nazwany (nie bez gry słów) pre-tekstem. Historia nauki ma swe zastosowanie w odniesieniu do tych wtórnych, nienaturalnych i kulturowych przedmiotów, ale sama już nie wyprowadza niczego więcej z nich, co owe wtórne przedmioty mogą wywieść z tych wstępnych. W rezultacie przedmiotem dyskursu historycznego jest historyczność dyskursu naukowego”[6].

Punkt widzenia historii nauki nie jest zbieżny z punktem widzenia nauki. Nauka bowiem rekapituluje i aktualizuje własną historię jako historię wiedzy usankcjonowanej aktualnym stanem wiedzy. Nie jest też zbieżny z czysto normatywnym punktem widzenia epistemologii, w którym transcenduje ona czas jako wymiar istotny nauki. Takie zabiegi z perspektywy historii nauki są nieuprawnione. Pierwszy prowadzi do prezentyzmu, którego konieczną konsekwencją na terenie historii nauk jest przyjęcie jakiegoś absolutnego punktu wyjścia poznania naukowego, tj. „punktu zaniku” wszelakich antecedensów nauki aktualnej. Drugi prowadzi do naturalizmu w rozumieniu przedmiotu historii nauk, tj. do utożsamienia przedmiotu historii nauk z historią przedmiotów nauk.

Jak tego rodzaju poglądy ukształtowały podejście badawcze archeologii nauk humanistycznych?

W perspektywicznym skrócie można mówić o dwóch zasadniczych ideach przejętych przez Foucaulta od Bachelarda i Canguilhema, aktywnych w archeologii Foucaulta. Są to: Bachelarda idea nieciągłości epistemologicznej w procesie narastania wiedzy naukowej i Canguilhema koncepcja przedmiotu historii nauk jako historyczności dyskursów wiedzy. Obszarem zainteresowania Foucaulta, inaczej niż w przypadku Bachelarda i Canguilhema, są nauki humanistyczne. To nie matematyka, fizyka i chemia (Bachelard), ani medycyna czy psychologia (Canguilhem), ale wiedza o człowieku w jej roszczeniach do naukowości stają się przedmiotem badania archeologicznego. Jego pytanie: „Jak badać nauki humanistyczne?” to próba skonstruowania aparatu poznawczego, który nauki te lokalizuje w historii i problematyzuje ich miejsce w kulturze samopoznania.

Odkrywany tu dualizm wiedzy (savoir-connaissance) pozwala oceniać dwie przeciwstawne jej cechy: nieciągłość epistemologiczną na poziomie historyczności savoir i spójność ładu wiedzy wewnątrz connaisance. Epistemai zatem to z jednej strony epoki wiedzy, a z drugiej – jej porządki uformowane przymusami, historycznymi aprioryzmami savoir. Na poziomie savoir archeologia bowiem odkrywa systemy artykulacji wiedzy, które, podobnie jak języki naturalne, należą do „pozytywnej nieświadomości wiedzy”. Na poziomie connaissance (dyscyplin naukowych) archeologia jest zaś analityką form, jakie pozwalają dyskursom wiedzy naukowej wysuwać roszczenia do prawdy.

Archeologiczna krytyka poznania odkrywa zatem przed nami wielkie jednostki historii wiedzy (epistemai) uformowane w sposób, za pomocą którego poznanie uzyskuje dostęp do „bycia w prawdziwości”, dostęp do uprawnionych systemami wiedzy (savoir) roszczeń epistemologicznych. Te wielkie, historyczne bloki wiedzy charakteryzuje nieciągłość epistemologiczna: na poziomie savoir są dla siebie epistemicznie nieprzenikliwe. Ich historia tak samo jak nagle się zaczyna, tak samo gwałtownie się kończy, ustępując miejsca postaci savoir o zupełnie innej formie.

Potwierdza tę postać historyczności wiedzy sytuacja nauk humanistycznych. W perspektywie ich analityki archeologicznej jest odmienna od tej, jaką można było projektować na nauki przyrodnicze. Istnieje bowiem trudność, z którą musi się zmierzyć ich własne roszczenie do bycia w prawdziwości, coś, co demontuje postulat spójności na poziome savoir. Tam bowiem mamy do czynienia z dwoistością pozycji podmiotu jako empirycznego obiektu poznania tych nauk, a zarazem siedliska warunków ich możliwości. Sytuacja ta, ujęta archeologicznie jako „dublet empiryczno-transcendentalny”, rujnuje ich roszczenia do prawdy. Archeologia zatem zapowiada „kres człowieka” rozumiany jako koniec uformowanych nowoczesnym ładem savoir ich archeologicznych podstaw. Stąd rozdroże współczesnych nauk o człowieku i filozoficzna świadomość ich sytuacji:

Jest bardzo prawdopodobne, że należymy do epoki krytyki, o której panowaniu i nieuchronności przypomina nam w każdej chwili nieobecność filozofii pierwszej: należymy do epoki rozumu, która nieodwołalnie oddala nas od pierwotnego języka. Według Kanta, możliwość krytyki i jej konieczność wiązały się za pośrednictwem pewnych treści naukowych z istnieniem poznania. Dzisiaj są związane – a Nietzsche, filolog, poświadcza to – z faktem, że istnieje język i że w niezliczonych słowach wypowiadanych przez ludzi – niezależnie od tego, czy są rozumne, czy szalone, czy mają czegoś dowodzić, czy też są poetyckie – ucieleśnił się sens, który ciąży nam, prowadzi nas na oślep, lecz w mroku oczekuje na uchwycenie przez naszą świadomość, by ukazać się w świetle dziennym i zostać wypowiedzianym. Naszym historycznym przeznaczeniem jest sama historia, cierpliwe konstruowanie dyskursu o dyskursie, zadanie zrozumienia tego, co już zostało wypowiedziane[7].

3. Genealogia

Foucaultowskie archeologie mają pewien ślepy zaułek, w którym myśl staje się nieefektywna. Jest nim zatarcie w obiektywizmie analityki episteme historyczności podmiotu jako efektu oddziaływania nań wiedzy, jaką posiada on o sobie samym. Zwrot Foucaulta w stronę genealogii podmiotu motywuje nie tyle epistemologiczne zainteresowanie dla historycznych form wiedzy, ile skupienie na historyczności ról, jakie wiedza odgrywa jako czynnik podmiototwórczy. Genealogia to słowo-klucz do Foucaulta problematyzacji związku podmiotowości z wiedzą. Foucault odkrywa ten związek (inspirowany myślą Nietzschego i – bardziej pośrednio – Heideggera), gdy we władzy znajduje moc produktywną, a nie po prostu opresyjną względem prawdy i podmiotu. Reżim archeologiczny savoir ustępuje tu genealogicznemu poszukiwaniu znaczenia czynnika epistemicznego w historii podmiotowości. Zamiast pytać o historię form dyskursu, które racjonalizują władzę i wyznaczają jej słuszne granice, Foucault pyta o to, w jaki sposób władza uczestniczy w wytwarzaniu dyskursów prawdy. I jak prawda tak wytworzona może być prawdą podmiototwórczą.

Podczas gdy historia nauki jest bez wątpienia ważnym poligonem doświadczalnym dla teorii wiedzy, a także do analizy systemów znaczących, jest również płodnym gruntem do badania genealogii podmiotu. Są ku temu dwa powody. Wszystkim praktykom, za pomocą których podmiot jest definiowany i przekształcany, towarzyszy formowanie się pewnych rodzajów wiedzy, a na Zachodzie, z różnych powodów, wiedza ma tendencję do organizowania się wokół form i norm, które są mniej lub bardziej naukowe. Jest też inny powód, być może bardziej fundamentalny i bardziej specyficzny dla naszych społeczeństw. Mam na myśli fakt, że jednym z głównych obowiązków moralnych każdego podmiotu jest poznanie samego siebie, mówienie prawdy o sobie i ukonstytuowanie siebie jako przedmiotu wiedzy, zarówno dla innych ludzi, jak i dla siebie samego. Obowiązek prawdy dla jednostek i naukowej organizacji wiedzy. Oto dwa powody, dla których historia wiedzy stanowi uprzywilejowany punkt widzenia dla genealogii lub podmiotu[8].

Istoty ludzkie, aby być podmiotami muszą uznać jakieś prawdy o sobie. Wytwarzanie prawd w procesie kreowania ładów politycznych bezpośrednio uczestniczy w kreowaniu podmiotowości. Wiedza, będąca efektem samopoznania, czy to naukowego, czy w innej postaci, tworzy podmioty, które stają się dla siebie i innych tym samym, co bycie przedmiotem przymusu władzy. Reżim wiedzy jest bezpośrednio związany z ograniczeniami, jakie władza narzuca tak skonstruowanej duszy.

Historyczna realność tej duszy, która w odróżnieniu od duszy przedstawianej przez teologię chrześcijańską nie rodzi się grzeszna i godna kary, wspiera się raczej na procedurze sądowej, nadzorze, wyroku i przymusie. Ta dusza, rzeczywista i bezcielesna, nie jest żadną substancją; to element łączący skutki pewnego typu władzy z referencjami wiedzy, przekładnia, dzięki której stosunki władzy stwarzają możliwość wiedzy, a wiedza przedłuża i wzmacnia skutki władzy. Na gruncie tej realności-referencji zbudowano rozmaite koncepcje i wykrojono rozmaite dziedziny analizy: psyche, subiektywność, indywidualność, świadomość itd. Wzniesiono na niej gmach technik i dyskursów naukowych. Na jej podstawie głoszono moralne rewindykacje humanizmu. Nie powinno nas to jednak zmylić: nie zastąpiono duszy, iluzji teologów, rzeczywistym człowiekiem, przedmiotem wiedzy, refleksji filozoficznej i technicznej interwencji. Człowiek, o którym tyle nam mówią i do wyzwolenia którego wzywają, jest już sam w sobie wynikiem o wiele głębszego ujarzmienia. Zamieszkuje w nim, wynosi go do istnienia „dusza”, a jest ona częścią panowania władzy nad ciałem. Dusza – skutek i narzędzie pewnej politycznej anatomii. Dusza – więzienie ciała[9].

Prawdę konstruują ziemskie moce władzy. Jest ona nie tyle czymś, co odkrywa intelekt w swej poznawczej aktywności, ile tym, co jest efektem reżimu władzy ustanawiającego „zespół prawideł, według których prawda i fałsz są oddzielone tak, że z prawdą wiążą się określone efekty władzy. […] «Prawda» jest związana w kolistej relacji z systemami władzy, które ją wytwarzają i podtrzymują, oraz ze skutkami władzy, które ona wywołuje i które ją rozszerzają”[10].

Genealogia jest więc specyficznie pomyślaną historią podmiotowości, rekonstrukcją rodowodu nowoczesnego człowieka, w której podmiotowość jest rozumiana jako efekt gry sił, jakie ustanawiają reżimy władzy w obszarze nie tylko ładów politycznych, ale także niezbędnych dla ich funkcjonowania ładów wiedzy, tak by podmiot z jego samowiedzą mógł być przedmiotem podatnym na władzę. Władza w nowoczesnym społeczeństwie realizowana jest nie bezpośrednim przymusem siły, przemocy, ale sposobem o wiele bardziej skutecznym w warunkach nowoczesnego, populacyjnego ładu społecznego. Powiązanie podmiotowości z prawdami, które system władzy wytwarza i które z kolei pozwalają być podmiotem samowiednym, kształtuje polityczność jako sferę intersubiektywności kontrolowanej wewnętrznym mechanizmem, na mocy którego bycie sobą (podmiotem) jest ostatecznie identyczne z byciem przedmiotem oddziaływań władzy. Jest więc owa dusza niesubstancjalna nowoczesnego człowieka uwewnętrznionym (w postaci samowiedzy) sposobem „bycia sobą” dla sił, które są twórcze wobec tej „sobości”. Jest jaźnią okupowaną przez pośrednie, subtelne porządki wiedzy o człowieku.

4. Problematyzacja

Obraz podmiotowości, jaki prezentuje jej Foucaultowska genealogia, jest pesymistyczny, nie daje nadziei, nie wspomaga oporu wobec przemocy władzy, któremu wielokrotnie Foucault asystował i w którym niejednokrotnie uczestniczył jako podmiot. Ten paradoks roli filozofa-fightera, intelektualisty zaangażowanego i w tej samej osobie genealoga rodowodu nowoczesnej podmiotowości jeszcze raz skłonił filozofa do zmiany podejścia badawczego. Przemyślenie pozytywnej roli wiedzy dla podmiotowości daje więc efekt w postaci tego, co on sam nazywał problematyzacją.

Gdy analiza historyczna przybiera formę problematyzacji, ujawnia się inna historia niż ta, która ukazuje podmiotowość w jej związku z prawdą jako rezultatu przymusu bycia podatnym na władzę. Ta jeszcze inna historia to historia wyborów, jakich dokonują istoty ludzkie, by stawać się podmiotami, by odkrywać siebie jako podmioty. Zasadniczy sens
Foucaultowskich problematyzacji polega więc na ukazaniu w tym, co nazywa on hermeneutykami siebie i technologiami siebie, autopojetycznej roli prawdy o sobie, którą ludzie wytwarzają wówczas, gdy zyskują zdolność mówienia o sobie innym i samemu sobie. Wytwarzanie tej prawdy zarówno w skupionej na sobie medytacji, jak i w parrezji, która niechcianą prawdą eksploduje w świat społeczny regulowany stosunkami władzy, jest aktem autopojetycznym w tym znaczeniu, w którym uwalnia on od pozostawania sobą i kieruje ku nowej postaci tego „bycia”. Problematyzacja jest więc terminem, za pomocą którego Foucault chce zrekonstruować historyczność tego, w jaki sposób istota ludzka staje się dla siebie samego czymś problematycznym i co skłania go do wyboru siebie w konfrontacji z tym, co dostrzega w swym bycie jako problem. Proponuje zatem rozumienie nas samych przez analizę formuł problematyczności nawiedzającej status podmiotowości danej epoki. Problematyzacje są więc obiektem analizy, chcącej odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób i za pomocą jakich środków każda z istot ludzkich problematyzuje swój byt, swą podmiotowość. W ten sposób otwiera się perspektywa dla hermeneutyki jaźni czy też pewna postać analizy kultury bycia sobą (culture of the self). Czy problematyczność doświadczana i konceptualizowana dotyczy życia duchowego podmiotu wyznającego, czy jest nią problematyczność seksualności albo szaleństwa, problematyzacje zawsze stają się przedmiotami analizy jakiejś formy skończoności, ograniczoności sposobów bycia istot ludzkich, które stają się tematem dyskursów wiedzy. W tym, co możemy powiedzieć sobie o wszystkim, czego doświadczamy, gdy problematyzujemy swe „bycie”, wyraża się historyczność tego, kim jesteśmy.

Michel Foucault umiera niespodziewanie 25 czerwca 1984 roku z powodu neurologicznych komplikacji, będących wynikiem zarażenia jeszcze nie dość dobrze poznaną wówczas chorobą – AIDS. Filozof i przyjaciel Gilles Deleuze odczytał w kilka dni później na uroczystości pogrzebowej fragment ostatniej książki autorstwa Foucaulta, który może być uznany za prawdziwe epitafium wielkiego filozofa:

Cóż byłby wart upór wiedzy, gdyby zapewniać miał tylko przyrost poznania, a nie – w pewien sposób i najlepiej jak można – zatracenie się poznającego? Są takie chwile w życiu, gdy koniecznie trzeba sprawdzić, czy można myśleć inaczej, niż się myśli, i postrzegać inaczej, niż się widzi, aby móc potem znów patrzeć i rozmyślać. Ktoś powie mi może, że te gry ze sobą samym powinny pozostać za kulisami, że co najwyżej stanowią część prac przygotowawczych, które same siebie niweczą, gdy osiągnęły skutek. Ale czymże jest filozofia dziś – mam na myśli aktywność filozoficzną – jeśli nie krytycznymi zabiegami myślenia koło siebie? I jeśli – zamiast uprawomocniać coś, o czym od dawna wiadomo – nie zawiera się ona w podejmowaniu kwestii, w jaki sposób i dopokąd da się myśleć inaczej?[11].

 

[1]Interview with Michel Foucault [w:] M. Foucault, Essential Works of Foucault 1954–1984, vol. 3: Power, ed. J.D. Faubion, trans. R. Hurley [et al.], The New Press, New York 2000, s. 240.

[2] M. Foucault, Archeologia wiedzy, przeł. A. Siemek, PIW, Warszawa 1977, s. 43.

[3] M. Foucault, Dream, Imagination, Existence [w:] L. Binswanger, Dream and Existence, ed. K. Hoeller, Humanity Press, New Jersey 1993, s. 31.

[4] G. Bachelard, Kształtowanie się umysłu naukowego. Przyczynek do psychoanalizy wiedzy obiektywnej, przeł. D. Leszczyński, Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2002, s. 18–19.

[5] Pojęcie aktów epistemologicznych, które dzisiaj przeciwstawiamy przeszkodom epistemologicznym, odpowiada tym dokonaniom naukowego geniuszu, które wnoszą nieoczekiwane impulsy do przebiegu rozwoju naukowego. A zatem w historii myśli naukowej działają czynniki negatywne i pozytywne. Por. G. Bachelard, L’Activite rationalistede la phisique contemporaine, PUF, Paris 1951, s. 36.

[6] Por. G. Canguilhem, The Object of the History of Sciences [w]: Continental Philosophy of Science, red. G. Gutting, Blackwell Publishing, Malden, Oxford, Victoria 2005, s. 203.

[7] M. Foucault, Narodziny kliniki, przeł. P. Pieniążek, Wydawnictwo KR, Warszawa 1999, s. 13.

[8]Subjectivity and Truth [w:] idem, The Politic of Truth, ed. S. Lotringer, introd. J. Rajchman, trans. L. Hochroth, C. Porter, Semiotext(e), Los Angeles 2007, s. 151.

[9] M. Foucault. Nadzorować i karać. Narodziny więzienia, przekł. T. Komendant, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2009, s. 31.

[10] M. Foucault, Truth and Power [w:] Power/Knowledge. Selected Interviews and Other Writings 1972–1977, ed. & trans. C. Gordon, L. Marshall, J. Mepham, K. Soper, Pantheon Books, New York 1980, s. 132–133.

[11] M. Foucault, Historia seksualności. Użytek z przyjemności. Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 1995, s. 148.

Tekst ukazał się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

Mirosław Słowiński, Przeżyć tę jedną zimę. Listy żołnierza Wehrmachtu odkryte w ścianie domu kantora, Wyd. Setidava w Koninie; Stowarzyszenie Współpracy Polska-Wschód, Warszawa 2023, s. 103.

Wpadła mi w ręce niewielka książeczka Mirosława Słowińskiego Przeżyć tę jedną zimę. Listy żołnierza Wehrmachtu odkryte w ścianie kantora. Jej autora poznałem dobre czterdzieści lat temu. Miałem wtedy częste kontakty z Uniwersytetem im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, a Mirek – absolwent tego Uniwersytetu, a potem doktor nauk humanistycznych też „robił” w nauce i kulturze. Zasłynął potem jako producent wielu znanych filmów, jak Quo vadis Jerzego Kawalerowicza, Kto nigdy nie żył Andrzeja Seweryna, czy Syberiada polska Janusza Zaorskiego. Napisał kilka książek, z których rozgłos przyniósł mu Błazen – dzieje postaci i motywu (1990). Potem zajął się historią i literaturą regionalną, popularyzującą dzieje Zagórowa – wielkopolskiego miasta, z którego pochodzi. Tej tematyki dotyczy kilka jego książek, z których wymienię tylko Zagórów. Album miasta (2007). Choć nie widzieliśmy się około dwudziestu lat, od czasu do czasu wspólni znajomi dostarczają informacji o naszych poczynaniach.

Książka, o której piszę, powstała wskutek zrządzenia losu. Podczas remontu jednego z domów w Łazińsku (wsi położonej kilka kilometrów od Zagórowa), przeprowadzanego w 1995 roku, znaleziono plik listów i zbiór książek, sprytnie ukrytych pomiędzy ściankami działowymi tego domu. Wśród książek uwagę znalazców przyciągnęła z pewnością biografia Goebbelsa, Deutsche Geschichte im 19. Jahrhundert – znanego niemieckiego historyka-militarysty Heinricha von Treitschke oraz książki o tematyce religijnej. Korespondencja to listy od i do Brunona Mielke – żołnierza Wehrmachtu (dosłużył się rangi kaprala), wymieniane ze starszym bratem – Gustawem oraz ojcem i siostrami. Nietrudno było zidentyfikować proweniencję ich autorów i adresatów. Należeli do niemieckiej społeczności ewangelickiej, osiadłej w Zagórowie i okolicach od początków XVIII wieku. „W roku 1718 do wschodniej Wielkopolski, w okolice położonego na południowym stoku nadwarciańskiej doliny miasta Zagórów, przybywa ze Śląska czternaście niemieckich rodzin, którym dziedzic pobliskiego Trąbczyna wieczyście wydzierżawia leśne tereny i ugory, gdzie z czasem powstaje wieś o nazwie Łazińsk”[1]. Po Kongresie Wiedeńskim (1815) wieś znalazła się na terenie zaboru rosyjskiego, co natychmiast skojarzyło mi się z losami Ślimaka – bohatera Placówki Bolesława Prusa. W tamtych lub pobliskich stronach musiała toczyć się akcja tej powieści, choć z historią ewangelickiej mniejszości osiadłej w Łazińsku heroiczna obrona przez Ślimaka ojcowizny nie miała chyba nic wspólnego. Niemieccy osadnicy objęli wydzierżawione im tereny na tzw. prawie olęderskim. Wszyscy byli ewangelikami, „Ludźmi wolnymi, z własnym samorządem, kultem pracy i surowymi obyczajami”[2]. Na stosunkowo niewielkim terytorium żyły więc – w kilku odrębnych enklawach wyznawcy różnych religii – katolicy, ewangelicy i Żydzi, posługujący się trzema różnymi językami (polskim, niemieckim i jidysz). Wszystkie te społeczności egzystowały w hermetycznych „bańkach”, oddzielonych od siebie przez religię, język i obyczaje. Obok, ale bez większych sporów. Narastające nacjonalizmy, a potem dwa konflikty światowe wywróciły ten porządek. Rodzina Mielke mogła być tego przykładem. „[…] wysiłkiem całej społeczności Łazińska, której pracami od 1925 roku kierował kantor Gustaw Adolf Mielke, postawiono nowy budynek, mieszczący sale lekcyjne, kancelarię oraz mieszkanie kierownika szkoły i kantora w jednej osobie. Jednak zaangażowanie Gustawa Mielke nie dotyczyło tylko spraw edukacyjnych i obowiązków religijnych. Był nader aktywnym propagatorem niemieckich nacjonalizmów i nazistowskiej propagandy. Musiała ta aktywność – nawet jak na wielokulturowy region – wzbudzić istotne zastrzeżenia władz. Mielke bowiem został zmuszony do opuszczenia w 1936 roku Łazińska i osiedlenia się gdzieś w Galicji. Wrócił wraz z Wehrmachtem w 1939 roku. Przez całą wojnę mieściła się w tym sporym […] budynku szkoła, mocno okrojony w swych prawach kantorat i mieszkała rodzina Mielke”[3]. Wtedy skończyła się koegzystencja różnych społeczności. Ludność żydowską wymordowano. Polaków częściowo deportowano (wysiedleniem dotknięto m.in. moich dziadków, mieszkających przed wojną we Włocławku, których wysiedlono na Lubelszczyznę), pozostałych prześladowano. Gustaw Mielke pełnił nadal obowiązki kantora. Do wojska powołano natomiast jego młodszego brata – Brunona. Znalazł się na północy Finlandii, na relatywnie spokojnym odcinku frontu. Czy przeżył – nie wiadomo, ostatni jego list nosił datę 14 maja 1944 roku, a więc cały rok przed zakończeniem wojny.

Analiza listów pozwala na kilka ciekawych spostrzeżeń. Osadnictwo na prawie olęderskim nasuwa skojarzenia z zaliczanym do protestantyzmu i będącym jednym z nurtów anabaptyzmu wyznaniem menonickim. Zasłynęli w Polsce z zagospodarowania Żuław i tam w większości mieszkali, choć mniejsze enklawy znajdowały się także w innych, nawet dość odległych regionach. Nie wchodząc w szczegóły, zwrócę uwagę na kilka zasad obowiązujących wyznawców tego kościoła, jak: chrzest od 14 roku życia (osób już świadomie wierzących), całkowity zakaz noszenia i używania broni (sic!), zakaz składania przysiąg, zakaz sprawowania wysokich urzędów[4]. Mieszkańcy Łazińska nie byli menonitami, choć z listów Brunona Mielke wynika, że konflikt wartości religijnych i obowiązków obywatelskich (oczywisty w przypadku menonitów) był w jego rozważaniach również obecny. Niemiecki faszyzm zakładał prymat W odnalezionych po latach listach kaprala Wehrmachtu widać konflikt wartości religijnych i obowiązków obywatelskich. Bruno Mielke znalazł się na rozdrożu. Niemiecki faszyzm zakładał wiarę w prymat rasy germańskiej, ślepe podporządkowanie Fuehrerowi, uznanie państwa za drogowskaz moralny – choć oficjalnie nie zerwano z dogmatami Kościoła. sui generis religii państwowej: wiary w prymat rasy germańskiej, ślepego podporządkowania Fuehrerowi, obowiązków wobec państwa jako drogowskazu moralnego, choć oficjalnie nie zerwano z dogmatami Kościoła, a nawet szukano jego wsparcia dla prowadzonej polityki. Bruno znalazł się na rozdrożu: był wyraźnie rad z „nawrócenia” brata – Gustawa (zdeklarowanego faszysty), który wrócił do praktyk religijnych, sam poszukiwał głęboko wierzącej i praktykującej kandydatki na żonę (uroda nie jest tak ważna, jak religijność potencjalnej małżonki). Rozdźwięk między wartościami płynącymi z wyznawanej religii a ideologią „państwową” był silnie obecny wśród osób wymieniających korespondencję. Jedna z potencjalnych kandydatek na żonę Bruna pisze: „Wierzę we wszechmocnego Boga, który nie pozwoli na upadek Niemiec. Każdą wiarę, która skierowana jest przeciw mojej ukochanej ojczyźnie, odrzucam od siebie. Dlatego nie potrzebuję żadnego pośrednika, tych, którzy tak często widzą tylko swój mały „kościół” i nie postrzegają najwyższego dla Kościoła celu, jakim powinny być Niemcy. Nasz Fuehrer nie zamierzał nigdy rozdzielać Kościoła od państwa – wręcz przeciwnie”[5]. Dalej pisze: „[…] nie może być tak, że Kościół występuje przeciwko państwu”[6]. Ma nadzieję, że Bruno nie jest taki, wówczas nie byłoby szans na związek. Bruno zdaje się nie podzielać w pełni tych poglądów, w swoistym konflikcie wartości stawia raczej na religię. Z drugiej strony, w listach zdecydowanie podkreśla utożsamianie się z polityką Rzeszy i faszystowską ideologią. Zdumiewa nawet „wiernopoddańczy ton” tych listów. Nie ma żadnych wątpliwości co do słuszności polityki władz. „Przed dwoma tygodniami słuchaliśmy przemowy Fuehrera. Mówił, jak decydujące czasy przeżywa nasz naród i ojczyzna. W ten szczególny wiosenny dzień, kiedy szczęśliwie przeżyliśmy zimę i niezliczone niebezpieczeństwa, powinniśmy być uradowani, że Bóg przez naszego Fuehrera zachowuje nas przed grożącym złem i jak wzmacnia to nas, żołnierzy. Że my nie na darmo ponosimy ofiary, nie na darmo cierpimy i umieramy”[7]. Wydaje się, że te zdania są szczere, że nie są pisane ze względu na cenzurę wojskową. Wierzy w zwycięstwo Niemiec, bo słuszne racje są po ich stronie. Dopiero po klęsce stalingradzkiej pojawiają się wątpliwości. Co z nami będzie, gdy Armia Czerwona dojdzie do Łazińska? W sprawach bytowych Bruno wydaje się zadowolony: „Jedzenie też jest dobre. Codziennie jest mięso […] Jest też więcej chleba (750 gr na dzień). W niedzielę jest nawet 1/3 tabliczki czekolady i 1/5 l sznapsa”[8]. Sporo w tych listach o sprawach rodzinnych, ale to zupełnie naturalne.

Korespondencja ustaje w maju 1944 roku. Wtedy Armia Czerwona i Wojsko Polskie wkraczają już na ziemie polskie. Za dwa miesiące opublikowany będzie manifest PKWN. Niestety, nie otrzymamy już komentarza do tych wydarzeń, a być może byłaby to najbardziej interesująca część rodzinnej historii. Czy i jak zmieniły się poglądy Bruna w obliczu nadchodzącej klęski, tego się nie dowiemy. Ale i tak odkryta i opracowana korespondencja stanowi ważny przyczynek do poznania świadomości wąskiej grupy etnicznej i religijnej żyjącej na terenach Wielkopolski. To zasługa autora – Mirosława Słowińskiego: obok licznie cytowanych fragmentów listów większą część książki stanowią jego refleksje i komentarze, z listami w tle, z listami jako pretekst do szerszego omówienia poruszanych zagadnień. A cała historia – ciekawa, bo inna od rozpowszechnionego w Polsce obrazu wojny oraz postaw i zachowań ludzkich.

[1] Mirosław Słowiński, Przeżyć tę jedną zimę. Listy żołnierza Wehrmachtu odkryte w ścianie domu kantora, Wyd. Setidava. Konin 2023, s. 7.

[2] ibidem

[3] Mirosław Słowiński, op. cit. s. 20.

[4] Wikipedia. Menonici.

[5] Mirosław Słowiński, op. cit. s. 41.

[6] Mirosław Słowiński op. cit. s. 42.

[7] Mirosław Słowiński op. cit. s. 68.

[8] Op. cit. s. 43.

Recenzja ukazała się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

Robert CHEDA, Od Mongoła do Putina. Dzieje zdziczenia, wydawnictwo MataSfora, Warszawa 2023, s. 447.

Współcześni pisarze i publicyści rzadko sięgają dzisiaj po formę pamfletu jako sposób zdemaskowania obiektu swoich literackich czy analitycznych zainteresowań, a już z trudem mogę przypomnieć ambitne opracowanie, utrzymane w duchu diatryby. Robert Cheda napisał sążnistą (447 stron!), pełną pasji rozprawę, w której nie hamując języka i ostrości ocen, nie tylko obnaża mechanizmy władzy putinowskiej Rosji. Autor sięga głęboko do historii państw, które istniały w przeszłości na terytorium dzisiejszej Federacji Rosyjskiej. W swoich wywodach Cheda jest bliski poglądom Grigorija Czchartiszwiliego, rosyjskiego myśliciela pochodzenia gruzińskiego (znanego bardziej pod literackim pseudonimem Borisa Akunina), który dowodził, że państwo rosyjskie odziedziczyło strukturę, sposób funkcjonowania od Ordy mongolskiej. Wspólne dla obu form państwowości są: sakralizacja władzy, maksymalna centralizacja, mobilizacja społeczeństwa poprzez wskazywanie zagrożeń zewnętrznych i przemoc. Cheda nie powołuje się wprawdzie na Czchartiszwiliego a na polskiego badacza Feliksa Konecznego, lecz teza o kontynuacji dziedzictwa Ordy zawarta jest już w samym tytule – Od Mongoła do Putina.

Poruszanie się po tej książce wymaga od czytelnika przynajmniej ogólnej orientacji w historii powszechnej i znacznie głębszej niż licealna wiedzy o dziejach Rosji, w szczególności historii ostatnich kilkudziesięciu lat. Robert Cheda, dziennikarz, a w przeszłości oficer operacyjny polskiego wywiadu, pracujący m.in. także w Rosji, zna ten kraj nie ze słyszenia. Przedstawia czytelnikowi ogrom informacji, historii znanych i mniej znanych, szczegółów i sekretów. A wszystko to opisuje barwnym, dalekim od naukowego chłodu i dystansu tonem. Oczywiście, wśród wywodów autora znajdziemy również takie, które mogą wzbudzać uzasadnione wątpliwości badaczy, a używane przez niego określenia i kategorie nie sprostałyby zapewne wymogom naukowości. Cheda zastrzega jednak na wstępie, że jego praca ma charakter publicystyczny.

Pewna dowolność w doborze faktów, swoboda w operowaniu językiem i stylami czyni z tej pozycji bardzo interesującą lekturę, także dlatego, że wskazuje na sposób postrzegania Rosji (i możliwie konkluzje) przez polski wywiad. A o oryginalności ujęcia tematu niech świadczy fakt, że opracowanie zaczyna się od political-fiction, rozdziału pierwszego, zatytułowanego Dystopia, w którym Cheda opisuje Rosję w chwili rozpadu i krwawego zamętu, jaki powstał po upadku rządów Putina.

Recenzja ukazała się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.