Rok po wyborach
Mija rok od wyborów, które zapoczątkowały proces odbierania władzy Prawu i Sprawiedliwości. Nie jest to proces zakończony, gdyż prawica okopała się w Pałacu Prezydenckim i w niektórych innych instytucjach, gdzie zdołała – często z naruszeniem prawa – zapewnić sobie dominację. Każda ocena mijającego roku musi więc uwzględniać tę sytuację. Zasadnicza zmiana nastąpi dopiero po przyszłorocznych wyborach prezydenckich – oczywiście pod warunkiem, że wygra je kandydat obozu demokratycznego.
Stosunki między Andrzejem Dudą a sejmową większością i rządem świadczą o determinacji prezydenta gotowego za wszelką cenę utrudniać rządowi prowadzenie polityki państwowej. Tak złej kohabitacji nie było ani w okresie, gdy prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, a premierem Jerzy Buzek (1997-2001), ani gdy prezydentem był Lech Kaczyński, a premierem Donald Tusk (2007-2010). Andrzej Duda wybrał sposób postępowania, który szkodzi państwu, a także niszczy szansę na jego dobre zapisanie się w historii polskiej demokracji.
Gabinet Tuska przywraca rządy prawa w takim stopniu, w jakim jest w stanie to zrobić wbrew oporowi prezydenta. Ma więc ograniczone pole działania. Od tego, jak wypadną wybory głowy państwa w przyszłym roku, zależy, czy nastąpi tu istotna zmiana. Dlatego będą tak ważne.
Nawet jednak bez pomocy ze strony prezydenta rządowi udało się w znacznym stopniu przeciąć korupcyjne i nepotyczne macki, którymi omotane było państwo pod rządami PiS. Sporo udało się zmienić w obszarze edukacji, co powinno budować pozycję Barbary Nowackiej w koalicji. Przede wszystkim zaś odbudowana została pozycja Polski w Unii Europejskiej i wzmocnione nasze więzy sojusznicze w Europie, systematycznie niszczone przez antyniemiecką kampanię nacjonalistycznej prawicy.
Nie wszystko jednak poszło po naszej myśli. Postępowi wyborcy, dla których sprawy światopoglądowe mają istotne znaczenie, mają prawo czuć się zawiedzeni niepowodzeniem próby zliberalizowania ustawy antyaborcyjnej. Nie jest to jednak wina Koalicji Obywatelskiej i Lewicy. Te dwa ugrupowania forsowały liberalizację, ale nie miały wystarczającej liczby głosów. Winę za zachowanie dotychczasowego – skrajnie restrykcyjnego — prawa ponosi nie tylko PiS, ale także PSL, które w tej sprawie bardziej wsłuchuje się w to, co płynie z ambon, niż w nastroje społeczne.
Odpowiedzią na ten stan rzeczy będą następne wybory. Jeśli w państwie, gdzie niemal 70 procent obywateli popiera liberalizację ustawy antyaborcyjnej, większość sejmowa takie rozwiązanie odrzuca, znaczy to, że spora część wyborców głosowała na ludzi, którzy ich zawiedli. Nie ma na to innej rady, jak bardziej jednoznaczne kierowanie się przekonaniami w przyszłych wyborach.