Zmierzch nie tylko lata
Korzystając z ostatnich promieni słońca, wybrałem się na warszawską Pragę, do ulubionego „Antykwariatu Grochowskiego”. Do tego miejsca mam stosunek sentymentalny. Antykwariat mieści się bowiem w budynku żeńskiego akademika przy ul. Kickiego 12, a ten stoi naprzeciw miejsca mojego studenckiego bytowania (studenci płci męskiej okupowali budynek vis-à-vis przy Kickiego 9), w latach tak zamierzchłych, że hej! Serce bije mocniej, obrazy przeszłości wracają, nabierają na przemian raz barw wesołych, raz smutnych, gdy wspominam, jak pisał Ryszard Ulicki w Kolorowych jarmarkach, „co zrobiłem z własnej woli, a co przeciw sobie”. Wypisanych na kartce tytułów nie dostałem, bo przed antykwariatem rozgardiasz, jakiego nigdy tam nie było. Pojemność tego domu książki okazała się zbyt mała, by pomieścić wciąż przybywające pozycje, których posiadacze szybko się wyzbywają. Właściciele antykwariatu rozpoczęli totalną wyprzedaż. Jako stypendysta ZUS nie mam nic przeciwko wyprzedażom dóbr wszelkich, książek zwłaszcza, ale przechadzając się od straganu do straganu zauważyłem, że wszystkie wyceniono poniżej granicy przyzwoitości: każdy tytuł za 1 zł. W nadziei, że wzbogacę własny księgozbiór jakąś nie lada okazją, rzuciłem się, by szukać co cenniejszych znalezisk, ale posmutniałem lekko i euforia zaczęła przeradzać się w melancholię. Znalazłem tam i Sienkiewicza, i mniej znane od Chłopów i Ziemi obiecanej powieści Reymonta (dwóch noblistów bądź co bądź), i Kosidowskiego Królestwo złotych łez, nawet Grzegorza Kołodki Program dla Polski przycupnął na eksponowanym miejscu. Zobaczyłem Michała Bobrzyńskiego Dzieje Polski w zarysie, pozycję dla historyków fundamentalną, za którą sporo nachodziłem się przed laty, a zapłaciłem kilkadziesiąt razy więcej. A obok – Ostrowskiego Jak hartowała się stal, powieść, której nikt dziś nie czyta, ale to przecież cenne znalezisko, właśnie dlatego, że wypadła z obiegu. Stosy słowników i encyklopedii, których wyliczać nie będę, innych tytułów też, książek mrowie, oglądających też sporo.
Skąd zatem melancholia? Ano, uświadomiłem sobie, że stanąłem wobec symbolu upadku książki, a nawet pisma jako środka transferu myśli i kreacji twórczej. Jakiś historyk, prozaik, lingwista czy ekonomista spędził miesiące i lata na jej napisanie. Redaktorzy, recenzenci, drukarze, korektorzy, reklamodawcy poświęcali całkiem dużo czasu, by książka dotarła do czytelniczych rąk. Krytycy łamali sobie głowy, jaką ocenę wystawić, studentom lektury obowiązkowe spędzały sen z powiek, bibliofile głaskali grzbiety białych kruków, przyjaciele sprawiali imieninową radość książkowymi prezentami. Ileż dziewcząt z naprzeciwka można było zauroczyć, ofiarując tomik romantyzującej poezji? Ale cóż to za prezent, za który ofiarodawca zapłacił złotówkę? Jeśli wartość dzieła mierzy się najprostszą ze wszystkich miar, ceną wyrażaną w pieniądzu, to te osiągnięcia myśli i pracy ludzkiej znalazły się poniżej granicy jakiejkolwiek wartości. Podejrzewam zresztą (choć nie wiem na pewno), że tę symboliczną wycenę wprowadzono tylko po to, by uniknąć kłopotów podatkowych. Zatem bez wartości.
Chciałem grubego słowa użyć, ale redakcja nie pozwala. Bo, ….., jeśli rolka lichego papieru klozetowego kosztuje dwa pięćdziesiąt lub nawet trzy złote, to owo ze złotówką porównanie za wytwory myśli i pracy wielu ludzi, wpędziło mnie w bezgraniczną melancholię. „Drożej sram niźli jadam, złe to obyczaje” – pisał Kochanowski. A ja upić się nawet z desperacji nie mogę, bo starzejące się jelita nie pozwalają. Pora umierać.