Zaczyna się całkiem obiecująco
Szczepan Twardoch, Powiedzmy, że Piontek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024, 252 strony.
Erwin Piontek, siedemdziesięciokilkuletni emerytowany szishajer, czyli górnik strzałowy pierwszej klasy z KWK Knurów i kibic Ruchu Chorzów, zwiedziony przygodami Leonida Teligi i jego jachtu Opty, postanawia opłynąć świat. Nie żeby od razu pływać po morzach i oceanach, co to, to nie! Piontek za marne pieniądze kupuje w lokalnej przystani mocno zdezelowaną łódkę o nazwie Venus i rusza na …Zalew Rybnicki. Teliga w swojej podróży dookoła świata przepłynął 13 260 mil, to ponad 23 860 km więcej, niż pół równika. By mu dorównać, Piontek musi wielokrotnie opłynąć Zalew, nie wychylając nosa poza miejscowe opłotki. Zostawia rodzinę, naraża się na gniew żony, marnotrawi pieniądze, którymi miał wspomóc syna. Imperatyw!
Żeglarstwo podąża za nim od dziecka, ojcowski pasek nie wybił mu całkiem z głowy tych niestosownych marzeń. Pływa po Zalewie z pewnymi przygodami, dziennikarze wietrzą sensację, ale na krótko. Cóż ciekawego może być (poza samą ideą) w pływaniu w kółko?
Twardoch mówi pas w okolicach osiemdziesiątej strony. Pogrąża zmarzniętego Erwina w letargu, a sam przenosi akcję na południe Afryki. „Erwin Piontek mógł urodzić się wcześniej albo później, zostać wychowany przez kogoś podobnego do Paulka Piontka (ojca bohatera), a może zupełnie odmiennego. Gdyby urodził się taki sam, zupełnie taki sam, ale został inaczej wychowany, czy byłby takim samym człowiekiem? Czy byłby tym samym człowiekiem?’’.
To stary spór: geny czy wychowanie? Przez kolejne 80 stron ten drugi Erwin, osobnik z innego czasu i innego miejsca, ale przecież taki sam człowiek, przeżywa swoje skomplikowane przygody na południu Afryki. „Teraz jest rok 1905, wiosna, teraz znajduje się również na terenie Deutsch-Suedwestafrika, czyli Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej”. Tam mieszają się rasy, plemiona, szczepy, kolory skóry, wierzenia, tradycje, języki. «Nie jesteś kimś innym. Jesteś tylko w innej sytuacji»” – mówi naszemu bohaterowi autor. W tej mieszaninie wszystkiego ze wszystkim trudno odnaleźć jakieś racje, jakieś uzasadnienia. „Herero i Damara tak naprawdę są pojęciami bez desygnatu, jak rasa ludzka, Bóg albo prawa człowieka. Herero, których wedle literatury rabował Hendrik Witboi i jego ojciec Moses Witboi, wcale nie wiedzieli, że są jakimiś Herero. Uważali, że są po prostu ludźmi. Sprawa ta jest raczej skomplikowana”.
O inne „fantomy” autor nie pyta, ale można sobie dopowiedzieć jeszcze kilka. Po co jednak to robić, skoro wystarczy, że jego tożsamość i tak określana jest przez wspólne miano: „człowiek”. I wojnę światową przeżył Piontek w szeregach niemieckiej formacji Schutztruppen, a potem w obozie jenieckim pod zarządem południowoafrykańskim.
Nie sposób opisać kolejne przygody bohatera, a ich skrót musiałby wprowadzić jeszcze większy zamęt.
Piontek kończy swoje afrykańskie przygody w 1928 r., wypełniając przyrzeczenie, które dał przed laty Hendrikowi Witboiowi. Zabija więc jego wroga, mordercę jego bliskich – komisarza Rzeszy Curta von Francois, mieszkającego teraz nieopodal Berlina.
A powieść po raz kolejny przenosi Erwina Piontka w jego następne wcielenie – do Pałacu Prezydenckiego w Warszawie. Jest rok 2031, to dalej niż czas teraźniejszy.
W roku 2028 (w czasie uznawanym obecnie przez nas za czas rzeczywisty nastąpi to dopiero za cztery lata) miała miejsce kolejna transformacja ustrojowa, a właściwie powrót do nieco zmienionej dawnej realności ustrojowej, przypominającej (wydawałoby się – pogrzebany na zawsze) socjalizm. Wspólnotę euroatlantycką szlag trafił, co nie wydaje się całkiem nieprawdopodobne[1]. Teraz już sam Piontek opowiada następne fragmenty własnej historii.
Jest oto doktorem socjologii. Doktorat zrobił w 2007 r. na Uniwersytecie Śląskim. Nie kontynuował jednak kariery naukowej, „bo wyżyć się z tego nie dało. Dostałem natomiast pracę w salonie samochodowym, po paru latach awansowałem i zawodowo zajmowałem się flotową sprzedażą samochodów marki Opel, co nie uczyniło mnie bogaczem, ale pozwoliło utrzymać rodzinę i żyć na przyzwoitym poziomie”. Ludowym Państwem Polskim (to nowa/stara nazwa tego państwa) rządzi Naczelnik Państwa – profesor Zenon Wilk. A Erwin Piontek w swoim nowym wcieleniu jest uderzająco podobny do Naczelnika LPP.
Miałem chrapkę na dalszy ciąg opowieści o losach Erwina, zmuszonego do odgrywania roli swego oficjalnego sobowtóra przed nieznającej prawdy opinią publiczną i gawiedzią dziennikarską… Ale autor/narrator wdał się w wielowątkowe refleksje na temat masochizmu Naczelnika Państwa, zamachu stanu, a wreszcie w dywagacje o nieograniczonych możliwościach kreacji autorskich. Pamiętajmy przy tym, że narrator to nie Twardoch – stają nawet w opozycji wobec siebie, co zostaje podparte Heideggerem i Bhagawadgitą. Od Heideggera autor zaczerpnął zdanie: „Świat nie może istnieć przez człowieka, ale nie może też istnieć tak, jak jest, i takim, jaki jest, bez człowieka”.
W tym zamęcie pojęciowym przepadł całkowicie Erwin Piontek – entuzjasta żeglarstwa morskiego, Erwin Piontek – kolonizator Czarnej Afryki i Erwin Piontek – sprzedawca Opli i sobowtór Naczelnika Państwa z czasów LPP. A odegranie przez niego tej ostatniej roli wydawało mi się arcysmakowite. Szkoda. Żal także przerwanego wątku o górniku przodowym, kibicu Ruchu i mężu Mariki. Bo Marika, jak to Ślązaczka, mogła wziąć srogi odwet na niesfornym małżonku, którego tak niestosowne figle (jak pływanie po Zalewie) się trzymają. Wybiłaby mu wtedy z głowy metamorfozy i Bhagawadgitę, i Heideggera nawet.
Przeszkadzały mi także sceny sugerujące masochizm Prezydenta, sorry, Naczelnika Państwa, bo wydały mi się sztucznie doczepione, ni przypiął, ni przyłatał.
Każda recenzja musi zakończyć się konkluzją. Sam autor zakończył książkę sentencją: „Jesteście jednym i tym samym człowiekiem, Erwin. Wasze geny, ciała i mózgi są takie same, a to, co w was różne, to powierzchowne piętno naszych czasów, w których się wychowaliście, chociaż wszyscy na dodatek jesteście z Pilichowic, takiej zupełnie nieważnej miejscowości na Górnym Śląsku”.
Przyznajmy, że Piontek nie jest arcydziełem na miarę Króla czy Morfiny. Najbardziej przypomina poprzednią powieść autora – Chołod, z interpretacją której sam nie potrafiłem się uporać. Twardoch to jednak pisarz wybitny i bubla spod pióra nie wypuści. I choć zakałapućkaliśmy się – on w pisaniu i ja potem w czytaniu – to książkę wszystkim polecam. Szczególnie, że sporo dialogów (zwłaszcza w umownej części pierwszej) napisał w języku śląskim, dopiero co odstawionym do kąta przez veto Naczelnika…(o, przepraszam! Prezydenta Rzeczpospolitej), więc te apetyczne fragmenty polecam szczególnie.
[1] Wyczyny duetu Biden – Trump, kandydatów rywalizujących o przywództwo nie tylko w Stanach Zjednoczonych, lecz w całym zachodnim świecie, wskazują, że koniec hegemonii tej wspólnoty wydaje się całkiem realny.
Recenzja została opublikowana w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.