Co z płacami nauczycieli?
Demokratyczny rząd skonkretyzował kampanijną zapowiedź trzydziestoprocentowego – a w liczbach bezwzględnych o minimum 1.500 złotych – wzrostu wynagrodzenia zasadniczego nauczycieli. Od 2009 roku, kiedy to miała miejsce podwyżka mniej więcej na poziomie 25 procent, nie mieliśmy do czynienia z tak silną dynamiką poprawy płac. Mimo to zaproponowane nam rozwiązanie wzbudziło duże emocje. W wielu przypadkach oczekiwane półtora tysiąca złotych, które stało się już symboliczne, nie jest bowiem osiągane.
To efekt silnej pauperyzacji naszego środowiska. Osoba po dwudziestu latach pracy, mająca stopień naukowy doktora, przy wzroście wynagrodzenia zasadniczego o 30 proc. nie uzyskuje wspomnianej, niemal mitycznej, kwoty. Na dodatek minister Czarnek w dwóch ostatnich latach doprowadził do podniesienia płac nauczycieli początkujących kosztem wynagrodzeń nauczycieli z najwyższym stopniem awansu. Dzisiaj nauczyciel wchodzący do zawodu zarabia około 4.900 zł wynagrodzenia zasadniczego brutto. I to jest wszystko, co otrzyma (chyba że ma godziny ponadwymiarowe). Po czterech latach zostanie nauczycielem mianowanym i wtedy będzie zarabiał… o 150 złotych więcej.
Taka perspektywa nie zachęca młodych ludzi do podejmowania pracy w oświacie, nie rysuje jasnej ścieżki rozwoju zawodowego i finansowego i nie motywuje do podnoszenia kwalifikacji. W naszych wynagrodzeniach nadal obracamy się na progu tylko o jakieś 10 procent wyższym od płacy minimalnej.
Awantura medialna, jaka wybuchła podczas dyskusji na ten temat, uwidoczniła jedną podstawową rzecz: płaca nauczyciela powinna być systemowo odpolityczniona. Dzisiaj o jej wysokości decydują politycy określając tzw. kwotę bazową, której wielkość jest generalnie nieznana i nauczycielom, i większości społeczeństwa.
Związek Nauczycielstwa Polskiego przygotował inicjatywę parlamentarną, w której zakłada się, że każdy podejmujący zatrudnienie w szkole – po studiach pedagogicznych, prezentując najwyższy poziom przygotowania na tym etapie – na starcie powinien zarabiać średnią krajową. Dzisiaj byłoby to w zaokrągleniu 7.200 zł. Po dziesięciu latach pracy, już ze statusem nauczyciela dyplomowanego (a osiąga się go we wcale niełatwej procedurze), taka osoba otrzymywałaby wynagrodzenie zasadnicze brutto mniej więcej o 1,55 raza wyższe; w obecnych cenach ponad 11.000. Kończąc pracę, odchodząc na emeryturę, taki człowiek zarabiałby – wraz z elementami dodatkowymi, jak chociażby dodatek stażowy, trzy godziny ponadwymiarowe – mniej więcej dwukrotność przeciętnego wynagrodzenia w kraju – dzisiaj byłoby to w granicach 15-16.000 złotych.
Niemało, ale to jest inwestycja w przyszłość naszego społeczeństwa. Bez zadowolonych i zaangażowanych nauczycieli nie stworzymy dobrego systemu edukacji, a bez niego nie będzie konkurencyjnej i dynamicznie rozwijającej się gospodarki, innowacyjnych start-upów, wynalazków, rosnącego PKB, a na końcu podatków wystarczających na usługi publiczne o wysokiej jakości.
Dlatego postulowany przez nas mechanizm musi być powiązany ze zmianą sposobu kształcenia nauczycieli i pozyskiwania ludzi do tego zawodu. Najlepsze pod kątem osiągnięć edukacyjnych kraje (w Europie np. Finlandia, a w świecie Singapur) już na etapie szkoły średniej „wyłapują” młodych ludzi z właściwymi predyspozycjami. W momencie składania przez nich deklaracji podjęcia studiów pedagogicznych stają się oni monitorowani, wchodzą do systemu mentoringu, są prowadzeni bez mała za rękę – by przekraczając próg szkoły byli już całkowicie przygotowani do pracy w sensie formalnym i faktycznym, merytorycznym i mentalnym. Nabywanie umiejętności, praktycznie stażu zawodowego, rozpoczyna się już na pierwszym roku studiów. Wysokie wynagrodzenie idzie w ślad za tym. W Finlandii ostatecznie nauczycielem zostaje jeden na sześćdziesięciu kandydatów, bo tam jest to zawód o bardzo wysokim prestiżu społecznym.