logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński

Z wrześniowych remanentów pamięci

Janusz TERMER | 3 października 2024
Fot. archiwum "Res Humana"

I.

Ostatni tydzień września 1939 r. „Ogłaszam alert dla miasta Warszawy…” – słychać często powtarzany złowróżbny komunikat radiowy oraz wycie syren alarmowych… Warszawa broni się jeszcze ostatkiem wątłych sił… Przerażeni mieszkańcy, głównie ludzie starsi, kobiety i dzieci, chronią się w koszmarnie zatłoczonych, cuchnących tęchlizną, ludzkim potem, odchodami i strachem schronach oraz domowych piwnicach. Podczas jednego z takich samolotowych nalotów i bombardowań stolicy pewna kobieta, będąca w końcowym stadium ciąży, buntuje się i nie wychodzi z mieszkania; nie szuka schronienia; zostaje sama w całej wielkiej kamienicy na ulicy Chłodnej 60, niedaleko tzw. Kercelaka, nadal jeszcze czynnego, słynnego, olbrzymiego, przedwojennego targowiska (patrz np. jego literacki obraz w Królu Szczepana Twardocha). Kobieta nie ma siły, by zejść do zapchanej kamienicznej piwnicy… Mąż jej przebywa gdzieś na wschodnich rubieżach RP wraz z ewakuującymi się pospiesznie szychami z zarządu Polskiego Radia. Mowy nie ma o jakichkolwiek wiadomościach czy kontakcie…

Nagle kobieta czuje, że zaczyna się prawdziwy poród – pierwszy w jej życiu… Krzyk noworodka zmusza ją do przytomności; próbuje jakoś odciąć i zawiązać tętniącą pępowinę. Wkrótce jednak, po szczęśliwym ustaniu nalotów, wraca jedna z sąsiadek. Kobieta, widząc co się dzieje i odnajdując mało przytomną kobietę i noworodka skąpanego we krwi, natychmiast poprawia wiązanie pępowiny, gotuje wodę na kąpiel, myje kobietę i dziecko. Mówi głośno do półprzytomnej: – „Z panią w porządku. Chłopiec, ma pani chłopca, może wyżyje”.

Tak mógłby brzmieć wstęp do mojej autobiografii, bo ta rodząca pod niemieckimi bombami kobieta, to moja matka. A ten noworodek, nieświadom niczego z rozgrywających się właśnie w Warszawie historycznych wydarzeń, to oczywiście ja.

II.

Niedawno pośród moich o kilkadziesiąt lat późniejszych, letnich książkowych „odkryć” działkowych, znalazł się pewien book dość potężnych rozmiarów. Blisko 400-stronicowa antologia opowiadań o wojnie 1939 roku, zatytułowana tak po prostu, rzeczowo i trafnie: Z wrześniowych dni. Opublikowana przez Wydawnictwo Poznańskie w roku pańskim 1969, a więc na trzydziestą rocznicę owego dnia pierwszego września roku pamiętnego, który tak mocno, jak mało co w naszej polskiej tysiącletniej historii, tak ostro przeorał polską świadomość narodową. Dramatycznie odmienił losy całego narodu, jego orientację polityczną oraz indywidualne ludzkie losy na długie powojenne dziesięciolecia.

Zacząłem tę księgę przeglądać z wielką ciekawością. Nie tylko ze względów ogólnopoznawczych, ale przede wszystkim – co tu kryć – osobistych i całkowicie sentymentalnych. Ileż to w niej musi być podobnych życiowych, równie dramatycznych i znacząco symbolicznych zarazem sytuacji, jak ta opisana powyżej!

Bo i nie muszę dodawać, że ów chłopiec urodzony pod niecelnym – na szczęście – okiem niemieckich lotników, ma już dziś swoje słuszne lata, jak to kiedyś eufemistycznie mówiono. Toteż teraz ciekawiło mnie najbardziej nie to, co w tej książce znajdę, bo z grubsza znałem jej zawartość, ile z powodu dręczącego pytania, które się teraz pojawiło. Jak obecnie, o tyle lat starszy i w tym nowym, odmiennym całkowicie kontekście historycznym, odbiorę wyłaniający się z niej obraz polskiego Września 1939?

Muszę powiedzieć od razu z pewnego rodzaju zawstydzeniem, że lektura tej antologii nie poruszyła we mnie kiedyś, w trzydziestolatku, owych wewnętrznych, najbardziej osobistych i czułych strun – wspomnień i emocji. Ale teraz, już po krótkim przypomnieniu sobie zawartości, spisu autorów i tytułów opowiadań, od razu wiedziałem, że to będzie zupełnie inny odbiór. Że nie uda mi się obecnie uwolnić i uciec od czytania na sposób odmienny i wyłącznie nieomal sentymentalny.

To swoisty fenomen psychologiczny, że odbierałem ją przed prawie półwieczem jako jedną z wielu pozycji dotyczących Września i wszystkich lat wojny i okupacji. Natomiast dziś, w owe „słuszne” lata, wręcz przeciwnie!

Autor wstępu do antologii Włodzimierz Maciąg uważał w 1969 r., że jej główny motyw, motyw Września 1939 r., należy do „historii dość już odległej, co pozwala czytelnikowi spojrzeć nań z należytego dystansu i perspektywy. Acz „– dodawał –” wystarczająco bliskiej, aby poruszać nas do wspomnień, do snucia niedokończonych jeszcze refleksji”. Tych więc wspomnień i refleksji osobistych wtedy mi jakoś zabrakło, teraz zaś pojawiają się za to ze zwielokrotnioną mocą!

Proszę więc wybaczyć ten ton, zapewne nadmiernie egotyczny, tłumaczący się może „specjalnymi okolicznościami” z życiorysu piszącego te słowa. Tymi niepowtarzalnymi doświadczeniami. Wprawdzie każdemu z nas towarzyszącymi w postaci historycznych wydarzeń (nawet, jeśli wówczas tego nie wiemy), acz nie zawsze docenianymi w młodości; własnymi i indywidualnymi. Tak, jak dla mnie stały się teraz te tak różnorodne i mozaikowe obrazki z czasu owych polskich „wrześniowych dni” – z przebijającymi przez nie krzykiem i płaczem noworodka… Myślę, że stały się bolesnym i dojmującym wspomnieniem całego pokolenia rodaków, tak mocno zaskoczonych inwazją niemiecką, zdezorientowanych, otumanionych oficjalnymi propagandowymi mitami rządzących. Jak i samą, wręcz nieprawdopodobną w połowie XX wieku, dla wielu ludzi na całym świecie po prostu niepojętą, sytuacją wojny. Pełnej gwałtu, przemocy, zbrodni i nienawiści, czyli okropnych wyznaczników losu, jaki sami „ludzie ludziom zgotowali”…

III.

Bo z naszym zmysłem historycznym, w ogóle z historią, ze stosunkiem do niej, jest chyba trochę tak, że w młodości odbieramy wszystko to, co wydarzyło się przed naszym urodzeniem jako coś tak odległego, że aż mało realnego, jak wojny punickie czy rywalizacja Aten i Sparty. Wiemy, wiemy, to wszystko może i było, jak nam powiadają szkolne podręczniki, ale nas to nie dotyczy i mało obchodzi. Na pytanie, czym jest historia, Teodor Parnicki, autor Nowej baśni, odpowiadał: „[Historia jest tym] wszystkim, co działo się przed naszym urodzeniem”!

Być może z lektur książek tego wybitnego i tak głęboko zanurzonego w przeszłość pisarza wziął się u mnie ten pogląd i przekonanie, które legło jednak kompletnie w gruzach po mojej podróży do Egiptu. Pod kairskimi piramidami czy w świątyni w Karnaku – i innych miejscach o parotysięcznej historii – uświadamiałem sobie powoli (zapewne i pod wpływem teorii Einsteina), tę naprawdę wielką: względność czasu historycznego. To, co tutaj widzę, to wcale nie było tak dawno, jak wydaje się nam, zadufanym w postęp technologiczny ludziom XX i XXI w. Że taki, Panie dzieju, faraon Cheops, Kleopatra, Ramzes II czy Aleksander Wielki to jednak niemal nasi współcześni!

Zauważono już dawno, że przecież sam człowiek, czyli jego konstrukcja psychiczna i fizyczna, nie zmieniły się prawie wcale, choć w świecie otaczającym nas zmieniało się prawie wszystko. A gdyby przyjąć, że na każdy wiek przypadają dwa pokolenia, to na każde tysiąclecie przypadałoby dwadzieścia pokoleń, a na cztery tysiąclecia osiemdziesiąt, no, powiedzmy sto. Więc gdyby tak ustawić tych ludzi w kolejce, tych wszystkich naszych przodków historycznych, to mielibyśmy „zaledwie” numerek osiemdziesiąty pierwszy…, no, może sto drugi! Zdarzały nam się dłuższe kolejki sklepowe w tzw. latach minionych.

W Antypamiętnikach pisarza i ministra kultury Francji, André Malraux (które także właśnie odnalazłem po latach), można przeczytać zadziwiające i poruszające wyobraźnię zdanie. Zapisane na marginesie opisu pewnej archeologicznej przygody – nocnego powrotnego lotu z pustynnego terenu na Półwyspie Arabskim (Marib) w trakcie poszukiwań legendarnego królestwa i skarbów królowej Saby. „Wszystkie światy pomniejsze mieszają się ze sobą, ruiny Marib z ruinami stadionu w Norymberdze, gdzie między płonącymi w nocy ogniami Hitler wzywał Niemcy; z wielkim płomieniem ołtarzy Magów w górach Persji; z komnatą grobową Cheopsa w piramidzie i śmiercią zaczajoną w górze wśród planet, która ukazała mi splot żył na ziemi żywych i linie ręki mojej zmarłej matki”.

Tak, zdarzają się w dziejach świata i narodów wydarzenia takie jak wojny, zmiany granic, podboje państw przez sąsiadów, ciągnące się przez całe epoki wrogie zatargi, które jednak nic albo prawie nic nie zmieniają w naszym widzeniu człowieka i przeszłości… Ale są takie, które niczym filozoficzna brzytwa Ockhama, odcinają nas radykalnie od przeszłości, tworząc przepaść, na długie pokolenia i lata trudną do zasypania i pokonania…

IV.

Pierwszego września 1939 r. rano, gdy na niebie pojawiły się nad Warszawą pierwsze niemieckie samoloty bojowe, zaczęła się niespodziewanie dla wszystkich nowa epoka w historii polskiego narodu i państwa. Mało kto mógł to przypuszczać, a zwyczajni mieszkańcy najmniej. „To chyba jakieś ćwiczenia” – powtarzali za innymi krewnymi, bardziej zasiedziałymi w stolicy, i moi rodzice – co wiem z ich późniejszych opowieści. Ze zgrozą i zdumieniem tracili powoli, jak wszyscy wokół, tę naiwną wiarę i zadufanie w „naturalną” siłę postępu i nauki płynące z historii. Przekonanie to tkwiło zapewne nie tylko w świadomości ludzi prostych, lecz w umysłach większości polskiego społeczeństwa, które zaledwie dwadzieścia lat temu przeżywało piekło poprzedniej światowej wojny. Powszechnie bowiem wtedy wierzono, że dziś nie może się to powtórzyć; to zbyt świeża, brocząca jeszcze i nadal bolesna rana zadana rzeczywistości, poczuciu elementarnego zdrowego rozsądku. Zadana wszystkim pojedynczym ludziom i całym narodom naszego cywilizowanego świata.

Mój ojciec został zmobilizowany w pierwszych dniach wojny wraz z samochodem marki Chevrolet, kupionym na raty do spółki z jednym z wujów mamy i „puszczonym” jako warszawska taksówka utrzymująca rodzinę. Wiózł zatem we wrześniu kilku uciekających ze stolicy notabli z Polskiego Radia (był wśród nich nawet pewien generał). Dojechali jakoś szczęśliwie do Baranowicz na Białorusi, gdy podczas kolejnego bombardowania wszyscy „pasażerowie” gdzieś się rozproszyli… Został sam z nietkniętym samochodem. Postanowił więc wrócić nim do Warszawy, początkowo „pod prąd” uciekinierów do Rumunii. Dotarł do nowo powstałej granicy niemiecko-radzieckiej na Bugu (a nie była to wcale, jak wkrótce się okazało, „granica przyjaźni”). Oczywiście samochód podczas próby wjazdu na most został zarekwirowany przez czerwonoarmistów (a więc musiało to być już po 17 września) na cele wojenne, na co dostał odpowiednią bumagę, czyli zwyczajny, ręcznie nabazgrany świstek papieru wyrwany z oficerskiego notatnika. Bumagę tę zresztą przechowywał długie lata po wojnie, wierząc, mimo swego wielkiego ludowego sceptycyzmu i „realizmu historycznego” wyniesionego z doświadczeń obu wojen światowych, że kiedyś to auto odzyska. Ale też i martwił się tym, że ktoś kiedyś upomni się o niezapłacone jeszcze, brakujące przedwojenne raty za auto… Tymczasem, i tak zapewne szczęśliwy, że uszedł cało, wrócił per pedes apostolorum (łatwo to dziś powiedzieć) do Warszawy dopiero na początku października 1939 r. Na miejscu zastał zabiedzoną i zagłodzoną żonę karmiącą noworodka. Mamie pomagała trochę siostra ojca Zofia. Mieszkająca w podwarszawskiej Jabłonnie – przed wojną była tam kimś w rodzaju dame de compagne (zapewne pokojówką, zważywszy na jej status społeczny) u hrabiny Potockiej, której towarzyszyła kiedyś w jej podróżach po Europie…

Już po upadku i kapitulacji Warszawy (i tuż moich narodzinach) ciotka Zofia przyjechała z Jabłonny wąskotorówką (kursowała ona jeszcze do lat 60. ubiegłego wieku, jak pamiętam) i podzieliła się swoją okupacyjną biedą. Nie mieszkała już bowiem w pałacu, lecz w skromnym domku, wybudowanym w pobliżu stacji kolejki. Dom ów stał na gruncie otrzymanym jako odprawa za pracę jej męża ogrodnika, parającego się w latach okupacji i długo jeszcze po wojnie hodowlą nowalijek inspektowych „pod szkłem”. Wiem o tym, bom bywał z rodziną u niej na niedzielnych obiadkach, by odtąd przez długie lata nie móc patrzeć na rzodkiewkę czy sałatę!

Po powrocie ojca do Warszawy zostałem ochrzczony w pobliskim kościele Karola Boromeusza i zapisany jako urodzony 11 października 1939 r., a więc ponad dwa tygodnie później, niż faktycznie (nie wiem, którego dnia to było, nie zdążyłem zapytać mamy, bo gdy jeszcze żyła nie miało to dla mnie większego znaczenia). We wszystkich dokumentach mam taką datę urodzenia – dość chyba rzadki przypadek w naszych czasach, że nie wiesz, kiedyś się urodził. Co mnie i teraz specjalnie nie uwiera, zważywszy na okoliczności czasu i miejsca!

To oczywiście nie koniec mojej rodzinnej epopei wrześniowej i wojennych losów. Nie namieszkałem się na tej Chłodnej 60, bo wkrótce powiększona w tak niefortunnym momencie rodzina przeniosła się do krewnych mamy na wieś w okolicach Winnicy na północnym Mazowszu. I całe szczęście, bo nasza kamienica padła potem pod bombami, jako jedna z pierwszych w czasie powstania warszawskiego. Na dodatek ojciec, któremu udało się uciec spod opieki jednego satrapy, trafił wkrótce pod opiekuńcze skrzydła drugiego (po paru latach pokłócą się na śmierć i życie). Został bowiem zgarnięty w jakiejś brance czy łapance i zabrany na tzw. roboty do Niemiec. Trafił gdzieś w Poznańskie, a że potrafił prowadzić auto, nie miał chyba tak całkiem najgorzej. Poza tym był człowiekiem obrotnym i „kiwał” Niemców jak mógł, co uważał za swój nie tyle patriotyczny (bo nie pamiętam by używał tego słowa), ile rodzinny obowiązek! Bo gdy na przykład – jak słuchałem potem z otwartą buzią jego opowieści – zawoził wielką żywnościową pakę swego niemieckiego „dobroczyńcy” na pocztę, by wysłać ją w głąb Niemiec do niemieckiej rodziny, to – ryzykując życiem – odklejał czasami kartkę z niemieckim adresem i naklejał nową, na adres i nazwisko Frau Termer, przezornie nie wypisując słowiańskiego imienia mojej mamy (Aniela).

Mieszkaliśmy już wtedy na ulicy o pryncypialnej nazwie: Hitlerstrasse, w pobliskim miasteczku Nasielsk. I wyobraźcie sobie, że paczki te dochodziły – przynosił je do domu niemiecki pracownik poczty! Ordnung muss sein!

To wszystko miało jeden tylko, choć zasadniczy feler (materiał dla psychoanalityka): nie miałem i nie znałem ojca w dzieciństwie. A kiedy na kilka miesięcy przed końcem wojny udało mu się znowu zwiać od swych hitlerowskich dobrodziejów i jakimś kolejnym cudem przedrzeć się przez linię frontu, wtedy ja, pięciolatek wówczas, spytałem przezornie: „Mamo, a kim jest ten pan?”. Słuchałem potem ojcowych opowieści, śmiesznych i tragicznych przeważnie, z tego okresu pracy kierowcy (niezły to punkt obserwacyjny), w wielkiej budowlanej firmie niemieckiej Hochtief. Istniejącej nadal i działającej u nas od dwudziestu paru lat, a zajmującej się np. rozbudową lotniska na Okęciu – ma nawet przedstawicielstwo i biuro w domu na ul. Jana Pawła II, w którym obecnie mieszkam. Nazwa tej firmy – dla większości rodaków zapewne całkiem już neutralna – dla mnie brzmi okropnie, wręcz złowieszczo, jak niezatarty w pamięci znak, niemal synonim moich nieszczęsnych dziecięcych lat.

V.

W pierwszych zdaniach Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego można przeczytać: „1 sierpnia we wtorek 1944 roku było niesłonecznie, mokro, nie było za bardzo ciepło. W południe chyba wyszedłem na Chłodną (moja ulica wtedy, numer 40) i pamiętam, że było dużo tramwajów, samochodów, ludzi”.

Idę teraz Chłodną od Żelaznej w stronę numeru 60 i targowiska Kercelak. Widziałem parę lat temu w księgarni książkę pt. Ulica Chłodna, może kiedyś do niej zajrzę, teraz nie  bardzo mam na to ochotę. Obecnie ten odcinek ulicy nie należy do ulubionych zakątków władz miejskich: spod nierównego asfaltu widać fragmenty starej przedwojennej kostki brukowej, gdzieniegdzie też i podrdzewiałe szyny tramwajowe. „Proszę pana – mówiła mi kiedyś pewna starsza pani, mieszkająca tutaj przed 1939 rokiem, gdy dowiedziała się, że urodziłem się na Chłodnej. – To była piękna ulica, duże domy, bogate wystawy sklepowe, chodziły tramwaje”. Teraz wokół nowe, od Sasa do lasa, jak niemal w całej dziś Warszawie, chaotycznie rozmieszczone bloki mieszkalne w miejscu zniszczonych w latach wojny i w powstaniu dawnych czynszowych kamienic. Przechodniów też niemało, wszędzie pełno parkujących, przeważnie nowych i eleganckich marek samochodów, sporo wciśniętych w przestrzeń niewielkich warsztatów rzemieślniczych i budek, jeszcze zachowanych jakby z lat tuż powojennych (typowych dla tzw. warszawskiego Dzikiego Zachodu); jakieś malutkie pizzerie i kebaby z ulicznymi ogródkami, a nad tym wszystkim, tuż przed Wronią, góruje wielki potężny biurowiec, okrągła wieża Babel – prawdziwy „wielobranżowy” urzędniczy drapacz chmur…

Jestem już u wylotu Chłodnej w stronę Towarowej, teraz szerokiej, wygodnej i nowoczesnej miejskiej arterii przelotowej, tam gdzie był ów słynny Kercelak. Dziś wydaje się, że ani słychu, ani widu po nim. A tu, przepraszam, pozostał jednak jakiś ślad – u zbiegu Towarowej, Okopowej i Alei Solidarności pojawia się nagle napis: „Rondo Kercelak”. Z prawej strony Chłodnej dostrzegam jeszcze niebieską tabliczkę: – „Chłodna 60/62”, widać połączono dwie odrębne parcele. Na Kercelaku stoi jakiś taki… nijaki budynek, na oko, z lat 60. Niezbyt duży ani ładny, zwyczajny, ni to biurowiec, ni to zakład produkcyjny, z napisem: Spółdzielnia Pracy… Dobrze, że nie zaglądałem tutaj wcześniej…

Cóż, tak zmienia i „toczy się” ten nasz mały światek… Tak też, jak powiada Poeta, „życia koniec szepce do początku…”.

Osiemdziesiąta piąta rocznica wybuchu II wojny światowej zbiegła się z 85. urodzinami Janusza Termera, uznanego krytyka literackiego, prezesa Polskiego Oddziału Europejskiego Stowarzyszenia Kultury SEC, autora książek, leksykonów, haseł w encyklopediach i jeszcze większej liczby esejów. Z punktu widzenia niżej podpisanych – przede wszystkim Przyjaciela, członka redakcji „Res Humana”, naszego (i Państwa) przewodnika po świecie pięknych słów. Z tej okazji publikujemy nieco poprawione edytorsko wspomnienie Janusza Termera o jego osobistej, rodzinnej historii, poprzeplatane – jak u tego Autora bywa – refleksjami natury krytycznoliterackiej i nawiązaniami do dzieł i zjawisk kultury. Tekst ten został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana” (wrzesień-październik 2024 r.), a pierwotnie ukazał się w książce Janusza Termera pt. Myślenie literaturą, wydanej w serii „Biblioteka RES HUMANA” w 2019 roku.

TAGI

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE ARTYKUŁY

  • ZAPRASZAMY TEŻ DO PISANIA!

    Napisz własny krótki komentarz, tekst na stronę internetową lub dłuższy artykuł
    Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.