logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński

Wymowa amerykańskich wyborów 2024

Jerzy J. WIATR | 6 listopada 2024
Fot. Marion S. Trikosko, Biblioteka Kongresu USA

Amerykańskie wybory prezydenckie zawsze przykuwają uwagę świata, gdyż decydują o obsadzie stanowiska, na którym podejmuje się decyzje o znaczeniu globalnym. Prezydencki wariant systemu demokratycznego powoduje, że mają one dla funkcjonowania systemu politycznego większe znaczenie niż wybory do Kongresu i niż wybory prezydenckie w innych państwach demokratycznych. Wybory tego typu zawsze polaryzują scenę polityczną bardziej niż pluralistyczne w swej istocie wybory parlamentarne. Stopień polaryzacji politycznej bywa jednak różny. W stosunkowo niedawnej przeszłości – w paru dziesięcioleciach po drugiej wojnie światowej – dystans ideologiczny między głównymi partiami amerykańskimi był niewielki. Zmieniło się to w obecnym stuleciu, gdy Partia Republikańska skręciła ostro w prawo, a Partia Demokratyczna stała się ostoją sił liberalnych i umiarkowanie lewicowych. Wybór (w 2008 roku i ponownie w 2012 roku) Baracka Obamy był wynikiem wyraźnego wzmocnienia liberalno-lewicowego nurtu w polityce amerykańskiej, a sukces Donalda Trumpa w 2016 roku wynikał w znacznym stopniu z reakcji konserwatywnej części elektoratu na tę prezydenturę.

Tegoroczne wybory miały jednak pewne cechy szczególne, które powodują, że budziły wielkie zainteresowanie nie tylko w USA. Przede wszystkim kandydaci. Jeszcze bardziej niż w przeszłości są oni wyrazem pogłębionej polaryzacji politycznej. Donald Trump sytuuje się na skrajnie prawicowym skrzydle Partii Republikańskiej i z tego powodu był atakowany przez takich prominentnych polityków republikańskich jak były wiceprezydent Dick Chenney i jego córka Liz Chenney. Natomiast Kamala Harris w wielu kwestiach jest bardziej progresywna niż Joe Biden, z którym rywalizowała o nominację w 2020 roku. Jej kandydatura stała się logicznym rozwiązaniem dylematu, przed którym stanęła Partia Demokratyczna, gdy Joe Biden zrezygnował z ubiegania się o reelekcję. Zrobił to zbyt późno, by jego partia mogła przeprowadzić normalną procedurę wyłaniania kandydata w prawyborach. Ku zaskoczeniu części analityków okazało się to dla Demokratów korzystne, gdyż Harris szybko zyskała bardzo szerokie poparcie wyborców. Jej kandydatura jest pod paroma względami wyjątkowa. Po raz pierwszy o stanowisko prezydenta ubiegała się osoba, której matka i ojciec byli imigrantami, a także po raz pierwszy osoba o azjatycko-afroamerykańskim pochodzeniu. Jest też dopiero drugą kobietą (po Hillary Clinton) kandydującą na urząd prezydenta z ramienia jednej z dwóch głównych partii.

Donald Trump również był kandydatem o cechach szczególnych. Ciążyło na nim to, że cztery lata wcześniej – jako urzędujący prezydent – przegrał wybory. W dotychczasowej historii na 45 prezydentów o drugą kadencję ubiegało się 25, z których 15 zdobyło ponownie mandat. Wśród dziesięciu prezydentów, którzy ubiegając się o reelekcję, przegrali wybory, tylko jeden – Grover Cleveland w 1892 roku – zdołał zapewnić sobie powrót do Białego Domu, decydując się na ponowny start w wyborach. Teraz udało się to Trumpowi. Co więcej, Trump był jedynym w historii USA kandydatem na prezydenta, na którym ciążył wyrok w procesie karnym. W tych warunkach wysunięcie jego kandydatury – a także dobór ultrakonserwatywnego senatora Vance’a na wiceprezydenta – świadczą o przesunięciu się Partii Republikańskiej na skrajnie prawicowe pozycje.

Proces polaryzacji amerykańskiej sceny politycznej ma swe korzenie w przemianach ekonomicznych i kulturowych obecnego stulecia. Amerykański publicysta Ezra Klein rozróżnia dwa rodzaje polaryzacji: wynikającą z różnic poglądów i będącą następstwem zamkniętych tożsamości (Why We’re Polarized, New York 2020). W pierwszym wypadku idzie o rosnące znaczenie zagadnień światopoglądowych (jak np. stosunek do zakazu aborcji), w których trudniej o kompromis niż w kwestiach ekonomicznych. W drugim wypadku w grę wchodzą coraz silniejsze lojalności grupowe, w tym etniczne i płciowe. Biali mężczyźni to wciąż w większości elektorat Partii Republikańskiej. Demokraci mogą natomiast liczyć na kobiety i członków mniejszości etnicznych. Przy takim profilu elektoratu nominacja Kamali Harris – nie tylko kobiety, ale także przedstawicielki mniejszości etnicznych – staje się czymś zrozumiałym, choć zapewne ryzykownym. Gdy w 2016 roku o prezydenturę ubiegała się Hillary Clinton, była pierwszą kobietą nominowaną przez jedną z głównych partii, ale zarazem pozostawała symbolem „białej elity”. Wiele musiało się w USA zmienić, by po ośmiu latach miejsce to mogła zająć córka imigrantów z Indii i Jamajki.

Tegoroczne wybory pokazały raz jeszcze dwoiste oblicze amerykańskiej polaryzacji. Z jednej strony mamy do czynienia z wyraźnie postępową zmianą w postrzeganiu roli kobiet, a jeszcze bardziej mniejszości etnicznych. Popularność Kamali Harris jest tej zmiany kolejnym przejawem. Gdy osiemdziesiąt lat temu Gunnar Myrdal publikował swe epokowe dzieło An American Dilemma: The Negro Problem and Modern Democracy (1944), mało kto sądził, że za życia mojego pokolenia możliwy będzie wybór Afroamerykanina na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Proces te ma jednak drugą stronę. Szybka zmiana społeczna zawsze rodzi reakcję. Mamy więc do czynienia z nasileniem postaw rasistowskich, a także z radykalizacją postaw zachowawczych w takich sprawach jak prawo do przerwania ciąży czy równouprawnienie kobiet w życiu zawodowym. Ta konserwatywna reakcja nakłada się na podziały ekonomiczne. Stany Zjednoczone należą do grupy rozwiniętych ekonomicznie państw, w których wieloletnie stosowanie neoliberalnych recept ekonomicznych skutkuje pogłębiającą się polaryzacją ekonomiczną. Ubożejąca część klasy średniej staje się naturalnym rezerwuarem sił zachowawczych, protestujących przeciw kierunkowi zmian społeczno-kulturowych. Powstaje w konsekwencji groźna dla przyszłości demokracji kombinacja protestów ekonomicznego i kulturowego.

Wybory tegoroczne podziału tego nie przezwyciężyły. Pokazały jego głębię i wpływ na życie polityczne. Jak niemal zawsze w USA, kampania wyborcza ogniskowała się wokół problemów polityki wewnętrznej, zwłaszcza sytuacji gospodarczej. Pogarszająca się w ostatnich latach sytuacja klasy średniej stanowiła jeden z głównych wątków kampanii Donalda Trumpa. Nie była jednak wątkiem jedynym. Trump – a jeszcze wyraźniej Vance – opowiedzieli się za szybkim zakończeniem wojny rosyjsko-ukraińskiej, co w istniejącej sytuacji można jedynie rozumieć jako zapowiedź wywarcia presji na Ukrainę w kierunku pogodzenia się z utratą części jej terytorium. To groźny sygnał dla świata, a zwłaszcza dla państw środkowo-europejskich.

Wygrana Donalda Trumpa jest wynikiem polaryzacji politycznej, a zarazem polaryzację tę pogłębia. Dla Stanów Zjednoczonych oznacza umacnianie konserwatywnego zwrotu, który obserwujemy od pewnego czasu. Dla świata stanowi przestrogę – przypomnienie, że bezpieczeństwa nie wolno budować jedynie na zaufaniu do potęgi USA. Czekają nas trudne lata.

Analiza ukazała się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.

TAGI

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE ARTYKUŁY

  • ZAPRASZAMY TEŻ DO PISANIA!

    Napisz własny krótki komentarz, tekst na stronę internetową lub dłuższy artykuł
    Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.