Wielka improwizacja Adama M.
Tytuł nieco zwodniczy. Tym razem nie będę się jednak rozwodzić na dobrze znany Polakom temat Improwizacji z II sceny III aktu Dziadów Adama Mickiewicza. Rzecz bowiem dotyczy muzyki, muzyki jazzowej. Jak wiadomo, dobry jazz nie może się obyć bez improwizacji. Jazz w wykonaniu Adama Makowicza to wielka improwizacja, która przenika grane przez niego utwory własne i innych znanych kompozytorów.
- Międzynarodowy Festiwal Plenerowy Jazz na Starówce rozpoczął się niezwykle udanym, inauguracyjnym koncertem fortepianowym Adama Makowicza – tak by należało rozpocząć tę moją relację. Ledwo zdążyłem wrócić z wielkiego świata, z hiszpańskiej i francuskiej krainy Basków, gdy wielki świat dogonił mnie w Warszawie, i to jak wielki!
Iwona i Krzysztof Wojciechowscy – twórcy i nieustająco aktywni organizatorzy tej jazzowej imprezy, która już na stałe wpasowała się w pejzaż naszego Starego Miasta, są nie tylko wielce sprawni w prowadzeniu tego muzycznego festiwalu, ale odznaczają się niezwykłą umiejętnością w dobieraniu i pozyskiwaniu światowych gwiazd jazzowego świata. Nie będę wymieniał nazwisk artystów, którzy się przez 30 lat przewinęli przez letnią scenę muzyczną na naszej Starówce, bo chyba znacznie łatwiej byłoby wymienić tych, którzy nie wystąpili na festiwalu. Od pewnego czasu tradycją jest, że tak jak i w ten piątek, dzień przed pierwszą lipcową sobotą, zbieramy się w koncertowej Sali Lutosławskiego w gmachu Polskiego Radia na Woronicza, by wysłuchać najwspanialszych, większych lub mniejszych zespołów jazzowych. W lipcowe soboty w ramach Festiwalu grają one regularnie na Rynku Starego Miasta. Wyraziłem się nieściśle, bo w ten piątek żaden zespół ani żadna orkiestra nie zagrały. Kiedyś, w moich czasach szczeniackich, uważałem, że w sali (czy to operowej, czy w filharmonii) musi przywalić, zagrzmieć, huknąć potężna orkiestra, by był prawdziwy koncert, żadni tam kameraliści. A tu tymczasem scena prawie pusta – jeden fortepian. Co może jeden fortepian? Zaraz wyjdzie jeden pianista, a nas – jak nigdy dotąd – masa człeczych fanów. Koncert nie mógł się zacząć o czasie, bo choć już dawno wszystkie miejsca w niemałej przecież sali zostały zajęte, tłum wciąż szturmował. A przecież nie miała to być Adele ani Madonna, ani Taylor Swift, nie miała tu meczu rozegrać Iga Świątek ani Carlos Alcaraz. Sala Lutosławskiego nie jest też stadionem, na którym można sfaulować Lewandowskiego albo gdzie pięknie zapłacze po nieudanym karnym słynny Portugalczyk. Po co więc tu idą, po co się tu pchają? I żeby była wielka orkiestra, która przygrzmoci, łupnie, aż żyrandole pospadają… Może to nie ta sala?
Wszyscy już odkaszlnęli, nastała cisza, tylko Krzysio Wojciechowski przed pierwszym rzędem schylony przebiega. Czyżby mu się żona gdzieś zagubiła? A bez Iwony nic się nie uda, nawet nie może się zacząć. Ależ nie – są już razem na scenie, kłaniają się, coś żwawo zapowiadają, są wzruszeni, napięci, choć to ukrywają, i artystycznie podnieceni. Oni naprawdę przeżywają to, co robią. Prawdziwi ludzie oddani misji! Dziwne, że muszę używać patosu, by opowiedzieć o tych normalnych, życzliwych ludziach, którzy kiedyś pokochali jazz. Tyle mają do zapowiedzenia, tyle do opowiedzenia… a co tu gadać? Wystarczy przecież powiedzieć: Adam Makowicz.
Pewnie miało się stawić wielu tuzów, wiele smyczków, skrzypaczki, bębniarze, kilka fagotów, może ze Stanów albo z Izraela, może z Bogoty albo z Palermo, albo… a skąd bym miał wiedzieć? A tu nikogo. Pustki. Nawet artystycznie zwichrzone, lwie fryzury dyrektorstwa Wojciechowskich ze sceny zniknęły. I nic, zupełnie nic. Tylko spokojnym, niespiesznym krokiem przemierza scenę jakaś drobna chudzina, gramoli się na stołku przy wielkim, czarnym fortepianie. Mówią, że to maestro. Jak on sam da sobie radę z takim opasłym instrumentem? Coś powiedział, coś brzdąknął. Aha, to już się zaczął koncert.
No tak, proszę Państwa, początkowo spokojnie, z grzeczną aprobatą przysłuchiwałem się jakimś amerykańskim standardom. No, owszem, gra zgrabnie. Ale to wciąż tylko jeden fortepian. I wydawało się, że ten sympatyczny, skromny pan z bardzo szczerym, łagodnym uśmiechem, niby poważny, bo z wyraźną siwizną, gra sobie z zadowoleniem, widać, że lubi sobie grać. Zagra nam pewnie coś jeszcze, ukłoni się i pójdzie. Ale nie – ten pan stopniowo zamienia się w Pana. Z wielką swobodą po jakimś wstępie, po prezentacji podstawowego motywu zaczyna plątać wątki, źle się wyraziłem, zaczyna je zaplatać. Rozpuścił palce po klawiaturze, trzymając rytm jak dobry woźnica lejce i coraz to pogania gniade swego zaprzęgu, a nawraca, a tych paluchów chyba mu przybyło, co on nimi wyprawia! Gra już nie jeden fortepian, ale chyba pięć.
Makowicz, no tak, tak… coś słyszałem. Mówili, że niezły. Ale tam niezły! On się nagle przemienił w bestię, chociaż wcale tego łagodnego uśmiechu na sympatycznej twarzy nie zgasił. Cóż, może nie uwierzycie. Im dłużej grał, rozpędzał się coraz bardziej. Nawet gdy zwalniał, to tylko po to, by jedną ręką przytrzymać melodię kompozytora, a drugą wypuścić ten swobodny galop. Przebiegi, falujące nawracające przebiegi po klawiszach, po naszych uszach, po naszych duszach, zwłaszcza tych, którzy je mają. Zobaczyłem (pewnie mi nie uwierzycie), jak maestro zaczął rosnąć, niby tytułowy Wiatrodmuch w mojej bajce dla dzieci, co się im potem śnił po nocach. Zaczął się wydłużać, a rosnąc, niewiadomym sposobem podnosił rozśpiewany fortepian. Fortepian się robił malutki, kurczył się przy pianiście, więc Pan Adam już z zupełną łatwością unosił posłuszny mu instrument. Wyraźnie widziałem, jak on, pan swego fortepianu i ten czarny wieloryb dźwięków, zaczęli lewitować. Ze środka fortepianu, pewnie mi nie uwierzycie, zaczął wyłazić drugi fortepian, a z tego drugiego trzeci – jak ruska baba w babie. Jeden grał w drugim, a ten drugi już swymi dźwiękami nakładał się na granie obu pozostałych. Fantasmagorie. Wcale nie piłem. Przyjechałem z żoną swoim samochodem. (Tej nocy nawet dobrze spałem, więc na koncercie nie potrzebowałem usnąć. To nie był sen). Ale kiedy się Mistrz rozpanoszył na scenie, poczułem, że mnie wozi, pięknie mnie wozi. Starałem się zapanować nad moimi nogami, żeby mi nie przebierały, nie przytupywały do rytmu, żeby mi nigdzie nie polazły za tym wszechogarniającym miarowym pulsowaniem, żeby mi szyja głową tak w takt nie kiwała. Grały te fortepiany, ale nie tylko fortepianem, wszystkimi instrumentami i głosami ludzkimi, i kosami na polu, i lasami na wietrze, wszystkie jednak w tym samym Makowiczowym rytmie. Już nie wierzyłem, że te różne utwory, te amerykańskie, afrykańskie, angielskie, czy polskie, ludzkie czy anielskie są jedynie kompozytorów, którzy się pod nimi podpisali. Zacząłem rozumieć, co to jest improwizacja jazzowa. Najpierw skromnie maestro odtworzył sobie kawałek jakiegoś gościa, kawałek znaczy numer, ale potem mu pokazał język, potem na dłuższą chwilę całkiem uciekł, by dalej sobie hasać, po swojemu, po Adamowemu. I to mnie właśnie tak migotliwie woziło, jakby świetliste sanie, co po chmurkach fruwają i świecą tymi wymyślonymi przez wirtuoza barwami dźwięków. Ale to nie było tylko tak sobie ad hoc zmyślone. Może zresztą ad hoc, tyle że przebiegle, z jakąś ukrytą dyscypliną. Właśnie – w tym jest cały sekret, w tym jest ta cała magia wirtuozerii improwizatora. Improwizacja w jazzie to nie to, co ślina komuś na język przyniesie. Połączenie w czasie, w rytmie, w uderzeniach serca tej niby pełnej swobody, z tą niemożliwą, upartą do granic możliwości dyscypliną, dyscypliną czasu, przebiegu, paraleli dźwięków, ich umiejętnie zgranych ze sobą oryginalnych zestrojów, ale płynnie, niemechanicznie, niesztucznie, niby jak w zegarku, a nie jak w zegarku. To wszystko można było odnaleźć na twarzy artysty. W pewnej chwili zaprosił nas też do swoich osobistych spacerów jazzujących. Usłyszeliśmy wyborny Satynowy las, po którym zawsze byłbym gotów przechadzać się i zbierać rydze i prawdziwki muzyki pana Adama.
Kiedy zjechał już z tych wysokości, kiedy wielopalczasty, długopalczasty, wielofortepianowy, wielodźwiękowy powrócił do nas, tam, gdzie cały czas siedział, choć lewitował, znów zobaczyliśmy tego zwyczajnego, poczciwego człowieka, skromnego, bez żadnej wyuczonej lub wysublimowanej pozy.
Już wiedziałem, co to jest prawdziwy koncert. I też już wiedziałem, że nieważne, ilu muzyków wchodzi na scenę i zasiada przy swoich instrumentach, tylko, co oni z tymi instrumentami zrobią i co potrafią zrobić z nami. Stałem jak wszyscy i biłem brawo jak opętany.
Ten krótki utwór literacki (relacja? recenzja?) ukazał się także w numerze 5/2026 „Res Humana”, we wrześniu 2024 r.