W osamotnieniu i samotności
Za Janem Szczepańskim, wybitnym socjologiem i myślicielem, autorem m.in. niezwykle ważnej książki Sprawy ludzkie wprowadziłam tutaj te rozróżnienia, które w potocznym użyciu nie występują. Dlatego do dość powszechnie używanych form na temat samotności wprowadzę uściślenie. Uczony bowiem napisał: „Odróżniamy osamotnienie i samotność, jako dwa różne stany i postacie ludzkiego bytowania, choć są one bardzo często utożsamiane, a przejawy i skutki osamotnienia są bardzo często przypisywane – mylnie – samotności. Określając najogólniej różnice między tymi dwoma stanami egzystencji ludzkiej, powiedziałbym, że osamotnienie jest brakiem kontaktu z innymi ludźmi oraz ze sobą samym, samotność natomiast jest wyłącznym obcowaniem ze sobą samym, jest koncentracją uwagi wyłącznie na sprawach swojego wewnętrznego świata”.
Od tej precyzyjnej definicji przejdźmy na grunt doświadczeń i indywidualnych przeżyć związanych ze wspomnianymi stanami egzystencji ludzkiej, które dla jednych są stanami przykrymi, dla innych – szczęśliwymi.
W okresie młodości mamy naturalną potrzebę bycia z innymi i wśród innych. Uczymy się od tych „innych”, czasem ich naśladujemy, akceptujemy lub nie, czyjeś poglądy, bądź staramy się dowieść swoich racji. Nawiązujemy kontakty towarzyskie, przyjaźnie, które wydają się nam niezbędne, działamy w różnych zespołach, organizacjach. Ale po pewnym czasie kurczy się grono znajomych, przyjaciół, dostrzegamy, że coraz bardziej jesteśmy osamotnieni, że wszystkie wcześniejsze kontakty tak naprawdę niewiele nam dały. Rodzi się przeczucie lęku przed taką sytuacją. Stąd pytanie: jak można sobie radzić z osamotnieniem i samotnością.
Mogłoby się wydawać, że odpowiedź jest banalnie prosta: starać się nie być samemu. Tymczasem wiadomo, że powstają np. takie sytuacje jak „samotność we dwoje” (choć poprawnie powinno się mówić o „osamotnieniu we dwoje”). Mają one miejsce, kiedy bliskie sobie dotąd osoby, przeważnie mąż i żona, tak bardzo oddaliły się od siebie, że nie mogą już znaleźć wspólnego języka, sformułować wspólnego celu, który by ich połączył na dalszą drogę życia.
Mówi się też, zwłaszcza współcześnie, o „samotności w tłumie”, mając na myśli stan zupełnej obojętności jednego człowieka wobec drugiego, niemożliwość budowania jakichś ludzkich więzi.
Kiedy mówimy o samotności z wyboru, to nie traktujemy tego stanu jako przykrego, niepożądanego. Wręcz odwrotnie. Z radością taki stan akceptujemy sami, bo go wybraliśmy. Dotyczy to jednak stosunkowo niewielkiej liczby ludzi. Kiedyś, w dawnych wiekach żyli pustelnicy, całe życie poświęcający Bogu i z nim zjednoczeni, nieodczuwający swego stanu jako przykrego. Wręcz przeciwnie. Są ludzie czasowo i świadomie izolujący się od otoczenia dla jakiś wyższych celów: napisania książki, dokonania odkrycia naukowego, zrobienia projektu budowli itp. Praca ta wymaga skupienia i wyłączenia się z normalnego życia rodzinnego, towarzyskiego, społecznego. Posłużę się tu przykładem jednego z największych myślicieli czasów odległych, bo z połowy XVI w., francuza Michela de Montaigne’a, któremu polski pisarz Józef Hen poświęcił książkę Ja, Michał z Montaigne.
Po burzliwym i bogatym życiu w czasach młodości, w wieku, który nazwalibyśmy dziś średnim, zamknął się w wieży swego zamku i oddał medytacjom, których rezultatem stały się trzy tomy Prób nazywane później „monografią duszy ludzkiej”. Tadeusz Boy Żeleński, któremu zawdzięczamy przekład tego dzieła na język polski, napisał we wstępie do Prób, że Montaigne „Oszczędza się w teraźniejszości, aby swoje skupienie, zgęszczone «ja» przekazać całemu ciągowi wieków i pokoleń”. To była samotność z wyboru, którą opisał. Do tego opisu nieco dalej odwołamy się jeszcze.
Jest osamotnienie wynikające ze ślepego, tragicznego losu. Dopada nas choroba, śmierć najbliższych, zostajemy nagle sami. Powiedział ktoś, że „samotność jest miarą ludzkich możliwości”. Wyraża się w tym przekonanie, że jeśli potrafię poradzić sobie z taką samotnością, to dowiodę pewnego heroizmu cechującego ludzi dzielnych. Tę maksymę słyszałam z ust pewnej matki, która wychowała cztery córki, ale nie potrafiła nawiązać z nimi głębszej więzi duchowej i czuła się z tego powodu bardzo nieszczęśliwa. Mówiła o tym z wielkim żalem do losu, ale nie do siebie.
Jest bardzo dużo kobiet opuszczonych przez mężów i odwrotnie. Wskutek rozwodu lub śmierci jednego z małżonków stali się osamotnieni. Mam znajomą, której zmarł mąż, będący zarazem jej troskliwym opiekunem. Wokół niej zrobiła się straszliwa pustka. Poczuła się osamotniona i odczuwała to jako największe nieszczęście, z którym początkowo nie potrafiła sobie poradzić, nie potrafiła nawiązać kontaktu z innymi ludźmi i całkowicie zamknęła się w czterech ścianach, przeżywając swój stan jako przykry. Jest to osamotnienie wynikające z nieumiejętności znalezienia się w nowej sytuacji po stracie najbliższej osoby.
Istnieją setki sposobów radzenia sobie z przykrym uczuciem osamotnienia. Wszystkie one jednak wymagają osobistej aktywności, poszukiwania takich form kontaktu z innymi, które dla naszego stanu ducha w tym okresie byłyby najbardziej potrzebne. Znam panie z niedużego miasta, które po aborcji piersi z powodu raka czuły się w swym nieszczęściu osamotnione. Mając mężów, rodzinę, mimo wszystko w tej konkretnej sprawie potrzebowały kontaktu z takimi, jak one, osobami, dotkniętymi podobnym nieszczęściem. Założyły klub „Amazonek”, jakich wiele jest w Polsce i zaczęły się spotykać, dzielić radości i smutki w nowej dla nich sytuacji. Poczuły się psychicznie znacznie lepiej.
Bywają osoby, które w takiej czy podobnej sytuacji losowej izolują się, pogrążają się w swoim nieszczęściu. I dopiero nacisk przyjaciół, zaproponowanie uczestnictwa w ciekawych zebraniach, namówienie do aktywności w miarę istniejących jeszcze sił fizycznych, pozwoliło im wyrwać się ze stanu, w jakim się same pogrążyły.
Wyjściem ze stanu osamotnienia może być poświęcenie swego czasu dzieciom, wnukom czy innym osobom, które potrzebują naszej pomocy. Wymaga to dużego wysiłku, dokonania wyboru takiego celu, który będzie źródłem także naszego własnego zadowolenia.
Stan samotności nie grozi i nie dokucza tym, którzy posiadają bogate życie wewnętrzne. Wspomniany wyżej Montaigne cały jeden rozdział Prób poświęcił pochwale samotności. Pisał on: „Dobrze jest posiadać żonę, dzieci, dostatek, a zwłaszcza zdrowie, kto może; ale nie przywiązywać się do nich do tego stopnia, aby nasze szczęście miało od tego zależeć. Trzeba sobie zachować jakiś zakamarek, wyłącznie nasz, zupełnie wolny, w którym byśmy pomieścili prawdziwą swobodę i uczynili zeń najmilszą naszą samotnię i ustroń. Tam trzeba się chronić na rozmowy z sobą samym, częste i stałe, i tak poufne, aby żadne zbliżenia ani wpływy nie miały do nich przystępu; tam można sobie gwarzyć i śmiać się swobodnie, jak gdyby się nie miało żon ani dzieci, ani dobytku, ani dworu i służby; i kiedy trafunkiem przygodzi się stracić wszystko, aby – powiadam – nie było nam dziwne obejść się bez tego. Dusza nasza z natury zwinna jest i podatna; może sobie obstać za towarzystwo, ma w sobie środki i zaczepki, i obrony; umie i przyjąć, i dać. Nie obawiajmy się zardzewieć w tym towarzystwie z gnuśnej bezczynności”.
Montaigne dodawał do tego łaciński werset, który miał wzmocnić jego myśli: „Tylko w samotności będziesz w towarzystwie”.
Jan Szczepański, do którego rozważań odwołałam się na wstępie rozmowy podkreślał, że samotności „[…] boją się zwłaszcza ludzie współcześni, wychowani w cywilizacji technicznej, która ich świat wewnętrzny zabija hałasem motoryzacji, wrzawą tranzystorów, nieprzerwanymi programami telewizyjnymi, szumem stadionów, masowych rozrywek, organizowanej turystyki – byle nie pozwolić człowiekowi zostać samemu chociaż przez chwilę z sobą samym. Dlatego ten lęk przed zostaniem ze sobą samym chociaż przez chwilę, bez rytmu muzyki, bez echa jakiejkolwiek wrzawy jest charakterystyczną cechą współczesności. Cisza i milczenie wywołują natychmiastowe poczucie pustki, nudy, niepokoju. Bo większość współczesnych nie ma samym sobie nic do powiedzenia”.
Niezależnie od tego, co powiedzieliśmy dotąd o korzystnych skutkach samotności z wyboru i dotkliwie przeważnie odczuwanym uczuciu osamotnienia, w każdej z tych sytuacji, jak pokazuje doświadczenie, potrzebujemy przyjaciela bądź grona przyjaciół. Starożytny filozof Demokryt twierdził nawet, że „kto nie ma ani jednego serdecznego przyjaciela, ten nie godzien jest żyć”.
Aby odpowiedzieć na pytanie, co daje nam przyjaźń, odwołajmy się do mądrej książeczki Stefana Kaczmarka Rozważania o życiu ludzkim. Pisał on:
„Owocem przyjaźni jest ulga i wyładowanie pełni swego serca, jaką dają i wywołują wszelkiego rodzaju uczucia. Otworzyć nam serce potrafi tylko prawdziwy przyjaciel, któremu możemy powierzyć swój smutek, radość, obawy, nadzieje, podejrzenia, plany i wszystko, co leży nam na sercu. […] Każdy z nas pragnie mieć przynajmniej jednego człowieka, z którym mógłby przeżywać nastroje i uczucia, przed którym nie musimy mieć się ciągle na baczności. […] Musimy mieć przywilej mówienia czasami o rzeczach błahych bez obawy, że narazimy się na śmieszność, szyderstwo, że usłyszymy naganę”.
Bardzo często można spotkać się ze stwierdzeniem: „Przyjaźń to element składowy ludzkiego szczęścia”. Oczywiście dotyczy to przyjaźni prawdziwej, czyli przede wszystkim bezinteresownej, opartej na bezwzględnym zaufaniu, gotowości wzajemnej pomocy, zwłaszcza w trudnych chwilach. To bardzo trudne, zwłaszcza dzisiaj, kiedy tak dużą rolę odgrywa pieniądz, zazdrość i zawiść. Ale w dawnych czasach również te elementy odgrywały znaczną rolę, a przecież spotkać można było ludzi, którzy mieli szczęście cieszyć się przyjaźnią drugiego człowieka czy grona przyjaciół. Przykłady można by mnożyć.
Niełatwo znaleźć dobrego, prawdziwego przyjaciela. Gdy się go znajdzie, uzyska się z pewnością poczucie większego bezpieczeństwa, a nawet szczęścia. Ale też strzec się trzeba przed złymi „przyjaciółmi”. Chronić nas przed tym może ostrożność, z jaką trzeba podchodzić przy nawiązywaniu przyjaźni. Nie powinniśmy obdarzać tym uczuciem tych, którzy na to nie zasługują.
Pozwyższy esej, przypomniany w numerze 5/2024 „Res Humana” jest rozdziałem książki pt. O życiu i przemijaniu. Z perspektywy doświadczeń współczesnych (wyd. Res Humana, Warszawa 2017). Autorka – Eleonora Syzdek, dziennikarka, historyk dziejów najnowszych, pracownik naukowy PAN – zawsze była blisko środowiska naszego periodyku. Oprócz wspomnianej książki, wielokrotnie publikowała swoje przemyślenia na łamach dwumiesięcznika. Opuściła nas w pierwszych dniach lipca 2024 roku, przeżywszy 91 pięknych i mądrych lat.
Oto, co napisaliśmy o Niej w notce do jej książki:
„Pozostaje legendą wierności swoim zasadom, odwagą formułowanych myśli, aktywnością budząc szacunek; pozostała taką pamięcią w Instytucie Słowianoznawstwa PAN, uzyskując tam stopień doktora nauk historycznych i studiując filozofię na Uniwersytecie Warszawskim; a wcześniej i później pracując w redakcjach czasopism społeczno-kulturalnych i działając w wielu ruchach społecznych oraz politycznych. I pozostała taką wszędzie tam, gdzie skierowało ją Jej wewnętrzne powołanie. Nieprzerwanie: przez pół wieku do dziś.
Napisała w tym czasie wiele książek. Ta najnowsza dopisuje do Jej dorobku tyleż odmienny, co ważny rozdział. I coś jeszcze: samą LEGENDĘ wzbogaca rozległym wymiarem ujmującego humanistycznego ciepła”.