Kilka uwag o sytuacji literatury polskiej po roku 1949
Korzystajcie z doświadczeń ornitologów. Żeby pisarze mogli
rozwinąć skrzydła, muszą mieć swobodę korzystania z piór.
Stanisław Jerzy Lec
Nowe okresy w literaturze – w kulturze i sztuce, w dziejowych procesach w ogóle – nie pojawiają się nigdy nagle, nie wyskakują znikąd niczym Heglowska metaforyczna sowa Minerwy wylatująca o zmierzchu (każdej epoki). Nawet wówczas, gdy cezury pomiędzy ich poszczególnymi fazami są dość łatwo dostrzegalne, wyraźnie i ostro zarysowane przez wielkie i ważne wydarzenia historyczne. Takie, jak I czy II wojna światowa, które radykalnie i dramatycznie zmieniły w wielu krajach świata (w tym oczywiście i u nas) większość dotychczasowych układów i stosunków politycznych, ekonomicznych, społecznych. I wszelkich innych, określających zawsze w istotnym stopniu podglebie kulturowe, w tym i podglebie twórczości artystyczno-literackiej kolejnej rodzącej się, nowej epoki…
W Polsce, jak wiadomo, literatura piękna miała do spełnienia „od zawsze”, czyli od samych renesansowych początków, misję specyficzną i szczególną. Wynikającą z historycznych przesłanek naszych narodowych dziejów i losów ludzkich. Odmiennych nieco niż w innych krajach, mniej poddawanych przez długie wieki konfrontacji z licznymi zagrożeniami zewnętrznymi. Ba, mówiło się nawet (nie bez racji przecież), że kultura polska miała przede wszystkim charakter literacki – literacko profetyczny, wieszczący i zarazem „sercem gryzący”. Od Jana Kochanowskiego, Ignacego Krasickiego, Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Stefana Żeromskiego, aż po Witolda Gombrowicza, Władysława Broniewskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Czesława Miłosza, Tadeusza Różewicza… Sygnały, znaki i symbole zainteresowań problematyką narodową i obywatelską, płynące z wybitnych dzieł literackich – dominowały lub częstokroć zastępowały (nie tylko w latach rozbiorów) inne, słabiej w realnym życiu obecne, instytucjonalne formy i sposoby komunikacji (perswazji) społecznej.
Oto wydawało się, że wkrótce po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. skończy się to nieodwołalnie. Tak się jednak z wielu powodów nie stało. Zarówno wtedy, jak i potem, a zwłaszcza po roku 1945.
I tu swoisty – paradoksalny – ewenement historycznoliteracki! Wydawałoby się bowiem, że tak długo oczekiwane i wymarzone wręcz przez wielu wybitnych pisarzy (z Żeromskim na czele) odzyskanie przez Polskę niepodległości w 1918 r., musi teraz tę sytuację „uprzywilejowania” czy niekiedy wręcz „monopolu” literatury polskiej na owe treści społeczne i obywatelskie radykalnie zmienić. Taką nadzieję wyrażało wtedy wielu wybitnych pisarzy młodszych generacji. Jak pisał np. w słynnym wierszu programowym grupy Skamander jeden z ówczesnych debiutantów poetyckich – Jan Lechoń: „Wiosną – niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę”. Ale jednemu tylko z poetów udało się wówczas, zamiast Polski „zobaczyć wiosnę” – Julianowi Tuwimowi w wierszu… Wiosna. Traktowanym jednak wtedy (z tego właśnie powodu) niemal jako literacki skandal. Zawołanie innego Skamandryty, Antoniego Słonimskiego, umieszczone w wierszu Czarna wiosna, było początkowo uznawane za znamienne (wręcz programowe) dla całej grupy młodych:
Ojczyzna moja wolna, wolna…
więc zrzucam z ramion płaszcz Konrada.
Ojczyzna w więzach już nie biada,
Dźwiga się, wznosi, wstaje wolna.
Na cóż mi zbędnych słów aparat,
Którymi-m szarpał rany twoje?
Rychło jednak okazało się, że ten ciężki „płaszcz Konrada”, czyli ciężar obowiązków pozaliterackich – narzucany przez długie wieki historii narodowej na polskiego pisarza – jest praktycznie nie do zrzucenia. Rzeczywiście w ostateczności wtedy jeszcze w literaturze polskiej stać się nie mogło. Niepodległość sama z siebie nie rozwiązała wówczas zasadniczych problemów i nie usuwała konfliktów społecznych w zapóźnionym cywilizacyjnie kraju, a przyniosła też i nowe…
W wolnej ojczyźnie po I wojnie światowej pozostał nadal, jak pisał w swym znanym wierszu Władysław Broniewski, dotąd niewyrównany „rachunek krzywd”. Wobec których pisarz polski, nawet ten najbardziej – dodajmy – awangardowy i zbuntowany przeciw tradycyjnym powinnościom i serwitutom społeczno-narodowym (jak Stanisław Ignacy Witkiewicz, Witold Gombrowicz czy Bruno Schulz), nie mógł przejść obojętnie, nie wykonawszy bodaj nawet mniej lub bardziej symbolicznego gestu. Choćby był to tylko najzwyczajniejszy gest językowej przekory! Cóż dopiero mówić o pisarzach prezentujących klasycznie wielkie wyczulenie na problematykę narodową i społeczną, takich jak Juliusz Kaden-Bandrowski czy Stefan Żeromski.
Tak boleśnie ironicznie została ukazana Kadenowa „radość z odzyskanego śmietnika” problemów z całego obszernego katalogu przywar narodowych, widoczna między innymi w jego ostrych ekspresjonistycznie społecznikowskich Czarnych skrzydłach czy w postawie i zapędach dyktatorskich bohatera innej jego powieści politycznej Generał Barcz. Znalazła ona swoje symboliczne dopełnienie w geście Cezarego Baryki, hamletyzującego bohatera Przedwiośnia, przyłączającego się na koniec – w stanie wielkiego zatroskania o kraj ojczysty – do buntowniczego marszu robotników na Belweder. Dziś najciekawsza byłaby odpowiedź na pytanie, czy obecną literaturę polską stać dziś na nowe Przedwiośnie? Które nota bene po blisko stuleciu od powstania nabrało nowych nieoczekiwanych znaczeń.
Odpowiedź jest jednak niemożliwa bez skrótowego, chociażby zarysowania sytuacji i pułapek, w jakie uwikłali się pisarze i cała niemal literatura polska po II wojnie światowej, zwłaszcza po 1949 r. Obecnie mało kto chce np. pamiętać (a jeszcze mniej mówić i pisać o tym), że w końcu lat czterdziestych znaczna część inteligencji polskiej, w tym większość pisarzy żyjących w kraju, uległa z własnej nieprzymuszonej woli urokowi nowej oficjalnej ideologii. Temu, jak je nazwał Czesław Miłosz, „ukąszeniu heglowskiemu”. Tej pokusie – jakże skądinąd zrozumiałej po latach okrutnie wyniszczających tkankę narodową wojny i okupacji – odgrywania roli piewców świetlanej przyszłości nowego powojennego świata. Wielu pisarzy przyjęło z satysfakcją wyznaczane im przez nowe władze polityczne role „inżynierów dusz ludzkich”. Skołatanych aż nadto zamętem podziałów polityczno-ideologicznych w sytuacji powstałej po nowym i nieoczekiwanym rozdaniu historycznych kart. Włodzimierz Maciąg pisał w książce Literatura Polski Ludowej 1944–1964 (wyd. 1966): „Odrębność jej od formacji poprzedzającej rysuje się bardzo wyraźnie – nie tylko w rezultacie naturalnej ewolucji; katastrofa biologiczna i cywilizacyjna, jaką stała się dla Polaków okupacja Niemiec hitlerowskich, zwycięstwo Armii Czerwonej, objęcie władzy przez lewicę, rewolucyjne reformy społeczne przeprowadzone w latach 1944–45 na ziemiach objętych nowymi granicami państwowymi – stanowiły fakty początkowe, zapowiadające strukturalne przeobrażanie się narodu polskiego, w jego układzie klasowym, w jego myśleniu, w jego poziomie cywilizacyjnym i jego ideowych konfliktach”.
W tej nowej sytuacji, czyli dominacji od 1949 r. doktryny tzw. realizmu socjalistycznego w sztuce (nazywanej w skrótowym przekąsie „socrealizmem”), pisarz polski stał się nagle figurą niesłychanie ważną, potrzebną, docenianą i ponad stan „dopieszczaną” przez władzę. Posypały się wysokie nakłady książek, nagrody oraz inne splendory – wyznaczniki jego pisarskiej pozycji. A że wielkich dzieł jakoś brakowało, nie miało istotniejszego znaczenia. Najmarniejszy „produkcyjniak” mógł być zawsze wywindowany na najwyższe pozycje przez ówczesną rozbudowaną machinę propagandową. Warto może gwoli sprawiedliwości dodać, że nie wszystkie pisane i wydawane wtedy utwory literackie należy bezrefleksyjnie potępiać w czambuł i odsyłać do lamusa. Zwłaszcza te, które wyszły np. spod piór pisarzy startujących jeszcze przed wojną.
Generalnie jednak „zwycięstwo” i osobiste satysfakcje wielu pisarzy (zwanych socrealistami) obracało się w klęskę literatury. Adolf Rudnicki, zresztą jeden z beneficjentów ówczesnej sytuacji miał odwagę mówić o tym wprost i autokrytycznie po wielu latach, w swym wspomnieniowym Krakowskim Przedmieściu pełnym deserów (wyd. 1986).
Strąceni z piedestału
Nie po raz pierwszy i nie ostatni – jak się to miało okazać jeszcze parokrotnie – polityczne uwikłanie literatury i literatów fatalnie odbiło się na wiarygodności oraz czytelniczym prestiżu dzieł i ich twórców. Po przełomowym październiku 1956 r. wielu z wywindowanych poprzednio na piedestał próbowało – tyle że teraz á rebours – utrzymać swe pozycje. Bezskutecznie na ogół, bo w owym symbolicznym i nowym „płaszczu Konrada”, szytym teraz na miarę nowej rewindykacyjnej postawy, nie było prawie niczego. „Pisarskie szuflady okazały się puste” – jak pisał wtedy Artur Sandauer w szkicach Bez taryfy ulgowej.
Ten długi okres po przełomowym październiku 1956, trwający niemal do końca lat siedemdziesiątych okazał się w sumie jednak dla literatury polskiej bardzo ważny i „tłusty” – w przeciwieństwie do znacznie już pod tym względem chudszych lat osiemdziesiątych i późniejszych. Początkowo wydawało się, że życie literackie w Polsce poszło w stronę niemal całkowicie zwyczajną (co wcale nie znaczy, że bezproblemową politycznie czy cenzuralnie, ale to temat osobny). Wydawało się, że zawsze już będzie mniej więcej tak, jak w innych normalnych krajach europejskich, gdzie „wiosna wiosnę znaczy…”.
Znani pisarze z przedwojennych jeszcze generacji wszystkich orientacji ideowych i politycznych wrócili w latach odwilży do swych wcześniejszych poetyk i zainteresowań literackich. Między innymi Leopold Staff, Zofia Nałkowska, Jerzy Szaniawski, Roman Brandstaetter, Leon Kruczkowski, Julian Przyboś, Artur Maria Swinarski, Ludwik Hieronim Morsztyn, Helena Boguszewska, Tadeusz Breza, Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Parandowski, Maria Dąbrowska, Czesław Miłosz, Jerzy Andrzejewski, Zofia Kossak-Szczucka, Jerzy Zawieyski, Kazimierz Truchanowski, Maria Kuncewiczowa, Stefan Otwinowski, Marian Promiński, Lucjan Rudnicki, Adolf Rudnicki, Igor Newerly, Hanna Malewska, Michał Rusinek.
Także niedawni debiutanci literaccy pisali teraz swoje najlepsze utwory. W kraju byli to: Stanisław Dygat, Marian Brandys, Andrzej Braun, Roman Bratny, Leopold Buczkowski, Kornel Filipowicz, Witold Zalewski, Wilhelm Mach, Stanisław Lem, Stefan Otwinowski, Henryk Worcell, Wojciech Żukrowski, Julian Stryjkowski, Jan Józef Szczepański, Igor Newerly, Bohdan Czeszko, Jacek Bocheński, Tadeusz Konwicki, Sławomir Mrożek i wielu innych. Pojawiły się też na literackiej scenie nowe generacje pisarskie – na czele z tzw. pokoleniem „Współczesności” oraz następni – autorzy urodzeni w latach trzydziestych i późniejszych: Zbigniew Herbert, Marek Hłasko, Włodzimierz Odojewski, Stanisław Grochowiak, Władysław Lech Terlecki, Janusz Krasiński, Eugeniusz Kabatc, Stanisław Stanuch, Ryszard Kapuściński, Marek Nowakowski, Edward Stachura, Wiesław Myśliwski, Janusz Głowacki, Marian Pilot, Andrzej Żuławski, Zbigniew Żakiewicz, Stefan Chwin, Stanisław Srokowski, Edward Redliński, Józef Łoziński, Eustachy Rylski, Krystyna Kofta, Michał Jagiełło, Bohdan Zadura, Tadeusz Siejak i młodsi.
Obywatelsko-społeczny i narodowy ciężar obowiązków, mało raczej w tej skali znany „normalnym” literaturom zachodnim, w literaturze polskiej pozostał oczywiście jako nadal jeden z jej konstytutywnych składników. Teraz jednak pisarz został w znacznym stopniu zwolniony (uwolniony) z narzucanych odgórnie wymagań ideowych, niechcianych serwitutów, ostrych nacisków władz politycznych. Co nie znaczy, że ich nie było… Jednakże literatura polska okresu powojennego czterdziestoparolecia, mimo wszystkich realnie dzielących jej twórców różnic światopoglądowych i politycznych, barier pokoleniowych czy artystycznej wartości ich dorobku, po pierwsze istnieje. Na dodatek może się poszczycić całkiem niebagatelnym dorobkiem. To nie dla wszystkich zacietrzewionych „znawców” przedmiotu i teoretyków „czarnych dziur” było i jest oczywiste). Po wtóre, należą do niej utwory wszystkich pisarzy piszących po polsku, niezależnie od tego, do czego zdarzyło się im przynależeć organizacyjnie, jakie wyznawać poglądy polityczne i literackie oraz gdzie mieszkać (w Kołobrzegu, Lublinie, Warszawie czy w Londynie albo i w samym Nowym Jorku)! Pojawiały się wówczas – wbrew potocznie obowiązującym dziś obiegowym i steoretypowym opiniom – nowe i znaczące wiele do dziś w literaturze polskiej dzieła. Powstające często pod wpływem ożywiających je prądów XX-wiecznej nowatorskiej literatury światowej (udostępnianej już w pełni czytelnikowi polskiemu w licznych i znakomitych przekładach). Powstawały i ujawniły się wtedy bardzo różnorodne artystycznie i ideowo prądy, nurty, tendencje i zjawiska literackie. Na przykład w prozie.
Literatura o tematyce rozliczeń z poprzednią epoką, pochodząca z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych (Jerzy Andrzejewski, Julian Stryjkowski, Adam Ważyk, Wiktor Woroszylski). Zawsze ważny u nas i bogaty w dokonania nurt prozy historycznej, tworzonej przez pisarzy kilku kolejnych pokoleń (Teodor Parnicki, Władysław Jan Grabski, Jan Dobraczyński, Antoni Gołubiew, Hanna Malewska, Jadwiga Żylińska, Karol Bunsch, Marian Brandys, Jacek Bocheński, Ewa Nowacka, Ryszard Kurylczyk). Także literatura psychologiczno-obyczajowa, dotycząca egzystencjalnych konfliktów codzienności, konfrontacji postaw moralnych w nowej rzeczywistości społecznej (Henryk Worcell, Wilhelm Mach, Leopold Tyrmand, Eugeniusz Kabatc). Rodząca się na nowo beletrystyka spod znaku, nazywanego tak przez Henryka Berezę, „nurtu chłopskiego” (Jan Wiktor, Stanisław Piętak, Julian Kawalec, Tadeusz Nowak, Wiesław Myśliwski, Marian Pilot). Proza przywołująca czasy okupacyjnego i wojennego (w tym i obozowego) przetrwania, a także późniejszych konfliktów postaw moralnych (Seweryna Szmaglewska, Michał Rusinek, Jerzy Putrament, Jerzy Broszkiewicz, Bohdan Czeszko, Józef Hen, Roman Bratny, Zofia Posmysz, Witold Zalewski, Andrzej Kuśniewicz). Powstały wtedy różnorodne odmiany eksperymentalnych i awangardowych poszukiwań (Leopold Buczkowski, Kazimierz Truchanowski, Jan Drzeżdżon, Donat Kirsch). Czy wreszcie tak specyficzny dla literatury polskiej nurt satyryczno-groteskowego widzenia świata (Stanisław Zieliński, Michał Choromański, Sławomir Mrożek, Janusz Głowacki).
W poezji ówczesnej mieliśmy wtedy do czynienia z prawdziwym „boomem”. Dość przywołać takie nazwiska jak Czesław Miłosz, Tadeusz Różewicz, Anna Świrszczyńska, Julia Hartwig, Anna Kamieńska, Zbigniew Bieńkowski, Zbigniew Herbert, Jerzy Zagórski, Aleksander Rymkiewicz, Jan Bolesław Ożóg, Miron Białoszewski, Tymoteusz Karpowicz, Jerzy Harasymowicz, Tadeusz Nowak, Stanisław Grochowiak, Jarosław Marek Rymkiewicz, Ernest Bryll czy przedstawiciele pokolenia „Orientacji” – Jerzy Górzański, Krzysztof Karasek, Maciej Z. Bordowicz, Zbigniew Jerzyna, Krzysztof Gąsiorowski, Andrzej K. Waśkiewicz; przedstawiciele grupy poetyckiej „Teraz” – Stanisław Barańczak, Julian Kornhauser, Adam Zagajewski. A także liczni przedstawiciele kilku innych nurtów literackich nowych roczników.
Przyjdzie bieda i wyrówna
Tego niemałego przecież, bogatego gatunkowo i różnorodnego problemowo literackiego dorobku z tych kilku powojennych dekad (literatury polskiej z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych) nie przekreśli nic i nikt. Widać to szczególnie teraz po upływie lat dziewięćdziesiątych, znacznie mniej łaskawych dla pisarzy i literatury. Żadne tam publicystyczno-propagandowe gadanie o jakichś „czarnych dziurach”, żaden ukaz polityczny czy uchwała jakiegokolwiek, najbardziej nawet szacownego, gremium. Pisał o tym m.in. Piotr Kuncewicz w swym pięcioksięgu Agonia i nadzieja (wyd. 1993–1994). Pisarze polscy okresu powojennego, z wyjątkiem może owych kilku socrealistycznych lat 1949–1955, byli znowu autentycznie czytani oraz potrzebni. Tym razem jednak potrzebni przede wszystkim czytelnikom. Przypomnijmy sobie majowe kiermasze książek czy długie kolejki po książki (także i tomy wierszy, prozy, reportaży pióra wielu polskich autorów) przed kawiarenkami PIW czy Czytelnika. A to chyba najlepszy z możliwych dla literatury układów. Jednakże – co warto podkreślić – po okresie stanu wojennego znaczna część polskich pisarzy wdała się w nowego typu „romans z polityką”, czasami ostry i nieskrywany specjalnie. Jedni wchodzili w układy z oficjalnym obozem rządzącym, drudzy – wręcz przeciwnie, z ówczesną solidarnościową opozycją polityczną.
Dla jednych i drugich, nie mówiąc już o samej literaturze, skończyło się to raczej fatalnie. Owych dzieł wybitnych niespecjalnie wiele wtedy przybyło, co teraz przyznają otwarcie przedstawiciele obu stron. Obowiązywały – i tu i tam – polityczne i pozaliterackie w konsekwencji kryteria ocen. A co najtragiczniejsze – polityczne uwikłania literatury i literatów odbiły się fatalnie na wiarygodności i prestiżu u czytelników.
Tym bardziej, że począwszy od lat dziewięćdziesiątych, doszło nawet do tego, że tylko naprawdę nieliczni z piszących obecnie autorów tekstów poetyckich czy prozatorskich mogą dziś mieć szansę na wznowienia swojego dorobku. I tylko niewielką nadzieję na publikację książkową swojej nowej twórczości i jej rzetelne omówienia (a gdzie dziś ta dawna, dziś kompletnie nieobecna prasa literacka?)! Polska literatura współczesna po 1989 r. w warunkach wolnego rynku wydawniczego stała się dla wydawców (będących kiedyś pod presją czytelników i ich dobrych gustów), towarem wręcz niechcianym! Nowe zaś władze państwowe i polityczne, pełne wyniosłego zadufania oraz désinteréssment wobec problemów kultury, pozostawiły pisarzy (i pozostawiają nadal) samym sobie. Ta nowa sytuacja stała się dla wielu twórców prawdziwym szokiem. Radzą sobie jakoś tylko ci, których książki są nagradzane w kraju lub wznawiane czy tłumaczone za granicą (np. noblistka Olga Tokarczuk). Albo też ci, którzy z owych dawnych „inżynierów dusz” umieli przekształcić się w zwyczajnych producentów – „wyrobników pióra”, dostarczycieli tekstów pokupnych i strawnych dla skomercjalizowanych wydawnictw czy nowych mass mediów (film, telewizja, teraz platformy streamingowe), producentów sensacji/erotyki, wydawanych najczęściej nadal i najchętniej pod anglosaskimi pseudonimami.
Istniejące dziś dwie organizacje pisarskie powstałe w stanie wojennym: Związek Literatów Polskich (ZLP) i opozycyjne wobec dawnej „reżimowej” władzy Stowarzyszenie Pisarzy Polskich (SPP), jadą obecnie na tym samym wózku. Ciągnie go zwykła, wcale nie metaforyczna, pisarska bieda, która jak ów przysłowiowy walec z piosenki Wojciecha Młynarskiego – „przyszła i wyrównała”. Ile w tym winy w postaci zaniechań ze strony władz kulturalnych państwa po roku 1989, a ile sytuacji odchodzenia od słowa drukowanego w stronę nowych, konkurencyjnych mediów i cywilizacyjnej technologicznej zmiany tego całego, jak mówią socjologowie, tradycyjnego „paradygmatu kulturowego”?
Na to istotnie zasadne pytanie: czy i komu jest dziś potrzebny pisarz w Polsce – nie ma jeszcze nadal jasnej odpowiedzi. Jak na razie wydaje się, że niespecjalnie zależy na nim komukolwiek. Ani wydawcom, bo nie jest to dla nich „towar” szczególnie ważący w ich komercyjnym bilansie ekonomicznym, decydującym obecnie o ich „być albo nie być”. Ani politykom (ciekawe, na jak długo?). Choć może i na szczęście, gdy pamięta się o tych „nadopiekuńczych” socrealistyczno-propagandowych praktykach i zainteresowaniach władz państwowych z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych, czy nawet potem z lat osiemdziesiątych. Ani także dla większości zwyczajnych konsumentów dóbr kultury, pozostających pod przemożnym wpływem producentów środków przekazu agresywnej kultury masowej… – co zarazem najgorsze w tej sytuacji.
Wydaje się jednak, że odpowiedź wyłaniała się już w początkach XXI wieku. I brzmi ona przeraźliwie banalnie – pisarz staje się powoli, ale jednak, coraz bardziej potrzebny przede wszystkim tym, którzy poszukują w literaturze czegoś więcej, niż samego tylko czystego i pragmatycznie rozumianego, nowego „interesu” politycznego, ideologicznego czy merkantylnego. Czy literaturze polskiej (jej części przynajmniej) uda się z tego wywikłać kiedyś ostatecznie? Rysuje się tu nawet dość wyraźnie coś w rodzaju czytelniczej presji społecznej, kulturowego dopingu międzynarodowej twórczej rywalizacji… Czy i jak wpłynie to na rozwój, pozycję i sytuację literatury polskiej? Przekonamy się wówczas, gdy dokona się w większym niż obecnie stopniu (wierzę w to!), także i sam proces opadania zainteresowania blichtrem i tandetą z kręgu wszechobecnej kultury masowej (nie tylko amerykańskiej i nie tylko w literaturze tam mocno obecnej). I kiedy okaże się (a co, pomarzyć nie można – zwłaszcza iż są już pierwsze i wcale niemałe tego oznaki), że nie na próżno tęskniliśmy wszyscy za literaturą nowoczesną, artystycznie i poznawczo atrakcyjną, polifonicznie wielogłosową, otwartą na świat, odporną na pułapki komercji i doraźnej polityki, niezafałszowaną żadnymi pozaliterackimi względami…
Być może znajdzie się tu też wkrótce miejsce nie tylko na nowe Przedwiośnie.
Esej ukazał się w numerze 6/2023 „Res Humana”, listopad-grudzień 2023 r.