logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński

Józef Rurawski, Tadeusz Dołęga-Mostowicz, Jarosław Górski i ja…

Janusz TERMER | 2 czerwca 2024
Fragment okładki książki

Przypominając postać i literacki dorobek Tadeusza Dołęgi-Mostowicza z okazji wydanej  niedawno, ciekawej z wielu względów, książki Jarosława Górskiego Parweniusz z rodowodem. Biografia Tadeusza Dołęgi-Mostowicza (Iskry) nie sposób – w tym szczególnym przypadku – nie postawić na pierwszym miejscu tytułu niniejszego tekstu nazwiska profesora Józefa Rurawskiego (zmarłego w 2023 roku w wieku 94 lat!). Nie bez kozery oczywiście. Ale będzie tu mowa także, poza samym Dołęgą-Mostowiczem, trochę i o książce Jarosława Górskiego. No i co nieco „po Gombrowiczowsku”, ha, ha, excusez-moi pro domo sua, czyli o sobie samym też!

Oto bowiem z późniejszym profesorem nauk humanistycznych Józefem Rurawskim poznaliśmy się, gdy był jeszcze „prostym magistrem”, a ja wtedy dopiero – w dwa lata po Październiku 56 – na pierwszym roku warszawskiej polonistyki. Prowadził tam z naszą grupką studencką cotygodniowe zajęcia, tzw. ćwiczenia z interpretacji dzieła literackiego (czy jakoś tak to się zwało). I to jak prowadził! Przede wszystkim imponował nastoletnim żółtodziobom swobodą i śmiałością niekonwencjonalnych sądów – wielością bulwersujących nas opinii (nie tylko zresztą literackich). A także i licznymi odwołaniami, odważnymi nawiązaniami do modnych wówczas, szeroko omawianych i dyskutowanych w prasie literackiej „rozliczeniowych” nowościach prozy polskiej i światowej.

Trwał wtedy jeszcze w kulturze polskiej ów wielce krytyczny wobec nieodległej przeszłości wyraźnie ożywczy czas odwilży politycznej. Nadrabiane były wieloletnie zaniedbania kulturowe, wobec Zachodu, ale – pamiętać warto – także i Wschodu… Drobny przykład – oto do dyskusji o Upadku Alberta Camusa J.R. zalecił nam lekturę Wzlotu Jarosława Iwaszkiewicza, opowiadania trudno dostępnego, znanego wtedy tylko z druku w „Twórczości”. Był to swoisty rodzaj zakamuflowanej literackiej polemiki Iwaszkiewicza z francuskimi egzystencjalistami (polecam ją i ja – teraz). Zaskakiwał takimi wiadomościami nas, przyzwyczajonych do szkolnych, piłowato-solennych, tradycyjnych polonocentrycznych „rozbiorów” i „analiz” literackich. Bywał też zarazem i bezlitośnie krytyczny wobec niektórych nowych, często snobistycznie modnych tonów, pojawiających się w dyskusjach publicznych w ówczesnej prasie. Kupował nas, żółtodziobów, wieloma rzucanymi jakby od niechcenia uwagami oraz niekonwencjonalnymi odczytywaniami ukrytych znaczeń tekstów literackich, zaskakiwał, ale i potrafił też na niektóre z nich nas zręcznie „podprowadzać” (niczym ktoś z owej dobrej starej sokratejskiej szkoły), byśmy przyjęli je za swoje…

Wiedzieliśmy nadto, że znał osobiście wielu rówieśnych sobie pisarzy z „pokolenia Współczesności” i namawiał nas do czytania ich debiutanckich książek. Napisałem nawet pod jego wpływem pracę semestralną o debiutanckiej powieści jednej z dobrze się wówczas zapowiadających prozaiczek tego pokolenia – Magdzie Lei, o której niestety, jak i wielu innych postaci z tej generacji – wkrótce słuch wszelki nie wiedzieć czemu szybko ginął. Acz wiele przetrwało tę bezlitosną próbę czasu. Dziś przecież trudno sobie wyobrazić naszą rzeczywistość literacką bez debiutujących wtedy pisarzy, choćby Stanisława Grochowiaka, Ernesta Brylla, Władysława Lecha Terleckiego, Eugeniusza Kabatca, Marka Nowakowskiego czy Ireneusza Iredyńskiego…

Józef Rurawski należał do raczej rzadkiego grona tych wykładowców, co to chętnie się zaprzyjaźniali ze swoimi (wybranymi) student(k)ami, i podtrzymywali te oficjalne uniwersyteckie zajęcia i kontakty na gruncie na poły prywatnym. Z podobnym „przypadkiem” miałem do czynienia wówczas raz tylko jeszcze, gdy w parę lat później byłem uczestnikiem seminarium filozoficznego prof. Bronisława Baczki, autora nieznanego nam jeszcze wtedy dzieła Samotność i wspólnota, który to zbierał i zapraszał naszą małą grupkę z różnych zresztą lat studiów i wydziałów UW, nie do sali wykładowej, a do słynnej skądinąd kawiarni Bristol i próbował dawać nam „szkołę” prawdziwie krytycznego myślenia o rzeczywistości (nim wyjechał z Polski do Francji w marcu 1968 r.).

Tak się też złożyło, że na owym pierwszym roku polonistyki mieliśmy w swym gronie pewną koleżankę – Ewę, wnuczkę jednej ze znanych w naszej historii najnowszej postaci, dysponującą w pobliżu UW, bo na ul. Karowej, nadającym się do koleżeńskich spotkań mieszkankiem. A było ono w tej słynnej warszawskiej kamienicy, w której mieszkali ówcześni wielcy ze świata kultury i nauki, jak prezes Polskiej Akademii Nauk prof. Tadeusz Kotarbiński (widziałem, jak chodził szybko i swobodnie po marmurowych schodach, nie korzystając programowo z windy). Z tej lokalowej „mety”, owszem, korzystaliśmy nader chętnie z wielu powodów, choćby dlatego np., że dla stołówkowych głodomorów znalazło się tam zawsze jakieś małe co nieco do herbatki (lub innego płynu). A nadto ojciec Ewy – ambasador w jednym z ościennych krajów – miał swoje, inne „mieszkanko” w Alei Róż, gdzie pod jego nieobecność również odbywały się niekiedy nasze studenckie „posiady”. Do czasu. Oto pewnego razu zajechał przed ten dom potężny samochód osobowy radzieckiej marki Czajka, którego dysponent – wbrew naszym oczekiwaniom – okazał się całkiem „ludzkim paniskiem”, chwilę z nami konwencjonalnie pogawędził, zapytał nawet o postępy w nauce. Zarządził jednak szybkie rozwiezienie po domach „gości córki” ową Czajką z kierowcą (nie wiem tylko, jak skończyło się potem sprawdzanie zawartości barku w owym monstrualnie przestronnym pojeździe…).

Ówczesny magister Józef Rurawski stał się dla nas wkrótce po prostu Józkiem, co jemu ujmy specjalnej chyba nie przynosiło, skoro sam to zaproponował, a nam dodawało skrzydeł oraz dyskusyjnego wigoru. Nosił on, myślę, iż wiedział o tym doskonale, sympatyczną ksywę – Motorek, co wedle polonistycznej legendy miało swoje źródło w zdarzeniu z pewnego studenckiego obozu naukowego na Mazurach, gdy wieziony motocyklem na tylnym siedzeniu przez słynnego językoznawcę prof. Witolda Doroszewskiego, wypadł na jakimś wykrocie i biegł za nim bezradnie… Na kolejnych latach polonistyki mieliśmy już wprawdzie innych wykładowców, specjalistów od różnych epok i problemów, ale o nim pamiętaliśmy długo. Mimo iż On parokrotnie, pod wpływem rozmaitych wydarzeń natury politycznej, a i osobistej zapewne też, zmieniał uczelnie krajowe, wędrował po Polsce, by osiąść na dłużej w Kieleckiej uniwersyteckiej uczelni im. Jana Kochanowskiego. Pracował też jako polonista za granicą (m.in. Uniwersytet w Lipsku). Przechodził rozmaite etapy perypetii zawodowych i twórczych, ale nasza przyjacielska znajomość przetrwała długie lata, choć bywały i takie dziesięciolecia, że nie widywaliśmy się „na żywo”, a jedynie poprzez pośrednictwo, by tak rzec, książkowe. Gdy redagowałem w latach 80. miesięcznik „Nowe Książki”, zaprosiłem go do współpracy recenzenckiej – z obopólnym zadowoleniem przyjętej. Dostawałem też prywatnie od niego nowe jego książki z sympatycznymi dedykacjami, jak choćby nowatorską rzecz w naszej publicystyce literackiej, bo poświęconą tematyce uważanej przez pewnych „poważnych” badaczy literatury za mało znaczącą, ba, wręcz „niepoważną”. A mianowicie niewielką książeczkę zatytułowaną Wódko, wódeczko… Motyw alkoholu we współczesnej prozie polskiej (z 2001 roku). Sam przyznasz, Drogi Czytelniku, że sprawa ta nigdy u nas nie była błaha, choć oficjalnie pomijana w badaniach polonistycznych. Właściwie to do dziś…

No i oczywiście dostałem także m.in. i jego monografię literacką – Tadeusz Dołęga-Mostowicz, z roku 1987. Pierwsza to w rodzimej krytyce literackiej próba opracowania poświęconego jednemu z najbardziej popularnych autorów polskich. Pisarzowi uchodzącemu do dziś w oczach wielu krytyków, rzadziej samych czytelników, za „pierwszorzędnego drugorzędnego” (jak mawiał Witold Gombrowicz). Autora owych licznych, pisanych dla zarobku („ja nie piszę, ja zarabiam” – mówił kokieteryjnie sam Dołęga w jakimś wywiadzie prasowym), poczytnych jak wiadomo niepomiernie, sensacyjnych „powieścideł” (jak je określali współcześni mu krytycy, między innymi i w latach 30. ubiegłego wieku także i sam Kazimierz Wyka). Te i inne, liczne i na ogół niepochlebne opinie o autorze Kariery Nikodema Dyzmy, Znachora czy Prokurator Alicja Horn, tak absolutnie rozbieżne z opiniami uwielbiających go gremialnie „zwykłych” czytelników (szczególnie czytelniczek) tworzone były jeszcze w międzywojennym dwudziestoleciu. W czasie, gdy był on u progu niebywałej wręcz kariery najbardziej poczytnego i – chyba można to śmiało powiedzieć i dzisiaj – najczęściej wydawanego, najczęściej ekranizowanego, najlepiej zarabiającego pisarza polskiego tamtej epoki! Tego to już było o „wiele za wiele” dla tamtejszej opinii literackiej, zwłaszcza „szanujących się” krytyków literackich i także, co ciekawe, filmowych. Literatura popularna – obyczajowo-psychologiczna, sensacyjno-kryminalna i wszelka inna nieodwołująca się do owego podniosłego i tragicznego narodowego toposu „scenicznego gestu poety” – nie miała tutaj żadnych szans. Nie tylko na dobre i życzliwe, ale i na jakiekolwiek przyjęcie w poważnej prasie kulturalnej, łącznie z tak opiniotwórczymi wtedy w tym zakresie „Wiadomościami Literackimi”! Był wtedy, w międzywojniu, właściwie tylko jeden krytyk literacki, którego interesował problem literatury popularnej, jej znaczenia i wpływu na opinię i wyobraźnię potoczną. Chodzi o Stanisława Baczyńskiego (tak, tak, ojca poety Krzysztofa Kamila B.), który próbował coś w tej materii zmienić (był autorem nowatorskich na naszym gruncie rozpraw krytycznych o popularnej prozie detektywistycznej, w tym książki Powieść kryminalna z 1932 r.). Acz było to przysłowiowe wołanie na puszczy…

W recenzjach prasowych pisanych po wydaniu przywoływanej tutaj „monografii biograficznej” pióra Jarosława Górskiego uchodzi ona niezupełnie przecież słusznie za pierwszą poświęconą Dołędze-Mostowiczowi. Owszem: pierwszą tak pełną – zgoda, na pewno, bo Józef Rurawski nie miał przed blisko czterdziestu laty (!) możliwości dostępu do wielu zapisanych czy innych świadectw, źródeł i dokumentów, do wielu mało lub wcale nieznanych faktów z jego niedługiego wprawdzie, ale tak dramatycznie pokomplikowanego, zakończonego we wrześniu 1939 żywota (m.in. pisał o tym przed laty pochodzący z Podola prozaik Stanisław Srokowski w swej powieści dokumentalnej Ukraiński kochanek). A które to fakty udało się teraz jego następcy zebrać, opracować i na nowo skomentować. Co zresztą Jarosław Górski lojalnie podkreśla i za co sam swemu poprzednikowi dziękuje.

Kilkusetstronicowe, ogromnie ciekawie skrojone na kanwie wielu rozmaitych materii – biograficznych, historycznych, socjologicznych czy psychologicznych dociekań – ważne poznawczo dzieło Jarosława Górskiego „czyta się” jak, nie przymierzając, którąś najbardziej sensacyjną z sensacyjnych powieści samego Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Nie mam zamiaru wdawania się w szczegóły i niuanse tej fascynującej opowieści o niezwykłym życiu i karierze literackiej jego pisarskiego fenomenu i tajemnic autorskich pisarza, którego sława „czytelnicza” przetrwała bez uszczerbku te długie dziesięciolecia minione od jego śmierci wraz z jego najlepszymi utworami, z nieśmiertelną powieścią, niedocenianą nawet kiedyś jako brawurowy pisarski fresk rzucający tyle długo niedostrzeganego światła na rzeczywistość polską w ogóle, a nie samą tylko Polskę międzywojnia – Karierą Nikodema Dyzmy na czele.

Dodam tylko, że mam jedną tylko drobną uwagę edytorską. Oto Jarosław Górski posługuje się tutaj z lubością, ale i wielkim wyczuciem wagi świadectw dokumentalnych i znawstwem przedmiotu, bardzo licznymi i niekiedy długimi niebywale, choć dodam od razu ważnymi i „smacznymi” cytatami, zamiast omówieniami czy mało na ogół strawnymi streszczeniami. Fundując w ten sposób całą tę swoistą „opowieść biograficzną”, podając nam w gruncie rzeczy „surowy” materiał, jako mówiący sam za siebie, dostarczając czytelnikowi wiele arcyciekawych wiadomości i materiałów do samodzielnych przemyśleń. Mnie to bardzo przypadło do gustu. A przypadłoby bardziej jeszcze, gdyby edytor cytaty owe wyróżnić zechciał w jakiś jasny i czytelny sposób: krojem czcionki, chociażby np. kursywą, gdyż tenże czytelnik może się czasami w tej obfitości pogubić, jak i mnie się to przydarzyło parokroć…

I już naprawdę na koniec. Nie mogę się bowiem oprzeć temu, by w tym miejscu nie zacytować in extenso i z aprobatą kilku ostatnich bardzo osobistych zdań-wyznań autorskich z tej książki, będących zarazem na wpół żartobliwym „wyznaniem wiary badawczej”, i zarazem wykładnikiem najlepszym biograficznej „metody” pisarskiej Jarosława Górskiego: „Nie wiem, czy każdy autor biografii zaczyna lubić swojego bohatera, łapię się na tym, że większość wątpliwości rozstrzygam na jego korzyć, a w konfliktach, o których piszę, staję odruchowo po jego stronie. Ale ja swojego właśnie w taki sposób polubiłem. Nie był mi nigdy Dołęga-Mostowicz bliski ideowo, obcy jest mi jego system wartości, nie aspiruję do stylu życia, nawet osobiste upodobania: myślistwo uważam za barbarzyństwo, krawatów nie noszę, nigdy w życiu nie usiadłem za kierownicą samochodu, nie wiem, czy bardziej cierpiałbym z nudów, grając przez całą noc w brydża, czy przerzucając się dowcipami i kalamburami w gronie polskich literatów. A jednak swojego bohatera polubiłem jako człowieka, który wolał ludzi lubić niż nie lubić, który był ich ciekaw. Który kibicował aspiracjom żywych ludzi podobnie jak aspiracjom swoich bohaterów. I który, choć był skończonym snobem, kochał blichtr i wysoko cenił towarzystwo możnych tego świata, wolał ostatnie dni lata 1939 roku spędzić w strażnicy w Kutach i wśród żołnierzy i mieszkańców miasteczka niż w Wyżnicy po rumuńskiej stronie w towarzystwie pana prezydenta, naczelnego wodza, pana premiera, wśród niezliczonych ministrów i generałów”.

Felieton ukazał się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.

TAGI

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE ARTYKUŁY

  • ZAPRASZAMY TEŻ DO PISANIA!

    Napisz własny krótki komentarz, tekst na stronę internetową lub dłuższy artykuł
    Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.