logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński

Izrael i Palestyna: po drugiej stronie lustra

Juliusz GOJŁO | 4 października 2024
Grafika: archiwum "Res Humana"

Na kilka miesięcy przed atakiem Hamasu na Izrael tysiące Izraelczyków wyległo na ulice, protestując przeciwko zakusom zawłaszczenia przez rząd kontroli nad systemem sądowniczym państwa. Skala protestu i wytrwałość protestujących były komentowane z podziwem jako przejaw dojrzałości izraelskiego społeczeństwa obywatelskiego, zdeterminowanego, by stanąć w obronie demokracji. Ten krzepiący obraz, choć prawdziwy, jest jednak wycinkiem znacznie większej i skomplikowanej całości. Jak najbardziej słuszny zryw obywatelski w obronie demokracji nie dotyczył bowiem tylko obywateli Izraela, ale też tych, którzy jego obywatelami nie są i nie doświadczają dobrodziejstw demokracji, jednak których codzienna egzystencja jest wprost zależna od regulacji ustanowionych przez Państwo Izrael i działań izraelskiej administracji oraz izraelskiej armii.

Dzień 7 października 2023 r. był ponurą weryfikacją tezy o wspólnocie wartości obywateli Izraela i upiornym memento, że nie da się oddzielić walki o wartości demokratyczne z pominięciem politycznych aspiracji Palestyńczyków i ignorowaniem samego ich istnienia. Choć Hamas nie reprezentuje wszystkich Palestyńczyków, nie wszyscy też identyfikują się z jego ideologią, to jednak właśnie ich gniew, frustracja i desperacja stały się podglebiem dla rozwoju islamskiego radykalizmu i – niechby milczącej, a niekiedy nawet nieskrywanej – akceptacji dla działań ekstremistów.

Wielu obserwatorów, zwłaszcza zachodnich, ze zrozumieniem przyjęło zbrojną odpowiedź Izraela. Trudno sobie wyobrazić, by stało się inaczej w obliczu erupcji okrucieństwa, gwałtów i mordowania z zimną krwią bezbronnych ludzi, w tym kobiet i dzieci, oraz uprowadzenia setek zakładników. Oburzenie było tym większe, że sami oprawcy dokumentowali zbrodnie filmikami, które z nieskrywaną satysfakcją rozpowszechniali w mediach społecznościowych. Z biegiem czasu jednak sympatia dla ofiary, jaką w oczach wielu był Izrael, stopniała wobec wizerunku bezdusznego egzekutora operacji karnej w Gazie. Asymetria postrzegania konfliktu zmieniła swój charakter: barbarzyństwo Hamasu, choć nadal bezdyskusyjne, ustąpiło w dyskusjach miejsca zaskoczeniu bezwzględnością Cahalu i dysproporcją użytej siły. Reakcja obronna zmieniła się w ślepy odwet i zemstę, które kłócą się z wizerunkiem „najbardziej humanitarnej armii świata”. Eskalacja przemocy jest przerażająca, podobnie jak zapamiętałość obu stron.
Dlaczego trwający już od dziesięcioleci konflikt wyradza się coraz bardziej w brutalną grę o sumie zero-wej, zwłaszcza wobec bezprecedensowej skali cierpień po obu stronach? Jak do tego doszło i czego naprawdę jesteśmy świadkami?

Tuż po irackiej inwazji na Kuwejt i będącej jej następstwem wojnie przeciwko Saddamowi francuski filozof Jean Baudrillard napisał niewielkich rozmiarów książkę pod prowokacyjnym tytułem Wojny w Zatoce nie było (La Guerre du Golfe n’a pas eu lieu). Skupił się w niej na roli mediów, odbiorze konfliktu doświadczanego przez ludzi za ich pośrednictwem i zdefiniował jego cztery charakterystyki.

– Wojna jako symulacja. Dla Baudrillarda wojna w Zatoce była w większym stopniu medialnym spektaklem niż rzeczywistym konfliktem zbrojnym. Jej obraz został skrojony przez media pod odbiorcę – medialnego konsumenta – przez to stał się bardziej realny niż zbrojne starcia, które miał opisywać. Wojna tym samym stała się czymś niezależnym od rzeczywistego konfliktu, stała się symulacją rzeczywistości. Tak po-wstało symulakrum – odbicie własnego odbicia, kopia z kopii. Tu Baudrillard w praktyce zastosował koncept symulakrów, znany z jego wcześniejszych prac.

– Przejście w nadrzeczywistość. Sposób przedstawienia wojny przez media stworzył nadrzeczywistość (hiperrealność), ponieważ granice między tym, co rzeczywiste a tym, co zobrazowane i przedstawione, zostały zatarte. Wojna była tak intensywnie relacjonowana i manipulowana poprzez narzuconą przez wojsko i przyjętą przez dziennikarzy formułę m.in. tzw. embedded journalists (dziennikarzy przypisanych do oddziałów, których relacje były prewencyjnie ustalane przez wojskowych), że stała się czymś niezależnym od rzeczywistego konfliktu, a mianowicie wydarzeniem medialnym.

– Brak rzeczywistego doświadczenia. Wydarzenie medialne, nierzeczywiste i powielone (symulowane), jest właśnie tym, co zdaniem Baudrillarda większość ludzi konsumuje poprzez media. Wojna dzieje się dla nich jedynie na ekranach telewizorów i z tego tylko powodu ma znaczenie, nie jest zatem doświadczeniem rzeczywistym. Nawet dla tych, których wojna dotyka bezpośrednio, pozostaje ona jedynie ich osobistym doświadczeniem, które nie przebija się w pełni w zalewie medialnych zdarzeń. To prowadzi do pytania, czy wojna, która jest głównie konsumowana jako zbiór obrazów, może być uznana za realną?

– Trudność ze zrozumieniem i oceną współczesnych konfliktów. Współczesne wojny są często prowadzone i przedstawiane w taki sposób, że ich rzeczywisty charakter jest zamaskowany przez medialną narrację i propagandę. Tym samym prawdziwe zrozumienie i ocena konfliktów stają się trudne.

Powyższe rozważania warto przyłożyć do konfliktu na Bliskim Wschodzie.

Próby opisu konfliktu wyłącznie z jednej strony są skazane na porażkę. Natomiast próby ujęcia go poprzez symetrię wybrzmiewają niebezpiecznie dla polskiego ucha obawą, jaką budzi „symetryzm”, czyli zabieg równego obarczania przewinami i odpowiedzialnością obu adwersarzy z pretensją do obiektywizmu. Ale tak być nie musi. O ile konflikt bliskowschodni w całej jego rozciągłości często opisywany jest jako asymetryczny, o tyle motywy i zapatrywania stron zdradzają jednak daleko idącą symetrię narracji i działań. Jest to symetria lustrzanego odbicia lub – gdyby ująć to nieco celniej – symetryczne sprzężenie odbić w przeciwstawnie ustawionych lustrach. Dwa zwierciadła ustawione naprzeciw siebie dają efekt nieskończoności i samonapędzającej się nadrzeczywistości w iście baudrillardowskim duchu. Żaden ruch nie istnieje bez odzwierciedlenia własnego i obcego, żadne odbicie nie może zaistnieć bez drugiego, każde w nieskończony sposób eskaluje w retrospekcji, w natychmiastowej reakcji strony przeciwnej, każde powiela odwołania do własnych racji. Ostatecznie jednak zwielokrotnianie odbić rozmywa pierwotne argumenty, a ich multiplikacja rozmazuje również znaczenie podejmowanych działań. W tym właśnie sensie konflikt stał się wytworem symulacji i stał się symulakrą.

Co istotne przy tym, to już nie same media, jak opisywał Baudrillard, tworzą ową symulację, lecz dramatis personae po obu stronach konfliktu. Główni rozgrywający, czyli premier Benjamin Netanjahu i przywódcy Hamasu, wykluczają możliwość porozumienia i odrzucają podszepty swoich sojuszników i partnerów. Dotyczy to zarówno pokojowych ofert administracji Bidena, jak i zabiegów saudyjskiego następcy tronu. Uczestniczą w samonapędzającej się eskalacji na własne życzenie i taki obraz sprzedają swoim własnym społecznościom oraz światu.

Niechęć Netanjahu do podsuwanych z zewnątrz rozwiązań – tłumaczą życzliwi mu komentatorzy – miałaby wynikać z historycznego uprzedzenia wobec międzynarodowej mediacji, która a priori uznawana jest za niekorzystną dla izraelskich interesów bezpieczeństwa. Odrzucanie zaś negocjacyjnych propozycji przez Hamas miałoby wynikać z fundamentalnej opozycji wobec uznania prawa Izraela do istnienia. Wyjaśnienia te można uznać za zadowalające w pierwszej powszechnie dostrzegalnej i poniekąd oczywistej od-słonie. Warto jednak przejść na drugą stronę lustra, znaleźć się po obu stronach, by za pierwszym odbiciem dostrzec głębszą istotę problemu i zgłębić jego genezę.

Zawziętość, z jaką Netanjahu kontynuuje wojnę, a więc de facto nakręcanie spirali przemocy po obu stronach, jest ucieczką do przodu przed problemami prawnymi, z jakimi musiałby się zmierzyć wobec oskarżeń o korupcję. W tym sensie atak Hamasu był dla niego błogosławieństwem, korzystnym zrządzeniem losu. Czego nie zdołał osiągnąć, hamowany protestami społecznymi, staje się osiągalne teraz, kiedy pretenduje do roli obrońcy państwa i narodu. A dzieje się tak wyłącznie dlatego, że w obliczu napaści w pierwszym odruchu doszło do konsolidacji społeczeństwa i niemal pełnego zawierzenia władzom, jakie by one nie były.
Krzepiącym tego przykładem była decyzja Benjamina Gantza, lidera partii opozycyjnej i politycznego rywala Netanjahu, o dołączeniu do koalicji w geście solidarności i narodowej jedności po ataku 7 października 2023 r. Dzięki temu udało się utworzyć cieszący się silnym społecznym poparciem gabinet wojenny. Gantz dążył do tego, by wszelkie decyzje dotyczące wojny zapadały w niewielkim zamkniętym gronie, z wykluczeniem skrajnie prawicowych członków rządu Netanjahu, którzy sprzeciwiają się nie tylko zawieszeniu broni, ale i wszelkim negocjacjom.

Netanjahu rozwiązał jednak gabinet wojenny, nie chcąc stracić poparcia ultraprawicy, ale kosztem podejmowania wszelkich decyzji dotyczących wojny, co skutkowało otwartą krytyką wobec premiera ze strony izraelskiej generalicji. Rzecznik sił zbrojnych, kontradmirał Daniel Hagari, wprost zarzucił premierowi brak jasnej wizji politycznej co do powojennej przyszłości Gazy i marnowanie dotychczasowego wysiłku militarnego. To bezprecedensowe wystąpienie, zwłaszcza w przypadku wojska, wobec nadzorujących je polityków, było wynikiem kilku wcześniejszych decyzji, z których ostatnia była już kroplą przelewającą czarę goryczy. Kroplą pierwszą była odmowa premiera rozszerzenia poboru wojskowego na ultraortodoksyjnych Żydów. Dobrostanu wszystkich, również ultraortodoksów, którzy nie płacą podatków, nie pracują w administracji i nie służą w wojsku broni ta część izraelskiego społeczeństwa, którego członkowie, mężowie, synowie i ojcowie w wojsku służą. Są jednak przez izraelską prawicę, flirtującą z ultraortodoksami, ignorowani (o czym jeszcze dalej). Kolejnymi powodami były doniesienia niezależnych dziennikarzy, że władze izraelskie wiedziały o mającym nastąpić 7 października 2023 r. ataku oraz rewelacje, że Hamas umacniał swoje wpływy wśród Palestyńczyków za cichym przyzwoleniem i poparciem Netanjahu. Izraelski premier miał w ten sposób dążyć do osłabienia legalnych, choć nieudolnych, władz Autonomii Palestyńskiej.

Wszystkie te działania premiera Izraela zapewniły nie tylko hegemonię sił radykalnych, czyli Hamasu, po stronie palestyńskiej, ale i w lustrzanym odbiciu zagwarantowały po raz kolejny dominację coraz bardziej radykalnej prawicy w Izraelu z Netanjahu jako mężem opatrznościowym na jej czele.

Kolejnym lustrzanym odbiciem powyższych działań jest strategia Hamasu polegająca na „wiecznej wojnie”. Hamas wciągnął Izrael w pułapkę, ponieważ konflikt ten, jak wielu przewidywało, nie może być rozwiązany ani szybko, ani łatwo. Ale też rząd Netanjahu, jak przystało na natychmiastową reakcję w zwierciadle, ochoczo w tę pułapkę dał się złapać. Celem polityki Hamasu jest umocnienie się jako kluczowego gracza zarówno na arenie wewnętrznej w palestyńskiej polityce, jak i w szerszym ruchu islamistycznym. Hamas czerpie korzyści z permanentnego stanu kryzysowego, ponieważ wzmacnia to jego wizerunek jako obrońcy sprawy palestyńskiej i daje legitymację jako reprezentanta Palestyńczyków również wobec państwa żydowskiego. Umacnia też jego ideologiczny wpływ w regionie i zapewnia wzrost niezależności – również od tych, którzy chętnie jego antyizraelskość chcieliby wykorzystać. Lustrzanym odbiciem rosnącej w ten sposób niezależności Hamasu również od Teheranu jest antyirańska retoryka Netanjahu, obejmujące oskarżenia wobec republiki islamskiej o wspieranie Hamasu. Baudrillardowską nadrzeczywistością jest tu nie tyle trwanie obu stron w ciągłym konflikcie, ile swoiste zadowolenie, satysfakcja przywódców obu stron z faktu, że wojna w Gazie przeciąga się w nieskończoność.

Powyższe jest również poniekąd oczywistym efektem trwającego od kilku dekad procesu radykalizacji obu przeciwników. Po stronie izraelskiej jest to rosnące znaczenie prawicy, jej coraz większa zachowawczość i coraz silniejsza afiliacja z religijną ortodoksją. Po stronie palestyńskiej natomiast widzimy zwierciadlany wzrost poważania dla radykałów oraz rosnący „rząd dusz”. Jest to reakcja na nieudolność dotychczasowych włodarzy spraw palestyńskich, ale też odpowiedź na rosnącą bezkompromisowość izraelskich radykałów. Trudny do przecenienia jest nie tyle wzrost tendencji religijnych Palestyńczyków, ile przekonanie wielu z nich, że to religijność radykałów stanowi rękojmię uczciwości i prawości, jeśli powierzyć im rządy – zarówno w sposób demokratyczny, jak i przez proste zawierzenie tzw. arabskiej ulicy.

Paradoksalnie wobec obecnego stanu rzeczy syjonizm, którym stoi izraelska polityka i w znacznym stopniu izraelska tożsamość, u swojego zarania miał w dużej mierze świecki i lewicowy charakter. Założyciele syjonizmu, tacy jak Theodor Herzl, koncentrowali się na kwestiach narodowych i politycznych, a nie religijnych. Większość wczesnych syjonistów miało ambiwalentny stosunek do religii, a syjonizm postrzegało jako sposób na modernizację, a nawet wręcz sekularyzację żydowskiej społeczności. Wczesny syjonizm pozostawał pod silnym wpływem idei lewicowych. Ruchy takie jak Poalej Syjon (Robotnicy Syjonu) oraz Haszomer Hacair (Młody Strażnik) bezpośrednio łączyły idee syjonistyczne z socjalizmem i miały kluczowe znaczenie w budowaniu młodego państwa i jego tożsamości. Polski Bund był niemal otwarcie antysyjonistyczny, uznając, że ojczyzną polskich Żydów jest, a jakże, tylko Polska. Kibuce i moszawy (kolektywne i spółdzielcze gospodarstwa rolne) były podstawowymi instytucjami realizującymi lewicowe wartości w praktyce, promując wspólnotę, równość i kolektywną własność ziemi – ideały na wskroś lewicowe, wręcz komunizujące. Gwoli pełni obrazu, choć świeckość i lewicowość były w syjonizmie silnie reprezentowane, istniały również nurty prawicowe, religijne i rewizjonistyczne, które miały własne wizje i cele dotyczące przyszłego państwa żydowskiego, jak przykładowo rewizjonizm Żabotyńskiego. Nie one były jednak głównym nurtem syjonizmu. Postępujący dryf na prawo oraz ku religijnej ortodoksji izraelskiej polityki wykluczał w coraz większym stopniu liberałów i świeckich, w tym silną jeszcze kilka dekad temu izraelską lewicę.

Dlaczego tak właśnie się stało? Wyczerpująca odpowiedź na to pytanie wykracza poza ramy niniejszych rozważań, niemniej w bardzo dużym skrócie i wielkim uproszczeniu można powiedzieć, że potrzeby bieżącej polityki Państwa Izrael nieuchronnie ku temu prowadziły. Syjonizm był nieodrodnym dzieckiem swych czasów i Zeitgeistu, jaki w Europie wówczas panował. Syjonizm powstawał jako jeden z wielu ruchów narodowych, które rozwijały się w odpowiedzi na wzrost nacjonalizmu, przemian kulturalnych i politycznych oraz dążenie do samostanowienia społeczeństw w XIX i XX wieku. Podobnie jak inne ruchy, np. włoskie risorgimento, niemiecki ruch narodowy, polski ruch narodowy, nurty czeski, irlandzki czy ukraiński, syjonizm łączył dążenia polityczne, kulturowe i społeczne, starając się stworzyć nowe, niezależne państwo narodowe dla swojej grupy etnicznej lub narodowej. Tyle, że syjonizm, jako koncepcja budowania państwa i tożsamości narodowej, przetrwał wbrew wojnie i poniekąd dzięki wojnie. Stało się tak w odróżnieniu od podobnych ideologii powstałych wówczas w Europie, które albo się ostatecznie zdyskredytowały, albo zostały zduszone i/lub zawłaszczone (a przez to również zdyskredytowane) przez innych, albo też – choć przetrwały w jakiejś formie, na ogół szczątkowej – nie miały szansy na nieskrępowany rozwój i twórcze wykorzystanie w budowie państwowości i… narodu. Narodu, co ważne, rozumianego nadal tak, jak na przełomie wieków XIX i XX, czyli w kategoriach etnicznych i nolens volens – religijnych.
Szlachetna idea, by schronienie w nowo tworzonym państwie mógł znaleźć każdy definiowany przez nazistów jako Żyd i z tego powodu prześladowany, z eksterminacją włącznie, oznaczała w praktyce (i nadal w znacznym stopniu oznacza) kategoryzację ludzi na tych, którzy mają prawo do bycia współobywatelem innych Izraelczyków oraz tych, którzy w najlepszym wypadku będą w Izraelu tolerowani. Izraelskie prawo do powrotu oraz ustawa o obywatelstwie wyraźnie zastrzegają, kto może być Izraelczykiem, jak również kto i na jakiej podstawie jest Żydem. Kryteria, jakie przy tym są stosowane, nie dotyczą jednak wspólnoty wartości, ale wspólnoty krwi na podstawie prawa religijnego, ale też – o zgrozo! – równie nieracjonalnych i zastosowanych à rebours ustaw norymberskich.

Powyższe wyznacza paradygmat działania Państwa Izrael, a zatem pośrednio funkcjonowania jego systemu politycznego. Przez odwołanie do tragicznego doświadczenia Zagłady jako ultymatywnego argumentu za istnieniem żydowskiego państwa i jego żydowskością lub przeciw nim, oraz w warunkach pełnej demokracji, w sposób poniekąd naturalny, każdy, kto nie wypowiada się jednoznacznie i entuzjastycznie za raz zdefiniowaną i przez to bezdyskusyjną doktryną państwową, uznawany jest za co najmniej podejrzanego. Oznacza to nieuchronne wypchnięcie poza główny nurt polityczny wszelkich sceptyków, wątpiących i poszukujących.
Twórcy syjonizmu oraz ojcowie-założyciele Izraela z powodów zrozumiałych w czasach, w których tworzyli i z perspektywy miejsca, w którym żyli, jak i w zgodzie z ówczesnymi poglądami, nie zwracali niemal wcale uwagi na ludzi mieszkających na terytorium, gdzie nowe państwo miałoby powstać. Skupiali się na koncepcji państwa dla Żydów budowanym przez Żydów. Prawdą jest, że Arabowie zamieszkujący Izrael otrzymali obywatelstwo izraelskie na podstawie przepisów prawnych wprowadzonych po ogłoszeniu nie-podległości Izraela, które uwzględniały rejestrację mieszkańców, naturalizację oraz ciągłość stałego miejsca zamieszkania i związków rodzinnych. Dzięki temu osoby, które mieszkały na terenie Izraela i spełniały określone kryteria, mogły uzyskać obywatelstwo Państwa Izrael. Niemniej dla wielu innych przyjęte w Izraelu kryteria prawne oznaczają wykluczenie z chwilą, gdy Państwo Izrael powołano do życia.

Reakcja tych ostatnich była lustrzanym odbiciem poczynań zwolenników syjonizmu. Oni również obwieścili światu, że są odrębnym narodem – palestyńskim. Nie mając reprezentacji politycznej, powołali do życia własną organizację, a ta w lustrzanym odbiciu spotęgowanym przez rosnącą nieufność i wrogość, ogłosiła wykluczenie Żydów przez „zepchnięcie ich do morza”. Dalej spór już coraz bardziej eskalował.

W obecnej fazie poprzez podtrzymanie konfliktu Hamas dąży do przekształcenia nacjonalistycznego ferworu Palestyńczyków, do tej pory sekularnego pod przywództwem Fatahu, w islamistyczny pod przywództwem Hamasu. Jak w przypadku Izraela, ideały świeckie są zastępowane stopniowo przez odwołania do religii. Konflikt jest środkiem do zdobycia poparcia Palestyńczyków niezadowolonych z rządów Autonomii Palestyńskiej i przejęciem przywództwa. Tak jak jego bezterminowość jest na rękę Netanjahu, by utrzymać się na politycznej scenie, tak prowokacje Hamasu wobec Izraela są częścią szerszej strategii mającej na celu umocnienie jego dominacji w polityce palestyńskiej. I w tej odsłonie po obu stronach lustra jest ten sam obraz – utrzymanie władzy, zawłaszczenie patriotyzmu i solidarności oraz przekucie ich w wąski nacjonalizm i wsobność. Wszystko to podlane sosem odwołań do przeszłości, której interpretacja nabiera fundamentalnego znaczenia dla legitymizacji działań i legitymizacji samej władzy. Zmniejszenie znaczenia procedur demokratycznych wymusza apele do wspólnoty idealnej w idealnej, bo jednowymiarowej przeszłości.

Konflikt ten w kolejnych odsłonach, powieleniach i wzmocnieniach jest nie tylko nierozstrzygalny, ale także właśnie po baudrillardowsku niemożliwy do zaopiniowania. Pojawia się wręcz pytanie, w jaki sposób wojny są przedstawiane i w jakim stopniu ich rzeczywisty charakter maskowany jest przez medialną narrację i propagandę, jeśli za sprawą zwielokrotnionych odbić w przeciwstawnych lustrach tracimy możliwość dostrzeżenia ruchu, który konflikt ten pierwotnie wywołał.

Pierwszy krok ku rozwiązaniu problemu jest niemal zawsze i wszędzie definiowany podobnie: warunkiem współistnienia Izraelczyków i Palestyńczyków musi być porzucenie mentalności zero-jedynkowej. Jak tego jednak dokonać, nikt nie wie. Ludzkie rozumowanie preferuje postrzeganie każdego problemu przez definiowalne porównania, a w tym przypadku jest to pryzmat etnosu, religii, kolonializmu i geopolityki. Jest on jednak, zdaje się, niewystarczający. Można jedynie powtórzyć za Friedrichem Nietsche maksymę dość dobrze wpisującą się w metaforę lustra: „Ten, kto walczy z potworami, powinien uważać, by sam nie stał się potworem. A jeśli wystarczająco długo wpatrujesz się w otchłań, otchłań wpatruje się także w ciebie”.

Tekst został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.

TAGI

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE ARTYKUŁY

  • ZAPRASZAMY TEŻ DO PISANIA!

    Napisz własny krótki komentarz, tekst na stronę internetową lub dłuższy artykuł
    Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.