Elegia Jamesa Davida (de domo Donalda) Vance’a
J. D. Vance, Elegia dla bidoków, Marginesy, Warszawa 2018, 304 strony.
Nie sięgnąłbym po tę pozycję, gdyby jej autor nie został republikańskim kandydatem na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Jakoś ominęła mnie fala zachwytów nad tą książką wtedy, gdy ukazywała się drukiem (2016 rok, polskie wydanie – luty 2018). Może dlatego, że nie przepadam za autobiografiami ani też za opowieściami o typowo amerykańskich karierach od pucybuta do milionera.
Teraz zainteresowało mnie w szczególności, jak to się mogło stać, że człowiek, który twardo określał siebie jako „ktoś, kto nigdy nie poprze Trumpa” (a ‘Never Trump’ guy), zastanawiał się, czy ekscentryczny miliarder jest „cynicznym d…pkiem w rodzaju Nixona”, czy też „Hitlerem Ameryki” i na łamach szacownego „The Atlantic” pisał, że „Trump jest kulturową heroiną”, a jego obietnice – „igłą w kolektywnej żyle Ameryki” – w końcu stał się na tyle żarliwym wyznawcą poprzedniego prezydenta USA, że ten wskazał go na swojego zastępcę. I – pamiętajmy – potencjalnego następcę.
Na to pytanie w książce nie znalazłem odpowiedzi. Nie mogła ona oczywiście paść wprost, bo jej autor w czasie pracy nad nią prezentował właśnie ów nieposkromiony krytycyzm wobec enfant terrible amerykańskiej polityki. Chodziło mi raczej o poszperanie w głowie J. D. Vance’a, przekonanie się, czy to może on jest absolutnym cynikiem, czy też Trump uwiódł go z jakiegoś innego powodu.
Jak i wielu innych bidoków. Elegancko przełożył to tłumacz; pewnie bardziej precyzyjne byłoby na przykład użycie rzeczownika buraków. Sam Vance cytuje to określenie (hillbillies) z autoironią, pewnym ciepłem i nawet odrobiną dumy. Osiem lat temu jeszcze nie wiedzieliśmy, że biali, niewykształceni, bezrobotni lub imający się dorywczych, słabo płatnych prac, biedni i ulegający szybkiej dalszej pauperyzacji mieszkańcy amerykańskiej prowincji są nie tylko warstwą poszkodowaną w globalnych procesach ekonomicznych, ale i zarzewiem kłopotów jednej z najstarszych demokracji. Wystarczyło ich wezwać do marszu na Kapitol, narzucić narrację o skradzionych wyborach.
A wcześniej omamić wizją przekształcenia pasa rdzy ponownie w pas stali. Obiecać odtworzenie przemysłu, powrót miejsc pracy w wielkich fabrykach. W swojej historii Vance kreśli obraz społeczności właściwie zdegenerowanej, z wszechobecną przemocą, alkoholizmem, narkotykami, rozpadającymi się więziami rodzinnymi. Jego dziadkom udało się jednak nie tylko przedostać z biednego Kentucky do trochę bogatszego Ohio, znaleźć niezłą i stabilną pracę w hucie, kupić dom z czterema sypialniami, samochód – słowem awansować do (niższej) klasy średniej. Był to przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych; jeśli się to porówna z sytuacją w zniszczonej wojną Europie, zwłaszcza Wschodniej, to można nawet odczuć coś na kształt lekkiej zazdrości.
Przyzwyczajeń jednak łatwo się nie zmieni. Awantury domowe, wyzwiska i przekleństwa, libacje, nieustanne zmiany partnerów matki, ciągłe przeprowadzki i ucieczki, kompletny brak zainteresowania nauką dzieci w szkole – wszystko to nieustannie towarzyszyło młodemu chłopakowi w pierwszych kilkunastu latach życia. Sam też nie stronił od prawa pięści i eksperymentował z narkotykami. Uczył się marnie i nie widział perspektyw. Uratowali go dziadkowie (którym powieść zadedykował; podczas kolejnych zwrotów w życiu przyjął ich nazwisko oraz imię dziadka, jako drugie), starsza siostra i – jak twierdzi – głęboka religijność ojca, z którym nawiązał kontakt po latach, uciekając na jakiś czas od matki. Kluczową decyzją było jednak odłożenie studiów (pod wpływem babci zabrał się w końcu do nauki i skończył liceum) i zaciągnięcie się do wojska. To armia nauczyła go radzenia sobie z takimi sytuacjami życiowymi, jak porównanie ofert kredytowych czy korzystanie z dostępnych systemów wsparcia. Okazało się m.in., że dzięki służbie i pochodzeniu (oraz specjalnemu uczelnianemu stypendium) studia na prestiżowym Yale były dla niego tańsze niż na uniwersytecie stanowym. Stąd już otwarta droga do dobrych staży, obiecującej kariery prawniczej i w firmach z Doliny Krzemowej, napisania bestsellera, miejsca w Senacie i wiceprezydenckiej kandydatury.
Zaczynałem czytać tę powieść z dużą nieufnością. Potykałem się na jej początkowej chropowatości, z czasem zaczynała jednak wciągać. To naprawdę nieźle napisana książka! Chwilami lekkością i humorem przypominała mi Sen o okapi Mariany Leky. Czasami autor uderza w poważniejsze tony, dokonując krótkich analiz socjologicznych opisywanej przez niego społeczności. Wspomnienia nacechowane sympatią i współczuciem mieszają się z troską i propozycjami rozwiązań. Propozycjami, dodajmy, z katalogu raczej Demokratów (których od zawsze jawnie popierała politycznie świadoma część jego rodziny z babcią na czele) niż partii, do której Vance ostatecznie przystąpił.
To subiektywny zapis faktów i obserwacji, co autor zaznacza od razu na wstępie. Redaktorka „The New Yorkera” Jessica Winter w specjalnym eseju (The Story That Hillbilly Elegy Doesn’t Tell, 16.08.2024) cytuje prawniczkę zajmującą się sprawdzaniem faktów Donnę Morel, która ustaliła nieścisłości rzucające być może nieco inne światło na niektóre poruszane przez Vance’a sprawy. Nie podważają one jednak wiarygodności wywodu.
Nie wiem tylko, skąd ta elegia w tytule. Zwiastuje wymarcie całej tej warstwy, której dzieło jest poświęcone? Jej awans? Raczej zanosi się na proces odwrotny. Jeśli ktoś miałby zniknąć, to może autor – z polityki. Bo jest uważany za młodsze, lepsze i przez to bardziej niebezpieczne wcielenie jego obecnego protektora. Za Trumpa 2.0.
Recenzja została opublikowana w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.