logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński
Regresja intelektualna

Postęp cywilizacyjny poszerza sferę głupoty i popycha Homo sapiens w stronę Homo stupid

Kłopotliwy paradoks współczesności

Jednym z najbardziej zadziwiających i kłopotliwych paradoksów współczesności jest to, że w miarę postępu w rozwoju cywilizacyjnym, zwłaszcza technologicznym i informatycznym, coraz wyraźniej i niekorzystnie dla przyszłości człowieka pomniejsza się sfera ludzkiej mądrości, narasta zaś dziedzina niemądrości, czyli obszar różnorakich przejawów głupoty, a nawet mentalnego idiotyzmu i infantylizmu. W miarę przyśpieszonego wzrostu wiedzy naukowej, technicznej i informatycznej oraz nowoczesnych urządzeń technologicznych coraz szerzej ogarnia nas też i niekorzystnie wpływa na postawy życiowe różnego rodzaju niewiedza i dezinformacja. Uprawnione więc obawy i niepokoje wzbudza w kontekście tego zdumiewającego cywilizacyjnego procesu sprawa dalszego intelektualnego rozwoju człowieka i ewolucji mentalnej społeczeństw ludzkich. Bliższe obserwacje i badania empiryczne (nieliczne) tego stanu rzeczy nie dostarczają satysfakcjonujących danych, a raczej wskazują na to, że regres mentalny człowieka w zakresie cech umysłowości ludzkiej, które konstytuują mądrość (brak głupoty), jest nie tylko możliwy, ale że jest już w wielu przypadkach dokonującym się faktem empirycznym.

Wyraźne przejawy tego negatywnego procesu uwidoczniły się już dobitnie na przełomie XX i XXI w. i niepokojąco nasilają się obecnie. Heglowski pochód rozumu, czyli progresywny rozwój intelektualny cywilizacyjnie kształtowanego człowieka, zakończył się według badaczy tego zagadnienia u schyłku dwudziestego wieku i odtąd – jak pisze jeden z nich – zaczął się globalny pochód głupoty, który przeradza się już w galopującą głupotę. Towarzyszy jej coraz mocniej potwierdzany w badaniach nad ludzką umysłowością pewien zastój, a w każdym razie pewne przyhamowanie, w ogólnym rozwoju ludzkiej inteligencji i racjonalności.

Pewnym pocieszeniem w tej kwestii mogłoby być to, że wyniki poważnych badań nad ilorazem inteligencji w społeczeństwach zachodnich wykazywały na przestrzeni kilku dziesięcioleci XX wieku, do lat siedemdziesiątych, nieznaczny jego wzrost (o ok. 0,3 procent) – głównie w dziedzinie myślenia abstrakcyjnego.

Zasmucenie jednak wzbudza fakt, że wzrost ten od połowy lat 70. dwudziestego stulecia spowolnił się i w końcu zatrzymał. I okazało się, że do spowolnienia rozwoju naturalnej inteligencji (niedoboru genów, dzięki któremu ona się rozwija) walnie przyczynia się nowoczesna technika, a sztuczna inteligencja może zredukować do minimum potrzeby korzystania z inteligencji właściwej, naturalnej. Tę regresywną tendencję dość skutecznie maskują bezsporne pożytki płynące z postępu nauki i techniki (James R. Flynn, O inteligencji inaczej, 2012). Oznacza to, że ogólnie pojmowany człowiek współczesny ewolucyjnie nie staje się istotą coraz bardziej inteligentną, a tym bardziej – coraz mądrzejszą, że w rozwoju i doskonaleniu naczelnych przymiotów swego człowieczeństwa wyraźnie się zatrzymuje, może nawet nieodwracalnie się już zatrzymał – jeśli chodzi o sferę mądrości – na poziomie umysłowości tzw. Człowieka Ateńskiego (Homo Atheniensis). Profesor Gerald Crabtree, biochemik i kierownik laboratorium genetyki na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii, pisze: „Założę się, że gdyby nagle pojawił się wśród nas przeciętny mieszkaniec Aten z 1000 roku p.n.e., to byłby jednym z najbystrzejszych ludzi i o wiele bardziej rozwiniętym intelektualnie od żyjących teraz i obdarzonym dobrą pamięcią, szeroką gamą pomysłów i jasnym spojrzeniem na ważne kwestie. Mógłbym również objąć tym zakładem mieszkańców Afryki, Azji, Indii lub obu Ameryk, żyjących być może 2000–6000 lat temu”.

Historycznie późniejszy człowiek, łącznie z takimi współczesnymi jego mentalno-zachowaniowymi modelami jak homo economicus czy homo consumptor w zakresie swej mądrości i inteligencji na ogół zatrzymał się na etapie osiągniętym w tych dziedzinach jeszcze w starożytności greckiej, właśnie przez Człowieka Ateńskiego i powyżej tego poziomu w zdecydowanej większości ludzkich umysłów w zasadzie nie sięga. Co więcej, od czasów nowożytnych aż po dziś dzień zaczął się proces obniżania tego poziomu. Dzieje się to prawdopodobnie wskutek negatywnego oddziaływania na umysł i genotyp ludzki głównych przemian cywilizacyjnych, ekonomiczno-społecznych i środowiskowych: urbanizacji, industrializacji, rynkowego systemu ekonomicznego, postępu technicznego i informatycznego, konsumpcyjnego trybu życia. Cały ten historycznie narastający i rozbudowujący się układ zmian cywilizacyjnych (cywilizacji przemysłowej i technicznej), stymulując rozwój inteligencji liczącej, kalkulującej, wynalazczej, sprawnościowo-funkcjonalnej, nie sprzyja jednak, a wręcz przeszkadza rozwojowi mądrości – w możliwie pełnym i szerokim słowa tego znaczeniu. Osłabia i zaburza naturalny dobór genów odpowiedzialnych za te wysokie właściwości i wyróżniki istoty ludzkiej, rozleniwia i demobilizuje człowieka na polu starań o te właściwości, a przez to wyjaławia go duchowo (emocjonalnie, moralnie, estetycznie, filozoficznie, religijnie itp.), dehumanizuje i w znaczącej mierze ogłupia, a w każdym razie w kierunku takich niekorzystnych i regresywnych zmian go coraz silniej i coraz szybciej popycha. Być może, że w tym dramatycznym akcie odbierania człowiekowi rozumu (nie inteligencji liczącej i kalkulującej), osłabiania jego rozumności – mądrości, jakąś rolę odgrywa sama Natura w akcie samoobronnym przed swoim nazbyt już agresywnym niszczycielem.

Zatem może uprawniona byłaby hipoteza, że człowiek się zatrzymał, a nawet zaczął się cofać ze swą mądrością i człowieczeństwem nie tylko w ewolucji społecznej i kulturowej, ale także w ewolucji przyrodniczej. Ewolucyjna wizja człowieka, jako Homo sapiens sapiens, czyli człowieka przyszłości absolutnie mądrego, jest wizją całkowicie utopijną.

Także i wizja społeczeństwa wiedzy, jako społeczeństwa pełnej i powszechnej wiedzy, społeczeństwa zdecydowanie i konsekwentnie uwolnionego od niewiedzy i niemądrości jest wizją ewidentnie niezasadną i nierealistyczną.

Naturalna wspólnota mądrości i niemądrości, wiedzy i niewiedzy

Niemniej okazuje się, że usytuowanie mądrości i niemądrości w rozwoju cywilizacyjnym i gatunkowym człowieka jest bardzo złożone i utrzymujące ją w naturalnej jedności. Z jednej strony daje się stwierdzić, że niemądrość, głupota, jest integralną cechą natury ludzkiej; jest głęboko zakorzeniona w kręgu cech gatunkowych człowieka. Należy nawet do istotnych jego wyróżników i spełnia w naturze oraz w życiu człowieka ważną rolę – jest m.in., paradoksalnie, współczynnikiem rozwoju i postępu. „Bez domieszki głupoty – pisze znawca zagadnienia – życie nie byłoby w ogóle możliwe: nie istniałoby małżeństwo, niemożliwa byłaby prokreacja, nie zachodziłby postęp cywilizacyjny. Bycie głupim – pisze dalej autor – jest jedną z istotnych cech odróżniających ludzi od zwierząt. Zwierzęta działają instynktownie w celu skutecznej realizacji swoich najlepszych interesów. Natomiast ludzie od czasu do czasu działają na przekór instynktowi (również samozachowawczemu), oczywistości i własnym interesom”. Daje się podzielić także i takie stwierdzenie tego autora: „W zasadzie nie powinno się mieć za złe, że ludzie są głupi. Przecież głupota odgrywa nie mniejszą rolę w życiu niż mądrość. Ilu ludziom i w ilu sytuacjach krytycznych udało się przeżyć dzięki temu, że podejmowali głupie decyzje, kierując się instynktem samozachowawczym i emocjami, a nie racjonalnością i mądrością”. Z drugiej strony oczywistą jest rzeczą, że „(…) bez przyrostu mądrości i wiedzy nie byłoby postępu w żadnej dziedzinie życia, a bez wiedzy nie bylibyśmy w stanie przetrwać w walce o byt z innymi gatunkami. Ale z drugiej strony – przystać należy i na to, że – postęp zawdzięczamy również w jakiejś mierze głupocie, która napędza kreatywność” (W. Sztumski, Rozważania futurologiczne z perspektywy ekofilozofii, „Transformacje” Nr 3, 2023).

Przytoczone wyżej wybrane opinie badaczy o roli mądrości i niemądrości w rozwoju cywilizacyjnym i gatunkowym człowieka rzutują na swoistą, można rzec dialektyczną jedność w sprzeczności wiedzy i niewiedzy, mądrości i niemądrości, niegłupoty i głupoty człowieka na każdym etapie jego ewolucji i rozwoju.

Mądrości i inteligencji nikt do tej pory ściśle i jednoznacznie nie zdefiniował. I nie mógł tego uczynić, ponieważ są to w istocie rzeczy niedefiniowalne fenomeny umysłowe. Jest tak przede wszystkim dlatego, że są one tworem i funkcją niepoznanego do końca mózgu ludzkiego. Można jednak te jakości umysłowe z grubsza i roboczo określać, głównie na podstawie praktycznych efektów ich funkcjonowania w życiu i działaniu człowieka. Przy tym bardzo zróżnicowanym sposobie ich określania można też badać ich rozwój, role i funkcje w życiu jednostkowym i zbiorowym człowieka oraz powiększanie się lub pomniejszanie ich wymiaru w jego obszarze. Można to czynić m.in. za pomocą tzw. testów inteligencji IQ, zdając sobie jednak sprawę z ograniczoności i jednostronności tej metody, testy te bowiem mierzą w punktach tzw. iloraz inteligencji, czyli niektóre i chyba nie najistotniejsze jej składniki (sprawności arytmetyczne, analityczne, skojarzeniowe, lingwistyczne itp.), a nie są one w stanie uchwycić tzw. głębi ludzkiego myślenia, siły i zasięgu wyobraźni, mocy intuicji, trafności wyborów, zdolności tzw. zdrowego rozumu itp. W związku z tym nie mogą one obrazować w pełni stopnia i jakości ludzkiej inteligencji, a tym bardziej odmierzać wielkość i charakter mądrości poszczególnych jednostek ludzkich; być wiarygodną podstawą dla identyfikacji ludzi autentycznie mądrych – oni niekoniecznie muszą legitymować się najwyższym poziomem wskazań testów IQ i niekoniecznie zaliczać się do grona osób legitymujących się najwyższymi wskaźnikami testu IQ, czyli do tzw. mensanów skupionych w różnych krajach na świecie, także i w naszym kraju w klubach MENSA (aktualnie w liczbie ok. 145.000, w Polsce ok. 2400 osób).

Tych pierwszych, tzn. prawdziwie mądrych indywidualności, w różnych środowiskach społecznych, prawdopodobnie nadal będzie ubywać w kręgach populacji ludzkiej, jeśli się nie zmieni charakter i kierunek współczesnych przemian cywilizacyjnych. Liczebność zaś tych drugich, tj. mensanów, utrzymywać się będzie na poziomie przez naturę wyznaczonym, tj. ok. 2 procent owej populacji.

Bliższe spojrzenie na mądrość i głupotę

Przez mądrość rozumiemy tu szczególną i dość rzadką właściwość umysłu ludzkiego. Chodzi o właściwość polegającą na umiejętności pogłębionego myślenia i głębszej refleksyjności; podejmowania możliwie trafnych ocen i wyborów, a nadto o praktyczną racjonalność i możliwą w danej sytuacji skuteczność działania, o głębszą intuicję poznawczą i rozległą wyobraźnię, a przede wszystkim o zdolność rozumienia bardziej złożonych sytuacji i problemów, sprzeczności i dylematów oraz umiejętność wyprowadzania z nich właściwych wniosków, co m.in. ujawnia się – ujawniać może – w bardziej dojrzałej i niespłyconej sztuce życia. Można więc powiedzieć, że mądrość to rzadki wśród ludzi, w obecnych zaś warunkach cywilizacyjnych znacząco ubywający, zespół cech (jakości) umysłowych inteligencji (niekoniecznie wysokiej – można być mądrym przy przeciętnej inteligencji i elementarnym wykształceniu – dość częsty przypadek mądrości tzw. ludzi prostych), cech intuicji, wyobraźni, swoistego wyczucia, w pełni logicznie poprawnego i sprawczego myślenia, zdrowego rozsądku, głębszego doświadczenia życiowego i może jeszcze jakiegoś bliżej nieokreślonego wrodzonego uzdolnienia poznawczego i rozumiejącego (kognitywnego), a nawet pewnej, nienagminnej jednak zalety osobowej (moralnej i charakterologicznej). Czyli mądrość to osobliwy, stosunkowo rzadki w sferze umysłowości i osobowości człowieka syndrom mentalny i orientacyjny, jeden z najbardziej charakterystycznych i cennych wyróżników jakości człowieka, a zarazem niezbędnych czynników prawidłowego i bezpiecznego życia zbiorowego i jednostkowego oraz samozachowania.

W wymiarze osobowościowym i postawie życiowej mądrość przejawiać się może w takich m.in. zaletach i cnotach jak: skromność intelektualna, wyrozumiałość dla poglądów innych, otwartość na argumenty oponentów, szeroka społecznie i moralnie uzasadniona tolerancja, życzliwość i spolegliwość okazywana innym, umiarkowany sceptycyzm w kwestiach poznawczych, gotowość przyznania się do takiej czy innej niewiedzy i bezradności intelektualnej i przystania na to, mimo daru dobrego intelektu i szczególnie sprawnych władz poznawczych, że na ogół więcej się nie wie niż się wie, że łatwiej jest o błąd i pomyłkę aniżeli o trafność poznawczą i pewność.

Uosobieniem człowieka mądrego jest zanikający, a właściwie niemal całkowicie już wymarły w społeczeństwach ponowoczesnych typ człowieka zwanego mędrcem – człowieka wykazującego wyjątkowo wysoki stopień mądrości. Na systematyczne i wielostronne przebadanie naukowe oczekują historyczne i cywilizacyjne przyczyny oraz uwarunkowania tego ewenementu w dziejach gatunku ludzkiego, że stopniowo i prawdopodobnie nieodwracalnie traci on zdolność wyłaniania z siebie tej miary osobowości i umysłowości, którą w przeszłości reprezentowali m.in. Budda, Konfucjusz, Chrystus, Mahomet, Pascal, Montaigne, Voltaire, Hume, Kant, Nietzsche, Rousseau, Hegel, Marks, Schopenhauer, Bergson, Sartre, Fromm, Gandhi, A. Schweitzer, B. Russell, T. Kotarbiński i inni.

Stale też maleje we współczesnych społeczeństwach i traci w nich na społecznym i kulturowym znaczeniu ta kategoria ludzi, też w pewnej skali uosabiająca, choć na zróżnicowanym poziomie i w niejednakowej mierze, mądrość, którą uznajemy za intelektualistów. Jeden z intelektualistów współczesnych, Vaclav Havel, tę właśnie kategorię ludzi reprezentujący, intelektualistę współczesnego określał następująco: „to człowiek, który – dzięki swemu wykształceniu i kręgowi zainteresowań – dostrzega szerszy kontekst spraw, niż jest powszechnie widziany. To znaczy człowiek, który stara się zajrzeć «pod podszewkę», dotknąć głębszych znaczeń, związków, przyczyn, skutków, widzieć je jako element większej całości”, to człowiek, „który właściwie dlatego, że dostrzega głębsze czy szersze związki, odczuwa również większą odpowiedzialność za świat”.

Takich ludzi jest wśród nas, niestety, coraz mniej. Jest natomiast nieco więcej ludzi przeciętnie inteligentnych i umiarkowanie „mądrych”. Jest też część, o wiele większa część, niż byśmy tego chcieli, ludzi niemądrych albo nie dość mądrych.

Sfera głupoty

Głupota ma różne wymiary, odmiany i sposoby przejawiania się. Może oznaczać brak mądrości, wiedzy, sprytu, inteligencji, zdolności przystosowawczych itd. oraz przejawiać się w dokonywaniu złych wyborów i decyzji, w pysze, w wierze w zabobony lub siły nadprzyrodzone i w braku krytycyzmu. Najprościej rozumie się ją jak przeciwieństwo mądrości. I na przekór postępowi cywilizacyjnemu – powtórzmy tę niepochlebną tezę – ludzie tracą na mądrości, a celem ewolucji kulturowej i społecznej nie jest – jak się wydaje – Homo sapiens sapiens, lecz jego przeciwieństwo – Homo stupid.

Człowiek głupi ma nie tylko to do siebie, że na ogół działa wbrew interesowi własnemu i innych, ale dość często i w różny sposób staje się niebezpieczny dla otoczenia, poważnym dla niego zagrożeniem, zwłaszcza gdy uzyskuje władzę i wpływy. Bywa też, że ludzie mądrzy, niegłupi, ulegają swoistemu terrorowi ludzi niemądrych, głupich (terroryzm głupoty jest równie niebezpieczny i szkodliwy, jak i inne formy terroryzmu współczesnego). Przy czym ludzie mądrzy mają skłonność do zbytniej tolerancji wobec ludzi niemądrych, niedoceniania potencjalnej czy realnej ich szkodliwości lub po prostu wykazują większą lub mniejszą bezradność wobec nich. Przeciwstawianie się głupocie, walka z nią, zmaganie się z ludźmi niemądrymi (tak czy owak głupimi) jest rzeczą nader trudną. Jest tak, bo „(…) głupi nęka bez powodu, działa bez planu, w najmniej oczekiwanym momencie i najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, sytuacjach lub okolicznościach. Nie sposób dowiedzieć się, czy, kiedy i dlaczego jakiś głupi zaatakuje. Gdy już nastąpi konfrontacja z nim, to jest się kompletnie w jego mocy, ponieważ jego nieobliczalne i irracjonalne działania czynią obronę problematyczną i utrudniają kontakt”. Samoobronę ludzi mądrych, niegłupich (mniejszości) przed ludźmi niemądrymi, głupimi, utrudnia z reguły fakt, że ci pierwsi na ogół nie doceniają „szkodzącej potęgi” tych drugich (większości) i że niemal stale „(…) zapominają o tym, że obcowanie z głupimi ludźmi albo wchodzenie z nimi w jakieś związki okazuje się kosztownym błędem, niezależnie od czasu, miejsca i sytuacji”. W owej samoobronie pamiętać jednak trzeba o tym, że przeciwnik sam w sobie nie jest naszym wrogiem, ale jedynie groźnymi dla nas są skutki – aktualne czy potencjalne – jego działania lub zachowania motywowanego naturalnym niedostatkiem umysłowym.

Warto tu zauważyć, że mądrość i inteligencja to nie to samo, co wykształcenie. Można być, jak pisał T. Kotarbiński wykształconym głupcem, a nawet inteligentnym głupcem, a przy tym osobnikiem społecznie szkodliwym.

„Rutynę opanował tak, że dostał dyplom,
Imponuje pewnością, patrz, zmierza ku cyplom,
Choć oceny wypacza, choć wierzy w androny…
Któż to zacz? Arcyszkodnik: głupiec wykształcony”

(Tadeusz Kotarbiński, Głupiec wykształcony).

Krańcową odmianą tego typu osobnika jest dość często dziś spotykany, zwłaszcza wśród polityków, idiota wykształcony. I społecznie sprawdza się i nabiera na swej aktualności znane stwierdzenie, zgodnie z którym nie ma nic gorszego niż wykształcony idiota.

Nowoczesna głupota i jej mentalni krewniacy

W czasach obecnych wielu ludziom wyraźnie ubywa naturalnego dostatku zarówno autentycznej mądrości, jak i samorodnej, nieusztucznionej inteligencji. Dzieje się tak mimo utrzymywania się relatywnie dość wysokiego poziomu powszechnej, znajdującej się jednak w znacznym kryzysie, edukacji. Pewne dane naukowe, nie mówiąc już o faktach obserwacyjnych, wskazują na to, że rozpoczęła się na dobre dziejowa faza spadku czy pomniejszania zdolności intelektualnych i emocjonalnych współczesnego człowieka, że coraz wyraziściej uwidacznia się ten proces w jego mentalności i stylach życia, takich m.in. współczesnych – jeśli użyć charakterystycznej terminologii – reprezentantów jak: potato man (człowiek-ziemniak, czyli głupek), coach man, osobnik spędzający czas wolny na kanapie oglądając telewizję, czy iPad man – człowiek nierozstający się ze swoim tabletem. Te negatywnie wyróżniające się typy człowieka cywilizacji współczesnej – i też i inne jego odmiany – niepokojąco potwierdzają głośną już naukową tezę, iż „ludzkość prawie na pewno traci swoje wyższe zdolności emocjonalne i intelektualne” (Crabtree Gerald, Our Fragile Intellect Trends in Genetics, 2019).

Ta nasilająca się niemądrość czy ewidentna głupota, czyli ten narastający i coraz bardziej uwidaczniający się swoisty deficyt myślenia lub – mówiąc dosadniej – to pewne upośledzenie umysłowe często powiązane jest z poważnym upośledzeniem emocjonalnym (K. Dąbrowski). Prowadzi to do wielu różnorakich i rozrastających się w swej ciemnej masie skutków i konsekwencji; skutków mających swój początek we wcześniejszych błędnych i nierozważnych wyborach, projektach i działaniach cywilizacyjnych.

Zaznaczają się one niemal we wszystkich dziedzinach obecnego życia zbiorowego i jednostkowego człowieka: społecznej, ekonomicznej, ekologicznej, kulturowej, obyczajowej, a zwłaszcza politycznej. W tej ostatniej nie brakuje politycznych idiotów, czyli tzw. polidiotów, politycznych szkodników uprawiających głupią i drastycznie szkodliwą politykę, przynoszącą wiele szkód, nieszczęść, dramatów i zagrożeń społecznych. Trudno nie zauważyć, że jedną z największych postaci współczesnej głupoty, niemądrości szerokiego wymiaru, często globalnego, jest głupota polityczna, przejawiająca się zarówno w sposobie uprawiania polityki, np. w pojmowaniu głównej formy rządzenia (np. jako stałej obecności w mediach), jak i w stawianiu zasadniczych celów politycznych, często krótkowzrocznych, ideologicznie zindoktrynowanych i społecznie nieodpowiedzialnych, a zwłaszcza w rekrutacji osób do tzw. elit politycznych; osób jakże często niegrzeszących mądrością, niezbędnymi w tej dziedzinie działalności zaletami osobowymi i moralnymi. Przejawy niepokojąco dużej współczesnej głupoty występują też w sferze ekonomicznej, ekologicznej, obyczajowej, a nawet prawnej i technologicznej. Do tych sfer działalności człowieka w wielu przypadkach odnosi się znane stwierdzenie, według którego: „Największym zagrożeniem dla ludzkości nie są trzęsienia ziemi i tsunami ani pozbawieni skrupułów politycy, chciwi menedżerowie lub złowrodzy spiskowcy, ale niezwykły i wielowymiarowy ogrom głupoty” (Michael Schmidt–Salomon, Keine Macht den Doofen: Eine Streitschrift, Piper Vrt., München 2012, podkr. J. Sz.).

I stwierdzenie odnoszące się już do wszystkich sfer działania człowieka, w których współcześnie dominuje głupota: „Jeżeli ludzie nie zmądrzeją w porę, na co się raczej nie zanosi, ponieważ głupieją tym bardziej, im więcej korzystają z «inteligentnych urządzeń», to coraz trudniej będzie im przetrwać i na własne życzenie coraz szybciej będą zmierzać ku autodestrukcji” (W. Sztumski: op. cit., podkr. J. Sz.).

Konkluzja

Omówiona wyżej regresja intelektualna jest integralną częścią szerszego procesu cywilizacyjnego, tzn. regresji antropologicznej, ujawniającej się w zasadniczej przemianie ewolucyjnej człowieka, oznaczającej z grubsza rzecz biorąc ewolucję zwrotną, zwijającą się, popychającą człowieka do tyłu w niektórych wycinkach jego rozwoju; swoiście ujednostranniającej podmiotowość, zubażającej duchowość i człowieczeństwo.

Z oczywistych względów proces ten staje się poważnym zagrożeniem dla prawidłowego i progresywnego rozwoju człowieka, dla pełniejszego urzeczywistniania się go jako „Homo sapiens” (możliwości zepchnięcia na zubożoną jego odmianę w postaci „post-homo-sapiens”), a nawet stać się może poważnym zagrożeniem dla jego przetrwania (J. Szmyd, Zagrożone człowieczeństwo. Regresja antropologiczna w świecie ponowoczesnym, 2015).

„Gatunek ludzki nie jest wieczny; kiedyś powstał i kiedyś zginie. Niekoniecznie z przyczyn zewnętrznych, np. jakiejś globalnej katastrofy ekologicznej, potopu wynikającego z ocieplenia klimatu, zderzenia z jakimś ciałem niebieskim ani za sprawą sił nadprzyrodzonych. Może zginąć z przyczyn wewnętrznych, np. z niemądrego postępowania, np. wskutek niezrównoważonego rozwoju i nieograniczonego wzrostu gospodarczego” (W. Sztumski, op. cit.).

Nasuwa się więc pytanie, czy istnieje jakaś realna szansa na skuteczne przyhamowanie, pożądaną korektę, w lepszym zaś razie na całkowite zatrzymanie i konieczne odwrócenie owego procesu na prawidłowy i progresywny kierunek rozwojowy, czyli szansa na nader trudne i historycznie bezprecedensowe, ale dla przyszłego fundamentalnego dobra człowieka niezbędne, skorygowanie pomyłkowej i ewidentnie niefortunnej ewolucyjnej drogi rozwojowej człowieka i ponowne naprowadzenie go na prawidłowy szlak rozwojowy, być może jedynie historycznie przejściowo utracony? Szczęśliwie – i być może zasadnie – przypuszczać można, że taka szansa faktycznie istnieje i że nie jest ona jedynie nieszczęsną iluzją, a realną perspektywą niezmiennie trudną do urzeczywistnienia, sytuującą się niemal na granicy beznadziejności i niemożliwości! Ewentualne jej urzeczywistnienie wymaga przecież niebywałej determinacji i mocy działania na rzecz usunięcia lub radykalnego pomniejszenia głównych cywilizacyjnych przyczyn, uwarunkowań, stymulacji tego groźnego zapętlenia rozwojowego ludzkości, tzn. aktualnego systemu społeczno-ekonomicznego i niekontrolowanego postępu naukowo-technologicznego oraz związanych z nimi postaw życiowych, przyzwyczajeń i nawyków, reguł i schematów myślowych, społecznie manipulowanych elementów osobistej i zbiorowej mentalności, świadomości społecznej i wrażliwości, poczucia tożsamości i własnego ja.

Szczególnie trudną do pożądanych tu zmian okazać się może strona mentalna, nawykowa i zachowaniowa uwarunkowań owego wstecznego i konserwatywnego procesu ewolucji kulturowej i społecznej człowieka współczesnego, a być może łatwiejszą do pożądanej zmiany byłaby jego strona przedmiotowa, strukturalna i instytucjonalna. Historia ludzkości dowodzi, że człowiek jest w stanie zmieniać – rewolucyjnie bądź ewolucyjnie – nawet największe stworzone przez siebie typy cywilizacji i silnie zakorzenione ustroje społeczno-ekonomiczne oraz rozległe systemy instytucjonalne. I może to robić nagle i nieoczekiwanie.

Autor, związany z „Res Humana” od początku jej istnienia, krakowski profesor, jest humanistą, filozofem, historykiem idei, psychologiem religii, pedagogiem.

Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.

Tytuł nieco zwodniczy. Tym razem nie będę się jednak rozwodzić na dobrze znany Polakom temat Improwizacji z II sceny III aktu Dziadów Adama Mickiewicza. Rzecz bowiem dotyczy muzyki, muzyki jazzowej. Jak wiadomo, dobry jazz nie może się obyć bez improwizacji. Jazz w wykonaniu Adama Makowicza to wielka improwizacja, która przenika grane przez niego utwory własne i innych znanych kompozytorów.

  1. Międzynarodowy Festiwal Plenerowy Jazz na Starówce rozpoczął się niezwykle udanym, inauguracyjnym koncertem fortepianowym Adama Makowicza – tak by należało rozpocząć tę moją relację. Ledwo zdążyłem wrócić z wielkiego świata, z hiszpańskiej i francuskiej krainy Basków, gdy wielki świat dogonił mnie w Warszawie, i to jak wielki!

Iwona i Krzysztof Wojciechowscy – twórcy i nieustająco aktywni organizatorzy tej jazzowej imprezy, która już na stałe wpasowała się w pejzaż naszego Starego Miasta, są nie tylko wielce sprawni w prowadzeniu tego muzycznego festiwalu, ale odznaczają się niezwykłą umiejętnością w dobieraniu i pozyskiwaniu światowych gwiazd jazzowego świata. Nie będę wymieniał nazwisk artystów, którzy się przez 30 lat przewinęli przez letnią scenę muzyczną na naszej Starówce, bo chyba znacznie łatwiej byłoby wymienić tych, którzy nie wystąpili na festiwalu. Od pewnego czasu tradycją jest, że tak jak i w ten piątek, dzień przed pierwszą lipcową sobotą, zbieramy się w koncertowej Sali Lutosławskiego w gmachu Polskiego Radia na Woronicza, by wysłuchać najwspanialszych, większych lub mniejszych zespołów jazzowych. W lipcowe soboty w ramach Festiwalu grają one regularnie na Rynku Starego Miasta. Wyraziłem się nieściśle, bo w ten piątek żaden zespół ani żadna orkiestra nie zagrały. Kiedyś, w moich czasach szczeniackich, uważałem, że w sali (czy to operowej, czy w filharmonii) musi przywalić, zagrzmieć, huknąć potężna orkiestra, by był prawdziwy koncert, żadni tam kameraliści. A tu tymczasem scena prawie pusta – jeden fortepian. Co może jeden fortepian? Zaraz wyjdzie jeden pianista, a nas – jak nigdy dotąd – masa człeczych fanów. Koncert nie mógł się zacząć o czasie, bo choć już dawno wszystkie miejsca w niemałej przecież sali zostały zajęte, tłum wciąż szturmował. A przecież nie miała to być Adele ani Madonna, ani Taylor Swift, nie miała tu meczu rozegrać Iga Świątek ani Carlos Alcaraz. Sala Lutosławskiego nie jest też stadionem, na którym można sfaulować Lewandowskiego albo gdzie pięknie zapłacze po nieudanym karnym słynny Portugalczyk. Po co więc tu idą, po co się tu pchają? I żeby była wielka orkiestra, która przygrzmoci, łupnie, aż żyrandole pospadają… Może to nie ta sala?

Wszyscy już odkaszlnęli, nastała cisza, tylko Krzysio Wojciechowski przed pierwszym rzędem schylony przebiega. Czyżby mu się żona gdzieś zagubiła? A bez Iwony nic się nie uda, nawet nie może się zacząć. Ależ nie – są już razem na scenie, kłaniają się, coś żwawo zapowiadają, są wzruszeni, napięci, choć to ukrywają, i artystycznie podnieceni. Oni naprawdę przeżywają to, co robią. Prawdziwi ludzie oddani misji! Dziwne, że muszę używać patosu, by opowiedzieć o tych normalnych, życzliwych ludziach, którzy kiedyś pokochali jazz. Tyle mają do zapowiedzenia, tyle do opowiedzenia… a co tu gadać? Wystarczy przecież powiedzieć: Adam Makowicz.

Pewnie miało się stawić wielu tuzów, wiele smyczków, skrzypaczki, bębniarze, kilka fagotów, może ze Stanów albo z Izraela, może z Bogoty albo z Palermo, albo… a skąd bym miał wiedzieć? A tu nikogo. Pustki. Nawet artystycznie zwichrzone, lwie fryzury dyrektorstwa Wojciechowskich ze sceny zniknęły. I nic, zupełnie nic. Tylko spokojnym, niespiesznym krokiem przemierza scenę jakaś drobna chudzina, gramoli się na stołku przy wielkim, czarnym fortepianie. Mówią, że to maestro. Jak on sam da sobie radę z takim opasłym instrumentem? Coś powiedział, coś brzdąknął. Aha, to już się zaczął koncert.

No tak, proszę Państwa, początkowo spokojnie, z grzeczną aprobatą przysłuchiwałem się jakimś amerykańskim standardom. No, owszem, gra zgrabnie. Ale to wciąż tylko jeden fortepian. I wydawało się, że ten sympatyczny, skromny pan z bardzo szczerym, łagodnym uśmiechem, niby poważny, bo z wyraźną siwizną, gra sobie z zadowoleniem, widać, że lubi sobie grać. Zagra nam pewnie coś jeszcze, ukłoni się i pójdzie. Ale nie – ten pan stopniowo zamienia się w Pana. Z wielką swobodą po jakimś wstępie, po prezentacji podstawowego motywu zaczyna plątać wątki, źle się wyraziłem, zaczyna je zaplatać. Rozpuścił palce po klawiaturze, trzymając rytm jak dobry woźnica lejce i coraz to pogania gniade swego zaprzęgu, a nawraca, a tych paluchów chyba mu przybyło, co on nimi wyprawia! Gra już nie jeden fortepian, ale chyba pięć.

Makowicz, no tak, tak… coś słyszałem. Mówili, że niezły. Ale tam niezły! On się nagle przemienił w bestię, chociaż wcale tego łagodnego uśmiechu na sympatycznej twarzy nie zgasił. Cóż, może nie uwierzycie. Im dłużej grał, rozpędzał się coraz bardziej. Nawet gdy zwalniał, to tylko po to, by jedną ręką przytrzymać melodię kompozytora, a drugą wypuścić ten swobodny galop. Przebiegi, falujące nawracające przebiegi po klawiszach, po naszych uszach, po naszych duszach, zwłaszcza tych, którzy je mają. Zobaczyłem (pewnie mi nie uwierzycie), jak maestro zaczął rosnąć, niby tytułowy Wiatrodmuch w mojej bajce dla dzieci, co się im potem śnił po nocach. Zaczął się wydłużać, a rosnąc, niewiadomym sposobem podnosił rozśpiewany fortepian. Fortepian się robił malutki, kurczył się przy pianiście, więc Pan Adam już z zupełną łatwością unosił posłuszny mu instrument. Wyraźnie widziałem, jak on, pan swego fortepianu i ten czarny wieloryb dźwięków, zaczęli lewitować. Ze środka fortepianu, pewnie mi nie uwierzycie, zaczął wyłazić drugi fortepian, a z tego drugiego trzeci – jak ruska baba w babie. Jeden grał w drugim, a ten drugi już swymi dźwiękami nakładał się na granie obu pozostałych. Fantasmagorie. Wcale nie piłem. Przyjechałem z żoną swoim samochodem. (Tej nocy nawet dobrze spałem, więc na koncercie nie potrzebowałem usnąć. To nie był sen). Ale kiedy się Mistrz rozpanoszył na scenie, poczułem, że mnie wozi, pięknie mnie wozi. Starałem się zapanować nad moimi nogami, żeby mi nie przebierały, nie przytupywały do rytmu, żeby mi nigdzie nie polazły za tym wszechogarniającym miarowym pulsowaniem, żeby mi szyja głową tak w takt nie kiwała. Grały te fortepiany, ale nie tylko fortepianem, wszystkimi instrumentami i głosami ludzkimi, i kosami na polu, i lasami na wietrze, wszystkie jednak w tym samym Makowiczowym rytmie. Już nie wierzyłem, że te różne utwory, te amerykańskie, afrykańskie, angielskie, czy polskie, ludzkie czy anielskie są jedynie kompozytorów, którzy się pod nimi podpisali. Zacząłem rozumieć, co to jest improwizacja jazzowa. Najpierw skromnie maestro odtworzył sobie kawałek jakiegoś gościa, kawałek znaczy numer, ale potem mu pokazał język, potem na dłuższą chwilę całkiem uciekł, by dalej sobie hasać, po swojemu, po Adamowemu. I to mnie właśnie tak migotliwie woziło, jakby świetliste sanie, co po chmurkach fruwają i świecą tymi wymyślonymi przez wirtuoza barwami dźwięków. Ale to nie było tylko tak sobie ad hoc zmyślone. Może zresztą ad hoc, tyle że przebiegle, z jakąś ukrytą dyscypliną. Właśnie – w tym jest cały sekret, w tym jest ta cała magia wirtuozerii improwizatora. Improwizacja w jazzie to nie to, co ślina komuś na język przyniesie. Połączenie w czasie, w rytmie, w uderzeniach serca tej niby pełnej swobody, z tą niemożliwą, upartą do granic możliwości dyscypliną, dyscypliną czasu, przebiegu, paraleli dźwięków, ich umiejętnie zgranych ze sobą oryginalnych zestrojów, ale płynnie, niemechanicznie, niesztucznie, niby jak w zegarku, a nie jak w zegarku. To wszystko można było odnaleźć na twarzy artysty. W pewnej chwili zaprosił nas też do swoich osobistych spacerów jazzujących. Usłyszeliśmy wyborny Satynowy las, po którym zawsze byłbym gotów przechadzać się i zbierać rydze i prawdziwki muzyki pana Adama.

Kiedy zjechał już z tych wysokości, kiedy wielopalczasty, długopalczasty, wielofortepianowy, wielodźwiękowy powrócił do nas, tam, gdzie cały czas siedział, choć lewitował, znów zobaczyliśmy tego zwyczajnego, poczciwego człowieka, skromnego, bez żadnej wyuczonej lub wysublimowanej pozy.

Już wiedziałem, co to jest prawdziwy koncert. I też już wiedziałem, że nieważne, ilu muzyków wchodzi na scenę i zasiada przy swoich instrumentach, tylko, co oni z tymi instrumentami zrobią i co potrafią zrobić z nami. Stałem jak wszyscy i biłem brawo jak opętany.

Ten krótki utwór literacki (relacja? recenzja?)  ukazał się także w numerze 5/2026 „Res Humana”, we wrześniu 2024 r.

Znany i ceniony w Europie bułgarski komentator, Ivan Krastev, który niekiedy dla efektu poświęca zdrowy rozsądek, napisał wkrótce po agresji Rosji na Ukrainę, że „wszyscy żyjemy teraz w świecie Putina”. Chodziło oczywiście o różnorakie konsekwencje tej wojny dla reszty świata, zwłaszcza dla Zachodu. W moim przekonaniu dzieje się całkiem odwrotnie. To, co w zamierzeniu władcy z Kremla miało być „światem według Putina”, staje się światem bez Putina. Rosyjski przywódca chciał w ostatnich latach doprowadzić do takiej zmiany w porządku międzynarodowym, w którym Moskwa byłaby jedną z trzech lub czterech stolic mogących decydować o losach świata. Otóż, przebieg wywołanej przez Rosję wojny oraz reakcja Zachodu na nią może ją doprowadzić do upadłości jako mocarstwa i świat będzie musiał nauczyć się żyć bez mocarstwowej Rosji. Owszem, Rosja będzie, nawet jako mocarstwo nuklearne, bo przecież nie da się jej po tej wojnie – także jeśli jej nie wygra – zdemilitaryzować, ale będzie mocarstwem bez nawet regionalnych wpływów, mocarstwem, z którym nie trzeba się będzie liczyć. Tak, nadal będzie szczerzyć kły i straszyć, ale nikt się nie będzie tym przejmować. Problem Moskwy w tym, że ona nie ma dla nikogo żadnego pozytywnego programu, poza właśnie straszeniem. Lecz z tego nie wynika, że będzie mogła napaść na Turcję, Finlandię czy bodaj Kazachstan. Aby odgrywać jakąś rolę w świecie, trzeba mieć coś światu do zaoferowania, pewną soft power oraz jakieś wpływy; ktoś musi chcieć słuchać takiego mocarstwa. Patentowanego szkodnika w życiu międzynarodowym nikt nie zechce słuchać, nikt nie zechce z nim wiązać swoich potrzeb i aspiracji.

I

A miało być tak „pięknie”. Chodzi oczywiście o świat według Putina, jego soldateski oraz armii propagandystów i uczonych spin doktorów, którzy przez wiele ostatnich lat formułowali swoje roszczenia wobec otoczenia i świata, którzy niczym Chruszczow w ONZ, waląc butem o mównicę, uzasadniali specjalne prawa Rosji do strefy wpływów i współrządzenia światem. Rewizja istniejącego porządku międzynarodowego była stałym leitmotivem rosyjskiej narracji. Co Moskwie nie podobało w liberalnej wersji (tej, po 1989 roku) wersji porządku międzynarodowego? Przewrotnie można odpowiedzieć, że nie podobało się jej to, że Rosja coraz bardziej odstaje od tendencji rozwojowych świata. Rosja od Putina stawała się krajem coraz bardziej autorytarnym, a pod pewnymi względami wręcz totalitarnym, a coraz więcej krajów na świecie wybierało demokrację. Organizacje międzynarodowe, międzyrządowe i pozarządowe, zwracały na przestrzeganie standardów demokratycznych i poszanowanie praw człowieka coraz większą uwagę. Putina to uwierało. Od Putina Rosja przestawała być także krajem o otwartej gospodarce rynkowej. Stawała się krajem państwowego kapitalizmu, a „kapitaliści” czyli oligarchowie byli licencjonowani przez Kreml. Tego rodzaju kontrola hamowała modernizację gospodarczą Rosji, której gospodarka stawała się coraz mniej innowacyjna i w coraz większym stopniu zależała od importu bardziej zaawansowanych technologii z Zachodu. To także władcy Rosji się nie podobało. Ale najbardziej nie podobało mu się to, że „żandarmem” świata pozostawały w jego wyobraźni Stany Zjednoczone, od 1945 roku rywal Rosji. Jak wiemy, Putin był miłośnikiem ZSRR, a to właśnie rywalizacja z USA doprowadziła do upadku Związku Sowieckiego oraz pojawienia się liberalnego porządku międzynarodowego z przywódczą rolą USA. To było dla Putina nie do zniesienia. Nie szkodzi, że PKB Rosji było ponad dziesięciokrotnie niższe niż Stanów Zjednoczonych. Od chwili dojścia do władzy Putin zapowiadał zmianę tego stanu rzeczy. Chciał by Rosja, z poniżej 2% udziałem w światowym PKB (mniej niż Kanada czy Hiszpania), miała tyle samo do powiedzenia w polityce międzynarodowej co USA. Dotyczyło to w szczególności zdolności do posługiwania się siłą militarną. Putin wielokrotnie dawał do zrozumienia, że zazdrości amerykańskim prezydentom możliwości do interweniowania w innych krajach. Ze swoją tożsamością, której istotą było samodzierżawie (militarny autorytaryzm) oraz pragnienie ekspansji terytorialnej (według logiki geopolityki z pierwszej połowy XX w.) Rosja przestawała się mieścić w liberalnym porządku międzynarodowym. Stąd pragnienie jego rewizji.

Od mniej więcej połowy drugiej dekady XXI wieku rozwój sytuacji na świecie zdawał się sprzyjać dążeniom Putina. Po pierwsze, wraz z nastaniem ery Xi Jingpinga Chiny zaczęły otwarcie głosić aspiracje przywódcze, których realizacja mogła się odbyć tylko kosztem pozycji Zachodu. To się zbiegło z powrotem Putina na stanowisko prezydenta FR (lata 2010-13). Trzeba w tym miejscu przypomnieć, że to był już inny Putin. Pierwsza prezydentura (podwójna kadencja), to próby układania się z Zachodem. Druga od początku stała pod znakiem konfrontacji z Zachodem. Rosnąca potęga także otwarcie antyzachodnich Chin „lewarowała” pozycję Rosji, ponieważ Moskwa i Pekin szybko się porozumiały co do wspólnego przymierza przeciwko liberalnemu porządkowi międzynarodowemu. Po drugie, naprzeciw Putinowi wyszedł Donald Trump, który okazał się nie tylko bardzo nieamerykańskim prezydentem (w sensie systemu wartości i wpisywania się w tradycję polityki USA), ale też bardzo antyzachodnim; podważał sens istnienia NATO, otwarcie życzył UE rozpadu, miał pozytywny stosunek do przywódców autorytarnych z różnych części świata, a w szczególności nie krył swojego uwielbienia dla Putina. To wydaje się nieprawdopodobne, ale tak właśnie było. Ponadto, wojna z Ukrainą i zabór części jej terytorium (2014) oraz rosyjska interwencja w Syrii od 2015 r. (pierwsza operacja „out of area” Moskwy po zimnej wojnie) nie spotkały się z jakimś wielkim potępieniem ze strony Zachodu, który nieporuszony tymi aktami kontynuował wobec Rosji politykę business as usual (podpisanie Nord Stream II w 2015 r.). Dało to Putinowi przekonanie, że może spróbować pójść dalej.

Wreszcie, od pewnego czasu były widoczne przejawy zmęczenia liberalnego porządku międzynarodowego samym sobą. Błędne interwencje generowały rozległe koszty (np. kryzys uchodźczo-migracyjny 2015, fala terroryzmu). Notabene, te nierozważne i tragiczne w skutkach interwencje dawały Putinowi argument do ręki: „wy możecie, dlaczego ja nie mógłbym”. W licznych krajach zachodnich pojawiły się poważne siły antyliberalne, w UE antyunijne (koalicja sił z udziałem dużych lub wręcz rządzących partii z Polski, Węgier, Francji, Włoch, Hiszpanii), czego emblematycznym przejawem było wystąpienie Wielkiej Brytanii ze Wspólnoty. Putin miał wszelkie powody, aby uważać, że już nie musi się ograniczać, że ubezpieczany przez Pekin może rzucić otwarte wyzwanie Zachodowi. Wprawdzie Trump przegrał walkę o reelekcję, ale 76-letni zwycięzca nie robił na Putinie wrażenia „twardego faceta” (jak on sam, który wiedział o sobie że ma temperament chuligana z Leningradu).

I w tym momencie przydarzyły się Putinowi dwa błędy w percepcji (przypadek mispercepcji). Putin przelicytował, ponieważ nie docenił siły oporu Ukrainy. Jego skłonność do zaniżonej oceny ryzyka była znana już z czasów jego pracy w KGB. I drugi „błąd”, to nieoczekiwanie sam Joe Biden – „tough guy”, a nie „sleepy Joe” (to drugie określenie pochodziło od Trumpa). Dalszy ciąg znamy.

II

I pojawia się zasadne pytanie, co dalej. Jeśli nie będzie to „świat według Putina”, to jaki to będzie świat. Przypomnijmy, że chodzi o drugie mocarstwo nuklearne, stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ, największy terytorialnie kraj świata, od 1815 roku uznane mocarstwo europejskie, od 1945 jedno z dwóch światowych supermocarstw. Także jako dziedzic ZSRR, Rosja po 1991 roku grała powyżej swej wagi i była ponad miarę respektowanym mocarstwem, traktowanym jako niezbędny stabilizator globalnego porządku międzynarodowego (zwłaszcza w wymiarze układu sił). Przypomnijmy, oprócz celów związanych z samą Ukrainą, Putin tą wojną chciał wywrócić europejską architekturę bezpieczeństwa (odzyskać dla Moskwy strefę wpływów w Europie Wschodniej) oraz zrobić ostatni krok w kierunku kilkubiegunowego układu sił (USA, Chiny, Rosja, może Indie). Chodziło o powrót do suflowanego od pewnego czasu przez moskiewskich spin doktorów koncertu mocarstw, w Europie i w skali globalnej. Czy z Rosją, która przeistoczyła się z chuligana w bandytę, a przy tym takiego, którego ostatnia jego akcja potężnie go osłabi i odbierze mu jakiekolwiek uznanie w środowisku międzynarodowym jest możliwe zrealizowanie zbliżonego scenariusza?

Wykluczone. Zacznijmy od tego, że Putin agresją na Ukrainę wypchnął ostatecznie Rosję z Europy, czego symbolicznym przejawem było wyjście Rosji z Rady Europy na moment przed jej wyrzuceniem. Ponieważ wojna Putina miała być sygnałem dla Europy i całego Zachodu, to w reakcji przyszła odpowiedź w postaci zerwania wszelkich związków UE i NATO z Rosją. W sensie geopolitycznym Rosja wróciła do sytuacji z czasów księstwa moskiewskiego i zaraz potem carstwa rosyjskiego z początku XVIII wieku (Białoruś nie może być łącznikiem Rosji z Europą). Piotr I Wielki postanowił zbliżyć Rosję do Europy i nawet w tym celu przeniósł stolicę do Petersburga (1712), co było początkiem wielkiej kariery Rosji jako europejskiego, a potem globalnego mocarstwa. Putin zrobił ruch odwrotny. I odwrotnie niż zamierzał – zwinął Rosję jako mocarstwo, zwłaszcza europejskie.

Czy bez Europy Rosja może być wielkim mocarstwem? Nie. Z Europy Rosja ciągnęła soki rozwojowe, modernizacyjne. Ale też jej ścisłe związki z Europą, wpływy i kontakty były ważnym atutem jej międzynarodowej pozycji (podobnie jest w przypadku związków USA z Europą). To się skończyło. Będzie się musiała zwrócić ku Chinom, już to zaczęła robić. Ale w tym tandemie, to Chiny będą ciągnąć soki z Rosji, a ściślej eksploatować Rosję i to na sposób neokolonialny. Relacja jaka czeka Moskwę w tym tandemie, to klientelizm. Moskwa nie chciała być partnerem Zachodu, będzie wasalem Chin. Dla Chin to bez wątpienia pożytek ekonomiczny, ale w planie globalnym – poważny problem. Z perspektywy Pekinu Rosja miała być ważnym sprzymierzeńcem w procesie usuwania Zachodu z centrum sceny stosunków międzynarodowych, w procesie eliminowania zasad i standardów liberalnego porządku międzynarodowego. W tej chwili, to jednak siły liberalnego porządku rzucają Rosję na kolana. Moskwa bandycka, bo z takim wizerunkiem pozostanie ona na lata, będzie dla Pekinu raczej obciążeniem niż atutem. Chiny jej nie porzucą, ale Rosja pozostanie dla nich państwem na wpół trędowatym. Niby mocarstwem, czy też raczej mocarstwem na niby, które trzeba będzie subsydiować politycznie, choć eksploatować ekonomicznie (surowce).

Brutalna agresja Rosji, a przy tym niesłychanie prymitywne i bezczelne, przede wszystkim skrajnie zakłamane uzasadnianie tej napaści pozbawia Moskwę jakiekolwiek wiarygodności. Rosja, która zerwała związki z Europą oraz zawiodła Chiny tworzy geopolityczne limbo o niewiadomych jeszcze konsekwencjach dla porządku światowego. Chodzi o jego przechodzenie od fazy liberalnego porządku ku power politics, bo tak to wyglądało od kilku lat. Wiele oczywiście zależy od tego, jak ta wojna się skończy i czym się skończy dla Rosji. Należałoby oczekiwać, że warunkiem powrotu Rosji do społeczności „narodów cywilizowanych” (zwrot z Paktu Ligi Narodów) powinna być zmiana przywództwa państwa, ukaranie zbrodniarzy wojennych oraz należyte reparacje dla Ukrainy. Tego się zapewne nie da wyegzekwować od Moskwy, ponieważ wymagałoby kapitulacji Rosji, do czego nie dojdzie. Nie będzie wewnętrznej odnowy Rosji. Ale to jedynie utrudni jej powrót do międzynarodowej gry. Konsolidacja Zachodu, jaka się dokonała przy tej okazji tchnie zapewne trochę witalnej energii w liberalny porządek międzynarodowy. Ale nie starczy tego na długo. Tendencje sekularne nie są sprzymierzeńcem Zachodu. Warto przy tym zauważyć, że wiele znaczących krajów, np. Indie czy Brazylia, oraz cały szereg mniejszych państw bynajmniej nie popierają Zachodu w jego wsparciu dla Ukrainy. A przecież Zachód broni zasad standardowego porządku międzynarodowego w interesie wszystkich państw świata. To pokazuje, że ze względu na przeszłe grzechy „elektorat” Zachodu się kurczy. Jednocześnie, strategiczna i wizerunkowa klęska Rosji (nawet jeśli przejściowo zatrzyma część zajętego terytorium Ukrainy) to ostrzeżenie dla autokratów w różnych częściach świata, to osłabienie ich legitymizacji i to punkt dla adwokatów liberalnego porządku.

Na koniec, musimy stale mieć na uwadze, że Putin, w którego osobowości widoczne jest połączenie zimnej racjonalności łotra z obsesyjną, wręcz paranoidalną nienawiścią do Ukrainy i Zachodu, może wywołać nuklearny kataklizm. Jego prawdopodobieństwo nie jest duże, ale jest stale obecne od początku tej wojny.

*

Na horyzoncie mamy zatem „świat bez Putina” (to znaczy bez Rosji w gronie kilku wielkich mocarstw), ale jest za wcześnie, aby mówić jaki to będzie świat. Bez wątpienia, pozimnowojenna ewolucja Rosji od próby budowania demokracji po powrót do twardej autokracji z wielkoruskim szowinizmem jako ideologią klasy politycznej i większości społeczeństwa można uznać za porażkę szkoły liberalnej. Przypomnijmy, że przedstawiciele tego sposobu myślenia stawiali na rozwój Rosji jako kraju demokratycznego i europejskiego, który awansem powinien być tak traktowany, aby umożliwić mu posuwanie się w tym kierunku. Stąd brały się liczne przywileje, którymi obdarzano Rosję, łącznie z członkostwem w Radzie Europy czy G-7, która do 2014 była Grupą Ośmiu. Te rachuby okazały się iluzją.

Równie spektakularną porażką, w tym przypadku także moralną, była interpretacja polityki Rosji w logice szkoły realistycznej, która roszczenia i agresywne kroki Moskwy usprawiedliwiała potrzebą bezpieczeństwa Rosji. Nic bardziej błędnego. Rosja jako mocarstwo nuklearne, stały członek Rady Bezpieczeństwa, z którym Sojusz Atlantycki chciał pozostawać w partnerskiej współpracy (liczne inicjatywy na bazie Aktu Stanowiącego z 1997 r.) posiadała wysoki, niezagrożony z zewnątrz standard bezpieczeństwa. Członkostwo Ukrainy w NATO nie stało na porządku na dnia, czego Moskwa była świadoma. Uznani przedstawiciele tej szkoły, w USA prof. John Mearsheimer, w Polsce m.in. prof. Stanisław Bieleń, w swoich ostatnich publikacjach uparcie usprawiedliwiali jej akty agresji i ekspansji terytorialnej oraz żądania wycofania się NATO z Europy Środkowej naruszonymi rzekomo przez Sojusz interesami bezpieczeństwa Rosji. Tymczasem to, czego chciała Rosja, to pozbawienie swego sąsiedztwa poczucia bezpieczeństwa wobec ekspansjonistycznej, wielkomocarstwowej polityki Moskwy. Żądała bezbronności swego otoczenia. „Realiści” zupełnie ignorowali ewolucję Rosji w kierunku faszyzmu oraz antyukraińską obsesję Putina, która nie miała żadnego związku z bezpieczeństwem, a była częścią ideologii „ruskiego miru” (rosyjskiego świata) rządzonego z Moskwy. Warto nadmienić, że polscy „realiści” są zarazem nierzadko neomarksistami i ich sympatia dla Rosji, niezależnie od tego, jaki jest jej ustrój i polityka jest pochodną ich „antyimperialistycznego”, a bardziej konkretnie antyamerykańskiego stanowiska. Całkowite odrzucanie pierwiastka moralnego w polityce (a przecież jego znaczenie doceniał twórca szkoły realistycznej H. Morgenthau) idzie tu w parze ze swoistym pojmowaniem lewicowości. W danym przypadku (okazywania zrozumienia dla agresora) można mówić raczej o patolewicy niż o lewicy. Porażki obu głównych szkół myślenia o polityce międzynarodowej podkreślają znacznie rzetelnej diagnozy, wolnej od ograniczeń teoretycznych czy ideologicznych. To także jedna z lekcji tej wojny.

 

Profesor Roman Kuźniar jest kierownikiem Katedry Studiów Strategicznych i Bezpieczeństwa Międzynarodowego Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. W przeszłości był także dyplomatą, dyrektorem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych oraz Akademii Dyplomatycznej i doradcą do spraw międzynarodowych prezydenta RP Bronisława Komorowskiego.

Artykuł ukazał się w numerze 4/2022 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2022 r.

„Specjalna operacja wojskowa” – bo tak wojnę nazwał prezydent Rosji Putin – miała zakończyć się w kilkanaście dni przejęciem kontroli nad sąsiednią Ukrainą. Tymczasem druga potęga militarna świata, jak rosyjską armię postrzegał portal Global Firepower, została zatrzymana przez kraj klasyfikowany przez ten portal na miejscu dwudziestym piątym. Początkowe niedowierzanie polityków, ekspertów i specjalistów od bezpieczeństwa zostało zastąpione entuzjazmem, a następnie szeregiem wniosków, a nawet analiz przyczyny takiego stanu rzeczy. Przywoływano stan sił zbrojnych Ukrainy, mocno zmieniony od 2014 roku, niespotykaną wręcz determinację ukraińskiego społeczeństwa w obronie swojego kraju czy wreszcie niekwestionowane przywództwo prezydenta Wołodymyra Zełenskiego. Po stronie Rosji wskazywano na fatalne dowodzenie, prawdopodobny brak należytego rozpoznania potencjału wojska ukraińskiego i postawy społeczeństwa, niskie morale żołnierzy rosyjskich spowodowane długotrwałym pobytem na poligonach przed agresją 24 lutego, zaskakująco złą aprowizacją wojska. Kolejne tygodnie konfliktu przynosiły zwroty akcji, zgodnie uznano, że cel Kremla, którym było zniszczenie infrastruktury wojskowej i ustanowienie marionetkowego rządu zależnego od Moskwy, nie powiódł się. Rosja zaczęła redefiniować cel swojego działania – teraz zakładał on utrzymanie zajętych terenów, takich jak Krym, Donieck, Ługańsk, ustanowienie korytarza lądowego miedzy Krymem a Rosją wzdłuż wybrzeża Morza Azowskiego oraz niszczenie infrastruktury krytycznej na terenie całej Ukrainy.

Od początku wojny władze Ukrainy zwracały się do środowiska międzynarodowego o pomoc i wsparcie militarne, definiując precyzyjnie swoje potrzeby. Armii ukraińskiej potrzebne były środki przeciwlotnicze, przeciwpancerne, artyleria, lotnictwo, sprzęt opancerzony i ogromne ilości amunicji. Kiedy okazało się, że Ukraina nie zostanie pokonana, pojawiły się pierwsze deklaracje wsparcia dla obrońców, jednak politycy stali się zakładnikami pojęć „broń defensywna” i „ofensywna”; z punktu widzenia pragmatyki wojskowej jest to niedorzecznością, bo każdy system uzbrojenia może być użyty do obrony, a broniąc się trzeba kontratakować czy prowadzić działania ofensywne. Ta narracja było konsekwencją obawy, ze Rosja będzie mogła zyskać uzasadnienie, że musi się bronić przed zagrożeniem ze strony Sojuszu Północnoatlantyckiego i krajów Unii Europejskiej.

Brutalność armii rosyjskiej wobec ludności cywilnej, gwałty, rabunki, uderzenia lotnicze i artyleryjskie na szpitale, szkoły, osiedla przy pomocy zakazanej konwencjami broni kasetowej, fosforowej czy termobarycznej wywołały ogólnoświatowy sprzeciw społeczeństw. Protestując przeciwko ludobójstwu i barbarzyństwu Rosji wymuszały one na politykach decyzje o pomocy dla Ukrainy, która musiała mierzyć się z problemami humanitarnymi, gospodarczymi i nieustającym zagrożeniem militarnym ze strony Rosji. W kolejnych tygodniach pojawiały się deklaracje i realne wsparcie sprzętem wojskowym. Głównymi donatorami od początku były Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Polska, Kanada; do tej „rodziny” dołączały kolejne kraje, które na miarę swoich możliwości wspierały walczących. Oczy opinii publicznej zwrócone były na te kraje Europy Zachodniej, które zwlekały z podjęciem decyzji o pomocy militarnej dla Ukrainy, co wywoływało cierpkie komentarze nawet w przestrzeni dyskursu dyplomatycznego.

Wojna dalej trwa, już ponad cztery miesiące. Jej implikacje dotykają nie tylko Ukrainy, jej skutki odczuwają obywatele Europy, a prognoza kryzysu żywnościowego dotknie ludzi w wymiarze globalnym.

Każdy konflikt, każda wojna jest przyczynkiem do dyskusji, raportów i wniosków. Prowadzenie takich analiz jest w pełni uzasadnione, a rekomendacje mogą poprawić bezpieczeństwo. Stają się inspiracją do poszukiwania nowych rozwiązań systemowych, funkcjonalnych czy modernizacyjnych. Truizmem jest, że przygotowujemy się do wojen, które już były, ale niestety to typowa przypadłość ekspertów, wojskowych i polityków, którzy chcą wykazać swoją przydatność i bardzo szybko definiują rekomendacje i podejmują decyzje, nie czekając na porównanie swoich przemyśleń z uczestnikami procesów – w tym przypadku politykami, żołnierzami, funkcjonariuszami z Ukrainy. Szczególnie jaskrawo możemy zaobserwować to wśród polskich elit politycznych, które konflikt w Ukrainie postanowiły wykorzystać do uzasadnienia wcześniejszych działań i podejmowanych decyzji.

W początkowym okresie wojny w Ukrainie obserwowano i komentowano absolutny fenomen – postawę ukraińskiego społeczeństwa, które deklarowało obronę swojego kraju, uczestniczyło w przeszkoleniach z posługiwania się bronią, przygotowywania doraźnych środków do walki z najeźdźcą. Rozpoczęto formowanie jednostek Obrony Terytorialnej z deklarujących wolę obrony Ojczyzny i wspierania walczących jednostek armii Ukrainy. Na początku kwietnia publicznie wypowiedział się dowódca polskich Wojsk Obrony Terytorialnej (na platformie Proobronni24.pl): „Mieliśmy pełną świadomość rzeczywistych intencji Federacji Rosyjskiej. Od pewnego momentu nie zadawaliśmy sobie pytania czy Rosja zaatakuje, tylko kiedy. Stąd mające miejsce w ostatnich latach działania związane z przyspieszoną rozbudową sił zbrojnych, modernizacją, dużą intensywnością ćwiczeń, szkoleń w tym powołania do życia Wojsk Obrony Terytorialnej”. Ta wypowiedź zawiera kilka nieścisłości, bowiem Obrona Terytorialna istniała w Wojsku Polskim przed 2017 rokiem, powoływana „nowa” formacja nie odnosiła się do zagrożeń ze strony Rosji, a największa ilość ćwiczeń i szkoleń prowadzonych w wymiarze krajowym, sojuszniczym i koalicyjnym przypadała na lata 2015 i 2016. Znaczenie żołnierzy wojsk OT podkreślił zwierzchnik SZ RP prezydent Andrzej Duda podczas posiedzenia Rady ds. Bezpieczeństwa i Obronności przy Prezydencie RP 8 marca 2022 roku wskazując, że „piechur” ze środkiem przeciwpancernym może wpłynąć przebieg konfliktu. Już 6 marca na portalu tech.wp.pl ukazał się artykuł Ukraińska lekcja. Czołg – przeżytek czy przyszłość pola walki?. Ze zrozumieniem należy przyjąć potrzebę komunikowania tak ważnego zdarzenia jakim jest konflikt zbrojny, który ma miejsce w sąsiedztwie naszego kraju. Powinny to jednak być relacje, można pokusić się o prognozy, ale z formułowaniem wniosków należy poczekać; co najważniejsze, na ich formułowanie można będzie sobie pozwolić, kiedy swoje wyobrażenia skonfrontujemy z żołnierzami, dowódcami i osobami odpowiedzialnymi za obronę Ukrainy. Po aneksji części terytoriów Ukrainy przez Rosję w 2014 roku, organizowano w Siłach Zbrojnych RP wiele seminariów, warsztatów, z udziałem ukraińskich dowódców różnych szczebli dowodzenia. Dzielili się oni swoim doświadczeniem, konfrontowaliśmy nasze oceny z ich wiedzą, a podsumowania były niejednokrotnie mocno zaskakujące. Dlatego z rezerwą należy traktować publiczne wystąpienia osób, które autorytarnie formułują wnioski z toczącej się wojny. Mocno dyskusyjne jest, gdy są podejmowane decyzje, które wpływać będą na przyszłe bezpieczeństwo, wyposażenie armii i jej wielkość.

Niepokojące zjawisko obserwuje się w resorcie Obrony Narodowej i wśród polityków odpowiadających za bezpieczeństwo: fakt toczącej się wojny został wykorzystany do kreowania „polityki” bezpieczeństwa. W trybie ekstraordynaryjnym przygotowano nową regulację prawną, która nie została poddana rzetelnej dyskusji eksperckiej i społecznej, a jej przyjęcie w parlamencie było poprzedzone wręcz szantażem politycznym. Kto podejmował próbę wskazywania niedoskonałości merytorycznych Ustawy o obronie Ojczyzny musiał liczyć się z krytyką, że nie zależy mu na bezpieczeństwie kraju w obliczu wojny toczącej się za naszą wschodnią granicą. Tak powstała ustawa, która jest zlepkiem istniejących wcześniej regulacji różnych poziomów – ustaw i rozporządzeń. Cel wprowadzenia tej ustawy 3 marca w Sejmie RP przedstawił minister Mariusz Błaszczak: „To ustawa, dzięki której nie tylko zwiększymy liczebność Wojska Polskiego, ale również wydatki na Siły Zbrojne RP, odtworzymy system rezerw, zachęcimy żołnierzy do pozostania w służbie oraz wdrożymy koncepcję obrony powszechnej. To dobre przepisy na trudne czasy”. Paradoks polega na tym, że każdy z tych postulatów można było spełnić w oparciu o istniejące przepisy, ewentualnie nowelizując którąś z istniejących ustaw, jak na przykład Ustawę o przebudowie i modernizacji technicznej oraz finasowaniu Sił Zbrojnych Rzeczpospolitej Polskiej, która określa wielkość odsetka PKB przeznaczanego z budżetu państwa na obronność. Nie było potrzeby likwidowania czternastu ustaw dla powstania jednej, która jest tak niedoskonała jak zapisy „Polskiego Ładu”, tylko jej skutki będziemy odczuwać w perspektywie lat, bowiem zakłada ona dominację ilości nad jakością.

Obecnie obserwujemy swoisty festiwal deklaracji i decyzji podejmowanych jednoosobowo przez ministra Obrony Narodowej. Kupimy dodatkowe elementy systemu obrony powietrznej WISŁA (faktycznie niezbędne dla zapewnienia bezpieczeństwa kraju), staniemy się potęgą artyleryjską na skalę niespotykaną w świecie kupując 500 wyrzutni HIMARS, posiadać będziemy satelitarny system rozpoznania, będziemy krajem posiadającym pięć typów czołgów. Po ogłoszeniu przez polski przemysł obronny, że przygotowany został polski bojowy wóz piechoty BORSUK, minister ogłasza, że kupimy dodatkowo za granicą wozy bojowe. Utworzymy kolejne dwie dywizje (aktualnie formujemy czwartą poprzez kanibalizm kadrowy i sprzętowy istniejących jednostek wojskowych i dowództw). To są komunikaty, które w obliczu toczącej się w Ukrainie wojny są przyjmowane przez społeczeństwo bardzo pozytywnie i ze zrozumieniem. Jednak eksperci zadają pytanie ile to będzie kosztować i czy wytrzyma to i tak nadwątlony system logistyczny armii. Niepokojące jest to, jak instrumentalnie na potrzeby budowania wizerunku formacji rządzącej odchodzi się od procedur, zasad i standardów, w tym przypadku programowania rozwoju sił zbrojnych. W narracji publicznej zaczyna dominować siła przekazu oparta na ilości wojska, konkretnych jednostek sprzętu wojskowego czy dowództw i jednostek wojskowych: wszystkiego będziemy mieli więcej. Kierownictwo resortu zdaje się zapominać o rozwoju nowoczesnych technologii, robotyzacji wszechobecnego środowiska cyberprzestrzeni czy sztucznej inteligencji. Odnieść można wrażenie, że obecna sytuacja związana z wojną w Ukrainie jest wykorzystywana przez polityków do narracji wojennej, by odwrócić uwagę społeczeństwa od piętrzących się problemów związanych ze skutkami pandemii, narastającymi wyzwaniami egzystencjalnymi związanymi z rosnącymi cenami paliw, produktów spożywczych, opłat za energię czy w końcu galopującymi kosztami obsługi kredytów hipotecznych. Ta polityka informacyjna rządzących skutkuje tym, że nie są prowadzone analizy potrzeb jakie niesie przyszłe środowisko bezpieczeństwa, tylko „odpowiada” się na bieżącą sytuację, która działa na wyobraźnie ludzi.

Zachęcałbym, aby odejść od retoryki ilościowej na rzecz poruszania się w przestrzeni zdolności, jakim powinny odpowiadać przyszłe siły zbrojne; jak powinien być zaprojektowany system bezpieczeństwa (oczywiście przyglądając się również temu, co dzieje się za naszą wschodnią granicą). Za kluczowe należy przyjąć, że determinantą jest informacja, posiadanie wiedzy o zamiarach i działaniach potencjalnego agresora. Kolejnym czynnikiem będzie posiadanie zdolności do obrony przed środkami zagrożenia przenoszonymi drogą powietrzną, czyli samoloty, systemy rakietowe czy bezzałogowe. Za istotne przyjąć należy posiadanie zdolności do neutralizowania zagrożeń zanim zostaną one aktywowane przez agresora, nie dopuszczając, aby aktywne działania przeniosły się na nasze terytorium. Tę triadę czynników należy rozpatrywać nie tylko w wymiarze tradycyjnych działań, które obserwujemy w Ukrainie – pamiętajmy o konfliktach wywoływanych przez ekstremistów na Bliskim Wschodzie, o naszym zaangażowaniu w operacje w Iraku czy Afganistanie, a także o wszelkiej aktywności z wymiarem cyberprzestrzeni włącznie, mającej miejsce nie tylko w naszym sąsiedztwie, ale również w przestrzeni kosmicznej. Często pytany, jakie powinniśmy posiadać siły zbrojne odpowiadam, że „powinny być zdolne do identyfikowania i zwalczania zagrożeń jeszcze poza granicami kraju”.

Obserwacja obecnego środowiska bezpieczeństwa i wojny w Ukrainie utwierdza mnie w słuszności tej tezy. Każdemu planiście, politykowi, który zakłada prowadzenie działań obronnych na terenie kraju (jak na przykład Antoni Macierewicz, który twierdzi, że ochotnicy, którzy znajdą się w WOT „będą zdolni stawić czoło siłom tak skutecznym, o tak skutecznych możliwościach rażenia jak formacje specnazu” – takich słów użył podczas wystąpienia w Akademii Sztuki Wojennej 21 listopada 2016 roku) polecam zdjęcia z Charkowa, Irpienia, Mariupola czy Buczy, pokazujące do czego może doprowadzić nawet czasowe oddanie własnego terytorium agresorowi. Odnieść można wrażenie, że zapomina się o powinności, jaką nakłada Konstytucja Rzeczpospolitej Polskiej w artykule 5: „Rzeczpospolita Polska strzeże niepodległości i nienaruszalności swojego terytorium…”. Dlatego uważam, że powinniśmy budować taki system rozpoznania, który pozwoli zbierać informacje we wszystkich możliwych przestrzeniach, gdzie komunikują się ludzie, w obecnych i przyszłych pasmach transmisji danych nie tylko radiowych, ale i cyfrowych, system zdolny do odczytywania informacji w spektrum widzialnym i niewidzialnym. Zdobyte i gromadzone informacje powinny być poddane analizie, a wnioski powinny być dostarczone do decydentów politycznych, jak i służb i formacji militarnych i niemilitarnych, które podejmować będą przeciwdziałania zagrożeniom. Przepływ informacji w takim systemie nie może być obarczony inercją, a zdobyte informacje powinny gwarantować niezbędny czas na podjęcie działań.

Wymiar przestrzeni powietrznej jako środowisko walki został dostrzeżony jeszcze przed I Wojną Światową przez włoskiego oficera Giulio Douheta w 1909 roku: „Niebo wkrótce stanie się nowym polem bitwy, równie ważnym jak pola bitew na lądzie i morzu…. Aby podbić powietrze, konieczne jest pozbawienie wroga wszelkich środków lotu w jego bazach operacyjnych lub w jego centrach produkcyjnych. Lepiej przywyknijmy do tego pomysłu i przygotujmy się na to”. Pierwsze operacyjne użycie samolotu miało miejsce w dniu 23 października 1911 na początku wojny włosko-tureckiej, kiedy kapitan Carlo Piazza wykonał pierwszy lot zwiadowczy w pobliżu Trypolisu, a jeszcze podczas tegoż konfliktu włoski pilot Giulio Gavotti po raz pierwszy zrzucił bombę w operacji wojennej. Dzisiaj działania lotnictwa uzupełnione przez systemy rakietowe są stałym elementem konfliktów zbrojnych, dlatego kluczowe jest posiadanie sił i środków, które stanowić będą skuteczną obronę powietrzną. Nie tylko dla wojsk biorących udział w konflikcie. Tak naprawdę chodzi o teren całego kraju, jego aglomeracje miejskie, ośrodki przemysłowe, węzły i ciągi komunikacyjne, infrastrukturę energetyczną i komunikacyjną, dobra kultury i dziedzictwa narodowego. System taki powinien chronić przez lotnictwem, rakietami o różnej trajektorii lotu, jak i systemami bezzałogowymi operującymi na różnych pułapach. Dzisiejsze zdolności przemieszczania się rakiet i samolotów z prędkościami przekraczającymi dźwięk, zasięgi ich oddziaływania liczone w tysiącach kilometrów każą budować wyobrażenie o tworzeniu systemu obrony powietrznej w ramach sojuszy i porozumień obejmujących grupę państw. Taką platformą może być Sojusz Północnoatlantycki lub Unia Europejska. Każdy kraj powinien budować potencjał zdolny do odstraszania potencjalnego agresora, potencjał, który pozwoliłby zadawać straty agresorowi jeszcze na jego terytorium, w jego przestrzeni. Środki odstraszania powinny posiadać zdolności oddziaływania na ośrodki decyzyjne agresora, jego zaplecze logistyczno-gospodarcze wspierające działania zbrojne, jak i systemy walki, które stanowić mogą zagrożenie dla naszej suwerenności i integralności. Takie systemy powinny posiadać zdolności operowania na lądzie, morzu, w powietrzu i cyberprzestrzeni, w dużej mierze powinny to być systemy bezzałogowe, których użycie minimalizować powinno straty żołnierzy prowadzących obronę własnego kraju.

Polska jest członkiem NATO, którego fundamentem jest Traktat Waszyngtoński. Jego zapisy dają gwarancje bezpieczeństwa, jak często przywoływany artykuł 5 o kolektywnej obronie, ale i stanowią zobowiązania do budowania i utrzymywania własnych zdolności do obrony przez państwa członkowskie Sojuszu. Traktuje o powyższym artykuł 3: „Dla skuteczniejszego osiągniecia celów niniejszego traktatu, Strony, każda z osobna i wszystkie razem, poprzez stałą i skuteczną samopomoc i pomoc wzajemną, będą utrzymywały i rozwijały swoją indywidualną i zbiorową zdolność do odparcia zbrojnej napaści”. Zdolności, o których wcześniej pisałem są projektem, którego realizacja może wykraczać poza możliwości pojedynczego kraju, nawet takiego jak Polska, który deklaruje przeznaczanie na obronność od 2023 roku 3% PKB; dlatego celowe jest budowanie zrozumienia dla wspólnych projektów obronnych. W NATO przyjmowane są ustalenia co do wielkości środków, jakie będą przeznaczane na obronność, ale trudno by porównywać możliwości finansowe i realną siłę nabywczą budżetu takich krajów jak Niemcy, Słowacja czy Czarnogóra. Warto więc spojrzeć w kierunku potencjału, jakim dysponuje Unia Europejska, tym bardziej, że blisko 65% krajów członkowskich Unii jest jednocześnie członkiem NATO. W Unii Europejskiej prowadzona jest dyskusja nad budowaniem zdolności obronnych Starego Kontynentu od lat.

Kluczową inicjatywą mającą na celu wspieranie z budżetu UE współpracy w zakresie badań i rozwoju zdolności obronnych jest ustanowiony 7 czerwca 2017 r. Europejski Fundusz Obronny (ang. European Defence Fund, EDF). Jest realizacją zapowiedzi działań, do których Komisja Europejska zobowiązała się, w ogłoszonym 30 listopada 2016 r., europejskim planie działań w sektorze obrony (ang. European Defence Action Plan, EDAP). Celem EDF jest wzrost efektywności wydatków państw członkowskich Unii Europejskiej w obszarze obronności za pomocą wsparcia inwestycji we wspólne projekty badawczo-rozwojowe. Fundusz jest platformą realizacji długofalowego planu stworzenia w Europie wspólnego rynku uzbrojenia i sprzętu wojskowego oraz dalszej konsolidacji przemysłów obronnych.

Z kolei 13 listopada 2017 r. ministrowie 23 państw członkowskich podpisali wspólną notyfikację w sprawie stałej współpracy strukturalnej (ang. Permanent Structured Cooperation, PESCO). Możliwość ustanowienia stałej współpracy strukturalnej w dziedzinie wspólnej polityki bezpieczeństwa i obrony jest zapisana w Traktacie z Lizbony. Przewidziano tam, że państwa członkowskie UE mogą ściślej współpracować w zakresie bezpieczeństwa i obrony. Stałe ramy współpracy pozwalają państwom członkowskim, które mają wolę i możliwości, na wspólny rozwój potencjału obronnego, inwestowanie w te same projekty lub zwiększenie udziału i gotowości operacyjnej sił zbrojnych. To są platformy, które należy wykorzystać do budowania wspólnych zdolności obronnych na miarę przyszłych zagrożeń. Cyklicznie odbywa się aktualizacja listy projektów do zrealizowania w ramach PESCO, ostatnia miała miejsce 16 listopada 2021 roku (Decyzja Rady (WPZiB) 2021/2008), a więc jeszcze przed inwazją Rosji na Ukrainę, inwazji, która zweryfikowała wiele dotychczasowych wyobrażeń i środowisku bezpieczeństwa i porządku rzeczy nie tylko w Europie, ale i na świecie. Obecna lista projektów realizowanych w ramach PESCO obejmuje 60 pozycji, których audyt pozwoliłby skupić się na niezbędnie potrzebnych i wprowadzić takie, które pozwolą zbudować zdolności adekwatne do przyszłych zagrożeń.

Przygotowujmy się do wojen, które być mogą, nie do tych, które już były.

Gen. broni rez. dr Mirosław Różański, były Dowódca Generalny Rodzajów Sił Zbrojnych RP, jest senatorem RP wybranym z listy KKW Trzecia Droga w ramach demokratycznego Paktu Senackiego, bezpartyjnym, ale z poparciem Polski 2050, oraz prezesem fundacji bezpieczeństwa i rozwoju STRATPOINTS

Artykuł ukazał się w numerze 4/2022 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2022 r.

Odróżnijmy znaczenia przymiotników „cenny”, „doniosły” i „ważny” Nazywajmy cennym, czyli wartościowym lub posiadającym wartość, to wszystko, co czyni zadość jakiejś potrzebie lub też sprawia jakąś satysfakcję. Doniosłym nazywajmy to i tylko to, co wywołuje znaczne zmiany w dziedzinie rzeczy cennych lub też znacznym zmianom w tej dziedzinie zapobiega. Zarówno wartość, jak doniosłość podlegają oczywiście stopniowaniu i relatywizacji, to znaczy, że coś może być cenniejsze od czegoś innego, coś może być donioślejsze pod tym a tym względem, a mniej doniosłe pod innymi względami, np. afisz może i mieć wyraźną wartość jako źródło informacji, a nie mieć wartości artystycznej, dane rozporządzenie i może wywołać duże zmiany w dziedzinie ułatwień komunikacyjnych, lecz nie wywołać żadnego wstrząsu w dziedzinie ocen moralnych. To samo dotyczy ważności. Jest ona zawsze względna i podlega stopniowaniu. Jak ją określić? Powiemy, że to jest ważniejsze od czegoś innego, co zapobiega większe mu złu lub większe zło usuwa. Dlatego np., ze względu na masową ochronę zdrowia, ważniejsze są szczepienia ochronne niż ostrożności w stykaniu się z ludźmi, a te znowu zapewne ważniejsze od spożywania potraw specjalnie wyróżnionych.

Tak ustaliwszy znaczenia słów, zapytajmy o wartość, doniosłość i ważność nauki. Że czyni ona zadość licznym potrzebom i sprawia liczne satysfakcje, to jasne. Wystarczy się powołać na głód wiedzy, który ona w pewnej mierze nasyca. Rzucają się w oczy także ogromne zmiany w dziedzinie rzeczy cennych, zmiany, które powstają dzięki postępowi nauki. Jakie uderzające osiągnięto sukcesy np. w technice oświetlania wnętrz i ulic sztucznym światłem. Wreszcie, dzięki nauce umiemy zwalczać rozmaite choroby, których dawniej nie umiano ani rozpoznawać, ani odnosić do właściwych przyczyn, ani opanowywać. Gdyby więc nawet nie było prawdą – co prawdą jest niewątpliwą – że pod licznymi innymi jeszcze względami nauka pomaga skutecznie stawiać czoło przeróżnym zagrożeniom (przykładem chociażby oparte na teorii prawdopodobieństwa systemy i instytucje, przeznaczone do obsługi rozmaitych ubezpieczeń), dość by się było powołać na owe zdobycze medycyny, by uznać naukę za czynnik wielkiej wagi, za funkcję ważną niezmiernie.

Mimo to wszystko nie brak głosów potępiających naukę jako całość, z tej racji, że ujawniła ona z drugiej strony wielką doniosłość ujemną, burząc gmach złudzeń w poglądzie na świat i nadwerężając opartą na nich równowagę dusz naiwnych, odwodząc człowieka coraz dalej od stanu naturalnego i osłabiając w ten sposób jego odziedziczoną po zwierzęcych przodkach odporność bezpośrednią względem sił przyrody, a nadto dostarczając ludziom z każdym dniem coraz bardziej niszczycielskich środków walki, dostarczając ich ludziom wzajem skłóconym i nie dość dojrzałym moralnie. A skutek tego? Zniszczenia katastrofalne i groza klęsk, niedających się przewidzieć…

Wszystko to, niestety, prawda. Można by niewątpliwie przytoczyć w odpowiedzi długi szereg skutków dobroczynnych nauki, rozwijając twierdzenia, podane na początku. Można by dopełnić ten wykaz słuszną pochwałą przemian w psychice osób, naukowemu badaniu oddanych. Umysły ich stają się bogatsze, poglądy mędrsze, upodobania wyszlachetnione, rozmowy z nimi bardziej ożywcze, bardziej interesujące i podnoszące na duchu. Sam rodzaj pracy, skupionej pracy umysłowej, to sprawia – a cóż dopiero, jeśli to jest praca nie dla celów lukratywnych, praca z zamiłowania, praca w zespole oddanych dociekaniom miłośników wiedzy i gorliwców badania. To niby zespołowa muzyka umysłowa, nie mniej uduchowiona a nieskończenie bardziej inteligentna. Żadne wszelako, najsłuszniejsze nawet zachwyty tego rodzaju nie zmuszą do milczenia krytyków, wytykających złowrogie skutki używania osiągnięć naukowych do celów niszczycielskich i występnych.

Dramatyczny ten spór rozstrzygają wedle naszego rozumienia dwa argumenty, z których każdy wystarczyłby zupełnie. Po pierwsze, niepodobna okiełznać umyślnie nauki w jej polocie. Ma ona w sobie dynamikę pędu niepowstrzymanego. Stała się ona pasją, namiętnością człowieka, istoty o czole wyniosłym. I nie ma drogi powrotu do naiwności. Nie ma powrotu do dzieciństwa, jest co najwyżej możliwość zdziecinnienia. Nie ma możliwości równowagi statycznej, jest tylko możliwość zastoju i marazmu… A po drugie: społeczeństwo, które by się zaniedbało w kulturze umysłowej, które by się wyrzekło unaukowienia, a nawet choćby osłabło we współzawodnictwie badawczym – prędzej czy później, zapewne prędzej niż później, musiałoby popaść w niewolę, w zależność służebną od społeczeństw lepiej unaukowionych, jako sprawniejszych w działaniu.

Oto dlaczego tak bardzo ważna jest nauka i tak bardzo ważne są instytucje, które ją pielęgnują. Nauka nie dlatego jest tak bardzo ważna, że nasyca ciekawość i urabia finezyjnie interesujące intelekty, nie dlatego, że sztuce w kształtowaniu wytworności pokrewna i ze sztuką bywa jednym tchem wspominana nie bez uszczerbku dla własnej powagi, lecz dlatego, że jest nieodzowną preparacją, nieodzownym przygotowaniem dzielnego gospodarstwa i służącej gospodarstwu techniki, przygotowaniem obrony przed chorobami i zgonem przedwczesnym, obrony przed klęskami społecznymi, w szczególności przed klęską porażki w walce o istnienie w sposób godny istnienia.

A jeśli nauka jest dzięki temu wszystkiemu ważna niezmiernie, to ważne jest też niezmiernie nauczycielstwo. Nauka – preparacja zmagania się potęgą sił groźnych, nauczycielstwo – to preparacja preparatorów. Społeczeństwo nasze w teorii odczuwa doniosłość i wagę nauki, w praktyce moc no nie dociąga, ilekroć trzeba się nią dość gorliwie zaopiekować. Szkoły, służące bezpośrednio przemysłowi lub ochronie zdrowia, cieszą się rosnącym poparciem. Czekają zaś na pomoc dostateczną wydziały nauczycielskie szkół akademickich, czekają na szarym końcu długiego szeregu petentów. Ale trudno, nie może być fizyki bez fizyków ani ogólnej zaradności myślowej bez nauczycieli przedmiotów ogólnie kształcących. Więc z pewnością nadejdzie czas, kiedy i humanistyka i studia matematyczno-przyrodnicze, nie bezpośrednio użytkowe, doczekają się ze strony społeczeństwa takiej opieki, z jakiej – na szczęście – korzystają już dzisiaj studia politechniczne i medycyna we wszelkich jej odmianach.

 

Komentarz profesora Antoniego RAJKIEWICZA:

W maju 1945 roku ukazał się dekret o utworzeniu Uniwersytetu Łódzkiego. W jubileuszowym 75 roku jego działalności warto przypomnieć, że pierwszym rektorem powstającej uczelni był profesor Tadeusz Kotarbiński (patron Towarzystwa wydającego „Res Humana”). Zwierzchnictwo Profesora pozostawiło trwały ślad w dalszym rozwój Uniwersytetu. Godzi się przypomnieć niektóre dokonania dyktowane wiedzą, postawą i sprawnością Rektora.

Na czoło można wysunąć zaufanie jakim obdarzył społeczność studencką, jej organizacji, Bratniej Pomocy, powierzył organizację i prowadzenie domów studenckich, stołówek, wypłat stypendiów i inne działania na rzecz wzrastającej z roku na rok populacji studenckiej: Senat Uniwersytetu Łódzkiego stał się jedynym w kraju, do którego składu włączono przedstawicieli społeczności studenckiej. Utworzony uczelniany fundusz stypendialny wzbogacały osobiste transfery Rektora pochodzące z przyznawanych mu nagród.

Głoszone przez Profesora Kotarbińskiego znaczenie nauczycielstwa w kreowaniu nauki znajdowało swój wyraz m.in. we wspieraniu kół naukowych. Było ich 23, a niektóre z nich zaczęły spełniać rolę animatorską w skali krajowej i podejmowały współpracę międzynarodową. Jej ślady znaleźć można w późniejszym kształtowaniu się ośrodka łódzkiego jako centrum nauczania języka polskiego dla studentów-obcokrajowców.

Rektor odrzucił pomysł ufundowani insygniów rektorskich: berła, łańcuch, gronostaju i biretu. Natomiast przystał na pomysł ufundowania sztandaru. Zaproponował, by na nim wyhaftowano dwa słowa: „Prawda i Wolność”*. Tak też się stało, zaś o obu tych pojęciach napisał co następuje:

Prawda” … o czym przypomina ten wyraz? Czego się domagali ci, co utkali ze złota składowe jego litery? Czego pragnęli, co czynić zalecali? Z pewnością mieli na myśli zarówno prawdziwość twierdzeń, jak prawdomówność ich głosicieli. Młodzież chce mieć prawdomówne nauczycielstwo i ma do tego prawo, a nauczycielstwo chce być prawdomówne i uważa to sobie za punkt honoru i za kwintesencję nauczycielskiej etyki zawodowej […]. A „Wolność”? Wszelka wolność jest wolnością robienia czegoś. Wolność profesora i studenta, jako takich – to wolność sprawowania ich funkcji swoistych, funkcji nauczania i funkcji uczenia się …”. (Sztandarowe hasła, [w:] Myśli o ludziach i ludzkich sprawach, Ossolineum 1986, s. 46 i 49).

Rektor Kotarbiński, którego społeczność uniwersytecka uznawała za włodarza wielce spolegliwego i sprawnego w działaniu mistrza Dobrej Roboty, cieszył się dużym autorytetem mieszkańców Łodzi. W plebiscycie „Dziennika Łódzkiego”, w 1948 roku, na najpopularniejszego człowieka Łodzi zajął pierwsze miejsce; otrzymał ponad 39 tysięcy głosów.

W 1948 roku w wydanej przez Bratnią Pomoc jednodniówce „Trzy lata pracy” ukazała się wypowiedź Rektora Kilka słów o walorach nauki (zamieszczona powyżej).

Niedawno odnaleziono rękopis opublikowanego wówczas tekstu. Rękopis postanowiono wręczyć Profesor Elżbiecie Żądzińskiej, wybranej ostatnio na stanowisko rektora Uniwersytetu Łódzkiego. Jest ona pierwszą kobietą (dotychczas rektorami było 18 mężczyzn) obejmującą kierownictwo uczelni. Znamienne jest, że uczyniono to w 75. roku istnienia Uniwersytetu Łódzkiego, gdzie do tej pory ukończyło tu studia ponad 212 tys. absolwentów, a obecnie studiuje prawie 27 tysięcy (większość kobiety) słuchaczy.

Przed kilku laty Uniwersytet ustanowił, ku upamiętnieniu twórczego wkładu do nauki jej pierwszego rektora, konkurs na nagrodę jego imienia za wybitne dzieło z zakresu nauk humanistycznych.

PS. Jestem jednym z najstarszych absolwentów Uniwersytetu Łódzkiego, podobnie jak moja Żona.

* Dzisiaj, na odnowionym sztandarze pozostały w wersji łacińskiej: Veritas et Libertas.

 

Esej ukazał się w numerze 5/2020 „Res Humana”, wrzesień-październik 2020 r.

Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.