Opowiadanie można pobrać na czytnik e-booków (w formacie .epub) tutaj
Wróćmy jeszcze do początku tego styczniowego piątku przed wolną sobotą. Dla Śledczej ten dzień zaczął się o wiele wcześniej niż samo spotkanie w prokuraturze.
Obudziła się w tym swoim ciasnym pokoiku hotelu pracowniczego i od razu spojrzała w stronę łóżeczka, stojącego pod oknem. Na dworze było jeszcze zupełnie ciemno. Noc albo bardzo wczesny zimowy poranek był bezksiężycowy. Zresztą szczelny całun chmur skutecznie skrywał również i wszelkie, mogące dać nieco światła, gwiazdy.
Wstała z tego swojego, skrzypiącego sprężynami, metalowego łóżka. Zrobiła półtora kroku i pochyliła się nad śpiącym synkiem. Od świąt znowu kaszlał, gorączkował. Teraz przynajmniej miał spokojny, niczym nie zakłócony oddech. Przewrócił się z jednego boku na drugi.
„Samotna wilczyca”, jak przezywali tę niewysoką blondynkę koledzy z komendy wojewódzkiej milicji, podniosła głowę, popatrzyła przez wąskie okno. Zupełnie blisko świeciły się wzdłuż torów kolejowych stacyjne latarnie. Szły podwójnym szpalerem od samego dworca, pod nowym wiaduktem, aż do końca zabudowań Zielonej Góry. Do bliskiej ściany zdziczałego parku, przechodzącego dalej w regularny las.
Na zewnątrz załoskotał przejeżdżający pociąg. Śledcza z niepokojem zerknęła na dziecko, ale hałas go nie obudził. Porucznik uśmiechnęła się, pomyślała, że mały już tak się do tego przyzwyczaił, że nie obudzi go żaden skład, ani towarowy, ani pospieszny, czy to byłby sapiący parowóz dalekobieżny, czy spalinowe „Gagarin” albo „Rumun”.
Uśmiechnęła się i jeszcze szybciej zasępiła. Po awansie i przejściu do wojewódzkiej należało się jej, jako oficerowi, samodzielne mieszkanie z przydziału komendy. Bez męża nie mogła liczyć na M3, samotnym dawano najmniejszy metraż M1, ale ona przecież miała jeszcze dziecko. Jako samotnie wychowująca matka liczyła może na jakieś małe, choćby najmniejsze, ale M2. Liczyła, liczyła i jak na razie… wyglądało na to, że się przeliczyła. Mały zdążył się już przyzwyczaić do hałasu tych pociągów. Zacisnęła usta w dziób, niepocieszona zaklęła w duchu. Oczywiście, pierwszeństwo mają funkcjonariusze z pełnymi rodzinami, ale gdzie jest napisane w regulaminie służby, że kobieta musi na siłę brać sobie męża? Dlaczego przez takie stereotypy jej synek musi przyzwyczajać się do tego hałasu za oknem zamiast wygodnie dosypiać ranki gdzieś w wygodnym mieszkaniu w bloku, na nowym osiedlu? Czy oni są gorsi od tych żonatych i mężatych, często zupełnie na siłę?
Wprawdzie ktoś jej dosrał, niby tak niewinnie, od niechcenia, że jak to, awans na wyższy stopień, że jak to, przejście z miejskiej do wojewódzkiej? Przecież oficer milicji powinien swoim życiem dawać całemu społeczeństwu dobry przykład. A ona co, panna z dzieckiem, co sobie obywatele pomyślą? Zastępca wojewódzkiego, który sam stał za tym, aby ją ściągnąć właśnie z komendy miejskiej, niby to oficjalnie uzasadniał, to przejście, tym, że im jest wyżej, to tym dalej do obywatela, że tu nie wystawia się tak na świecznik, że tu liczą się już wyłącznie jej umiejętności dochodzeniowe. Potem ją przepraszał za tę tyradę w papierach, z przymrużeniem oka wytłumaczył, że tak było trzeba, ale żeby nie brała tego do siebie.
Nie wzięła, skoro szef tak kazał. Ale dalej jej mały musiał zasypiać coraz bardziej przyzwyczajając się do łoskotu przejeżdżających pociągów. Nie miała co ukrywać, przynajmniej przed samą sobą, że brała ją przez to jasna cholera!
Przestała rozmyślać. Wróciła do łóżka, wzięła ze stołu stojącego na środku pokoju budzik. Spojrzała na godzinę. Dochodziła dopiero piąta. Do otwarcia przedszkola było dobre półtorej godziny. A przecież nigdy nie prowadzała małego już na szóstą trzydzieści. Zawsze robiła to przed ósmą.
Spojrzała, już tak bardziej przelotnie, tak aby się tylko upewnić, na śpiącego chłopca i skierowała się do drzwi pokoju, wiodących na korytarz.
Przeszła cichutko na jego koniec, do wspólnej kuchni. Nie musiała tak się starać, współlokatorki z sąsiednich pokoi, szwaczki z „Polskiej Wełny”, operatorki z „Dekory”, pracownice fizyczne magazynów Lubuskiej Wytwórni Win, zaczynały pracę na szóstą bądź na siódmą. Hotel robotniczy już nie spał.
Przez kuchnię przemknęła się szybciutko, jak tylko to było możliwe. Chciała jedynie zaparzyć sobie herbatę i pozostać niezauważona.
Współtowarzyszki hotelowego życia, mniej lub bardziej wykwalifikowane robotnice, patrzyły na nią, funkcjonariuszkę, ba, oficera milicji bardzo koso. Niechętnie. Traktowały ją rzeczywiście tak, jak by tego sobie życzyła, jak powietrze. Niestety, takie morowe powietrze…
Czy dawały jej to odczuć ? To bardziej Śledcza nie dawała im okazji do jakiegokolwiek traktowania się nawzajem. Owszem, chyba doszło tam na samym początku do jednej, czy drugiej scysji, ktoś syknął za ple-cami „uważaj, mentownia” czy „milicyjna suka”, ale gdzież nie ma takich zdarzeń w tłumie kobiet, wchodzących sobie co rusz w drogę, przy najbardziej codziennych obowiązkach w kuchni, łazience, pralni? „Samotna wilczyca” wyciągnęła jednak bardzo ostateczne wnioski z takiego jednego czy drugiego, bynajmniej nie reprezentatywnego zdarzenia i zbudowała na tym teorię, co do jej życia tutaj, w tym hotelu robot-niczym. Pośród kobiet, prostych robotnic, nierzadko wyciągniętych niemal siłą – czy to wyrokiem sądu, warunkami zawieszenia wyroku, czy przez „życzliwe” zalecenia ferajny – z ich dotychczasowych środowisk lumpenproletariackich i kryminogennych. Kto by zgłębił życiorys obywatelki porucznik, może by nawet zrozumiał tę jej porywczość w ocenianiu sąsiadek zza ściany z dykty…
Tak, czy siak, Śledcza pospiesznie wróciła do siebie z kubkiem gorącej herbaty w ręku. Postawiła naczynie na stole, obok tykającego głośno wielkiego, okrągłego budzika. Mimowolnie spojrzała na pozostałą część blatu i wtedy ogarnęło ją na chwilę przerażenie.
Tak, za brak męża nikt oficjalnie nie mógł jej ani zdegradować, ani usunąć ze stanowiska, ale za to już tak.
Obok herbaty i zegarka leżały stosy akt, w sumie kilka skoroszytów z jednego pustego segregatora, których nie wolno jej było przecież wynosić poza biuro. Gdyby tylko ktoś to zobaczył poza komendą i doniósł gdzie trzeba…
Starła kroplę potu z czoła. Nie roześmiała się, pokonawszy stres, tylko zacisnęła szczęki i pokiwała sobie głową. Na szczęście nikt nie zagląda do jej pokoju, więc i nie doniesie. Jakież to jednak szczęście, że nikt jej nie odwiedza, że nie ma żadnych, takich znajomych a kobiety zza ściany odstrasza niczym strach na wróble żarłoczne ptaszyska…
Usiadła za stołem. W jedną rękę wzięła kubek, w drugą – jeden z kilku skoroszytów. Najpierw upiła łyk herbaty, a potem otworzyła tekturowe okładki. Napis na nich brzmiał: „Truda Rose. Bruzenwaldau / Zielona Góra, park. Zeznania.”
Czytając swoje własne zapiski, ochłonęła od spraw typowo życiowych. Przestały ją na chwilę obchodzić te hałasujące pociągi, ciągle chorujący synek, wrogo nastawione sąsiadki i czyhający na jej stanowisko koledzy z komendy. Wyizolowała w swoich myślach te sytuacje, związane z pozyskaniem zeznań rudowłosej Niemki, tak, że nie było nic przed, ani nic po. Zanurzyła się po kres w tym, co tu i teraz. W tym skrawku jej własnej pracy operacyjnej.
„Data dzienna, numer ewidencyjny.
Przesłuchanie w terenie w charakterze świadka.
Świadek: Truda Rose.
Zamieszkała: bez stałego zameldowania.
Zatrudniona: bez stałego zatrudnienia.
Cel przesłuchania: przesłuchanie w terenie przebywania świadka (aby jej nie spłoszyć) na okoliczność znajomości z osobnikiem o przezwisku „Duch”.
Wstępne rozpoznanie: osobnik „Duch” o podejrzanej przeszłości, być może antypolskiej, w dziwny sposób piastuje stanowiska w strukturach państwa. Podejrzenie działalności wywrotowej lub szpiegowskiej.
Powiązanie świadka: prawdopodobnie wspólnie pracowali, była jego podwładną, łączyły ich jakieś tajemnice z okresu okupacji lub zaraz po.
Ustalono (streszczenie):
Świadek – pochodzenie niemieckie, dawne powiązania z Werhwolfem. Niezidentyfikowane, bez odpowiedzialności karnej.
W okresie powojennym powiązania z osobnikiem „Duch” poprzez jego działania w UPA i ucieczkę na Ziemie Zachodnie.
W latach sześćdziesiątych podwładna w sektorze leśnictwa. Współpraca zakończyła się poważnym wypadkiem wysoko postawionych w aparacie towarzyszy. Świadek obarczona współodpowiedzialnością, straciła stanowisko. Osobnik „Duch” pozostał. Więcej nie miał z nią kontaktu, świadek tylko słyszała plotki, że „Ducha” nie pociągnięto, a wręcz awansował…”.
Śledcza oderwała wzrok od swoich zapisków, popatrzyła w górę, przez okno, na biegnące w dal, w świat, tory. Zupełnie niewidoczne w tych ciemnościach. Ich ślad w przestrzeni wyznaczało tylko światło latarń… Zamyśliła się. Wróciło wspomnienie tego dnia w parku…
Było dosyć mroźno, na pewno poniżej zera, bo z rana był wszędzie szron. Pora bez śniegu, ale bez wątpienia zimowa. Dzielnicowy zadzwonił do niej, do wojewódzkiej, jako pierwszy, aby się przypomnieć, zaraz po ósmej.
– Poruczniku, tu… – przedstawił się. – Jeżeli plany nie zmieniły się, to po czternastej jesteśmy umówieni przy winiarni.
– Zima za oknem. One tam będą w taki ziąb?
– A gdzie niby miały by być? To ich rewir.
– No przecież kobiety stamtąd nie chodzą chyba w futrach? A bez tego, zamarzłyby tam…
– Obywatel porucznik chyba nie zna tego środowiska…
– Że ja niby nie znam tych ludzi…?
– No tak, oni sobie radzą. Co mają innego do roboty?
Spotkali się w portierni wytwórni win. Właśnie kończyła się zmiana dla fizycznych. Opatuleni mężczyźni wychodzili z pracy przez bramę od strony ulicy Moniuszki. Sierżant i Śledcza podążyli za częścią z nich, tą samą drogą, którą wiosną przemierzał Chrenowicz z Redaktorem.
– Rano śpią gdzieś po melinach. Przed południem wychodzą, grzeją się po sklepach, w miejscach publicznych, takich jak dworzec. Kto ma fuchę, to ją odbębni. Pożebrzą, coś tam gdzie ukradną. No i po południu zbierają się na swoich rewirach. W dobry dzień trafia się na takich właśnie frajerów z fabryki, robotników, którzy przyjdą po robocie, popić z meliną na ławce, w parku. Zamiast od razu iść do domu, do urągliwej kobity i wrzeszczących bachorów. W słaby dzień piją sami do siebie, skoczą sobie do gardła, po-szarpią się – tłumaczył koleżance z komendy wojewódzkiej dzielnicowy specyfikę marginesu z parku, pro-wadząc kobietę do zaniedbanego zagajnika w trójkącie dwóch ulic i torów kolejowych.
Teraz, późną jesienią, gdy liście opadły, zrobiło się mniej mroczno, niż Olek przyszedł tu pierwszy raz. Raczej było szaro i smętnie, ale dało się już popatrzeć z zewnątrz, na wskroś.
– A jaki dzisiaj mają dzień?
– Nie wiem. Zobaczymy…
Rudą Trudę w żółtawym półkożuszku i z nieodłączną parasolką zobaczyli poprzez nagie konary z daleka. Zawsze wyróżniała się. Żywa, kolorowa plama na tle zlewających się w nic nie mówiące tło popieli waciaków, zniszczonych palt, brudnych portek.
Teraz jednak kobieta była sama.
– Macie co? – zadziornie rzuciła stróżowi prawa na dzień dobry – Jak nie macie, to nic tu po tobie, sierżancie.
– Spokój mi. To jest pani oficer z wojewódzkiej. Chce z tobą pogadać.
– Jak aż z wojewódzkiej, to musi mieć coś poważnego – trzeźwo zauważyła rudowłosa – A jak coś po-ważnego, to jej zależy, czyli musi konkretnie postawić. Bez tego ani rusz…!
– Nie zarzekaj się tak. Jak nie chcesz tutaj, radiowóz powiezie cię na Partyzantów. Chcesz tego?
Truda wstrząsnęła ramionami.
– A gdzież tam!
„Samotna wilczyca” podeszła do niej z kobiecej strony. Odprawiła dzielnicowego, zagadała jak to między babami. Truda, nie mając nic innego do roboty (w sensie, że tego dnia nie kręcił się wokół nikt, kogo mogłaby naciągnąć na jakieś „procenty”), zgodziła się pogadać.
Śledcza pamiętała z tego początku tylko tyle, że na wstępie nieco pokluczyła po różnych, mało znaczących tematach. Nie chciała jej spłoszyć przedwcześnie, odwrotnie, chciała wejść z nią w głęboki kontakt, zdobyć jej zaufanie, a zarazem zaciekawić ją, stworzyć (odnaleźć?) wspólne tematy, problemy, jakiś jednolity dla nich obu, dla tak pozornie różniących się kobiet, obszar emocji i przeżyć. Dopiero, gdy uznała, że jej się to udało, zaczęła pytać o to, po co tu przyszła:
– Słyszałaś o „czerwonej piwnicy”?
– A powinnam?
– Z Bruzenwaldau w Fraystadt Kreis do Sprottau było blisko. Do tego ta kolej, która to łączyła…
– Wtedy to już nie było Bruzenwaldau, ani Sprottau, ani Kreis…
– A zatem słyszałaś?
– Być może, coś niecoś doszło, to sąsiedni powiat.
– Wiesz, że nie wszyscy wtedy zostali zabici? Uratowała się mała dziewczynka, niemowlę.
– Mówiło się, że oni zaszlachtowali całą rodzinę. Dokładnie i konkretnie. Tak, aby nikt nie mógł po-wiedzieć…
– Czego nie mieli zdradzić?
– O tym się nie mówiło…
– Czego sprawcy się bali, jakiej prawdy?
– Skąd niby ja mam wiedzieć?!
– Pomagałaś „Wilkołakom”. A do Lasu Broniszowskiego przybył człowiek z rozkazem. On był przedtem w UPA, w SS Galizien…
Gdy Truda zrozumiała, że ta drobna, młodziutka blondyneczka nie jest taką pierwszą naiwną, na jaką wyglądała, że wie bardzo dużo, o wiele więcej niż można się było spodziewać po kimś przyprowadzonym do parku przez dzielnicowego, spoważniała. Zniknął jej lekceważący ton i postawa pijaczki, której nie zależy na niczym poza kolejną flaszką. Jakby na powrót pojawiła się dawna kierowniczka świetlicy, restauratorka z zacnej, niemieckiej rodziny sprzed lat.
Spojrzała badawczo na panią porucznik. W jej oczach było pytanie, którego jednak głośno nie wypowiedziała. Ale „wilczyca” nie chciała się bawić w żaden psychologiczny pojedynek na takie spojrzenia i milczenia.
– Jak się nazywał naprawdę Reinhard?
– Nie wiem… – z ociąganiem odrzekła ruda, wyraźnie nadal sondując, co wie jej rozmówczyni.
– Przynajmniej jakich innych nazwisk używał? No, zaraz po wojnie, w Szprotawie, wcześniej, jeszcze za Bugiem.
Truda roześmiała się.
– Nic z tego – niewyraźnie wycedziła odwracając twarz ku ziemi.
Śledcza chwyciła ją za rękę, którą mocno potrząsnęła.
– Przecież wziął cię potem ze sobą. Pracowaliście razem! – krzyknęła jej w twarz, a drugą ręką z powrotem odwróciła całą siłą ku sobie. Ale wywołała tym tylko diaboliczny grymas. Ruda zacięła się w sobie.
– To opowiedz o tej wspólnej pracy. Co robiłaś jak przestałaś być kierowniczką świetlicy i gdzie spotka-łaś Reinharda? Od tego się nie wywiniesz – zagroziła. – Gadaj prawdę albo przez całą zimę zapewnię ci, że będziesz się wygrzewać w Krzywańcu. Tam lubią takie Niemry, co to były z „Wilkołakami” i takie tanie kurwy, dające za zlewki. Zeszmacone Niemry są tam w cenie, posmakujesz tego głęboko i dobrze o tym wiesz…!
Truda spojrzała na nią z lekceważeniem, ale w jej oczach czaił się strach. Przemogła się:
– Dla Broniszowa i Kożuchowa nastały złe czasy. Powiat przeniesiono do Nowej Soli, gminę zlikwidowano. Praca w świetlicy była niepewna, a goście, miejscowe chłopy, stawali się coraz bardziej prostaccy. Pociągnęłam do miasta. Ktoś mnie zarekomendował do roboty w kasynie milicyjnym. I jakiś czas byłam szefową zmiany „Pod Pałkami”.
– Ktoś? Kto to był?
Truda spojrzała na nią i nagle zamilkła. W jednej chwili odeszła ją chęć do tak już rozkręcających się zwierzeń.
Śledcza była jednak bardzo nieustępliwa.
– Przecież doskonale wiesz, kto to był. Czy on wtedy nazywał się Troszczenko? Stefan Troszczenko?
Ruda pokiwała przecząco głową.
A porucznik drążyła dalej:
– A może używał swojego prawdziwego nazwiska: Stefan Łach?
Była dama podniosła oczy i spojrzała prosto na krótką blond czuprynkę swej rozmówczyni.
– Tak, ja wiem, ale i ty wiesz. To był Reinhard. Niedługo potem zabrał mnie ze sobą do Żar. Po tym, jak go niemal nie dopadli w Broniszowie, w 1958, gdy przyjechał do tej awarii w cegielni, znowu gdzieś zniknął. Wiedziałam, że to on, przez swoich znajomych, pomógł mi w tej Zielonej Górze, ale przez dwa albo trzy lata go nie widziałam. Jakoś tak na początku lat sześćdziesiątych przyjechał do mnie, usiadł „Pod Pałkami” przy stoliku, jak zwyczajny gość. W czasie między obiadem a wieczorem, gdy kelnerki nie obsługiwały sali, sama podchodziłam do nielicznych o tej godzinie klientów. I wtedy złapał mnie za rękę, omal mi nie wytrącił na podłogę tacki. Powiedział, że mnie zabiera do takiej dyrekcji lasów państwowych, do Żar. On tam się załapał jako jeden z kierowników, czy jakiś wicedyrektor. Byliśmy blisko, potem po tym wypadku na polowaniu w Jarogniewicach znowu mi pomógł. Ukręcił łeb sprawie i szybko mnie przeniósł z powrotem „Pod Pałki”, tak że udało mi się wywinąć. Chociaż ze mnie też chcieli zrobić kozła ofiarnego. Ale mimo tego wszystkiego nie poznałam jego nazwiska z lat tuż po wojnie…
Śledcza oparła nogę o pozostałości ławki. Spuściła głowę.
– Lucyna Miska, niby ta córka, co to miała dać mordercy kosza, nie była tak naprawdę mu niechętna. Niedługo przed morderstwem w „czerwonej piwnicy” urodziła mu córeczkę. W dzień tragedii dziewczynka, niemowlę była u sąsiadki. Miała gorączkę, rozchorowała się… Na cały dzień, gdy wszyscy od Misków byli poza domem, młodsi w szkole a rodzice pracowali w polu, to ta sąsiadka się nią opiekowała… Lucyna miała odebrać niemowlę, jak tylko wróci z miasta, gdzie poszła szukać jakiegoś lekarstwa. I już nie odebrała, nie zdążyła…
– Miała szczęście, mała.
– Szczęście? Co ty w ogóle gadasz!
– A ty po co mi to teraz opowiadasz? Tyle lat minęło, nikt nie przeżył, nikt nie pamięta… Masz coś z tym wspólnego?
– Tak, mam. To ja byłam tą dziewczynką. Ja przeżyłam! I chcę pamiętać! Ale nie wiem, co? – wykrzyczała Ewa.
– Nie powiem, że mi ciebie szkoda – zaczęła ruda nieco wyniośle, z nieukrywanym lekceważeniem. – Zresztą, popatrz kim teraz jestem, jak ja tu żyję. Nic ci po współczuciu kogoś takiego…
– Nie chcę, abyś się roztkliwiała. Dwa lata temu odnalazł mnie niejaki Jan Lizak. Przedstawił się mi jako siostrzeniec mojej zabitej babki, matki Lucyny.
– Znalazł cię? Po co? – w tonie głosu Trudy dało się wyczuć strach, podejrzenie wobec nowego, nie-pewnego tak charakterystyczne dla osobowości bezdomnych i meneli. A może Niemka tylko chciała, aby Śledcza tak to odebrała, a naprawdę bała się czegoś zupełnie innego? Czyżby podejrzewała, że nagle po latach dopada ją widmo niewykonanego rozkazu, że oto pojawił się ktoś, kto zna lub odkrył dawne tajemnice? Jej tajemnice, tajemnice, których miała dopilnować, to, czego doglądali chłopcy z „Werhwolfu”, to, po co przyjechał wtedy, na początku, Reinhard?
– To on mi opowiedział całą tę historię.
– Nie, nie znałam wcześniej Reinharda – szybko, bardzo szybko zaprzeczyła ruda, tak aby mieć to już za sobą, odpędzić widma. Tak jakby to mogło cokolwiek zmienić, przywrócić jej spokój. I choć, tak naprawdę, nie mogło, dalej tłumaczyła się tej Polce, która jednak, na szczęście, jak się okazuje, nie wiedziała wszystkiego, a przyszła do niej z zupełnie inną, osobistą sprawą – Gdzieś w 1947 lub na początku czterdziestego ósmego dołączył do „Werhwolf”, do oddziału ukrywającego się w Dolnej Puszczy, co szła od Bolesławca, aż po Szprotawę, a który na chwilę przeszedł też przez Las Broniszowski. Słyszałam, że przybył z Rusi albo z Czech, zza Karpat. Miał jakieś rozkazy dla SS-manów z lasu. Musiałam mu pomóc ukryć się, a potem na-wiązać kontakt. Pracowałam potem dla niego w tych Żarach, ale już tych spraw wtedy nie było. Po wypad-ku na polowaniu pod Jarogniewicami uratował mnie, bo przez Polaków, przez partię i przez milicję, byłam spisana na straty. Ale nie znam jego pochodzenia, nazwiska, nie wiem co robił?
– Co było w tych Jarogniewicach?
– W Żarach, w tej dyrekcji lasów organizowałam ogniska, grochówki, spotkania dla wojskowych i partyjnych. A najważniejsze były polowania. W 1965 było duże strzelanie w okolicy Jarogniewic. Jakiś wysoko postawiony wojskowy wziął ze sobą syna. To nie był dorosły mężczyzna, taki dorastający chłopaczek. I zdarzył się wypadek z udziałem sekretarza z województwa. Ucierpiał ten syn tego wojskowego, a zamieszany był sekretarz. Chłopak został inwalidą, nie to, żeby był niesprawny, ale coś mu się stało z głową. Pomieszało mu się w głowie. I aby wybronić sekretarza, zwalono winę na kilku ludzi z obsługi. Poszły wyroki, były więzienia. Wszystko, aby ten wojskowy myślał, że to nie z winy sekretarza. Oficer by go zabił, a do tego milicja. No wiesz, sekretarz, to sekretarz, nie jest od tego, aby go ciągała milicja.
– Reinhard był w to zamieszany?
– Nie, chyba nie… Ja nic o tym nie wiem. Mnie tylko ratował, bo ja miałam być wśród tych niesłusznie oskarżonych. Ostatecznie służbowo byłam za wszystko odpowiedzialna. Miałam dopilnować porządku i bezpieczeństwa…
– A czemu nie pracujesz dalej „Pod Pałkami”?
– Wtedy, gdy Reinhard mnie wywiózł z tego polowania, to nawet awansowałam w kasynie. Z sali prze-nieśli mnie do biura. Wyrzucili mnie na początku 1971. Mówiono, że to po tym jak ekipa Gierka wymiotła ludzi Moczara.
Zamilkły obie. Śledcza zastanawiała się, czy ma jeszcze o co pytać i nawet już chciała odejść, gdy Truda energicznie złapała ją za rękaw i mocno ciągnąc ku sobie, zatrzymała.
– Czekaj! Przypomniałam sobie! – krzyknęła niespodziewanie z wielką energią. – Reinhard miał coś z tym Moczarem. Jeszcze w Żarach, w tej dyrekcji, ludzie gadali po kątach, że on skumał się już po wojnie z tym Moczarem i że tamten wspierał naszego. Reinhard podobno wygadał się, że w okresie wojny, tak samo jak Moczar był w partyzantce, gdzieś na waszych Kresach. I że tak jak Moczar był Białorusinem, on jest z pochodzenia Ukraińcem, czyli dla Polaków obaj są tak samo ludźmi drugiej kategorii. I że to ich łączy, niczym braci, których tępi macocha… Wspólne losy partyzanckie i wspólne, rusińskie pochodzenie, miały ich tak połączyć, pobratać…
Blondynka popatrzyła na rudą, nic nie mówiąc. Na jej twarzy odmalowało się głębokie zamyślenie.
– Ty – szturchnęła ją znowu Truda. – To by znaczyło, że Reinhard to nie ten od „czerwonej piwnicy”. Ludzie gadali, że tamten był w SS – Galizien i w policji, a nie w partyzantce.
– Pomyśl kobieto! Przecież sama mówiłaś, że Reinhard był w UPA, że przyjechał z rozkazami do „Wilkołaków”. Taka była ta jego „partyzantka”. Oszukał Moczara, tak i wielu innych. Jak wszystkich.
Widząc, że porucznik Ewa odchodzi, ruda Truda, dawna dama, jeszcze raz złapała ją za rękaw.
– I co ty, naprawdę nie masz żadnych „procentów”? Ty tak na serio nie przyniosłaś mi nic do wypicia?
„Samotna wilczyca” odłożyła pierwszy skoroszyt. Wzięła kubek. Wypiła sporo herbaty. Spojrzała, czy mały śpi? Spał.
Drugi skoroszyt był zatytułowany „Rozmowy z kresowiakami ze wsi Łężyca”.
„Wilczyca” nie uśmiechnęła się na to wspomnienie, ale w jej oku pojawił się jakiś błysk. W tamten wto-rek, tuż przed końcem pracy, wpadła na korytarzu komendy na swojego szefa, zastępcę wojewódzkiego. Niosła całe naręcza akt. I przystanęła na dłuższą chwilę w hallu przy sztucznej palmie. Zamyśliła się. Gdy usłyszała tuż za sobą kroki, energicznie odwróciła się, a segregatory, napotkawszy nagle opór barczystego zastępcy, uniosły się i straciły kontakt z jej rękoma. Gdyby mężczyzna nie wykazał się refleksem i ich nie złapał, cała sterta niechybnie z hukiem rozsypałaby się po podłodze.
– Poruczniku Ewa! Co z wami?!
Rozejrzała się z bezmyślnym wyrazem twarzy po korytarzu. Zamiast odpowiedzieć cokolwiek sensowne-go, zacisnęła usta w ryjek. Kto ją znał, wiedział, że tak właśnie reagowała na stres.
– Jakiś kłopot? Ejże, chyba nie ze sprawą, którą prowadzicie? Coś w domu…
Szef aż tak wierzył w jej umiejętności i szczęście, że tylko coś takiego przyszło mu do głowy. Aż poczuła się głupio. W takiej sytuacji robić z siebie idiotkę, to ci dopiero!
Nie wiedziała dlaczego, ale wygadała mu się wtedy ze wszystkim. Odpowiedział jej, że łatwo nie będzie. Ale już w środę przywołał ją przez sekretarkę.
– Rozmawiałem w waszej sprawie. Nieoficjalnie – zastrzegł się. – Do tych ludzi normalnie się nie dotrze. Boją się. Nawet między sobą nie rozmawiają o tym, nie przyznają się do tego, co kto robił, skąd są i dlaczego akurat tutaj? W ciągu kilku dni będziemy mieli konkretny kontakt.
Nie pytała przez kogo, ani w jaki sposób. Do tego kilka dni skurczyło się do parudziesięciu godzin. Już w piątek przyszedł do niej sam. Bez pośrednictwa sekretarki. Wywołał ją na korytarz i zeszli na dół. Przed komendą poprowadził ją na skwer, między krzewy.
– Dziś jest piątek. Pojutrze, nie, w poniedziałek, z samego rana. W Łężycy – objaśniał krótkimi zdania-mi.
– Ktoś mnie wprowadzi, czy mam sama…?
– To jest kontakt, który wyprosiłem od szefa SB. Tylko oni mają jakiekolwiek rozeznanie. To niezwykle delikatne tematy… Pułkownik pomógł mi prywatnie, wyłącznie na moją osobistą prośbę… Zaraz o wszystkim zapomnicie, poruczniku…
– Ale…
– Ale nie pułkownik zajmuje się sam tym zagadnieniem. Pojedziecie na wieś z majorem Makarewiczem. On jest obeznany w kwestii kresowiaków.
– Słyszałam, że rozpracowywał jehowych i homoseksualistów…
– Jest specem od Kresów i dawnych UPOwców. To zresztą to samo.
– Bez różnicy…?
– Bez. Nie zawiedźcie mnie. Robię to tylko dla was. Jak to spartolicie bekniemy oboje… Rozumiemy się?
– Tak jest!
Ewa sięgnęła w końcu po skoroszyt z nazwą wsi „Łężyca”. Otworzyła na chybił trafił. Odczytała zapiski. Zrobiła ryjek. Przewróciła kilka kartek. Zwęziła oczy do wąskich szparek. Nie, to jeszcze nie to. Kilka kar-tek… To?
Tak, tego szukała.
Mały zakwilił w łóżeczku. Nałożył się na to stukot osobowego w kierunku Nowej Soli.
Wstała od stołu. Stanęła nad chłopcem. Spojrzała. Wszystko było w porządku, poprawiła tylko kołderkę. Podniosła wzrok, popatrzyła przez okno, gdzieś w dal. A na jej twarzy, bogatą mimiką odbiła się ta opisana w aktach rozmowa.
Spotkali się praktycznie już za wsią, na skraju lasu na północ od zabudowań. Z utwardzonej drogi idącej na Wysokie, kolejną miejscowość, leżącą na wysokiej nadodrzańskiej skarpie, skręcili w piaszczystą, polną dróżkę w lewo. Wiodła ona najpierw brzegiem lasu, a następnie skręcała z powrotem w stronę wsi, środkiem rozległych pól. Jak okiem sięgnąć, wszędzie wokół horyzont zamykał wysoki, sosnowy las.
Ewa z Makarewiczem zostawili samochód zaraz na początku tej polnej drogi. Pieszo zagłębili się trochę między drzewa, przeszli kawałek lasem, aż wyszli na powrót na pola. Trafili na chłopa idącego za koniem. W rękach trzymał lejce i podrygujące uchwyty od brony. Koszyki na grzyby, jakie mieli ze sobą tłumaczyły każdemu postronnemu obserwatorowi, skąd się tu wzięli i co robią.
Rolnik, ten od brony i konia na widok wychodzącej z lasu pary przystanął, odłożył lejce i wyprostował się. Przykładając rozpostartą dłoń do oczu spojrzał pod słońce. Poznał majora.
Odszedł dwa kroki od brony, poklepał konia po grzbiecie. Wyjął paczkę „sportów” i zapalił papierosa. Byli tak właśnie umówieni z oficerem. Wszystko działo się zgodnie z ustalonym wcześniej planem, zatem nie było powodu do niepokoju.
Z pustej ciekawości zastanowił się tylko, co to za dziewczyna idzie jeszcze na spotkanie ich dwóch? Ni-gdy by nie śmiał o nic takiego pytać obcego, tym bardziej, gdy takiemu obcemu towarzyszył sam major. A jednak, ten jeden, jedyny raz postąpił inaczej, przemógł się:
– A pani, to kto?
Ewa żachnęła się.
– Mówiłem wam – osadził go Makarewicz – Ma kilka pytań. Powiedzcie jej wszystko, jak u księdza na spowiedzi.
– Jak u księdza?
– Tak… Nie – poprawił się major – Jej powiedzcie nawet to, czego ksiądz by od was nie usłyszał…
„Źródło operacyjne, dane utajnione.
Środowisko kresowiaków. Gniłowody, województwo tarnopolskie. Wiadomość sprawdzona – nie po-wiązani z UPA, Polacy, ofiary band. Mają wielki ból po stracie najbliższych i nienawiść do faszystowskich, ukraińskich sprawców. Rozmowa jednak trudna, kryją się ze swoimi przeżyciami. Nic na zewnątrz. Boją się ujawnić” – Ewa już wróciła do stołu. Przeczytała fragment notatek.
Podniosła głowę. Siedziała chwilę wyprostowana i zamknęła skoroszyt. Zamyśliła się nad swoimi zapiskami. Powoli przypominała sobie, jak to było wtedy, na skraju lasu…
– Na co to wam? – w pewnej chwili zapytał ją tamten chłop.
– Wy tu jesteście takim naczelnikiem tych wszystkich… Wszystkich, którzy przeżyli… Znacie wielu ludzi. Wiecie, kto, gdzie… – tak, dokładnie tak mu wówczas odpowiedziała.
– Naczelnikiem? – żachnął się. – U nas nie ma nijakich takich… Każdy sobie…
– Nie opowiadajcie! Wiemy to i owo.
Chłop spuścił głowę.
– Wiecie, a pytacie… – wymamrotał niewyraźnie.
– Stefan Troszczenko. Albo Stefan Łach – twardo powtórzyła Ewa. Była nieustępliwa. Zdecydowana, co zauważył pytany.
– A na co wam to? Wyście za młodzi, panienko, aby… To zapewne nie są wasze sprawy…
– Stefan Łach, służył w ukraińskiej policji pomocniczej, był w pułku SS Galizien, a potem w UPA – wyliczała, początkowo beznamiętnie, ale emocje powoli brały w niej górę.
– Pewnie, wielu tych zbirów było w SS a potem u Bandery…
– Po wojnie nazywał się Troszczenko. W Szprotawie zamordował całą moją rodzinę. Ja jedyna cudem się uratowałam, miałam wtedy kilka tygodni…
– Szukasz go? Spytaj bliskich… Tych, u których się chowałaś … Starzy wiedzą takie rzeczy…
– Słyszysz, człowieku? Całą moją rodzinę wymordowali, już tutaj. Wychowałam się w domu dziecka.
Spojrzał w końcu na nią.
– Sierota? Jak wiele innych. Miałaś szczęście…
– Szczęście? Miałam szczęście…?
– A skąd niby ten banderowiec był? Znaczy się, skąd tu przyjechał?
– Z Kładna, spod Lwowa.
– Droga panienko, to będzie ze trzysta kilometrów od Gniłowodów. Skąd mnie go znać…?
– Nie słyszeliście w czterdziesty szóstym o „czerwonej piwnicy”, o rzezi w Szprotawie?
– Takich rzeczy było tu wiele… Lepiej nie pamiętać, nie słyszeć. Poza tym, Szprotawa daleko.
– Prawdopodobnie przywiózł rozkazy od UPA dla bandytów grasujących na pograniczu powiatu zielonogórskiego… Przecież wszyscy kresowiacy mieli jakieś kontakty, znali ich.
– Ale panienko, tak ty ze mną i nie gadaj. Kresowiacy, to kresowiacy, a banderowcy to zupełnie inna inszość… – oburzył się chłop.
Makarewicz właśnie do nich wrócił. I od razu uspokoił chłopa. Tak, że tamten jeszcze spytał:
– Po co ci go znaleźć? I czemu go szukasz pośród nas?
– Prawdopodobnie był moim ojcem. Ludzie mówili, że wymordował całą rodzinę, bo moja matka, jak się dowiedziała kim był, chciała go porzucić… Bał się, że powie na milicji…
– Była u nas obca sotnia, chyba przyszła ode Lwowa. Pewnikiem była od zachodu. Łach mógł tam być, nie powiem, że nie…
– On potem woził rozkazy do band. Być może dawane przez UB. A takie rozkazy pod Zieloną Górą przywiózł kiedyś taki Reinhard. On jeszcze potem był dyrektorem. Chyba przezywali go „Duch” – recytowała pełna nadziei kobieta.
– Panienko… To strach tak sięgać starych czasów, gdy poplątały się z tym, co i teraz. Daj ty pokój.
– Popytacie wśród swoich? – twardo rzucił Makarewicz, nie bardzo dając tamtemu wybór.
– Popytam, panie majorze.
– Na pewno? – z nadzieją rzuciła ku niemu Ewa.
– Jak mus, to mus – osadził ją zimno – A jakże, nie powinienem, ale popytam.
Jakieś dwa tygodnie po tym spotkaniu, podpułkownik zaprosił porucznik do siebie. Gdy weszła do jego gabinetu, pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, to była sterta segregatorów na blacie stolika przeznaczonego dla gości. Bez słów było jasne, że nie są to papiery dotyczące jakiejkolwiek z aktualnie prowadzonych przez ich wydział spraw. Czuło się, że są to akta tylko podrzucone tu w jakimś zupełnie innym celu. Obce temu urzędowi, tej atmosferze. Dodatek.
Zastępca wojewódzkiego wyszedł zza biurka. Podszedł do stolika, wskazał nań ręką.
– To wszystko, co udało mi się odnaleźć i wypożyczyć w sprawie „czerwonej piwnicy”.
Gestem nakazał jej usiąść w obitym zamszem fotelu.
– Wielu ludzi przy tym pracowało. Niełatwo było to wszystko poskładać do kupy – zaczął protekcjonalnym tonem – Doceń to moja droga. Masz te akta, powiedzmy, na dwa tygodnie. Nic z nich nie może zginąć. Nic z tych zapisków nie powinno też wyjść poza twoje biuro. To nie są rzeczy do ogólnej wiadomości. Nie zawiedźcie poruczniku ludzi, którzy nam zaufali – zakończył niemal patetycznie.
Ewa zastosowała się do tych wytycznych. Porobiła sobie odpisy, a oryginały na czas wróciły do miejsc ich przechowywania. Teraz przekartkowała te notatki, świadoma tego, że to jest pożegnanie ze sprawą. Przy-najmniej na jakiś czas. Tego ranka miała odłożyć historie „czerwonej piwnicy” do chwili, gdy jakimś cudem wypłyną nowe okoliczności lub wszystko w kraju się zmieni. I tylko ona sama, Ewa z bidula, matka samotnie wychowująca chorowitego synka, w pełni dyspozycyjny wobec władz porucznik aparatu, miała pozostać taka sama. Obiecała sobie, że ona nigdy się nie zmieni. I przenigdy nie zapomni. A być może ta pamięć doprowadzi ją jeszcze kiedyś, w przyszłości, do prawdy. Nie zastanawiała się, tak jak ten kresowiak ocalony z rzezi wołyńskiej, po co? Co z nią zrobi, jak tylko ją już odkryje? Bo i cóż mogłaby zrobić z tą prawdą, o ile ona, w ogóle, przede wszystkim, istnieje? Czy w tym świecie faktycznie istnieje jakaś prawda? O tym i o wszystkim innym? A szczególnie, właśnie, o tym…
„Zeznanie Kurowej, sąsiadki zamordowanych:
– …Kurowa, zamieszkała Szprotawa, ulica Wolności… dla ofiar obca, ot – sąsiadka. Przyjechałam na Ziemie Zachodnie z krakowskiego.
– Tak, prawdopodobnie jako pierwsza odkryłam tę zbrodnię. A co Wysocki? Ach, ten Wysocki, Władzio… No tak, on też był pierwszy.
– Kto najpierwszy? A kto to może wiedzieć, panie…!
– Tak, w tę sobotę rodzice wysłali mnie do Misków, to znaczy do zamordowanych, by pożyczyć po sąsiedzku pasty do butów. Zaraz niedziela była przecież…
– Jak weszłam do ich odejścia, to nie było tam słychać żadnych odgłosów, żadnego życia. Drzwi od do-mu były zaryglowane. Podeszłam wtedy od tyłu i zajrzałam przez zamknięte okno. I wtedy zobaczyłam, że na łóżku nie ma pościeli, a na podłodze leży pokrwawiona siekiera.
– Aha, i jeszcze na okiennym progu też były ślady krwi.
– Co wtedy zrobiłam? A zaalarmowałam rodziców.
– I co było dalej? Ci weszli siłą do domu i w piwnicy zobaczyli to wszystko…”
Drugie przesłuchanie Kurowej poszło w kierunku ogólnych okoliczności, co się mówi w mieście, jak żyli Miskowie.
„– …A nie wie pan, że ten bandyta, zbir… Tak, ten podejrzany o to morderstwo, no ten, który teraz siedzi, to ludzie mówią, że w chwili, gdy go zabierali, aresztowali znaczy się, to miał przy sobie aż pięć różnych papierów? I każdy na inne nazwisko! Teraz, to on chodzi za tego Tyryszczenko, ale kto to naprawdę jest? Zresztą sami przecież wiecie…
– A i to jeszcze. Do tej najstarszej od Misków, to chodził nie tylko ten ubek, no, morderca, ale i taki je-den leśniczy…”
„Raport Kowalczyka Czesława, porucznika MO, z oględzin miejsca przestępstwa. Notatka odręczna.
Zostałem wezwany na miejsce zbrodni…
…kiedy wszedłem do piwnicy Misków, krew wlała mi się do butów.
…zwłoki małżeństwa Misków nieopodal wejścia, na podłodze, ułożone obok siebie. Ojciec i matka, skrępowane ręce i nogi. Korpusy podziurawione nożem. Sińce, krwiaki, naskórek pod paznokciami, zapewne sprawcy. Stoczyli przed śmiercią walkę z napastnikiem.
…w głębi piwnicy ciała czwórki dzieci, rzucone na jedną stertę. Najstarsza córka liczne rany kłute…
Skala zwyrodnienia poraża. Przeżyłem okrucieństwa wojny, ale to tutaj…”.
„Teczka opatrzona tylko nazwiskiem: Jan Lizak i datą roczną: 1974.
Prokuratura Powiatowa w Żaganiu do Jana Lizaka, siostrzeńca zamordowanej Anny Miska, lat 45, znak Ko 483/74:
…materiały dotyczące wymordowania w roku 1946 w Szprotawie rodziny Misków przesłane zostały do Prokuratury Powiatowej w Nowej Soli…
Prokuratura Powiatowa w Nowej Soli do Jana Lizaka, znak So. 225/4 –L/74:
…materiały sprawy wydarzeń, które miały miejsce w Szprotawie w lipcu 1946 r. przekazane zostały przez byłą Prokuraturę Sądu Okręgowego w Nowej Soli dnia 1.VII.1946 r. za Ds. 629/46 do Wojskowej Prokuratury Rejonowej we Wrocławiu według właściwości.
Prokuratura Śląskiego Okręgu Wojskowego w odpowiedzi Janowi Lizakowi (nr Og – 721/74):
…sprawa była prowadzona przez byłą Prokuraturę Rejonową we Wrocławiu i w czasie likwidacji tej prokuratury akta o rozbój i nielegalne posiadane broni zostały przekazane do Prokuratury Wojewódzkiej
Prokuratura Wojewódzka we Wrocławiu (pismo znak IV.Sk. 13/74/L)
…sprawdzono w różnych rejestrach i skorowidzach, w tym również Prokuratury Wojskowej we Wrocławiu, lecz nie uzyskano żadnych danych o poruszanej sprawie…
Prokuratura Powiatowa w Nowej Soli, Jan Lizak, dn. 4.XI.1974
…w związku z Pana pismem z dnia 4.XI.1974 informuję, że według ustaleń Komendy Powiatowej MO w Szprotawie wydarzenia, o których pisze Obywatel miały miejsce w maju lub czerwcu 1946 r., a nie w lipcu. Podejrzanym o zabójstwo był Troszczenko Stefan / działający w czasie okupacji pod nazwiskiem Stefan Łoch. Tutejsza Prokuratura Powiatowa nie jest w posiadaniu akt, gdyż jak uprzednio informowano przekazane zostały według właściwości Wojskowej Prokuraturze Rejonowej we Wrocławiu…
notatka służbowa z dn. 5 czerwca 1974 r., sporządzona przez zastępcę komendanta, kapitana…
…w tym dniu, na posterunku MO w Szprotawie pojawił się ob. Lizak Jan, urodzony (…), zamieszkały (…).
…dla przedmiotu sprawy / ofiary krewny w stopniu (…).
…jednoznacznie zaznaczyłem, że niektóre aspekty tej sprawy stanowią nadal tajemnicę (…). Zasugerowałem obywatelowi, aby przestał nachodzić organy w tej sprawie, gdyż dalsze (…) spowoduje (…).
…o powyższym zajściu poinformowałem (…) ze Służby Bezpieczeństwa w(…) oraz (…) we Wrocławiu…”
Sama Ewa nie potrafiłaby powiedzieć, co tak naprawdę spowodowało, że wytrwała w tym swoim postanowieniu nie wracania do „tej sprawy” tak krótko. Co ją podkusiło, aby wziąć te akta do domu i przeglądać po raz kolejny właśnie przed odprawą wyznaczoną przez Prokurator dla zakończenia postępowania przeciwko Chrenowiczowi? Dlaczego Śledcza zadała w pewnej chwili w tym nowym gabinecie takie pytanie:
– Czemu Redaktor mu nie odpowiedział?
– Kiedy miał to zrobić? I po co? – zaoponowała Prokurator.
– Pamiętacie ten fragment o spacerze przez park, gdy spotkali Trudę? Podejrzany zapytał Demianiuka, dlaczego Truda tak skończyła… Nie powiedział mu… – próbowała jej tłumaczyć Śledcza. Bez skutku.
– A co miał mu powiedzieć?
– O Reinhardzie. O tym, co zrobił.
– Po co to podejrzanemu?
– Bo ten człowiek pojawił się znowu w życiu młodego SOKisty.
– Co masz na myśli? – niespodziewanie włączyła się do ich dialogu Psycholog.
– No, to… Mówią, że „Duch”, to Reinhard…
– To tylko plotki! – krzyknęła Prokurator.
– Nie, nie tylko. Ja odnalazłam Trudę i rozmawiałam z nią… – niepewnie wykrztusiła Śledcza.
– To oskarżenie o tym wie?! – żywo odkryła Psycholog – Widzę, że nie zaskoczyło to obywatelki Pro-kurator…
Porucznik z jakąś zupełnie nieprzystającą do sytuacji nadzieją utkwiła wzrok w twarzy ich gospodyni. Natarczywie, z dziwnym, a niewypowiedzianym głośno żądaniem. I znów się przeliczyła. Znów życie z niej zakpiło.
Prokurator pochyliła się nad stołem. Zbliżyła twarz do twarzy Psycholog, blisko, bardzo blisko. Z szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami, ze ściśniętymi szczękami, dobitnym i zimnym tonem przygwoździła ją:
– Z akt sprawy Chrenowicza wynika, że „Duch” porusza się czarną wołgą. Czy przypiszemy mu zatem również porwania tych wszystkich dzieci? Tym się teraz będziemy zajmować?
Psycholog delikatnie roześmiała się. Ale Śledczą zatkało. Chwilę siedziała zaskoczona, nie wiedząc, co powiedzieć, aż w końcu ostro zaoponowała:
– Ależ to tylko legenda miejska! Proszę nie mieszać opowieści z magla z faktami! Z tak poważnymi, mającymi wszelkie symptomy prawdopodobieństwa zarzutami!
A więc falstart. Minimalny, czy raczej o kilka godzin? Zrozumiała, że to jeszcze nie teraz, nie tutaj. Powinna się wycofać, jeszcze zaczekać. Na co?
Opowiadanie można pobrać na czytnik e-booków (w formacie .epub) tutaj
Opowiadanie, a właściwie fragment planowanej na rok 2025 powieści Zderzenie na przejeździe, miejskiego thrillera psychologicznego, ukazało się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
W dyskusji uczestniczą politolodzy i orientaliści, dyplomaci: Piotr CIEĆWIERZ – b. ambasador RP w Libii, Juliusz GOJŁO – b. ambasador RP w Iranie, Grzegorz MICHALSKI – b. ambasador RP w Turcji, Zdzisław A. RACZYŃSKI – b. ambasador RP w Tunezji i Armenii, Witold ŚMIDOWSKI – b. ambasador RP w Iranie i Arabii Saudyjskiej, Leszek WIECIECH, a także Zbigniew RUCIŃSKI – b. oficer wywiadu.
Zdzisław A. Raczyński: Zaprosiłem Panów do rozmowy o jednym z najciekawszych aspektów współczesnych stosunków międzynarodowych, za jaki uważam kształtujący się nieformalny sojusz Rosji i grupy państw Globalnego Południa. Rozszerzający się BRICS, który dzisiaj liczy 9 państw, a 16 kolejnych (w tym Kazachstan i Turcja) złożyło wniosek o przyłączenie się do organizacji, ma aspirację rzucenia wyzwania dominacji Zachodu. Płaszczyzną, która wyświetliła te relacje, stał się między innymi stosunek Południa wobec agresji Rosji przeciwko Ukrainie. Jeśli przeanalizujemy rezultaty głosowań w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ nad rezolucjami w sprawie wojny rosyjsko-ukraińskiej, to otrzymamy następujący obraz: około 50 państw jednoznacznie popiera Ukrainę i Zachód. Około stu państw stara się zachować neutralność, dystansując się od obu stron konfliktu, co oznacza, że sprzeciwiając się agresji jako takiej, nie występują w obronie Ukrainy. Także około 50 państw, państw Południa, a wśród nich – obok stałych klientów Moskwy, jak np. Białoruś, Kuba, Wenezuela, Korea Północna, Erytrea czy Syria – takie kraje jak Indie, Chiny, RPA, Iran, Indonezja, Nigeria, Kazachstan, Arabia Saudyjska, Egipt czy Brazylia odmawiają poparcia Ukrainie w przeciwstawieniu się rosyjskiej agresji. Ich stanowisko, z różnymi zastrzeżeniami, można określić jako prorosyjskie. Jak to panowie tłumaczą?
Piotr Ciećwierz: Z moich wcześniejszych arabskich, a obecnych afrykańskich doświadczeń, a mieszkam w Gwinei już trochę czasu, wynika, że to wcale nie sympatia do Rosji, lecz sentyment do Związku Radzieckiego określa stanowisko wielu państw Południa wobec wojny rosyjsko-ukraińskiej. Gwinea jest przykładem państwa, które dystansuje się od konfliktu. Zachowała się tam pamięć o wsparciu, jakiego w swoim czasie ZSRR udzielił Gwinei. Po odzyskaniu niepodległości Gwinea wyrwała się spod wpływów francuskich, nie weszła do strefy franka zachodnioafrykańskiego, przyjęła konstytucję brzmiącą mocno socjalistycznie. Elity tego kraju nie rozumieją, nie przyjmują do wiadomości, że Rosja i ZSRR to taki sam kraj kolonizatorski jak Anglia czy Francja, tyle tylko, że Rosja kolonizowała nie terytoria zamorskie, lecz obszary leżące w jej bezpośrednim sąsiedztwie – Syberię, Azję Centralną, Południowy Kaukaz… Skoro zaś, w percepcji Afrykańczyków, Rosja nie była kolonizatorem, to cieszy się ich sympatią.
Dodajmy do tego, że w swoim czasie dziesiątki tysięcy Afrykańczyków uzyskało wykształcenie w ZSRR, a dzisiaj Rosja prowadzi zakrojoną na szeroką skalę, bardzo umiejętną działalność promocyjno-propagandową w miejscowych mediach.
Ostatnio Mali, Burkina Faso i Niger zerwały stosunki dyplomatyczne z Kijowem, oskarżając Ukrainę, że wtrąca się w sprawy afrykańskie i finansuje terroryzm muzułmański, co jest oczywiście rosyjską bzdurą. Pod wpływem Rosji Niger zamknął bazę amerykańską, Mali doprowadziło do wycofania francuskiego kontyngentu. Obecność Francuzów i Amerykanów pozwalała kontrolować szlaki przemytników i powstrzymywała ataki islamskich fundamentalistów. W miejsce żołnierzy państw NATO pojawili się najemnicy rosyjscy.
Być może przywódcom wojskowym, którzy przejęli władzę w tych trzech państwach, wydaje się, że Rosja będzie równie szczodrym partnerem jak ZSRR, że będzie łożyła na utrzymanie całych państw z powodów ideologicznych. Jeśli tak sądzą, to pozostają w głębokim błędzie. Ani Rosja nie ma wystarczających zasobów, ani nie kieruje się mesjanistyczną ideologią.
Zbigniew Ruciński: Sympatia do ZSRR i postrzeganie Rosji jako ciągu dalszego ZSRR tłumaczyłyby dzisiejsze stanowisko państw Afryki. Jeśli Afrykańczycy postrzegają Rosję wciąż jako wielkie imperium, to Ukraina jest dla nich częścią tego imperium. Ukraina nie utrwaliła się w świadomości elit państw Południa jako niezależne państwo, które ma prawo do swojego terytorium i jego obrony. Zatem wojna rosyjsko-ukraińska to wewnętrzna sprawa imperium. To nie jest problem, który zajmowałby uwagę Afrykańczyków; to nie jest ich wojna. Wolą raczej trzymać się od niej z daleka. Z Rosją można zaś robić różne interesy.
Witold Śmidowski: Mówiąc o relacjach Rosji z państwami Zatoki [Arabskiej], trzeba mieć na względzie kilka wymiarów. Pierwszy to wymiar polityczny. W obszarze polityki wewnętrznej obie strony – Rosję i kraje Zatoki – łączy jej wspólne pojmowanie. Kwestie związane z prawami człowieka, stosunkiem do opozycji, przestrzeganiem praw obywatelskich w ogóle nie pojawiają się w stosunkach dwustronnych. Powiedzmy tak: poziom demokracji czy represywności nie stanowi żadnej przeszkody w rozwijaniu relacji dwustronnych. Obie strony bardzo podobnie rozumieją również zasady polityki zagranicznej i sposoby jej prowadzenia. Rosja i jej partnerzy znad Zatoki podzielają przekonanie, że każde państwo ma swoje strefy wpływów i państwa trzecie muszą te strefy wpływów tolerować i uznawać. Kiedy zaczęła się rosyjska inwazja na Ukrainę, jeden z moich arabskich przyjaciół z Arabii Saudyjskiej, wysokiej rangi urzędnik państwowy, objaśniał mi, że każde państwo wyznacza nieprzekraczalne czerwone linie i Zachód w relacjach z Rosją przekroczył linie, zakreślone przez Rosję. Dla Arabii Saudyjskiej, przykładowo, taką czerwoną linię stanowi Jemen i – stwierdził zaprzyjaźniony Saudyjczyk – jeśli ktoś wkracza na tę linię, Arabia reaguje. To, co się wydarzyło w Ukrainie, przemawia do państw Zatoki, ponieważ odpowiada ich pojmowaniu polityki.
Oczywiście, w relacjach państw Zatoki z Rosją bardzo ważny jest kontekst stosunków ze Stanami Zjednoczonymi. Gdy dochodzi do jakichś zdarzeń, które wymagają zajęcia przez te państwa stanowiska sprzyjającego USA, Saudyjczycy czy Emiratczycy proponują negocjacje. Wyrażają gotowość do uwzględnienia postulatów USA, do zrezygnowania z jakiegoś aspektu swoich relacji z Rosją, ale w zamian za określone ustępstwa amerykańskie w kwestiach interesujących państwa arabskie. Karta rosyjska służy do transakcji politycznych.
Nie możemy przy tym pominąć istotnego elementu, jakim jest rozpowszechniony antyamerykanizm. Owszem, elity polityczne są ściśle związane z USA. Członkowie saudyjskiego dworu królewskiego wykształcili się w Stanach, tam kształcą swoje dzieci, świetnie wyznają się na lidze baseballowej. Niemniej nie mogą ignorować ludowego antyamerykanizmu, podskórnie obecnego także w ich myśleniu, które każe im z pewną dozą nieufności traktować USA. Relacje z Rosją dają władzom państw Zatoki margines manewru w stosunkach z USA i Zachodem: „Jeśli nie dacie nam tego, co chcemy, pójdziemy do Rosjan”. Oczywiście, że do Rosjan nie pójdą, ale ze strony USA byłoby dużym ryzykiem testować tę możliwość.
Drugim wymiarem relacji państw Zatoki z Rosją jest wymiar ekonomiczny. Powiedziałbym skrótowo tak: to, co my w Europie tracimy w relacjach gospodarczych z Rosją wskutek sankcji, dla regionu Zatoki jest zyskiem. Wystarczy prześledzić napływ kapitałów z Rosji do państw Zatoki, zwłaszcza do Emiratów, gwałtowny boom budowlany, otwieranie banków, rozwój uniwersytetów, do których trafiają młodzi Rosjanie, aby uciec od poboru do wojska. Każde z państw Zatoki otwiera nowe połączenia lotnicze do Rosji, nawet do miast prowincjonalnych. Turcja i kraje Zatoki przejęły potoki pasażerskie z Rosji, wcześniej wiodące przez Europę. Dzisiaj Rosjanie są nad Zatoką wszechobecni. Pojawili się nawet w krajach, w których wcześniej bardzo trudno było ich spotkać. Wymowna ilustracja – robię zakupy w centrum handlowym i napotykam restaurację o nazwie „Suworow”, a w witrynie restauracji rosyjski mundur wojskowy, rzekomo Suworowa.
Ważnym aspektem relacji ekonomicznych jest kwestia energetyczna. Oczywiste jest, że produkujące ropę państwa Zatoki muszą koordynować z Rosją politykę cenową węglowodorów.
W wielu obszarach Rosja stała się dla krajów Zatoki rzeczywistą alternatywą dla europejskich kontaktów ekonomicznych.
Grzegorz Michalski: Niezależnie od tego, który moment uznamy za symbol przełomu w rozpadzie dotychczasowego ładu, czy to atak na World Trade Center czy mowę Putina w Monachium w 2007 roku, proces dezintegracji zglobalizowanego świata i poszukiwania alternatywnych rozwiązań rozpoczął się dużo wcześniej. Nie sądzę, aby BRICS – który widzę raczej jako próbę integracji opartą na interesach gospodarczych – był taką alternatywą. Zwłaszcza, jeśli uwzględnimy, jak bardzo różnią się od siebie członkowie tej organizacji; od państw bardziej demokratycznych, jak Indie czy Brazylia, do jednoznacznie autorytarnych, jak Chiny czy Rosja.
Co jest widoczne dzisiaj, to pogłębiająca się niepewność w polaryzującym się antyglobalnym świecie. Operacje militarne USA na Bliskim Wschodzie jednoznacznie przyczyniły się do wzmocnienia nastrojów antyamerykańskich. Antyamerykanizm, któremu towarzyszą najróżniejsze spiskowe teorie świata z CIA w roli głównej, silny jest nawet w Turcji, kraju członkowskim NATO. Cokolwiek by twierdziły Stany Zjednoczone, wielki projekt demokratyzacji szerokiego Bliskiego Wschodu nie wypalił, raczej zdyskredytował ideę eksportu demokracji. Wojna na Ukrainie stała się katalizatorem procesów dezintegracji globalnego świata. Nie wiemy, jak zakończy się ta wojna, a tym bardziej nie wiemy, jakie będą jej finalne efekty dla bezpieczeństwa europejskiego, dla gospodarki UE, ani dla przyszłości relacji chińsko-amerykańskich, które są siłą wiodącą obecnej sytuacji.
Rosjanie wygrywają antyamerykańskie sentymenty, wykorzystując zarówno nastroje w krajach Południa, jak też budowane przez lata zasoby ludzkie i stworzone, także przez siebie, ogniska konfliktów. Zasadnicze pytanie jednak brzmi: Czy Rosjanie są w stanie zainwestować takie środki, jakie inwestują Amerykanie i Chińczycy? Oczywiście – nie. Druga fundamentalna kwestia: czy Rosja może się stać gwarantem bezpieczeństwa, przykładowo, Turcji? O ile we współczesnym świecie są jakiekolwiek podmioty zdolne do odegrania roli uniwersalnego gwaranta bezpieczeństwa.
Z drugiej jednak strony rosyjska oferta jest atrakcyjna dla Południa, ponieważ nie porusza takich kwestii jak prawa człowieka, standardy demokracji czy ochrona klimatu, z którymi to sprawami kraje Południa mają kłopoty. Warunkowana spełnieniem określonych warunków pomoc i współpraca UE na tym tle wygląda mniej przyciągająco, gdyż jest, rzekłbym, trudniejsza.
P. Ciećwierz: Niemiecka Republika Federalna została przyjęta z powrotem do rodziny cywilizowanych państw zachodnich 10 lat po wymordowaniu milionów Europejczyków. Zadecydowały o tym interesy – polityczne i gospodarcze. Mogę więc doskonale sobie wyobrazić, że pewnego dnia zamiast Władimira Władimirowicza pojawia się na czele Rosji jakiś Iwan Iwanowicz, który mówi: „A teraz, chłopaki, zmieniamy kurs o 180 stopni”. Nie mam złudzeń, że zostanie to przyjęte z oklaskami; Zachód łyknie taką zmianę jak indyk świeżą karmę. Dlatego nie wierzę w realność i trwałość takich pomysłów jak BRICS, który na dobrą sprawę polega na tym, aby urwać się od zależności od dolara i zastąpić go juanem. Rzecz w tym, że wiele krajów, np. Indie czy Brazylia, takiej dedolaryzacji na rzecz juanizacji nie chce.
W. Śmidowski Zgadzam się, że oferowany przez Rosję model współpracy politycznej, uwolniony od warunków, nazwijmy je, demokratyzacji, jest dla państw Południa wygodny. Opowiedzenie się przez Południe za takim modelem współpracy z Rosją jest wyborem świadomym, podyktowanym charakterem systemu politycznego tych państw, i najpewniej okaże się długofalowym. Jednakże, jeśli chodzi o bezpieczeństwo, przetrwanie reżimów politycznych państw Zatoki Arabskiej, to tylko Zachód, tylko USA są w stanie zapewnić im takie bezpieczeństwo. Rosja nie może im tego zagwarantować…
G. Michalski: … podobnie rzecz ma się w odniesieniu do bezpieczeństwa Turcji.
W. Śmidowski: … co, oczywiście, nie przeszkadza tymże Saudom prowadzić gry taktycznej, grać kartą Rosji. Nie mylmy jednak gry z niezmiennymi realiami, a taktyki ze strategią. Podobnie rzecz ma się w sprawach gospodarczych. Naturalnie, napływają kapitały z Rosji; na tym robi się duże pieniądze i buduje fortuny. Ale w sensie wyboru strategicznego partnera gospodarczego kraje Zatoki nie mają wątpliwości – jest nim Zachód. I tylko Zachód jest w stanie zaoferować krajom Południa nowoczesną myśl technologiczną.
Leszek Wieciech: Dlaczego tak wiele państw Południa opowiada się po stronie Rosji? To oczywiste: Bo Ukrainę popierają Stany Zjednoczone. W większości tych państw nie ma lepszego paliwa dla umocnienia władzy wewnętrznej niż antyamerykanizm i manipulowanie nastrojami antyamerykańskimi. I, na marginesie, uwaga: Jest jednak pewien atut, którym dysponują Rosja, Chiny i – w mniejszym stopniu – niektóre inne kraje Południa. A który jest słabym punktem Zachodu. To surowce, minerały ziem rzadkich. Bez nich Zachód nie rozwinie najnowszych technologii.
Juliusz Gojło: Minerały ziem rzadkich występują w przemysłowych ilościach także w Ukrainie. W Donbasie. To także jeden z powodów wojny o Donbas, o czym niekiedy się zapomina.
G. Michalski: I – logicznie kontynuując – Rosja, występując przeciwko USA, przeciwko kolonializmowi, w jakimś sensie odgrzewa podziały z czasów zimnej wojny, sytuuje się w prowadzonej przez siebie narracji jako naturalny sprzymierzeniec, sojusznik państw Południa. Głosząc hasła walki z hegemonią amerykańską i przeciwko imperializmowi, Rosja postuluje tworzenie wielocentrycznego świata, rysuje obraz, w którym część regionalnych centrów rozwoju znajdzie się na Południu. Jednakże, powtarzam, Rosjanie mają zbyt mało zasobów, finansowych, technologicznych, aby skutecznie rozbudować swoje wpływy w krajach Południa, a już tym bardziej, aby stworzyć nowy blok pod swoją kuratelą.
P. Ciećwierz: Rosja jest dzisiaj krajem w większym stopniu bazującym na surowcach, niż był nim ZSRR. Zaś rozwój technologiczny, jaki się dokonał w ostatnich dekadach, jeszcze bardziej pozostawił w tyle zdolności wytwórcze Rosji. Przecież dzisiaj Rosjanie, poza bronią, nie produkują samodzielnie niczego, nawet najprostszych, zdawałoby się, urządzeń gospodarstwa domowego. A wojna dodatkowo wyczerpuje ich zasoby. Natomiast kapitał rosyjski zainwestowany w krajach Południa będzie albo stracony, albo nie da się go wykorzystać w interesach państwowych Rosji.
W. Śmidowski: Szczególnie destrukcyjny wpływ na relacje Zachodu z Południem i postrzeganie polityki zachodniej przez społeczeństwa Południa mają dzisiaj wydarzenia w Gazie. Dla Arabów sytuacja jest jednoznaczna. I jednoznaczne są ich pretensje do Zachodu: „Wy martwicie się o sytuację w Ukrainie, nawołujecie do udzielenia jej pomocy, a jednocześnie zamykacie oczy na śmierć trzydziestu tysięcy Palestyńczyków i nic w tej sprawie nie robicie”. Te słowa usłyszycie w każdej rozmowie z przedstawicielami państw arabskich. I wówczas nasze wielkie hasła o demokracji, poszanowaniu praw człowieka, nasze piękne przesłanie – kończą się.
Z. A. Raczyński: W latach 90. ubiegłego wieku, kiedy Rosjanie usiłowali budować państwo demokratyczne, ich ówczesny minister spraw zagranicznych Andriej Kozyriew przedstawił strategię polityki zagranicznej Rosji, której celem był trwały sojusz z globalną Północą, czyli – używając jeszcze określeń z czasów zimnej wojny – globalnym Zachodem. Był to zamiar skonstruowania demokratycznej wspólnoty państw półkuli północnej, gdyż rzeczywiście tak się ułożyły losy naszej cywilizacji, że większość demokratycznych, wysokorozwiniętych technologicznie i bogatych państw leży w północnej hemisferze. Na południowej znajduje się właściwie tylko jedno państwo, któremu można przypisać te cechy – Australia. Rosja sytuowała siebie wśród państw Północy. W ciągu ćwierćwiecza Rosja dokonała zwrotu, który ma charakter wyboru cywilizacyjnego, odcięła się od Globalnej Północy i identyfikuje się jako część Globalnego Południa. Czy tak jest? Czy to jest zwrot trwały?
W. Śmidowski: Nie uważam, aby był to trwały, niezmienny wybór Rosji. W jej dzisiejszej grze z Południem dostrzegam raczej głęboki manewr taktyczny. Najpewniej za jakiś czas pojawią się w Rosji siły, które będą poszukiwały porozumienia z Zachodem. Obecnie mamy do czynienia z fazą, w której Rosjanie szukają wyjścia na Azję, na Afrykę, chcą budować sojusze z Południem. Za kilka lat, sądzę, ta faza przeminie. W historii Rosji tak bywało, że ilekroć ponosiła porażkę w swojej ekspansji na zachód, zwracała się na wschód. Można nawet doszukiwać się pewnej prawidłowości – że kierunek wschodni, odpowiednik dzisiejszego pivotu południowego, łączył się ze szczególnie intensywną reaktywacją idei imperialnej. Dostojewski nawet powiedział kiedyś, że tylko w Azji Rosja może być imperium.
G. Michalski: Obecny zwrot na Południe jest wprawdzie wymuszony sankcjami Zachodu, gdyż tylko poprzez relacje z krajami Południa Rosja może być dzisiaj obecna na rynkach światowych. Ponadto Rosja na pewno lepiej sobie radzi z relacjami z podobnymi do niej autorytarnymi, skorumpowanymi reżimami w Azji i Afryce niż ze stosunkami z Zachodem, gdzie obowiązują reguły raczej obce i nieznane Rosji. Niemniej historia Rosji potwierdza, że wymiar południowy jej polityki zawsze był niezbędną częścią jej imperialności. Najlepiej obrazuje to wielowiekowa walka Rosji o kontrolę nad Morzem Czarnym, gdzie cieśnina Bosfor decydowała o wielkości imperium. Podobnie w dobie współczesnej – po rozpadzie ZSRR powstały autorytarne, ale niepodległe, państwa Azji Centralnej, których lojalność wobec Moskwy jest fundamentalnym elementem bezpieczeństwa Rosji na kierunku południowym.
P. Ciećwierz: Rosja używa innych instrumentów rozszerzenia swojej obecności w Afryce niż Chiny. Chiny są obecnie tak potężne w Afryce, że pozwalają sobie na arogancję w relacjach z państwami regionu. Nie mówię już o zewnętrznych widocznych oznakach chińskiej obecności, lekceważącej lokalne władze, jak napisy na znakach drogowych po chińsku czy chińskie paragony w sklepach. Chińczycy budują swoją obecność obok lokalnych państwowych instytucji, niezależnie od nich. Rosjanie natomiast starają się wejść z miejscowymi strukturami w symbiozę. Ponieważ dysponują mniejszymi środkami, działają wybiórczo – dają broń, wysyłają najemników, korumpują władze. Natomiast cała reszta – budowa infrastruktury: drogi, porty, fabryki, koleje – jest chińska.
G. Michalski: Czyli głosowanie w ONZ odzwierciedla nie poparcie dla Rosji czy Chin, lecz wyraz braku alternatywy, gdyż Zachód nie stanowi już realnej, atrakcyjnej alternatywy rozwojowej? Było to głosowanie za szansą, jaką mogą stanowić Chiny wraz z Rosją?
W. Śmidowski: Stawiamy fałszywe pytanie. Konflikt w Ukrainie jest dla państw Południa czymś dalekim, co nie stanowi ważnego dla nich problemu. To tylko jeden z wielu elementów obecnej sytuacji międzynarodowej. Świat nie kręci się wokół tej wojny. Przychylam się do opinii, jaką przedstawił ambasador Michalski: wojna w Ukrainie jest jednym z wielu aspektów gry globalnej, w której poszczególne państwa pozycjonują się według własnej interpretacji swoich obecnych i przyszłych interesów narodowych. Gdy mówimy o Południu i Rosji, tak naprawdę mówimy o Południu i Chinach. Widzę to tak: sojusz Rosji i Południa jest czymś przejściowym, podrzędnym w wielkiej grze, natomiast związek Chin i Południa, z takim podziałem ról, o jakim mówiliśmy, jest tendencją trwałą.
J. Gojło: Przywołam słowa Radosława Sikorskiego, który – za Zbigniewem Brzezińskim – powiedział kiedyś, że Rosja może być albo partnerem Zachodu, albo zapleczem (backyard) Chin. Ten proces jednoczesnego odcinania się Rosji od Zachodu i jej podporządkowania Chinom już zachodzi.
Chciałbym zwrócić uwagę na pewien aspekt, o którym nie mówiliśmy. Chodzi mi o emocjonalny sposób postrzegania Rosji w państwach Południa, o swego rodzaju wymiar psychologiczny stosunków międzynarodowych. Częstokroć, a mówię to na podstawie własnych obserwacji z wielu lat pracy w Afryce i na Bliskim Wschodzie, Rosja jest odbierana jako ten good guy, w odróżnieniu od bad guy, jakim są USA. Na taki wizerunek składają się oczywiście i doświadczenie historyczne, i współczesne decyzje, i wpływ mediów, a nawet zachowanie przedstawicieli tych państw, lecz nie są to racjonalne, przemyślane wybory. Mechanizm jest prosty: ponieważ my – Arabowie, Irańczycy, Afrykańczycy… – nienawidzimy Amerykanów, a Rosja jest przeciwko USA, to kochamy Rosję. To gra emocjami, którą nie potrafimy zarządzać. Na Południu nie bierze się pod uwagę, że Rosja również jest kolonizatorem, z tego prostego powodu, że kolonializm rosyjski nie dotyczy krajów Afryki czy, generalnie, Południa. Poza Azją Centralną i Kaukazem, oczywiście. A o rosyjskiej planach kolonizacji Namibii czy Erytrei w XIX wieku nikt, nawet w Europie, nie pamięta. Tak jak mało kto w Polsce pamięta, że my również chcieliśmy mieć swoje kolonie, tyle że nam to nie wyszło.
G. Michalski: Na pewno nie przysporzyła nam, jako Zachodowi, dobrych emocji na Południu koncepcja demokratyzacji Bliskiego Wchodu, której sposób realizacji zdyskredytował i samą ideę demokracji, i jej autorów.
Z. A. Raczyński: Podzielam opinię o wielości przyczyn, dla których państwa Południa popierają Rosję w jej konflikcie z Ukrainą, lub – bardziej precyzyjnie – nie stoją po stronie Ukrainy i wspierającego ją Zachodu. Wśród źródeł takiego stanowiska są i bieżące interesy ekonomiczne oraz polityczne, i chęć zburzenia dotychczasowego – niesprawiedliwego według państw Południa – systemu stosunków międzynarodowych, i antyzachodnie, postkolonialne sentymenty.
Istnieje, według mnie, jeszcze jeden powód, być może zasadniczy i będący pierwszym fundamentem nieformalnego sojuszu Rosji i dużej grupy państw Południa. Tą przyczyną jest zbieżność w interpretacji swojej historii w kontekście przemian globalnych oraz podobieństwo problemów, z którymi zetknęły się rządy i społeczeństwa państw Południa w procesie modernizacji i rozwoju. Postaram się możliwie zwięźle wyjaśnić, co mam na myśli:
Państwa Europy, i szerzej – Zachodu, zawdzięczały swój bezprecedensowy, w ciągu kilku zaledwie stuleci, rozwój gospodarczy i światową dominację, głębokim zmianom w trzech wymiarach jednocześnie – politycznym, społecznym i ideologicznym. W Europie „wymyślono” połączenie racjonalności, innowacyjności technicznej wraz ze skutecznym, nowoczesnym – to jest: demokratycznym, systemem politycznym. Idee demokracji, praw człowieka, tolerancji, pluralizmu okazały się niezbędnym warunkiem do zdynamizowania rozwoju społecznego i gospodarczego.
W państwach Południa nic podobnego nie obserwujemy. Wyzwolenie z zależności kolonialnej oraz budowa własnych państwowości (co stało się w wieku XIX i XX) nie spowodowały, bo nie mogły, przeskoku do nowoczesnych społeczeństw. W Europie proces budowy nowoczesnych, postagrarnych społeczeństw trwał jednak kilka stuleci. W efekcie w krajach Południa instytucje polityczne mają charakter imitacyjny – parlamenty, opinia publiczna, media, wolności nie pełnią tej samej roli co w krajach Zachodu, a ich gospodarki rozwijają się w trybie doganiającym, czyli przejmują innowacje i rozwiązania od krajów rozwiniętych, a nie wytwarzają własnych.
Jeśli przyjrzymy się historii Rosji, to musimy się zgodzić, że kolonizując obszary sąsiednie, na co zwrócił uwagę ambasador Ciećwierz, Rosja pozostawała jednocześnie w zależności od wyżej rozwiniętych państw Zachodu w sensie rozwiązań nie tylko technicznych i gospodarczych, lecz również politycznych i społecznych. Próba wytworzenia własnej drogi rozwoju, jaką był XX-wieczny eksperyment komunistyczny, zakończyła się fiaskiem.
Konkludując: Rosja jest zainteresowana zakwestionowaniem, zburzeniem dotychczasowego ładu międzynarodowego i dotychczasowej trajektorii rozwoju gospodarczego świata, gdyż inaczej byłaby skazana na doganiający model rozwoju i podrzędne miejsce w systemie międzynarodowym. I to właśnie łączy ją z krajami Globalnego Południa.
Zapis tej dyskusji zostal opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
Tadeusz Kotarbiński, ten wielkiego formatu uczony akademicki, autor licznych prac – sensu stricto – naukowych, wiele swoich myśli zapisywał nie w traktatach naukowych, ale w formie swobodnie snutych refleksji, pogadanek, esejów oraz poezji.
W wydanym w 1956 r. tomiku wierszy, zatytułowanym „Wesołe smutki”, odnajdujemy taki oto wiersz:
„Miast śledzić słońc obroty, wolę użyć źrenic
Do mikrokontemplacji przyziemnych gąsieni.
Mól – żywa to misterność, gwiazda martwa bryła
Choćby do arkturowych rozmiarów utyła”.
Filozofowie od tysięcy lat próbują „sięgać do gwiazd” i jeszcze dalej, przekroczyć myślą wszelkie granice dostępne ludzkiej wiedzy i doświadczeniu, snuć hipotezy o początkach świata i jego przyczynach, tworzą kosmogonie i systemy filozoficzne, pragnąc objąć spójną, logiczną więzią wszelkie zjawiska wszechświata.
Przecież tym jednym, pięknym słowem „filozofia” obejmuje się ogromną różnorodność tak treści, jak i sposobów jej wyrażania. Dlatego angielski filozof Wilhelm Dilthey uczynił kiedyś spostrzeżenie, że słuszniejsze byłoby używanie liczby mnogiej: filozofie.
Tadeusz Kotarbiński bardzo trafnie wyraził swoje credo filozoficzne w zacytowanym tu wierszu. Bliższe bowiem były mu poszukiwania odpowiedzi na pytanie: jak żyć? aniżeli: kiedy, jak i dlaczego powstał nasz wszechświat?
Z tego powodu bywał określany mianem „minimalisty” uprawiającego tzw. małą filozofię.
Pojęcia „małe” czy „wielkie” to pojęcia względne. Dlaczego sprawy naszego bytu na Ziemi, problemy wzajemnych relacji, form działania, sposobów postępowania względem wszystkiego i wszystkich, zdolność wzajemnego porozumiewania się – mają być problemami małymi, a „sprawy kosmiczne” – wielkimi – w sensie ważności, a nie bliżej nieokreślonych rozmiarów. Kto wie, czy one właśnie nie są najważniejsze, wręcz podstawowe. Albowiem bez ich rozwiązania, a choćby tylko elementarnego uporządkowania palących problemów, które są tu i teraz, trudno o pozytywne rezultaty w zamierzeniach dalekosiężnych. Wszelkie formy wzajemnego szkodzenia sobie nawzajem, środowisku, planecie, zwierzętom i roślinom zatrzymują postęp w dalszym i głębszym poznawaniu świata, również tego odleglejszego. Może właśnie pierwszą rzeczą, jaką należy uczynić, jest przyjrzenie się Ziemi i panującym na niej relacjom z niższej perspektywy; może warto przede wszystkim zdemaskować absurdy, które czynią życie nieznośnym.
Dlatego właśnie – jak zauważył Tadeusz Kotarbiński – obok dociekań ontologicznych, od tysięcy lat, przynajmniej w starożytności grecko-rzymskiej istniało to myślicielstwo życiowe, opanowane przez troskę, jak żyć samemu i jak układać wzajemne stosunki z innymi.
Zainteresowanie praktyczną stroną wiedzy widoczne jest w różnych dziedzinach nauki, uprawianych przez Kotarbińskiego. W prakseologii – pokazującej jak działać sprawnie i skutecznie, w logice (arystotelesowskiej), uczącej np. jak unikać absurdalnych sporów i nieporozumień w rozmowach, w dyskusjach, spowodowanych błędnym rozumieniem lub niezrozumieniem sensu używanych słów i pojęć, w reizmie nawet (w jego wersji semantycznej) przez propozycje pewnych zmian w formułowaniu wypowiedzi.
Jednak szczególne miejsce w filozofii Tadeusza Kotarbińskiego zajmuje etyka, a wraz z nią poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: jak żyć – godziwie i zarazem nie nieszczęśliwie. I jest to etyka szczególna.
Profesor Tadeusz Kotarbiński był zaprzeczeniem owych, wybitnych skądinąd, uczonych, lecz zamkniętych – jak to się metaforycznie mówi – w „wieży z kości słoniowej”, czyli skoncentrowanych tylko na teoretycznych, często abstrakcyjnych teoriach naukowych.
Czuło się jego bardzo silną więź z tym światem „przyziemnych gąsienic” – symbolizujących przecież wszystkie żyjące istoty na tej Ziemi.
Mikołaj Biernacki, XIX-wieczny poeta polski, napisał taki oto wiersz:
„Idylla maleńka taka.
Wróbel połyka robaka,
Wróbla kot dusi niecnota,
Pies chętnie rozdziera kota,
Psa wilk z lubością pożera,
Wilka zadławia pantera,
Panterę lew rwie na ćwierci,
Lwa – człowiek: a sam po śmierci,
Staje się łupem robaka.
Idylla maleńka taka”.
Nikt chyba zwięźlej i trafniej nie opisał świata, w którym żyjemy.
Kilkadziesiąt lat później Tadeusz Kotarbiński napisał, że przyroda przy bliższym wejrzeniu przejawia rysy straszliwe, jest wężowiskiem wrogich zazębień, gdzie trwa nieustanna walka o byt i „nie sposób pogodzić interesów gołębia i jastrzębia”.
A dodać tu można jeszcze, że wszystkie te stworzenia, walczące o przetrwanie, odczuwają wolę życia, strach i ból, czym tzw. Natura (bądź Stwórca – zależnie od przekonań), czyniąc z nich pokarm dla innych, zdaje się nie przejmować wcale.
Pełen sprzeczności jest także świat ludzki; ludzie nieustanne rywalizują, walczą ze sobą, niszczą się fizycznie i moralnie.
A już szczególnie brak im zahamowań w okrucieństwie wobec zwierząt.
***
Aby choć trochę unormować, złagodzić ludzkie zachowania już od czasów starożytnych zaczęły powstawać umowy, kodeksy postępowania, niejednokrotnie oparte na wartościach religijnych danego narodu. Czyniły one jednak przedmiotem zainteresowania (przynajmniej w kulturze europejskiej) wyłącznie stosunki międzyludzkie.
Wszelkie, nawet najbezwzględniejsze praktyki wobec zwierząt, czy w ogólności wobec świata przyrody, pozostawały poza prawem, tak moralnym, jak i ustawowym.
Nawet kiedy pojawiły się w Europie pierwsze zakazy dotyczące urządzania krwawych walk kogutów i psów, nie argumentowano tego zakazu krzywdzeniem zwierząt, ale demoralizacją ludzi w wyniku hazardu.
Historia zna jednak inne spojrzenia na świat, inną mentalność, pochodzące z innych kultur. Warto w tym miejscu przypomnieć poglądy pochodzące z nauk i wierzeń perskich, wyłożonych w księgach Awesty, związanych z postacią proroka Zaratustry (Zoroastra). Sposób traktowania istot pozaludzkich, wynikający z całego systemu wartości, jakże odmienny jest od tego, do którego przywykliśmy w kulturze europejskiej i jakże zarazem jest bliski odczuwaniu świata przez Tadeusza Kotarbińskiego.
Otóż w księgach Awesty wiele miejsca poświęca się psu, nauczając szacunku dla niego i nie tylko dlatego, że wiernie towarzyszy człowiekowi, że potrafi być tak bliski i tak wiele ma z człowiekiem wspólnego, a nawet wykonuje wiele prac, pomagając ludziom. Psa nie wolno bić – pod karą doczesną i wieczną, określona jest też ilość i jakość jego jedzenia, które musi być dobre. A nie były to zalecenia łatwe do zbagatelizowania, bowiem – przynajmniej w czasach panowania dynastii Sasanidów (224 r.n.e. – 651 r.n.e.) były to nie tylko wskazania moralne, ale za naruszenie tych zasad groziły sankcje prawne.
W wierzeniach zoroastryjskich to psy strzegą mostu Czinwat, przez które dusze zmarłych wędrują do „tamtego świata” i to właśnie one oceniają postępki ludzi za życia, także wobec zwierząt.
A pies nie jest bynajmniej jedynym zwierzęciem, któremu w Aweście poświęca się uwagę. Jest tam także mowa o jeżu i wielu innych zwierzętach.
***
Albert Schweitzer, alzacki lekarz i zarazem myśliciel, napisał kiedyś, że największym błędem wszystkich dotychczasowych systemów etycznych, opartych na tradycjach chrześcijańskich, było zajmowanie się jedynie stosunkami międzyludzkimi i zupełne nieliczenie się z cierpieniem zwierząt, pozostawiając sprawy ich traktowania przez ludzi całkowicie poza obrębem norm etycznych. Schweitzer przeżywał głęboki dramat wewnętrzny, nie mogąc pogodzić się z panującym w świecie bezwzględnym okrucieństwem walki o byt, z koniecznością niszczenia jednych istot przez drugie. A brał pod uwagę wszelkie istoty, nawet te najmniejsze, jako że i one posiadają taką samą wolę życia, co wszyscy.
Albert Schweitzer stworzył etykę nazwaną „etyką szacunku dla życia” – dla wszelkiego życia – nie wyrokując, kto jest w tym świecie ważny, a kto mniej lub wcale.
Niestety, etyka ta, aczkolwiek wspaniała, to w sensie dosłownym jest zupełnie nierealna. Dramat Schweitzera polegał także na tym, iż będąc lekarzem, wiedział, że aby ocalić pacjenta, trzeba np. unicestwić drobnoustroje.
Utopijność jego pragnienia symbolizuje stara legenda o mnichu buddyjskim, który pewnego dnia na swej drodze spotkał rannego psa, a jego ranę toczyły robaki. Chciał mu pomóc, ale przecież zgodnie z naukami buddyjskimi, nie mógł zabić pasożytów. Cóż mu pozostało? Naciął własne ciało, przeniósł je tam i dopiero przystąpił do leczenia psa. A przecież i tak nie udało się postąpić tak, aby nikt nie ucierpiał.
Podobną wymowę ma historia opowiedziana – tym razem w sposób humorystyczny – przez angielskiego poetę Samuela Butlera. Opisał mieszkańców pewnego miasteczka, którzy stali się wegetarianami, aby nie zabijać zwierząt. Niestety, pewien uczony zaczął ich przekonywać, że rośliny też pragną żyć. Czyż może być gorsza wiadomość dla ideowych wegetarian? Cóż mogli zrobić? Postanowili żywić się kapustą, która „zmarła śmiercią naturalną”.
Tak więc byli już wcześniej ludzie wrażliwi i myślący, którzy usiłowali przełamać mur ludzkiej obojętności wobec świata zwierząt, wobec świata przyrody. Próby te kończyły się jednak poczuciem bezradności oraz utopijności pragnień.
Tadeusz Kotarbiński, nie popełnił błędu, który zarzucał filozofom Albert Schweitzer i na eksponowanym miejscu swej etyki postawił postulat objęcia postępowaniem etycznym wszelkich istot żywych i czujących na równi z człowiekiem.
Uważał, że właśnie w warunkach świata tak pełnego grozy, stworzonego w oparciu o bezlitosne zasady – dojrzałość moralną człowieka mierzy się chęcią i umiejętnością wykorzystania wszelkich możliwych sposobów godzenia własnych potrzeb z troską o innych, także o szeroko rozumianą przyrodę.
Był pierwszym spośród etyków europejskich, którzy przenosząc granice wrażliwości daleko poza sferę tylko ludzkich dramatów, próbował i znajdował drogę między dobrymi chęciami a realnymi możliwościami, znajdował pewne rozwiązania i z całą żarliwością, propagował je.
***
Nie był jednym z tych, którzy uważają, że cały świat, a wraz z nim wszystkie pozaludzkie istoty są stworzone dla użytku człowieka czy wręcz dogodzenia człowiekowi. Bardzo dużo miejsca na stronicach swych pism z dziedziny etyki poświęcał sprawie trudnego bytowania zwierząt w świecie zdominowanym przez człowieka i sprawie ludzkiego stosunku do zwierząt, a naczelnym hasłem wielu jego artykułów jest hasło: Precz z okrucieństwem wobec zwierząt!
Przyznawał, że człowiek ma w tym świecie przewagę nad zwierzęciem i rośliną, ale z przewagi tej wynikają przede wszystkim obowiązki, a nie tylko roszczenie sobie praw. Słowem, uważał, że człowiek nie zmieni praw przyrody, ale może i powinien zmienić swoje postępowanie wobec tych, nad którymi ma przewagę.
Już w bardzo wczesnych artykułach i pogadankach, np. z cyklu Główne cele dążeń ludzkich, wygłoszonych w Polskim Radio w 1934 r., które potem zostały wydane pod wspólnym tytułem „Ideały” – zaczyna swoje refleksje etyczne od tych samych spostrzeżeń, które zawarł Mikołaj Biernacki w Idylli…, a mianowicie od stwierdzenia, że przyroda ujawnia rysy straszliwe, a życie każdego stworzenia przebiega w walce o przetrwanie i jest pełne grozy. Zwierzył się wtedy słuchaczom, jak bardzo trudne jest dla niego samego to etyczne zachowanie, to godzenie spraw tak bardzo sprzecznych. Opowiedział wtedy o wzruszeniu, jakiego doznał, słuchając przypadkowo modlitwy pewnej „małej, poczciwej dziewczynki, która prosiła Bozię o zdrowie dla mamusi, tatusia itd., itd., … i wreszcie dla much na lepie. Jest w tym głosie dziecięcym coś, co nie daje spokoju” – powiedział wtedy Tadeusz Kotarbiński.
O szerokim pojmowaniu istot, które objęte są jego normami etycznymi, świadczy dodatkowo fakt, iż nie używał on prawie słowa „człowiek”, ale „współtowarzysz istnienia”, „bliźni”, „istota żywa”, „monada”.
Używał wprawdzie słowa „bliźni” i jak sam przyznawał, jest ono zaczerpnięte z etyki chrześcijańskiej. Sens jego jest jednak odmienny.
W artykule pt.: O tak zwanej miłości bliźniego (1937) wyjaśnia, że nie zgadza się on z przyjętą w Europie interpretacją słowa „bliźni”, która dotyczy tylko człowieka i w żadnym razie nie obejmuje zwierząt. Zdaniem Tadeusza Kotarbińskiego bliźnimi są wszystkie czujące, doznające istoty – a więc także zwierzęta powinny być traktowane życzliwie i opiekuńczo. „Co do mnie, rad zaliczam do ludzkości psy, a nie zaliczam hyclów” – napisał wtedy. To mocne sformułowanie, ale w innych artykułach, broniąc swoich przekonań, potrafił pisać jeszcze dobitniej, narażając się nawet na ataki (miało to miejsce np. w latach 30. XX wieku, po niektórych artykułach zamieszczanych na łamach Racjonalisty). Publicystę musi cechować odwaga w wygłaszaniu swoich racji, a Tadeusz Kotarbiński powiedział kiedyś wprost, że nie uznaje ludzi, którzy, zanim coś powiedzą, to dobrze rozglądają się w prawo i w lewo, czy aby nikomu się nie narażą.
Jednym z najważniejszych określeń w etyce Tadeusza Kotarbińskiego jest określenie „opiekun spolegliwy”. Jest to pojęcie, w którym zawarte są nieomal wszystkie wartości i dyrektywy etyczne. Albowiem, opiekun spolegliwy to osoba, na której można polegać, która będzie broniła słabszych i nie zawiedzie w trudnych sytuacjach. W świeckiej, niezależnej od religii etyce Kotarbińskiego jest to wzorzec moralny, który wynika z wrażliwości na cudze potrzeby, potrzeby „bliźniego”, a nie z nakazów odgórnych, religijnych, boskich i nie ze strachu przed karą.
Opiekuństwo spolegliwe to postawa czynna, polegająca na konkretnym działaniu. Tadeusz Kotarbiński bardzo negatywnie oceniał wszystkie formy biadolenia nad cudzym losem, bierne wyrazy współczucia i unikanie czynnej pomocy, brak nawet poszukiwania dróg jej znalezienia. A co bardzo ważne, moralny obowiązek opieki ciąży nad człowiekiem etycznym nie tylko wtedy, gdy podjął się taką opiekę sprawować – co jest oczywiste – lecz także wtedy, gdy nie zaciągało się żadnych zobowiązań, lecz aktywna postawa byłaby dla tego kogoś zbawienna; wtedy nie wolno siedzieć z założonym rękami. „Jesteś odpowiedzialny za losy wszystkich, którzy mieszczą się w zasięgu twoich czynów możliwych” – napisał w Medytacjach o życiu godziwym.
Czynna postawa etyczna wymagana jest wszędzie tam, gdzie w otoczeniu dzieje się coś, w czym moja, twoja, nasza pomoc, interwencja, opieka jest potrzebna, czyli w każdym przypadku bezradności bliźniego. Jakiego bliźniego? Ano właśnie – każdego! Gdy człowiek przyjął do domu małego pieska – wziął na siebie poważny obowiązek opiekuna spolegliwego i powinien wychować go i opiekować się nim nie mniej odpowiedzialnie niż gdyby to było dziecko ludzkie.
I jednakowoż zareagować i udzielić pomocy potrzebującemu człowiekowi, jak i zwierzęciu.
***
W naszych tradycjach kulturalnych zakorzenione jest przeciwstawianie władz serca i rozumu. Człowiek, o którym mówi się, że kieruje się rozumem (rozsądkiem), bywa utożsamiany z osobą wyrachowaną, chłodną uczuciowo. Z kolei ktoś, kto idzie za głosem serca, często jest widziany jako osoba ulegająca bezrozumnym impulsom, „ślepa” na wskazania rozumu.
Tadeusz Kotarbiński był bez wątpienia racjonalistą. Nie ma to jednak nic wspólnego z chłodnym, „wykalkulowanym” racjonalizmem w potocznym rozumieniu. Jest to ten rodzaj racjonalizmu, który wręcz pozwolił na stworzenie tej etyki, mającej uczucia za podstawę, lecz realnej do zastosowania. Rozum jest w niej pojmowany jako ten czynnik, który wspiera porywy serca, odnajdując realną drogę pomocy, a także często zakreśla realne granice tej pomocy. To rozum, który pomaga opanować poczucie rozpaczy, wynikłe z kolei z poczucia niemocy, bezradności i wytyczyć drogę działania.
Z takim nastawieniem Tadeusz Kotarbiński nie mógł być utopistą, tym samym nie mógł stawiać iluzorycznych żądań etycznych, nie mógł wymagać od przeciętnego człowieka wielkiej ofiarności, ani też marzyć o pogodzeniu w przyrodzie rzeczy do pogodzenia niemożliwych.
Wolał postulaty umiarkowane, ale realne do wykonania od stawiania ludziom za cel wielkich czynów i poświeceń, które na zawsze pozostaną tylko niedościgłymi ideałami, pustymi hasłami.
Wiedział, że są na świecie ludzie bohaterscy, ofiarni, gotowi walczyć o bliźnich z poświęceniem, ale nie są oni liczni. Dlatego w codziennej, społecznej praktyce stawiał postulaty o zachowanie minimum przyzwoitości etycznej, co i tak jest trudne do osiągnięcia w masowym wydaniu. Jego postawę określa się mianem realizmu praktycznego.
Tadeusz Kotarbiński świadom był tego, że nie tylko nie da się „pogodzić interesów gołębia i jastrzębia”, ale przecież także i człowiek, będąc częścią składową przyrody, musi także niszczyć inne istoty. Żądanie zaniechania wszelkiego zabijania, potraktowane dosłownie i jako powszechny postulat jest nierealne. Po pierwsze, nie da się namówić całej ludzkości, aby przeszła na wegetarianizm. Po drugie, są przecież stworzenia groźne dla ludzi, których ofiarą może paść człowiek. Po trzecie, trzeba pamiętać, że są stworzenia rozmiarów niezwykle małych, bo przecież tylko dla ignoranta świat zwierzęcy kończy się na niedużych owadach – i tu Kotarbiński mimo woli i przypadkiem raczej nawiązał do problemów Schweitzera.
Za przerażający uważał jednak fakt, że ludzkie zachowania – bezmyślnym bądź świadomym okrucieństwem daleko wykraczają poza to, co jest konieczne dla własnej obrony, dla własnej egzystencji.
Uznawał zło konieczne – bo nie widział innej możliwości. Uważał jednak, że nawet w warunkach antagonistycznych istnieje możliwość etycznego postępowania. O ile nie będziemy odurzać się złudnym maksymalizmem. Pozwala na to nawet wojna, bo o ile branie jeńców jest na wojnie normalne, to już znęcanie się nad pojmanymi i pokonanymi – to bestialstwo. „Ani jednego ciosu ponad bojową konieczność!”
„Rozmyślne ludzkie okrucieństwo czyni świat o wiele gorszym niż gdyby istniało tylko zło konieczne” – pisał. A okrucieństwa tego jest tyle, że „żyjemy w atmosferze panoszącego się draństwa”!!!
Jeden tylko z jego artykułów został oparty aż na 59 wyciągach z protokołów sądowych i policyjnych z bestialskiego znęcania się nad zwierzętami, a w wielu innych publikacjach znajdujemy przykłady nie lepszego traktowania ludzi przez „bliźnich” własnego gatunku.
***
Pragnął dotrzeć słowem do każdego, pewnie dlatego pisał w formie publicystycznej, dostępnej szerokiemu ogółowi, nie stworzył natomiast naukowo sformułowanego „traktatu etycznego” przeznaczonego dla elit umysłowych.
Czuje się emocje w wielu jego tekstach, bo często pisał „na gorąco”, pod wpływem jakichś doniesień o przejawach ludzkiego bestialstwa.
Do najbardziej ostrych, bezkompromisowo potępiających okrucieństwo wobec zwierząt należy artykuł Sentymentalizm, zamieszczony w czasopiśmie „Racjonalista” (nr 9/1933). Nigdy nie został potem zamieszczony w żadnym ze zbiorków tekstów w dziedzinie etyki Tadeusza Kotarbińskiego.
Bezpośrednim bodźcem do jego napisania stał się tekst innego publicysty tego periodyku, Józefa Landau, zatytułowany O przesadnym sentymentalizmie wobec zwierząt (nr 7/1933). Sam już tytuł wskazuje na zawarte tam poglądy. Publikacja ta oburzyła Tadeusza Kotarbińskiego do tego stopnia, że wystąpił z bardzo ostrą ripostą.
Pomijając z konieczności szczegóły obu artykułów, trzeba powiedzieć, że wystąpienie Kotarbińskiego uczyniło to, co w tamtych czasach słowem pisanym można było osiągnąć: obudziło sumienia i uczucia przynajmniej niektórych ludzi. W obronie zwierząt odezwali się następni autorzy, np. Marian Lubecki w artykule Człowiek wobec zwierzęcia napisał takie słowa: „Otchłań męki zwierzęcia jest przeraźliwie głębsza od olbrzymiej także – niestety – otchłani męki ludzkiej. Kto zaś popiera sprawę zwierzęcia, ten popiera i sprawę człowieczeństwa w jego najistotniejszej treści”.
W nieco późniejszych latach Tadeusz Kotarbiński, walcząc o realne minimum dla zwierząt napisał: „Gdy trzeba zabić cielę dla zaspokojenia głodu, zabijmy je, gdy trzeba wytępić szczury roznoszące zarazę – wyniszczmy je do szczętu, lecz miejmy sobie za przestępstwo przedłużać agonię zabijanego zwierzęcia o pół minuty: czy to przez zwykłą opieszałość lub antypatyczne «co mnie to może obchodzić››, czy dla dogodzenia przesadnej tradycji religijnej, czy wreszcie – najwstrętniejsza to ewentualność – dla bezpośredniej satysfakcji mordu”.
Był wielkim przeciwnikiem polowań traktowanych jako „sport”, jako „rozrywka”. Walczył słowem o bezbolesne usypianie „psich i kocich kandydatów do życia” – jak to określał – zamiast różnych bestialskich praktyk stosowanych, żeby się ich pozbyć. Wiele miejsca poświęcał stosunkowi do zwierząt przeznaczonych na ubój i wysyłanych w swą ostatnią drogę – do rzeźni.
Walczył słowem…, ale chyba nie tylko. W rozmowie przeprowadzonej sporo lat temu z prof. Janiną Kotarbińską dowiedziałam się, że podejmował konkretne działania wespół z istniejącymi wówczas organizacjami opieki, obrony zwierząt. Szczegóły nie są znane i pewnie nie będą, ale przecież nie o to jemu chodziło.
***
Tadeusz Kotarbiński, który jest najbardziej znany (w sensie popularnym) ze swojej prakseologii i Traktatu o dobrej robocie, także z koncepcji reizmu, a w zakresie etyki z jej niezależności od religii, z jej świeckości raczej nie bywa w ogóle dostrzegany w kontekście objęcia zachowaniami etycznymi także wszelkich istot czujących – zwierząt, ale także roślin i całej przyrody. Te wątki jego myśli etycznej – być może znowu jako dotyczące spraw mniej ważnych w porównaniu z „wielkimi zagadnieniami filozofii” nie bywają nawet wspomniane.
A szkoda, bo dzisiejsi obrońcy zwierząt, a także ci, co bronią drzew i wód, w jego etyce znaleźliby silne oparcie światopoglądowe, a to nie jest sprawą bez znaczenia.
Popularyzacja takich poglądów, takiej etyki, uczynienie zawartych tam norm obowiązującymi w cywilizowanym społeczeństwie – to przyczynek do regulacji prawnych. A te z kolei – bądźmy realistami za Kotarbińskim – dysponując sankcjami, mają o wiele większą moc, aniżeli tylko odwoływania się do sumień.
Pytanie o aktualność filozofii wydaje się złym postawieniem zagadnienia. Filozofia, albo raczej filozofie – jak chciał Dilthey – są tak różne, sięgają do spraw ponadczasowych, o najwyższym stopniu ogólności i dają różne odpowiedzi na te same pytania, a żadna z tych odpowiedzi nie jest nigdy ostatecznym rozstrzygnięciem problemu. Stąd u każdego niemal filozofa można znaleźć coś z prawdy, coś odpowiadającego człowiekowi w chwilach trudnych, chwilach rozterek, w chwilach pytań ważnych – nawet jeśli są one ważne tylko w danej chwili.
A jednak filozofia Tadeusza Kotarbińskiego jest pod tym względem swoista i w żaden sposób nie może być traktowana jako tylko zapis na stronach historii filozofii. Po pierwsze był on myślicielem współczesnym, nie tak dawno jeszcze żył i tworzył. Po drugie, był wyjątkowo blisko życia codziennego, a swoją etykę tworzył właściwie drogą publicystyki, reagując na najbardziej palące i często bolesne sprawy. I jak się okazuje, był bardzo blisko spraw i problemów, którymi zainteresowanie w ostatnich latach wzrosło niepomiernie i zatacza coraz szersze kręgi na świecie. Są to sprawy stosunku do zwierząt, rozumianych jako pojedyncze istoty i do spraw ekologii – broniącej całokształtu gatunków i środowisk przyrodniczych.
Kiedy w 1933 r. Tadeusz Kotarbiński, Marian Lubecki i paru innych, wystąpili w niskonakładowym, krótko wychodzącym czasopiśmie w obronie zwierząt – ich głosy krzyczały wprawdzie – ale były ledwie słyszalne.
Dziś – chociaż nadal są zdarzenia budzące grozę – ale coraz bardziej rozszerzają pole działania, często skutecznego działania, różne nurty „pro zwierzęce” i „pro przyrodnicze i w tym momencie etyka Tadeusza Kotarbińskiego jest etyką naszych oraz – miejmy nadzieję – nadchodzących czasów.
Na zakończenie przypomnę smutny wiersz Tadeusza Kotarbińskiego zatytułowany Elegia sosnodębska, o niszczeniu lasów…
Przed półwieczem… żywiczny bór… chojarów plemię
Obsiadło grzybonośną, mchem pachnącą ziemię.
W igliwiu ptasze śpiewy i pszczele pobrzęki,
Stuk dzięciołów bijących dziobem w stare sęki.
Gdzie niżej, tam olszyna i wilgi tak kwilą…
…………………………………….
A na leśnej polanie w upalne południe
Tęcza skrzydeł motylich połyskuje cudnie,
Ziele, krzew, kwiecie, motyl – wszystko u podnóża
Boru trwa, w jego sokach kąpie się i nurza.
Taki to las sosnowy żył w mojej pamięci
……………………………………………
Przeszłość zmarła. Choinę wyrąbano do cna.
………………………………………….
Rzucił się tłum na bory z siekierą i piłą
Ścinać, rąbać, piłować, co tam tylko było.
……………………………………………..
I tak ginęły w Polsce piękne, stare drzewa.
Sczezła puszcza kurpiowska, zostało pustkowie.
Niechże dębom, chojarom – pozwólcie panowie,
Ta pieśń, którą kończę, podzwonne wyśpiewa.
Artykuł ukazał się w numerze 4/2023 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2023 r.
Upadek komunizmu i ustanowienie w krajach Europy Wschodniej ustroju liberalno-demokratycznego należy widzieć jako potwierdzenie słuszności sformułowanej przez Hegla teorii końca historii – to jest teza opublikowanego w 1989 r. artykułu Francisa Fukuyamy Koniec historii?.
Teoria końca historii była wówczas wyjaśnieniem znaczenia francuskiej rewolucji 1789 r., którą Hegel uważał za przełomowe wydarzenie w dziejach (przekonuje mnie sąd, że cała filozofia heglowska jest interpretacją rewolucji francuskiej i komentarzem do tej interpretacji). Wartością, w imię której dokonano obalenia monarchii, była godność człowieka. Zdefiniowano tę godność w Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela. Deklaracja, uznając równość wszystkich ludzi, potwierdzała, że wolność jednostki jest najwyższą wartością i ostatecznym celem etycznym. Dalej pójść nie można i w tym sensie proces historyczny i opisująca go filozofia dobiegły końca: człowiek osiągnął poziom zrozumienia sensu historii, „dzieje powszechne to postęp w uświadomieniu wolności”. Postęp będący koniecznością, bo idei wolności nikt nie wymyślił, wolność jest po prostu istotą Człowieczeństwa, emanacją rozumności człowieka.
Koniec historii oznacza zarazem jej początek, nowej epoki, w której będziemy tworzyli swój świat w sposób rozumny. Upadek komunizmu potwierdza tę diagnozę. Projekt komunistyczny był niedostatecznie rozumny, wolnościowy i musiał ustąpić miejsca projektowi liberalno-demokratycznemu, który jest bezalternatywny jako polityczna forma organizująca życie wolnych jednostek.
2
Znaczenie artykułu Fukuyamy polega na odkryciu aktualności filozofii heglowskiej dla teorii polityki, tzn. takiej teorii, która porządkując myślenie o teraźniejszości, pozwala dostrzec w jej minionych i teraźniejszych wydarzeniach przejaw koniecznych procesów. Na tej podstawie można formułować racjonalne decyzje polityczne.
Nasuwają się dwa pytania. Pierwsze: dlaczego przez tak długi czas, niemal 200 lat, o Heglu właściwie nie pamiętano i dopiero musiał pojawić się Fukuyama, żeby o nim przypomnieć? I na to pytanie tutaj nie odpowiem. Odpowiem natomiast na drugie: czy po upływie 34 lat od publikacji teza, zawarta w artykule Koniec historii? o koniecznym triumfie liberalnej demokracji, broni się? To pytanie jest ważkie wobec wydarzeń, które miały miejsce w świecie po 1989 r., a które najogólniej można opisać jako defensywę liberalno-demokratycznego projektu pod naporem nacjonalistycznego i religijnego populizmu. Dzisiaj kulminacją tego zjawiska jest agresja Rosji na Ukrainę. Moja odpowiedź jest jednoznaczna: broni się. Dlatego w tytule mojego artykułu nie ma znaku zapytania, jaki widnieje w tytule artykułu Fukuyamy. Nie mam wątpliwości że „koniec historii” dzieje się na moich oczach, a wręcz przyspieszył.
Spróbuję naszkicować interpretację wojny w Ukrainie opartą na teoretycznych założeniach Hegla/Fukuyamy. Ta wojna jest absurdem, czyli czymś niewyjaśnialnym. Co ważne, absurdu nie należy wyjaśniać, bo to zafałszowuje jego istotę. W politologii (i nie tylko) wyjaśnić oznacza ujawnić racjonalność działania względem założonego celu, mniej więcej. W tej definicji kluczowy problem dotyczy nie tyle racjonalności działań, co racjonalności celów. Do absurdalnego celu można dążyć racjonalnymi działaniami (o tym pisze np. Zygmunt Bauman w Nowoczesności i Zagładzie). Jednak podejście „naukowe” zakłada, że nie możemy rozstrzygnąć, które cele, wartości są absurdalne, a które rozumne, bo aksjologia jest „nieudowadnialna”. Ten aksjomat obciąża całą humanistykę. Na gruncie filozofii Hegla można rozwiązać tę aporię. Ukazuje ona drogę do ontologizacji wartości.
3
Fundamentalnym pojęciem heglowskiej historiozofii jest wolność. Na użytek teorii Hegel uczynił wolność pojęciem aksjologicznie obojętnym i zdefiniował ją jako społeczne warunki umożliwiające człowiekowi urzeczywistnienie tkwiącego w nim potencjału, co człowiek czyni poprzez pracę. Istotę tego filozoficznego zabiegu obiektywizacji wolności zachwycająco sformułował Heidegger na potrzeby wykładów analizujących rozprawę o istocie ludzkiej wolności Schellinga: „Wolność to nie właściwość człowieka, lecz człowiek to właściwość wolności”. Praca wypełnia dzieje. Sprzyjająca jej efektywności wolność staje się tym samym narzędziem dziejów, warunkiem eksploatacji potencjału ludzkiej rozumności i w tym sensie służy nie jednostce, ale postępowi ducha, czyli szeroko pojętej kultury.
Przeżywane przez jednostkę doświadczenie wolności, mimo fundamentalnego znaczenia egzystencjalnego, z punktu widzenia historiozofii jest nieistotne. Postęp wolności jest procesem obiektywnym, niezależnym od woli jej urzeczywistniania. Społeczeństwa, które mają jej więcej, zdobywają przewagę nad tymi, w których wolności jest mniej, bo ich praca jest bardziej efektywna. Rosja jest państwem o kilkaset lat starszym niż Stany Zjednoczone i jest tam, gdzie jest. Tak zdefiniowaną wolność można operacjonalizować, tzn. objąć konkretnymi politykami: bezpieczeństwa, ochrony zdrowia, edukacji itp., i wydobyć ją z aksjologicznej nieokreśloności, pozostawiając jednocześnie jej egzystencjalne znaczenie.
Celem tego wywodu na temat pojmowania wolności w niemieckiej filozofii idealistycznej, zapewne niespecjalnie pasującego do formy eseju, jest wykazanie, że polityka to troska o wolność jednostki i że ta definicja, w świetle teorii końca historii, ma charakter absolutny, a nie postulatywny. Jeszcze niedawno uznawano ją za naiwną, ale czasy się zmieniają.
4
Teraz mogę przejść do Putina. Do jakiego wniosku może prowadzić analiza jego polityki w zestawieniu z (absolutną) definicją polityki? Tylko do tego, który już sformułowałem: ta wojna to absurd. Podobna ocena jest obecna, ale nie w „poważnych” analizach mówiących o geopolitycznych, wewnątrzpolitycznych, historycznych i temu podobnych przyczynach tej wojny. To są pseudonaukowe rozważania mącące jasność oglądu
sytuacji.
Pojęcie absurdu w politologii ma status teoretyczny. Pojawiło się jako odpowiedź na próby zrozumienia „Auschwitz”, czyli zagłady Żydów. Zagłada jest chyba najpełniej udokumentowanym wydarzeniem w historii, ale to nie sprawia, że można je zrozumieć. „Auschwitz” jest absurdem ekstremalnym. Ale było ich więcej. Wiek XX przejdzie do historii jako wiek politycznego absurdu, bo dopiero wtedy ludzkość „dojrzała” do absurdu i nie da się ukryć, że absurd ujawnił się w pełni po „końcu historii”, czyli w świecie świadomym wolności.
Mechanizm absurdu można opisać. To mariaż despocji i urojenia. Jego klasyczna postać wiąże się ze zjawiskiem psychologizacji polityki, pojawiającym się w sytuacji skrajnej centralizacji władzy, czyli sprawowania jej przez nieskrępowaną żadnymi ograniczeniami jednostkę. Takie jedynowładztwo tworzy niezwykle silną strukturę dzięki delegowaniu nieograniczonych uprawnień w stosunku do podwładnych ludziom władzy kolejnych szczebli, aż do poziomu dozorcy kamienicy. Psychologizacja polityki sprawia, że państwowe decyzje mogą być pozbawione jakiejkolwiek racjonalności, bo człowiek wolny może nie chcieć być racjonalny, może się kierować czym chce, urojeniem też i to jest świadectwo jego absolutnej wolności. U Dostojewskiego jest taki człowiek „spod podłogi”, który nie dawał sobie narzucić, że 2+2=4.
O zagładzie Żydów w Europie rozstrzygnęła nawet nie decyzja, ale wola, którą wyraził Führer des Deutschen Volkes i który sam z siebie opisał własny światopogląd i jego źródła. Decyzję o kolektywizacji (Hołodomor) podjął Stalin osobiście, późniejszy samozwańczy językoznawca, a po nim inni wschodni psychopaci – Mao, Kim, Pol Pot…. Decyzję o agresji na Ukrainę Putin podjął też sam, posłużył się umysłem, jaki ma i angażowanie nauki, by za tym umysłem nadążyć, nie ma wielkiego sensu.
5
Jak może zaistnieć absurd polityczny? To jest pytanie o źródła totalitaryzmu, a odpowiedzi tworzą bibliotekę. Dla potrzeb tego eseju wydobędę jeden tylko wątek: populizm, który prowadzi z powrotem do Fukuyamy. Filozofia Hegla jest „ideopłodna”, inspiruje. Marks uznał, że jej centralnym pojęciem jest „praca”, Kojève, że „uznanie”, a autor właśnie wydanej książki o politycznej filozofii Hegla, Bartosz Wójcik, że „sprzeczność”. Ja upieram się przy „wolności”. Fukuyama dotarł do Hegla przez Kojèva i – jak on – oparł swoją koncepcję na „uznaniu”, argumentując: natura wyposażyła człowieka w thymos, trzecią część duszy niezależną od dwóch pozostałych, od pożądliwości i rozumności (Platon). Thymos to duma, poczucie godności i potrzeba uznania. To nieusuwalna cecha człowieczeństwa i jeżeli teoria polityczna ma opierać się na teoriach ludzkich zachowań, nie można jej pominąć. Dlatego Fukuyama na niej oparł swoją teorię końca historii, na potrzebie uznania jako naczelnej kategorii. Uznał, że głębiej niż marksowski ekonomizm sięga do ludzkich motywacji. Hegel też napisał, że potrzeba uznania jest motorem dziejów.
Jestem przekonany co do przewagi „wolności” nad „uznaniem”, jako budulcem teorii polityki. Uważam, że wybór Fukuyamy owocuje teorią węższego zasięgu. Jednak w ostatnim czasie „polityka tożsamościowa” tak daje nam się we znaki, że bazująca na „uznaniu” teoria Fukuyamy jest dzisiaj doskonałym tłem dla dyskusji o polityce współczesnej. Fenomen dzisiejszej „polityki tożsamościowej” ujawnia – moim zdaniem – potrzebę powrotu do heglowskiego źródła celem modyfikacji teorii Fukuyamy.
Pomoże w tym krótki wywód na temat: „koniec historii” a „sprawa polska”.
Od kilku lat żyję w państwie poddanym polityce tożsamościowej. Rok po roku coraz pełniej ujawnia się jej absurdalność, czyli heglowska „negacja abstrakcyjna”, czysta anihilacja negująca tylko pusty, pozbawiony treści punkt absolutnie wolnej jaźni. Tu Heglowi chodzi o politykę opartą na urojeniach, na „pustym znaczącym”, jak ktoś opisał pojęcie „Żyda” w ideologii nazizmu.
6
Tym, co umożliwia niosącą absurd politykę tożsamościową jest populizm, polityka wyborczej mobilizacji eksploatująca potrzebę uznania, odwołująca się do godności elektoratu. To sposób na przejęcie władzy w społeczeństwie powszechnego prawa wyborczego. Istotą polityki populistycznej jest pobudzenie emocji, czemu służy mobilizacja w obliczu wroga, który niesie egzystencjalne zagrożenie. Jeżeli taki nie istnieje, trzeba go wymyślić (w „Rozmowach przy stole” jest zastanawiające zdanie wypowiedziane przez Hitlera, że gdyby nie było Żyda, trzeba by było go wymyślić). Partia PiS musiała wrogów „wymyślić” – piszę w cudzysłowie, bo ci wrogowie „zrekonstruowani” też są w istocie wymyśleni. Polityczne „wymyślanie” posługuje się kłamstwem. Gdybym miał jednym słowem opisać przytłaczającą mnie coraz bardziej rzeczywistość polityczną, byłoby to KŁAMSTWO. Jak trujący gaz, jest wszędzie. U nas populizm świadomie rozrąbuje społeczeństwo na nienawistne sobie plemiona. Wykreował wrogów legion, żeby każda grupa wspierająca partię u władzy mogła być w swojej „godności” usatysfakcjonowana.
Istoty kłamstwa można nie dostrzec w bezpośrednim z nim zetknięciu. Sposób używania kłamstwa przez właściwie wszystkich, którzy występują jako reprezentanci władzy, ujawnia stojący za tą praktyką świadomy zamysł. Celem „ich” kłamstwa jest unicestwienie rozmowy, usunięcie z dialogu tego „drugiego”, żeby zostało tylko jedno słowo, jako jedyna „prawda”. Kłamstwo służy niedopuszczeniu wątpliwości do wiernych i jest to tak ważne, że kłamstwu nadaje się obudowę instytucjonalną poprzez tworzenie kanałów informacyjnych i regulacje prawne penalizujące podważanie kłamstwa. Kłamstwo jest najważniejszym narzędziem politycznym stosowanym i udoskonalanym przez PiS. Jego celem jest mobilizacja „swoich” poprzez dehumanizację przeciwnika. To jest ich sposób na pozostanie u władzy w warunkach głosowania powszechnego. To dlatego jakakolwiek reakcja zawierająca wątki „symetrystyczne”, zakładająca rozmowę, polega na niezrozumieniu fenomenu kłamstwa.
7
Zaczęło się jak u Hitchcocka – od Polski w ruinie i milczenia o tym, jak z tych ruin wydobyto 500+. Poszło łatwo po sukcesie próby generalnej, czyli zamachu smoleńskim. Było jasne, że lud kupi i nie zapyta. Władza, naciskając z powodzeniem guzik populizmu, szybko zdegenerowała się do postaci grupy przestępczej i dziś kradnie już bez opamiętania, w gorączkowym pośpiechu wypełniając szalupę, w której chce przetrwać po katastrofie. A ostatnie sondaże pokazują, że partia Prawo i Sprawiedliwość wciąż może zdobyć największą liczbę głosów. Oto jest pytanie!
Wzbiera we mnie kaznodziejskie pobudzenie, nie z poczucia wyższości, ale z potrzeby wykrzyczenia prawd podstawowych w czasie, gdy życie społeczne cofane jest do form prymitywnych, do kłamstwa tu i kłamstwa przerastającego w zbrodnię dalej na wschód. Gwałcenie prostych prawd jest dzisiaj absurdem nie do zniesienia, bo narzuconym przez glinianych tyranów, po których pozostanie tu wstyd, a tam trauma. Dzisiaj tkwię w smucie. Ulżyłem sobie, ale teraz już wracam na racjonalny tor.
Rządy PiS pozwalają dostrzec problemy niechętnie dotąd podejmowane. Przyjmując stanowisko heglowskiej historiozofii, zrozumiemy, że polskie społeczeństwo doświadczyło „szarpnięcia historycznego”. Wyprzedziliśmy czas, liberalno-demokratyczna modernizacja pojawiła się przedwcześnie, biorąc pod uwagę narodowo-religijną świadomość dominującej części społeczeństwa. To – mutatis mutandis – miał na myśli Andrzej Leder, pisząc o „prześnionej rewolucji”.
Krytyka Okrągłego Stołu wskazująca jego niereprezentatywność nie jest bezzasadna, tyle że krytycy poszukują zastrzyku trucizny dla kłamstwa, a nie prawdy. Pozostaje faktem, że nurt narodowo-katolicki był tam praktycznie nieobecny. Pozostaje faktem, że Jan Paweł II tłumił katolicki radykalizm przeciwny akcesji do Unii. Biorąc to pod uwagę, nasza obecność w elicie świata, czyli w Unii Europejskiej, zdaje się być nieoczekiwanym cudem. To, co mam na myśli, powiem słowami Hegla, którego duch nieustannie czuwa nad tym esejem: „Ustrój, który Napoleon dał Hiszpanom, był rozumniejszy niż ten, który mieli oni przedtem, a mimo to odrzucili go jako coś im obcego, gdyż kultura ich nie doszła jeszcze do tego”. Elita chce modernizacji, ale by chciały jej masy, musi upłynąć czas na przebudowę tożsamości.
8
Dochodzę do pierwszego optymistycznego wniosku: PiS przyspieszyło proces przeobrażania świadomości społecznej ku „obywatelskości” proporcjonalnie do skali kłamstwa użytego do kreacji tożsamości narodowo-katolickiej. Przyspieszył więc ten proces radykalnie. Zrozumienie, czym jest w swojej istocie konstytucja i rządy prawa, samorząd, służba cywilna, świeckie państwo… jest już masowe. Wiem, że nie wszyscy podzielają ten pogląd, jednak mój optymizm opiera się na poważnym autorytecie, na heglowskiej historiozofii. Wiemy, że „tożsamość” ma w sobie potencjał wykluczania, ale jako uczestnicy społeczeństwa jakiejś tożsamości szukamy. My akurat mamy unikalną szansę na budowanie takiej „historiozoficznie adekwatnej” tożsamości tworzącej wspólnotę na fundamencie solidarności wolnych ludzi. Prawo i Sprawiedliwość wkłada olbrzymi wysiłek, żeby ten fundament skruszyć: przywódca „Solidarności” – agent, Okrągły Stół – spisek nomenklatury i fałszywych patriotów, akcesja do Unii – oddanie suwerenności Brukseli, Unia Europejska – sposób Niemiec na dominację i wreszcie żołnierze wyklęci przeciwko powstańcom warszawskim – to już po bandzie. Najgroźniejszy jest atak wymierzony w wartości liberalne, bo otwiera drogę faszyzacji państwa. Ten łańcuch kłamstw jest nieocenionym wzmocnieniem fundamentu rzeczywistego (rozumnego) nowoczesnego światopoglądu. Niedługo stanie się oczywiste, że kalendarzowym dniem tożsamości jest dla nas 4 czerwca. Freedom Day. Po latach eksploatacji przez PiS narodowo-katolickiego paliwa tożsamościowego można zdać sobie sprawę, przed jaką szansą historyczną stał jego przywódca. W tym czasie bez żadnych skandali mógł zdobyć konstytucyjną większość, opanować sądownictwo i upartyjnić państwo w sposób „aksamitny”. Ograniczoność horyzontów intelektualnych przywódcy politycznego okazała się w tym przypadku zbawienna. Wszelako zdumiewa brak wsparcia intelektualnego z bliskiego mu otoczenia. Dlaczego go brakowało? Ludzie kompetentni bez trudu stworzyliby plan „20 lat u steru państwa”, a zobaczyliśmy „ułaskawienie”, „niepublikowanie” i „miłość do konia arabskiego”. „Miałeś chamie złoty róg…”.
Historyczny sens polityki tożsamościowej (u Fukuyamy – politics of resentment) polegał na wydobywaniu jednostki ku wolności politycznej. Heglizm leży u źródeł dwóch najintensywniej przeżywanych ideologii współczesności: socjalizmu i nacjonalizmu. Idea narodu nadawała jednostce status obywatela równego w prawach z innymi (My, naród), Marks powiedział proletariuszom, że mają godność ludzką i muszą żądać równych szans (wyklęty powstań ludu…). Wtedy wehikuł tożsamości przynosił nowoczesną świadomość wolności. Polityka tożsamości dzisiaj truje. Jako narzędzie w rękach Trumpa, Putina, Orbana czy Kaczyńskiego jest dążeniem do spętania rozumu za pomocą emocji, aby w ten sposób ułatwić zadanie kłamstwu. A wolność człowieka ufundowana może być tylko na rozumie – tako rzecze Hegel.
Ku Francisowi Fukuyamie kieruję następującą wątpliwość. „Koniec historii” to teoria adekwatna, ale ograniczona swoim „sufitem”. Ograniczenie wynika z oparcia jej na „uznaniu” i konsekwencje tego wyboru pokazują, że np. w konfrontacji z takim fenomenem jak polityka tożsamościowa traci moc zawartą w heglowskim źródle. Wiem, Profesorze, że wiesz, iż tożsamość musi być uniwersalna w historycznej perspektywie, ale w historycznej perspektywie ona w ogóle znika. Pozostanie tylko wolność, z którą, być może, nie bardzo będziemy wiedzieli co zrobić. Już zaczynamy się bać…
Dr Piotr Stefaniuk jest politologiem, wydawcą książek związanych z problematyką zagłady Żydów – m.in. Zagłady Żydów Europejskich Raula Hilberga (3 tomy) oraz Behemota Franza Neumanna. Założyciel i pierwszy rektor uczelni Via Moda, biznesmen, obywatel Unii Europejskiej.
Esej ukazał się w dwóch częściach w numerach 3/2023 (maj-czerwiec 2023 r.) i 5/2023 „Res Humana” (wrzesień-październik 2023 r.).
O twórczości Annie ERNAUX, laureatki Literackiej Nagrody Nobla za 2022 rok, rozmawiają: Agata KOZAK – tłumaczka jej książek, Janusz TERMER – krytyk literacki, Zdzisław A. RACZYŃSKI – pisarz i Robert SMOLEŃ – redaktor naczelny „Res Humana”.
Janusz Termer: Nie jestem zawodowym znawcą ani specjalistą od literatury francuskiej. Chciałbym wystąpić w roli zwykłego czytelnika tejże literatury. Wprawdzie w Polsce ukazało się co nieco z twórczości Annie Ernaux, lecz w naszym kraju pisarka nie była znana. Liczmy, że przyznanie jej nagrody Nobla tę sytuację zmieni, gdyż na tym między innymi polega rola nagród literackich, że wprowadzają do szerszego obiegu pisarza wartego bliższego poznania.
Trzy krótkie opowieści, które składają się na tom Bliscy, jaki właśnie się u nas ukazał, tworzą swego rodzaju narracyjne studium o współczesnej Francji, a także samej autorce i jej rodzinie. Rodzina, jej funkcjonowanie jest tutaj punktem wyjścia do rozważań na temat współczesnej kultury francuskiej, socjologii codziennego życia. Sama Ernaux zresztą mówi wprost – wynotowałem kilka takich fragmencików: „To, o czym mam nadzieję napisać i co byłoby najprawdziwsze, sytuuje się niewątpliwie na styku tematyki rodzinnej i społecznej, mitu i historii”. Dopełnieniem tego są inne jej słowa wyjęte z tego tomu: „To nie jest biografia i oczywiście też nie powieść. Może coś z pogranicza literatury, socjologii i historii”. Myślę, że to są najzwięźlejsze słowa, jakie można o tej książce powiedzieć – coś z pogranicza literatury, historii, socjologii, obyczajów i współczesnych przemian obyczajów we Francji naszych czasów. Można to odnieść zresztą do całego tak zwanego Zachodu europejskiego i do wszystkich przemian, jakich byliśmy i jesteśmy w dalszym ciągu świadkami.
Zdzisław A. Raczyński: Gratuluję pani Agacie tłumaczenia, precyzyjnego jak oryginał i wzbogacającego naszą znajomość współczesnej literatury europejskiej. Biję też brawo pomysłowi, aby trzy opowieści – Miejsce, Pewna kobieta i Druga córka – napisane przez Ernaux na przestrzeni trzydziestu lat, zebrać w jeden tom i wydać pod wspólnym tytułem. Tematyka, styl, przesłanie tych tekstów w pełni zabieg taki uzasadniają. Więcej, wydaje mi się, że zyskały na wymowie każda z opowieści, ponieważ ukazały wyraziściej kontekst rodziny, zbiorowości, w której imieniu przemawia pisarka.
Pan Termer zwrócił uwagę na niską niekiedy popularność, czy ściślej – złą promocję noblistów czy generalnie literatury wysokiej. W Polsce dotychczas przetłumaczono tylko jedno opowiadanie Ernaux, Miejsce – to, za które autorka otrzymała w 1984 r. nagrodę Renaudot. Miejsce zostało wydane w 1989 r., w niełatwej epoce, i od tego czasu, przez ponad 30 lat żaden wydawca, żaden instytut nie znalazł środków ani motywacji, aby przetłumaczyć i wydać autorkę, znaną i czytaną w wielu krajach. O poziomie gustów literackich i polityce promocyjnej wydawnictw niech też świadczy ta okoliczność, że dwoje wcześniejszych laureatów literackiej nagrody Nobla – Abdulrazak Gurnah (2021) i Louise Glück (2020) również nie byli w Polsce tłumaczeni przed ich nagrodzeniem.
Przyznanie Ernaux nagrody Nobla zostało przyjęte niejednoznacznie także w jej ojczyźnie, chociaż to pierwsza we Francji kobieta nagrodzona literackim Noblem. Nie tylko postawa społeczna i lewicowe poglądy polityczne pani Ernaux były tego przyczyną. Krytyka literacka została tą nagrodą zaskoczona, ponieważ proza Ernaux jest tak różna od tego, do czego przyzwyczajony jest snobizm francuski. To nie jest Proust ani też Flaubert.
Niemniej debatę o tym, czy więcej w pisaniu Ernaux jest socjologii, czy literatury uważam za nieco wydumaną. To jest literatura! Nie socjologia! Ernaux powiedziała kiedyś w wywiadzie, że literatura, jeśli ma być sztuką, zawsze opowiada o człowieku. Czyli zajmuje się tym samym, co socjologia i antropologia. Jeśli prześledzimy twórczość Annie Ernaux od jej pierwszej, debiutanckiej powieści Puste szafy, to łatwo dostrzeżemy ewolucję stylu, języka. Ten „płaski” styl pisania, pozbawiony wszelkich ozdobników, metafor i odniesień literackich, te zdania rzeczownikowe, zdania z bezokolicznikiem, zawieszenia… to wszystko nie pojawiło się od razu. Ten chłodny, precyzyjny i bezosobowy styl Ernaux wypracowała, uznając go za optymalnie funkcjonalny wobec tematów, o których pisze. A pisze Ernaux o sobie i o społeczeństwie, o pozycji człowieka między klasami, który przebył całą trajektorię społeczną – od córki biednych rolników, potem sklepikarzy, do profesorki literatury. Rozmyślnie stylizowana na beznamiętny język socjologiczny, narracja Ernaux ma uczynić jej opowieść nie tylko prostą, ale też przez tę brutalną, bezkompromisową szczerość – wiarygodną.
Inspiracje teoriami socjologicznymi Pierre’a Bourdieu, twórcy antropologii refleksyjnej, są u Ernaux ewidentne. Cała jej proza, autobiograficzna w istocie, czy quasi-autobiograficzna, odzwierciedla los osoby, która doświadcza owej przemocy symbolicznej, o której mówił Bourdieu. Przemocy w obszarze zachowań, przyzwyczajeń, a także – języka. To dlatego Ernaux odrzuca wysoki literacki styl wysublimowanej francuszczyzny, gdyż taki język jest jednym z przejawów tej przemocy symbolicznej, dzielącej społeczeństwo na grupy uprzywilejowane i symbolicznie deprecjonowane.
Agata Kozak: Tak, Ernaux pisze i dużo mówi o klasowości. Wyraziła się wręcz, że teraz do końca będzie mściła swoją rasę. Rasę ludzi biednych, nie-elit. Taki stosunek i takie słowa mogą się podobać lub nie, ale Ernaux bezsprzecznie należy do klasy wyższej. Jest bardzo elegancką, pięknie wyrażającą się panią z klasy wyższej. Może się mścić, ale jest na górze, prawda?
Janusz Termer: Przypuszczam, że na sposób pisania Ernaux wielki wpływ miała
XX-wieczna tradycja literatury francuskiej, do której ona nawiązuje wprost. Mianowicie do egzystencjalistów francuskich, Sartre’a, Camus’a, a nawet i do de Saint-Exupéry’ego. Prawdopodobnie też te związki są jednym z powodów, dla których pisarka jest we Francji tak niejednoznacznie przyjmowana. Ernaux nie wypiera się Marcela Prousta, wspomina nawet, że był jej mistrzem. Oczywiście, pisze innym językiem niż Proust, używa bowiem bardzo krótkich, treściwych zdań. Ale to tylko środek literacki; natomiast jej celem – jak właściwie wszystkich wybitnych pisarzy – jest dotarcie do istoty człowieczeństwa. Pisarze odwołują się do życia postaci z różnych środowisk społecznych. Ernaux uznała, że najpewniejszym gruntem, na jakim się obraca, jest jej własna rodzina pochodzenia chłopsko-proletariackiego, aspirująca do klasy średniej. Do tej pory w literaturze francuskiej postacie, o których pisze Ernaux, były postaciami raczej marginalnymi. W tekstach Ernaux ludzie wywodzący się z nizin są głównym punktem wyjścia badania kondycji ludzkiej. Te warstwy i bohaterowie, którzy z nich się wywodzą, są także przedmiotem analizy tego, co określilibyśmy pojęciem „nieprzejrzystość rzeczywistości”. Nieprzejrzystość rzeczywistości społecznej przede wszystkim dzisiaj, gdyż wcześniej sytuacje, i socjologiczno-klasowe podziały były dosyć jasne i przejrzyste. Dzisiaj natomiast nastąpiły tektoniczne przesunięcia społeczne, wszystko się mocno pomieszało, nie tylko we Francji, ale na całym świecie. Ernaux pokazuje nam ten proces, mówiąc, że nie jest ważne, kto skąd pochodzi, lecz – do czego doszedł, co osiągnął. Opisuje z naukową bezstronnością i przenikliwością socjologa swoje środowisko, nie szczędzi akcentów mocno krytycznych, nawet złośliwych wobec własnej rodziny. A jednocześnie pokazując zarówno swoją wiedzę, swój sukces, nowy pułap, który osiągnęła, okazując też pełne zrozumienie dla społecznego uwarunkowania wymiaru losów opisywanych postaci.
W tym elemencie właśnie widziałbym nawiązanie do egzystencjalistów francuskich. Przypuszczam, że mistrzynią Ernaux jest prawdopodobnie Simone de Beauvoir, gdyż problemy – nazwijmy je tak najogólniej – feministyczne, są u pisarki bardzo ważne. Myślę, że przyczyniły się po części też do tego, że Ernaux została laureatką nagrody Nobla, bo szwedzcy akademicy wysoce cenią takie ujęcie tematu, literackie, a jednocześnie wkraczające wprost w rzeczywistość społeczną. Rozumianą też na sposób psychologicznie nowoczesny, postfreudowski.
Agata Kozak: Nie jestem przekonana, czy Ernaux naprawdę powołuje się na egzystencjalistów. Zgodziłabym się natomiast z tezą o związkach Ernaux z Proustem, ale tylko w tym zakresie, w jakim noblistka potrafi przyjrzeć się szczegółom, zatrzymać moment i uczynić ten czy inny drobiazg przedmiotem głębokiej refleksji.
Janusz Termer: Otóż to! I Ernaux robi to inaczej niż Marcel Proust, zamknięty w swej izolującej go od codziennych spraw korkiem pisarskiej pracowni. Potrzebował np. całego tomu, aby opisać to, co Ernaux potrafi zawrzeć w kilku zdaniach.
Agata Kozak: No tak, ale u Prousta jest kontemplacja. U Ernaux mamy coś zupełnie innego…
Robert Smoleń: Jej proza to lustro, w którym odzwierciedlają się przeobrażenia społeczne i mentalne na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Jeśli porówna się świat z lat czterdziestych, pięćdziesiątych, sześćdziesiątych – ten, który Ernaux wspomina i ożywia na kartach swoich powieści ze światem, który towarzyszy jej dzisiaj i o którym pisze w ostatnich nowelach, to widzimy dwie różne rzeczywistości.
W Latach i w Bliskich widać narastający bunt zbiorowości, której głosem mówi pisarka, ich niezadowolenie z sytuacji, w jakiej się znajdują. Bunt wybucha, ale nie przynosi oczekiwanych owoców. Zamiast satysfakcji pojawia się rozczarowanie. W pewnym momencie okazuje się, że rewolucja nie zmieniła świata. Co prawda na początku lat osiemdziesiątych wygrana socjalisty Mitteranda podtrzymała jeszcze nadzieję, lecz ostatecznie to raczej wczorajsi buntownicy, i sama autorka, dostosowali się do rzeczywistości, pogodzili się z nią. Pozostało tylko rozczarowanie, że wiele rzeczy, owszem, się zmieniło, lecz zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażali.
Agata Kozak: Tak, później okazało się, że wielcy szefowie przedsiębiorstw, truciciele środowiska, sprawcy afer i tak dalej, to są właśnie ci, którzy wieszali czarną flagę na Odeonie. Wczorajsi rewolucjoniści postępowali dokładnie tak samo, jak ich rodzice albo i gorzej.
Janusz Termer: Bunt się „ustatecznił”. Hipisi przeszli potem do biznesu…
Robert Smoleń: Każde dzieło literackie można odbierać przez pryzmat jednostki, gdyż ostatecznie opowiada o człowieku. Lecz prozę Ernaux, zwłaszcza Lata, czytam jako historię Francji, może nawet historię Europy, opowiedzianą przez pryzmat doświadczeń osobistych. To fantastyczna, porywająca opowieść. Autorka znakomicie pokazuje ewolucję Europejczyków, od lat pięćdziesiątych poczynając. Rewolucja 1968 roku stanowi moment przełomu, który dla pokolenia Ernaux i dla niej samej na pewno był kluczowym przeżyciem generacyjnym. Kiedy czytałem tę część powieści, nie mogłem uciec od skojarzeń z Bertoluccim – ale nie z Ostatnim tangiem w Paryżu, tylko z Marzycielami.
A skoro to jest opowieść o zmieniającej się Francji, zmieniającej się Europie i o doświadczającej tych zmian generacji, to idealnie pasuje tu ten specyficzny język – chłodny, z dystansem. Ale jednocześnie, zwłaszcza w Bliskich, Annie Ernaux potrafi niespodziewanie zakończyć tę swoją opowieść w sposób wywołujący w czytelniku wielkie emocje. Przyznam, że zakończenia tych wszystkich trzech mikropowieści… po prostu wcisnęły mnie w fotel.
Zdzisław A. Raczyński: Podzielę się jeszcze jedną uwagą z lektur Ernaux – swoim zdziwieniem. My, Polacy, mamy do Francji stosunek szczególny. Rodzaj miłości bez wzajemności. Nosimy w sobie wyidealizowany obraz Francji.
Janusz Termer: Taki literacki.
Zdzisław A. Raczyński: Tak. Taki wysublimowany. Nie znałem, bo nie mogłem znać, Francji prowincjonalnej lat czterdziestych. Czytając jej opis u Ernaux – stąd nawiązanie do polskiej literatury wiejskiej – widziałem naszą, polską wieś przed kilkudziesięciu laty. Ta sama nędza, beznadziejność, socjalna drugorzędność. To samo uprzedmiotowianie ludzi, ich bezbronność, niewiara w lifty socjalne, ich upokorzenie i wstyd z tego powodu, że są, kim są. Wszystko to, co skłonni byliśmy przypisywać podziałom czy uwarunkowaniom politycznym lub geopolitycznym, okazuje się, jest wspólnym cywilizacyjnym doświadczeniem Europejczyków.
To jest literatura piękna, która dostarcza pewnych wrażeń estetycznych, ale zarazem to jest pewien obraz kraju. To, co ona mówi o fotografii, o zatrzymanym momencie. Już nie pamiętam, w jakiej jej powieści jest motto z Èluarda, że sięga do szafy z niepotrzebnymi fotografiami czy niepotrzebnymi rzeczami, które ją ciągną w stronę przeszłości, a zarazem pozwalają jej wrócić i unieruchamiają obraz przeszłości, pozwalając, aby mu przyjrzeć się dokładnie. To jest właśnie ten jej sposób pisania; cierpliwe, skrupulatne zbieranie kruszyn czasu zastygniętego w pamięci. Oczywiście, dla kogoś, kto nie zna realiów Francji, jej obyczajowości, kontekstu kulturowego, te drobne elementy mogą czasami wydać się hermetyczne.
Agata Kozak: Bardzo cenię u Annie Ernaux i szczerość, i głęboką refleksję. Kiedy mówię „szczerość”, chodzi mi o taką szczerość i prostotę, która, wydaje mi się, jest rzadka w polskiej literaturze. Czasami myślę, że gdyby nie nagroda Nobla, to polski czytelnik, który by przeczytał jej książkę (nie mówię o Latach, ale raczej o Bliskich czy o tych książkach, które się ukażą) powiedziałby, że są nieco naiwne, tak absolutne są ich prostota i szczerość… I jednocześnie to przyznawanie się do pewnych rzeczy i bardzo proste podawanie wyznań czytelnikowi. Dla mnie to jest coś bardzo cennego. Natomiast we współczesnej literaturze polskiej powstaje wiele książek zapętlonych, zaciemnionych, jakby autorzy komplikowali schematy, wikłali fabułę i narrację, aby to, co ma się do powiedzenia, wydało się bardziej tajemnicze czy głębsze.
Zdzisław A. Raczyński: Jeśli, przykładowo, sięgniemy do prozy naszej noblistki, to Prawiek i inne czasy Olgi Tokarczuk będzie sytuował się na antypodach, jako rzecz, której forma ewidentnie przerasta treść. Zwłaszcza, że mamy w naszej tradycji pisarzy, którzy polski wiejski realizm magiczny tworzyli piękniej i prościej. Jak Nowak czy Myśliwski.
Proste może być piękne, a na pewno jest bardziej klarowne. Ale prosta, klarowna forma wymaga ciężkiej uważnej pracy. Historia twórczości Ernaux obrazuje ewolucję jej prozy w stronę wysublimowanej prostoty, która jednak aż trąci pewnym manieryzmem. Bo, pamiętajmy, czytamy prozę pisaną przez profesor języka francuskiego, znawcę francuskiej spuścizny literackiej. Doceniam funkcjonalność tego stylu pisarskiego wobec wybranej tematyki, niemniej skrupulatne wykreślanie jakichkolwiek metafor, odniesień literackich budzi jednak pewną podejrzliwość o, paradoksalnie, nadmierną literackość tekstu, który wydaje się być sztucznie spreparowany na użytek zadanego efektu literackiego.
Agata Kozak: Na pewno ważną dla niej osobą była Simone de Beauvoir, ale nie w warstwie literackiej. Ernaux jeszcze jako licealistka przeczytała de Beauvoir i ta lektura była dla niej wstrząsem, ponieważ nie zdawała sobie sprawy z sytuacji kobiet. Nie miała porównania, a jej matka była stosunkowo wolną kobietą, która właściwie rządziła w domu, podejmowała decyzje i była bardzo silną osobowością. Ważność zetknięcia z Simone de Beauvoir polegała na tym, że Ernaux odkryła konieczność walki o wyzwolenie kobiet. Dlatego w tomie Bliscy, w Pewnej kobiecie, pisząc o śmierci matki, zauważa, że zmarła ona na tydzień przed Simone de Beauvoir. Niektórzy krytycy uznali takie odwołanie za nienaturalne, sztuczne. W moim przekonaniu, to zestawienie ma głębokie uzasadnienie, gdyż Ernaux w pewnym momencie zaczęła myśleć o kondycji matki jako kobiety i rozważała tę kwestię w świetle tego, co pisała Simone de Beauvoir. Ernaux nie dołączyła nigdy do ruchu wojującego feminizmu, nie identyfikowała się z feminizmem amerykańskim, ponieważ uważała – inaczej niż ruchy feministyczne – że problemy wszystkich kobiet nie są jednakowe, że kobiety nie stanowią jakby jednej klasy, że sytuacja każdej kobiety zależy również od kondycji społecznej…
Janusz Termer: …która dla Ernaux jest bardzo ważna. I o której mówi z taką znajomością przedmiotu. To doświadczenie klasowe. Kluczowe. Można postawić tezę, że cała twórczość Ernaux wychodzi z tego doświadczenia – i upokorzenie, i zazdrość, i sympatia, i miłość… Wszystko, co się kłębi w człowieku, poprzez to właśnie konkretne doświadczenie staje się siłą jej literatury. Bo wyrasta ona z konkretnego, autentycznego doświadczenia. Małe miasteczko normandzkie i Francja, i – w jakimś szerszym rozumieniu – Europa.
Zdzisław A. Raczyński: Z powieści Ernaux, z jej licznych wypowiedzi i publicznych manifestacji rysują się wyraziste przekonania lewicowe i feministyczne pisarki. Niemniej nie one stanowią istotę czy ideologiczny punkt odniesienia jej twórczości. Pani Agata wspomniała powieść Wydarzenie. Jest podobna nowela – Kobieta zamrożona, tak chyba można przetłumaczyć jej tytuł, czy Wstyd, gdzie elementy unikatowych doświadczeń kobiety są bardzo mocne. Opowiadania autorki, nawet jeśli odwołują się do doświadczeń rodzinnych, zbiorowych, są autobiograficzne, bardzo osobiste, intymne. Nie tylko dlatego, że – przykładowo – w Miejscu i w Pewnej kobiecie narratorka i autorka stanowią jedną i tę samą osobę. Kunszt Ernaux w tym widzę, że pisząc o sobie, nie używa „ja”, a przez to domyślne chociaż nieobecne „ja” znajduje i wyraża prawdę, która jest czymś więcej niż tylko doświadczeniem i przeżyciem jednostki.
Lata są dziełem fundamentalnym, kluczowym, gdyż obejmują i syntezują wszystko, co Ernaux napisała i jak napisała. Powieść eksponuje społeczne i polityczne wątki, lecz przez pryzmat doświadczenia zindywidualizowanego. Monolog wewnętrzny w pierwszej osobie, bo taka jest maniera pisania Ernaux, nadaje indywidualnemu doświadczeniu głębi psychologicznej, niczego nie ujmując z antropologicznego i socjologicznego wymiaru uniwersalnego narracji autorki.
Agata Kozak: Uważam, że najciekawsze jest to, że Ernaux pisze o sobie nie pisząc o sobie (i na odwrót). W Latach udała się jej rzecz niezwykła, ponieważ napisała autobiografię, nie używając ani razu słowa „ja”. To po prostu jest autobiografia napisana w formie bezosobowej. Co jest zabiegiem fantastycznym, porywającym, gdyż autorka utożsamia się jednocześnie z całym pokoleniem, z czasem, w którym żyła, z krajem. Powieść Lata jest zupełnie inna od pozostałych książek. Lata są eksperymentem formalnym, najdalej posuniętym i, moim zdaniem, niezwykle udanym. To jest bardzo, bardzo ciekawe.
Uznanie jednych krytyków i sprzeciw innych wywołuje to, że Ernaux ujawnia sprawy niezwykle intymne. Na przykład opis aborcji w L’Événement jest dosyć trudny do wytrzymania…
Janusz Termer: Nie tak dawno, przed niespełna dwoma laty, wydarzeniem festiwalu filmowego w Wenecji był film L’Événement, młodej francuskiej reżyserki Audrey Diwan. Film, zrealizowany na podstawie prozy Ernaux, otrzymał nawet nagrodę Złotych Lwów…
Agata Kozak: Film Audrey Diwan jest oparty na książce pod takim samym tytułem, a książka mówi o aborcji w czasach, kiedy była zakazana, czyli o nielegalnej aborcji. Nie chciałabym jednak przypinać Ernaux łatki feministki. Ponieważ ona pisze o doświadczeniu ludzkim, a to doświadczenie ludzkie jest doświadczeniem kobiety.
Pod adresem Ernaux czasem padają mizoginiczne uwagi, które wywołują we mnie oburzenie czy wstręt. Najczęściej wyrażają je mężczyźni, stwierdzający z pewnego rodzaju pobłażaniem, że jakaś pani opowiada nam tutaj szczegóły swoich romansów czy swojej aborcji, czy pierwszego kontaktu seksualnego. Taka krytyka w ogóle nie zasługuje na polemikę. To, że dotychczas o czymś nie pisano lub że pisano innym językiem, nie znaczy, że tak ma być zawsze. Nowa epoka wymaga innego języka, innego ujęcia tematu.
Ernaux wypowiedziała kiedyś warte odnotowania zdanie: „Nie jestem kobietą, która pisze. Jestem kimś, kto pisze o doświadczeniach kobiety, a one różnią się od doświadczeń mężczyzny”.
Robert Smoleń: Ale z jej tekstów wyziera wprost dążenie do tego, żeby kobieta miała takie same prawa i taki sam status jak mężczyzna. To jest feminizm, tak jak rozumiemy go dzisiaj; niekoniecznie wojujący. Pamiętajcie, że to odnosi się do rzeczywistości sprzed kilkudziesięciu lat.
Zdzisław A. Raczyński: Analiza dorobku Ernaux przez pryzmat feminizmu byłaby jednak spłaszczeniem jej przekazu literackiego. Jej teksty traktują o innym doświadczeniu, głębszym, niepoznawalnym dla świata mężczyzn. Francja jest krajem patriarchalnym. Jest krajem klasowym, gdzie o miejscu w społecznej hierarchii mocno decyduje i status materialny, i status wykształcenia. Pisarstwo Ernaux demaskuje tę niewystarczająco dynamiczną strukturę i jest w jakimś znaczeniu próbą jej złamania. Naturalnie, powieści nie zmienią społeczeństwa, lecz wyzwanie jest literacko i kulturowo atrakcyjne.
Agata Kozak: Jeśli Ernaux pisze o miłości, o swoich romansach z żonatymi albo znacznie młodszymi mężczyznami, to nie pisze tego w pogoni za sensacją ani po to, żeby epatować pikantnymi szczegółami. One w ogóle nie wydają się pikantne, te sprawy jakby automatycznie wchodzą, wpisują się w szerszy kontekst…
Zdzisław A. Raczyński: Komitet Noblowski podkreślił w uzasadnieniu, że nagrodę przyznano Annie Ernaux „za odwagę i kliniczną ostrość, z jaką odkrywa korzenie, zmiany i zbiorowe ograniczenia pamięci osobistej”. Ernaux jest w swoim pisarstwie bezpośrednia i brutalna, jak opisywana przez nią rzeczywistość. Lecz nie wulgarna, przeciwnie – miejscami wręcz poetycka.
Mówiliśmy o źródłach twórczości i stylu Ernaux… Oczywiście każdy pisarz, a tym bardziej Annie Ernaux – profesor literatury, wchłania, przyjmuje do siebie całą rodzimą tradycję literacką, w tym wielkich klasyków, całą spuściznę swego języka – to naturalne. Dopatrywałbym się w stosunku, jaki Ernaux ma do języka, pewnych związków z nową powieścią. Myślę tutaj o kimś takim jak Claude Simon, też noblista zresztą, jeśli chodzi o sposób formułowania tekstu, konstrukcję, całej warstwy literackiej. Nie do egzystencjalistów bym się odwołał, ale raczej bym w latach 50., 60. szukał źródeł…
Janusz Termer: …tej tak zwanej „antypowieści”? Myślę, że bliższa jest tu, wedle mnie, tradycja egzystencjalistów. Tej „antypowieści” francuskiej, obróconej w stronę swej literackiej autonomiczności, która dziś jest już martwa, powiedzmy sobie szczerze, dzisiaj nikt już nie czyta. Pamiętam, jak jeszcze 50 lat temu ekscytowano się w Polsce antypowieścią francuską. Najwięksi miłośnicy literatury się zachwycali, niektórzy pisarze próbowali naśladować. A dzisiaj kto sięga po Michela Butora, tego od Odmian czasu? Czy po Nathalie Sarraute lub nawet noblistę Simona?
Agata Kozak: Nathalie Sarraute jest niezwykle ciekawą pisarką i wielka szkoda, że się po nią nie sięga.
Janusz Termer: Proza, jaką pisze Annie Ernaux, jest ciekawa dla nas dzisiaj tym, że coś nowego odkrywa. Francja, która się wyłania z jej książek, jest o wiele ciekawsza i bogatsza, niż ta z tradycyjnego, klasycznego, filozoficznego, intelektualnego pisarstwa francuskiego z początków XX w., jak choćby u André Gidea, czy Mauriaca, gdzie plebejscy z pochodzenia bohaterowie Ernaux byliby tylko co najwyżej dalekim, słabo widocznym tłem dla innych postaci.
Przypuszczam, że zgodzimy się tutaj z tym, iż za ileś lat jeszcze będzie się sięgać po Annie Ernaux. Będzie czytana dopóki poruszane przez nią sprawy społeczne, socjologiczne, historyczne i psychologiczne (te ostatnie np. w Drugiej córce) będą żywe w tradycji i kulturze francuskiej oraz europejskiej.
Oprac. Z.A.R.
Zapis dyskusji ukazał się w numerze 2/2023 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2023 r.
Odróżnijmy znaczenia przymiotników „cenny”, „doniosły” i „ważny” Nazywajmy cennym, czyli wartościowym lub posiadającym wartość, to wszystko, co czyni zadość jakiejś potrzebie lub też sprawia jakąś satysfakcję. Doniosłym nazywajmy to i tylko to, co wywołuje znaczne zmiany w dziedzinie rzeczy cennych lub też znacznym zmianom w tej dziedzinie zapobiega. Zarówno wartość, jak doniosłość podlegają oczywiście stopniowaniu i relatywizacji, to znaczy, że coś może być cenniejsze od czegoś innego, coś może być donioślejsze pod tym a tym względem, a mniej doniosłe pod innymi względami, np. afisz może i mieć wyraźną wartość jako źródło informacji, a nie mieć wartości artystycznej, dane rozporządzenie i może wywołać duże zmiany w dziedzinie ułatwień komunikacyjnych, lecz nie wywołać żadnego wstrząsu w dziedzinie ocen moralnych. To samo dotyczy ważności. Jest ona zawsze względna i podlega stopniowaniu. Jak ją określić? Powiemy, że to jest ważniejsze od czegoś innego, co zapobiega większe mu złu lub większe zło usuwa. Dlatego np., ze względu na masową ochronę zdrowia, ważniejsze są szczepienia ochronne niż ostrożności w stykaniu się z ludźmi, a te znowu zapewne ważniejsze od spożywania potraw specjalnie wyróżnionych.
Tak ustaliwszy znaczenia słów, zapytajmy o wartość, doniosłość i ważność nauki. Że czyni ona zadość licznym potrzebom i sprawia liczne satysfakcje, to jasne. Wystarczy się powołać na głód wiedzy, który ona w pewnej mierze nasyca. Rzucają się w oczy także ogromne zmiany w dziedzinie rzeczy cennych, zmiany, które powstają dzięki postępowi nauki. Jakie uderzające osiągnięto sukcesy np. w technice oświetlania wnętrz i ulic sztucznym światłem. Wreszcie, dzięki nauce umiemy zwalczać rozmaite choroby, których dawniej nie umiano ani rozpoznawać, ani odnosić do właściwych przyczyn, ani opanowywać. Gdyby więc nawet nie było prawdą – co prawdą jest niewątpliwą – że pod licznymi innymi jeszcze względami nauka pomaga skutecznie stawiać czoło przeróżnym zagrożeniom (przykładem chociażby oparte na teorii prawdopodobieństwa systemy i instytucje, przeznaczone do obsługi rozmaitych ubezpieczeń), dość by się było powołać na owe zdobycze medycyny, by uznać naukę za czynnik wielkiej wagi, za funkcję ważną niezmiernie.
Mimo to wszystko nie brak głosów potępiających naukę jako całość, z tej racji, że ujawniła ona z drugiej strony wielką doniosłość ujemną, burząc gmach złudzeń w poglądzie na świat i nadwerężając opartą na nich równowagę dusz naiwnych, odwodząc człowieka coraz dalej od stanu naturalnego i osłabiając w ten sposób jego odziedziczoną po zwierzęcych przodkach odporność bezpośrednią względem sił przyrody, a nadto dostarczając ludziom z każdym dniem coraz bardziej niszczycielskich środków walki, dostarczając ich ludziom wzajem skłóconym i nie dość dojrzałym moralnie. A skutek tego? Zniszczenia katastrofalne i groza klęsk, niedających się przewidzieć…
Wszystko to, niestety, prawda. Można by niewątpliwie przytoczyć w odpowiedzi długi szereg skutków dobroczynnych nauki, rozwijając twierdzenia, podane na początku. Można by dopełnić ten wykaz słuszną pochwałą przemian w psychice osób, naukowemu badaniu oddanych. Umysły ich stają się bogatsze, poglądy mędrsze, upodobania wyszlachetnione, rozmowy z nimi bardziej ożywcze, bardziej interesujące i podnoszące na duchu. Sam rodzaj pracy, skupionej pracy umysłowej, to sprawia – a cóż dopiero, jeśli to jest praca nie dla celów lukratywnych, praca z zamiłowania, praca w zespole oddanych dociekaniom miłośników wiedzy i gorliwców badania. To niby zespołowa muzyka umysłowa, nie mniej uduchowiona a nieskończenie bardziej inteligentna. Żadne wszelako, najsłuszniejsze nawet zachwyty tego rodzaju nie zmuszą do milczenia krytyków, wytykających złowrogie skutki używania osiągnięć naukowych do celów niszczycielskich i występnych.
Dramatyczny ten spór rozstrzygają wedle naszego rozumienia dwa argumenty, z których każdy wystarczyłby zupełnie. Po pierwsze, niepodobna okiełznać umyślnie nauki w jej polocie. Ma ona w sobie dynamikę pędu niepowstrzymanego. Stała się ona pasją, namiętnością człowieka, istoty o czole wyniosłym. I nie ma drogi powrotu do naiwności. Nie ma powrotu do dzieciństwa, jest co najwyżej możliwość zdziecinnienia. Nie ma możliwości równowagi statycznej, jest tylko możliwość zastoju i marazmu… A po drugie: społeczeństwo, które by się zaniedbało w kulturze umysłowej, które by się wyrzekło unaukowienia, a nawet choćby osłabło we współzawodnictwie badawczym – prędzej czy później, zapewne prędzej niż później, musiałoby popaść w niewolę, w zależność służebną od społeczeństw lepiej unaukowionych, jako sprawniejszych w działaniu.
Oto dlaczego tak bardzo ważna jest nauka i tak bardzo ważne są instytucje, które ją pielęgnują. Nauka nie dlatego jest tak bardzo ważna, że nasyca ciekawość i urabia finezyjnie interesujące intelekty, nie dlatego, że sztuce w kształtowaniu wytworności pokrewna i ze sztuką bywa jednym tchem wspominana nie bez uszczerbku dla własnej powagi, lecz dlatego, że jest nieodzowną preparacją, nieodzownym przygotowaniem dzielnego gospodarstwa i służącej gospodarstwu techniki, przygotowaniem obrony przed chorobami i zgonem przedwczesnym, obrony przed klęskami społecznymi, w szczególności przed klęską porażki w walce o istnienie w sposób godny istnienia.
A jeśli nauka jest dzięki temu wszystkiemu ważna niezmiernie, to ważne jest też niezmiernie nauczycielstwo. Nauka – preparacja zmagania się potęgą sił groźnych, nauczycielstwo – to preparacja preparatorów. Społeczeństwo nasze w teorii odczuwa doniosłość i wagę nauki, w praktyce moc no nie dociąga, ilekroć trzeba się nią dość gorliwie zaopiekować. Szkoły, służące bezpośrednio przemysłowi lub ochronie zdrowia, cieszą się rosnącym poparciem. Czekają zaś na pomoc dostateczną wydziały nauczycielskie szkół akademickich, czekają na szarym końcu długiego szeregu petentów. Ale trudno, nie może być fizyki bez fizyków ani ogólnej zaradności myślowej bez nauczycieli przedmiotów ogólnie kształcących. Więc z pewnością nadejdzie czas, kiedy i humanistyka i studia matematyczno-przyrodnicze, nie bezpośrednio użytkowe, doczekają się ze strony społeczeństwa takiej opieki, z jakiej – na szczęście – korzystają już dzisiaj studia politechniczne i medycyna we wszelkich jej odmianach.
W maju 1945 roku ukazał się dekret o utworzeniu Uniwersytetu Łódzkiego. W jubileuszowym 75 roku jego działalności warto przypomnieć, że pierwszym rektorem powstającej uczelni był profesor Tadeusz Kotarbiński (patron Towarzystwa wydającego „Res Humana”). Zwierzchnictwo Profesora pozostawiło trwały ślad w dalszym rozwój Uniwersytetu. Godzi się przypomnieć niektóre dokonania dyktowane wiedzą, postawą i sprawnością Rektora.
Na czoło można wysunąć zaufanie jakim obdarzył społeczność studencką, jej organizacji, Bratniej Pomocy, powierzył organizację i prowadzenie domów studenckich, stołówek, wypłat stypendiów i inne działania na rzecz wzrastającej z roku na rok populacji studenckiej: Senat Uniwersytetu Łódzkiego stał się jedynym w kraju, do którego składu włączono przedstawicieli społeczności studenckiej. Utworzony uczelniany fundusz stypendialny wzbogacały osobiste transfery Rektora pochodzące z przyznawanych mu nagród.
Głoszone przez Profesora Kotarbińskiego znaczenie nauczycielstwa w kreowaniu nauki znajdowało swój wyraz m.in. we wspieraniu kół naukowych. Było ich 23, a niektóre z nich zaczęły spełniać rolę animatorską w skali krajowej i podejmowały współpracę międzynarodową. Jej ślady znaleźć można w późniejszym kształtowaniu się ośrodka łódzkiego jako centrum nauczania języka polskiego dla studentów-obcokrajowców.
Rektor odrzucił pomysł ufundowani insygniów rektorskich: berła, łańcuch, gronostaju i biretu. Natomiast przystał na pomysł ufundowania sztandaru. Zaproponował, by na nim wyhaftowano dwa słowa: „Prawda i Wolność”*. Tak też się stało, zaś o obu tych pojęciach napisał co następuje:
„Prawda” … o czym przypomina ten wyraz? Czego się domagali ci, co utkali ze złota składowe jego litery? Czego pragnęli, co czynić zalecali? Z pewnością mieli na myśli zarówno prawdziwość twierdzeń, jak prawdomówność ich głosicieli. Młodzież chce mieć prawdomówne nauczycielstwo i ma do tego prawo, a nauczycielstwo chce być prawdomówne i uważa to sobie za punkt honoru i za kwintesencję nauczycielskiej etyki zawodowej […]. A „Wolność”? Wszelka wolność jest wolnością robienia czegoś. Wolność profesora i studenta, jako takich – to wolność sprawowania ich funkcji swoistych, funkcji nauczania i funkcji uczenia się …”. (Sztandarowe hasła, [w:] Myśli o ludziach i ludzkich sprawach, Ossolineum 1986, s. 46 i 49).
Rektor Kotarbiński, którego społeczność uniwersytecka uznawała za włodarza wielce spolegliwego i sprawnego w działaniu mistrza Dobrej Roboty, cieszył się dużym autorytetem mieszkańców Łodzi. W plebiscycie „Dziennika Łódzkiego”, w 1948 roku, na najpopularniejszego człowieka Łodzi zajął pierwsze miejsce; otrzymał ponad 39 tysięcy głosów.
W 1948 roku w wydanej przez Bratnią Pomoc jednodniówce „Trzy lata pracy” ukazała się wypowiedź Rektora Kilka słów o walorach nauki (zamieszczona powyżej).
Niedawno odnaleziono rękopis opublikowanego wówczas tekstu. Rękopis postanowiono wręczyć Profesor Elżbiecie Żądzińskiej, wybranej ostatnio na stanowisko rektora Uniwersytetu Łódzkiego. Jest ona pierwszą kobietą (dotychczas rektorami było 18 mężczyzn) obejmującą kierownictwo uczelni. Znamienne jest, że uczyniono to w 75. roku istnienia Uniwersytetu Łódzkiego, gdzie do tej pory ukończyło tu studia ponad 212 tys. absolwentów, a obecnie studiuje prawie 27 tysięcy (większość kobiety) słuchaczy.
Przed kilku laty Uniwersytet ustanowił, ku upamiętnieniu twórczego wkładu do nauki jej pierwszego rektora, konkurs na nagrodę jego imienia za wybitne dzieło z zakresu nauk humanistycznych.
PS. Jestem jednym z najstarszych absolwentów Uniwersytetu Łódzkiego, podobnie jak moja Żona.
* Dzisiaj, na odnowionym sztandarze pozostały w wersji łacińskiej: Veritas et Libertas.
Esej ukazał się w numerze 5/2020 „Res Humana”, wrzesień-październik 2020 r.