Dyskusja odbyła się 10 kwietnia 2024 roku.
Robert Smoleń, redaktor naczelny „Res Humana”: Spróbujmy zastanowić się, jak będzie wyglądał świat po wojennej zawierusze. I jak powinniśmy się do tego nowego świata przygotować. W tej chwili oczywiście nie wiemy, kiedy i czym skończy się rosyjska wojna w Ukrainie, i czy konflikt nie rozleje się na inne państwa i regiony. Żeby móc się do czegoś przygotować, trzeba jednak przyjąć jakieś założenia. W którymś momencie działania na froncie w końcu ustaną. Jeśli Zachód będzie konsekwentnie wspierać Ukrainę, to nie zwycięstwem wojsk Putina. Ale też nie spektakularną wiktorią Kijowa. Nie będzie to również porozumienie pokojowe w duchu Paryskiej Karty Nowej Europy KBWE z 1990 roku. Zapewne więc czeka nas okres ochłodzenia w stosunkach europejskich, koniec czasów dywidendy pokoju. Wyczerpana Rosja nie będzie mogła ani chciała atakować kolejnych krajów, a już zwłaszcza członków NATO. Będzie jednak próbowała odtwarzać swój potencjał. Trzeba nastawić się na politykę powstrzymywania i odstraszania.
Aby ją dobrze rozpocząć, należałoby, moim zdaniem: po pierwsze, na lipcowym szczycie w Waszyngtonie zaprosić Ukrainę do Sojuszu Atlantyckiego. Zaproszenie – to oczywiście jeszcze nie członkostwo. Po drugie, w szybkim tempie i z dobrą wolą, choć bez przymykania oczu i chodzenia na skróty, prowadzić negocjacje w sprawie akcesji Ukrainy (i Mołdawii) do Unii Europejskiej. Czy Moskwa jakoś zareagowałaby na te dwa gesty? Trzeba takie ryzyko rozważyć pod wszystkimi możliwymi kątami; dziś intuicyjnie obstawiłbym, że skończy się na odpowiedzi wyłącznie werbalnej. Po trzecie, kraje europejskie muszą głębiej sięgnąć do sakiewki i zwiększyć swoje wsparcie dla Kijowa. Zablokowanie przez republikanów z obozu Donalda Trumpa 61 miliardów dolarów na ten cel – i to na wiele miesięcy – pokazuje, że nie można polegać tu wyłącznie na strumieniach pieniężnych i sprzętowych z USA. To będzie kosztować, ale stać nas na to. Wspólnie stanowimy jeden z najbogatszych regionów świata. Po czwarte, po zakończeniu lub zamrożeniu walk trzeba będzie utrzymać reżim sankcyjny przede wszystkim odcinający rosyjskie firmy państwowe i prywatne od zachodnich technologii i kapitału. Na długo. To kluczowe, by nie dopuścić do odbudowy agresywnych zdolności Kremla. I w końcu – Unia Europejska powinna stworzyć swoją strategiczną autonomię, tożsamość obronną. Nawet jeśli w listopadzie wybory wygra Joe Biden, nie będziemy mieć gwarancji, że za kolejne cztery lata ktoś pokroju Trumpa nie zajmie Owalnego Gabinetu. Musimy więc zwiększyć wydatki na siły zbrojne (lepiej przez jakiś czas płacić na nie dwa, trzy czy cztery procent PKB, niż później – długo po dziesięć). Wyznaczyć jednostki we wszystkich państwach członkowskich, ukompletować je, doposażyć, wypracować wspólne procedury tzw. C3I (najlepiej po prostu przyjąć te natowskie) i je solidnie wyćwiczyć. Zlikwidować braki w systemie obronnym, takie jak niezdolność do szybkiego przerzutu na dalekie odległości, niechęć do dzielenia się informacjami wywiadowczymi itp. Dobrze, że powstaje European Sky Shield, nasza „żelazna kopuła”. Trzeba także realnie skoordynować europejską produkcję zbrojeniową.
Skuteczność tego systemu będzie wymagać szybkiego podejmowania decyzji. Będzie musiała powstać prawdziwie unijna polityka zagraniczna. I w ogóle UE będzie musiała się zmienić – choćby po to, by móc przyjąć nowych członków, nie tylko demokratycznych wschodnich sąsiadów, ale i kraje Bałkanów Zachodnich.
Czy to wszystko jest, Panów zdaniem, trafne? I czy jest realne?
Prof. Roman Kuźniar, Uniwersytet Warszawski: Ja także ogłosiłem swój pięciopunktowy plan w artykule w „Rzeczpospolitej” pod koniec grudnia ubiegłego roku. Najpierw trzeba wygrać wojnę – taki jest jego pierwszy punkt. I on jest, można powiedzieć, bardzo defetystyczny. Od listopada 2022 roku mówiłem, że tu się nic nie zmieni. To, co się zaczęło jak II wojna światowa, zgoda, stało się I wojną światową, zgoda. I wiemy doskonale, że na froncie zachodnim przez trzy lata nic się nie zmieniło. Tu nawet mniej: Rosjanie w ostatnich miesiącach odzyskali powierzchnię wielkości mojego powiatu – krośnieńskiego. Rosjanie, chcemy czy nie, uważają, że mają obecnie inicjatywę strategiczną, że ją przejęli po nieszczęsnej, niepotrzebnej kontrofensywie ukraińskiej. Zawsze byłem jej przeciwnikiem, uważałem, że nie ma najmniejszych szans powodzenia. Nawiązując do metafory i doświadczenia leśników czy myśliwych – zwierzę złapane we wnyki odgryza łapę po to, żeby uratować wolność i życie. Ukraina w moim przekonaniu nie miała i nie ma w tej wojnie szans na odzyskanie terytorium, które utraciła w pierwszych miesiącach 2022 roku. Trzeba z tego wyciągnąć wnioski. Jeszcze rok temu one mogły być korzystniejsze z punktu widzenia ułożenia spraw dla samej Ukrainy i dla tej części świata. W tamtym czasie można było, myślę, łatwiej uzyskać dobre warunki zamrożenia frontu. Wagon w Compiègne, żadnego Wersalu! Dlatego, że z bandytami na Kremlu nie da się zawrzeć żadnego traktatu pokojowego ani prowadzić negocjacji pokojowych. Nikt z nimi nie będzie poważnie rozmawiał, ponieważ wiemy, że to są szubrawcy, kłamcy – nie dotrzymują żadnego słowa. Natomiast wojskowi mogą się porozumieć. Tak było chociażby w konflikcie kosowskim.
W tej chwili Rosjanie nie będą skłonni ani do rozmów, ani do kompromisu, który satysfakcjonowałby Ukraińców oraz Zachód. W związku z tym rysuje się kontynuacja tej krwawej łaźni, jaka ma tam miejsce. Przebieg tej wojny teraz jest niedobry, ale zakładamy, że zdążymy Rosjan zatrzymać, żeby nie zajęli kolejnego obszaru wielkości powiatu. Potrzebny jest trwały rozejm i uszczelnienie granicy: Linia Maginota musi być po jej zachodniej stronie, nie po rosyjskiej. Czyli – najpierw zamrożenie, potem ubezpieczenie. W pewnej perspektywie Ukraina może stać się członkiem NATO, ale może być bezpieczna nawet bez tego, jeżeli zbudujemy tę Linię Maginota, osłonimy Ukrainę przed atakiem z nieba i jeżeli tam wejdziemy. Natomiast możemy wyobrazić sobie Ukrainę w Unii Europejskiej. Przecież Cypr jest w niej bez sporego kawałka swojego terytorium. Mołdawia, jeśli zostanie przyjęta, to bez Naddniestrza. Także Ukraina może wejść bez „Zadnieprza”.
Innym – szerszym – problemem jest to, jak świat będzie wyglądał po zakończeniu starć. Póki wojna trwa, tego nie wiem, ponieważ nie wiemy, czy jest ona wstępem do czegoś większego. Są tacy, którzy twierdzą (osobiście nie popieram tej tezy), że konflikt w Ukrainie rozpoczął wojnę światową, która już się toczy. Dzisiaj nie ma nikogo, kto byłby zainteresowany wielką wojną. Oddaliło się ryzyko chińskiej próby siłowego zajęcia Tajwanu. Dla Pekinu Ukraina jest okazją do symulacji ewentualnej reakcji Ameryki i całego Zachodu na taką próbę. I Rosjanie się nie sprawdzili. Xi Jinping nie zostawi Putina na lodzie, ale już wie, że nie może powtórzyć jego manewru. Moskwa zaś chce usankcjonowania planu minimum, jakim jest zajęcie pewnej części terytorium dawnego ZSRR, przywłaszczenie jej oraz wasalizacja Ukrainy.
Ale jak wiemy, na drzwiach MID-u [MSZ Rosji – przyp. red.] przybito dwie kartki. Dwa traktaty – nawet nie projekty; „Macie je podpisać” – zażądano. Oczywiście to były non-startery, jak to się mówi w języku dyplomatycznym. Tego nie można było podjąć. O co chodziło w tych traktatach? O co chodzi w myśli strategicznej Putina? Raz, zbieranie ziem ruskich; dwa, szara strefa tutaj, w Europie Środkowej; i trzy, większa zmiana porządku międzynarodowego – przejście od porządku liberalnego do brutalnej, nagiej, wielobiegunowej teraz power politics. To jest jego imaginarium.
Taki był jego zamiar. Po sposobie wyjścia Stanów Zjednoczonych z Afganistanu sądził, że ma do czynienia z cieniasami, ze Sleepy Joe’m. Uwierzył Trumpowi! To miało być coup de grace, ostatnie uderzenie w porządek liberalny – zabieracie się, teraz przechodzimy do porządku power politics, gdzie kto decyduje? Tacy jak my – bandyci na czele wielkich mocarstw. Miało to być przyspieszenie tego przejścia: nie bawimy się już w te wszystkie normy, wartości. Będzie tak, jak my chcemy. I sądzili, że to zostanie przyjęte także w Europie Zachodniej, bo przecież oni w daleko idącym stopniu skorumpowali Europę Zachodnią.
Ale gdy nagle niedźwiedź zaryczał i pokazał swoje straszne oblicze, to po stronie zachodniej doszło do otrzeźwienia. Biden się odwinął. Mamy do czynienia z interesującą konsolidacją Zachodu na każdym poziomie. Unia Europejska daje 50 miliardów euro. NATO – 100 miliardów dolarów, mówi Stoltenberg; ile będzie w tym środków amerykańskich, nie wiemy (chodzi o fundusz, który ma być zatwierdzony na lipcowym szczycie w Waszyngtonie). Nawet gdyby wrócił Trump, to byłoby tu takie założenie, że damy sobie radę, musimy się zbudować. „Jeśli zechcesz, to się dołącz, ale niczego nie narzucaj. Nie mów nam, że musimy szybko się podpisać pod jakimś kompromisem z Rosją”. Bo czyim kosztem odbyłoby się zakończenie wojny w 24 godziny, które zapowiada Trump? Najpierw Ukrainy, potem Europy. To nie wchodzi w grę. Europejczycy mężnieją. Wolno to trwa, ale jednak mężnieją. Mamy Napoleona w spódnicy w osobie Ursuli von der Leyen, Niemcy się ożywili, jest Tusk i Macron.
Adam Olechowski, nauczyciel akademicki, dziennikarz; oficer rez. WP: Przede wszystkim uważam, że na Ukrainę należy spojrzeć w kontekście szerszym, globalnym. A tu widzimy, że kształtuje się nowy ład międzynarodowy, w którym główną rolę mogą odgrywać Chiny. W pewnym alegorycznym sensie Chiny są bowiem bliżej, niż nam się wydaje. W 2009 roku w Chongqingu pokazano mi określony mianem „jedna rzeka, trzy oceany” projekt połączeń lądowych i morskich do różnych miejsc na świecie, między innymi do polskiego Szczecina. Obecnie projekt ten zyskał swoje ucieleśnienie w stanowiącej dla Chin priorytet ekonomicznej inicjatywie „Pasa i szlaku”. Ważnym punktem na tym szlaku jest właśnie Ukraina. Przykładem może być leżący koło Odessy terminal morski Piwdennyj. Może dlatego chiński konsulat w Odessie prezentuje się okazalej niż niejedna ambasada. Jego wygląd może być swego rodzaju dowodem chińskiego zainteresowania Ukrainą. Na pewno więc po zakończeniu wojny rosyjsko-ukraińskiej Pekin będzie chciał mieć tu coś do powiedzenia. Oczywiście nie można zapominać o stosunkach łączących Chiny i Rosję. To między innymi ważna także z militarnego punktu widzenia współpraca w zakresie nawigacji satelitarnej, a także rosnąca sprzedaż chińskich ciężarówek do Rosji. Samochody ciężarowe są przecież sprzętem podwójnego militarno-cywilnego zastosowania. Transport wojskowy, szczególnie w strefach przyfrontowych, oparty jest właśnie o samochody ciężarowe.
Mówiąc o Ukrainie, musimy też uwzględnić także wątek regionalny – turecki. W tejże Odessie prężnie działają tureckie firmy budowlane. Można powołać się także na porozumienie między carem a sułtanem, w którym była mowa, iż jeżeli Rosja nie będzie w stanie utrzymać Krymu to kontrolę nad nim przejmie Turcja.
Na przyszłość Ukrainy nie możemy patrzeć wyłącznie z perspektywy interesów Europy. Nie możemy zakładać, że Europa będzie odgrywała tam decydującą rolę. Musimy liczyć się także z tym, co powiedzą inni i co będą chcieli tam ugrać.
Co się tyczy tej wojny – jej porównanie do I wojny światowej nie jest tak do końca właściwe. Każda epoka ma swoje wojny. Pewną analogią wydawać się może pozycyjny charakter działań zbrojnych. Ale ta wojna toczy się przecież także na innych płaszczyznach. Przede wszystkim na płaszczyźnie informacyjnej. W tym kontekście mowa jest już o wojnie kognitywnej, której celem jest zamknięcie nas w wytworzonej przez przeciwnika bańce informacyjnej. Wojna ta toczy się także w cyberprzestrzeni. W pewnym sensie jest ona tajna – o wielu atakach cybernetycznych, także i na nasz kraj, nie wiemy, bo nie jesteśmy o nich informowani, chociażby dlatego, żeby nie wywoływać niepotrzebnej paniki. W dodatku ataki takie prowadzone były na długo przed lutym 2022 roku, m.in. na sieć energetyczną w Kijowie w 2015 i 2017 roku. Cechą obecnej wojny są także zmasowane ataki rakietowe na infrastrukturę krytyczną. Kolejną rzeczą odróżniającą obie wojny jest szerokie wykorzystanie dronów, zarówno tych latających, jak i pływających. Ciekawostką może być fakt, że pierwsze doświadczenia ze sterowanymi radiem samolotami prowadzone były właśnie w latach I wojny. W latach trzydziestych w ZSRR prowadzono także prace nad sterowanymi radiem czołgami, tzw. teletankami.
Inną specyfiką tej wojny jest obecność w szeregach walczących armii obcych najemników – zarówno po stronie Ukrainy (która nadaje im nawet czasowe obywatelstwo), jak i Rosji. W przypadku Rosji nie chodzi tylko o osławioną Grupę Wagnera, lecz także o walczącą po stronie Donieckiej Republiki Ludowej tzw. Interbrigadę (brygadę międzynarodową), w szeregach której znajdują się ochotnicy z Francji i Niemiec. Nawiązanie do walczących w hiszpańskiej wojnie domowej 1936 roku po stronie Republiki Hiszpańskiej brygad międzynarodowych nie jest przypadkowe. Sugeruje ono bowiem, iż – tak jak wtedy – przeciwnikiem międzynarodowych ochotników są faszyści.
Reasumując, trudno powiedzieć, jak potoczą się sprawy. Żartobliwie mówiąc, nie powiedziałby nam tego nawet wspomagany przez czarnego kota i wyposażony w szklaną kulę jasnowidz. Trzeba więc być przygotowanym na różne scenariusze rozwoju sytuacji. Nawet te najbardziej dla nas niekorzystne.
Zdzisław Jacaszek, wiceprezes Stowarzyszenia Współpracy Polska-Wschód: Niepokoi mnie oddziaływanie tego, co się obecnie dzieje, na kondycję społeczeństwa. Jakimi narzędziami się posługiwać, żeby uniknąć, a przynajmniej złagodzić długofalowe negatywne tego efekty? Czy edukacja, która jest nie tylko naszą polską słabością, ale i europejską, jest zdolna łagodzić te skutki? Jak można modelować działania kultury, żeby można było nieagresywnie wchodzić w sferę mentalności, przeciwstawiając się narastaniu lęków i wywoływaniu złych emocji? Bo to, że agresja propagandy była (od czasów Greków), jest i będzie – tylko raz bardziej, raz mniej nasilona – jest oczywiste. Doktor Olechowski napomknął jednak o agresji w świadomość. Warto będzie na ten temat rozpocząć kiedyś nową rozmowę.
Zbigniew Wróbel, przedsiębiorca i menedżer (m.in. b. prezes PKN Orlen SA, wiceprezes PepsiCo na Europę Centralną i Wschodnią), autor artykułu Zjednoczone Stany Europy. Marzenie, fikcja czy cel? na reshumana.pl: Bardzo małą uwagę przywiązujemy do najważniejszego moim zdaniem tematu – zjednoczenia Europy. To, co teraz powiem może będzie trywialne, ale warto przypomnieć: świat liczy się tylko z silnymi. A my w Europie prowadzimy pozorną grę zjednoczeniową. Handlujemy wewnętrznie, troszeczkę sobie pomagamy, ale od dłuższego czasu proces integracji jakby się zatrzymał. Jasne, że siły środkowe będą ten proces hamować. Jasne, że daleko nam do ekumenizmu etnicznego. Jasne, że tożsamość, nacjonalizmy i obyczajowe ograniczenia… Wszystko to wiemy. Ale zjednoczenie to dzisiaj imperatyw naszego przetrwania. To warunek sine qua non zbilansowania ekonomiczno-militarnego świata z Europą – inaczej dokona się ono bez niej. My, jako Europa, musimy akcelerować procesy integracyjne w sposób bardziej zorganizowany, zdeterminowany, ale i formalny. To jest główny cel na dziś, a w szczególności na czas powojenny. I powtórzę za Konfucjuszem, nie będę tu nowatorski, że każda wielka podróż zaczyna się od pierwszego kroku. A my przestaliśmy iść. Zatrzymaliśmy się, akceptując status quo, podczas gdy rydwany „czarnych rycerzy” gnają do przodu…
Druga kwestia, którą chcę poruszyć: świat po wojnie będzie wymagał wykonania paru ruchów, które będą niezbędne, choć nam się nie podobają. Będziemy musieli poczynić jakieś ustępstwa wobec Chin, uznać ich odmienność także w postrzeganiu praw człowieka, bo dzisiaj to jest jeden z głównych graczy w globalnej polityce. Powinniśmy wykazać się większą aktywnością w docenianiu tego partnerstwa i szukaniu tego, co nas może łączyć – a nie karcić… Chiny mają oczywiście swoje problemy wewnętrzne, ale Xi Jinping zaczyna tworzyć cesarstwo w kierunku „Państwo Środka do środka”, jednocześnie zbrojąc się i zajmując ekonomicznie całe obszary południowego Pacyfiku i Afryki. Dlatego musimy być przygotowani na „coś”. Obserwując wojnę w Ukrainie Chińczycy trochę cofnęli się w sprawie Tajwanu – co wcale nie oznacza, że już nie chcą dokonać aneksji. Ja uważam, że oni to zrobią – tylko poczekają. Lepiej się przygotują, wyciągną wnioski… Jak to w Chinach.
Putin szuka sojuszników wśród podobnych sobie. My też to robimy. Ale powinniśmy też neutralizować tych, do których potencjalnie pójdzie Rosja. W tym Chiny, Koreę Północną. Zmniejszać presję i polaryzację w obliczu zagrożenia wojnami kontynentalnymi. Jak mawiają Amerykanie: dbaj o swego klienta, bo kto inny zadba…
Kolejną sprawą jest niezbędne dozbrojenie państw wschodniej flanki (czyli nas), żeby wyrównać, a nawet przewyższyć stan zabezpieczenia militarnego w porównaniu z pozostałymi krajami dojrzałej cywilizacji natowskiej. Bo to my, sąsiedzi Rosji, jesteśmy frontem! Tu przebiega linia frontu! I to u nas powinno być najwięcej, najsilniej i najnowocześniejszej, żeby trzymać tę granicę w ryzach, gdy przyjdzie taka potrzeba. Mówi się o tym, ale nic się nie robi; no, dobrze – teraz zaczyna się coś robić. Co w tej sprawie wykona główny rozgrywający w NATO, okaże się, jak Trump zostanie prezydentem. Obawiam się, że zostanie. Niedawno spędziłem miesiąc z Amerykanami z tak zwanej górnej półki, ludźmi rozsądnymi, odnoszącymi sukcesy w biznesie – i oni mówią, że Trump musi wygrać! Ponieważ niezbędne jest przywrócenie od nowa supremacji najważniejszych wartości (wiadomo jakich), które w Stanach Zjednoczonych zostały zagubione.
I ostatnia rzecz, którą musimy po wojnie osiągnąć, to wygrana w tak zwanym skoku technologicznym. W energetyce, AI, cyberprzestrzeni. Ostatnim obszarem w nauce i gospodarce, który nie rozwinął się w ciągu ostatnich stu lat, jest energetyka. Jak my chcemy lecieć na Marsa i zdobywać kosmos, skoro nie umiemy pozyskać i użyć energii w sposób radykalnie odmienny od tego, czym dzisiaj dysponujemy? Ale to się wydarzy! Podejrzewam, że my w tym gronie wszyscy coś wiemy – o wodorze, kosmicznej plazmie, kolejnych jądrowych eksperymentach. A gdzieś tam są ludzie, którzy wiedzą dużo więcej i nad tym pracują. To jest niezbędne dla ludzkości i jej uniwersalnej przyszłości.
Co musi się wydarzyć, żeby ta wojna się skończyła? Musi zostać osiągnięty kompromis, o którym wszyscy wiedzą, tylko wstydliwie o tym nie mówią. Powoli opinia publiczna na świecie dostrzega, że cel długoterminowego osłabienia Rosji jest niemal osiągnięty. Ale niezależność Ukrainy w jej niedawnym kształcie wydaje się tak bardzo zagrożona, że utrzymanie jej wschodnich regionów i Krymu może wkrótce przestać być warte traconych istnień ludzkich (nawet nie ponoszonych nakładów finansowych, chociaż one też nie są do pominięcia). Póki jeszcze można, zanim Trump się rozpanoszy, trzeba przyłączyć do Unii Europejskiej pozostałą część Ukrainy. I włączyć ją do tego procesu, o którym przed chwilą mówiłem – integracji Europy, i zakończyć tę wojnę. A potem się martwić, jak te utracone terytoria odzyskać. Bo za chwilę nawet to nie będzie nam dane. Powtórzę za klasykiem: w polityce najmniej trwałe są sojusze i granice. Jeśli powstałaby Zjednoczona Europa, granice przestałyby być problemem – i to jest problem Putina.
Władysław Sokołowski, Wydawnictwo „Poznanie”, b. ambasador RP w Kazachstanie: Ta wojna nie zaczęła się 22 lutego 2022 roku, nie zaczęła się w roku 2014, ani nawet w momencie, kiedy Ukraina ogłosiła niepodległość. Ta wojna być może trwała wcześniej, jeszcze za czasów Związku Radzieckiego. Formułuję tę hipotezę na podstawie analiz, jakie przez wiele lat regularnie pisałem w Instytucie Studiów Wschodnich. Szukałem różnic, rozbieżności interesów, zderzeń między Rosją a Ukrainą i innymi krajami postradzieckimi. Powstała z tego dość duża mapa takich zjawisk i rozbieżności. Tylko że ta wojna trwała wtedy w innej postaci. W końcu 2013 roku te zmagania przyjęły obrót dobry dla Putina. Ówczesny prezydent Ukrainy Janukowycz wracał z Pekinu, od którego dostał 3 miliardy dolarów. W Soczi spotkał się z Putinem, który postawił mu warunki: wchodzimy w 26 projektów, tj. zajmujemy najważniejsze z punktu widzenia gospodarki obiekty. To był m.in. Dniepr (rakiety), Mikołajów (stocznia). Janukowycz się na to zgodził. Ale wkrótce potem był Majdan i te projekty upadły. Zmierzam do tego, że ta wojna się skończy w wymiarze militarnym, ale w istocie będzie trwała nadal. Podczas moich wielu wyjazdów, spotkań, rozmów widziałem, że ta wojna jest w umysłach części elit rosyjskich: „My musimy Ukrainę odzyskać”. I dzisiaj z kimkolwiek byśmy rozmawiali, nawet z przebywającymi za granicą przedstawicielami antyputinowskiej opozycji, usłyszymy: „Krym jest nasz”.
Zdzisław Raczyński, dyplomata, pisarz, redaktor „Res Humana”: Czy wojna w Ukrainie będzie momentem zwrotnym w budowie Unii Europejskiej, wymuszając takie zmiany w funkcjonowaniu UE, które przyniosą organizacji nową jakość? Wojna toczy się u granic Unii, ma bezprecedensowy co do skali charakter i już spowodowała niespotykane wcześniej decyzje i działania UE. Niemniej, oczekiwania, że wojna ukraińsko-rosyjska doprowadzi do wojskowo-technicznej, geopolitycznej i politycznej autonomii strategicznej Unii, nie wydają się uzasadnione.
Jeśli zdystansujemy się od europocentrystycznego oglądu świata, to wojna w Ukrainie wciąż ma regionalny charakter, jest jednym z konfliktów lokalnych. Jej destrukcyjny dla porządku światowego charakter wynika z tego, że agresorem jest Rosja, jedno z mocarstw jądrowych o globalnych ambicjach, a w konflikt pośrednio zaangażowane są USA i państwa UE. W tym znaczeniu jest to pełnoskalowa proxy war XXI wieku, która przywołuje podobieństwa do dwudziestoletniej wojny amerykańsko-wietnamskiej w poprzednim stuleciu.
Po dwóch latach od dnia rosyjskiej pełnowymiarowej agresji 24 lutego 2022 roku oczywiste staje się, że strony stawiają w wojnie cele – Rosja: całkowity podbój Ukrainy; Ukraina: pełne oswobodzenie Krymu i Donbasu – które są nierealistyczne do osiągnięcia. Zatem rozstrzygnięcie nastąpi najprawdopodobniej przy stole rozmów, gdy osiągnąwszy pewne zdobycze terytorialne Rosja napotka na ultymatywną czerwoną linię, wyznaczoną przez Zachód, który z kolei będzie skłonny uznać określone nabytki Rosjan. Wynika z powyższego, że jednym z wymiarów wojny – a z globalnego punktu widzenia, problemem kluczowym – jest przyszły status i wpływy Rosji, ponieważ samo istnienie niepodległej Ukrainy jako państwa sojuszniczego Zachodu nie może już być przekreślone.
Gdy rozwiały się iluzje krótkotrwałego pokoju światowego i ostatecznego triumfu demokracji, powstał problem, jak określić rozchybotany system stosunków międzynarodowych. Nie był to już system dwubiegunowy, ale też hegemonia Stanów Zjednoczonych nie była totalna i niekwestionowana, a kontury nowego porządku nawet nie majaczyły jeszcze we mgle. Wówczas to porządek światowy definiowano trochę jak Boga w teologii prawosławia – przez negację. Ład międzynarodowy określano jako nieprzewidywalny, niestabilny, niepewny, niebezpieczny. W następstwie agresji Rosji na Ukrainę niebezpieczeństwo i nieprzewidywalność porządku światowego się pogłębiły. Ale poprzez kurz wojny wyłaniają się zarysy nowego ładu.
Niezależnie od wyniku wojny i Rosja, i Ukraina pozostaną elementami ładu europejskiego. Zachód stanie wobec zadania, w jaki sposób wkomponować oba państwa w system europejski. Ponieważ Rosja, jako państwo jądrowe, nie może być pokonana, musi być osłabiona na tyle, aby ograniczyła, przynajmniej na kilka dziesięcioleci, swoją zdolność do ekspansji. Nie zamykajmy oczu na tę oczywistość, że dla Rosji (historycznie, od czasów powstania Rusi Moskiewskiej) posiadanie głębi strategicznej na trzech głównych kierunkach było zawsze niezmiennym aksjomatem jej polityki zagranicznej. Oczywiście nie należy utożsamiać pojęcia głębi strategicznej tak, jak pojmuje je rosyjska doktryna, z banalną szarą strefą bezpieczeństwa; to różne pojęcia. Osłabienie Rosji, a zapewne także względne osłabienie całej Europy, w tym UE, przesunie ciężar ciężkości na megakontynencie euroazjatyckim w stronę Chin. Światowy system stosunków międzynarodowych ponownie będzie ciążył w stronę bipolaryzmu, z USA i ChRL jako biegunami, gdyż doświadczenie historyczne uczy nas, że tak zorganizowany świat nie jest wprawdzie lepszy, ale bardziej stabilny i przewidywalny niż ryzyko polianarchii.
Mirosław Słowiński, pisarz, producent filmowy: Nie wiem, czy pytanie, które się w naszej dyskusji bardzo często przewija – jak się ta wojna skończy? – ma optymistyczną odpowiedź. Niedawno generał Andrzejczak, były szef Sztabu WP, publicznie stwierdził, że Rosjanie wyciągnęli wnioski ze swoich porażek i że uczą się szybciej od swoich przeciwników. Ukraina tę wojnę przegrywa. Nie tylko ona, ale również Europa i NATO są w tej chwili, mówiąc krótko, w głębokiej defensywie.
Pytaniem, które tutaj powinno się pojawić, jest: jakie są tego skutki dla nas? Martwimy się Europą, Ukrainą, Rosją, a trochę mało było tutaj wątku polskiego. Osobiście uważam, że absolutnie kluczowe jest pytanie, czy tak naprawdę mamy wiarygodnych sojuszników na wypadek, gdyby doszło do ekstremalnie trudnego konfliktu. Obserwując naszą politykę zagraniczną, miałbym pewne wątpliwości.
Proszę panów, większość ziemi ukraińskiej jest pod kontrolą wielkich oligarchicznych koncernów zachodnioukraińskich. Moja teza jest taka, że ich interes w wejściu do Unii Europejskiej jest co najmniej wątpliwy. Oni robią teraz biznes życia, ponieważ nie mają żadnych rygorów, które nałożyłaby na nich Unia.
Historia ma swoje brutalne prawa. A jakie my mamy gwarancje, że świetnie wyszkolona armia ukraińska, opanowana przez Rosję, nagle nie stanie się naszym przeciwnikiem? Nie wiemy, jak to będzie, ale wiemy, czego się w Ukrainie nie mówi. Prezydent nigdy nie zająknął się w sprawach poważnych rozliczeń polsko-ukraińskich. Te braki wypowiedzi powinny być w naszej polityce traktowane z dużą powagą. Dlaczego nie brać pod uwagę scenariuszy skrajnie niekorzystnych dla nas? Nawet jeśli by je traktować jako historyczne political fiction.
Prof. Andrzej Małkiewicz, Uniwersytet Zielonogórski, współautor książki pt. Wojna nowego wieku? Agresja Rosji przeciw Ukrainie 2022–2023[1]: Z tym głosem muszę popolemizować. Po pierwsze, choć – jak w każdym kraju – i w Ukrainie można znaleźć takich, którzy nie widzą interesu w członkostwie w UE, to nie ulega wątpliwości, że jej władze prowadzą intensywne rozmowy w tej sprawie i dokonały już pod tym kątem wiele zmian swoich przepisów wewnętrznych. Jej przywódcy zapewniają – a osoby z kierownictwa UE to potwierdzają, że w wielu miejscach Ukraina spełnia unijne wymagania. Choć oczywiście wojna w tym przeszkadza. Z pozostałymi tezami też nie do końca się zgadzam, ale żeby nie przedłużać odniosę się tylko do jednej: rozliczenie przeszłości. Z ich perspektywy zbrodnia wołyńska nie była wielkim problemem. Oni tego nie rozumieją. Jestem historykiem, a dodatkowo, ponieważ moja rodzina pochodzi z Wołynia, mam też pewne moralne prawo do tego, aby wyrazić pogląd, iż na świat nie należy patrzeć przez pryzmat dawnych dziejów ani poprzez wariatów, którzy nie rozumieją dnia dzisiejszego; patrzmy na interesy! Inaczej nie powinniśmy współpracować z Niemcami, Węgrami, Szwecją, Litwą… Interes Ukrainy polega na jak najlepszych stosunkach z Polską i z Unią Europejską, a interes polski polega na jak najlepszych stosunkach z Ukrainą. Patrzmy w przyszłość.
Robert Smoleń: Ja także muszę zareagować w tym punkcie. Za bezpodstawne uważam kwestionowanie wiarygodności naszych sojuszy. Co się tyczy aspiracji społeczeństwa ukraińskiego do przynależności do UE, to najlepszym ich dowodem był drugi Majdan, na którym ludzie za tę sprawę ginęli. Jeśli chodzi o pytanie, czy ukraińska armia – która po wojnie bez dwóch zdań będzie jedną z najlepszych armii w Europie – nie zwróci się przeciw nam, to najtwardszą tego gwarancją będzie włączenie Ukrainy do struktur euroatlantyckich. I powiem też, że moim zdaniem kiedyś bardzo będziemy się wstydzić, jako naród, jednostronnego wprowadzenia embarga na produkty ukraińskie (zresztą przy złamaniu podstawowych zasad funkcjonowania wspólnego rynku). Zamknęliśmy granicę, przeszkadzając w ten sposób zaprzyjaźnionemu państwu w przeciwstawianiu się brutalnej agresji. Jest mnóstwo mechanizmów, którymi można było skuteczniej wesprzeć rolników – w sumie nieliczną grupę – którzy finansowo tracili na zniesieniu ceł.
Piotr Szymaniec, profesor Akademii Nauk Stosowanych Angelusa Silesiusa w Wałbrzychu, współautor książki pt. Wojna nowego wieku? Agresja Rosji przeciw Ukrainie 2022–2023: Mam pewną wątpliwość wobec określenia, jakie tu padło, że wojna w Ukrainie jest dla Chin wojną peryferyjną. Ten konflikt być może wpycha Rosję w objęcia Chin, do którego to wepchnięcia Rosja już wcześniej sama była przygotowana mentalnie, kierując się w ten obszar Eurazji. Bo rosyjska wizja bezpieczeństwa i jej polityka zagraniczna miała i ma wychylenie w kierunku południowego podbrzusza – Chin, Indii. Putin i jego reżim sam się pozycjonuje właśnie w tym rejonie geograficznym czy geopolitycznym świata. Więc być może w tej chwili Chiny zdobywają pozycję drugiego hegemona na świecie.
Józef Bryll, prezes Stowarzyszenia Współpracy Polska-Wschód: Serdecznie dziękuję wszystkim panom. Swoimi głosami potwierdzili panowie przynależność do zdroworozsądkowej elity, zdolnej do korygowania pewnych rzeczy zachodzących w naszej Rzeczypospolitej. Gratuluję też autorom książki, która wywołała tę dyskusję. Gdy to będzie możliwe, chcielibyśmy odbyć drugi akt tego spotkania w takim gronie. Dziękuję.
[1] Zob. recenzję na str. 114–116.
Zapis dyskusji został opublikowany w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.
Tadeusz Kotarbiński, ten wielkiego formatu uczony akademicki, autor licznych prac – sensu stricto – naukowych, wiele swoich myśli zapisywał nie w traktatach naukowych, ale w formie swobodnie snutych refleksji, pogadanek, esejów oraz poezji.
W wydanym w 1956 r. tomiku wierszy, zatytułowanym „Wesołe smutki”, odnajdujemy taki oto wiersz:
„Miast śledzić słońc obroty, wolę użyć źrenic
Do mikrokontemplacji przyziemnych gąsieni.
Mól – żywa to misterność, gwiazda martwa bryła
Choćby do arkturowych rozmiarów utyła”.
Filozofowie od tysięcy lat próbują „sięgać do gwiazd” i jeszcze dalej, przekroczyć myślą wszelkie granice dostępne ludzkiej wiedzy i doświadczeniu, snuć hipotezy o początkach świata i jego przyczynach, tworzą kosmogonie i systemy filozoficzne, pragnąc objąć spójną, logiczną więzią wszelkie zjawiska wszechświata.
Przecież tym jednym, pięknym słowem „filozofia” obejmuje się ogromną różnorodność tak treści, jak i sposobów jej wyrażania. Dlatego angielski filozof Wilhelm Dilthey uczynił kiedyś spostrzeżenie, że słuszniejsze byłoby używanie liczby mnogiej: filozofie.
Tadeusz Kotarbiński bardzo trafnie wyraził swoje credo filozoficzne w zacytowanym tu wierszu. Bliższe bowiem były mu poszukiwania odpowiedzi na pytanie: jak żyć? aniżeli: kiedy, jak i dlaczego powstał nasz wszechświat?
Z tego powodu bywał określany mianem „minimalisty” uprawiającego tzw. małą filozofię.
Pojęcia „małe” czy „wielkie” to pojęcia względne. Dlaczego sprawy naszego bytu na Ziemi, problemy wzajemnych relacji, form działania, sposobów postępowania względem wszystkiego i wszystkich, zdolność wzajemnego porozumiewania się – mają być problemami małymi, a „sprawy kosmiczne” – wielkimi – w sensie ważności, a nie bliżej nieokreślonych rozmiarów. Kto wie, czy one właśnie nie są najważniejsze, wręcz podstawowe. Albowiem bez ich rozwiązania, a choćby tylko elementarnego uporządkowania palących problemów, które są tu i teraz, trudno o pozytywne rezultaty w zamierzeniach dalekosiężnych. Wszelkie formy wzajemnego szkodzenia sobie nawzajem, środowisku, planecie, zwierzętom i roślinom zatrzymują postęp w dalszym i głębszym poznawaniu świata, również tego odleglejszego. Może właśnie pierwszą rzeczą, jaką należy uczynić, jest przyjrzenie się Ziemi i panującym na niej relacjom z niższej perspektywy; może warto przede wszystkim zdemaskować absurdy, które czynią życie nieznośnym.
Dlatego właśnie – jak zauważył Tadeusz Kotarbiński – obok dociekań ontologicznych, od tysięcy lat, przynajmniej w starożytności grecko-rzymskiej istniało to myślicielstwo życiowe, opanowane przez troskę, jak żyć samemu i jak układać wzajemne stosunki z innymi.
Zainteresowanie praktyczną stroną wiedzy widoczne jest w różnych dziedzinach nauki, uprawianych przez Kotarbińskiego. W prakseologii – pokazującej jak działać sprawnie i skutecznie, w logice (arystotelesowskiej), uczącej np. jak unikać absurdalnych sporów i nieporozumień w rozmowach, w dyskusjach, spowodowanych błędnym rozumieniem lub niezrozumieniem sensu używanych słów i pojęć, w reizmie nawet (w jego wersji semantycznej) przez propozycje pewnych zmian w formułowaniu wypowiedzi.
Jednak szczególne miejsce w filozofii Tadeusza Kotarbińskiego zajmuje etyka, a wraz z nią poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: jak żyć – godziwie i zarazem nie nieszczęśliwie. I jest to etyka szczególna.
Profesor Tadeusz Kotarbiński był zaprzeczeniem owych, wybitnych skądinąd, uczonych, lecz zamkniętych – jak to się metaforycznie mówi – w „wieży z kości słoniowej”, czyli skoncentrowanych tylko na teoretycznych, często abstrakcyjnych teoriach naukowych.
Czuło się jego bardzo silną więź z tym światem „przyziemnych gąsienic” – symbolizujących przecież wszystkie żyjące istoty na tej Ziemi.
Mikołaj Biernacki, XIX-wieczny poeta polski, napisał taki oto wiersz:
„Idylla maleńka taka.
Wróbel połyka robaka,
Wróbla kot dusi niecnota,
Pies chętnie rozdziera kota,
Psa wilk z lubością pożera,
Wilka zadławia pantera,
Panterę lew rwie na ćwierci,
Lwa – człowiek: a sam po śmierci,
Staje się łupem robaka.
Idylla maleńka taka”.
Nikt chyba zwięźlej i trafniej nie opisał świata, w którym żyjemy.
Kilkadziesiąt lat później Tadeusz Kotarbiński napisał, że przyroda przy bliższym wejrzeniu przejawia rysy straszliwe, jest wężowiskiem wrogich zazębień, gdzie trwa nieustanna walka o byt i „nie sposób pogodzić interesów gołębia i jastrzębia”.
A dodać tu można jeszcze, że wszystkie te stworzenia, walczące o przetrwanie, odczuwają wolę życia, strach i ból, czym tzw. Natura (bądź Stwórca – zależnie od przekonań), czyniąc z nich pokarm dla innych, zdaje się nie przejmować wcale.
Pełen sprzeczności jest także świat ludzki; ludzie nieustanne rywalizują, walczą ze sobą, niszczą się fizycznie i moralnie.
A już szczególnie brak im zahamowań w okrucieństwie wobec zwierząt.
***
Aby choć trochę unormować, złagodzić ludzkie zachowania już od czasów starożytnych zaczęły powstawać umowy, kodeksy postępowania, niejednokrotnie oparte na wartościach religijnych danego narodu. Czyniły one jednak przedmiotem zainteresowania (przynajmniej w kulturze europejskiej) wyłącznie stosunki międzyludzkie.
Wszelkie, nawet najbezwzględniejsze praktyki wobec zwierząt, czy w ogólności wobec świata przyrody, pozostawały poza prawem, tak moralnym, jak i ustawowym.
Nawet kiedy pojawiły się w Europie pierwsze zakazy dotyczące urządzania krwawych walk kogutów i psów, nie argumentowano tego zakazu krzywdzeniem zwierząt, ale demoralizacją ludzi w wyniku hazardu.
Historia zna jednak inne spojrzenia na świat, inną mentalność, pochodzące z innych kultur. Warto w tym miejscu przypomnieć poglądy pochodzące z nauk i wierzeń perskich, wyłożonych w księgach Awesty, związanych z postacią proroka Zaratustry (Zoroastra). Sposób traktowania istot pozaludzkich, wynikający z całego systemu wartości, jakże odmienny jest od tego, do którego przywykliśmy w kulturze europejskiej i jakże zarazem jest bliski odczuwaniu świata przez Tadeusza Kotarbińskiego.
Otóż w księgach Awesty wiele miejsca poświęca się psu, nauczając szacunku dla niego i nie tylko dlatego, że wiernie towarzyszy człowiekowi, że potrafi być tak bliski i tak wiele ma z człowiekiem wspólnego, a nawet wykonuje wiele prac, pomagając ludziom. Psa nie wolno bić – pod karą doczesną i wieczną, określona jest też ilość i jakość jego jedzenia, które musi być dobre. A nie były to zalecenia łatwe do zbagatelizowania, bowiem – przynajmniej w czasach panowania dynastii Sasanidów (224 r.n.e. – 651 r.n.e.) były to nie tylko wskazania moralne, ale za naruszenie tych zasad groziły sankcje prawne.
W wierzeniach zoroastryjskich to psy strzegą mostu Czinwat, przez które dusze zmarłych wędrują do „tamtego świata” i to właśnie one oceniają postępki ludzi za życia, także wobec zwierząt.
A pies nie jest bynajmniej jedynym zwierzęciem, któremu w Aweście poświęca się uwagę. Jest tam także mowa o jeżu i wielu innych zwierzętach.
***
Albert Schweitzer, alzacki lekarz i zarazem myśliciel, napisał kiedyś, że największym błędem wszystkich dotychczasowych systemów etycznych, opartych na tradycjach chrześcijańskich, było zajmowanie się jedynie stosunkami międzyludzkimi i zupełne nieliczenie się z cierpieniem zwierząt, pozostawiając sprawy ich traktowania przez ludzi całkowicie poza obrębem norm etycznych. Schweitzer przeżywał głęboki dramat wewnętrzny, nie mogąc pogodzić się z panującym w świecie bezwzględnym okrucieństwem walki o byt, z koniecznością niszczenia jednych istot przez drugie. A brał pod uwagę wszelkie istoty, nawet te najmniejsze, jako że i one posiadają taką samą wolę życia, co wszyscy.
Albert Schweitzer stworzył etykę nazwaną „etyką szacunku dla życia” – dla wszelkiego życia – nie wyrokując, kto jest w tym świecie ważny, a kto mniej lub wcale.
Niestety, etyka ta, aczkolwiek wspaniała, to w sensie dosłownym jest zupełnie nierealna. Dramat Schweitzera polegał także na tym, iż będąc lekarzem, wiedział, że aby ocalić pacjenta, trzeba np. unicestwić drobnoustroje.
Utopijność jego pragnienia symbolizuje stara legenda o mnichu buddyjskim, który pewnego dnia na swej drodze spotkał rannego psa, a jego ranę toczyły robaki. Chciał mu pomóc, ale przecież zgodnie z naukami buddyjskimi, nie mógł zabić pasożytów. Cóż mu pozostało? Naciął własne ciało, przeniósł je tam i dopiero przystąpił do leczenia psa. A przecież i tak nie udało się postąpić tak, aby nikt nie ucierpiał.
Podobną wymowę ma historia opowiedziana – tym razem w sposób humorystyczny – przez angielskiego poetę Samuela Butlera. Opisał mieszkańców pewnego miasteczka, którzy stali się wegetarianami, aby nie zabijać zwierząt. Niestety, pewien uczony zaczął ich przekonywać, że rośliny też pragną żyć. Czyż może być gorsza wiadomość dla ideowych wegetarian? Cóż mogli zrobić? Postanowili żywić się kapustą, która „zmarła śmiercią naturalną”.
Tak więc byli już wcześniej ludzie wrażliwi i myślący, którzy usiłowali przełamać mur ludzkiej obojętności wobec świata zwierząt, wobec świata przyrody. Próby te kończyły się jednak poczuciem bezradności oraz utopijności pragnień.
Tadeusz Kotarbiński, nie popełnił błędu, który zarzucał filozofom Albert Schweitzer i na eksponowanym miejscu swej etyki postawił postulat objęcia postępowaniem etycznym wszelkich istot żywych i czujących na równi z człowiekiem.
Uważał, że właśnie w warunkach świata tak pełnego grozy, stworzonego w oparciu o bezlitosne zasady – dojrzałość moralną człowieka mierzy się chęcią i umiejętnością wykorzystania wszelkich możliwych sposobów godzenia własnych potrzeb z troską o innych, także o szeroko rozumianą przyrodę.
Był pierwszym spośród etyków europejskich, którzy przenosząc granice wrażliwości daleko poza sferę tylko ludzkich dramatów, próbował i znajdował drogę między dobrymi chęciami a realnymi możliwościami, znajdował pewne rozwiązania i z całą żarliwością, propagował je.
***
Nie był jednym z tych, którzy uważają, że cały świat, a wraz z nim wszystkie pozaludzkie istoty są stworzone dla użytku człowieka czy wręcz dogodzenia człowiekowi. Bardzo dużo miejsca na stronicach swych pism z dziedziny etyki poświęcał sprawie trudnego bytowania zwierząt w świecie zdominowanym przez człowieka i sprawie ludzkiego stosunku do zwierząt, a naczelnym hasłem wielu jego artykułów jest hasło: Precz z okrucieństwem wobec zwierząt!
Przyznawał, że człowiek ma w tym świecie przewagę nad zwierzęciem i rośliną, ale z przewagi tej wynikają przede wszystkim obowiązki, a nie tylko roszczenie sobie praw. Słowem, uważał, że człowiek nie zmieni praw przyrody, ale może i powinien zmienić swoje postępowanie wobec tych, nad którymi ma przewagę.
Już w bardzo wczesnych artykułach i pogadankach, np. z cyklu Główne cele dążeń ludzkich, wygłoszonych w Polskim Radio w 1934 r., które potem zostały wydane pod wspólnym tytułem „Ideały” – zaczyna swoje refleksje etyczne od tych samych spostrzeżeń, które zawarł Mikołaj Biernacki w Idylli…, a mianowicie od stwierdzenia, że przyroda ujawnia rysy straszliwe, a życie każdego stworzenia przebiega w walce o przetrwanie i jest pełne grozy. Zwierzył się wtedy słuchaczom, jak bardzo trudne jest dla niego samego to etyczne zachowanie, to godzenie spraw tak bardzo sprzecznych. Opowiedział wtedy o wzruszeniu, jakiego doznał, słuchając przypadkowo modlitwy pewnej „małej, poczciwej dziewczynki, która prosiła Bozię o zdrowie dla mamusi, tatusia itd., itd., … i wreszcie dla much na lepie. Jest w tym głosie dziecięcym coś, co nie daje spokoju” – powiedział wtedy Tadeusz Kotarbiński.
O szerokim pojmowaniu istot, które objęte są jego normami etycznymi, świadczy dodatkowo fakt, iż nie używał on prawie słowa „człowiek”, ale „współtowarzysz istnienia”, „bliźni”, „istota żywa”, „monada”.
Używał wprawdzie słowa „bliźni” i jak sam przyznawał, jest ono zaczerpnięte z etyki chrześcijańskiej. Sens jego jest jednak odmienny.
W artykule pt.: O tak zwanej miłości bliźniego (1937) wyjaśnia, że nie zgadza się on z przyjętą w Europie interpretacją słowa „bliźni”, która dotyczy tylko człowieka i w żadnym razie nie obejmuje zwierząt. Zdaniem Tadeusza Kotarbińskiego bliźnimi są wszystkie czujące, doznające istoty – a więc także zwierzęta powinny być traktowane życzliwie i opiekuńczo. „Co do mnie, rad zaliczam do ludzkości psy, a nie zaliczam hyclów” – napisał wtedy. To mocne sformułowanie, ale w innych artykułach, broniąc swoich przekonań, potrafił pisać jeszcze dobitniej, narażając się nawet na ataki (miało to miejsce np. w latach 30. XX wieku, po niektórych artykułach zamieszczanych na łamach Racjonalisty). Publicystę musi cechować odwaga w wygłaszaniu swoich racji, a Tadeusz Kotarbiński powiedział kiedyś wprost, że nie uznaje ludzi, którzy, zanim coś powiedzą, to dobrze rozglądają się w prawo i w lewo, czy aby nikomu się nie narażą.
Jednym z najważniejszych określeń w etyce Tadeusza Kotarbińskiego jest określenie „opiekun spolegliwy”. Jest to pojęcie, w którym zawarte są nieomal wszystkie wartości i dyrektywy etyczne. Albowiem, opiekun spolegliwy to osoba, na której można polegać, która będzie broniła słabszych i nie zawiedzie w trudnych sytuacjach. W świeckiej, niezależnej od religii etyce Kotarbińskiego jest to wzorzec moralny, który wynika z wrażliwości na cudze potrzeby, potrzeby „bliźniego”, a nie z nakazów odgórnych, religijnych, boskich i nie ze strachu przed karą.
Opiekuństwo spolegliwe to postawa czynna, polegająca na konkretnym działaniu. Tadeusz Kotarbiński bardzo negatywnie oceniał wszystkie formy biadolenia nad cudzym losem, bierne wyrazy współczucia i unikanie czynnej pomocy, brak nawet poszukiwania dróg jej znalezienia. A co bardzo ważne, moralny obowiązek opieki ciąży nad człowiekiem etycznym nie tylko wtedy, gdy podjął się taką opiekę sprawować – co jest oczywiste – lecz także wtedy, gdy nie zaciągało się żadnych zobowiązań, lecz aktywna postawa byłaby dla tego kogoś zbawienna; wtedy nie wolno siedzieć z założonym rękami. „Jesteś odpowiedzialny za losy wszystkich, którzy mieszczą się w zasięgu twoich czynów możliwych” – napisał w Medytacjach o życiu godziwym.
Czynna postawa etyczna wymagana jest wszędzie tam, gdzie w otoczeniu dzieje się coś, w czym moja, twoja, nasza pomoc, interwencja, opieka jest potrzebna, czyli w każdym przypadku bezradności bliźniego. Jakiego bliźniego? Ano właśnie – każdego! Gdy człowiek przyjął do domu małego pieska – wziął na siebie poważny obowiązek opiekuna spolegliwego i powinien wychować go i opiekować się nim nie mniej odpowiedzialnie niż gdyby to było dziecko ludzkie.
I jednakowoż zareagować i udzielić pomocy potrzebującemu człowiekowi, jak i zwierzęciu.
***
W naszych tradycjach kulturalnych zakorzenione jest przeciwstawianie władz serca i rozumu. Człowiek, o którym mówi się, że kieruje się rozumem (rozsądkiem), bywa utożsamiany z osobą wyrachowaną, chłodną uczuciowo. Z kolei ktoś, kto idzie za głosem serca, często jest widziany jako osoba ulegająca bezrozumnym impulsom, „ślepa” na wskazania rozumu.
Tadeusz Kotarbiński był bez wątpienia racjonalistą. Nie ma to jednak nic wspólnego z chłodnym, „wykalkulowanym” racjonalizmem w potocznym rozumieniu. Jest to ten rodzaj racjonalizmu, który wręcz pozwolił na stworzenie tej etyki, mającej uczucia za podstawę, lecz realnej do zastosowania. Rozum jest w niej pojmowany jako ten czynnik, który wspiera porywy serca, odnajdując realną drogę pomocy, a także często zakreśla realne granice tej pomocy. To rozum, który pomaga opanować poczucie rozpaczy, wynikłe z kolei z poczucia niemocy, bezradności i wytyczyć drogę działania.
Z takim nastawieniem Tadeusz Kotarbiński nie mógł być utopistą, tym samym nie mógł stawiać iluzorycznych żądań etycznych, nie mógł wymagać od przeciętnego człowieka wielkiej ofiarności, ani też marzyć o pogodzeniu w przyrodzie rzeczy do pogodzenia niemożliwych.
Wolał postulaty umiarkowane, ale realne do wykonania od stawiania ludziom za cel wielkich czynów i poświeceń, które na zawsze pozostaną tylko niedościgłymi ideałami, pustymi hasłami.
Wiedział, że są na świecie ludzie bohaterscy, ofiarni, gotowi walczyć o bliźnich z poświęceniem, ale nie są oni liczni. Dlatego w codziennej, społecznej praktyce stawiał postulaty o zachowanie minimum przyzwoitości etycznej, co i tak jest trudne do osiągnięcia w masowym wydaniu. Jego postawę określa się mianem realizmu praktycznego.
Tadeusz Kotarbiński świadom był tego, że nie tylko nie da się „pogodzić interesów gołębia i jastrzębia”, ale przecież także i człowiek, będąc częścią składową przyrody, musi także niszczyć inne istoty. Żądanie zaniechania wszelkiego zabijania, potraktowane dosłownie i jako powszechny postulat jest nierealne. Po pierwsze, nie da się namówić całej ludzkości, aby przeszła na wegetarianizm. Po drugie, są przecież stworzenia groźne dla ludzi, których ofiarą może paść człowiek. Po trzecie, trzeba pamiętać, że są stworzenia rozmiarów niezwykle małych, bo przecież tylko dla ignoranta świat zwierzęcy kończy się na niedużych owadach – i tu Kotarbiński mimo woli i przypadkiem raczej nawiązał do problemów Schweitzera.
Za przerażający uważał jednak fakt, że ludzkie zachowania – bezmyślnym bądź świadomym okrucieństwem daleko wykraczają poza to, co jest konieczne dla własnej obrony, dla własnej egzystencji.
Uznawał zło konieczne – bo nie widział innej możliwości. Uważał jednak, że nawet w warunkach antagonistycznych istnieje możliwość etycznego postępowania. O ile nie będziemy odurzać się złudnym maksymalizmem. Pozwala na to nawet wojna, bo o ile branie jeńców jest na wojnie normalne, to już znęcanie się nad pojmanymi i pokonanymi – to bestialstwo. „Ani jednego ciosu ponad bojową konieczność!”
„Rozmyślne ludzkie okrucieństwo czyni świat o wiele gorszym niż gdyby istniało tylko zło konieczne” – pisał. A okrucieństwa tego jest tyle, że „żyjemy w atmosferze panoszącego się draństwa”!!!
Jeden tylko z jego artykułów został oparty aż na 59 wyciągach z protokołów sądowych i policyjnych z bestialskiego znęcania się nad zwierzętami, a w wielu innych publikacjach znajdujemy przykłady nie lepszego traktowania ludzi przez „bliźnich” własnego gatunku.
***
Pragnął dotrzeć słowem do każdego, pewnie dlatego pisał w formie publicystycznej, dostępnej szerokiemu ogółowi, nie stworzył natomiast naukowo sformułowanego „traktatu etycznego” przeznaczonego dla elit umysłowych.
Czuje się emocje w wielu jego tekstach, bo często pisał „na gorąco”, pod wpływem jakichś doniesień o przejawach ludzkiego bestialstwa.
Do najbardziej ostrych, bezkompromisowo potępiających okrucieństwo wobec zwierząt należy artykuł Sentymentalizm, zamieszczony w czasopiśmie „Racjonalista” (nr 9/1933). Nigdy nie został potem zamieszczony w żadnym ze zbiorków tekstów w dziedzinie etyki Tadeusza Kotarbińskiego.
Bezpośrednim bodźcem do jego napisania stał się tekst innego publicysty tego periodyku, Józefa Landau, zatytułowany O przesadnym sentymentalizmie wobec zwierząt (nr 7/1933). Sam już tytuł wskazuje na zawarte tam poglądy. Publikacja ta oburzyła Tadeusza Kotarbińskiego do tego stopnia, że wystąpił z bardzo ostrą ripostą.
Pomijając z konieczności szczegóły obu artykułów, trzeba powiedzieć, że wystąpienie Kotarbińskiego uczyniło to, co w tamtych czasach słowem pisanym można było osiągnąć: obudziło sumienia i uczucia przynajmniej niektórych ludzi. W obronie zwierząt odezwali się następni autorzy, np. Marian Lubecki w artykule Człowiek wobec zwierzęcia napisał takie słowa: „Otchłań męki zwierzęcia jest przeraźliwie głębsza od olbrzymiej także – niestety – otchłani męki ludzkiej. Kto zaś popiera sprawę zwierzęcia, ten popiera i sprawę człowieczeństwa w jego najistotniejszej treści”.
W nieco późniejszych latach Tadeusz Kotarbiński, walcząc o realne minimum dla zwierząt napisał: „Gdy trzeba zabić cielę dla zaspokojenia głodu, zabijmy je, gdy trzeba wytępić szczury roznoszące zarazę – wyniszczmy je do szczętu, lecz miejmy sobie za przestępstwo przedłużać agonię zabijanego zwierzęcia o pół minuty: czy to przez zwykłą opieszałość lub antypatyczne «co mnie to może obchodzić››, czy dla dogodzenia przesadnej tradycji religijnej, czy wreszcie – najwstrętniejsza to ewentualność – dla bezpośredniej satysfakcji mordu”.
Był wielkim przeciwnikiem polowań traktowanych jako „sport”, jako „rozrywka”. Walczył słowem o bezbolesne usypianie „psich i kocich kandydatów do życia” – jak to określał – zamiast różnych bestialskich praktyk stosowanych, żeby się ich pozbyć. Wiele miejsca poświęcał stosunkowi do zwierząt przeznaczonych na ubój i wysyłanych w swą ostatnią drogę – do rzeźni.
Walczył słowem…, ale chyba nie tylko. W rozmowie przeprowadzonej sporo lat temu z prof. Janiną Kotarbińską dowiedziałam się, że podejmował konkretne działania wespół z istniejącymi wówczas organizacjami opieki, obrony zwierząt. Szczegóły nie są znane i pewnie nie będą, ale przecież nie o to jemu chodziło.
***
Tadeusz Kotarbiński, który jest najbardziej znany (w sensie popularnym) ze swojej prakseologii i Traktatu o dobrej robocie, także z koncepcji reizmu, a w zakresie etyki z jej niezależności od religii, z jej świeckości raczej nie bywa w ogóle dostrzegany w kontekście objęcia zachowaniami etycznymi także wszelkich istot czujących – zwierząt, ale także roślin i całej przyrody. Te wątki jego myśli etycznej – być może znowu jako dotyczące spraw mniej ważnych w porównaniu z „wielkimi zagadnieniami filozofii” nie bywają nawet wspomniane.
A szkoda, bo dzisiejsi obrońcy zwierząt, a także ci, co bronią drzew i wód, w jego etyce znaleźliby silne oparcie światopoglądowe, a to nie jest sprawą bez znaczenia.
Popularyzacja takich poglądów, takiej etyki, uczynienie zawartych tam norm obowiązującymi w cywilizowanym społeczeństwie – to przyczynek do regulacji prawnych. A te z kolei – bądźmy realistami za Kotarbińskim – dysponując sankcjami, mają o wiele większą moc, aniżeli tylko odwoływania się do sumień.
Pytanie o aktualność filozofii wydaje się złym postawieniem zagadnienia. Filozofia, albo raczej filozofie – jak chciał Dilthey – są tak różne, sięgają do spraw ponadczasowych, o najwyższym stopniu ogólności i dają różne odpowiedzi na te same pytania, a żadna z tych odpowiedzi nie jest nigdy ostatecznym rozstrzygnięciem problemu. Stąd u każdego niemal filozofa można znaleźć coś z prawdy, coś odpowiadającego człowiekowi w chwilach trudnych, chwilach rozterek, w chwilach pytań ważnych – nawet jeśli są one ważne tylko w danej chwili.
A jednak filozofia Tadeusza Kotarbińskiego jest pod tym względem swoista i w żaden sposób nie może być traktowana jako tylko zapis na stronach historii filozofii. Po pierwsze był on myślicielem współczesnym, nie tak dawno jeszcze żył i tworzył. Po drugie, był wyjątkowo blisko życia codziennego, a swoją etykę tworzył właściwie drogą publicystyki, reagując na najbardziej palące i często bolesne sprawy. I jak się okazuje, był bardzo blisko spraw i problemów, którymi zainteresowanie w ostatnich latach wzrosło niepomiernie i zatacza coraz szersze kręgi na świecie. Są to sprawy stosunku do zwierząt, rozumianych jako pojedyncze istoty i do spraw ekologii – broniącej całokształtu gatunków i środowisk przyrodniczych.
Kiedy w 1933 r. Tadeusz Kotarbiński, Marian Lubecki i paru innych, wystąpili w niskonakładowym, krótko wychodzącym czasopiśmie w obronie zwierząt – ich głosy krzyczały wprawdzie – ale były ledwie słyszalne.
Dziś – chociaż nadal są zdarzenia budzące grozę – ale coraz bardziej rozszerzają pole działania, często skutecznego działania, różne nurty „pro zwierzęce” i „pro przyrodnicze i w tym momencie etyka Tadeusza Kotarbińskiego jest etyką naszych oraz – miejmy nadzieję – nadchodzących czasów.
Na zakończenie przypomnę smutny wiersz Tadeusza Kotarbińskiego zatytułowany Elegia sosnodębska, o niszczeniu lasów…
Przed półwieczem… żywiczny bór… chojarów plemię
Obsiadło grzybonośną, mchem pachnącą ziemię.
W igliwiu ptasze śpiewy i pszczele pobrzęki,
Stuk dzięciołów bijących dziobem w stare sęki.
Gdzie niżej, tam olszyna i wilgi tak kwilą…
…………………………………….
A na leśnej polanie w upalne południe
Tęcza skrzydeł motylich połyskuje cudnie,
Ziele, krzew, kwiecie, motyl – wszystko u podnóża
Boru trwa, w jego sokach kąpie się i nurza.
Taki to las sosnowy żył w mojej pamięci
……………………………………………
Przeszłość zmarła. Choinę wyrąbano do cna.
………………………………………….
Rzucił się tłum na bory z siekierą i piłą
Ścinać, rąbać, piłować, co tam tylko było.
……………………………………………..
I tak ginęły w Polsce piękne, stare drzewa.
Sczezła puszcza kurpiowska, zostało pustkowie.
Niechże dębom, chojarom – pozwólcie panowie,
Ta pieśń, którą kończę, podzwonne wyśpiewa.
Artykuł ukazał się w numerze 4/2023 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2023 r.
Upadek komunizmu i ustanowienie w krajach Europy Wschodniej ustroju liberalno-demokratycznego należy widzieć jako potwierdzenie słuszności sformułowanej przez Hegla teorii końca historii – to jest teza opublikowanego w 1989 r. artykułu Francisa Fukuyamy Koniec historii?.
Teoria końca historii była wówczas wyjaśnieniem znaczenia francuskiej rewolucji 1789 r., którą Hegel uważał za przełomowe wydarzenie w dziejach (przekonuje mnie sąd, że cała filozofia heglowska jest interpretacją rewolucji francuskiej i komentarzem do tej interpretacji). Wartością, w imię której dokonano obalenia monarchii, była godność człowieka. Zdefiniowano tę godność w Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela. Deklaracja, uznając równość wszystkich ludzi, potwierdzała, że wolność jednostki jest najwyższą wartością i ostatecznym celem etycznym. Dalej pójść nie można i w tym sensie proces historyczny i opisująca go filozofia dobiegły końca: człowiek osiągnął poziom zrozumienia sensu historii, „dzieje powszechne to postęp w uświadomieniu wolności”. Postęp będący koniecznością, bo idei wolności nikt nie wymyślił, wolność jest po prostu istotą Człowieczeństwa, emanacją rozumności człowieka.
Koniec historii oznacza zarazem jej początek, nowej epoki, w której będziemy tworzyli swój świat w sposób rozumny. Upadek komunizmu potwierdza tę diagnozę. Projekt komunistyczny był niedostatecznie rozumny, wolnościowy i musiał ustąpić miejsca projektowi liberalno-demokratycznemu, który jest bezalternatywny jako polityczna forma organizująca życie wolnych jednostek.
2
Znaczenie artykułu Fukuyamy polega na odkryciu aktualności filozofii heglowskiej dla teorii polityki, tzn. takiej teorii, która porządkując myślenie o teraźniejszości, pozwala dostrzec w jej minionych i teraźniejszych wydarzeniach przejaw koniecznych procesów. Na tej podstawie można formułować racjonalne decyzje polityczne.
Nasuwają się dwa pytania. Pierwsze: dlaczego przez tak długi czas, niemal 200 lat, o Heglu właściwie nie pamiętano i dopiero musiał pojawić się Fukuyama, żeby o nim przypomnieć? I na to pytanie tutaj nie odpowiem. Odpowiem natomiast na drugie: czy po upływie 34 lat od publikacji teza, zawarta w artykule Koniec historii? o koniecznym triumfie liberalnej demokracji, broni się? To pytanie jest ważkie wobec wydarzeń, które miały miejsce w świecie po 1989 r., a które najogólniej można opisać jako defensywę liberalno-demokratycznego projektu pod naporem nacjonalistycznego i religijnego populizmu. Dzisiaj kulminacją tego zjawiska jest agresja Rosji na Ukrainę. Moja odpowiedź jest jednoznaczna: broni się. Dlatego w tytule mojego artykułu nie ma znaku zapytania, jaki widnieje w tytule artykułu Fukuyamy. Nie mam wątpliwości że „koniec historii” dzieje się na moich oczach, a wręcz przyspieszył.
Spróbuję naszkicować interpretację wojny w Ukrainie opartą na teoretycznych założeniach Hegla/Fukuyamy. Ta wojna jest absurdem, czyli czymś niewyjaśnialnym. Co ważne, absurdu nie należy wyjaśniać, bo to zafałszowuje jego istotę. W politologii (i nie tylko) wyjaśnić oznacza ujawnić racjonalność działania względem założonego celu, mniej więcej. W tej definicji kluczowy problem dotyczy nie tyle racjonalności działań, co racjonalności celów. Do absurdalnego celu można dążyć racjonalnymi działaniami (o tym pisze np. Zygmunt Bauman w Nowoczesności i Zagładzie). Jednak podejście „naukowe” zakłada, że nie możemy rozstrzygnąć, które cele, wartości są absurdalne, a które rozumne, bo aksjologia jest „nieudowadnialna”. Ten aksjomat obciąża całą humanistykę. Na gruncie filozofii Hegla można rozwiązać tę aporię. Ukazuje ona drogę do ontologizacji wartości.
3
Fundamentalnym pojęciem heglowskiej historiozofii jest wolność. Na użytek teorii Hegel uczynił wolność pojęciem aksjologicznie obojętnym i zdefiniował ją jako społeczne warunki umożliwiające człowiekowi urzeczywistnienie tkwiącego w nim potencjału, co człowiek czyni poprzez pracę. Istotę tego filozoficznego zabiegu obiektywizacji wolności zachwycająco sformułował Heidegger na potrzeby wykładów analizujących rozprawę o istocie ludzkiej wolności Schellinga: „Wolność to nie właściwość człowieka, lecz człowiek to właściwość wolności”. Praca wypełnia dzieje. Sprzyjająca jej efektywności wolność staje się tym samym narzędziem dziejów, warunkiem eksploatacji potencjału ludzkiej rozumności i w tym sensie służy nie jednostce, ale postępowi ducha, czyli szeroko pojętej kultury.
Przeżywane przez jednostkę doświadczenie wolności, mimo fundamentalnego znaczenia egzystencjalnego, z punktu widzenia historiozofii jest nieistotne. Postęp wolności jest procesem obiektywnym, niezależnym od woli jej urzeczywistniania. Społeczeństwa, które mają jej więcej, zdobywają przewagę nad tymi, w których wolności jest mniej, bo ich praca jest bardziej efektywna. Rosja jest państwem o kilkaset lat starszym niż Stany Zjednoczone i jest tam, gdzie jest. Tak zdefiniowaną wolność można operacjonalizować, tzn. objąć konkretnymi politykami: bezpieczeństwa, ochrony zdrowia, edukacji itp., i wydobyć ją z aksjologicznej nieokreśloności, pozostawiając jednocześnie jej egzystencjalne znaczenie.
Celem tego wywodu na temat pojmowania wolności w niemieckiej filozofii idealistycznej, zapewne niespecjalnie pasującego do formy eseju, jest wykazanie, że polityka to troska o wolność jednostki i że ta definicja, w świetle teorii końca historii, ma charakter absolutny, a nie postulatywny. Jeszcze niedawno uznawano ją za naiwną, ale czasy się zmieniają.
4
Teraz mogę przejść do Putina. Do jakiego wniosku może prowadzić analiza jego polityki w zestawieniu z (absolutną) definicją polityki? Tylko do tego, który już sformułowałem: ta wojna to absurd. Podobna ocena jest obecna, ale nie w „poważnych” analizach mówiących o geopolitycznych, wewnątrzpolitycznych, historycznych i temu podobnych przyczynach tej wojny. To są pseudonaukowe rozważania mącące jasność oglądu
sytuacji.
Pojęcie absurdu w politologii ma status teoretyczny. Pojawiło się jako odpowiedź na próby zrozumienia „Auschwitz”, czyli zagłady Żydów. Zagłada jest chyba najpełniej udokumentowanym wydarzeniem w historii, ale to nie sprawia, że można je zrozumieć. „Auschwitz” jest absurdem ekstremalnym. Ale było ich więcej. Wiek XX przejdzie do historii jako wiek politycznego absurdu, bo dopiero wtedy ludzkość „dojrzała” do absurdu i nie da się ukryć, że absurd ujawnił się w pełni po „końcu historii”, czyli w świecie świadomym wolności.
Mechanizm absurdu można opisać. To mariaż despocji i urojenia. Jego klasyczna postać wiąże się ze zjawiskiem psychologizacji polityki, pojawiającym się w sytuacji skrajnej centralizacji władzy, czyli sprawowania jej przez nieskrępowaną żadnymi ograniczeniami jednostkę. Takie jedynowładztwo tworzy niezwykle silną strukturę dzięki delegowaniu nieograniczonych uprawnień w stosunku do podwładnych ludziom władzy kolejnych szczebli, aż do poziomu dozorcy kamienicy. Psychologizacja polityki sprawia, że państwowe decyzje mogą być pozbawione jakiejkolwiek racjonalności, bo człowiek wolny może nie chcieć być racjonalny, może się kierować czym chce, urojeniem też i to jest świadectwo jego absolutnej wolności. U Dostojewskiego jest taki człowiek „spod podłogi”, który nie dawał sobie narzucić, że 2+2=4.
O zagładzie Żydów w Europie rozstrzygnęła nawet nie decyzja, ale wola, którą wyraził Führer des Deutschen Volkes i który sam z siebie opisał własny światopogląd i jego źródła. Decyzję o kolektywizacji (Hołodomor) podjął Stalin osobiście, późniejszy samozwańczy językoznawca, a po nim inni wschodni psychopaci – Mao, Kim, Pol Pot…. Decyzję o agresji na Ukrainę Putin podjął też sam, posłużył się umysłem, jaki ma i angażowanie nauki, by za tym umysłem nadążyć, nie ma wielkiego sensu.
5
Jak może zaistnieć absurd polityczny? To jest pytanie o źródła totalitaryzmu, a odpowiedzi tworzą bibliotekę. Dla potrzeb tego eseju wydobędę jeden tylko wątek: populizm, który prowadzi z powrotem do Fukuyamy. Filozofia Hegla jest „ideopłodna”, inspiruje. Marks uznał, że jej centralnym pojęciem jest „praca”, Kojève, że „uznanie”, a autor właśnie wydanej książki o politycznej filozofii Hegla, Bartosz Wójcik, że „sprzeczność”. Ja upieram się przy „wolności”. Fukuyama dotarł do Hegla przez Kojèva i – jak on – oparł swoją koncepcję na „uznaniu”, argumentując: natura wyposażyła człowieka w thymos, trzecią część duszy niezależną od dwóch pozostałych, od pożądliwości i rozumności (Platon). Thymos to duma, poczucie godności i potrzeba uznania. To nieusuwalna cecha człowieczeństwa i jeżeli teoria polityczna ma opierać się na teoriach ludzkich zachowań, nie można jej pominąć. Dlatego Fukuyama na niej oparł swoją teorię końca historii, na potrzebie uznania jako naczelnej kategorii. Uznał, że głębiej niż marksowski ekonomizm sięga do ludzkich motywacji. Hegel też napisał, że potrzeba uznania jest motorem dziejów.
Jestem przekonany co do przewagi „wolności” nad „uznaniem”, jako budulcem teorii polityki. Uważam, że wybór Fukuyamy owocuje teorią węższego zasięgu. Jednak w ostatnim czasie „polityka tożsamościowa” tak daje nam się we znaki, że bazująca na „uznaniu” teoria Fukuyamy jest dzisiaj doskonałym tłem dla dyskusji o polityce współczesnej. Fenomen dzisiejszej „polityki tożsamościowej” ujawnia – moim zdaniem – potrzebę powrotu do heglowskiego źródła celem modyfikacji teorii Fukuyamy.
Pomoże w tym krótki wywód na temat: „koniec historii” a „sprawa polska”.
Od kilku lat żyję w państwie poddanym polityce tożsamościowej. Rok po roku coraz pełniej ujawnia się jej absurdalność, czyli heglowska „negacja abstrakcyjna”, czysta anihilacja negująca tylko pusty, pozbawiony treści punkt absolutnie wolnej jaźni. Tu Heglowi chodzi o politykę opartą na urojeniach, na „pustym znaczącym”, jak ktoś opisał pojęcie „Żyda” w ideologii nazizmu.
6
Tym, co umożliwia niosącą absurd politykę tożsamościową jest populizm, polityka wyborczej mobilizacji eksploatująca potrzebę uznania, odwołująca się do godności elektoratu. To sposób na przejęcie władzy w społeczeństwie powszechnego prawa wyborczego. Istotą polityki populistycznej jest pobudzenie emocji, czemu służy mobilizacja w obliczu wroga, który niesie egzystencjalne zagrożenie. Jeżeli taki nie istnieje, trzeba go wymyślić (w „Rozmowach przy stole” jest zastanawiające zdanie wypowiedziane przez Hitlera, że gdyby nie było Żyda, trzeba by było go wymyślić). Partia PiS musiała wrogów „wymyślić” – piszę w cudzysłowie, bo ci wrogowie „zrekonstruowani” też są w istocie wymyśleni. Polityczne „wymyślanie” posługuje się kłamstwem. Gdybym miał jednym słowem opisać przytłaczającą mnie coraz bardziej rzeczywistość polityczną, byłoby to KŁAMSTWO. Jak trujący gaz, jest wszędzie. U nas populizm świadomie rozrąbuje społeczeństwo na nienawistne sobie plemiona. Wykreował wrogów legion, żeby każda grupa wspierająca partię u władzy mogła być w swojej „godności” usatysfakcjonowana.
Istoty kłamstwa można nie dostrzec w bezpośrednim z nim zetknięciu. Sposób używania kłamstwa przez właściwie wszystkich, którzy występują jako reprezentanci władzy, ujawnia stojący za tą praktyką świadomy zamysł. Celem „ich” kłamstwa jest unicestwienie rozmowy, usunięcie z dialogu tego „drugiego”, żeby zostało tylko jedno słowo, jako jedyna „prawda”. Kłamstwo służy niedopuszczeniu wątpliwości do wiernych i jest to tak ważne, że kłamstwu nadaje się obudowę instytucjonalną poprzez tworzenie kanałów informacyjnych i regulacje prawne penalizujące podważanie kłamstwa. Kłamstwo jest najważniejszym narzędziem politycznym stosowanym i udoskonalanym przez PiS. Jego celem jest mobilizacja „swoich” poprzez dehumanizację przeciwnika. To jest ich sposób na pozostanie u władzy w warunkach głosowania powszechnego. To dlatego jakakolwiek reakcja zawierająca wątki „symetrystyczne”, zakładająca rozmowę, polega na niezrozumieniu fenomenu kłamstwa.
7
Zaczęło się jak u Hitchcocka – od Polski w ruinie i milczenia o tym, jak z tych ruin wydobyto 500+. Poszło łatwo po sukcesie próby generalnej, czyli zamachu smoleńskim. Było jasne, że lud kupi i nie zapyta. Władza, naciskając z powodzeniem guzik populizmu, szybko zdegenerowała się do postaci grupy przestępczej i dziś kradnie już bez opamiętania, w gorączkowym pośpiechu wypełniając szalupę, w której chce przetrwać po katastrofie. A ostatnie sondaże pokazują, że partia Prawo i Sprawiedliwość wciąż może zdobyć największą liczbę głosów. Oto jest pytanie!
Wzbiera we mnie kaznodziejskie pobudzenie, nie z poczucia wyższości, ale z potrzeby wykrzyczenia prawd podstawowych w czasie, gdy życie społeczne cofane jest do form prymitywnych, do kłamstwa tu i kłamstwa przerastającego w zbrodnię dalej na wschód. Gwałcenie prostych prawd jest dzisiaj absurdem nie do zniesienia, bo narzuconym przez glinianych tyranów, po których pozostanie tu wstyd, a tam trauma. Dzisiaj tkwię w smucie. Ulżyłem sobie, ale teraz już wracam na racjonalny tor.
Rządy PiS pozwalają dostrzec problemy niechętnie dotąd podejmowane. Przyjmując stanowisko heglowskiej historiozofii, zrozumiemy, że polskie społeczeństwo doświadczyło „szarpnięcia historycznego”. Wyprzedziliśmy czas, liberalno-demokratyczna modernizacja pojawiła się przedwcześnie, biorąc pod uwagę narodowo-religijną świadomość dominującej części społeczeństwa. To – mutatis mutandis – miał na myśli Andrzej Leder, pisząc o „prześnionej rewolucji”.
Krytyka Okrągłego Stołu wskazująca jego niereprezentatywność nie jest bezzasadna, tyle że krytycy poszukują zastrzyku trucizny dla kłamstwa, a nie prawdy. Pozostaje faktem, że nurt narodowo-katolicki był tam praktycznie nieobecny. Pozostaje faktem, że Jan Paweł II tłumił katolicki radykalizm przeciwny akcesji do Unii. Biorąc to pod uwagę, nasza obecność w elicie świata, czyli w Unii Europejskiej, zdaje się być nieoczekiwanym cudem. To, co mam na myśli, powiem słowami Hegla, którego duch nieustannie czuwa nad tym esejem: „Ustrój, który Napoleon dał Hiszpanom, był rozumniejszy niż ten, który mieli oni przedtem, a mimo to odrzucili go jako coś im obcego, gdyż kultura ich nie doszła jeszcze do tego”. Elita chce modernizacji, ale by chciały jej masy, musi upłynąć czas na przebudowę tożsamości.
8
Dochodzę do pierwszego optymistycznego wniosku: PiS przyspieszyło proces przeobrażania świadomości społecznej ku „obywatelskości” proporcjonalnie do skali kłamstwa użytego do kreacji tożsamości narodowo-katolickiej. Przyspieszył więc ten proces radykalnie. Zrozumienie, czym jest w swojej istocie konstytucja i rządy prawa, samorząd, służba cywilna, świeckie państwo… jest już masowe. Wiem, że nie wszyscy podzielają ten pogląd, jednak mój optymizm opiera się na poważnym autorytecie, na heglowskiej historiozofii. Wiemy, że „tożsamość” ma w sobie potencjał wykluczania, ale jako uczestnicy społeczeństwa jakiejś tożsamości szukamy. My akurat mamy unikalną szansę na budowanie takiej „historiozoficznie adekwatnej” tożsamości tworzącej wspólnotę na fundamencie solidarności wolnych ludzi. Prawo i Sprawiedliwość wkłada olbrzymi wysiłek, żeby ten fundament skruszyć: przywódca „Solidarności” – agent, Okrągły Stół – spisek nomenklatury i fałszywych patriotów, akcesja do Unii – oddanie suwerenności Brukseli, Unia Europejska – sposób Niemiec na dominację i wreszcie żołnierze wyklęci przeciwko powstańcom warszawskim – to już po bandzie. Najgroźniejszy jest atak wymierzony w wartości liberalne, bo otwiera drogę faszyzacji państwa. Ten łańcuch kłamstw jest nieocenionym wzmocnieniem fundamentu rzeczywistego (rozumnego) nowoczesnego światopoglądu. Niedługo stanie się oczywiste, że kalendarzowym dniem tożsamości jest dla nas 4 czerwca. Freedom Day. Po latach eksploatacji przez PiS narodowo-katolickiego paliwa tożsamościowego można zdać sobie sprawę, przed jaką szansą historyczną stał jego przywódca. W tym czasie bez żadnych skandali mógł zdobyć konstytucyjną większość, opanować sądownictwo i upartyjnić państwo w sposób „aksamitny”. Ograniczoność horyzontów intelektualnych przywódcy politycznego okazała się w tym przypadku zbawienna. Wszelako zdumiewa brak wsparcia intelektualnego z bliskiego mu otoczenia. Dlaczego go brakowało? Ludzie kompetentni bez trudu stworzyliby plan „20 lat u steru państwa”, a zobaczyliśmy „ułaskawienie”, „niepublikowanie” i „miłość do konia arabskiego”. „Miałeś chamie złoty róg…”.
Historyczny sens polityki tożsamościowej (u Fukuyamy – politics of resentment) polegał na wydobywaniu jednostki ku wolności politycznej. Heglizm leży u źródeł dwóch najintensywniej przeżywanych ideologii współczesności: socjalizmu i nacjonalizmu. Idea narodu nadawała jednostce status obywatela równego w prawach z innymi (My, naród), Marks powiedział proletariuszom, że mają godność ludzką i muszą żądać równych szans (wyklęty powstań ludu…). Wtedy wehikuł tożsamości przynosił nowoczesną świadomość wolności. Polityka tożsamości dzisiaj truje. Jako narzędzie w rękach Trumpa, Putina, Orbana czy Kaczyńskiego jest dążeniem do spętania rozumu za pomocą emocji, aby w ten sposób ułatwić zadanie kłamstwu. A wolność człowieka ufundowana może być tylko na rozumie – tako rzecze Hegel.
Ku Francisowi Fukuyamie kieruję następującą wątpliwość. „Koniec historii” to teoria adekwatna, ale ograniczona swoim „sufitem”. Ograniczenie wynika z oparcia jej na „uznaniu” i konsekwencje tego wyboru pokazują, że np. w konfrontacji z takim fenomenem jak polityka tożsamościowa traci moc zawartą w heglowskim źródle. Wiem, Profesorze, że wiesz, iż tożsamość musi być uniwersalna w historycznej perspektywie, ale w historycznej perspektywie ona w ogóle znika. Pozostanie tylko wolność, z którą, być może, nie bardzo będziemy wiedzieli co zrobić. Już zaczynamy się bać…
Dr Piotr Stefaniuk jest politologiem, wydawcą książek związanych z problematyką zagłady Żydów – m.in. Zagłady Żydów Europejskich Raula Hilberga (3 tomy) oraz Behemota Franza Neumanna. Założyciel i pierwszy rektor uczelni Via Moda, biznesmen, obywatel Unii Europejskiej.
Esej ukazał się w dwóch częściach w numerach 3/2023 (maj-czerwiec 2023 r.) i 5/2023 „Res Humana” (wrzesień-październik 2023 r.).
O twórczości Annie ERNAUX, laureatki Literackiej Nagrody Nobla za 2022 rok, rozmawiają: Agata KOZAK – tłumaczka jej książek, Janusz TERMER – krytyk literacki, Zdzisław A. RACZYŃSKI – pisarz i Robert SMOLEŃ – redaktor naczelny „Res Humana”.
Janusz Termer: Nie jestem zawodowym znawcą ani specjalistą od literatury francuskiej. Chciałbym wystąpić w roli zwykłego czytelnika tejże literatury. Wprawdzie w Polsce ukazało się co nieco z twórczości Annie Ernaux, lecz w naszym kraju pisarka nie była znana. Liczmy, że przyznanie jej nagrody Nobla tę sytuację zmieni, gdyż na tym między innymi polega rola nagród literackich, że wprowadzają do szerszego obiegu pisarza wartego bliższego poznania.
Trzy krótkie opowieści, które składają się na tom Bliscy, jaki właśnie się u nas ukazał, tworzą swego rodzaju narracyjne studium o współczesnej Francji, a także samej autorce i jej rodzinie. Rodzina, jej funkcjonowanie jest tutaj punktem wyjścia do rozważań na temat współczesnej kultury francuskiej, socjologii codziennego życia. Sama Ernaux zresztą mówi wprost – wynotowałem kilka takich fragmencików: „To, o czym mam nadzieję napisać i co byłoby najprawdziwsze, sytuuje się niewątpliwie na styku tematyki rodzinnej i społecznej, mitu i historii”. Dopełnieniem tego są inne jej słowa wyjęte z tego tomu: „To nie jest biografia i oczywiście też nie powieść. Może coś z pogranicza literatury, socjologii i historii”. Myślę, że to są najzwięźlejsze słowa, jakie można o tej książce powiedzieć – coś z pogranicza literatury, historii, socjologii, obyczajów i współczesnych przemian obyczajów we Francji naszych czasów. Można to odnieść zresztą do całego tak zwanego Zachodu europejskiego i do wszystkich przemian, jakich byliśmy i jesteśmy w dalszym ciągu świadkami.
Zdzisław A. Raczyński: Gratuluję pani Agacie tłumaczenia, precyzyjnego jak oryginał i wzbogacającego naszą znajomość współczesnej literatury europejskiej. Biję też brawo pomysłowi, aby trzy opowieści – Miejsce, Pewna kobieta i Druga córka – napisane przez Ernaux na przestrzeni trzydziestu lat, zebrać w jeden tom i wydać pod wspólnym tytułem. Tematyka, styl, przesłanie tych tekstów w pełni zabieg taki uzasadniają. Więcej, wydaje mi się, że zyskałaby na wymowie każda z opowieści, ponieważ ukazałaby wyraziściej kontekst rodziny, zbiorowości, w której imieniu przemawia pisarka.
Pan Termer zwrócił uwagę na niską niekiedy popularność, czy ściślej – złą promocję noblistów czy generalnie literatury wysokiej. W Polsce dotychczas przetłumaczono tylko jedno opowiadanie Ernaux, Miejsce – to, za które autorka otrzymała w 1984 r. nagrodę Renaudot. Miejsce zostało wydane w 1989 r., w niełatwej epoce, i od tego czasu, przez ponad 30 lat żaden wydawca, żaden instytut nie znalazł środków ani motywacji, aby przetłumaczyć i wydać autorkę, znaną i czytaną w wielu krajach. O poziomie gustów literackich i polityce promocyjnej wydawnictw niech też świadczy ta okoliczność, że dwoje wcześniejszych laureatów literackiej nagrody Nobla – Abdulrazak Gurnah (2021) i Louise Glück (2020) również nie byli w Polsce tłumaczeni przed ich nagrodzeniem.
Przyznanie Ernaux nagrody Nobla zostało przyjęte niejednoznacznie także w jej ojczyźnie, chociaż to pierwsza we Francji kobieta nagrodzona literackim Noblem. Nie tylko postawa społeczna i lewicowe poglądy polityczne pani Ernaux były tego przyczyną. Krytyka literacka została tą nagrodą zaskoczona, ponieważ proza Ernaux jest tak różna od tego, do czego przyzwyczajony jest snobizm francuski. To nie jest Proust ani też Flaubert.
Niemniej debatę o tym, czy więcej w pisaniu Ernaux jest socjologii, czy literatury uważam za nieco wydumaną. To jest literatura! Nie socjologia! Ernaux powiedziała kiedyś w wywiadzie, że literatura, jeśli ma być sztuką, zawsze opowiada o człowieku. Czyli zajmuje się tym samym, co socjologia i antropologia. Jeśli prześledzimy twórczość Annie Ernaux od jej pierwszej, debiutanckiej powieści Puste szafy, to łatwo dostrzeżemy ewolucję stylu, języka. Ten „płaski” styl pisania, pozbawiony wszelkich ozdobników, metafor i odniesień literackich, te zdania rzeczownikowe, zdania z bezokolicznikiem, zawieszenia… to wszystko nie pojawiło się od razu. Ten chłodny, precyzyjny i bezosobowy styl Ernaux wypracowała, uznając go za optymalnie funkcjonalny wobec tematów, o których pisze. A pisze Ernaux o sobie i o społeczeństwie, o pozycji człowieka między klasami, który przebył całą trajektorię społeczną – od córki biednych rolników, potem sklepikarzy, do profesorki literatury. Rozmyślnie stylizowana na beznamiętny język socjologiczny, narracja Ernaux ma uczynić jej opowieść nie tylko prostą, ale też przez tę brutalną, bezkompromisową szczerość – wiarygodną.
Inspiracje teoriami socjologicznymi Pierre’a Bourdieu, twórcy antropologii refleksyjnej, są u Ernaux ewidentne. Cała jej proza, autobiograficzna w istocie, czy quasi-autobiograficzna, odzwierciedla los osoby, która doświadcza owej przemocy symbolicznej, o której mówił Bourdieu. Przemocy w obszarze zachowań, przyzwyczajeń, a także – języka. To dlatego Ernaux odrzuca wysoki literacki styl wysublimowanej francuszczyzny, gdyż taki język jest jednym z przejawów tej przemocy symbolicznej, dzielącej społeczeństwo na grupy uprzywilejowane i symbolicznie deprecjonowane.
Agata Kozak: Tak, Ernaux pisze i dużo mówi o klasowości. Wyraziła się wręcz, że teraz do końca będzie mściła swoją rasę. Rasę ludzi biednych, nie-elit. Taki stosunek i takie słowa mogą się podobać lub nie, ale Ernaux bezsprzecznie należy do klasy wyższej. Jest bardzo elegancką, pięknie wyrażającą się panią z klasy wyższej. Może się mścić, ale jest na górze, prawda?
Janusz Termer: Przypuszczam, że na sposób pisania Ernaux wielki wpływ miała
XX-wieczna tradycja literatury francuskiej, do której ona nawiązuje wprost. Mianowicie do egzystencjalistów francuskich, Sartre’a, Camus’a, a nawet i do de Saint-Exupéry’ego. Prawdopodobnie też te związki są jednym z powodów, dla których pisarka jest we Francji tak niejednoznacznie przyjmowana. Ernaux nie wypiera się Marcela Prousta, wspomina nawet, że był jej mistrzem. Oczywiście, pisze innym językiem niż Proust, używa bowiem bardzo krótkich, treściwych zdań. Ale to tylko środek literacki; natomiast jej celem – jak właściwie wszystkich wybitnych pisarzy – jest dotarcie do istoty człowieczeństwa. Pisarze odwołują się do życia postaci z różnych środowisk społecznych. Ernaux uznała, że najpewniejszym gruntem, na jakim się obraca, jest jej własna rodzina pochodzenia chłopsko-proletariackiego, aspirująca do klasy średniej. Do tej pory w literaturze francuskiej postacie, o których pisze Ernaux, były postaciami raczej marginalnymi. W tekstach Ernaux ludzie wywodzący się z nizin są głównym punktem wyjścia badania kondycji ludzkiej. Te warstwy i bohaterowie, którzy z nich się wywodzą, są także przedmiotem analizy tego, co określilibyśmy pojęciem „nieprzejrzystość rzeczywistości”. Nieprzejrzystość rzeczywistości społecznej przede wszystkim dzisiaj, gdyż wcześniej sytuacje, i socjologiczno-klasowe podziały były dosyć jasne i przejrzyste. Dzisiaj natomiast nastąpiły tektoniczne przesunięcia społeczne, wszystko się mocno pomieszało, nie tylko we Francji, ale na całym świecie. Ernaux pokazuje nam ten proces, mówiąc, że nie jest ważne, kto skąd pochodzi, lecz – do czego doszedł, co osiągnął. Opisuje z naukową bezstronnością i przenikliwością socjologa swoje środowisko, nie szczędzi akcentów mocno krytycznych, nawet złośliwych wobec własnej rodziny. A jednocześnie pokazując zarówno swoją wiedzę, swój sukces, nowy pułap, który osiągnęła, okazując też pełne zrozumienie dla społecznego uwarunkowania wymiaru losów opisywanych postaci.
W tym elemencie właśnie widziałbym nawiązanie do egzystencjalistów francuskich. Przypuszczam, że mistrzynią Ernaux jest prawdopodobnie Simone de Beauvoir, gdyż problemy – nazwijmy je tak najogólniej – feministyczne, są u pisarki bardzo ważne. Myślę, że przyczyniły się po części też do tego, że Ernaux została laureatką nagrody Nobla, bo szwedzcy akademicy wysoce cenią takie ujęcie tematu, literackie, a jednocześnie wkraczające wprost w rzeczywistość społeczną. Rozumianą też na sposób psychologicznie nowoczesny, postfreudowski.
Agata Kozak: Nie jestem przekonana, czy Ernaux naprawdę powołuje się na egzystencjalistów. Zgodziłabym się natomiast z tezą o związkach Ernaux z Proustem, ale tylko w tym zakresie, w jakim noblistka potrafi przyjrzeć się szczegółom, zatrzymać moment i uczynić ten czy inny drobiazg przedmiotem głębokiej refleksji.
Janusz Termer: Otóż to! I Ernaux robi to inaczej niż Marcel Proust, zamknięty w swej izolującej go od codziennych spraw korkiem pisarskiej pracowni. Potrzebował np. całego tomu, aby opisać to, co Ernaux potrafi zawrzeć w kilku zdaniach.
Agata Kozak: No tak, ale u Prousta jest kontemplacja. U Ernaux mamy coś zupełnie innego…
Robert Smoleń: Jej proza to lustro, w którym odzwierciedlają się przeobrażenia społeczne i mentalne na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Jeśli porówna się świat z lat czterdziestych, pięćdziesiątych, sześćdziesiątych – ten, który Ernaux wspomina i ożywia na kartach swoich powieści ze światem, który towarzyszy jej dzisiaj i o którym pisze w ostatnich nowelach, to widzimy dwie różne rzeczywistości.
W Latach i w Bliskich widać narastający bunt zbiorowości, której głosem mówi pisarka, ich niezadowolenie z sytuacji, w jakiej się znajdują. Bunt wybucha, ale nie przynosi oczekiwanych owoców. Zamiast satysfakcji pojawia się rozczarowanie. W pewnym momencie okazuje się, że rewolucja nie zmieniła świata. Co prawda na początku lat osiemdziesiątych wygrana socjalisty Mitteranda podtrzymała jeszcze nadzieję, lecz ostatecznie to raczej wczorajsi buntownicy, i sama autorka, dostosowali się do rzeczywistości, pogodzili się z nią. Pozostało tylko rozczarowanie, że wiele rzeczy, owszem, się zmieniło, lecz zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażali.
Agata Kozak: Tak, później okazało się, że wielcy szefowie przedsiębiorstw, truciciele środowiska, sprawcy afer i tak dalej, to są właśnie ci, którzy wieszali czarną flagę na Odeonie. Wczorajsi rewolucjoniści postępowali dokładnie tak samo, jak ich rodzice albo i gorzej.
Janusz Termer: Bunt się „ustatecznił”. Hipisi przeszli potem do biznesu…
Robert Smoleń: Każde dzieło literackie można odbierać przez pryzmat jednostki, gdyż ostatecznie opowiada o człowieku. Lecz prozę Ernaux, zwłaszcza Lata, czytam jako historię Francji, może nawet historię Europy, opowiedzianą przez pryzmat doświadczeń osobistych. To fantastyczna, porywająca opowieść. Autorka znakomicie pokazuje ewolucję Europejczyków, od lat pięćdziesiątych poczynając. Rewolucja 1968 roku stanowi moment przełomu, który dla pokolenia Ernaux i dla niej samej na pewno był kluczowym przeżyciem generacyjnym. Kiedy czytałem tę część powieści, nie mogłem uciec od skojarzeń z Bertoluccim – ale nie z Ostatnim tangiem w Paryżu, tylko z Marzycielami.
A skoro to jest opowieść o zmieniającej się Francji, zmieniającej się Europie i o doświadczającej tych zmian generacji, to idealnie pasuje tu ten specyficzny język – chłodny, z dystansem. Ale jednocześnie, zwłaszcza w Bliskich, Annie Ernaux potrafi niespodziewanie zakończyć tę swoją opowieść w sposób wywołujący w czytelniku wielkie emocje. Przyznam, że zakończenia tych wszystkich trzech mikropowieści… po prostu wcisnęły mnie w fotel.
Zdzisław A. Raczyński: Podzielę się jeszcze jedną uwagą z lektur Ernaux – swoim zdziwieniem. My, Polacy, mamy do Francji stosunek szczególny. Rodzaj miłości bez wzajemności. Nosimy w sobie wyidealizowany obraz Francji.
Janusz Termer: Taki literacki.
Zdzisław A. Raczyński: Tak. Taki wysublimowany. Nie znałem, bo nie mogłem znać, Francji prowincjonalnej lat czterdziestych. Czytając jej opis u Ernaux – stąd nawiązanie do polskiej literatury wiejskiej – widziałem naszą, polską wieś przed kilkudziesięciu laty. Ta sama nędza, beznadziejność, socjalna drugorzędność. To samo uprzedmiotowianie ludzi, ich bezbronność, niewiara w lifty socjalne, ich upokorzenie i wstyd z tego powodu, że są, kim są. Wszystko to, co skłonni byliśmy przypisywać podziałom czy uwarunkowaniom politycznym lub geopolitycznym, okazuje się, jest wspólnym cywilizacyjnym doświadczeniem Europejczyków.
To jest literatura piękna, która dostarcza pewnych wrażeń estetycznych, ale zarazem to jest pewien obraz kraju. To, co ona mówi o fotografii, o zatrzymanym momencie. Już nie pamiętam, w jakiej jej powieści jest motto z Èluarda, że sięga do szafy z niepotrzebnymi fotografiami czy niepotrzebnymi rzeczami, które ją ciągną w stronę przeszłości, a zarazem pozwalają jej wrócić i unieruchamiają obraz przeszłości, pozwalając, aby mu przyjrzeć się dokładnie. To jest właśnie ten jej sposób pisania; cierpliwe, skrupulatne zbieranie kruszyn czasu zastygniętego w pamięci. Oczywiście, dla kogoś, kto nie zna realiów Francji, jej obyczajowości, kontekstu kulturowego, te drobne elementy mogą czasami wydać się hermetyczne.
Agata Kozak: Bardzo cenię u Annie Ernaux i szczerość, i głęboką refleksję. Kiedy mówię „szczerość”, chodzi mi o taką szczerość i prostotę, która, wydaje mi się, jest rzadka w polskiej literaturze. Czasami myślę, że gdyby nie nagroda Nobla, to polski czytelnik, który by przeczytał jej książkę (nie mówię o Latach, ale raczej o Bliskich czy o tych książkach, które się ukażą) powiedziałby, że są nieco naiwne, tak absolutne są ich prostota i szczerość… I jednocześnie to przyznawanie się do pewnych rzeczy i bardzo proste podawanie wyznań czytelnikowi. Dla mnie to jest coś bardzo cennego. Natomiast we współczesnej literaturze polskiej powstaje wiele książek zapętlonych, zaciemnionych, jakby autorzy komplikowali schematy, wikłali fabułę i narrację, aby to, co ma się do powiedzenia, wydało się bardziej tajemnicze czy głębsze.
Zdzisław A. Raczyński: Jeśli, przykładowo, sięgniemy do prozy naszej noblistki, to Prawiek i inne czasy Olgi Tokarczuk będzie sytuował się na antypodach, jako rzecz, której forma ewidentnie przerasta treść. Zwłaszcza, że mamy w naszej tradycji pisarzy, którzy polski wiejski realizm magiczny tworzyli piękniej i prościej. Jak Nowak czy Myśliwski.
Proste może być piękne, a na pewno jest bardziej klarowne. Ale prosta, klarowna forma wymaga ciężkiej uważnej pracy. Historia twórczości Ernaux obrazuje ewolucję jej prozy w stronę wysublimowanej prostoty, która jednak aż trąci pewnym manieryzmem. Bo, pamiętajmy, czytamy prozę pisaną przez profesor języka francuskiego, znawcę francuskiej spuścizny literackiej. Doceniam funkcjonalność tego stylu pisarskiego wobec wybranej tematyki, niemniej skrupulatne wykreślanie jakichkolwiek metafor, odniesień literackich budzi jednak pewną podejrzliwość o, paradoksalnie, nadmierną literackość tekstu, który wydaje się być sztucznie spreparowany na użytek zadanego efektu literackiego.
Agata Kozak: Na pewno ważną dla niej osobą była Simone de Beauvoir, ale nie w warstwie literackiej. Ernaux jeszcze jako licealistka przeczytała de Beauvoir i ta lektura była dla niej wstrząsem, ponieważ nie zdawała sobie sprawy z sytuacji kobiet. Nie miała porównania, a jej matka była stosunkowo wolną kobietą, która właściwie rządziła w domu, podejmowała decyzje i była bardzo silną osobowością. Ważność zetknięcia z Simone de Beauvoir polegała na tym, że Ernaux odkryła konieczność walki o wyzwolenie kobiet. Dlatego w tomie Bliscy, w Pewnej kobiecie, pisząc o śmierci matki, zauważa, że zmarła ona na tydzień przed Simone de Beauvoir. Niektórzy krytycy uznali takie odwołanie za nienaturalne, sztuczne. W moim przekonaniu, to zestawienie ma głębokie uzasadnienie, gdyż Ernaux w pewnym momencie zaczęła myśleć o kondycji matki jako kobiety i rozważała tę kwestię w świetle tego, co pisała Simone de Beauvoir. Ernaux nie dołączyła nigdy do ruchu wojującego feminizmu, nie identyfikowała się z feminizmem amerykańskim, ponieważ uważała – inaczej niż ruchy feministyczne – że problemy wszystkich kobiet nie są jednakowe, że kobiety nie stanowią jakby jednej klasy, że sytuacja każdej kobiety zależy również od kondycji społecznej…
Janusz Termer: …która dla Ernaux jest bardzo ważna. I o której mówi z taką znajomością przedmiotu. To doświadczenie klasowe. Kluczowe. Można postawić tezę, że cała twórczość Ernaux wychodzi z tego doświadczenia – i upokorzenie, i zazdrość, i sympatia, i miłość… Wszystko, co się kłębi w człowieku, poprzez to właśnie konkretne doświadczenie staje się siłą jej literatury. Bo wyrasta ona z konkretnego, autentycznego doświadczenia. Małe miasteczko normandzkie i Francja, i – w jakimś szerszym rozumieniu – Europa.
Zdzisław A. Raczyński: Z powieści Ernaux, z jej licznych wypowiedzi i publicznych manifestacji rysują się wyraziste przekonania lewicowe i feministyczne pisarki. Niemniej nie one stanowią istotę czy ideologiczny punkt odniesienia jej twórczości. Pani Agata wspomniała powieść Wydarzenie. Jest podobna nowela – Kobieta zamrożona, tak chyba można przetłumaczyć jej tytuł, czy Wstyd, gdzie elementy unikatowych doświadczeń kobiety są bardzo mocne. Opowiadania autorki, nawet jeśli odwołują się do doświadczeń rodzinnych, zbiorowych, są autobiograficzne, bardzo osobiste, intymne. Nie tylko dlatego, że – przykładowo – w Miejscu i w Pewnej kobiecie narratorka i autorka stanowią jedną i tę samą osobę. Kunszt Ernaux w tym widzę, że pisząc o sobie, nie używa „ja”, a przez to domyślne chociaż nieobecne „ja” znajduje i wyraża prawdę, która jest czymś więcej niż tylko doświadczeniem i przeżyciem jednostki.
Lata są dziełem fundamentalnym, kluczowym, gdyż obejmują i syntezują wszystko, co Ernaux napisała i jak napisała. Powieść eksponuje społeczne i polityczne wątki, lecz przez pryzmat doświadczenia zindywidualizowanego. Monolog wewnętrzny w pierwszej osobie, bo taka jest maniera pisania Ernaux, nadaje indywidualnemu doświadczeniu głębi psychologicznej, niczego nie ujmując z antropologicznego i socjologicznego wymiaru uniwersalnego narracji autorki.
Agata Kozak: Uważam, że najciekawsze jest to, że Ernaux pisze o sobie nie pisząc o sobie (i na odwrót). W Latach udała się jej rzecz niezwykła, ponieważ napisała autobiografię, nie używając ani razu słowa „ja”. To po prostu jest autobiografia napisana w formie bezosobowej. Co jest zabiegiem fantastycznym, porywającym, gdyż autorka utożsamia się jednocześnie z całym pokoleniem, z czasem, w którym żyła, z krajem. Powieść Lata jest zupełnie inna od pozostałych książek. Lata są eksperymentem formalnym, najdalej posuniętym i, moim zdaniem, niezwykle udanym. To jest bardzo, bardzo ciekawe.
Uznanie jednych krytyków i sprzeciw innych wywołuje to, że Ernaux ujawnia sprawy niezwykle intymne. Na przykład opis aborcji w L’Événement jest dosyć trudny do wytrzymania…
Janusz Termer: Nie tak dawno, przed niespełna dwoma laty, wydarzeniem festiwalu filmowego w Wenecji był film L’Événement, młodej francuskiej reżyserki Audrey Diwan. Film, zrealizowany na podstawie prozy Ernaux, otrzymał nawet nagrodę Złotych Lwów…
Agata Kozak: Film Audrey Diwan jest oparty na książce pod takim samym tytułem, a książka mówi o aborcji w czasach, kiedy była zakazana, czyli o nielegalnej aborcji. Nie chciałabym jednak przypinać Ernaux łatki feministki. Ponieważ ona pisze o doświadczeniu ludzkim, a to doświadczenie ludzkie jest doświadczeniem kobiety.
Pod adresem Ernaux czasem padają mizoginiczne uwagi, które wywołują we mnie oburzenie czy wstręt. Najczęściej wyrażają je mężczyźni, stwierdzający z pewnego rodzaju pobłażaniem, że jakaś pani opowiada nam tutaj szczegóły swoich romansów czy swojej aborcji, czy pierwszego kontaktu seksualnego. Taka krytyka w ogóle nie zasługuje na polemikę. To, że dotychczas o czymś nie pisano lub że pisano innym językiem, nie znaczy, że tak ma być zawsze. Nowa epoka wymaga innego języka, innego ujęcia tematu.
Ernaux wypowiedziała kiedyś warte odnotowania zdanie: „Nie jestem kobietą, która pisze. Jestem kimś, kto pisze o doświadczeniach kobiety, a one różnią się od doświadczeń mężczyzny”.
Robert Smoleń: Ale z jej tekstów wyziera wprost dążenie do tego, żeby kobieta miała takie same prawa i taki sam status jak mężczyzna. To jest feminizm, tak jak rozumiemy go dzisiaj; niekoniecznie wojujący. Pamiętajcie, że to odnosi się do rzeczywistości sprzed kilkudziesięciu lat.
Zdzisław A. Raczyński: Analiza dorobku Ernaux przez pryzmat feminizmu byłaby jednak spłaszczeniem jej przekazu literackiego. Jej teksty traktują o innym doświadczeniu, głębszym, niepoznawalnym dla świata mężczyzn. Francja jest krajem patriarchalnym. Jest krajem klasowym, gdzie o miejscu w społecznej hierarchii mocno decyduje i status materialny, i status wykształcenia. Pisarstwo Ernaux demaskuje tę niewystarczająco dynamiczną strukturę i jest w jakimś znaczeniu próbą jej złamania. Naturalnie, powieści nie zmienią społeczeństwa, lecz wyzwanie jest literacko i kulturowo atrakcyjne.
Agata Kozak: Jeśli Ernaux pisze o miłości, o swoich romansach z żonatymi albo znacznie młodszymi mężczyznami, to nie pisze tego w pogoni za sensacją ani po to, żeby epatować pikantnymi szczegółami. One w ogóle nie wydają się pikantne, te sprawy jakby automatycznie wchodzą, wpisują się w szerszy kontekst…
Zdzisław A. Raczyński: Komitet Noblowski podkreślił w uzasadnieniu, że nagrodę przyznano Annie Ernaux „za odwagę i kliniczną ostrość, z jaką odkrywa korzenie, zmiany i zbiorowe ograniczenia pamięci osobistej”. Ernaux jest w swoim pisarstwie bezpośrednia i brutalna, jak opisywana przez nią rzeczywistość. Lecz nie wulgarna, przeciwnie – miejscami wręcz poetycka.
Mówiliśmy o źródłach twórczości i stylu Ernaux… Oczywiście każdy pisarz, a tym bardziej Annie Ernaux – profesor literatury, wchłania, przyjmuje do siebie całą rodzimą tradycję literacką, w tym wielkich klasyków, całą spuściznę swego języka – to naturalne. Dopatrywałbym się w stosunku, jaki Ernaux ma do języka, pewnych związków z nową powieścią. Myślę tutaj o kimś takim jak Claude Simon, też noblista zresztą, jeśli chodzi o sposób formułowania tekstu, konstrukcję, całej warstwy literackiej. Nie do egzystencjalistów bym się odwołał, ale raczej bym w latach 50., 60. szukał źródeł…
Janusz Termer: …tej tak zwanej „antypowieści”? Myślę, że bliższa jest tu, wedle mnie, tradycja egzystencjalistów. Tej „antypowieści” francuskiej, obróconej w stronę swej literackiej autonomiczności, która dziś jest już martwa, powiedzmy sobie szczerze, dzisiaj nikt już nie czyta. Pamiętam, jak jeszcze 50 lat temu ekscytowano się w Polsce antypowieścią francuską. Najwięksi miłośnicy literatury się zachwycali, niektórzy pisarze próbowali naśladować. A dzisiaj kto sięga po Michela Butora, tego od Odmian czasu? Czy po Nathalie Sarraute lub nawet noblistę Simona?
Agata Kozak: Nathalie Sarraute jest niezwykle ciekawą pisarką i wielka szkoda, że się po nią nie sięga.
Janusz Termer: Proza, jaką pisze Annie Ernaux, jest ciekawa dla nas dzisiaj tym, że coś nowego odkrywa. Francja, która się wyłania z jej książek, jest o wiele ciekawsza i bogatsza, niż ta z tradycyjnego, klasycznego, filozoficznego, intelektualnego pisarstwa francuskiego z początków XX w., jak choćby u André Gidea, czy Mauriaca, gdzie plebejscy z pochodzenia bohaterowie Ernaux byliby tylko co najwyżej dalekim, słabo widocznym tłem dla innych postaci.
Przypuszczam, że zgodzimy się tutaj z tym, iż za ileś lat jeszcze będzie się sięgać po Annie Ernaux. Będzie czytana dopóki poruszane przez nią sprawy społeczne, socjologiczne, historyczne i psychologiczne (te ostatnie np. w Drugiej córce) będą żywe w tradycji i kulturze francuskiej oraz europejskiej.
Oprac. Z.A.R.
Zapis dyskusji ukazał się w numerze 2/2023 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2023 r.
Odróżnijmy znaczenia przymiotników „cenny”, „doniosły” i „ważny” Nazywajmy cennym, czyli wartościowym lub posiadającym wartość, to wszystko, co czyni zadość jakiejś potrzebie lub też sprawia jakąś satysfakcję. Doniosłym nazywajmy to i tylko to, co wywołuje znaczne zmiany w dziedzinie rzeczy cennych lub też znacznym zmianom w tej dziedzinie zapobiega. Zarówno wartość, jak doniosłość podlegają oczywiście stopniowaniu i relatywizacji, to znaczy, że coś może być cenniejsze od czegoś innego, coś może być donioślejsze pod tym a tym względem, a mniej doniosłe pod innymi względami, np. afisz może i mieć wyraźną wartość jako źródło informacji, a nie mieć wartości artystycznej, dane rozporządzenie i może wywołać duże zmiany w dziedzinie ułatwień komunikacyjnych, lecz nie wywołać żadnego wstrząsu w dziedzinie ocen moralnych. To samo dotyczy ważności. Jest ona zawsze względna i podlega stopniowaniu. Jak ją określić? Powiemy, że to jest ważniejsze od czegoś innego, co zapobiega większe mu złu lub większe zło usuwa. Dlatego np., ze względu na masową ochronę zdrowia, ważniejsze są szczepienia ochronne niż ostrożności w stykaniu się z ludźmi, a te znowu zapewne ważniejsze od spożywania potraw specjalnie wyróżnionych.
Tak ustaliwszy znaczenia słów, zapytajmy o wartość, doniosłość i ważność nauki. Że czyni ona zadość licznym potrzebom i sprawia liczne satysfakcje, to jasne. Wystarczy się powołać na głód wiedzy, który ona w pewnej mierze nasyca. Rzucają się w oczy także ogromne zmiany w dziedzinie rzeczy cennych, zmiany, które powstają dzięki postępowi nauki. Jakie uderzające osiągnięto sukcesy np. w technice oświetlania wnętrz i ulic sztucznym światłem. Wreszcie, dzięki nauce umiemy zwalczać rozmaite choroby, których dawniej nie umiano ani rozpoznawać, ani odnosić do właściwych przyczyn, ani opanowywać. Gdyby więc nawet nie było prawdą – co prawdą jest niewątpliwą – że pod licznymi innymi jeszcze względami nauka pomaga skutecznie stawiać czoło przeróżnym zagrożeniom (przykładem chociażby oparte na teorii prawdopodobieństwa systemy i instytucje, przeznaczone do obsługi rozmaitych ubezpieczeń), dość by się było powołać na owe zdobycze medycyny, by uznać naukę za czynnik wielkiej wagi, za funkcję ważną niezmiernie.
Mimo to wszystko nie brak głosów potępiających naukę jako całość, z tej racji, że ujawniła ona z drugiej strony wielką doniosłość ujemną, burząc gmach złudzeń w poglądzie na świat i nadwerężając opartą na nich równowagę dusz naiwnych, odwodząc człowieka coraz dalej od stanu naturalnego i osłabiając w ten sposób jego odziedziczoną po zwierzęcych przodkach odporność bezpośrednią względem sił przyrody, a nadto dostarczając ludziom z każdym dniem coraz bardziej niszczycielskich środków walki, dostarczając ich ludziom wzajem skłóconym i nie dość dojrzałym moralnie. A skutek tego? Zniszczenia katastrofalne i groza klęsk, niedających się przewidzieć…
Wszystko to, niestety, prawda. Można by niewątpliwie przytoczyć w odpowiedzi długi szereg skutków dobroczynnych nauki, rozwijając twierdzenia, podane na początku. Można by dopełnić ten wykaz słuszną pochwałą przemian w psychice osób, naukowemu badaniu oddanych. Umysły ich stają się bogatsze, poglądy mędrsze, upodobania wyszlachetnione, rozmowy z nimi bardziej ożywcze, bardziej interesujące i podnoszące na duchu. Sam rodzaj pracy, skupionej pracy umysłowej, to sprawia – a cóż dopiero, jeśli to jest praca nie dla celów lukratywnych, praca z zamiłowania, praca w zespole oddanych dociekaniom miłośników wiedzy i gorliwców badania. To niby zespołowa muzyka umysłowa, nie mniej uduchowiona a nieskończenie bardziej inteligentna. Żadne wszelako, najsłuszniejsze nawet zachwyty tego rodzaju nie zmuszą do milczenia krytyków, wytykających złowrogie skutki używania osiągnięć naukowych do celów niszczycielskich i występnych.
Dramatyczny ten spór rozstrzygają wedle naszego rozumienia dwa argumenty, z których każdy wystarczyłby zupełnie. Po pierwsze, niepodobna okiełznać umyślnie nauki w jej polocie. Ma ona w sobie dynamikę pędu niepowstrzymanego. Stała się ona pasją, namiętnością człowieka, istoty o czole wyniosłym. I nie ma drogi powrotu do naiwności. Nie ma powrotu do dzieciństwa, jest co najwyżej możliwość zdziecinnienia. Nie ma możliwości równowagi statycznej, jest tylko możliwość zastoju i marazmu… A po drugie: społeczeństwo, które by się zaniedbało w kulturze umysłowej, które by się wyrzekło unaukowienia, a nawet choćby osłabło we współzawodnictwie badawczym – prędzej czy później, zapewne prędzej niż później, musiałoby popaść w niewolę, w zależność służebną od społeczeństw lepiej unaukowionych, jako sprawniejszych w działaniu.
Oto dlaczego tak bardzo ważna jest nauka i tak bardzo ważne są instytucje, które ją pielęgnują. Nauka nie dlatego jest tak bardzo ważna, że nasyca ciekawość i urabia finezyjnie interesujące intelekty, nie dlatego, że sztuce w kształtowaniu wytworności pokrewna i ze sztuką bywa jednym tchem wspominana nie bez uszczerbku dla własnej powagi, lecz dlatego, że jest nieodzowną preparacją, nieodzownym przygotowaniem dzielnego gospodarstwa i służącej gospodarstwu techniki, przygotowaniem obrony przed chorobami i zgonem przedwczesnym, obrony przed klęskami społecznymi, w szczególności przed klęską porażki w walce o istnienie w sposób godny istnienia.
A jeśli nauka jest dzięki temu wszystkiemu ważna niezmiernie, to ważne jest też niezmiernie nauczycielstwo. Nauka – preparacja zmagania się potęgą sił groźnych, nauczycielstwo – to preparacja preparatorów. Społeczeństwo nasze w teorii odczuwa doniosłość i wagę nauki, w praktyce moc no nie dociąga, ilekroć trzeba się nią dość gorliwie zaopiekować. Szkoły, służące bezpośrednio przemysłowi lub ochronie zdrowia, cieszą się rosnącym poparciem. Czekają zaś na pomoc dostateczną wydziały nauczycielskie szkół akademickich, czekają na szarym końcu długiego szeregu petentów. Ale trudno, nie może być fizyki bez fizyków ani ogólnej zaradności myślowej bez nauczycieli przedmiotów ogólnie kształcących. Więc z pewnością nadejdzie czas, kiedy i humanistyka i studia matematyczno-przyrodnicze, nie bezpośrednio użytkowe, doczekają się ze strony społeczeństwa takiej opieki, z jakiej – na szczęście – korzystają już dzisiaj studia politechniczne i medycyna we wszelkich jej odmianach.
W maju 1945 roku ukazał się dekret o utworzeniu Uniwersytetu Łódzkiego. W jubileuszowym 75 roku jego działalności warto przypomnieć, że pierwszym rektorem powstającej uczelni był profesor Tadeusz Kotarbiński (patron Towarzystwa wydającego „Res Humana”). Zwierzchnictwo Profesora pozostawiło trwały ślad w dalszym rozwój Uniwersytetu. Godzi się przypomnieć niektóre dokonania dyktowane wiedzą, postawą i sprawnością Rektora.
Na czoło można wysunąć zaufanie jakim obdarzył społeczność studencką, jej organizacji, Bratniej Pomocy, powierzył organizację i prowadzenie domów studenckich, stołówek, wypłat stypendiów i inne działania na rzecz wzrastającej z roku na rok populacji studenckiej: Senat Uniwersytetu Łódzkiego stał się jedynym w kraju, do którego składu włączono przedstawicieli społeczności studenckiej. Utworzony uczelniany fundusz stypendialny wzbogacały osobiste transfery Rektora pochodzące z przyznawanych mu nagród.
Głoszone przez Profesora Kotarbińskiego znaczenie nauczycielstwa w kreowaniu nauki znajdowało swój wyraz m.in. we wspieraniu kół naukowych. Było ich 23, a niektóre z nich zaczęły spełniać rolę animatorską w skali krajowej i podejmowały współpracę międzynarodową. Jej ślady znaleźć można w późniejszym kształtowaniu się ośrodka łódzkiego jako centrum nauczania języka polskiego dla studentów-obcokrajowców.
Rektor odrzucił pomysł ufundowani insygniów rektorskich: berła, łańcuch, gronostaju i biretu. Natomiast przystał na pomysł ufundowania sztandaru. Zaproponował, by na nim wyhaftowano dwa słowa: „Prawda i Wolność”*. Tak też się stało, zaś o obu tych pojęciach napisał co następuje:
„Prawda” … o czym przypomina ten wyraz? Czego się domagali ci, co utkali ze złota składowe jego litery? Czego pragnęli, co czynić zalecali? Z pewnością mieli na myśli zarówno prawdziwość twierdzeń, jak prawdomówność ich głosicieli. Młodzież chce mieć prawdomówne nauczycielstwo i ma do tego prawo, a nauczycielstwo chce być prawdomówne i uważa to sobie za punkt honoru i za kwintesencję nauczycielskiej etyki zawodowej […]. A „Wolność”? Wszelka wolność jest wolnością robienia czegoś. Wolność profesora i studenta, jako takich – to wolność sprawowania ich funkcji swoistych, funkcji nauczania i funkcji uczenia się …”. (Sztandarowe hasła, [w:] Myśli o ludziach i ludzkich sprawach, Ossolineum 1986, s. 46 i 49).
Rektor Kotarbiński, którego społeczność uniwersytecka uznawała za włodarza wielce spolegliwego i sprawnego w działaniu mistrza Dobrej Roboty, cieszył się dużym autorytetem mieszkańców Łodzi. W plebiscycie „Dziennika Łódzkiego”, w 1948 roku, na najpopularniejszego człowieka Łodzi zajął pierwsze miejsce; otrzymał ponad 39 tysięcy głosów.
W 1948 roku w wydanej przez Bratnią Pomoc jednodniówce „Trzy lata pracy” ukazała się wypowiedź Rektora Kilka słów o walorach nauki (zamieszczona powyżej).
Niedawno odnaleziono rękopis opublikowanego wówczas tekstu. Rękopis postanowiono wręczyć Profesor Elżbiecie Żądzińskiej, wybranej ostatnio na stanowisko rektora Uniwersytetu Łódzkiego. Jest ona pierwszą kobietą (dotychczas rektorami było 18 mężczyzn) obejmującą kierownictwo uczelni. Znamienne jest, że uczyniono to w 75. roku istnienia Uniwersytetu Łódzkiego, gdzie do tej pory ukończyło tu studia ponad 212 tys. absolwentów, a obecnie studiuje prawie 27 tysięcy (większość kobiety) słuchaczy.
Przed kilku laty Uniwersytet ustanowił, ku upamiętnieniu twórczego wkładu do nauki jej pierwszego rektora, konkurs na nagrodę jego imienia za wybitne dzieło z zakresu nauk humanistycznych.
PS. Jestem jednym z najstarszych absolwentów Uniwersytetu Łódzkiego, podobnie jak moja Żona.
* Dzisiaj, na odnowionym sztandarze pozostały w wersji łacińskiej: Veritas et Libertas.
Esej ukazał się w numerze 5/2020 „Res Humana”, wrzesień-październik 2020 r.