logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński
Historia jako łańcuch dygresji

Fragment:

Caryca (jej bujnemu temperamentowi poświęcono w literaturze wiele uwagi) zadowalała się […] młodszymi i bardziej sprawnymi kochankami, a Poniatowskiego wynagrodziła wyniesieniem na stolec królewski w Polsce, czego bez jej wstawiennictwa i wojsk nigdy by nie osiągnął, i tyle. Na pamiątkę pozostał mu liścik od ukochanej, w którym Katarzyna pisała, że zrobi go królem polsko -litewskim, ale dodała „Regularna korespondencja [między nami] byłaby poddana tysiącom niedogodności, a ja mam dwadzieścia tysięcy przezorności do przestrzegania i nie mam czasu na pisanie słodkich bilecików szkodliwych”. Bardzo grzeczna odprawa. Ale wtedy była już kochanką Grigorija Orłowa, więc jej dalsze słowa „są na świecie sytuacje bardzo dziwaczne” wydają się całkiem zrozumiałe. Wielu autorów poświęciło wiele stron jej seksualnemu rozpasaniu. To jednak przesada. Katarzyna miała około 11-12 oficjalnych kochanków, choć w brukowych źródłach padają różne liczby dochodzące nawet do kilkudziesięciu osób, nie licząc przygodnych kontaktów. Podejrzewano ją także o uleganie różnym zboczeniem. Liczba 12 to nie tak dużo w porównaniu  choćby z Wilhelminą Żagańską lub innymi paniami swojego czasu [….]. Większość z nich (z wyjątkiem Sałtykowa, Poniatowskiego i Orłowa, może jeszcze Potiomkina) została wybrana w wyniku „uzgodnienia” (swego rodzaju transakcji) przy aktywnym udziale kręgów dworskich. Wybraniec wymagał jeszcze sprawdzenia przez lekarza Katarzyny, czy nie jest chory wenerycznie, a także pod względem erotycznego kunsztu i rolę tę wykonywała jedna z dam dworu, prawdopodobnie hrabina Bruce. Chyba nie była to Katarzyna Daszkowa de domo Woroncowa, bliska przyjaciółka carowej, która po powrocie z zagranicznych wojaży, podczas których poznała wybitne osobistości francuskiego Oświecenia, została prezesem Cesarskiej Akademii Sztuk i Nauk oraz Cesarskiej Akademii Literatury. Odważna decyzja, jak na owe czasy. Szkoda, że to nie ona, bo prezes Akademii Nauk, sprawdzający przydatność seksualną kochanków byłby przebojem wszechczasów. Czas „pełnienia służby” przy monarchini był różny, po wygaśnięciu uczuć następowało oficjalne rozstanie, a były już kochanek był sowicie wynagradzany. Kwoty, które otrzymywał, w większości przewyższały 100 tys. rubli, dochodził majątek ziemski wraz z „duszami chłopskimi” oraz kosztowności i pamiątki. Chyba żaden z kochanków nie był zawiedziony.

Fragment (str. 156-157):

W drugiej połowie XIX stulecia prawie wszyscy, którzy literackim piórem zarabiali na chleb, próbowali swoich sił w dziennikarstwie. Na przypomnienie zasługuje Henryk Sienkiewicz (Listy z podróży do Ameryki, Listy z Afryki), Bolesław Prus (Kroniki Warszawskie). Wyróżnię też Marię Konopnicką, której Obrazki więzienne łatwo zaklasyfikować już jako literaturę faktu – czyli coś więcej niż dziennikarstwo prasowe. Ona pierwsza przekroczyła granicę między dziennikarstwem a tak zwaną literaturą piękną […]. […]w tamtych czasach – czyli w okresie Pozytywizmu, Młodej Polski i w pierwszych dekadach XX wieku nie rozmawiało się poważnie o teorii dziennikarstwa, o jego gatunkach.
Pierwszym wielkim, którego można określić jako rewolucjonistę gatunku był Egon Erwin Kisch. Kim on zresztą nie był? Jego zdanie skierowane listownie we wczesnej młodości do przyjaciela E.Torberga mówi bardzo wiele o tym obywatelu świata: „Wierz mi, właściwie nic nie może się stać. Jestem Czechem, jestem Niemcem, jestem Żydem, jestem z dobrego domu, jestem chłopakiem z korporacji akademickiej. Coś z tego zawsze mi pomoże w życiu…”.Miał rację – młodzieńcze przeczucie go nie zawiodło. Studenci dziennikarstwa (także moi studenci) dowiadują się o Kischu w pierwszych miesiącach studiów. Ci z nich, którzy marzą o reportażu jako przyszłym swoim, uprawianym jak najwcześniej gatunku dziennikarstwa wiele razy czytają jego teksty z miłości do ich wartości poznawczych i formalnych. Czytają także z pragmatycznej wiedzy, jak należy pisać, by osiągnąć zawodowy sukces. […] Nazywał siebie „szalejącym reporterem i powtarzam – „obywatelem świata”. Był też „szalejącą” osobowością. Zawrotna liczba kilometrów jego rozmaitych podróży po krajach i kontynentach na pewno była równa paru długościom równika. Zostawił po sobie ponad trzydzieści książek i kilka tysięcy prasowych tekstów. Najgłośniejszy tom to „Jarmark sensacji”. Można znaleźć w jego „szalonym” dorobku i takie myśli: „Fanatycy wolności, marzący o równości, dali mi najwięcej ze swej cennej nienawiści wobec uprzywilejowanego społeczeństwa i szczerze im za to dziękuję”. Dlatego miał bardzo dobre kontakty w swoich dwóch stolicach, w Pradze i w Berlinie – z półświatkami kobiet lekkiego obyczaju, łobuzów, złodziei i więźniów. Sam parokrotnie był zamykany, ale nie za łobuzerkę, lecz za poglądy bliskie komunistycznym. Był na przykład podejrzewany o współudział w podpaleniu Reichstagu w 1933 roku. Jako reportażysta przyznawał: „Zawsze mnie nęci wejść tam, gdzie napisane wstęp wzbroniony…”

 

(Fragment dramatu „Biblioteka”)

Komisarz: Nie o partię wtedy chodziło. Kiedy wysiedliście, ty i twoi mizerni pochlebcy, na przystanku Niepodległość, nasz wagon wciąż toczył się po zaminowanym torze sprawy wspólnego królestwa Królestwa Polskiego i Litwy.

Komendant: Sprzedaliście ją bolszewikom, ja broniłem jej do końca.

Komisarz: Sami sprzedaliście ją bolszewikom! Najpierw odmawiając pomocy Denikinowi, który mógł zdusić rewolucję, a potem podpisując z nami rozbiorowy układ w Rydze!

Komendant: Ja go nie podpisywałem, Czerwony. Wykołowaliście naszych negocjatorów.

Komisarz: Sami tego chcieli, pajace! Sprzedali Białoruś za Litwę.

Komendant: Patrzcież go! (prześmiewcze do Bibliotekarza) Słyszał to pan? Czy on nie przemawia w naszym imieniu? Naszym głosem?

Bibliotekarz: Wszak jest Polakiem, panie Marszałku!

Komendant: Jesteś tego pewny? Czy w czasie naszej wojny i na plebanii w Wyszkowie też był Polakiem? (do Komisarza): Pamiętasz, co mówiłeś wtedy księdzu? Chciałbyś być czerwonym księciem w podbitym kraju.

Komisarz: Chcieliśmy czerwonej Polski, nie białej. Ale wy jak trwoga, to do Boga. I mieliście wreszcie swój cud!

Komendant: Nie było żadnego cudu, Czerwony! Po prostu wymyśliłem sposób, żeby dać wam w dupę, aż się zakurzyło!

Komisarz: Dopiero krwi się polało, Biały!

Komendant: Nasza krew była przelana za ojczyznę!

Komisarz: Za ojczyznę w Kijowie? Dużo zapłaciłeś za tę awanturę! Do dziś ludzie płaczą…

Komendant: Zapłaciłem zwycięstwem pod Warszawą!

Komisarz: A potem udławiłeś się bolszewickimi ofiarami w niewoli i swoimi pomocnikami o czarnym podniebieniu, ruskimi, petlurowcami, bałachowcami i innymi zdrajcami swoich narodów!

Komendant: Ale odstraszyliśmy bolszewików na zawsze! Powiem ci więcej, czerwony Feliksie, i od nich odstraszyliśmy wszystkich, nawet swoich, nawet socjalistów spod czerwonych, jak twój, sztandarów!

Komisarz: Ale masz armię innych zbuntowanych, do których wciąż musisz strzelać, bo domagają się tego od ciebie, czego przedtem domagałeś się ty od naszych ciemiężycieli: wolności i chleba! Ich buntu nigdy nie uśmierzysz, oni są jak drożdże społeczne. A ty będziesz się miotał między narodowcami, co zabijają twoich prezydentów, a mniejszościami, co mają w nosie wszelką polskość. I nie pomoże tu już żaden zamach stanu, co już widzisz, naczelniku państwa!

Fragment (str.35):

Odkąd pamiętam, w tym miejscu, między stacją benzynową a ciągiem domków jednorodzinnych, ziała wyrwa. Pustą, obszerną działkę porastały chwasty wysokie na wzrost człowieka i pojedyncze krzaki. Gdzieniegdzie walały się okrawki kamiennych płyt, pokryte niepojętymi znakami. Wreszcie pod koniec lat siedemdziesiątych ktoś podjął decyzję, aby urządzić tu Park Zdrowia.

Opowiadano, że był to pomysł drugiego sekretarza partii w komitecie miejskim. Sekretarz był wcześniej nauczycielem gimnastyki w jednej z podstawówek. Nie bardzo wiedział, na czym ma polegać praca ideologiczna, do której go powołano. Znał się za to na wychowaniu fizycznym. „W zdrowym ciele zdrowy duch”, powtarzał. A zdrowy duch gwarantował właściwą postawę ideologiczną.

Krzewy wycięto, pokrzywy i łopiany potraktowano środkiem chwastobójczym, a ziemię splantowano. Byłem wówczas w drugiej czy trzeciej klasie. Wraz z innymi uczniami liceum kopałem doły, w które wstawiano metalowe rurki różnych wymyślnych przyrządów gimnastycznych. Doły zalewaliśmy betonem. Jego jakość osobiście nadzorował sekretarz partii, kierujący niedzielnym czynem społecznym. Betoniarz się śmiał, że nazwę parku wymyślono specjalnie po to, aby przynajmniej w naszym Mieście nie kojarzyła się ona z radomskimi „ścieżkami zdrowia”. Podczas czerwcowych wydarzeń w Radomiu zatrzymanych demonstrantów zmuszano do przebiegnięcia przez szpaler milicjantów, którzy pałkami łupili niepokornych robotników. Nazywało się to „ścieżką zdrowia”. Raz czy dwa ćwiczyliśmy w tym miejscu biegi przełajowe, przeskakując przez metalowe płotki i wykonując slalomy wśród przemyślnie ustawionych przeszkód. Nie lubiliśmy tych zajęć. Woleliśmy grać w piłkę nożną na przyszkolnym boisku lub, jeszcze lepiej, w ogromnej sali gimnastycznej. Natomiast do placu ze ścieżkami zdrowia trzeba było jeszcze przebiec ze dwa kilometry. Ponadto podczas biegów nietrudno było skręcić nogę, ponieważ wzruszona łopatami ziemia zapadała się w niektórych miejscach, tworząc zdradliwe doły.

Czyn społeczny odnotowano. W wojewódzkiej gazecie pojawił się specjalny artykuł o cennej inicjatywie drugiego sekretarza z Miasta. Później, w samym końcu lat siedemdziesiątych, a może na początku osiemdziesiątego, do miasta przyjechała delegacja ze USA, która odwiedziła nawet nasz plac ćwiczeń. Po wyjeździe gości z Ameryki Stanów zdemontowano, już bez rozgłosu, plenerowe urządzenia gimnastyczne, a w Mieście otwarto pierwszą linię komunikacyjną, obsługiwaną przez trzy nowe autobusy.

Działka ponownie zarosła badylami kołyszącymi się w makowej ciszy.

Fragment (s. 60-61):

W tym miejscu autor, jeśli chce być rzetelny, musi wrócić do Andrzeja Dudy. W pierwszym rozdziale zostawiliśmy go w jego własnym gabinecie podczas rozmowy z nowym, demokratycznym premierem. Przejrzeliśmy po kolei sytuacje, od których trzeba zaczynać przywracanie rządów prawa. Jak widać, głowa państwa we wszystkich się przewija. Będzie podpisywać ustawy albo je wetować. Wręczać nominacje i przyjmować ślubowania albo torpedować decyzje większości parlamentarnej. Wycofywać się z własnych wcześniejszych projektów albo się przy nich upierać. Może więc premier powinien przyjąć pozę nie szachisty, nie pokerzysty, lecz odegrać rolę cynika, dla którego liczy się tylko rezultat? Ostatecznie kompromis jest istotą demokracji, a historia polityki zna całe mnóstwo zgniłych porozumień. Może warto ułożyć się z prezydentem: zyskać jego przychylność i współpracę w przeprowadzeniu tych zmian za cenę uchronienia go od Trybunału Stanu i umożliwienia mu dalszej kariery politycznej? Proces przywracania prawnej normalności ruszyłby z kopyta zaraz po wygranych wyborach i przebiegłby w miarę sprawnie.
Jednak nie. Wbrew temu, co wielu się pewnie zdaje, polityka nie jest grą bez reguł; jest poszukiwaniem najlepszych rozwiązań, ale w ramach ściśle wytyczonych przez idee, przekonania i zasady, którym hołdujemy; przez umowę społeczną, konsens obywateli, przepisy i zwyczaje. Cóż warta byłaby „demokracja” zbudowana na nihilizmie? Prawo zrodzone z kłamstwa?

Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.