logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński
Rafała Skąpskiego opowieści rodzinne

Sprawca tej recenzji – Rafał Skąpski – trwale zapisał się w historii polskiej kultury najnowszej doby. Podsekretarz stanu w Ministerstwie Kultury (2001–2004), członek i sekretarz Narodowej Rady Kultury (1983–1989), dyrektor Państwowego Instytutu Wydawniczego – jednego z najlepszych polskich wydawnictw (2005–2015), członek zarządu Polskiego Radia (1998–2001), prezes Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek (od 2005), szef prywatnych instytucji wydawniczych, członek władz ZAiKS, by wyliczyć tylko najważniejsze z pełnionych przez niego funkcji (w każdej z nich pozostawił wartościowy dorobek i dobre wspomnienia), a ponadto – autor wielu opracowań i artykułów publicystycznych i słuchowisk radiowych, działacz społeczny.

Między wieloma różnymi funkcjami społecznymi wypada podkreślić jego rolę w Towarzystwie Opieki nad Starymi Powązkami oraz w Klubie Przyjaciół Ziemi Sądeckiej. Związany z Sądecczyzną (mieszka w Jazowsku nad Dunajcem) poświęcił wiele czasu na przygotowanie i publikację pamiętników swojej Babki ze strony Ojca – Zofii z Odrowąż-Pieniążków Skąpskiej, które ukazały się w latach 2019, 2021, 2023 w „Czytelniku” pod wspólnym tytułem Dziwne jest serce kobiece, a których pierwszy tom został uznany za wydarzenie edytorskie roku. Przedsięwzięcie to przypominało średniowieczne prace benedyktynów. Zofia Skąpska pozostawiła bowiem w rękopisie 21 stukartkowych zeszytów, zapisanych trudnym do odczytania pismem. Rafał tego dokonał, co trwało w sumie kilka lat. Ale warto było! Zainteresowanie, jakie pamiętniki te wzbudziły, było jak najbardziej uzasadnione, bo to relacja w pełni autentyczna, zapisywana na bieżąco przez uczestniczkę opisywanych wydarzeń, są zatem cennym źródłem historycznym. One – z kolei – stały się inspiracją do odtworzenia rodowodu „po kądzieli”, a więc przywrócenia pamięci zbiorowej losów rodziny od strony matki – Janiny z Sągajłłów Skąpskiej w książce Panny z Genewy. Autor we wstępie napisał: „Tytuł mojej opowieści jest zapożyczeniem, ale jeśli pożyczać, to od najlepszych” (str. 7). Skojarzenia z Iwaszkiewiczowskimi Pannami z Wilka, a także z książką Moniki Śliwińskiej o Pannach z Wesela, czyli siostrach Mikołajczykównych (bohaterkach dramatu Wyspiańskiego) nasuwają się same.

Panny z Genewy to trzy przyjaciółki – studentki Uniwersytetu w Genewie: Natalia z Zylberblastów Zandowa, Klementyna z Jezierskich Sągajłłowa oraz (choć w książce występuje trochę na uboczu) Wanda z Oppmanów Tokarzewska. W Genewie studiowała też od roku 1895 Zofia z Wojtkiewiczów Garlicka, zaprzyjaźniona z Natalią Zandową, z którą podzieliła tragiczny, okupacyjny los. Uniwersytet początkowo z czterema, a za chwilę z pięcioma wydziałami: Nauk Przyrodniczych, Literatury i Historii, Prawa, Teologicznym i Medycznym był jednym z pierwszych w Europie, w którym mogły kształcić się kobiety. Proporcje odbiegały od modnego dziś parytetu, bo w 1875 roku wśród 123 studentów i 173 słuchaczy (assistants) studiowało zaledwie 25 dziewcząt.

Czy właśnie w Genewie i innych uczelniach szwajcarskich i francuskich należy dopatrywać się tak modnych dziś prapoczątków ruchów feministycznych i emancypacyjnych? Kiedy sięgniemy do Nocy i dni Marii Dąbrowskiej, znajdziemy tam postać Agnieszki Niechcicówny, której powieściowe losy wydają się zbliżone do biografii bohaterek książki. Społeczność wielonarodowa: 60 osób z Francji, 26 z Rosji (tu plasowali się Polacy), 14 z Niemiec. Ale już 10 lat później w grupie studentów znalazło się 10 studentek i 6 studentów o polskich nazwiskach. Pod koniec wieku przyjechały bohaterki książki i – mimo różnic pochodzenia, stanu, majątku – zaprzyjaźniły się. Zofia Wojtkiewiczowa (później Garlicka) to córka zesłańców syberyjskich, Wanda Oppman z Warszawy, z rodziny ewangelickiej, była stryjeczną siostrą pisarza Artura Oppmana, Natalia Zylberblast zaś (po mężu Zandowa) – córką wychowanka szkoły rabinów. Oczywiście najwięcej miejsca Autor poświęcił swojej Babce – Klementynie Jezierskiej, urodzonej w Połtawie, której dziadek zarządzał podobno dobrami (raczej jakąś częścią tych dóbr) Potockich na Ukrainie. Podjęła pracę w rozwijającym się ośrodku przemysłowym (rudy żelaza i węgla) w okolicach dzisiejszego, Krzywego Rogu i Ługańska (dziś teren walk ukraińsko-rosyjskich), a jej szefem był późniejszy dyrektor tej kopalni Wiktor hr. Sągajłło. Nietrudno domyślić się, jakie były dalsze losy tych dwojga.

„Kiedy dokładnie te trzy studentki – Wanda Oppman, Klementyna Jezierska i Natalia Zylberblast poznają się i zaprzyjaźnią, nie wiadomo. […] Pozornie wiele je różniło, Wanda i Natalia przybyły z Warszawy, Klementyna z odległej Ukrainy”. Jak przebiegały ich dalsze losy, czytelnicy dowiedzą się już po wnikliwym przestudiowaniu treści książki. Niełatwej w odbiorze, zawierającej masę informacji faktograficznych i splot powiązań rodzinnych, zawodowych i towarzyskich. Ich szczegółowe omówienie wymagałoby napisania kolejnej książki, a jej autor i tak nie miałby pewności, czy precyzyjnie i rzetelnie zrelacjonował wszystkie fakty i powiązania. Dość jedynie powiedzieć, że po studiach Zofia Garlicka (ginekolog i położnik) i Natalia Zandowa (neurolog) pracowały jako lekarki. Zandowa współpracowała ściśle z Januszem Korczakiem. Klementyna wiodła dostatnie życie jako żona dyrektora i członka Rady Nadzorczej Warszawskiego Towarzystwa Kopalń Węgla, którego udziałowcami byli także Leopold Jan Kronenberg (wnuk słynnego Leopolda – twórcy tego Towarzystwa) oraz Ludwik Natanson – potomek jednego z założycieli Towarzystwa. Wanda była prokurentem w Banku Handlowym i pracowała później w Muzeum Ziemi.

A potem przyszła wojna, która odmieniła życie naszych bohaterek. Dla większości z nich okazała się tragiczna. Zofia Garlicka i Natalia Zandowa zostały aresztowane w 1942 roku w warszawskim mieszkaniu, w którym ukrywali się zrzuceni lotnicy brytyjscy. Przejęli się chyba atmosferą i zasadami dawnego rycerstwa rodem z opowieści okrągłego stołu, panującymi na dworze średniowiecznego króla Artura. Aresztowani, nie tylko przyznali się do wszystkiego, lecz ujawnili konspiracyjne kryjówki tych, którzy im pomagali. Niestety, Niemcy z czasów okupacji nie przypominali w niczym szlachetnych rycerzy. Jeden z Anglików miał powiedzieć: że „oficer niemiecki dał mu słowo, że nie wykorzysta jego zeznań i że on, oficer angielski nie może kłamać” (s. 174–5). Jezus, Maria! Nic dziwnego, że rodziny ofiar nie chciały spotkać się z żadnym z Brytyjczyków po wojnie. Zofia Garlicka zmarła na tyfus w Auschwitz. W tym samym roku zmarła jej córka, aresztowana wraz z matką, a była żoną Stanisława Jankowskiego – „Agatona” – cichociemnego, autora popularnych po wojnie wspomnień Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie. Klementyna i Wanda Oppman żyły długo, Babka Autora zmarła w 1972, a Wanda w 1976 roku.

Marian Turski zamieścił krótką, ale bodaj najlepszą ocenę tej książki: „Proszę, wyguglujcie Państwo nazwisko Natalia Zand. Przekonacie się, jaki ogromny dorobek naukowy ma ta wybitna neurolog, która zginęła tragicznie w 1942 roku, wraz z przyjaciółką Zofią Garlicką, która udzieliła jej schronienia po „aryjskiej stronie”. Ale dlaczego Panny z Genewy? Ponieważ […] na przełomie wieków spotkały się i zaprzyjaźniły w Genewie. Wszystkie z Polski, ale przedtem wszystko je dzieliło: narodowość, wyznanie, pochodzenie społeczne. Klementyna była babcią Autora książki. Poznajemy go w kilku rolach: historyka, detektywa, nawet archeologa, który wydobywa strzępki wspomnień, dokumentów, zdjęć, zeznań, a także historyczne postaci, z którymi Panny z Genewy się zetknęły – m.in. Lenin, Ignacy Jan Paderewski, Janusz Korczak, Maria Dąbrowska, Stanisław „Agaton” Jankowski. Dodajmy jeszcze jeden plus: Rafał Skąpski ma świetne pióro. […] To się czyta!” (czwarta strona okładki).

Do tych znanych postaci dodałbym jeszcze kilka innych, epizodycznych, albo kojarzących się z innymi, ważnymi dla mnie. Ot, Jan Hołyński spokrewniony z Ksawerym Hołyńskim, przemysłowiec i działacz gospodarczy, który wespół z Witoldem Sągajłło zasiadł w Radzie Warszawskiego Towarzystwa Kopalń Węgla, a Ksawery ożenił się przecież z Emilią Bloch, córką Jana i Emilii z Kronenbergów, o których sporo pisałem (s. 122). O Leopoldzie Janie Kronenbergu wspominałem już wcześniej. Salomea Szliferstajn, językoznawczyni, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego, z którą miałem okazję zetknąć się w czasie swoich polonistycznych studiów, znana była ze swoich surowych wymagań. Z prof. Ireną Dobrzycką przyszło mi współpracować w zespołach programowych ds. studiów neofilologicznych. Z Kazimierzem Leskim nie udało mi się spotkać (zmarł w 2000 r.), a tylko on mógłby rzucić właściwe światło na historię Wandy Kronenberg (córki Leopolda Jana), której zła sława i tragiczny los zamykają historię tej wielkiej rodziny (s. 148). Szkoda. I tak dalej. Panny z Genewy są najlepszym dowodem, że ze wspólnego kłębka można bez końca wyciągać kolejne nitki i snuć opowieść nieskończenie. Biografistyka ma swoje uroki, nieprawdaż?

Andrzej ŻOR

Choć mieszkał dwie klatki dalej i znaliśmy się z widzenia, poznałem go dopiero w Bieszczadach. Zwykle przesiadywał na murku pod blokiem, na ławce w parku, w barze mlecznym „Kefirek”, czy to w otwieranym na ciepłe miesiące ogródku lokalu „Stokrotka”, zwanego szumnie restauracją.

„Stokrotka” składała się bowiem z trzech przybytków. W głównej, restauracyjnej, schodzili się przez cały rok głównie starzy – wtedy, dla mnie starzy – trunkowi mieszkańcy naszego osiedla, by przy schaboszczaku czy innych specjałach polskiej kuchni takich jak flaki, rosół, ogórkowa czy pyzach po warszawsku – specjalności lokalu – nie zawsze dobrze schłodzonej flaszce spędzić popołudnie i wieczór i prowadzić długie rozmowy. Z rzadka zaglądały tam osoby ustatkowane czy całe rodziny – te jadały wszak obiad w domu – częściej natomiast wchodzące w dorosłość pary, rozwodnicy i samotnicy płci obojga szukający drugiej połowy swojego szczęścia i przelotne niebieskie ptaki, których trasa przelotu zagnała właśnie tu. Mężczyźni mieli – zgodnie z wymaganiami epoki – wąsy i szare ubrania; kobiety były bardziej kolorowe, lecz już wtedy – dostrzegałem to mimo bardzo młodego wieku – na ich twarzach malował się smutek i rysy znamionujące nadmiar spożytych w swym krótkim życiu (wszak mieli nie więcej niż trzydzieści, może trzydzieści pięć lat) trunków.

Drugą częścią był bar na zapleczu, z krzesłami powiązanymi łańcuchem. Można tam było wypić piwo – po jakimś czasie, również z wymaganiami epoki – z sokiem, setkę wódki czy kieliszek alpagi, nalewanej do prawdziwego kieliszka, a zakąski ograniczały się do frytek. Tam chadzali amatorzy bardziej męskich przygód, bo przy meblach, zwanych nieco na wyrost stolikami, przy których w chwilach nadmiaru klienteli siadało się też na odwróconych skrzynkach od piwa czy wina, towarzystwo rżnęło w karty na pieniądze. Kwoty to były symboliczne, jak zawartość ich głów i portfeli. W mordę też można było dostać, o czym najpierw wiedziałem od starszych kolegów, a potem, we wczesnym liceum przekonałem się sam, gdy poszliśmy z Lesiem na słynne w okolicy wzmacniane kieliszkiem wódki piwo Królewskie. Bufetowa katowała swoich ochlapusów głośną muzyką z wchodzącej wówczas przebojem na rynek jednej z pierwszych komercyjnych stacji radiowych, a w kącie kilku dżentelmenów rżnęło w oko. W pewnym momencie jeden z nich powziął podejrzenia co do uczciwości pozostałych i wywiązało się mordobicie, nader zabawne, walczący nie byli bowiem mistrzami ringów i mat, a efektywność ich poczynań dość skutecznie niwelowała obecność – zapewne stałą – alkoholu w organizmie. Na ile byli nieporadni, niech świadczy fakt, że bufetowa – trzeba uczciwie przyznać, dość potężna – w obawie przed zdemolowaniem marnego wystroju lokalu wygoniła ich na zewnątrz, jednego ciągnąc za kołnierz, drugiego okładając miotłą, a trzeciego, najmniejszego, wypychając brzuchem i biustem, pomiędzy którymi granica była dość niewyraźna. „Tam się napierdalajta” – powiedziała i zamknęła z hukiem drzwi.

Trzecią część „Stokrotki” otwierano mniej więcej w maju, gdy robiło się wystarczająco ciepło. Była to zadaszona powierzchnia otoczona ogrodzeniem z kraty, wypełniona kilkoma dość sfatygowanymi stolikami i kilkunastoma równie nadgryzionymi zębem czasu krzesłami, pamiętającymi trzech pierwszych sekretarzy wstecz. Z okienka sprzedawano lody włoskie, rurki z bitą śmietaną, gofry i piwo; potem doszły jeszcze zapiekanki.

I tam właśnie najczęściej o ciepłych porach roku przesiadywał Tomeczek. Domorosły filozof, archetyp wagabundy; gdy tylko trochę podrosłem i zacząłem co nieco czytać, skojarzyłem, że trochę przypominał swoim żywotem Stachurę, tyle że zamiast życiopisania, uprawiał życioczytanie i amatorską filozofię.

Był raczej mikrej postury, nie udzielał się w podwórkowych meczach, ale – co rzadkość w tamtej okolicy – nie budził nienawiści w osiedlowych chuliganach; drwiono jedynie z niego i uważano za pospolitego głupka. Był sporo starszy ode mnie – wtedy siedem czy osiem lat to dużo; dziś, gdy się ma lat już nie kilka czy -naście a bliżej do -dziesiąt, to tyle, co nic. Siedział więc w „Stokrotce”, najczęściej popijając lemoniadę, jedząc gofra czy lody; piwa raczej nie tykał. Zawsze z książką, do której czasem zaglądał, czytał przez chwilę, a potem długie minuty wpatrywał się w przejeżdżające samochody, w przechodniów, w niebo, czy w kolejkę stojącą do okienka. Czasem nagle ożywał i zaczepiał pierwszego z brzegu przechodnia, pytając:

– A co pan o tym sądzi? Na początku było słowo, a na końcu frazes.

– Panie, goń się pan! Wariat! – słyszał w odpowiedzi.

Albo: – Chcesz w ryja zarobić?

Czy też: – Spierdalaj pan, dobrze radzę.

Rzecz jasna nie wszyscy mówili na pan, wszak był wtedy młody, inni po prostu przyspieszali kroku. Czasem któryś odważniejszy dzieciak rzucił w niego rurką z kremem, lecz on nic sobie z tego nie robił. Miałem już jedenaście, może dwanaście lat i stojąc w kolejce po gofra usłyszałem, jak pyta przechodzącego faceta w okularach, o którym wiadomo było, że jest nauczycielem, ale nie w tej szkole, do której ja chodziłem.

– Proszę pana, ja widzę pana myśli! Ex oriente lux, ex occidente luxus! I co pan mi na to powie?

– Panie, czyś pan wariat, czy prowokator? Schowaj pan tę książkę, przecież pan wiesz… – Tu zagadnięty przyłożył rękę do ucha i wskazał na dość dużą grupkę osób siedzących przy sąsiednich stolikach. – Aforysta się znalazł…

Nie znałem tego słowa. Czytałem co prawda dużo Bahdaja, Szklarskiego, Wernica, komiksów nie wspomnę, ale ten termin nie był mi znany. W domu nie nauczyli, polonistka też. Sprawdziłem. I od tamtej pory, gdy tylko widziałem Tomeczka, starałem się zajrzeć mu przez ramię, jaką książkę czyta. Przeważnie w tytule były to aforyzmy. Nigdy proza, wiersze, dramaty czy reportaż. Czasem na okładce napisane było „Złote myśli”, czy „Skrzydlate słowa”. Ale w gruncie rzeczy chodziło o to samo.

– Młody! – zagadnął mnie pewnego razu. A wiesz, kto to jest biograf?

– No… taki, co pisze biografie… Życie czyjeś opisuje w książce… Dokonania…

– Biograf jest to kłamca opowiadający słowa swego bohatera! – powiedział, patrząc na mnie świdrującym wzrokiem. Zacząłem się wtedy zastanawiać, czy to obłęd, czy przejaw geniuszu.

Różne o nim chodziły mity, niepotwierdzone słuchy i informacje. Pewne było to, że pochodzi z bogatego domu, w którym nie ułożyło się pożycie małżeńskie. Jedni mówili, że był owocem mezaliansu, czy też raczej jednej nocnej przygody bogacza z praczką, inni tonowali te doniesienia i twierdzili, że czołowego inżyniera kraju z salową ze szpitala „głupią jak furmana koń”, inni jeszcze, że jakiegoś ambasadora lub członka KC z woźną – pewne było tylko tyle, że nie musi się martwić – w przeciwieństwie do zdecydowanej większości z nas – o byt i dobra materialne. Legendy krążyły o mieszkaniu, w którym żył wraz z tymi rodzicami, ponoć już rozwiedzionymi. Cztery pokoje na trzy osoby, kto to słyszał, a jaki wystrój! Tak mówiono i snuto spekulacje na temat źródła tego bogactwa. Plotkowano też, że ten wielki metraż wyposażony we wszystko, co wtedy dostępne – telefon z napowietrzną linią, satelitę, magnetowid, zestaw hi-fi najwyższej klasy, boazeria z Pewexu, cuda-niewidy to ze spadku od wujka w Ameryce, albo z wygranej w Państwowym Totalizatorze Sportowym.

A on o sobie nic nie mówił, tylko czytał, przesiadując w „Stokrotce” albo na ławce w parku, ale to w letnie miesiące; gdzie się podziewał zimą, tego nie wiem. Może przesiadywał w jakimś lokalu, do którego nie mieliśmy wstępu ze względu na wiek i zasobność kieszeni? Na naszej klatce – a na klatkach spędzaliśmy wszak sporą część życia – nigdy go nie było.

Czasem znikał i nie widać go było długie tygodnie. Teraz już wiem, że włóczył się bez celu, gdyż to droga jest celem. Zwiedzał cały kraj, a zasobność rodziców pozwalała mu na to, by nie musieć się martwić o jedzenie czy nocleg. Pieniędzmi jednak nie szastał, o czym przekonałem się właśnie w Bieszczadach, gdy spotkałem go, gdy sam już byłem od niedawna dorosły.

Siedział niedaleko cerkwi w Komańczy, tej, która potem spłonęła. Ja z kolegami wyruszałem w stronę Cisnej – było nas trzech, studia przed nami, ostatnie chwile wakacji. Siedział, a w zasadzie leżał przy drodze, oparty o stary płot, obok niewielki plecak, w rękach książka. I to spojrzenie zadumane w niebo…

– Gdyby jakiś Bóg powiedział: „Wierzcie mi”, a nie „Wierzcie we mnie”! – co panowie na to? Bo panowie pewnie cerkiew idą zwiedzić…

– O, Lec! Uwielbiam Leca! – krzyknął Lesio na widok książki, trzymanej w ręce przez Tomaszka.

– Chodźcie, poczytamy, pomyślimy, podyskutujemy. Lec go! – rzucił dowcipem, czym zyskał w naszych oczach.

– Ja pana znam… z widzenia… – wybąkałem nieśmiało.

– Ja ciebie też znam z widzenia. Ja tylko sprawiam wrażenie wariata. To, że w opinii większości jestem nierobem, bo czytam książki i zagaduję ludzi, co czyni mnie pozornie idiotą, to mylne. A ty jesteś… – i tu wymienił moje imię, adres, którą szkołę kończyłem i z kim najwięcej przestawałem pod blokiem, a nawet jakie papierosy, kupowane w naszym blokowym kiosku, najczęściej paliłem w liceum. – Ja siedzę i obserwuję, to mój luksus. Nie muszę pracować, mogę sobie pozwolić na dar obserwacji i kontemplacji. Dziś tu, w Bieszczadach, jutro w ogródku naszej „Stokrotki”, pojutrze gdzieś na Wybrzeżu…

Wyjęliśmy z plecaków piwa. Jedno wypił, więcej nie chciał. Nie palił, a my jak smoki. Zaproponował nam natomiast wspólne czytanie Leca i znów powtórzył to swoje śmieszne „Lec go!”. Spędziliśmy tę noc rozbici tam, gdzie on – gdzieś za stodołą w Komańczy, analizując Myśli nieuczesane i filozofując nad nimi. Była to jedna z najlepszych uczt intelektualnych, jakie w życiu przeżyłem. A potem nazywaliśmy go Don Kichotem z Komańczy. Umysłowy arystokrata, pełen ideałów, pozornie z głową w chmurach, brakowało mu tylko chabety i giermka… Mieszanka geniuszu i wariactwa.

Mijały lata. Kończyłem studia, zaczynałem pracę, wyprowadziłem się z naszego osiedla, a nawet z kraju. Tomaszka widywałem więc coraz rzadziej. Z opowieści wiem, że przesiadywał nadal i w parku, i w „Stokrotce”, ale coraz częściej w pobliskim barze mlecznym. Być może umarła matka i nie miał kto w domu gotować – różnie mówiono. Jedno było niezmienne – książka z aforyzmami i pytanie często przypadkowych osób, co o tym sądzą – i cytowanie jakiegoś aforyzmu. Co bardziej oczytani – choć przyznajmy, tych nigdy nie jest za wielu – czasem wiedzieli, kogo Tomaszek cytuje. Najczęściej był to Lec, ale trafiali się i Świętochowski, i Asnyk, Elzenberg czy Tartakower.

Wiem, że jeździł dużo po Polsce, a może i za granice, kiedy je już otwarto. Widywano go to na Kaszubach, to na Suwalszczyźnie, to pod Babią Górą… Ja nie widziałem go wiele, wiele lat. Po powrocie do kraju zajrzałem na rodzinne osiedle, do którego w międzyczasie dociągnięto metro, choć trochę bez sensu – bo tam przecież jest tramwaj, którym w dwadzieścia minut można dojechać do centrum, podczas gdy mieszkańcy tych osiedli, gdzie jeszcze ćwierć wieku temu ganiały się żubry z rysiami, jak stali w korkach, tak stoją i będą stać po wsze czasy.

Wypytałem tego i owego, czy czasem widać Tomaszka, ale już mało kto go pamięta. Pokolenie naszych rodziców zaczęło wymierać, moi rówieśnicy w większości się wyprowadzili, a młodzież już go nie kojarzy. Ktoś mi jednak powiedział, że rodzice pomarli, on odziedziczył mieszkanie i resztę majątku, jednak dalej żyje jak żył, a nawet nieco dziwniej. Mieszkanie wynajął, a sam szwenda się to tu, to tam, jak wyraził się mój rozmówca…

A jak mieszka, dowiedziałem się, jak zwykle przypadkiem. Korzystając z chwili wolnego czasu, postanowiłem odwiedzić okolice swojego liceum. Podjechałem siedemnastką do Hali Marymonckiej (choć można metrem, co w czasach liceum było nie do pomyślenia) i ruszyłem przez park Kaskada. Nad stawem siedział nie kto inny jak Tomaszek. Karmił kaczki, miał przy sobie plecak turystyczny, na oko osiemdziesiąt litrów. Zawsze był szczupły, lecz teraz wysechł na wiór, twarz poorały mu zmarszczki, była ogorzała od słońca, lato było w pełni. Mocno się postarzał, ale uświadomiłem sobie, że musi być już przecież dobrze po pięćdziesiątce. Podszedłem. Zagadałem. Poznał.

– Pamięć mam jak słoń. I tamtą noc w Komańczy też pamiętam. W zasadzie pamiętam każdy dzień swojego życia, co bywa, przyznam, nieco kłopotliwe. No i sam się zajmuję finansami, o których wiem, że ty wiesz, że nie są małe.

– A gdzie teraz mieszkasz? Bo słyszałem, że…

– Wszędzie.

– Jak to wszędzie?

– Teraz mamy lato. To przecież nie będę wydawać na mieszkanie, prawda? Jeść dużo nie muszę, wykąpać się w samej Warszawie mam gdzie… Choćby tu – wskazał palcem na staw. Na kolanach trzymał książkę, na której dostrzegłem tylko nazwisko autora, a był nim Franz Kafka. Czyżby przerzucił się na prozę?

Moja mina musiała budzić zdziwienie, a on kontynuował:

– Wszędzie mieszkam. Dziś rano na przykład pływałem w stawach na Moczydle. Śniadanie zjadłem, potem przyjechałem tu. Na wieczór może pojadę do Kiełpina? Dawno tam nie byłem. A potem na noc do Kampinosu. Lubię ten las. Mam tam taką miejscówkę… A pojutrze jadę do Ustrzyk. Mam znajomka, pochodzimy trochę po okolicy, przejedziemy nad Solinę…

– A zimą?

– A różnie. Mam trochę znajomych w różnych miejscach Polski… Mam telefon, mam internet… – szybko uświadomiłem sobie, że mieszanina obłędu i wyrachowania weszła na nieco wyższy, nieznany mi dotąd poziom.

– A rodzina?

– Cóż, rodzice nie żyją, żony nie mam… Jak jestem w mieście i jest zimno, to jeżdżę tramwajami, słucham, co ludzie mówią… W zaufaniu ci powiem, że zamyślam, żeby coś napisać… Nawet zacząłem notatki… Tak po staremu, w zeszycie… – wyciągnął z kieszeni jakiś pomięty notatnik z bazgrołami – Telefony ładuję w kawiarniach…

Z kolan spadła mu książka. Doczytałem wreszcie tytuł. Aforyzmy z Zürau. Cóż, nie wiedziałem, że Kafka pisał też aforyzmy. Znałem tylko to, co większość. Proces, Zamek, jakieś opowiadania, z których najbardziej pamiętam Kolonię karną i Przemianę. O aforyzmach nie wiedziałem.

– Zimą w zasadzie mieszkam w tramwajach, autobusach i metrze. Oczywiście, gdy jestem w mieście. Pewnie zaraz zapytasz mnie, czy…

– Nie zamierzasz się ustatkować, osiąść gdzieś, prowadzić tak zwane normalne życie… – jakby czytał mi w myślach.

– A cóż to jest normalne życie? „Chcesz zagłuszyć głos serca? Zdobądź poklask tłumu”. Wiesz czyje to?

– Brzmi jak Lec…

– Bingo. Pracować nie muszę. Nic nie muszę. Wiele mogę. Nic mnie nie ogranicza. Wy wszyscy… – zawiesił głos. Nie ponaglałem.

– Dom, praca, dzieci, dom, praca, dzieci, życie jakoś zleci… – wyraźnie podniósł ton, nakręcał się. W jego oczach pojawił się obłęd, zapamiętany z naszej pierwszej rozmowy sprzed wielu, wielu lat. Tylko w bardziej zaawansowanym stadium. Wyraźnie wszedł na jakąś znaną tylko sobie orbitę.

– Tak zwane życie, o którym mówisz, jest dla mnie absurdalne jak czechosłowacka wieczorynka! Chcesz wiedzieć, ilu ludzi mnie próbowało już przekonać do tego? Nie wiesz. Nie wiesz, ilu znam ludzi. Oj, wielu znam! Wielu poznałem, jak się domyślasz, dzięki ojcu. Innych natomiast podczas rozmów! Wielu ciekawych rozmówców! Tylko w tym roku o to samo co ty pytało mnie już kilku dziennikarzy z mediów państwowych i prywatnych, muzyk rockowy i dwóch pisarzy, w tym jeden z sukcesami! Jeden były ambasador i dwóch obecnych, dyplomatów drobniejszego płazu nie liczę. Wysoko postawieni pracownicy Microsoftu, Komendy Głównej Policji i trochę niżej uplasowani podchujaszczy z wielu innych urzędów, w tym z Kancelarii Prezydenta! Urzędnicy z urzędów centralnych i samorządowych, jedna organistka, jedna pojebana psycholog po przejściach, którą należałoby zamknąć u czubków, a przynajmniej na odwyku! Kilku adwokatów i jeden prokurator, tłumaczy przysięgłych nie liczę. I dwóch wiolonczelistów z filharmonii! Mam wymieniać dalej?

– No nie, nie trzeba, przecież ja cię nie chcę do niczego przekonywać.

– Śmieszni jesteście w uprzęży, którą założyliście dla tego świata! – wykrzyknął, machając sfatygowanym egzemplarzem Kafkowskich aforyzmów.

Powoli się pożegnałem i wycofałem. Poszedłem w stronę szkoły, do której chodziłem w ubiegłym wieku. Na kładce nad trasą Armii Krajowej – której wtedy jeszcze nie było – spojrzałem w jedną i drugą stronę na niekończące się sznury stojących w korku samochodów, w których siedzieli ludzie w uprzęży tego świata. W rzeczy samej śmieszni jak ja sam. Nad Marymontem natura malowała na niebie przepiękne wzory, godne najlepszych mistrzów pędzla.

Sebastian Markiewicz, ur. w 1978 r. w Warszawie. Absolwent filologii rosyjskiej  na Uniwersytecie Warszawskim za czasów świetności tego kierunku, oraz studiów podyplomowych z zakresu tłumaczeń prawniczych i sądowych na tejże uczelni. Wieloletni pracownik administracji publicznej. W ramach tej pracy mieszkał w Taszkencie, Kijowie, Moskwie, a nawet w Lublinie. Obecnie mieszka w Astanie, gdzie jest współpracownikiem Polskiej Agencji Prasowej. Tłumacz przysięgły języka rosyjskiego. Autor dwóch tomów opowiadań Było. Nostalgicznie o czasach przełomu i Migawki warszawskie oraz powieści Nieudolni. Przetłumaczył też kilka książek. Ma żonę i dwoje dzieci.

Całkiem niemało naszych Czytelników w rozmowach na temat treści prezentowanych w „Res Humana” zwróciło nam uwagę, iż brakuje im artykułów, przeglądów na temat filozofii (zwłaszcza współczesnej), że pismo jest zdominowane przez problematykę polityczną (wewnętrzną i międzynarodową) i przez próby teoretyzowania na jej temat.

W tych uwagach – w ogólnej tonacji zdecydowanie nam życzliwych – jest sporo racji, choć to nie cała racja, o czym świadczą ubiegłoroczne nasze publikacje wyimków twórczości prof. Tadeusza Kotarbińskiego i komentarze na jej temat. Nasze skoncentrowanie się na aktualiach politycznych i trendach rozwojowych jest usprawiedliwione wielką burzliwością i znaczną dynamiką współczesnych wydarzeń w Polsce i na świecie. Stąd bierze się zainteresowanie wielką polityką, co uzasadnia utrzymanie dotychczasowej linii programowej „Res Humana”.

Niemniej jednak uznaliśmy, iż szersza obecność współczesnej filozofii na łamach pisma jest z pewnością uzasadniona. Współczesny może znaczyć również nie w pełni przyswojony, coś z czymś zdążyliśmy się zetknąć tylko powierzchownie.

Dlatego powstał w redakcji pomysł zaprezentowania w „Res Humana” ważnych – naszym zdaniem – nurtów filozofii prezentowanych przez współczesnych myślicieli, a także problemów, które usiłowali oni rozwiązywać.

Dla przykładu warto wymienić postmodernizm, neomarksizm (w tym szkołę frankfurcką) hermeneutykę, neotomizm, współczesny pozytywizm i feminizm. Z polskich filozofów przyjrzymy się analizom autorstwa Kazimierza Ajdukiewicza, Romana Ingardena, Stanisława Lema, Leszka Kołakowskiego i Zygmunta Baumana.

Zaczynamy nasz cykl od prezentacji twórczości francuskiego myśliciela Michela Foucaulta (1926–1984). Jego wybitnej roli nikt współcześnie nie kwestionuje. Już na wstępie napotykamy jednak trudności z precyzyjnym zakwalifikowaniem go do jakiegoś kierunku. Poststrukturalista? Postmodernista? Filozofujący socjolog? Lepiej, jeśli uczyni to w swoim tekście znawca jego twórczości Paweł Bytniewski – filozof z lubelskiego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, specjalizujący się w epistemologii poznania humanistycznego, socjologii wiedzy, filozofii kultury, hermeneutyce.

Foucault – archeolog wiedzy, genealog podmiotu, hermeneuta jaźni

1. Foucault filozof

Aktywność Michela Foucaulta jako autora obejmuje stosunkowo krótki okres, niewiele ponad 20 lat drugiej połowy XX wieku. W czasie tym zdołał opublikować kilka książek wzbudzających zainteresowanie nie tylko kręgów akademickich, udzielił licznych wywiadów, w których prezentował swe poglądy nieraz daleko wykraczające poza kwestie filozoficzne, wreszcie osiągnął chyba najbardziej pożądany w kręgach intelektualistów francuskich status profesora College de France. Zaistniał nie tylko w środowisku filozofów francuskich. Swoimi tekstami i osobowością zyskiwał zainteresowanie szerokiej publiczności za granicą Francji. Jego dłuższe lub krótsze pobyty w wielu krajach pozostawiały zawsze wyraźny ślad obecności w miejscowych środowiskach intelektualnych. Przekonujący, sprawny mówca, oryginalny myśliciel, polityczny fighter. Oprócz konwencjonalnej aktywności akademickiej podejmował zadania rzadko wykonywane przez profesorów uniwersyteckich: został korespondentem „Corriere della Sera”, „Nouvel Observateur” i „Le Monde” w czasie rewolucji w Iranie, był założycielem (wraz z J.-M. Domenechem i P. Vidal-Naquetem) Groupe d’Information sur les Prisons i jako jeden z pierwszych intelektualistów we Francji potępił stan wojenny w Polsce. Odnajdujemy go w Polsce, w Warszawie, we wrześniu 1982 roku jako uczestnika wyprawy francuskich intelektualistów wspierających Solidarność.

Całość jego osobowości intelektualnej składa się na wyrazistą, choć często nieuchwytną, postać. Mówił o sobie: „Gdybym miał napisać książkę, aby przekazać to, co już pomyślałem, zanim zacząłem pisać, nigdy nie miałbym odwagi, by zacząć. Piszę książkę tylko dlatego, że wciąż nie wiem dokładnie, co myśleć o tej rzeczy, o której tak bardzo chcę myśleć, aby książka mnie przemieniła i zmieniła to, co myślę. Każda książka zmienia to, o czym myślałem, gdy kończyłem poprzednią. Jestem eksperymentatorem, a nie teoretykiem. Teoretykiem nazywam kogoś, kto konstruuje ogólny system (dedukcyjny lub analityczny) i stosuje go do różnych dziedzin w jednolity sposób. Ze mną tak nie jest. Jestem eksperymentatorem w tym sensie, że piszę po to, by się zmienić i żeby nie myśleć tak samo, jak wcześniej”[1].

Choć Foucault zmarł niespełna 40 lat temu, jego myśl jest wciąż obecna w przestrzeni dyskursu filozoficznego naszych czasów. Foucault zawdzięcza tę pozycję nie tylko oryginalności, a często wręcz hermetyczności ujęć podejmowanej problematyki, ale także krytycznemu stosunkowi do myśli własnej. W swoich oczach uchodził za „zamaskowanego filozofa”, eksperymentatora w życiu i myśli. Pisał: „Niejeden – jak ja zapewne – pisze po to, by nie mieć twarzy. Nie pytajcie mnie, kim jestem, ani nie mówcie mi, abym pozostał taki sam: jest to moralność stanu cywilnego; rządzi ona naszymi dokumentami. Niechże zostawi nam swobodę, kiedy mamy pisać”[2]. Nie ma i być może nigdy nie będzie jednoznacznego i całościowego obrazu jego „życia i dzieła”. Intelektualne biografie Foucaulta w wielu miejscach rozbiegają się w opisach i ocenach jego pism i wypowiedzi. David Macey, autor jednej z nich, nadał tytułowi swej książki znaczącą formę liczby mnogiej: The Lives of Michel Foucault. W książce mówi się o żywotach Foucaulta, a więc w sposób, który zakłada, że nie da się przyporządkować osobie Foucaulta jednej linii życia, że życie i myśl tego człowieka wymagają wielostronnych ujęć i nie składają się w całość, o której można by powiedzieć, że dokonała się jako całość. On sam, jeszcze za życia, odmawiał zgody na próby biograficzne swych komentatorów. Jego strategię życiowych uników i intelektualnych prób potwierdził pseudonim, jakim posługiwał się jeszcze podczas studiów w École Normale Supérieure – „Le Fuchs”.

Jak zatem przedstawić samą myśl Foucaulta w abstrakcji od jej powiązań z kontekstami, w jakie była uwikłana, w splątaniu ludzi, słów i rzeczy?

„Oryginalne formy myśli służą za swe własne wprowadzenia: ich własna historia jest jedynym rodzajem wykładni, jaką dopuszczają, a ich przeznaczenie to jedyny rodzaj krytyki, jakiej się poddają”[3]. W taki oto sposób, niejako pod presją lęku przed wpływem, Foucault już w swej jednej z pierwszych publikacji charakteryzuje myśl wartą namysłu, myśl, której jednostkowość traktuje jako intelektualne wyzwanie dla siebie samego. Będzie podążał za tą wskazówką także we własnej twórczości.

Myśl Foucaulta narzuca się czytelnikowi jego pism przede wszystkim w postaci twórczości pojęciowej. To za pomocą propozycji terminologicznych Foucault otwiera przestrzenie poznania filozoficznego: raz naginając znaczenia już obecne w słownikach filozoficznych, innym razem proponując całkiem nowe słowa lub przypominając te przebrzmiałe, a mające walor odkrywczości w odniesieniu do współczesnych obszarów. Foucault do słownika myśli krytycznej XX wieku dodał pojęcia mające dziś stałe miejsce w obiegu literatury filozoficznej czy politycznej, lub też szeroko rozumianej refleksji społecznej: epistemologiczne pojęcia archeologii (archéologie du savoir) i episteme (l’épistémè), pojęcie dyskursu (discours), rządomyślności (gouverne-mentalité), genealogii (généalogie), biopolityki (biopolitique), technik jaźni (techniques de soi), hermeneutyki podmiotu (herméneutique du sujet), problematyzacji (problématisation) i inne. Pod koniec życia zwrócił się ku pojęciom antycznej, greckiej antropologii, reaktualizując ich znaczenie. „Parezja” i „troska o siebie” (souci de soi) to tylko dwa, być może najważniejsze z nich.

Można zatem, za cenę pewnych uproszczeń i pomijając meandry retrospektywnych interpretacji własnej twórczości Foucaulta, dokonać wyboru kategorii najbliższych – jak się wydaje – treści i stylowi jego myśli. Tu wybieram trzy pojęcia i trzy obszary jego filozofii: pojęcie archeologii, genealogii i problematyzacji. Każde z nich może posłużyć jako emblemat myśli, skoncentrowanej na pewnym obszarze zagadnień, charakteryzujący się wspólnym podejściem badawczym. Najpierw więc archeologia.

2. Archeologia

Termin „archeologia” należy do Foucaultowskiego obszaru epistemologicznej krytyki poznania humanistycznego. Jest pojęciem oznaczającym epistemologiczne dociekania historycznych porządków wiedzy, których odkrywanie ujawnia korelację charakterystyk historycznie ukształtowanych systemów wiedzy kształtujących specyficzny sposób wysuwania roszczeń do prawdy. W tym sensie archeologia nauk humanistycznych to teoria episteme (l’épistémè), czyli teoria porządku „pozytywnej nieświadomości wiedzy” (savoir), jaka stanowi ograniczenie i podstawę dla wiedzy dyscyplinarnej (connaisance), wiedzy naukowej. Rozróżnienie dwóch obszarów wiedzy (savoir i connasaince) ma tu kluczowe znaczenie dla zrozumienia zarówno intencji dociekań Foucaulta, jak i jej zakorzenienia w kulturze intelektualnej, w której ukształtował swą myśl i którą miał za swoją. Z jednej strony odzwierciedla ono zakorzenienie epistemologii Foucaulta w szeroko rozumianej tradycji kantowskiej, w której rozróżnienie poziomu epistemicznego i epistemologicznego wiedzy stanowi fundament krytyki poznania, z drugiej wskazuje ono na inny rodzaj zakorzenienia myśli Foucaulta – w tradycji francuskiej filozofii nauk. Tu uwzględniać trzeba znaczenie inicjatora historycznego podejścia w ramach filozofii nauki, Gastona Bachelarda, a przede wszystkim jego następcę w Instytucie Historii Nauki i Techniki na Sorbonie Georgesa Canguilhema, promotora doktoratu Foucaulta.

Dziedzictwo to w ujęciu Foucaulta musiało ulec daleko idącym modyfikacjom, by stać się użytecznym zasobem idei dla celów, jakim dla filozofa była analiza nauk humanistycznych. Odejście od kantyzmu to ruch myślowy dobrze znany na gruncie filozofii francuskiej, a polegający na uhistorycznieniu przedmiotu krytyki epistemologicznej. W konsekwencji trzeba było się rozstać z ideą podmiotu poznania, jaką zakłada transcendentalizm – ideą Cogito, niezmiennego i samowiednego podmiotu poznania. Tu wsparcie obydwu antenatów było dla Foucaulta niezwykle cenne. Od Bachelarda, jak się zdaje, Foucault przejmuje ideę rozumienia procesu historycznego nauki jako procesu, w którym nauka kształtuje także kryteria oceny swych osiągnieć. W nauce krytyka poznania przybiera zawsze postać historyczną. Bachelard podkreślał więc nieciągłość epistemologiczną między następującymi po sobie postaciami nauki, co – jego zdaniem – jest rezultatem pokonywania przeszkód epistemologicznych. Pokonana przeszkoda epistemologiczna, przeszkoda dla aktualnego poznania, która tkwi w samej wiedzy, pozwala otworzyć nowy horyzont myślenia naukowego, a zarazem pojąć krytykę własnej przeszłości. To właśnie proces pokonywania przeszkód epistemologicznych czyni z procesu nauki proces poznawczo produktywny. „W obliczu rzeczywistości to, co uważamy, że wiemy, przyćmiewa to, co należałoby wiedzieć. Umysł podlegający kształceniu naukowemu nigdy nie jest młody. Jest stary wiekiem swoich przesądów. Dochodzić do nauki to duchowo się odmładzać, to akceptować niespodziewaną mutację, która przeciwstawić się musi przeszłości”[4]. Bachelard analizował historię nauki jako proces ortohistoryczny, normatywny w sensie, w jakim przypisywał on nauce zdolności epistemologicznej autopedagogiki, zdolności do korekty. Nauka – poznając – uczy się poznawać – zarówno własne błędy, jak i nowe przedmioty. Akty epistemologiczne[5] rozdzielają zatem historię nauki na to, co stanowi już tylko jej historię i to, co jest jej aktualnością. Akt epistemologiczny przesądza zatem o bezpowrotnym ukierunkowaniu procesu ortohistorycznego.

Georges Canguilhem natomiast ukształtował swoisty dla epistemologicznej historii nauk sposób rozumienia jej przedmiotu, różnego zarówno od przedmiotu samych nauk, jak i od przedmiotu epistemologii. Jest nim historyczność dyskursów naukowych: „Przedmiot historii nauk nie ma nic wspólnego z przedmiotem nauki. Przedmiot nauki, ukonstytuowany przez metodyczny dyskurs, jest pochodny, choć niezależny, wobec wstępnego
(initial) przedmiotu naturalnego, który może być nazwany (nie bez gry słów) pre-tekstem. Historia nauki ma swe zastosowanie w odniesieniu do tych wtórnych, nienaturalnych i kulturowych przedmiotów, ale sama już nie wyprowadza niczego więcej z nich, co owe wtórne przedmioty mogą wywieść z tych wstępnych. W rezultacie przedmiotem dyskursu historycznego jest historyczność dyskursu naukowego”[6].

Punkt widzenia historii nauki nie jest zbieżny z punktem widzenia nauki. Nauka bowiem rekapituluje i aktualizuje własną historię jako historię wiedzy usankcjonowanej aktualnym stanem wiedzy. Nie jest też zbieżny z czysto normatywnym punktem widzenia epistemologii, w którym transcenduje ona czas jako wymiar istotny nauki. Takie zabiegi z perspektywy historii nauki są nieuprawnione. Pierwszy prowadzi do prezentyzmu, którego konieczną konsekwencją na terenie historii nauk jest przyjęcie jakiegoś absolutnego punktu wyjścia poznania naukowego, tj. „punktu zaniku” wszelakich antecedensów nauki aktualnej. Drugi prowadzi do naturalizmu w rozumieniu przedmiotu historii nauk, tj. do utożsamienia przedmiotu historii nauk z historią przedmiotów nauk.

Jak tego rodzaju poglądy ukształtowały podejście badawcze archeologii nauk humanistycznych?

W perspektywicznym skrócie można mówić o dwóch zasadniczych ideach przejętych przez Foucaulta od Bachelarda i Canguilhema, aktywnych w archeologii Foucaulta. Są to: Bachelarda idea nieciągłości epistemologicznej w procesie narastania wiedzy naukowej i Canguilhema koncepcja przedmiotu historii nauk jako historyczności dyskursów wiedzy. Obszarem zainteresowania Foucaulta, inaczej niż w przypadku Bachelarda i Canguilhema, są nauki humanistyczne. To nie matematyka, fizyka i chemia (Bachelard), ani medycyna czy psychologia (Canguilhem), ale wiedza o człowieku w jej roszczeniach do naukowości stają się przedmiotem badania archeologicznego. Jego pytanie: „Jak badać nauki humanistyczne?” to próba skonstruowania aparatu poznawczego, który nauki te lokalizuje w historii i problematyzuje ich miejsce w kulturze samopoznania.

Odkrywany tu dualizm wiedzy (savoir-connaissance) pozwala oceniać dwie przeciwstawne jej cechy: nieciągłość epistemologiczną na poziomie historyczności savoir i spójność ładu wiedzy wewnątrz connaisance. Epistemai zatem to z jednej strony epoki wiedzy, a z drugiej – jej porządki uformowane przymusami, historycznymi aprioryzmami savoir. Na poziomie savoir archeologia bowiem odkrywa systemy artykulacji wiedzy, które, podobnie jak języki naturalne, należą do „pozytywnej nieświadomości wiedzy”. Na poziomie connaissance (dyscyplin naukowych) archeologia jest zaś analityką form, jakie pozwalają dyskursom wiedzy naukowej wysuwać roszczenia do prawdy.

Archeologiczna krytyka poznania odkrywa zatem przed nami wielkie jednostki historii wiedzy (epistemai) uformowane w sposób, za pomocą którego poznanie uzyskuje dostęp do „bycia w prawdziwości”, dostęp do uprawnionych systemami wiedzy (savoir) roszczeń epistemologicznych. Te wielkie, historyczne bloki wiedzy charakteryzuje nieciągłość epistemologiczna: na poziomie savoir są dla siebie epistemicznie nieprzenikliwe. Ich historia tak samo jak nagle się zaczyna, tak samo gwałtownie się kończy, ustępując miejsca postaci savoir o zupełnie innej formie.

Potwierdza tę postać historyczności wiedzy sytuacja nauk humanistycznych. W perspektywie ich analityki archeologicznej jest odmienna od tej, jaką można było projektować na nauki przyrodnicze. Istnieje bowiem trudność, z którą musi się zmierzyć ich własne roszczenie do bycia w prawdziwości, coś, co demontuje postulat spójności na poziome savoir. Tam bowiem mamy do czynienia z dwoistością pozycji podmiotu jako empirycznego obiektu poznania tych nauk, a zarazem siedliska warunków ich możliwości. Sytuacja ta, ujęta archeologicznie jako „dublet empiryczno-transcendentalny”, rujnuje ich roszczenia do prawdy. Archeologia zatem zapowiada „kres człowieka” rozumiany jako koniec uformowanych nowoczesnym ładem savoir ich archeologicznych podstaw. Stąd rozdroże współczesnych nauk o człowieku i filozoficzna świadomość ich sytuacji:

Jest bardzo prawdopodobne, że należymy do epoki krytyki, o której panowaniu i nieuchronności przypomina nam w każdej chwili nieobecność filozofii pierwszej: należymy do epoki rozumu, która nieodwołalnie oddala nas od pierwotnego języka. Według Kanta, możliwość krytyki i jej konieczność wiązały się za pośrednictwem pewnych treści naukowych z istnieniem poznania. Dzisiaj są związane – a Nietzsche, filolog, poświadcza to – z faktem, że istnieje język i że w niezliczonych słowach wypowiadanych przez ludzi – niezależnie od tego, czy są rozumne, czy szalone, czy mają czegoś dowodzić, czy też są poetyckie – ucieleśnił się sens, który ciąży nam, prowadzi nas na oślep, lecz w mroku oczekuje na uchwycenie przez naszą świadomość, by ukazać się w świetle dziennym i zostać wypowiedzianym. Naszym historycznym przeznaczeniem jest sama historia, cierpliwe konstruowanie dyskursu o dyskursie, zadanie zrozumienia tego, co już zostało wypowiedziane[7].

3. Genealogia

Foucaultowskie archeologie mają pewien ślepy zaułek, w którym myśl staje się nieefektywna. Jest nim zatarcie w obiektywizmie analityki episteme historyczności podmiotu jako efektu oddziaływania nań wiedzy, jaką posiada on o sobie samym. Zwrot Foucaulta w stronę genealogii podmiotu motywuje nie tyle epistemologiczne zainteresowanie dla historycznych form wiedzy, ile skupienie na historyczności ról, jakie wiedza odgrywa jako czynnik podmiototwórczy. Genealogia to słowo-klucz do Foucaulta problematyzacji związku podmiotowości z wiedzą. Foucault odkrywa ten związek (inspirowany myślą Nietzschego i – bardziej pośrednio – Heideggera), gdy we władzy znajduje moc produktywną, a nie po prostu opresyjną względem prawdy i podmiotu. Reżim archeologiczny savoir ustępuje tu genealogicznemu poszukiwaniu znaczenia czynnika epistemicznego w historii podmiotowości. Zamiast pytać o historię form dyskursu, które racjonalizują władzę i wyznaczają jej słuszne granice, Foucault pyta o to, w jaki sposób władza uczestniczy w wytwarzaniu dyskursów prawdy. I jak prawda tak wytworzona może być prawdą podmiototwórczą.

Podczas gdy historia nauki jest bez wątpienia ważnym poligonem doświadczalnym dla teorii wiedzy, a także do analizy systemów znaczących, jest również płodnym gruntem do badania genealogii podmiotu. Są ku temu dwa powody. Wszystkim praktykom, za pomocą których podmiot jest definiowany i przekształcany, towarzyszy formowanie się pewnych rodzajów wiedzy, a na Zachodzie, z różnych powodów, wiedza ma tendencję do organizowania się wokół form i norm, które są mniej lub bardziej naukowe. Jest też inny powód, być może bardziej fundamentalny i bardziej specyficzny dla naszych społeczeństw. Mam na myśli fakt, że jednym z głównych obowiązków moralnych każdego podmiotu jest poznanie samego siebie, mówienie prawdy o sobie i ukonstytuowanie siebie jako przedmiotu wiedzy, zarówno dla innych ludzi, jak i dla siebie samego. Obowiązek prawdy dla jednostek i naukowej organizacji wiedzy. Oto dwa powody, dla których historia wiedzy stanowi uprzywilejowany punkt widzenia dla genealogii lub podmiotu[8].

Istoty ludzkie, aby być podmiotami muszą uznać jakieś prawdy o sobie. Wytwarzanie prawd w procesie kreowania ładów politycznych bezpośrednio uczestniczy w kreowaniu podmiotowości. Wiedza, będąca efektem samopoznania, czy to naukowego, czy w innej postaci, tworzy podmioty, które stają się dla siebie i innych tym samym, co bycie przedmiotem przymusu władzy. Reżim wiedzy jest bezpośrednio związany z ograniczeniami, jakie władza narzuca tak skonstruowanej duszy.

Historyczna realność tej duszy, która w odróżnieniu od duszy przedstawianej przez teologię chrześcijańską nie rodzi się grzeszna i godna kary, wspiera się raczej na procedurze sądowej, nadzorze, wyroku i przymusie. Ta dusza, rzeczywista i bezcielesna, nie jest żadną substancją; to element łączący skutki pewnego typu władzy z referencjami wiedzy, przekładnia, dzięki której stosunki władzy stwarzają możliwość wiedzy, a wiedza przedłuża i wzmacnia skutki władzy. Na gruncie tej realności-referencji zbudowano rozmaite koncepcje i wykrojono rozmaite dziedziny analizy: psyche, subiektywność, indywidualność, świadomość itd. Wzniesiono na niej gmach technik i dyskursów naukowych. Na jej podstawie głoszono moralne rewindykacje humanizmu. Nie powinno nas to jednak zmylić: nie zastąpiono duszy, iluzji teologów, rzeczywistym człowiekiem, przedmiotem wiedzy, refleksji filozoficznej i technicznej interwencji. Człowiek, o którym tyle nam mówią i do wyzwolenia którego wzywają, jest już sam w sobie wynikiem o wiele głębszego ujarzmienia. Zamieszkuje w nim, wynosi go do istnienia „dusza”, a jest ona częścią panowania władzy nad ciałem. Dusza – skutek i narzędzie pewnej politycznej anatomii. Dusza – więzienie ciała[9].

Prawdę konstruują ziemskie moce władzy. Jest ona nie tyle czymś, co odkrywa intelekt w swej poznawczej aktywności, ile tym, co jest efektem reżimu władzy ustanawiającego „zespół prawideł, według których prawda i fałsz są oddzielone tak, że z prawdą wiążą się określone efekty władzy. […] «Prawda» jest związana w kolistej relacji z systemami władzy, które ją wytwarzają i podtrzymują, oraz ze skutkami władzy, które ona wywołuje i które ją rozszerzają”[10].

Genealogia jest więc specyficznie pomyślaną historią podmiotowości, rekonstrukcją rodowodu nowoczesnego człowieka, w której podmiotowość jest rozumiana jako efekt gry sił, jakie ustanawiają reżimy władzy w obszarze nie tylko ładów politycznych, ale także niezbędnych dla ich funkcjonowania ładów wiedzy, tak by podmiot z jego samowiedzą mógł być przedmiotem podatnym na władzę. Władza w nowoczesnym społeczeństwie realizowana jest nie bezpośrednim przymusem siły, przemocy, ale sposobem o wiele bardziej skutecznym w warunkach nowoczesnego, populacyjnego ładu społecznego. Powiązanie podmiotowości z prawdami, które system władzy wytwarza i które z kolei pozwalają być podmiotem samowiednym, kształtuje polityczność jako sferę intersubiektywności kontrolowanej wewnętrznym mechanizmem, na mocy którego bycie sobą (podmiotem) jest ostatecznie identyczne z byciem przedmiotem oddziaływań władzy. Jest więc owa dusza niesubstancjalna nowoczesnego człowieka uwewnętrznionym (w postaci samowiedzy) sposobem „bycia sobą” dla sił, które są twórcze wobec tej „sobości”. Jest jaźnią okupowaną przez pośrednie, subtelne porządki wiedzy o człowieku.

4. Problematyzacja

Obraz podmiotowości, jaki prezentuje jej Foucaultowska genealogia, jest pesymistyczny, nie daje nadziei, nie wspomaga oporu wobec przemocy władzy, któremu wielokrotnie Foucault asystował i w którym niejednokrotnie uczestniczył jako podmiot. Ten paradoks roli filozofa-fightera, intelektualisty zaangażowanego i w tej samej osobie genealoga rodowodu nowoczesnej podmiotowości jeszcze raz skłonił filozofa do zmiany podejścia badawczego. Przemyślenie pozytywnej roli wiedzy dla podmiotowości daje więc efekt w postaci tego, co on sam nazywał problematyzacją.

Gdy analiza historyczna przybiera formę problematyzacji, ujawnia się inna historia niż ta, która ukazuje podmiotowość w jej związku z prawdą jako rezultatu przymusu bycia podatnym na władzę. Ta jeszcze inna historia to historia wyborów, jakich dokonują istoty ludzkie, by stawać się podmiotami, by odkrywać siebie jako podmioty. Zasadniczy sens
Foucaultowskich problematyzacji polega więc na ukazaniu w tym, co nazywa on hermeneutykami siebie i technologiami siebie, autopojetycznej roli prawdy o sobie, którą ludzie wytwarzają wówczas, gdy zyskują zdolność mówienia o sobie innym i samemu sobie. Wytwarzanie tej prawdy zarówno w skupionej na sobie medytacji, jak i w parrezji, która niechcianą prawdą eksploduje w świat społeczny regulowany stosunkami władzy, jest aktem autopojetycznym w tym znaczeniu, w którym uwalnia on od pozostawania sobą i kieruje ku nowej postaci tego „bycia”. Problematyzacja jest więc terminem, za pomocą którego Foucault chce zrekonstruować historyczność tego, w jaki sposób istota ludzka staje się dla siebie samego czymś problematycznym i co skłania go do wyboru siebie w konfrontacji z tym, co dostrzega w swym bycie jako problem. Proponuje zatem rozumienie nas samych przez analizę formuł problematyczności nawiedzającej status podmiotowości danej epoki. Problematyzacje są więc obiektem analizy, chcącej odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób i za pomocą jakich środków każda z istot ludzkich problematyzuje swój byt, swą podmiotowość. W ten sposób otwiera się perspektywa dla hermeneutyki jaźni czy też pewna postać analizy kultury bycia sobą (culture of the self). Czy problematyczność doświadczana i konceptualizowana dotyczy życia duchowego podmiotu wyznającego, czy jest nią problematyczność seksualności albo szaleństwa, problematyzacje zawsze stają się przedmiotami analizy jakiejś formy skończoności, ograniczoności sposobów bycia istot ludzkich, które stają się tematem dyskursów wiedzy. W tym, co możemy powiedzieć sobie o wszystkim, czego doświadczamy, gdy problematyzujemy swe „bycie”, wyraża się historyczność tego, kim jesteśmy.

Michel Foucault umiera niespodziewanie 25 czerwca 1984 roku z powodu neurologicznych komplikacji, będących wynikiem zarażenia jeszcze nie dość dobrze poznaną wówczas chorobą – AIDS. Filozof i przyjaciel Gilles Deleuze odczytał w kilka dni później na uroczystości pogrzebowej fragment ostatniej książki autorstwa Foucaulta, który może być uznany za prawdziwe epitafium wielkiego filozofa:

Cóż byłby wart upór wiedzy, gdyby zapewniać miał tylko przyrost poznania, a nie – w pewien sposób i najlepiej jak można – zatracenie się poznającego? Są takie chwile w życiu, gdy koniecznie trzeba sprawdzić, czy można myśleć inaczej, niż się myśli, i postrzegać inaczej, niż się widzi, aby móc potem znów patrzeć i rozmyślać. Ktoś powie mi może, że te gry ze sobą samym powinny pozostać za kulisami, że co najwyżej stanowią część prac przygotowawczych, które same siebie niweczą, gdy osiągnęły skutek. Ale czymże jest filozofia dziś – mam na myśli aktywność filozoficzną – jeśli nie krytycznymi zabiegami myślenia koło siebie? I jeśli – zamiast uprawomocniać coś, o czym od dawna wiadomo – nie zawiera się ona w podejmowaniu kwestii, w jaki sposób i dopokąd da się myśleć inaczej?[11].

 

[1]Interview with Michel Foucault [w:] M. Foucault, Essential Works of Foucault 1954–1984, vol. 3: Power, ed. J.D. Faubion, trans. R. Hurley [et al.], The New Press, New York 2000, s. 240.

[2] M. Foucault, Archeologia wiedzy, przeł. A. Siemek, PIW, Warszawa 1977, s. 43.

[3] M. Foucault, Dream, Imagination, Existence [w:] L. Binswanger, Dream and Existence, ed. K. Hoeller, Humanity Press, New Jersey 1993, s. 31.

[4] G. Bachelard, Kształtowanie się umysłu naukowego. Przyczynek do psychoanalizy wiedzy obiektywnej, przeł. D. Leszczyński, Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2002, s. 18–19.

[5] Pojęcie aktów epistemologicznych, które dzisiaj przeciwstawiamy przeszkodom epistemologicznym, odpowiada tym dokonaniom naukowego geniuszu, które wnoszą nieoczekiwane impulsy do przebiegu rozwoju naukowego. A zatem w historii myśli naukowej działają czynniki negatywne i pozytywne. Por. G. Bachelard, L’Activite rationalistede la phisique contemporaine, PUF, Paris 1951, s. 36.

[6] Por. G. Canguilhem, The Object of the History of Sciences [w]: Continental Philosophy of Science, red. G. Gutting, Blackwell Publishing, Malden, Oxford, Victoria 2005, s. 203.

[7] M. Foucault, Narodziny kliniki, przeł. P. Pieniążek, Wydawnictwo KR, Warszawa 1999, s. 13.

[8]Subjectivity and Truth [w:] idem, The Politic of Truth, ed. S. Lotringer, introd. J. Rajchman, trans. L. Hochroth, C. Porter, Semiotext(e), Los Angeles 2007, s. 151.

[9] M. Foucault. Nadzorować i karać. Narodziny więzienia, przekł. T. Komendant, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2009, s. 31.

[10] M. Foucault, Truth and Power [w:] Power/Knowledge. Selected Interviews and Other Writings 1972–1977, ed. & trans. C. Gordon, L. Marshall, J. Mepham, K. Soper, Pantheon Books, New York 1980, s. 132–133.

[11] M. Foucault, Historia seksualności. Użytek z przyjemności. Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 1995, s. 148.

Tekst ukazał się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

Robert CHEDA, Od Mongoła do Putina. Dzieje zdziczenia, wydawnictwo MataSfora, Warszawa 2023, s. 447.

Współcześni pisarze i publicyści rzadko sięgają dzisiaj po formę pamfletu jako sposób zdemaskowania obiektu swoich literackich czy analitycznych zainteresowań, a już z trudem mogę przypomnieć ambitne opracowanie, utrzymane w duchu diatryby. Robert Cheda napisał sążnistą (447 stron!), pełną pasji rozprawę, w której nie hamując języka i ostrości ocen, nie tylko obnaża mechanizmy władzy putinowskiej Rosji. Autor sięga głęboko do historii państw, które istniały w przeszłości na terytorium dzisiejszej Federacji Rosyjskiej. W swoich wywodach Cheda jest bliski poglądom Grigorija Czchartiszwiliego, rosyjskiego myśliciela pochodzenia gruzińskiego (znanego bardziej pod literackim pseudonimem Borisa Akunina), który dowodził, że państwo rosyjskie odziedziczyło strukturę, sposób funkcjonowania od Ordy mongolskiej. Wspólne dla obu form państwowości są: sakralizacja władzy, maksymalna centralizacja, mobilizacja społeczeństwa poprzez wskazywanie zagrożeń zewnętrznych i przemoc. Cheda nie powołuje się wprawdzie na Czchartiszwiliego a na polskiego badacza Feliksa Konecznego, lecz teza o kontynuacji dziedzictwa Ordy zawarta jest już w samym tytule – Od Mongoła do Putina.

Poruszanie się po tej książce wymaga od czytelnika przynajmniej ogólnej orientacji w historii powszechnej i znacznie głębszej niż licealna wiedzy o dziejach Rosji, w szczególności historii ostatnich kilkudziesięciu lat. Robert Cheda, dziennikarz, a w przeszłości oficer operacyjny polskiego wywiadu, pracujący m.in. także w Rosji, zna ten kraj nie ze słyszenia. Przedstawia czytelnikowi ogrom informacji, historii znanych i mniej znanych, szczegółów i sekretów. A wszystko to opisuje barwnym, dalekim od naukowego chłodu i dystansu tonem. Oczywiście, wśród wywodów autora znajdziemy również takie, które mogą wzbudzać uzasadnione wątpliwości badaczy, a używane przez niego określenia i kategorie nie sprostałyby zapewne wymogom naukowości. Cheda zastrzega jednak na wstępie, że jego praca ma charakter publicystyczny.

Pewna dowolność w doborze faktów, swoboda w operowaniu językiem i stylami czyni z tej pozycji bardzo interesującą lekturę, także dlatego, że wskazuje na sposób postrzegania Rosji (i możliwie konkluzje) przez polski wywiad. A o oryginalności ujęcia tematu niech świadczy fakt, że opracowanie zaczyna się od political-fiction, rozdziału pierwszego, zatytułowanego Dystopia, w którym Cheda opisuje Rosję w chwili rozpadu i krwawego zamętu, jaki powstał po upadku rządów Putina.

Recenzja ukazała się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

Laura Mersini-Houghton, Przed Wielkim Wybuchem.
O początkach Wszechświata i o tym, co jest poza nim
, tł. Urszula
i Mariusz Seweryńscy. Pruszyński i S-ka, Warszawa 2023

Skoro nasz świat istnieje, to zapewne musiał powstać. Kiedy? Dlaczego? Czemu taki, a nie inny? – na te pytania rzetelna nauka od dawna szuka odpowiedzi, a wcześniej szukała jej filozofia. I oto pojawiła się kolejna interesująca próba z tego zakresu.

Ale sięgnijmy do początków. Platon, najbardziej znany filozof Antyku, orzekł radykalnie: materia jest niezniszczalna, istniała zawsze i zawsze będzie istnieć. Rolą Boga było nadanie jej kształtu, ten akt nazywamy początkiem świata. Wszakże nie był On zadowolony z efektu, zatem świat unicestwił (tj. zburzył porządek w materii), po czym stworzył na nowo. Ale znów nie spodobał Mu się – taka seria tworzenia i unicestwiania trwa odwiecznie i będzie trwać nadal.

Plotyn – prekursor chrześcijaństwa (ale poganin!) miał koncepcję zupełnie inną: Jedno (to imię własne, piszemy je wielką literą) jest absolutnie doskonałe, a w swej doskonałości niezmienne, niczego zatem nie czyni, w szczególności nie stwarza. Ale jest tak doskonałe, że ta doskonałość aż się przelewa, emanuje z Niego, taką emanacją kolejnego szczebla (bo były inne) jest właśnie nasz świat. Jedno istnieje odwiecznie i odwiecznie emanuje, zatem świat jest odwieczny. Zawsze istniał w przeszłości i zawsze trwać będzie.

Teolodzy chrześcijańscy widzą problem zgodnie z Biblią: świat miał początek, powstał z woli Boga. Biskup Irlandii James Ussher obliczył nawet w 1654 r., że Ziemia powstała w 4004 r. p.n.e., 22 października o 8 wieczorem. Bóg też sprawi światu kres. Kiedy? „Nie znacie dnia ani godziny”.

Współczesna nauka dokonała drobnej modyfikacji: w jej dziale poświęconym tego typu problemom – kosmologii – przyjmuje się, że świat miał istotnie początek przed miliardami lat, określany jako Wielki Wybuch, będzie też miał kres, za miliardy lat, wskutek wzrastającej w nieskończoność entropii. Natomiast nie jest sprawą nauki rozstrzyganie, kto to zrobił bądź zrobi.

Spierano się też o jakość i wyłączność naszego świata. Czy jest jedyny, czy może istnieją też inne albo istniały w przeszłości? W końcu XVII w. Leibniz postawił znaną tezę, będącą podsumowaniem trzech tysięcy lat filozofii, że nasz świat jest najlepszy z możliwych, na co Voltaire zapytał zgryźliwie: „Jeżeli ten świat jest najlepszym z możliwych, to jakie są te inne?” Problem, czy nasz (wszech)świat jest jedyny, czy też może istnieją inne (lepsze czy gorsze, to już całkiem inny problem), pojawiał się w pismach wielu myślicieli od Platona, a nawet wcześniej. Ale każdy z nich arbitralnie, bez porządnych argumentów, a nawet niekonsekwentnie, możliwość taką odrzucał.

Oczywiście, cała dotychczasowa wiedza wskazuje, że gdyby nawet istniały, to są dla nas niepoznawalne. Ale niepoznawalność nie jest argumentem ontologicznym, nikt rozsądny nie powie, że to, czego nie znamy – nie istnieje, a to, czego poznać nie możemy – nie może też istnieć.

Jednak rzeczywiście, według przekonania dotychczas w nauce dominującego, nasz Wszechświat jest wszystkim, co istnieje. Skoro miał początek i będzie miał kres, to może jego istnienie poprzedzał inny Wszechświat? A gdy przestanie istnieć, czy nastanie kolejny? Niestety, to pytanie jest źle postawione. Otóż czas płynie jedynie „wewnątrz” Wszechświata, zaczął biec dopiero wtedy, gdy zaczął istnieć Wszechświat. I zapewne skończy się wraz z jego kresem. Zatem nie było żadnego „przedtem” ani nie będzie żadnego „potem”. Tak też ma się sprawa z istnieniem innych wszechświatów „gdzie indziej”. Jak czas, również przestrzeń jest jedynie „wewnątrz” Wszechświata, nie ma żadnego „na zewnątrz”, żadnego „obok”. Nie ma nic poza nim. Nie może „obok” być innych wszechświatów! Ale to źle postawione pytanie wskazuje na autentyczny problem.

Próbuje go rozwiązać amerykańska badaczka, pochodzenia albańskiego, Laura Mersini-Houghton (Przed Wielkim Wybuchem. O początkach Wszechświata i o tym, co jest poza nim). Pisze ona, że już od początku XX w. fizycy stanęli przed problemem, że możliwość istnienia innych wszechświatów jest konsekwencją równań fizyki kwantowej. Z teoretycznych obliczeń wynika ich wręcz niewyobrażalna liczba 10600 (dziesiątka z sześciuset zerami, nie ma na tę liczbę nazwy w żadnym języku)!

Możliwość to nie konieczność – ale problem próbowano rozwiązać. Niels Bohr posłużył się swoistym wytrychem – jest mianowicie taki zewnętrzny obserwator (nietrudno domyślić się, kim On jest, choć Bohr nie zdecydował się tego wprost napisać), który spośród kwantowych możliwości dokonał wyboru tego świata, w którym żyjemy – jako jedynego. Einstein stanowczo sprzeciwił się – wykazał, że nie jest to dobre rozwiązanie problemu, choć sam lepszego nie zaproponował. Istotny wkład w dyskusję wniósł Schrödinger, którego koncepcja „kota” była zabawnym, zrozumiałym dla niespecjalistów, a jednocześnie radykalnym dowodem, że nie należy mieszać zewnętrznego obserwatora. Problem pozostał.

Tak czy inaczej, jak pisze Mersini-Houghton, aż do Hawkinga istnienie tylko jednego wszechświata traktowano w nauce jako oczywistość, swoisty aksjomat – tylko najwybitniejszych myślicieli kłopotał brak dowodu jego prawdziwości.

Zdaniem tejże Autorki, na początku XXI w. nastąpiła zmiana w myśleniu. Zaczęto rozważać możliwość istnienia wielu (wszech)światów, sposoby ich narodzin i funkcjonowania. Asumpt dała Teoria Strun, wypracowana w końcu ubiegłego stulecia, wykraczająca poza znany problem sprzeczności między teorią względności a fizyką kwantową, pozwalająca po nowemu spojrzeć na nasz świat. W sposób oczywisty wynika z niej, że nie może on być jedyny. Nawet Hawking w ostatnim okresie życia zainteresował się tą kwestią. Warto dodać, że nie jest to pierwszy przekład na język polski książki, w której omówiona została ta Teoria, ale pierwszy, jaki znam, który przedstawia ją w sposób zrozumiały dla humanisty. Autorka łączy pasjonującą opowieść o najtrudniejszych problemach nauki z równoległą opowieścią o tym, w jakich okolicznościach do tego doszła. Opowiada na przemian o fizyce i o swoim życiu – jak dorastała w komunistycznej Albanii, jak znalazła sobie miejsce na uczelni w USA, jak poznała swego męża i jak wspierał ją w badaniach, a nawet – w jakiej kawiarni wpadła na niektóre rozwiązania naukowe. Oba plany są fascynujące.

Być może, choć Mersini-Houghton bardzo ostrożnie używa tego pojęcia, można mówić o pojawieniu się nowego paradygmatu (ogólnego wzoru myślenia) w nauce. Termin ten jest o tyle nieodpowiedni, że w dziejach nauki istniało już wiele paradygmatów, ale wszystkie były – w zakresie najogólniejszych rozważań kosmologicznych – zgodne w przekonaniu, że nasz (wszech)świat – nieważne, najlepszy czy kiepski – jest jedyny. Byłby to więc jakiś superparadygmat (to moje określenie, nie Autorki), stanowiący absolutną nowość w dziejach myśli. Sumę wszystkich wszechświatów Mersini-Houghton określa jako wieloświat (multiverse, nie ma dobrego przekładu na język polski, tłumacze używają określeń metawszechświat, multiświat, multiwszechświat, superwszechświat, ultrawszechświat, multiwersum). Autorka polemizuje też z poglądem, że granice naszego Wszechświata absolutnie zamykają nasze możliwości poznawcze. W pewnym sensie tak jest, ale wewnątrz naszego Wszechświata możemy – jej zdaniem – znaleźć ślady oddziaływania innych wszechświatów. Są nimi odkryte przed kilkunastu laty „pustki” promieniowania śladowego pozostałego po Wielkim Wybuchu. Za swe badania Mersini-Houghton została nominowana do Nagrody Nobla, na razie jej nie przyznano, takie odkładanie w przypadku nowatorskich koncepcji nie jest rzadkie, dotknęło np. Einsteina.

Książka Laury Mersini-Houghton dotyczy najbardziej fundamentalnego problemu wiedzy o świecie. Jej przemyślenia oparte są na zaawansowanej matematyce, najnowszych działach fizyki i najnowszych obserwacjach astronomicznych. A napisana jest w sposób wyjątkowo przystępny. Jestem humanistą, a jednak nie miałem problemu ze zrozumieniem jej wywodów, przeciwnie, czytając, wreszcie pojąłem kilka kwestii (właśnie z zakresu fizyki kwantowej i Teorii Strun). Mogę ją polecić każdemu, kto chce zrozumieć świat, choćby matematyka nie była jego mocną stroną!

Recenzja ukazała się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

Ta księga, podarowana mi przez pana doktora Bogusława Wójcika, jej autora, za co bardzo dziękuję, jest interesującą dysertacją. Co prawda wielka troska o szczegóły sprawia pewną trudność w jej percepcji. Nie pozwoliły one też ująć ruchu świeckiego w jednym tomie. Szkoda – lecz dobrze, że powstało dzieło, które wolno nazwać podarunkiem autora dla ruchu świeckiego, na co dotąd nikt się nie zdobył.

Ten podarunek rozpoczyna się od protoplastów ruchu świeckiego w Polsce – Andrzeja Niemojewskiego, Ludwika Krzywickiego, Wacława Nałkowskiego czy wreszcie filologa Baudouin de Courtenay, kandydata na prezydenta Polski. To oni, nie mówiąc o ich następcach, a wśród nich o Tadeuszu Kotarbińskim, dali początek polskiemu ruchowi świeckiemu. On uformował się z biegiem czasu w dwie organizacje – Towarzystwo Szkoły Świeckiej i Stowarzyszenie Ateistów i Wolnomyślicieli.

To te organizacje w kolejnych latach, po zakończeniu władztwa carów
i II wojny światowej, postanowiły już w wolnej Polsce doprowadzić na Zjeździe Zjednoczeniowym 28 kwietnia 1969 roku do powstania jednej organizacji – Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej. Następne rozdziały omawianej książki są szczegółowym opisem zjazdów tej Organizacji. One odbywały się z reguły co cztery lata, a ostatnim z omówionych w książce zjazdów był Zjazd VI, który odbył się w grudniu 1986, gdzie zdecydowano o powierzeniu funkcji prezesa działaczowi i profesorowi z Krakowa Janowi Szmydowi.

Na tym wydarzeniu zamyka się też księga Bogusława Wójcika, na tyle ciekawa, że wolno oczekiwać na tom II z zapisami tego, co stało się z ruchem w kolejnych latach.

Tymczasem warto odnieść się do dwóch bliskich mi prezesów Towarzystwa: Jerzego Sztachelskiego i Tadeusza Jaroszewskiego.

Pozostały mi w pamięci słowa Jerzego Sztachelskiego, że nie warto tracić nadmiaru sił na walkę z religią czy Kościołem, lecz walczyć o człowieka, o jego szczęście doświadczane w ludzkich i ziemskich warunkach. Także pozostają mi w pamięci roztropne myśli Tadeusza Jaroszewskiego, zmarłego nagle w Warnie, gdzie przebywał na konferencji naukowej. To jego zachęta do rozwiązywania konfliktów na drodze dialogu i wzajemnego zrozumienia, do poszukiwania tego, co łączy, a nie dzieli, jest po dziś dzień bardzo mi bliska.

Jest w księdze Bogusława Wójcika bardzo wiele dyskusyjnych tez, choć zarazem wiele ciekawych spostrzeżeń na temat ruchu świeckiego. Są wyraziste, roztropne, co zasługuje na dobre słowa.

Co roku na przełomie listopada i grudnia odbywa się globalna konferencja klimatyczna. Prawie zawsze po jej zakończeniu politycy ogłaszają sukces, naukowcy ostrzegają, że podjęte działania są niewystarczające, a przedstawiciele organizacji pozarządowych wyrażają rozczarowanie osiągniętymi efektami i nawołują do protestów. Taki teatr trwa już prawie trzydzieści lat, ponieważ pierwsza konferencja stron konwencji klimatycznej (COP) odbyła się w 1995 r.

O co chodzi z tym klimatem?

Klimat najczęściej jest utożsamiany z temperaturą, ale pod tym pojęciem kryje się całość zjawisk pogodowych występujących na danym obszarze. Ograniczenie klimatu do temperatury wynika ze współczesnych sposobów pomiaru jego zmiany. Najprościej jest to robić poprzez pomiar temperatury, a za punkt wyjścia przyjmuje się średnią temperaturę sprzed okresu przemysłowego. Zazwyczaj okresem obserwacji, na podstawie którego można określić klimat, jest trzydzieści lat.

Klimat może się zmieniać. Takie zmiany mogą wynikać z przyczyn naturalnych i antropogenicznych. Skala zmian również może mieć różny charakter. W przeszłości odnotowywano zmiany lokalne, w skali regionalnej, np. mała epoka lodowcowa objęła swoim zasięgiem jedynie region północnego Atlantyku, lub globalnej.

Dlaczego współczesna zmiana klimatu budzi tak wielkie obawy? Po pierwsze, ma ona charakter globalny, a więc dotyczy całej Ziemi. To powoduje, że nie da się przed nią uciec. Po drugie, jej tempo, z przyrodniczego punktu widzenia, jest zatrważające. Szacuje się, że w okresie najbardziej gwałtownych zmian występujących podczas ostatniej epoki lodowcowej temperatura zmieniała się o około 0,005°C na dekadę. Obecnie obserwowane tempo zmian jest szacowane na około 0,2°C na dekadę. To pokazuje, z jak bardzo gwałtownymi procesami musimy się współcześnie mierzyć.

Globalny charakter zmiany klimatu nie oznacza, że procesy te zachodzą równomiernie. Tempo zmian jest zdecydowanie wyższe nad lądem niż nad obszarami morskimi. Z tego powodu na półkuli północnej zmiany mają głębszy charakter. Polska jest w grupie krajów europejskich, które silnie odczuwają zachodzącą zmianę klimatu. Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej (IMiGW) podaje, że już obecnie średnie temperatury w Polsce są o około 1,5°C wyższe, niż miało to miejsce w latach 70. XX w. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, że Międzyrządowy Panel ds. Zmiany Klimatu (IPCC) uznaje, że przekroczenie globalnej średniej temperatury o 1,5°C powoduje nieodwracalne zmiany klimatyczne. Bardzo upraszczając, na tej podstawie można uznać, że klimat w Polsce już trwale się zmienił.

Klimat jest zjawiskiem złożonym. Na jego zmianę wpływa wiele czynników. Niektóre z nich mają charakter naturalny, inne są wynikiem działalności ludzkiej. Współczesna nauka wskazuje, że za obecną zmianę klimatu odpowiedzialny jest człowiek. Główną przyczyną jest antropogeniczna emisja gazów cieplarnianych, spośród których najważniejsze to dwutlenek węgla, metan i podtlenek azotu. Wiele osób podaje w wątpliwość ludzką odpowiedzialność za występujące zmiany, ale bezspornie to ludzkość jest głównym sprawcą zachodzących zmian. Po pierwsze, od początku rewolucji przemysłowej na Ziemi znajduje się osiem razy więcej ludzi, niż to było wcześniej. Każdy dodatkowy człowiek potrzebuje przestrzeni do życia i wytworzenia pożywienia. Zmiany cywilizacyjne, a w szczególności gwałtowny wzrost zapotrzebowania na zasoby, sprawiły, że ludzkość masowo przekształciła powierzchnię Ziemi, pozbywając się naturalnych magazynów gazów cieplarnianych (głównie lasy i mokradła) przy jednoczesnej zwielokrotnionej emisji tych gazów do powietrza. Nawet jeśli, jak podkreślają niektórzy, statystycznie emisja pochodzenia ludzkiego jest mniejsza od emisji naturalnej, np. w wyniku erupcji wulkanów, to należy zwrócić uwagę, że to działania człowieka doprowadziły do wystąpienia punktu zwrotnego, jakim jest nadmierna koncentracja gazów cieplarnianych w atmosferze.

Dlaczego zmiana klimatu jest groźna?

Z punktu widzenia środowiska przyrodniczego i człowieka problemem nie jest sam klimat, ale tempo jego zmiany. Organizmy są w stanie dostosować się do różnych warunków klimatycznych. Z tego powodu na Ziemi obserwujemy życie zarówno w warunkach polarnych, jak i tropikalnych. Jednakże gwałtowne, ze środowiskowego punktu widzenia, zmiany klimatu powodują, że wiele organizmów nie jest w stanie dostosować się do nowych warunków. Czy jednak jest to podstawą do radykalnej zmiany naszych przyzwyczajeń?

Pomijając osoby, które wbrew faktom negują zmianę klimatu, warto zauważyć, że istnieje liczna grupa osób bagatelizujących problem. W Polsce te osoby wręcz cieszą się ze zmiany klimatu, podkreślając, że rosnąca temperatura przyczynia się do zmniejszenia rachunków za ogrzewanie. Jednakże, jak już wspomniałem na początku tego tekstu, zmiana klimatu to szereg zjawisk pogodowych, a nie tylko kwestia temperatury. Ponadto skutki zmiany klimatu są znacznie dalej idące.

Proces zmiany klimatu wpływa na to, że zjawiska pogodowe stają się bardziej gwałtownymi. Z tego powodu zmianie temperatury towarzyszą nagłe burze, huraganowe wiatry, trąby powietrzne, powodzie oraz susze. Ich częstotliwość i długość okresów występowania uległy zwiększeniu, co powoduje, że skala szkód w przyrodzie i otoczeniu człowieka jest coraz większa. Te czynniki wpływają na zmiany w dostępności wody. W przypadku Polski bezśnieżne zimy prowadzą do gorszego nawodnienia pól, pogorszenia dostępności wód powierzchniowych i gruntowych, a nawet susz. W praktyce, od dłuższego czasu susza w rolnictwie jest obserwowana corocznie. Warto przypomnieć, że jeszcze w latach 80. XX w. w Polsce licznie prowadzono działania melioracyjne, mające na celu osuszanie użytków rolnych. Jednocześnie gwałtowność występowania zjawisk pogodowych powoduje, że burze coraz częściej przekształcają się w ulewy, co skutkuje podtopieniami występującymi w miastach i na wsi. Utrudnia to transport, przesył energii, niszczy uprawy, jak również prowadzi do przyspieszonej erozji gleb. Krótsze zimy skutkują przyspieszeniem okresu wegetacyjnego roślin, co w większym stopniu naraża je na oddziaływanie przymrozków, szkodników i choroby. Dłuższy okres wegetacyjny oznacza również większe zapotrzebowanie na wodę, a z tą, jak wspomniałem, mogą pojawić się problemy.

W ten sposób zmiana klimatu wpływa na przekształcenia w ekosystemach, co z kolei prowadzi do ginięcia różnego rodzaju gatunków. Problem degradacji różnorodności biologicznej jest jednym z najważniejszych zagrożeń przyrodniczych, a czasy współczesne określane są jako szóste masowe wymieranie gatunków.

Zmiana klimatu to też możliwość pojawienia się na danym terytorium nowych gatunków. W tym kontekście najczęściej wspomina się o zwierzętach migrujących, które mogą być konkurencją dla rodzimych gatunków, ale warto również zwrócić uwagę, że wraz z takimi osobnikami wędrują bakterie i wirusy, które wcześniej nie przetrwałyby w naszym klimacie. Trafiają one do środowiska, które nie jest przygotowane na ich występowanie. W ten sposób nie tylko zwierzęta, w tym hodowlane, ale i ludzie stają się bardziej narażeni na różne choroby. Dla przykładu warto w tym miejscu wspomnieć o rosnącym ryzyku rozpowszechnienia się malarii w Europie. Dla Europejczyków choroba ta może być bardziej śmiertelną niż pandemia Covid-19.

Gwałtowne zjawiska pogodowe, takie jak: powodzie, osuwiska błotne, huragany, mogą niszczyć dobytek ludzki. Zagrożenie dotyczy mienia ruchomego i nieruchomości. W mediach coraz częściej widzimy przekazy pokazujące zalane miejscowości, drzewa upadające na samochody, wiatry zrywające dachy domów itp. Skutkiem tego jest m.in. konieczność zmiany technologii w budownictwie, które zwiększałyby odporność budynków na takie zjawiska. Z tym wiąże się również wzrost kosztów odpowiednich ubezpieczeń.

Oprócz kosztów ekonomicznych zmiana klimatu może prowadzić do powstania kosztów społecznych. W tym kontekście najczęściej wspomina się o rosnącym ryzyku migracji z terenów, na których warunki życia drastycznie pogarszają się, w tym z terenów zalewanych przez podnoszący się poziom wód morskich. Jednakże warto wspomnieć, że w tym kontekście coraz częściej rozważa się możliwość wybuchu konfliktów o zasoby, w tym o wodę. Starcia zbrojne o ten zasób już miały miejsce, głównie w Azji Środkowej. Ich skala jest niewielka, ale wskazuje na rosnące ryzyko.

Zmiana klimatu nie może być oceniana jedynie w kontekście kosztów. Uczciwość naukowa wymaga stwierdzenia, że na niektórych obszarach mogą pojawić się korzyści. Na przykład przewiduje się, że w Rosji mogą poprawić się warunki do rozwoju rolnictwa. Jednakże w ogólnym rozrachunku, globalnie, zmianę klimatu należy postrzegać jako zagrożenie i to nie tylko w kategoriach utraconego dochodu, ale przede wszystkim zagrożenia dla życia ludzkiego.

Kończąc tę część, warto jeszcze zwrócić uwagę, że nawet jeśli zimą zdarzają się niższe rachunki za ogrzewanie, to zazwyczaj latem musimy ponosić wielokrotnie większe koszty klimatyzacji pomieszczeń.

Polityka klimatyczna, czyli próby przeciwdziałania zmianie klimatu

W 1992 r. podpisano Ramową Konwencję Narodów Zjednoczonych w sprawie zmiany klimatu. Od tego czasu minęło już ponad trzydzieści lat, a więc okres odpowiedni do oceny z punktu widzenia klimatu. Efekty są rozczarowujące.

Konwencja została napisana zgodnie z ówczesnymi założeniami zrównoważonego rozwoju, tj. podzielono w niej świat na państwa rozwinięte i rozwijające się. Ponadto na te pierwsze – tzw. kraje Aneksu I – nałożono zobowiązania redukcyjne. Pierwszy zestaw ograniczeń został nazwany Protokołem z Kioto i obowiązywał do 2012 r. Już jego wdrożenie w życie wiązało się z licznymi kontrowersjami. Dalej było jeszcze trudniej. Co prawda w 2015 r. na konferencji COP21 udało się podpisać Porozumienie paryskie, w ramach którego państwa zobowiązały się do: ograniczenia średniego wzrostu temperatury do 1,5°C w porównaniu z epoką przedindustrialną (w praktyce jest to mało prawdopodobne, ponieważ obecnie globalny wzrost średniej temperatury przekracza już 1°C) oraz do osiągnięcia w możliwie jak najszybszym czasie neutralności klimatycznej. Neutralność klimatyczna oznacza zdolność do równoważenia emisji gazów cieplarnianych liczonych w ekwiwalencie CO2 (a więc z różnych źródeł) z możliwościami pochłaniania adekwatnej ilości tych gazów, również liczonej w ekwiwalencie CO2. Skutkiem tego wiele państw wprowadziło odpowiednie polityki zmierzające do osiągnięcia neutralności klimatycznej. Na przykład Unia Europejska zadeklarowała, że zrealizuje ten cel w 2050 r., natomiast Chiny i Ukraina zakładają osiągnięcie tego celu w 2060 r.

W praktyce, pomimo różnych porozumień podpisywanych w ramach Konwencji klimatycznej, trudno jest mówić o globalnej polityce klimatycznej, a jednocześnie należy podkreślić, że zmiana klimatu jest problemem globalnym, a więc jego rozwiązanie również musi nastąpić w takiej skali. To od woli państw sygnatariuszy poszczególnych porozumień zależy sukces w ograniczaniu zmiany klimatu. W praktyce nie jest konieczna reakcja wszystkich państw, a jedynie należących do G-20, ponieważ te państwa są odpowiedzialne za około 75% globalnej emisji antropogenicznych gazów cieplarnianych. Jednakże zauważa się, że to te podmioty stosunków międzynarodowych mają największe problemy z podjęciem adekwatnych działań. Najbardziej jaskrawym tego przykładem są Stany Zjednoczone Ameryki, które podpisały Porozumienie paryskie, aby już po 30 dniach się z niego wycofać. Następnie, po zmianie prezydenta, USA ponownie ratyfikowały to porozumienie, ale w obliczu nadchodzących wyborów prezydenckich przyszłość polityki klimatycznej w USA jest nadal niepewna.

Warto się zastanowić, jakie są efekty ponad 30 lat trudnej współpracy międzynarodowej w zakresie przeciwdziałania zmianie klimatu. Złośliwi twierdzą, że jest nimi jedynie 28 konferencji międzynarodowych, które są okazją do spotkań przywódców państw i polityków różnego szczebla. Natomiast trudno doszukiwać się wymiernych efektów. W dużej części jest to prawdą. Statystyki w zakresie globalnej emisji gazów cieplarnianych wciąż wskazują tendencję wzrostową. W ciągu trzydziestu lat odnotowano wzrost emisji o około 1/3. Jednakże obserwuje się powolne ograniczanie tej emisji w krajach wysoko rozwiniętych, gdzie emisja utrzymuje się prawie na niezmienionym poziomie. Natomiast w ciągu tych trzydziestu lat nastąpił znaczący wzrost emisji gazów cieplarnianych z krajów rozwijających się. W ostatnich latach kraje rozwijające się są odpowiedzialne za ponad 65% globalnej emisji. Podsumowując, należy stwierdzić, że długookresowych efektów redukcji emisji gazów cieplarnianych nie widać. Oznacza to, że stężenie gazów cieplarnianych w atmosferze nadal będzie rosło. Nie jest to optymistyczna wiadomość, ponieważ nawet przy zastopowaniu procesów koncentracji gazów cieplarnianych w atmosferze, klimat nadal będzie się ocieplał. Jest to efektem opóźnień, jakie występują w przyrodzie.

Jakie są przyczyny nieskuteczności polityki klimatycznej?

Powyższe rozważania skłaniają do przekonania, że dotychczasowe działania polityczne nie przynoszą spodziewanych efektów. Podobne przeświadczenie dotyczy nawet polityki Unii Europejskiej, która jest uznawana za najbardziej zaawansowaną na świecie. Naukowcy wskazują, że konieczne jest zwiększenie wysiłków, czego przejawem było podniesienie celów redukcyjnych Unii Europejskiej na rok 2030. Nastąpiło to po opublikowaniu Strategii Europejskiego Zielonego Ładu. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że krok ten spotkał się ze sprzeciwem licznych środowisk, a w szczególności rolników. Skoro więc problemy społeczne pojawiają się w krajach wysoko rozwiniętych, o stosunkowo wysokim poziomie świadomości społecznej, to czego oczekiwać od mieszkańców państw rozwijających się, którzy są na początkowym etapie zaspokajania swoich potrzeb?

Przyczyny nieskuteczności polityki można podzielić na trzy podstawowe grupy: polityczną, ekonomiczną i społeczną. Wszystkie trzy grupy zazębiają się, więc podział ten nie jest jednoznaczny, ale wydaje się czytelny.

Przyczyny polityczne. Do skutecznego działania na płaszczyźnie globalnej potrzebna jest kooperacja. Pierwsze dekady XXI wieku wskazują na występowanie odwrotnej tendencji. Początkowy gwałtowny rozwój globalizacji ulega spowolnieniu. Nie oznacza to zahamowania tego procesu, ale pomijam te rozważania, ponieważ nie ma tu na nie miejsca. Warto jedynie zwrócić uwagę na narastającą nieufność, której najbardziej jaskrawym przejawem jest wojna w Ukrainie oraz spory pomiędzy Chinami a USA. Wobec narastających napięć, a nawet rosnącego ryzyka wybuchu globalnej wojny, problem klimatu schodzi na dalszy plan. Tę tendencję było widać również na forum Unii Europejskiej.

Polityka wewnętrzna również nie skłania do podejmowania działań redukujących emisję gazów cieplarnianych. Większość inicjatyw z tego zakresu jest kosztowna, co powoduje, że ich ciężar ponosi całe społeczeństwo. Potencjalne korzyści są trudne do zmierzenia. I jak przekonać społeczeństwo, że uniknięto katastrofy? W końcu, jeśli czegoś nie ma, to nie istnieje. Ponadto wspomniane korzyści mogą wystąpić dopiero w długim okresie, znacznie przekraczającym cykl wyborczy, a nawet kariery niektórych polityków. Jaki jest więc sens kierować swoją kosztowną ofertę do wąskiego elektoratu, zamiast zaspokajania bieżących potrzeb innych? To powoduje, że działania klimatyczne wielokrotnie mają charakter pozorny. Są podejmowane, dopóki nie wiąże się to z poważniejszymi kosztami w postaci inwestycji lub niezadowolenia elektoratu.

Przyczyny gospodarcze. Siłą napędową współczesnej gospodarki jest wzrost. Upraszczając, można stwierdzić, że bez ciągłego wzrostu sprzedaży gospodarka państwa pogrąży się w kryzysie. To powoduje, że cały czas konieczne jest napędzanie konsumpcji. Jednocześnie instrumenty ekonomiczne pomijają efekty zewnętrzne, takie jak zmiana klimatu. Koszty z tym związane zazwyczaj nie są uwzględniane w rachunku ekonomicznym. Wyjątkiem od tej reguły są różnego rodzaju polityki państwa, np. systemy handlu pozwoleniami na emisję gazów cieplarnianych, jednakże nie mają one charakteru powszechnego. W efekcie wzrostowi gospodarczemu towarzyszy wzrost emisji. W przypadku niektórych państw wskazuje się, że ta relacja może być zerwana, jednak to rozdzielenie ma jedynie pozorny charakter, ponieważ następuje redukcja produkcji towarów wysokoemisyjnych, której towarzyszy odpowiedni wzrost importu tych towarów. Ten import nie jest już wliczany do rachunku emisji. Ponadto brak powszechności polityk klimatycznych powoduje silne różnice w konkurencyjności produkcji różnego rodzaju dóbr, co często może wpływać negatywnie na produkcję krajową. Z tych powodów podmioty gospodarcze, które ze swej natury są zainteresowane maksymalizacją zysku, sprzeciwiają się wprowadzaniu dodatkowych kosztów klimatycznych. Ich siła w postaci pieniądza powoduje, że mogą istotnie wpływać na opinię publiczną. Wiele wskazuje, że przekonanie o wyższości klimatycznej gazu ziemnego nad energetyką atomową w Niemczech jest zasługą takiego oddziaływania rosyjskich koncernów gazowych.

Przyczyny społeczne. Natura ludzka i dominacja kapitalizmu powodują, że większość ludzi na świecie jest wychowywana zgodnie z postawą określaną przez E. Fromma jako „mieć”. Jej przeciwieństwo, czyli „być”, nas nie interesuje. Pieniądz stał się podstawową formą pokazania swojego statusu społecznego. Arystokrację zastąpili najbogatsi członkowie społeczeństwa. Nieważne jest, kim jesteśmy, jakie są nasze poglądy, co sobą reprezentujemy, ale ważne jest, jaki mamy samochód (nieistotne czy jest on nam potrzebny), liczy się marka noszonych ubrań, wysokość rachunku płaconego w restauracji czy wartość mieszkania. Sztuka, np. malarstwo czy rzeźba, nie jest oceniana przez pryzmat jej walorów artystycznych, ale przez wartość, jaką może przynieść jej sprzedaż. O naszym statusie społecznym decydują posiadane zasoby. Takie podejście jest w szczególności widoczne w krajach rozwijających się, dopiero wchodzących na ścieżkę konsumpcji. Tak było w Polsce lat 90. XX wieku i tak jest obecnie w azjatyckich krajach rozwijających się. W krajach wysoko rozwiniętych, gdzie wiele potrzeb majątkowych jest zaspokojonych, presja posiadania jest mniej silna. Jednakże to rozwijający się Wschód będzie w najbliższych dziesięcioleciach decydował o globalnej konsumpcji i produkcji dóbr. To z tych regionów będzie pochodziła emisja gazów cieplarnianych. Powstaje więc pytanie, czy da się spowolnić lub zahamować te procesy? Czy w dobie powszechnej wizualizacji i silnego wpływu amerykańskiej kultury materialnej (głównie poprzez przemysł filmowy) można odmówić mieszkańcom krajów rozwijających się prawa do posiadania domu jednorodzinnego i co najmniej dwóch samochodów, jak często są przedstawiane typowe amerykańskie rodziny? Jaką wartością mógłby być zastąpiony pieniądz, aby spowolnić konsumpcję dóbr i emisję gazów cieplarnianych? Na te pytania nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Jednakże bez ich rozważania i przebudowy świadomości społecznej nie ma szans na rozwiązanie problemu zmiany klimatu. Jedynie świadomość, że każda osoba jest odpowiedzialna za emisję i każda nasza decyzja wiąże się z emisją gazów cieplarnianych, może doprowadzić do przeciwdziałania przewidywanej katastrofie. Chowanie głowy w piasek i liczenie, że ktoś inny rozwiąże za nas problem, raczej nie przyniesie efektu. Można założyć, że w przypadku występowania coraz bardziej niekorzystnych zjawisk klimatycznych bogate kraje znajdą sposób na dostosowanie się do sytuacji. Jednak uciekinierzy z terenów zalewanych przez oceany, czy też zamienionych w pustynię w wyniku erozji, parowania i braku opadów nie będą przemieszczać się do innych biednych krajów, ale do bogatych, gdzie będą mieli cień szansy na bezpieczne życie. W takiej sytuacji obecny problem migracyjny jest dopiero wstępem do prawdziwych wędrówek ludów.

Zamiast podsumowania – co dalej?

Nieskuteczne wysiłki polityczne prowadzą do zastanowienia się nad dalszymi działaniami na rzecz klimatu. Pisząc te słowa w ostatniej dekadzie grudnia 2023 r., obserwowałem za oknem smutną, wietrzną pogodę, wywołaną czterema cyklonami: Abdul, Bodo, Costa i Zoltan, z których dwa przerodziły się w orkany Gerrit i Pia. Choć cyklony o tej porze roku nie są czymś zaskakującym, to częstotliwość ich występowania oraz siła może być uznana za kolejny dowód na istnienie zmiany klimatu.

W tym kontekście pierwszym wnioskiem, jaki się nasuwa, jest konieczność podjęcia działań adaptacyjnych. Zmiany klimatu nie można już ignorować. Myśląc o przyszłości, trzeba ją uwzględniać w naszych planach. To oznacza planowanie działań w warunkach narastającej niestabilności, ograniczenia dostępu do wody, rosnącego ryzyka wystąpienia niekorzystnych zjawisk pogodowych, ale również rosnących kosztów działalności w postaci ponoszenia opłat emisyjnych, które dotkną nie tylko podmioty gospodarcze, ale również gospodarstwa rolne i domowe.

Po drugie, konieczne jest zwiększenie wysiłku na rzecz redukcji emisji gazów cieplarnianych. Jednakże to się nie uda bez powszechnej zmiany myślenia o świecie i gospodarce uwzględniającej koszty emisyjne i szerzej środowiskowe w działalności gospodarczej i codziennym życiu.

Dr Konrad Prandecki – Adiunkt w Instytucie Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej – Państwowym Instytucie Badawczym, wiceprzewodniczący Komitetu Prognoz Polskiej Akademii Nauk. Zajmuje się studiami nad przyszłością, gospodarczymi aspektami ochrony środowiska i teorią ekonomii z tego zakresu.

 

Artykuł ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r.

Wszystko jest nawzajem powiązane, a węzeł to święty.

Marek Aureliusz, Rozmyślania*

 

Marston Bates, amerykański przyrodnik1, zwierzył się kiedyś, że pośród wielu pytań zadawanych mu przez ludzi, a dotyczących różnych gatunków zwierząt, nierzadko pojawia się pytanie: a jaki jest z nich pożytek?

– Nigdy nie umiałem odpowiedzieć na podobne pytania – pisze Bates. – Jestem przerażony sposobem myślenia, z którego ono się rodzi (…). Często reaguję odwróceniem pytania: a jaki jest pożytek z ciebie?

Przywołałam tutaj tę wypowiedź, albowiem nie tylko trafnie, ale i wyjątkowo zwięźle odsłania ona sposób traktowania przyrody przez ogromną większość ludzi, przekonanych o tym, że jej wartość powinna być liczona głównie bezpośrednią jej przydatnością dla człowieka. Nad przyczynami takiego toku rozumowania zastanawiało się wielu uczonych, nie tylko ekologów, przyrodników, ale także, a może przede wszystkim filozofów, etyków. I często upatrywali oni źródeł takiego wartościowania świata w judeochrześcijańskich tradycjach światopoglądowych. Otóż w I rozdziale Księgi Rodzaju mówi się o tym, że człowiek stworzony na obraz i podobieństwo Boga otrzymał we władanie świat i całą naturę. Tak więc religie te stawiają człowieka poza i ponad naturą. Inne istoty – zwierzęta, a tym bardziej rośliny, nie mówiąc już w ogóle o tworach przyrody nieożywionej, jako nieposiadające duszy, nie mają znaczenia; stanowią jedynie elementy pozwalające człowiekowi przeżyć ten czas, który poprzedza dojście do życia wiecznego. Wprawdzie w II rozdziale Księgi Rodzaju powiada się, że Bóg powierzył człowiekowi rolę raczej gospodarza aniżeli pana, ale przecież jedno i drugie prowadzi do utylitarnego traktowania przyrody. Przecież hodowca dba o swoje stado po to, aby wyciągnąć z niego jak najwięcej korzyści.

Takie poglądy wyrażało wielu uczonych. Głosił je w latach 60. XX wieku profesor kalifornijskiego uniwersytetu Lyn White jr. Jego sztandarowy wykład pt. The historical roots of our ecologic crisis, opublikowany najpierw w „Science” w 1967 r., obiegł wkrótce wiele periodyków naukowych. W tym samym czasie pisał o tym Daisetz Suzuki, będący wyznawcą buddyzmu zen, zauważając jednocześnie, że przeciwieństwem takiego traktowania przyrody są religie Wschodu, wedle których istoty pozaludzkie, jako uduchowione, zasługują na szacunek. Przytoczę jeszcze jeden fragment wypowiedzi Marstona Bates’a, przedstawiający formowanie się takiego sposobu widzenia świata, zgodnie z którym wszystko istnieje tylko dla człowieka: „(…) pozostało ono w spadku po średniowieczu, gdy wszystko w niewielkim i przytulnym świecie miało na celu służenie człowiekowi (…), straciło jednak rację bytu, gdy teoria Kopernika usunęła Ziemię z centralnego położenia w Układzie Słonecznym, kiedy Newton odkrył prawo rządzące ruchem gwiazd, kiedy Hutton odkrył bezmiar czasu, który przeminął, a teoria Darwina ustawiła człowieka we właściwych proporcjach w stosunku do reszty organizmów żywych (…) Nauka postawiła człowieka we właściwym miejscu: jest to jeden z milionów gatunków istot żywych rojących się na powierzchni niewielkiej planety dookoła mało ważnej gwiazdy. W gruncie rzeczy absolutnie nie jesteśmy w stanie przyjąć wszelkich wynikających stąd konsekwencji. Może tak być powinno, ja jednak myślę – pisze Marston Bates – że skromność wpływa na uszlachetnienie charakteru (…). Pozostajemy nadal ważni – i ja, i ty, i cała ludzkość. Ale motyl również – i nie dlatego, że nadaje się do jedzenia czy wyrobu lekarstw, albo że jest szkodliwy, gdyż niszczy drzewa cytrusowe. Jest ważny sam w sobie, jako część składowa przyrody”2.

Niewątpliwie, w tradycjach kulturowych opartych na świętych księgach, w tym na Biblii, a także na średniowiecznych danych naukowych, religijne uzasadnienia stanowią silne wyznaczniki zachowań. Mogą one służyć jako ostateczne i już niepodważalne argumenty, bo przecież wynikają z prawa boskiego. Mogą być także interpretowane jako przyzwolenie dla bezwzględnego traktowania przyrody już nawet nie tylko dla zaspokojenia potrzeb, ale dla przyjemności i wręcz zachcianek istoty rzekomo najważniejszej – człowieka.

Lecz nie zapominajmy o pewnych faktach historycznych. Przecież zło wyrządzane przyrodzie przez gatunek ludzki wcale nie zaczęło się wraz z rozpowszechnianiem się Biblii. Owszem, interpretując słowa Biblii można było odczytać tam uzasadnienia do traktowania przyrody jak magazynu dla człowieka. Pamiętajmy jednak, że wyniszczanie całych gatunków zwierząt i roślin, przyczynianie się do erozji ziemi poprzez różne bezmyślne działania ludzkie już całe tysiąclecia temu powodowały skutki katastrofalne, zmieniając oblicze natury. Zauważył to Rene Dubos, profesor Uniwersytetu Rockefellera w Nowym Jorku, dlatego oponował przeciwko powyższym, zbytnim uogólnieniom, powiadając, że teoria, zgodnie z którą światopogląd judeochrześcijański jest odpowiedzialny za kryzys ekologiczny, jest niewątpliwie w jakimś stopniu prawdą, ale tylko półprawdą3.

Już na samym początku neolitu równocześnie z rolniczą ekspansją człowieka zaczęła się zagłada wielu gatunków wielkich ssaków i ptaków lądowych. A później masowe zabijanie zwierząt wcale nie było podyktowane tylko koniecznością, zdobyciem mięsa, ochroną pól uprawnych. Chociażby faraonowie egipscy, wraz z egipską arystokracją, urządzali dla rozrywki masowe obławy i mordy dzikiej zwierzyny, niekiedy aż do całkowitego ich wytępienia. Asyryjczycy – jak pisze Rene Dubos – z ogromną zaciekłością mordowali zwierzęta, polując dla zabawy na lwy i słonie, a także na inne gatunki zwierząt. Z kolei australijscy nomadowie, poprzez wzniecanie pożarów i wypalanie całych, ogromnych obszarów ziemi, przyczynili się – biorąc pod uwagę tamtejszy klimat – do erozji, zmieniając żyzne połacie w otwarte stepy. O erozji ziemi, spowodowanej nadmiernym wypasaniem bydła, napisał już Platon w Timajosie i Krytiaszu. Przypuszcza się także, że przyczyną upadku starej cywilizacji meksykańskiej Theotihuacon mogła być erozja spowodowana ówczesnym sposobem gospodarowania.

Nawet kulturze wschodniej, wraz z jej religiami, uznającymi przecież duchowość zwierząt, roślin, a nawet wód, skał i innych bytów traktowanych w naszej, zachodniej kulturze jako nieożywione, nie udało się uniknąć szkód wyrządzonych przyrodzie. Mnisi buddyjscy, takim szacunkiem darzący każdą żywą istotę, zużyli na budowę świątyń takie ilości drzewa, że ogołocili z lasów duże połacie ziemi.

Rene Dubos zwraca uwagę na fakt, że kultura japońska, silnie podkreślająca związek człowieka nie tylko z ziemią, ale i z całym kosmosem, też nie pozwala tej naturze spokojnie żyć. Wątpliwe jest bowiem, dla miłośnika natury, owo osławione piękno japońskich ogrodów, z dziwacznie ukształtowanymi, a tak naprawdę to zwyrodniałymi formami drzew – także przez miniaturyzację. A spośród kilkudziesięciu gatunków ptaków, które sto lat temu przelatywały nad Tokio, zostały jedynie dwa gatunki – wróble i jaskółki.

Niewątpliwie negatywne skutki oddziaływania ludzi na otoczenie zaczęło się zatem już dawno. Bezpośrednie korzyści, a nawet przyjemności, zawsze były ważniejsze, niż przyszłe rezultaty. Lecz dzisiaj negatywne wpływy ludzi na otoczenie są groźniejsze i bardziej rozległe zarówno ze względu na ogromny wzrost liczebności gatunku ludzkiego oraz na rozwój szeroko rozumianej techniki.

Zatem bezpośrednie korzyści od zarania dziejów dominowały w postępowaniu ludzkim, z akceptacją świętych ksiąg albo i bez. W niewielu filozofiach i religiach hamowały je nieco względy etyczne oraz szacunek dla różnych form życia na Ziemi. Nie mogły ich hamować wiedza ani rozsądek, bo nikt nie miał pojęcia o czymś, co dziś określamy jako zagrożenie czy wręcz katastrofa ekologiczna.

* * *

Uświadomienie sobie tego, jak wielki i zarazem negatywny jest wpływ gospodarki ludzkiej na przyrodę, przyniosły dopiero czasy współczesne. I to dopiero wtedy, gdy zmiany zachodzące na naszej planecie rozszerzyły się do sytuacji tak niebezpiecznych, że grożących zagładą wszystkich jej mieszkańców. Wiedza na temat ekosystemu, na temat jedności i współdziałania całego – wraz z nami, ludźmi – świata przyrody była nikła. Do niedawna wielu ludzi zupełnie nie mogło sobie wyobrazić, aby mogło im czegokolwiek z otoczenia zabraknąć. Dlatego, gdy w 1969 r. ogłoszony został raport sekretarza generalnego ONZ, U Thanta, a potem Raport Klubu Rzymskiego, ukazujące przyszłość świata i tym samym ludzkości w kategoriach katastrofalnych, wywołało to wielkie zdziwienie i wręcz niedowierzanie. Ludzie, przekonani o niewyczerpanych pokładach przyrody, musieli oswoić się z nowymi, szokującymi informacjami.

Nadszedł jednak w końcu czas, gdy świadomość wpływania przez ludzi na przyrodę, na losy planety staje się coraz bardziej powszechna. Zagadnienia i problemy ekologii są dziś jednymi z naczelnych. Projektuje się i realizuje technologie o rozległym znaczeniu dla ochrony przyrody, rozpowszechnia się wiedzę na te tematy, w tym także dotyczące oszczędzania zasobów Ziemi i jej ochrony w codziennym życiu każdego człowieka, np. propaguje się oszczędzanie wody, zbieranie i segregowanie odpadów itp., itd. Można wręcz powiedzieć, że nastała moda na ekologię.

A tak na marginesie: jako że moda rodzi na ogół możliwość zysku, pomiędzy działaniami o istotnym znaczeniu płyną sobie tu i ówdzie różne merkantylne strumyczki, a w nich niezliczone ilości różnych produktów z etykietką „Eko”, co magicznie wpływa na wzrost ich ceny i sprzedaży.

Spośród niezliczonych zjawisk związanych z propagowaniem i realizacją zachowań proekologicznych, szczególnie jedno przykuwa moją uwagę. Ponoć każda profesja, każdy rodzaj wykształcenia odbija swój ślad w umyśle człowieka, przyczyniając się do swoistego, poprzez pryzmat określonej wiedzy, postrzegania świata. Filozof ma nieodpartą skłonność do odnajdywania w nim praw najogólniejszych. A już od starożytności myśliciele twierdzili, że świat, i wszystko w nim, rozwija się poprzez walkę przeciwieństw. Także moja skłonność do filozoficznej refleksji każe mi zauważyć potężną walkę przeciwieństw, w jaką uwikłany jest rozwój proekologicznych zachowań ludzkich. Podczas gdy jedni walczą o ograniczenie ogromu zniszczeń dokonywanych w przyrodzie przez nieodpowiedzialne postępowanie człowieka, w tym także produkcję niezliczonej ilości odpadów, inni – dla których jedynym wyznacznikiem działania są względy finansowe i nadprodukcja we wszelkich postaciach – wkładają całą swą energię, pomysłowość i finanse w to, aby podstawowa twórczość każdego człowieka polegała na generowaniu niebosiężnych gór śmieci.

Jakiś czas temu, ale przecież nie tak bardzo dawno, aby tego nie pamiętać, rzeczy służyły latami, niektóre przechodziły z pokolenia na pokolenie, były konserwowane, naprawiane, nawet przerabiane. Obecnie całe rzesze specjalistów pracują ciężko nad tym, aby rzeczy były krótkotrwałe, aby trzeba było je nieustannie kupować, przez chwilę używać i szybko zużywać, wyrzucać i znowu kupować. Tym samym reklama osiąga szczyty pomysłowości. I teraz, jeśli nawet znajdzie się człowiek już świadomy tego, co tak naprawdę dzieje się wokół niego, mniej podatny na tego rodzaju manipulacje, a nawet całkiem odporny – to i na niego znaleziono sposób. Według zasady: jeśli nie można kogoś namówić na coś, to trzeba go zmusić. Jest to ten rodzaj przymusu, któremu ulegną nawet najbardziej odporni – przymus technologiczny. Sprawia on, że posiadane rzeczy, urządzenia itd. po określonym czasie psują się tak, aby nieopłacalna stała się ich naprawa, ewentualnie całkiem rozpadają się albo też starzeją się technologicznie, nie mogąc współpracować z rzeczami nieco już nowszymi, nawet jeśli zniszczeniu ulegnie drobna część, dawniej podlegająca wymianie, dziś – programowo – jedynie przez krótki okres produkowane są części zamienne do różnorakich urządzeń, aby po krótkim czasie były już nieosiągalne, aby zamiast rzecz naprawiać, zmusić klienta do zakupu całkiem nowego urządzenia.

Otóż jak wspomniałam, rzesze specjalistów pracują dziś w wielu firmach nad czymś, co po angielsku nazwano  planned absolescense, czyli planowane starzenie się. Dzięki tak rozumianej pracy naukowej wiele spośród zakupionych rzeczy w sposób gwarantowany rozpada się w nieomal ściśle zaplanowanym czasie. Są to najczęściej rzeczy drogie – pralki, lodówki, samochody, telefony, smartfony itp., itd., ale także i te nieduże, proste i niedrogie, jak … gumowe rękawice chroniące ręce podczas niektórych prac. Może to i głupstwo, ale jednak warto na to zerknąć, bo pozwala to wyjątkowo łatwo wspomniany proces zauważyć. Nigdy nie kosztowały drogo, a jednak dawniej służyły dotąd, dopóki nie zostały nieopatrznie przedziurawione, przecięte. Dziś, po upływie dwóch, trzech tygodni (zależy od planów producenta), guma zaczyna mięknąć i rozłazić się, zamieniając się w kleistą maź. Widocznie nawet ich czas użytkowania opłaca się skrócić.

Oczywiście, istnieje recykling – i o nim mówi się dużo, bardzo dużo. Jakoś tak jest, że ogromna liczba pięknie brzmiących słów nie budzi ufności, miodousty poeta na ogół pozostaje w sferze tylko słowa, a Tadeusz Kotarbiński w swej „Prakseologii” zauważył, że mówienie z pewnością jest formą czynu, jednak bynajmniej nie tego samego, co wykonywanie czynności, o której się mówi.

Nie zamierzam bynajmniej (proszę wybaczyć trywialne sformułowanie) pakować wszystkich i wszystkiego do jednego worka. A zatem rzecz nie dotyczy tych, którzy sprawę recyklingu traktują rzetelnie, tych, którzy np. niosą swoje nieużyteczne już smartfony do punktu ich odbioru, ani tych, którzy poddają je utylizacji zgodnie z założeniem, nie czyniąc ze słownych deklaracji zasłony dymnej.

Zasłona dymna, czy też kulisy (też zasłona) – to metafory oznaczające to, co ma być skryte przed oczyma widzów. Kulisy w teatrze wprawdzie też skrywają fałsz, jednak niegroźny, a służący sztuce i przeżyciom, które ona rodzi. W tym przypadku nie szkodzi, że korona króla jest z tektury, drogie w niej kamienie to kolorowe szkiełka. Pomińmy te kulisy, które skrywają magiczne sekrety teatru, zajrzyjmy zaś za zasłonę dymną z prawdziwego, gryzącego dymu, skrywającego obłudę, podłość, fanatyczne uwielbienie pieniądza, za cenę ludzkiego życia i śmierci zadawanej przyrodzie.

* * *

Oto stolica Ghany, Akra, a dokładniej pewna jej dzielnica o nazwie Agboglashie. Znajduje się tu największe w całej Afryce wysypisko śmieci, ale nie byle jakich śmieci, lecz wysypisko złomu elektrosprzętu. Nie trzeba odbywać podróży w zaświaty, aby za przewodnictwem Dantego obejrzeć kręgi piekielne, bo prawdziwe piekło jest tam, na ziemi, w Afryce Zachodniej. Ogromna, wielohektarowa przestrzeń, porównywana do wielkości 36 stadionów piłkarskich, nieustannie zasnuta jest czarnym, gryzącym dymem pochodzącym z setek ognisk, w których wytapia się elementy z telewizorów, komputerów, telefonów komórkowych, pralek, lodówek, drukarek itp., itd.. Są to części użyteczne, nadające się do recyklingu, a więc można je sprzedać – za grosze. Ale zanim to nastąpi, trzeba spalić w ogniu plastikowe obudowy, potem tłuc kamieniem, aby wydostać okruszynę platyny, kawałek magnezu z głośnika telewizora, fragment miedzianego kabla. Ludzie zajmujący się tym, a często są to dzieci, są okaleczeni i poparzeni – pracują gołymi rękami, bez żadnych zabezpieczeń. Zatruci przez wydzielające się w ogniu substancje toksyczne, np. kadm, umierają przed 30. rokiem życia, najczęściej na różne formy raka. W wywiadzie przeprowadzonym przez dziennikarza Alexandra Go’`bel’a ze studia radiowego ARD w Afryce Południowo-Zachodniej z 12-letnim chłopcem pracującym na tym wysypisku, chłopiec (jako jedno z setek pracujących tam dzieci) powiedział, że robi to dlatego, aby pomóc matce, a także opłacić swoją szkołę. Lecz czy on dożyje czasu zakończenia szkoły? W 2017 roku, w wyniku osunięcia się hałdy odpadów takiego ciężkiego przecież elektrosprzętu, zginęło 114 osób. Dzienny zarobek tych ludzi wynosi około 2 cedi – a to jest niecałe euro.

Toxic City – Toksyczne Miasto. Tak nazywane jest to miejsce. Dlaczego i skąd się tam wzięło? Kto może pochwalić się jego założeniem? Historia jest prosta, aż do bólu prosta, ale bardzo interesująca. Na to monstrualnie wielkie wysypisko elektrozłomu trafia co miesiąc setki kontenerów, głównie z Niemiec, Szwecji, Finlandii i USA. Są to kraje, które wyjątkowo chlubią się swoimi ekologicznymi osiągnięciami, segregacją śmieci, propagowaniem codziennych zachowań proekologicznych, nawet tak pozornie banalnych, jak noszeniem własnej, szmacianej, wielokrotnego użytku torebki na zakupy i tym samym niekorzystaniem z plastikowych opakowań, a nawet popularyzowaniem zwyczaju nie kupowania niczego, co zapakowane jest w plastik. Szczególnie też chlubią się strategią, która ogranicza życie urządzeń technicznych do okresu gwarancyjnego; kończy się gwarancja, przedmiot rozpada się i – jak dodają propagatorzy tego systemu – nie zanieczyszcza twego kraju.

A zatem wspomniane już planned absolescence ukazane jest w świetle czynów wysoce wartościowych ekologicznie! Ale nie wspomina się o tym, że planned absolescence to przecież ogromna, wzmożona sztucznie produkcja odpadów! No tak, ale przecież nie zatruwają twego kraju! Za to przyprawiają o śmierć tysiące ludzi z innego (innych) krajów, np. tych z jakże odległej Afryki. Czego oczy nie widzą, o to serce nie boli. Dla wielu ludzi z europejskich (ale nie tylko) krajów chlubiących się czystymi wodami i takim powietrzem piekielne Toxic City jest miejscem tak odległym, że aż odrealnionym.

O tym nie mówi się, bo praktyką życia codziennego rządzą często pieniądze, a recykling w UE i USA jest bardzo drogi; w Afryce, to taniocha. A więc, biznes jest doskonały4. A zresztą to też jest pewna idea: zarobić dużo i szybko, choćby kosztem wszystkiego, co żyje dookoła – oprócz mnie, oczywiście. Po nas choćby potop – slogan, ale z niekończącą się aktualnością.

Konwencja Bazylejska z 1989 r. (weszła w życie w roku 1992) zabrania eksportu elektrośmieci. W praktyce nie wynika z tego nic.

To, o czym piszę, nie jest nowym odkryciem, skandalem odkrytym dopiero co przez wścibskich dziennikarzy i mogącym poprawić nakład gazety, która to opublikuje na pierwszej stronie. O to właśnie chodzi, że jest to rzecz – stosunkowo – znana; lecz z gatunku tych, o których lepiej nie mówić.

Zakończę cytatem pochodzącym z artykułu Aleksandra Goebel’a ze studia radiowego ARD w Afryce Południowo-Zachodniej:

„Oficjalnie ten skandaliczny proceder maskuje się hasłem «eksportu towarów używanych». Używanych? Zgoda, ale czy sprawdzonych? To nikogo nie interesuje, a jeśli ktoś, w którymś z europejskich portów tym się bliżej zainteresuje, to łatwo przecież sprawić, żeby dał sobie z tym spokój. Korupcja czyni cuda, a na opornych są inne sposoby. Jak słusznie zauważa Mike Anane (obrońca środowiska z Ghany) – Ghana nie ma możliwości przyjaznego dla środowiska recyklingu tych odpadów, a więc to, czy one tu trafią, czy nie, jest kwestią moralną. Cały szkopuł w tym, że moralność jest na opak z zyskiem, a pieniądz jak wiadomo, nie śmierdzi. Śmierdzi za to «Toxic City»”5.

 

* Marek Aureliusz, Rozmyślania, PWN 1958, VII.9.

 

1 Marston Bates (1906–1974) amerykański przyrodnik – zoolog, entomolog, badacz funkcjonowania i wzajemnego powiązania systemów ekologicznych.
2 Marston Bates, Człowiek i jego środowisko, Warszawa 1967, str. 6.
3 Rene Dubos, (1901–1982), mikrobiolog, patolog eksperymentalny, nagrodzony m.in. przez Institut de la Vie za prace poświęcone problemom środowiska, autor maksymy: „Myśl globalnie, działaj lokalnie”; o wspomnianych zagadnieniach pisze np. w książce: Pochwała różnorodności, Warszawa, PIW 1967.
4 Wcześniej odpady zachodnie przyjmowały Chiny, ale parę lat temu postawiły veto. Wtedy świat zachodni znalazł inne miejsca w Azji – Indonezji, Wietnamie, Kambodży i największe – w Afryce, w Ghanie.
5 Alexander Goebel/Andrzej Pawlak, dw.com/pl/toxic-city-smietnisko-zachodu–w-afryce/a18379290.

 

Artykuł ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r.

Byłoby czymś wręcz nietaktownym przedstawianie autora tej ciekawej, dwuczłonowej księgi (Mikołaj Melanowicz Japońskie fascynacje. Eseje pisane na marginesie oraz Japońskie fascynacje. Sylabus kultury współczesnej, Wydawnictwo Adam Marszałek, cz. 1 stron 400, cz. 2 stron 328). Wszak od lat możemy czytać jego książki, rozprawy, eseje i artykuły prasowe – fascynujące teksty – głównie związane z Japonią. Jej historią, kulturą i sztuką, zwłaszcza zaś jej wielką literaturą. Profesor japonistyki, historyk literatury, tłumacz i eseista Mikołaj Melanowicz jest bowiem znawcą, popularyzatorem dziejów, odrębności i swoistości obyczajów, minionych i obecnych tego kraju – krótko mówiąc – jest nie tylko wielkim jego miłośnikiem. Ba, niekwestionowanym autorytetem w tej dziedzinie…

Nie mogę tutaj jednak uciec od pewnego odległego już dość wspomnienia, bo z lipca 1997 roku. Byłem wtedy świadkiem uroczystości wręczania profesorowi Uniwersytetu Warszawskiego – Mikołajowi Melanowiczowi przez ambasadora Japonii w Polsce Orderu Świętego Skarbu – Złote Promienie ze Wstęgą – najwyższego japońskiego odznaczenia przyznawanego cudzoziemcom; posiadają je w naszym kraju tylko trzy osoby: jego poprzednik, szef katedry japonistyki UW prof. Wiesław Kotański oraz reżyser Andrzej Wajda. Otóż w trakcie tej uroczystości oddano głos jej bohaterowi, który przemówił, rzecz jasna po japońsku, bez kartki i z wielką emocjonalną swadą… A teraz możemy, na samym wstępie części pierwszej tej jego nowej obszernej księgi przeczytać całe to ciekawe ówczesne osobiste wyznanie, którego treści mogłem się wtedy tylko z grubsza domyślać: „Japonia uczyniła mnie tym, kim jestem. (…) Minęły 33 lata od chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyłem ziemię japońską w kwietniu 1964 roku… od rozpoczęcia Wielkiej Przygody życia, trwającej do dziś, której na imię Japonia…”. I dalej profesor wspomina, jak to się stało, że oto on, urodzony tuż przed drugą wojną światową w Piszczacu, małej odciętej od świata miejscowości na Podlasiu, zainteresował się cywilizacją i literaturą Japonii: „krajem tak odległym wówczas dla Polaków, jak księżyc. Odcięci od świata kapitalistycznego mieliśmy swoje sposoby na nawiązywanie przyjaźni z kolegami spoza kordonu. Z Japonii otrzymywaliśmy listy i książki już w latach 50.”.

Trzeba też od razu powiedzieć, że teksty obu tych obszernych ksiąg – Japońskich fascynacji Mikołaja Melanowicza, skromnie przez autora zostały nazwane Esejami na marginesie, chociaż istotnie odznaczają się bardzo osobistym charakterem – w pewnym przeciwieństwie do większości jego poprzednich książek literaturoznawczych i innych opracowań stricte uniwersyteckich (jak np. trzytomowa Historia literatury japońskiej, Cywilizacja Japonii współczesnej czy Japońskie narracje. Studia o pisarzach współczesnych) – w niczym im nie ustępują pod względem walorów poznawczych. Ba, można śmiało powiedzieć, że nawet dodają specyficznie atrakcyjnego dodatkowego smaku obecnym tutaj tym nowym czytelniczym „japońskim potrawom”. Przyrządzanym teraz niejako w nowym pisarsko kształcie przez autora owym wcześniejszym jego tzw. solidnym uniwersyteckim pracom japonistycznym.

Toteż warto i pod tym kątem czytać te księgi Mikołaja Melanowicza, bo mimo wszystkich odmienności stosowanych środków wyrazu, pozostaje on zawsze sobą. Jest w nich bowiem – artykułowane teraz bezpośrednio i wprost – to samo w gruncie rzeczy pragnienie dotarcia do istoty, sedna odrębności japońskiej historii wraz z fundującą jej fascynującą świat tradycyjną społecznie niepowtarzalną obyczajowością, mentalnością, sztuką i literaturą piękną. Towarzyszy mu bowiem chęć bardziej osobistego spojrzenia na owe elementy spójności i siły jej trwałości oraz nadal aktualnej mocy oddziaływania wewnętrznego i zewnętrznego. Służą temu liczne próby dotarcia do owej znamiennej tutaj, swoistej „trwałości i zmienności”; tak zawsze, mimo nieuchronnych korekt, zależnych od czasu i oddziaływania, wpływów kolejnych epok i ich głównych idei, do zarazem charakterystycznej mocy dawnych znaków i symboli kulturowych. Do poszukiwania ich znaczenia, dzisiejszego miejsca, roli i wpływów na powstającą współczesną rzeczywistość społeczną oraz na rodzące się nowe artystyczne wyzwania i idee czy osobiste indywidualne przekonania i poglądy wielkich twórców w burzliwych dziejach tego wyspiarskiego kraju, tak znaczącego – także artystycznie – szczególnie w ostatnich kilku stuleciach dla reszty świata, gdy po otwarciu się Japonii na świat rodziła się moda na „japońszczyznę” w sztuce nie tylko europejskiej.

Mikołaj Melanowicz należy do grona tych badaczy literatury, którzy szczęśliwie łączą racjonalnie socjologiczny punkt widzenia na sprawy kultury i sztuki z docenianiem ich autotelicznych wartości artystycznych. Którzy dominującego obiektywnego metodologicznie historycyzmu nie redukują przy tym do funkcji czysto zdobniczych. Oto interesują go na przykład zarówno wielkie problemy ekonomiczne, konflikty społeczne i ludzkie dramaty ukazywane w literaturze różnych okresów japońskiej „ustawicznej” modernizacji kraju pod wpływem otwierania się kraju na świat w wieku XX. oraz we wcześniejszych epokach, jak i jednocześnie „przemiany zachodzące w japońskim języku literackim wzorowanym na mówionym języku, rozwijającym się dotąd odrębnie od języka piśmiennictwa”. A równocześnie mocno pociągają go owe stałe i odwieczne, czysto „symboliczne” pierwiastki, obecne w życiu mieszkańców kraju „kwitnącej wiśni”, które przywołuje między innymi tutaj za jednym z wybitnych – i ważnych osobiście także i dla niego samego – poetów japońskich okresu modernizmu i symbolizmu – Hagiwary Sakutaro, który pisał był tak: „Symboliczne życie Japończyka reprezentuje sosna, bambus, śliwa, żółw i święty szczyt Fuji. Czcijcie więc nasze drogocenne symbole, zdobione szczerym złotem – one bowiem reprezentują nasz narodowy charakter. Chylcie czoła przed ich nieporównywalną jasnością.

Literatura japońska jest u nas dobrze obecnie znana i popularna, acz początki tego zainteresowania sięgają dopiero czasów Młodej Polski, której wielu przedstawicieli fascynowało się modną wtedy filozofią, estetyką, wielce oryginalną sztuką teatru, grafiką pochodzącą z Dalekiego Wschodu. Znajomość języka japońskiego była czymś rzadkim, korzystano wówczas głównie (m.in. poeci Zenon Przesmycki, Antoni Lange) z pośrednictwa języków europejskich. Jednak motywy japońskie w prozie polskiej pojawiały się czasami, zapewne też pod wpływem wojny rosyjsko-japońskiej, w prozie Wacława Sieroszewskiego (Miłość samuraja), Władysława Umińskiego (W krainie wschodzącego słońca), a także Władysława Reymonta (bajka Komurasaki) czy nawet Stefana Żeromskiego (w Śnie o szpadzie)! Na poważniejszą znajomość literatury japońskiej czytelnik polski musiał czekać do drugiej połowy lat 50. XX w., a prawdę mówiąc, niemal do czasów przyznania nagrody Nobla w 1968 roku prozaikowi Yasunari Kawabacie i potem innym znakomitym i wyróżnianym, poza Noblem, wieloma innymi światowymi nagrodami literackimi przyznawanymi głośnym pisarzom tego kraju oraz… tłumackiego debiutu Mikołaja Melanowicza, który miał miejsce w roku 1963 (powieść Kappy Ryūnosuke Akutagawy) i torował u nas drogę wielu innym polskim tłumaczom literatury japońskiej, jak i innym licznym potem jego przekładom prozy, takich autorów jak Akutagawa, Sōseki Natsume, Jun’ichirō Tanizaki, Kenzaburō Ōe, Kōbō Abe, Shūsaku Endō czy Sakyō Komatsu… Przyczyniały się tutaj także liczne publikacje i rozprawy krytycznoliterackie Melanowicza jak, poza już wspominanymi, prace monograficzno-literackie, takie jak Tanizaki Jun’ichiro a krąg japońskiej tradycji rodzimej (1976), Tanizaki – japoński most snów (1994), Japońskie narracje – studia o pisarzach współczesnych (2004) czy też praca świadcząca o szerokości autorskich zainteresowań kulturowych, czyli Japoński dramat telewizyjny (2009).

I w tym miejscu trzeba wrócić do zawartości przywoływanych tu obu ksiąg Japońskich fascynacji Mikołaja Melanowicza, by przypomnieć z naciskiem, że autor nie zamyka się w tematycznie ścisłym tylko kręgu swych czysto literackich czy naukowych – rzeczywiście nadrzędnych – zainteresowań. Oto bowiem jej czytelnik ma znakomitą okazję do spotkania się z kimś, kto w ciągu tych paru już dziesiątków lat lektur, podróży i spotkań z Japonią, jej historią i teraźniejszością, z jej twórcami rozmaitych dziedzin sztuki zebrał potężny materiał obserwacji i wiedzy, i który umie się nimi w tak interesujący sposób podzielić. Patrz na przykład rozdziały – Spotkania ze sztuką i teatrem Japonii, Film: Kurosawa, Oshima i tajniki Wschodu czy Spotkania na Hokkaido, w Tokio i Kioto…

W sumie prawdziwe silva rerum. Zbiór złożony z rozmaitych tematycznie i problemowo tekstów pochodzących z czasów minionego półwiecza działalności krytycznoliterackiej i publicystycznej autora. Spaja je w jednorodną i barwną całość owa tytułowa fascynacja sprawiająca, że powstało dzieło imponujące skalą i rozmiarami wartości czysto poznawczych, jak osobistą bardzo tonacją autorskiego zaangażowania. Zaskakujące pod wieloma względami dzieło – potężna suma doświadczeń, dociekliwości i wiedzy autora z czasów, gdy często tam bywał jako stypendysta, ale i wykładowca uniwersytecki. Dzieło ze wszech miar godne naszego czytelniczego zainteresowania i uwagi. Znajdą tu coś dla siebie ludzie literatury, ale i teatru, filmu, sztuk plastycznych, miłośnicy historii (m.in. stosunków i kontaktów polsko-japońskich – np. rozdział Święto Ajnów), a nawet i spragnieni wiedzy aktualnej naocznego świadka zwolennicy dalekich egzotycznych podróży (Kōhaku uta gassen – pożegnanie roku 2016 w Japonii). I wszystko to w pierwszorzędnym wydaniu – bo z pierwszej ręki pochodzące!

Mnie, na przykład, poza mało znanymi faktami z życia i twórczości wielu tłumaczonych w Polsce współczesnych pisarzy japońskich (jak rozdział pt. Dominacja kobiet w najnowszej literaturze japońskiej czy Haruki Murakami i japońskie fascynacje Joanny Bator), zainteresowało między innymi także bardzo spojrzenie autora na przyczyny i przejawy popularności Chopina w Japonii czy omówienie wielkiej powieści o Chopinie pióra Hirano Keiichiro. Czytajmy zatem…

W ciągu 24 godzin po przekazaniu przez Radę UE (ministrów państw członkowskich) Radzie Europejskiej (premierom i prezydentom) wniosku Parlamentu Europejskiego o zwołanie konwentu poświęconego omówieniu propozycji zmian w traktatach, zorganizowaliśmy konferencję online pt. „Reforma Unii Europejskiej jest potrzebna!”

W jej trakcie swoje racje wyłożyli posłowie do PE, którzy głosowali za rezolucją z 22 listopada br. w sprawie reformy ustrojowej Unii:

Ponadto profesor Jan BARCZ omówił aspekty prawne rezolucji Parlamentu Europejskiego, zaś  dr hab. Renata MIEŃKOWSKA-NORKIENE przedstawiła perspektywę politologiczną.

Po wystąpieniach odbyła się dyskusja.
Cały przebieg konferencji można

 

Napisz własny komentarz

Napisz własny komentarz (do 2500 znaków) lub artykuł na stronę internetową (do 6000 znaków). Zajmiemy się nimi tak samo, jak naszymi własnymi tekstami i artykułami współpracujących z nami autorów.

    Propozycje dłuższych artykułów

    Zapraszamy też do składania propozycji dłuższych artykułów Państwa autorstwa (14000 – 20000 znaków).

      PORTAL DLA POSZUKUJĄCYCH RZETELNYCH ANALIZ, KTÓRZY CHCĄ SOBIE WYROBIĆ WŁASNE ZDANIE

      Portal reshumana.pl jest cyfrową odsłoną dwumiesięcznika lewicowo-liberalnych intelektualistów i inteligentów – wymagających, ważących racje, dostrzegających niuanse. A przy tym społecznie wrażliwych, rozumiejących złożoność współczesnego świata, będących przekonanymi Europejczykami.

      To na bieżąco aktualizowany serwis z artykułami i analizami redaktorów, zaprzyjaźnionych autorów oraz tych, którzy piszą dla nas na specjalne zaproszenie; trochę w wersji light w porównaniu z wydaniem papierowym. Obok dłuższych, pogłębionych refleksji zawiera komentarze o aktualnych wydarzeniach – oczywiście też dobrze przemyślane i oparte o wiarygodne źródła. Nie zamierzamy ściga
      się z portalami informacyjnymi, ale dajemy gwarancję wysokiej jakości publikowanych materiałów.

      W postaci drukowanej „Res Humana” ukazuje się nieprzerwanie od 1991 roku. Powstała jako pismo wolnomyślicieli. Wyrosła z bogatych tradycji polskiej lewicy i demokracji, antycznej filozofii i Oświecenia oraz europejskich wartości drugiej połowy XX wieku i trwającego stulecia. Na jej łamach ukazywały się m.in. teksty Tadeusza Kotarbińskiego, Jerzego Wiatra, Zygmunta Baumana, Leszka Kołakowskiego i innych wielkich humanistów. A także osób posiadających realny wpływ na kształtowanie opinii w ważnych sprawach publicznych – na przykład Aleksandra Kwaśniewskiego i Włodzimierza Cimoszewicza.

      Wydawcą dwumiesięcznika „Res Humana” jest Towarzystwo Kultury Świeckiej im. Tadeusza Kotarbińskiego.

      Portalem reshumana.pl zarządza Quality Writing Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie, KRS 0000534078

      Zdanie Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom przytaczamy za artykułem profesora Jerzego Pelca z numeru 1/2006 „Przeglądu Filozoficznego”, gdzie zostało ono opatrzone przypisem: Te słowa Tadeusza Kotarbińskiego przysłali mi Danuta i Henryk Hiżowie (USA) na wiadomość, że „Przegląd Filozoficzny” zaproponował, abym napisał artykuł na temat stosunku Tadeusza Kotarbińskiego do religii. Nie wiemy, czy zdanie to zostało gdzieś opublikowane drukiem, czy pochodzi z przekazu ustnego

      Trwa od niepamiętnych dni  …..

      Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Maecenas eu aliquet erat. Suspendisse potenti. Pellentesque habitant morbi tristique senectus et netus et malesuada fames ac turpis egestas.Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Maecenas eu aliquet erat. Suspendisse potenti. Pellentesque habitant morbi tristique senectus et netus et malesuada fames ac turpis egestas.Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Maecenas eu aliquet erat. Suspendisse potenti. Pellentesque habitant morbi tristique senectus et netus et malesuada fames ac turpis egestas.Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Maecenas eu aliquet erat. Suspendisse potenti. Pellentesque habitant morbi tristique senectus et netus et malesuada fames ac turpis egestas.

      Filozof, profesor nauk humanistycznych, nauczyciel akademicki, specjalista w zakresie filozofii człowieka, filozofii katolickiej, filozofii marksistowskiej, filozofii społecznej.

      Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.