logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński
Odpowiedzialność za zmianę klimatu

Mijające miesiące przynoszą informacje o kolejnych osiąganych rekordach temperatur. Jest to jeden z dowodów na ocieplanie się klimatu, a przyczyną zaistniałej sytuacji jest El Ninio. Wyjątkowy pod względem klimatycznym rok czy dwa nie przesądzają jeszcze o zmianie klimatu, ale obserwacje z 30 lat wskazują wyraźnie na istnienie tendencji wzrostowej, której nie powinno się ignorować. Tempo zachodzących zmian wydaje się szybsze niż zakładano, co oznacza, że czasu na reakcję jest coraz mniej.

Nauka wskazuje, że współczesna zmiana klimatu jest wywołana przez nadmierną ilość gazów cieplarnianych w atmosferze (GHG), za których emisję odpowiedzialny jest człowiek. Procesy naturalne takie jak np. wybuchy wulkanów, są elementem stale obecnym w przyrodzie. Mogą one powodować krótkotrwałe, maksymalnie kilkuletnie, nawet globalne zmiany, ale w długim okresie nie powodują trwałych zmian. Czynnikiem przeważającym szalę są działania człowieka. Paradoksalnie, pomimo ponad 30 lat prowadzenia globalnych działań zmierzających do ograniczenia antropogenicznych emisji GHG, globalna ilość tych gazów emitowanych do atmosfery stale rośnie. To pokazuje, że coraz bardziej oddalamy się od celów, które uzgodniono w 1992 roku w Rio de Janeiro i 2015 roku w Paryżu.

Zmiana klimatu jest problemem globalnym, który może być rozwiązany jedynie na poziomie świata. Jednakże wszelkie działania międzynarodowe nie będą skuteczne bez udziału państw. Organizacja Narodów Zjednoczonych ani żadna inna organizacja nie jest w stanie przeprowadzić skutecznej kampanii redukującej emisję gazów cieplarnianych. To państwa odgrywają kluczową rolę w procesach decyzyjnych, np. podczas konferencji stron konwencji klimatycznej. Z tego powodu na nich spoczywa odpowiedzialność za wdrożenie odpowiedniej polityki. Wymaga to jednak znaczących zmian społecznych, inwestycji oraz środków finansowych. W praktyce krótkookresowo wpływają one negatywnie na konkurencyjność gospodarczą, ponieważ państwa podążające ścieżką przeciwdziałania zmianie klimatu muszą uwzględniać koszty klimatyczne w rachunkach ekonomicznych swoich gospodarek, a więc i podmiotów gospodarujących na danym terenie. Już to samo powoduje pogorszenie konkurencyjności z obszarami, na których takich regulacji nie ma, a jeśli do tego dodamy wysokie nakłady inwestycyjne, to w wielu sytuacjach konkurencja cenowa staje się nieopłacalna. Z tego powodu wiele państw wybiera postawę gapowicza, który udaje, że podejmuje jakieś działania, a w praktyce czeka, aż inni wykonają pierwsze kroki, a on podąży za stadem w dobrze wskazanym kierunku. Problem w tym, że obecnie gapowiczów jest więcej niż skłonnych do działania i stado (ludzkość) głównie udaje, że się przemieszcza w pożądanym kierunku.

Społeczność międzynarodowa ma bardzo małe, a wręcz żadne możliwości oddziaływania na państwa-gapowiczów. Podpisanie konwencji klimatycznej jest tylko deklaracją działania, podobnie jest z różnymi zobowiązaniami podpisywanymi na konferencjach przez strony tej konwencji (tzw. COP). Za niedotrzymanie obietnic nie grożą żadne konsekwencje, a ucierpieć może co najwyżej reputacja i wiarygodność poszczególnych państw. W obliczu interesów społeczno-gospodarczych taka strata jest zazwyczaj niewielką w stosunku do innych zobowiązań państwa.

W tym kontekście warto rozważyć kwestię odpowiedzialności za zmianę klimatu. Takie podejście jest ważne, ponieważ wskazanie „winnego” umożliwia poszukiwanie rozwiązań, które byłyby skuteczne w walce ze zmianą klimatu. W przeszłości dowodzono, że to kraje wysoko rozwinięte powinny ponosić tę odpowiedzialność. W tym duchu stworzono ramową konwencję klimatyczną, w której wymieniono państwa mające odgrywać wiodącą rolę w przeciwdziałaniu zmianie klimatu. To one miały ponosić największy wysiłek redukcyjny. Uzasadnieniem dla takiego podejścia była ówczesna roczna emisja tych państw oraz szacunek tzw. skumulowanej emisji, czyli liczonej od początku pierwszej rewolucji przemysłowej. W szczególności w oparciu na tym drugim wskaźniku uznano, że to one są głównymi winowajcami obserwowanej zmiany klimatu. Ponadto państwa te mają środki i wiedzę, aby tworzyć wynalazki i wdrażać niskoemisyjne innowacje. Jednakże już od kilku lat dostępne badania naukowe wskazują, że tempo rozwoju państw rozwijających się jest tak duże, iż najprawdopodobniej przed 2035 rokiem dojdzie do zrównania się skumulowanej emisji gospodarek rozwiniętych i rozwijających się. Obecnie szacuje się, że ponad 65 procent rocznej emisji GHG jest generowane w tej drugiej grupie. To powoduje liczne spory międzynarodowe dotyczące odpowiedzialności za współczesną zmianę klimatu i brak konsensu odnośnie do działań naprawczych. Kraje rozwijające się wciąż obarczają winą za zaistniałą sytuację najbogatszych i wskazują na ich odpowiedzialność związaną z ponoszeniem kosztów niskoemisyjnej polityki rozwoju. Jednocześnie starają się one nie dostrzegać obecnej sytuacji, w której to bez udziału krajów rozwijających się nie ma szansy na wdrożenie skutecznej polityki redukcji GHG.

Kwestię odpowiedzialności najłatwiej jest opisywać w kontekście państw, bo, jak zasygnalizowałem wyżej, to one są podmiotami, które mają największą moc sprawczą. Z tego powodu co jakiś czas pojawiają się rankingi wskazujące największych trucicieli na świecie. Takie podejście jest jednak bardzo ułomne, bo czy można porównywać wielkie Chiny z malutkim Lichtensteinem? Jest to sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Z tego powodu od lat próbuje się porównywać emisję państw przez pryzmat jakiejś cechy. Zazwyczaj w tym kontekście wskazuje się na emisję per capita lub w przeliczeniu na jednostkę PKB. Zgodnie z zasadą zrównoważonego rozwoju, w której bierze się pod uwagę trzy łady, tj. gospodarczy, społeczny i środowiskowy, warto dodać do tego kryterium środowiskowe, czyli przeliczenie emisji na jednostkę powierzchni. Uwzględnienie rankingów cząstkowych zazwyczaj pokazuje, że w zależności od przyjętego kryterium odpowiedzialność państwa może być różnie traktowana. W kontekście emisji per capita Chiny, uznawane za największego truciciela świata, ustępują miejsca kolejnemu globalnemu mocarstwu, czyli USA. W ten sposób, obwiniając się wzajemnie, oba mocarstwa usprawiedliwiają swoją opieszałość w polityce klimatycznej, wskazując oponenta jako odpowiedzialnego za zmianę klimatu. Na świecie istnieje niewiele państw, których pozycja w tych niechlubnych rankingach jest wysoka niezależnie od przyjętego kryterium. W Unii Europejskiej taką pozycję zajmuje niestety Polska, która pod względem wszystkich kryteriów znajduje się w czołówce rankingów.

Zmieniająca się, w zależności od kryterium, pozycja państw na liście głównych emitentów gazów cieplarnianych powoduje, że wskazane jest liczenie zintegrowanego, zrównoważonego rankingu emisji państw. Jednakże takie rozwiązanie, choć wydawałoby się, że jest najbardziej obiektywne, nie przyjęło się w praktyce.

Problem odpowiedzialności częściowo rozwiązano w ramach Porozumienia paryskiego z 2015 roku, którego sygnatariusze zobowiązali się do osiągnięcia neutralności klimatycznej w połowie XXI wieku. Większość z nich deklaruje, że nastąpi to w 2060 roku. Jest to konkretne zobowiązanie, które należy wykonać niezależnie od sytuacji, w jakiej obecnie dane państwo się znajduje. Przy takim celu kwestia odpowiedzialności ma mniejsze znaczenie, ponieważ każde z państw musi przebyć swoją ścieżkę do celu, jednakże i w tym zakresie wiele państw wskazuje, że z punktu widzenia kryterium odpowiedzialności wypełnienie przez nie zobowiązania powinno nastąpić później niż zakładano. Wyjątkiem jest Unia Europejska, która prowadzi wspólną politykę klimatyczną, tj. zakłada osiągnięcie tej neutralności w 2050 r. na poziomie całości swojego terytorium, ale niekoniecznie we wszystkich państwach członkowskich. To może oznaczać sytuację, w której będą państwa, których zdolności do absorpcji emisji będą większe od emisji, oraz takie, których emisja wciąż będzie przewyższać zdolność do pochłaniania. To rozwiązanie jest bardziej dogodne dla państw w trudnej sytuacji emisyjnej. Wydaje się, że mechanizm takiej neutralności w skali globalnej jest niemożliwy do osiągnięcia z przyczyn politycznych.

Kwestia odpowiedzialności za emisję służy nie tylko do wskazywania winnych, ale również może przyczynić się do określenia, w jakich obszarach redukcja emisji będzie najbardziej efektywna. W tym kontekście można patrzeć na państwa, ale również na społeczeństwa. W kontekście państw wskazuje się, że grupa G-20 jest odpowiedzialna za około 75% globalnej emisji, a więc wystarczyłoby podjąć zdecydowane kroki redukcyjne w tych państwach, aby znacząco ograniczyć emisję, przy jednoczesnym pilnowaniu, aby pozostałe państwa rozwijały się bez zwiększania swojej emisji. Trudno jest jednoznacznie ocenić, czy takie działanie byłoby wystarczające, jednakże charakteryzowałoby się pewną sprawiedliwością.

W skali gospodarek kryterium odpowiedzialności może wskazywać sektory, w których działania naprawcze powinny być podejmowane priorytetowo. Takie podejście należy stosować jednak ostrożnie i analizować trzeba również możliwości sektora do wprowadzenia odpowiednich innowacji. W wielu przypadkach wprowadzenie celów redukcyjnych może wiązać się z poważnymi problemami gospodarczymi.

Problem odpowiedzialności powinien być także rozważany w kontekście społecznym. Skuteczna polityka klimatyczna opiera się na redukcji emisji gazów cieplarnianych, co może być osiągnięte jedynie poprzez podejmowanie licznych wyrzeczeń społecznych. Niejednokrotnie te wyrzeczenia powodują koszty społeczne uderzające głównie w najbiedniejszych. Za przykład można podać wprowadzanie stref czystego transportu, do których wjazd jest uzależniony od spełnienia rygorystycznych norm emisji. W praktyce powoduje to, że stare auta nie mają prawa do niej wjechać, co z reguły jest słuszne. Jednakże tak naprawdę wiele z tych starszych aut niespełniających rygorystycznych norm emisyjnych emituje znacznie mniej GHG niż nowe, duże auta. Jeśli do tego rachunku dołożymy koszt środowiskowy i emisyjny wymiany auta na nowsze, to efekt klimatyczny takiego działania może być zerowy lub nawet ujemny. Rozwiązaniem jest odpowiednia rozbudowa systemu transportu publicznego, który musi być atrakcyjny z punktu widzenia mieszkańców. Istotne jest, aby nie był on kolejnym elementem podziałów społecznych, jako rozwiązanie automatycznie skierowane do biedniejszych mieszkańców i stygmatyzujące ich. Powyższy przykład nie jest głosem przeciwko strefom czystego transportu, a jedynie podkreśleniem, że powinny być one robione w sposób zrównoważony, tj. uwzględniać koszty i korzyści w aspekcie gospodarczym, społecznym i środowiskowym.

Różnice w zamożności przekładają się również na emisję gazów cieplarnianych. Większe bogactwo wiąże się z większą konsumpcją dóbr i usług, a więc też większą emisją. Zgodnie z badaniami Oxfam i Stockholm Environment Institute, 1 procent najbogatszych ludzi na świecie emituje tyle samo GHG co 66 proc. najbiedniejszych (ok. 5 mld ludzi). Najbogatsze 10 proc. ludzkości jest odpowiedzialne za połowę emisji. Ta olbrzymia emisja jest związana zarówno z inwestycjami, jak i wystawnym stylem życia. Synonimem tego są podróże prywatnymi odrzutowcami. Liczby lotów i pokonywane odległości z roku na rok rosną, generując emisje, a nie zawsze są one uzasadnione.

Jednocześnie dostęp do bogactwa staje się kryterium zdolności adaptacji do zmiany klimatu. Bogatych stać na dostosowanie do zmieniających się warunków klimatycznych. Ich budynki są schładzane klimatyzacją, na którą biedni, przy rosnących cenach energii, nie będą mogli sobie pozwolić. Badania prowadzone w Indiach pokazują, że w Bombaju w tym samym czasie różnica temperatury pomiędzy biednymi a bogatymi dzielnicami wynosi nawet 6°C. Jest to wynikiem gęstości zabudowy i braku drzew w biednych dzielnicach. W upalne dni taka różnica ma olbrzymi wpływ nie tylko na produktywność ludzi, ale również na ich zdrowie. W warunkach zmieniającego się klimatu nawet dostęp do żywności i możliwości jej przechowywania stają się bardziej kosztowne.

Podczas ostatniego szczytu klimatycznego w Dubaju ogłoszono wycofanie się z energetyki węglowej do 2050 roku. W mojej ocenie osiągnięcie tego celu jest mocno wątpliwe, ale możliwe do zrealizowania. Jednak warto się zastanowić, czy takie działanie ma sens w świecie, w którym prawie 700 milionów ludzi nie ma dostępu do energii elektrycznej.

Trendy rozwojowe wskazują, że nierówności na świecie będą nadal rosły, powodując, że biednym będzie coraz trudniej nadganiać zaległości rozwojowe, zwłaszcza w czasie niestabilności klimatycznej, bo zmiana klimatu to nie stały, spokojny wzrost temperatury, ale gwałtowna, burzliwa zmiana warunków klimatycznych, która przede wszystkim charakteryzuje się niepewnością. W tym kontekście wydaje się, że wskazane jest zrewidowanie dotychczasowych sposobów postrzegania odpowiedzialności za klimat zarówno na poziomie państw, jak i społeczeństw. Na tym pierwszym powinno się odejść od podziału na państwa wysoko rozwinięte i rozwijające się na rzecz wskazania emitentów i konsumentów emisji. W dobie gospodarki globalnej przypisywanie emisji do terytorium w momencie, gdy jest ona związana z produkcją przeznaczoną na eksport, jest mało zasadne. Przypisanie odpowiedzialności do produktów i ich przepływów umożliwiałoby powiązanie emisji z konsumpcją i w większym stopniu obciążałoby bogatych, którzy mają dużo większy udział w globalnej emisji GHG. Takie podejście wymaga konsensu międzynarodowego, zmiany postrzegania rozwoju, wartości i narzędzi ekonomicznych. To już jest jednak inną historią.

Dr Konrad Prandecki – adiunkt w Instytucie Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej – Państwowym Instytucie Badawczym, wiceprzewodniczący Komitetu Prognoz Polskiej Akademii Nauk. Zajmuje się studiami nad przyszłością, gospodarczymi aspektami ochrony środowiska i teorią ekonomii z tego zakresu.

Dolores, największa koparka, która kiedykolwiek pracowała w konińskiej kopalni, dumnie stoi przy podmiejskiej drodze. Wysoka na niemal 40 metrów i ważąca 2500 ton, wygląda jak porzucona zabawka tytanów. „Królowa” konińskiej odkrywki Jóźwin IIB, przez ponad dekadę wydobywała kolejne pokłady węgla brunatnego. Teraz zastygła w bezruchu. Dla wielu to symbol losu górników i kawałka historii, który właśnie definitywnie się kończy.

Październik 2023 r. Dolores zameldowała się na poziomie „0” odkrywki Jóźwin IIB pod Koninem. Operacja trwała 4 miesiące. Trzeba było zbudować długą na pół kilometra i szeroką na 40 metrów pochylnię, aby potem, metr po metrze, wydobyć koparkę na powierzchnię. Zadanie wykonywano bez przesadnego pośpiechu, celebrując każdą chwilę. Dla górników był to wzruszający moment. Wszyscy wiedzieli, że odchodzi w przeszłość trudny, ale znany świat. Nadchodzi zaś nieznana epoka.

Przyjazd dekadę temu dwóch Hiszpanek [tak nazywano dwie, przywiezione z Galicji koparki Dolores i Carmen – red.] pamiętam jak dzisiaj – mówi jeden z górników. To było duże wydarzenie. Lokalna prasa poetycko pisała, że „stąpają po ziemi tak delikatnie, że nie pozostawiają po sobie śladu”. Miały służyć 30 lat. W ciągu dekady świat gwałtownie przyspieszył. Koniec historii, o którym pisał Francis Fukuyama, brzydko się zestarzał. Problemów jest dużo: społeczne, geopolityczne, przyrodnicze. Zegar zagłady nigdy nie był tak bliski północy. Nad planetą wisi realna groźba katastrofy klimatycznej, która stawia przed nami nowe wyzwania. Unia Europejska zaczęła coraz aktywniej wdrażać ambitne proekologiczne przepisy. Celem jest ograniczenie emisji o co najmniej 55 proc. do 2030 r., a do 2050 r. całkowita neutralność klimatyczna. Oznacza to świat bez węgla, kopalni i dziesiątek tysięcy górników.

W słońcu połyskują tony stali. Majestatyczny pomnik końca pewnej epoki kąpie się w morzu kwiatów. Relikt przeszłości, który cudem udało się utrzymać przy życiu. Dolores miała pójść na żyletki, ale uratowała ją grupka zapaleńców. – Koparka zostanie posadowiona blisko plaży przyszłego jeziora, na maszynę będzie można wejść i ją zwiedzać – tłumaczy Mariusz Harmasz, lokalny artysta i działacz, który wspólnie z grupą przyjaciół zrobił wszystko, aby maszyna stanęła na powierzchni. Udało się.

Krótka historia konińskiego węgla

Bogate złoża węgla brunatnego w rejonie Konina odkryli Polacy w latach 20. XX w. Eksploatację na większą skalę w czasie okupacji rozpoczęli Niemcy. Po wojnie Polacy przejęli wybudowane przez hitlerowców obiekty i dalej rozbudowywali infrastrukturę górniczą. W 1959 r. do „polskiego Kolorado” zawitał Ryszard Kapuściński, który na łamach „Polityki” relacjonował budowanie węglowego kombinatu. Życie w Koninie nabrało tempa. „Tłoczą się w samochody, wsiadają na rowery. Teraz, aby do chałupy prędzej, w polu orać, koniom sieczki narżnąć. Bo konińska załoga to chłopskie plemię. Bo świat koniński to był świat niepodzielnie wiejski. I oto teraz ta kopalnia. Elektryczność, motory, spychacze, maszyny, psiajuchy, jak kamienica wielkie” – pisał reporter Ryszard Kapuściński. [Inna nazwa ziemi, „Polityka” 26 września 1959 r.].

Konin stawał się wizytówką socjalizmu. Na miejscu wsi i dróżek wyrastały osiedla i ulice. Do powstających elektrowni i kopalni zjeżdżali ludzie z całej Polski – robotnicy, inżynierowie, górnicy. Okres świetności miasta zaczyna się po wybudowaniu elektrowni Konin (1958) i elektrowni Pątnów (1969). Przez następne dwie dekady (lata 70. i 80.) Konin szybko się rozwijał. – „Urósł na węglowych sterydach. Powstał dość nagle, w szczerym polu, po uruchomieniu węgla” – wspominają początki Konina najstarsi mieszkańcy miasta. [Paweł Sadura, Przeminęło z węglem. Wielkopolska Wschodnia w poszukiwaniu nowej energii, Polska Zielona Sieć, Warszawa 2022].

Wpływ kopalni na życie mieszkańców nie kończył się na pracy. Wokół zakładu kręciło się całe życie tysięcy ludzi. Kopalnia dawała pracę, karmiła i zapewniała rozrywkę. Wpływ kombinatu na rozwój miasta był ogromny. To dzięki niemu powstawały baseny, szkoły czy domy kultury. Był też miejscowym deweloperem, który jeszcze do końca lat 90. budował mieszkania i odsprzedawał je mieszkańcom. Doprowadziło to do pewnego uzależnienia mieszkańców od zakładu, który nie tylko dostarczał źródeł utrzymania, ale i wyręczał mieszkańców w załatwianiu wielu bytowych problemów. Przecięcie tej pępowiny musiało być wyjątkowo bolesne.

To nie jest miasto dla młodych ludzi

Pod plastikowymi wiatami przystanków tłoczą się podróżni. Obok stoi sznur taksówek czekających na spóźnionych. Konin w wielu miejscach zatrzymał się w latach 90. Socjalistyczne bloki obrosły dekoracjami dzikiego kapitalizmu – reklamami banków, sieciówek, kebabów. Odarty ze „świetlanej” przeszłości, na dwie dekady osunął się w prowincjonalny marazm.

Przepływająca przez Konin Warta dzieli miasto na dwie części. Po odkryciu węgla miasto łapczywie wchłaniało kolejne okoliczne wsie. Nazwy miejscowości stawały się nazwami osiedli. Nowy Konin przeniósł się na drugą stronę rzeki. Tam wzniesiono najważniejsze urzędy, hotele czy sklepowe pawilony. O zabytkowych zakamarkach miasta zapomniano na dekady. Liczył się tylko węgiel i rozwój. W Koninie, zaraz po zakończeniu wojny, mieszkało nieco ponad 10 tys. mieszkańców. W 1975 r., kiedy stawał się miastem wojewódzkim, już niemal pięć razy więcej.

Złote czasy kończą się w latach 90. Do Polski wdziera się dziki kapitalizm, który z bazarowym wdziękiem odkreślił grubą kreską większość zdobyczy poprzedniego ustroju. I złych. I dobrych. Wielkie pomniki socjalistycznego przemysłu przestają być oczkiem w głowie nowych decydentów. Wysycha też strumień pieniędzy. Dla wielu mieszkańców to katastrofa i dramatyczna zmiana reguł gry. Z miasta uciekają też młodzi. Wraz z otwarciem unijnych rynków na Zachód ruszył sznur autobusów. Do Niemiec, Anglii, Irlandii. Po pracę, godność i lepszą przyszłość. – „Dlaczego wyjechałem do Poznania? Nie chciałem pracować w kopalni, elektrowni ani supermarkecie. Mnóstwo ludzi z tych powodów wyjeżdża. Największym pracodawcą w mieście jest sieć marketów. Miasto marketów i starych ludzi. Tak wygląda przyszłość” – mówił jeden z chcących zachować anonimowość mieszkańców Konina [Paweł Sadura, op. cit.].

Na konińskim rynku w historycznej części miasta, fasady wielu kamienic odnowiono, a plac pokryto brukową kostką i zamieniono w wielki parking. Mimo ciepłego, sobotniego popołudnia otwarta jest jedna kawiarnia. W środku nie ma specjalnego tłoku. Spokój, pustka. Dziadek z wnuczkiem jedzą eklerkę, dwudziestolatek z laptopem ma korporacyjnego zooma. Przy ladzie obsługuje znudzona dziewczyna. – Jestem na pierwszym roku studiów. Mam pracę w rodzinnej kawiarni i nigdzie się na razie nie wybieram – mówi Marta, baristka z konińskiego rynku. – Większość moich znajomych wyjechało. Do Poznania i Warszawy. Ciężko tu znaleźć robotę. Znajomy starał się po studiach o pracę w dowozach. Trzeba mieć jednak kilkuletnie doświadczenie za kółkiem – zauważa.

Praca skończyła się wraz z upadkiem wielkiego przemysłu. Przez wiele lat budżety gmin i rodzin opierały się na dużym pracodawcy w regionie, jakim jest ZE PAK (Zespół Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin – przyp. red.). Coraz wyższe koszty uprawnień do emisji gazów cieplarnianych (ETS) oraz wyczerpywanie się złóż węgla brunatnego przesądziły o losach miejscowych elektrowni i odkrywek. – „Rosłam razem z Koninem i patrzyłam, jak się zmienia miasto. Było kolorowo, mnóstwo kawiarenek i nigdzie nie było miejsca, wszędzie trzeba było czekać na obsługę, takie były tłumy. Był Hortex i naprawdę było ciężko dopchać się. Młodzieży było pełno na ulicach. Teraz już widać wieczorami, ile jest pustostanów. Ile osób wyjechało, ile umarło, młodzi nie wracają po studiach” – podkreśla związkowiec z Konina [Paweł Sadura, op. cit.].

Węglowe przekleństwo Konina

Z wysokiej na 40 metrów koparki rozpościera się piękny widok na całą okolicę. Dolores znajduje się kilkanaście kilometrów od Konina, podobnie od Lichenia ze słynnym sanktuarium Matki Bożej. Na pustym, kopalnianym wyrobisku nie ma już maszyn. Nikt nie pracuje. Nie ma huku, rozmów, życia. Swoista „międzyepoka”. Stare bezpowrotnie zniknęło. Nowe dopiero się rodzi.

Wielkopolska Wschodnia, jako pierwszy z sześciu regionów węglowych w kraju, zaczęła systemowo planować proces odchodzenia od węgla. W głoszeniu „radosnej nowiny” przeszkadza przedłużające się oczekiwanie na unijne środki. 415 mln euro (ok. 1,8 mld zł) mają popłynąć z Funduszu Sprawiedliwej Transformacji (FST), wspierającego obszary węglowe borykające się z poważnymi wyzwaniami społeczno-gospodarczymi. Pieniądze powinny w szczególności wspierać transformację rynku pracy i inwestycje wpisujące się w Europejski Zielony Ład, którego celem jest osiągnięcie zerowego poziomu emisji gazów cieplarnianych do 2050 r.

Zdaniem lokalnych przedsiębiorców sukces zależy od tego, czy uda się zmienić Konin w dynamiczny ośrodek gospodarczy. Szansą ma być koniec węglowej monokultury. Przez to „węglowe przekleństwo”, jak mówią, w regionie nie rozwijano przedsiębiorczości. – To jest dramat tego regionu: koncentracja na tym jedynym zakładzie, na jednej branży – zauważył jeden z lokalnych przedsiębiorców. Podobnie wypowiadają się inni właściciele firm i samorządowcy. Jak podkreślają, lepiej mieć sto małych firm niż jednego giganta. – U nas coś nie zadziałało, bo wcześniej mieliśmy monokulturę i siedzieliśmy w złotej klatce – podkreśla samorządowiec z Konina.

„Złotej klatki” dawno już nie ma. Konin, wraz z wieloma innymi pogórniczymi miastami, ma podobny problem. Muszą stawić czoła wyzwaniom związanym z rekultywacją terenów pokopalnianych i równocześnie poszukać zatrudnienia dla górników. To trudne zadanie. Łatwo jest powtórzyć błędy, które np. doprowadziły do zapaści Bytomia, gdzie w latach 90. fedrowało aż sześć kopalń. Na przełomie XX i XXI wieku zaczęto tam zamykać kopalnie, a bezrobocie wzrosło do 26 procent. Kto mógł, z miasta uciekł. Obrazu rozpaczy dopełniały tzw. szkody górnicze. Bytom coraz mocniej się zapadał – dosłownie i w przenośni.

Konieczność przekwalifikowania się może być nie lada wyzwaniem, a to co było od lat siłą górników – czyli przywiązanie do tradycji – może tym razem okazać się przeszkodą. Zmiana pracy może oznaczać utratę nie tylko źródła dochodu, ale również istotnego elementu tożsamości. – Kiedyś byliśmy górnikami lub hutnikami. Teraz zamiast kopalń zostały nam same hale spedycyjne – mówi Aleksandra z Rudy Śląskiej, gdzie z kilkunastu kopalń zostały… trzy.

Na drodze do szybkiej i skutecznej transformacji stoją przede wszystkim pieniądze. A właściwie ich brak. Z powodu m.in. sporu dotyczącego systemu sądownictwa w Polsce, wypłaty europejskich funduszy przez długie miesiące były blokowane. Teraz, po objęciu władzy przez proeuropejską Koalicję Obywatelską, Trzecią Drogę oraz Lewicę odblokowanie europejskich funduszy stało się realne.

Wielkopolska Wschodnia czeka na pieniądze, ale już planuje konkretne projekty. Niestety, nie zawsze można pogodzić interesy górników z ekologią i wyzwaniami Europejskiego Zielonego Ładu. Te ambitne cele nie znajdują zrozumienia w regionach górniczych. W najbliższych latach wielu pracowników kopalń będzie przechodzić na emeryturę, ale inni będą zmuszeni szukać nowego zatrudnienia. Może to wiązać się z bezrobociem lub pracą w mniej prestiżowej i mniej płatnej branży. Dla wielu górników będzie to trudny proces. Największym wyzwaniem będzie więc przekonanie ich, że transformacja w kierunku zielonej gospodarki to gwarancja nowej i stabilnej pracy, która – tak jak górnictwo – zapewni wiele lat godnego życia. – Najpierw powinno się zająć tworzeniem nowych miejsc pracy, a później ewentualnie likwidacją kopalń – mówią zgodnie górnicy, którzy dodają, że do tej pory zmiana kojarzyła im się z likwidacją i masowymi zwolnieniami. Kluczowe będzie więc wspieranie przekwalifikowania górników oraz rozwijanie alternatywnych źródeł zatrudnienia, łagodzenie konfliktu między interesami górników a ochroną środowiska. Ludzie, którzy dziś tracą pracę, pytają – Gdzie mam znaleźć nowe zatrudnienie, bo mam rodzinę i coś w życiu do załatwienia? – Jeżeli nie będzie pracy, to będziemy zmierzali w kierunku wykluczenia społecznego i będzie to rodziło wiele patologii, bezrobocie będzie przechodziło na dzieci – podkreśla Dariusz Zbierski, związkowiec z Konina. Jego zdaniem niezbędna będzie pomoc państwa, które przez dziesiątki lat korzystało z wydobywanego w Wielkopolsce węgla. – Trzeba rozpocząć, podobnie jak po II wojnie, okres odbudowy: z brudnej gospodarki przejście do nowoczesnych systemów – zauważa. Podobnie uważa Alicja Messerszmidt, przewodnicząca związku zawodowego MZZ PIT Kadra działającego przy ZE PAK (Zespół Elektrowni Pątnów – Adamów – Konin SA) – największego pracodawcy w regionie. Związkowczyni w 2022 r. wysłała list do Komisji Europejskiej. Na moje biurko wpłynęły wypowiedzenia pracowników kopalni – żona jednego choruje na nowotwór złośliwy, żona drugiego, z uwagi na niepełnosprawność, również zdana jest wyłącznie na opiekę męża, a podobnych przypadków jest dużo więcej – pisze Alicja Messerszmidt. – Najwidoczniej od brukselskich urzędników dzieli nas nie tylko dystans 1200 km. To przepaść w spojrzeniu na świat i wyznaczaniu priorytetów[…]. My każdego poranka wstajemy z bólem głowy, czy znowu na biurko dostaniemy listę kolegów i koleżanek, których więcej w pracy nie zobaczymy – dodaje w piśmie.

Nad brzegiem przyszłego jeziora

Wielkie na kilkaset hektarów wyrobisko Jóźwin IIB wkrótce zostanie zalane wodą. Napełnianie jeziora potrwa kilka lat. Powstanie akwen połączony kanałem ze zbiornikiem Kleczew. Oba zajmą łącznie ok. 1300 hektarów, czyli więcej niż ma Jezioro Powidzkie – największy, jak na razie, akwen Wielkopolski. Koparka nad brzegiem jeziora ma być magnesem dla zwiedzających. Trafia ona też idealnie w ducha dzisiejszych przemian – potrzebę rozliczania się z górniczą przeszłością, jak i zmierzenie się z coraz pilniejszymi ekologicznymi wyzwaniami.

Wielkopolska Wschodnia jak nigdy wcześniej czeka na nowe, bardziej sprawiedliwe, rozdanie i odrobinę nadziei. – Przede wszystkim ma to być miejsce kultury, spotkań, dyskusji – opowiada Mariusz Harmasz. Choć koparka będzie głównym eksponatem parku maszyn, to pomysły wcale się do tego nie ograniczają. Dolores w swoim kolejnym życiu ma łączyć gminy z Wielkopolski Wschodniej. Inspirować. Zadziwiać. To duże wyzwanie. Zainteresowanych nie powinno brakować. – W weekendy, jest ładna pogoda, to przychodzi tu mnóstwo osób. A na otwarciu to były setki. Oblężenie normalnie. Ledwo ich można upilnować – mówi Antoni, ochroniarz pilnujący Dolores. Maszyna budzi emocje. Niemal każdy chce ją zobaczyć, dotknąć. Nawet obcokrajowcy. – Przyjechali panowie z Anglii. Trzech ich było. Ja mówię „dzień dobry”, a oni po swojemu w tym „inglisz”. Postali chwilę. Popatrzyli i pojechali – dodaje. Przyjadą jednak kolejni. I tego raczej możemy być pewni.

Bibliografia:
Bartecka Magdalena, Platforma Węglowa jako mechanizm wspierania sprawiedliwej
transformacji (2019).
Dańkowska Alicja, Sadura Przemysław, Przespana rewolucja: Sytuacja społeczna w regionie
bełchatowskim u progu transformacji energetycznej (2021).
Lear Jonathan, Nadzieja radykalna. Etyka w obliczu spustoszenia kulturowego (2013).
Kapuściński Ryszard, Inna nazwa ziemi, tygodnik POLITYKA (1959).
Sadura Paweł, Przeminęło z węglem. Wielkopolska Wschodnia w poszukiwaniu nowej
energii (2022).
Stępień Miłosława, Sprawiedliwa transformacja Wielkopolski Wschodniej. Studium
przypadku (2019).

Autor jest politologiem, który interesuje się ekologią, oraz podróżnikiem. Od wielu lat związany z dziennikarstwem (TVP, TVN) i organizacjami pozarządowymi.

Reportaż ukazał się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

 

Co roku na przełomie listopada i grudnia odbywa się globalna konferencja klimatyczna. Prawie zawsze po jej zakończeniu politycy ogłaszają sukces, naukowcy ostrzegają, że podjęte działania są niewystarczające, a przedstawiciele organizacji pozarządowych wyrażają rozczarowanie osiągniętymi efektami i nawołują do protestów. Taki teatr trwa już prawie trzydzieści lat, ponieważ pierwsza konferencja stron konwencji klimatycznej (COP) odbyła się w 1995 r.

O co chodzi z tym klimatem?

Klimat najczęściej jest utożsamiany z temperaturą, ale pod tym pojęciem kryje się całość zjawisk pogodowych występujących na danym obszarze. Ograniczenie klimatu do temperatury wynika ze współczesnych sposobów pomiaru jego zmiany. Najprościej jest to robić poprzez pomiar temperatury, a za punkt wyjścia przyjmuje się średnią temperaturę sprzed okresu przemysłowego. Zazwyczaj okresem obserwacji, na podstawie którego można określić klimat, jest trzydzieści lat.

Klimat może się zmieniać. Takie zmiany mogą wynikać z przyczyn naturalnych i antropogenicznych. Skala zmian również może mieć różny charakter. W przeszłości odnotowywano zmiany lokalne, w skali regionalnej, np. mała epoka lodowcowa objęła swoim zasięgiem jedynie region północnego Atlantyku, lub globalnej.

Dlaczego współczesna zmiana klimatu budzi tak wielkie obawy? Po pierwsze, ma ona charakter globalny, a więc dotyczy całej Ziemi. To powoduje, że nie da się przed nią uciec. Po drugie, jej tempo, z przyrodniczego punktu widzenia, jest zatrważające. Szacuje się, że w okresie najbardziej gwałtownych zmian występujących podczas ostatniej epoki lodowcowej temperatura zmieniała się o około 0,005°C na dekadę. Obecnie obserwowane tempo zmian jest szacowane na około 0,2°C na dekadę. To pokazuje, z jak bardzo gwałtownymi procesami musimy się współcześnie mierzyć.

Globalny charakter zmiany klimatu nie oznacza, że procesy te zachodzą równomiernie. Tempo zmian jest zdecydowanie wyższe nad lądem niż nad obszarami morskimi. Z tego powodu na półkuli północnej zmiany mają głębszy charakter. Polska jest w grupie krajów europejskich, które silnie odczuwają zachodzącą zmianę klimatu. Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej (IMiGW) podaje, że już obecnie średnie temperatury w Polsce są o około 1,5°C wyższe, niż miało to miejsce w latach 70. XX w. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, że Międzyrządowy Panel ds. Zmiany Klimatu (IPCC) uznaje, że przekroczenie globalnej średniej temperatury o 1,5°C powoduje nieodwracalne zmiany klimatyczne. Bardzo upraszczając, na tej podstawie można uznać, że klimat w Polsce już trwale się zmienił.

Klimat jest zjawiskiem złożonym. Na jego zmianę wpływa wiele czynników. Niektóre z nich mają charakter naturalny, inne są wynikiem działalności ludzkiej. Współczesna nauka wskazuje, że za obecną zmianę klimatu odpowiedzialny jest człowiek. Główną przyczyną jest antropogeniczna emisja gazów cieplarnianych, spośród których najważniejsze to dwutlenek węgla, metan i podtlenek azotu. Wiele osób podaje w wątpliwość ludzką odpowiedzialność za występujące zmiany, ale bezspornie to ludzkość jest głównym sprawcą zachodzących zmian. Po pierwsze, od początku rewolucji przemysłowej na Ziemi znajduje się osiem razy więcej ludzi, niż to było wcześniej. Każdy dodatkowy człowiek potrzebuje przestrzeni do życia i wytworzenia pożywienia. Zmiany cywilizacyjne, a w szczególności gwałtowny wzrost zapotrzebowania na zasoby, sprawiły, że ludzkość masowo przekształciła powierzchnię Ziemi, pozbywając się naturalnych magazynów gazów cieplarnianych (głównie lasy i mokradła) przy jednoczesnej zwielokrotnionej emisji tych gazów do powietrza. Nawet jeśli, jak podkreślają niektórzy, statystycznie emisja pochodzenia ludzkiego jest mniejsza od emisji naturalnej, np. w wyniku erupcji wulkanów, to należy zwrócić uwagę, że to działania człowieka doprowadziły do wystąpienia punktu zwrotnego, jakim jest nadmierna koncentracja gazów cieplarnianych w atmosferze.

Dlaczego zmiana klimatu jest groźna?

Z punktu widzenia środowiska przyrodniczego i człowieka problemem nie jest sam klimat, ale tempo jego zmiany. Organizmy są w stanie dostosować się do różnych warunków klimatycznych. Z tego powodu na Ziemi obserwujemy życie zarówno w warunkach polarnych, jak i tropikalnych. Jednakże gwałtowne, ze środowiskowego punktu widzenia, zmiany klimatu powodują, że wiele organizmów nie jest w stanie dostosować się do nowych warunków. Czy jednak jest to podstawą do radykalnej zmiany naszych przyzwyczajeń?

Pomijając osoby, które wbrew faktom negują zmianę klimatu, warto zauważyć, że istnieje liczna grupa osób bagatelizujących problem. W Polsce te osoby wręcz cieszą się ze zmiany klimatu, podkreślając, że rosnąca temperatura przyczynia się do zmniejszenia rachunków za ogrzewanie. Jednakże, jak już wspomniałem na początku tego tekstu, zmiana klimatu to szereg zjawisk pogodowych, a nie tylko kwestia temperatury. Ponadto skutki zmiany klimatu są znacznie dalej idące.

Proces zmiany klimatu wpływa na to, że zjawiska pogodowe stają się bardziej gwałtownymi. Z tego powodu zmianie temperatury towarzyszą nagłe burze, huraganowe wiatry, trąby powietrzne, powodzie oraz susze. Ich częstotliwość i długość okresów występowania uległy zwiększeniu, co powoduje, że skala szkód w przyrodzie i otoczeniu człowieka jest coraz większa. Te czynniki wpływają na zmiany w dostępności wody. W przypadku Polski bezśnieżne zimy prowadzą do gorszego nawodnienia pól, pogorszenia dostępności wód powierzchniowych i gruntowych, a nawet susz. W praktyce, od dłuższego czasu susza w rolnictwie jest obserwowana corocznie. Warto przypomnieć, że jeszcze w latach 80. XX w. w Polsce licznie prowadzono działania melioracyjne, mające na celu osuszanie użytków rolnych. Jednocześnie gwałtowność występowania zjawisk pogodowych powoduje, że burze coraz częściej przekształcają się w ulewy, co skutkuje podtopieniami występującymi w miastach i na wsi. Utrudnia to transport, przesył energii, niszczy uprawy, jak również prowadzi do przyspieszonej erozji gleb. Krótsze zimy skutkują przyspieszeniem okresu wegetacyjnego roślin, co w większym stopniu naraża je na oddziaływanie przymrozków, szkodników i choroby. Dłuższy okres wegetacyjny oznacza również większe zapotrzebowanie na wodę, a z tą, jak wspomniałem, mogą pojawić się problemy.

W ten sposób zmiana klimatu wpływa na przekształcenia w ekosystemach, co z kolei prowadzi do ginięcia różnego rodzaju gatunków. Problem degradacji różnorodności biologicznej jest jednym z najważniejszych zagrożeń przyrodniczych, a czasy współczesne określane są jako szóste masowe wymieranie gatunków.

Zmiana klimatu to też możliwość pojawienia się na danym terytorium nowych gatunków. W tym kontekście najczęściej wspomina się o zwierzętach migrujących, które mogą być konkurencją dla rodzimych gatunków, ale warto również zwrócić uwagę, że wraz z takimi osobnikami wędrują bakterie i wirusy, które wcześniej nie przetrwałyby w naszym klimacie. Trafiają one do środowiska, które nie jest przygotowane na ich występowanie. W ten sposób nie tylko zwierzęta, w tym hodowlane, ale i ludzie stają się bardziej narażeni na różne choroby. Dla przykładu warto w tym miejscu wspomnieć o rosnącym ryzyku rozpowszechnienia się malarii w Europie. Dla Europejczyków choroba ta może być bardziej śmiertelną niż pandemia Covid-19.

Gwałtowne zjawiska pogodowe, takie jak: powodzie, osuwiska błotne, huragany, mogą niszczyć dobytek ludzki. Zagrożenie dotyczy mienia ruchomego i nieruchomości. W mediach coraz częściej widzimy przekazy pokazujące zalane miejscowości, drzewa upadające na samochody, wiatry zrywające dachy domów itp. Skutkiem tego jest m.in. konieczność zmiany technologii w budownictwie, które zwiększałyby odporność budynków na takie zjawiska. Z tym wiąże się również wzrost kosztów odpowiednich ubezpieczeń.

Oprócz kosztów ekonomicznych zmiana klimatu może prowadzić do powstania kosztów społecznych. W tym kontekście najczęściej wspomina się o rosnącym ryzyku migracji z terenów, na których warunki życia drastycznie pogarszają się, w tym z terenów zalewanych przez podnoszący się poziom wód morskich. Jednakże warto wspomnieć, że w tym kontekście coraz częściej rozważa się możliwość wybuchu konfliktów o zasoby, w tym o wodę. Starcia zbrojne o ten zasób już miały miejsce, głównie w Azji Środkowej. Ich skala jest niewielka, ale wskazuje na rosnące ryzyko.

Zmiana klimatu nie może być oceniana jedynie w kontekście kosztów. Uczciwość naukowa wymaga stwierdzenia, że na niektórych obszarach mogą pojawić się korzyści. Na przykład przewiduje się, że w Rosji mogą poprawić się warunki do rozwoju rolnictwa. Jednakże w ogólnym rozrachunku, globalnie, zmianę klimatu należy postrzegać jako zagrożenie i to nie tylko w kategoriach utraconego dochodu, ale przede wszystkim zagrożenia dla życia ludzkiego.

Kończąc tę część, warto jeszcze zwrócić uwagę, że nawet jeśli zimą zdarzają się niższe rachunki za ogrzewanie, to zazwyczaj latem musimy ponosić wielokrotnie większe koszty klimatyzacji pomieszczeń.

Polityka klimatyczna, czyli próby przeciwdziałania zmianie klimatu

W 1992 r. podpisano Ramową Konwencję Narodów Zjednoczonych w sprawie zmiany klimatu. Od tego czasu minęło już ponad trzydzieści lat, a więc okres odpowiedni do oceny z punktu widzenia klimatu. Efekty są rozczarowujące.

Konwencja została napisana zgodnie z ówczesnymi założeniami zrównoważonego rozwoju, tj. podzielono w niej świat na państwa rozwinięte i rozwijające się. Ponadto na te pierwsze – tzw. kraje Aneksu I – nałożono zobowiązania redukcyjne. Pierwszy zestaw ograniczeń został nazwany Protokołem z Kioto i obowiązywał do 2012 r. Już jego wdrożenie w życie wiązało się z licznymi kontrowersjami. Dalej było jeszcze trudniej. Co prawda w 2015 r. na konferencji COP21 udało się podpisać Porozumienie paryskie, w ramach którego państwa zobowiązały się do: ograniczenia średniego wzrostu temperatury do 1,5°C w porównaniu z epoką przedindustrialną (w praktyce jest to mało prawdopodobne, ponieważ obecnie globalny wzrost średniej temperatury przekracza już 1°C) oraz do osiągnięcia w możliwie jak najszybszym czasie neutralności klimatycznej. Neutralność klimatyczna oznacza zdolność do równoważenia emisji gazów cieplarnianych liczonych w ekwiwalencie CO2 (a więc z różnych źródeł) z możliwościami pochłaniania adekwatnej ilości tych gazów, również liczonej w ekwiwalencie CO2. Skutkiem tego wiele państw wprowadziło odpowiednie polityki zmierzające do osiągnięcia neutralności klimatycznej. Na przykład Unia Europejska zadeklarowała, że zrealizuje ten cel w 2050 r., natomiast Chiny i Ukraina zakładają osiągnięcie tego celu w 2060 r.

W praktyce, pomimo różnych porozumień podpisywanych w ramach Konwencji klimatycznej, trudno jest mówić o globalnej polityce klimatycznej, a jednocześnie należy podkreślić, że zmiana klimatu jest problemem globalnym, a więc jego rozwiązanie również musi nastąpić w takiej skali. To od woli państw sygnatariuszy poszczególnych porozumień zależy sukces w ograniczaniu zmiany klimatu. W praktyce nie jest konieczna reakcja wszystkich państw, a jedynie należących do G-20, ponieważ te państwa są odpowiedzialne za około 75% globalnej emisji antropogenicznych gazów cieplarnianych. Jednakże zauważa się, że to te podmioty stosunków międzynarodowych mają największe problemy z podjęciem adekwatnych działań. Najbardziej jaskrawym tego przykładem są Stany Zjednoczone Ameryki, które podpisały Porozumienie paryskie, aby już po 30 dniach się z niego wycofać. Następnie, po zmianie prezydenta, USA ponownie ratyfikowały to porozumienie, ale w obliczu nadchodzących wyborów prezydenckich przyszłość polityki klimatycznej w USA jest nadal niepewna.

Warto się zastanowić, jakie są efekty ponad 30 lat trudnej współpracy międzynarodowej w zakresie przeciwdziałania zmianie klimatu. Złośliwi twierdzą, że jest nimi jedynie 28 konferencji międzynarodowych, które są okazją do spotkań przywódców państw i polityków różnego szczebla. Natomiast trudno doszukiwać się wymiernych efektów. W dużej części jest to prawdą. Statystyki w zakresie globalnej emisji gazów cieplarnianych wciąż wskazują tendencję wzrostową. W ciągu trzydziestu lat odnotowano wzrost emisji o około 1/3. Jednakże obserwuje się powolne ograniczanie tej emisji w krajach wysoko rozwiniętych, gdzie emisja utrzymuje się prawie na niezmienionym poziomie. Natomiast w ciągu tych trzydziestu lat nastąpił znaczący wzrost emisji gazów cieplarnianych z krajów rozwijających się. W ostatnich latach kraje rozwijające się są odpowiedzialne za ponad 65% globalnej emisji. Podsumowując, należy stwierdzić, że długookresowych efektów redukcji emisji gazów cieplarnianych nie widać. Oznacza to, że stężenie gazów cieplarnianych w atmosferze nadal będzie rosło. Nie jest to optymistyczna wiadomość, ponieważ nawet przy zastopowaniu procesów koncentracji gazów cieplarnianych w atmosferze, klimat nadal będzie się ocieplał. Jest to efektem opóźnień, jakie występują w przyrodzie.

Jakie są przyczyny nieskuteczności polityki klimatycznej?

Powyższe rozważania skłaniają do przekonania, że dotychczasowe działania polityczne nie przynoszą spodziewanych efektów. Podobne przeświadczenie dotyczy nawet polityki Unii Europejskiej, która jest uznawana za najbardziej zaawansowaną na świecie. Naukowcy wskazują, że konieczne jest zwiększenie wysiłków, czego przejawem było podniesienie celów redukcyjnych Unii Europejskiej na rok 2030. Nastąpiło to po opublikowaniu Strategii Europejskiego Zielonego Ładu. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że krok ten spotkał się ze sprzeciwem licznych środowisk, a w szczególności rolników. Skoro więc problemy społeczne pojawiają się w krajach wysoko rozwiniętych, o stosunkowo wysokim poziomie świadomości społecznej, to czego oczekiwać od mieszkańców państw rozwijających się, którzy są na początkowym etapie zaspokajania swoich potrzeb?

Przyczyny nieskuteczności polityki można podzielić na trzy podstawowe grupy: polityczną, ekonomiczną i społeczną. Wszystkie trzy grupy zazębiają się, więc podział ten nie jest jednoznaczny, ale wydaje się czytelny.

Przyczyny polityczne. Do skutecznego działania na płaszczyźnie globalnej potrzebna jest kooperacja. Pierwsze dekady XXI wieku wskazują na występowanie odwrotnej tendencji. Początkowy gwałtowny rozwój globalizacji ulega spowolnieniu. Nie oznacza to zahamowania tego procesu, ale pomijam te rozważania, ponieważ nie ma tu na nie miejsca. Warto jedynie zwrócić uwagę na narastającą nieufność, której najbardziej jaskrawym przejawem jest wojna w Ukrainie oraz spory pomiędzy Chinami a USA. Wobec narastających napięć, a nawet rosnącego ryzyka wybuchu globalnej wojny, problem klimatu schodzi na dalszy plan. Tę tendencję było widać również na forum Unii Europejskiej.

Polityka wewnętrzna również nie skłania do podejmowania działań redukujących emisję gazów cieplarnianych. Większość inicjatyw z tego zakresu jest kosztowna, co powoduje, że ich ciężar ponosi całe społeczeństwo. Potencjalne korzyści są trudne do zmierzenia. I jak przekonać społeczeństwo, że uniknięto katastrofy? W końcu, jeśli czegoś nie ma, to nie istnieje. Ponadto wspomniane korzyści mogą wystąpić dopiero w długim okresie, znacznie przekraczającym cykl wyborczy, a nawet kariery niektórych polityków. Jaki jest więc sens kierować swoją kosztowną ofertę do wąskiego elektoratu, zamiast zaspokajania bieżących potrzeb innych? To powoduje, że działania klimatyczne wielokrotnie mają charakter pozorny. Są podejmowane, dopóki nie wiąże się to z poważniejszymi kosztami w postaci inwestycji lub niezadowolenia elektoratu.

Przyczyny gospodarcze. Siłą napędową współczesnej gospodarki jest wzrost. Upraszczając, można stwierdzić, że bez ciągłego wzrostu sprzedaży gospodarka państwa pogrąży się w kryzysie. To powoduje, że cały czas konieczne jest napędzanie konsumpcji. Jednocześnie instrumenty ekonomiczne pomijają efekty zewnętrzne, takie jak zmiana klimatu. Koszty z tym związane zazwyczaj nie są uwzględniane w rachunku ekonomicznym. Wyjątkiem od tej reguły są różnego rodzaju polityki państwa, np. systemy handlu pozwoleniami na emisję gazów cieplarnianych, jednakże nie mają one charakteru powszechnego. W efekcie wzrostowi gospodarczemu towarzyszy wzrost emisji. W przypadku niektórych państw wskazuje się, że ta relacja może być zerwana, jednak to rozdzielenie ma jedynie pozorny charakter, ponieważ następuje redukcja produkcji towarów wysokoemisyjnych, której towarzyszy odpowiedni wzrost importu tych towarów. Ten import nie jest już wliczany do rachunku emisji. Ponadto brak powszechności polityk klimatycznych powoduje silne różnice w konkurencyjności produkcji różnego rodzaju dóbr, co często może wpływać negatywnie na produkcję krajową. Z tych powodów podmioty gospodarcze, które ze swej natury są zainteresowane maksymalizacją zysku, sprzeciwiają się wprowadzaniu dodatkowych kosztów klimatycznych. Ich siła w postaci pieniądza powoduje, że mogą istotnie wpływać na opinię publiczną. Wiele wskazuje, że przekonanie o wyższości klimatycznej gazu ziemnego nad energetyką atomową w Niemczech jest zasługą takiego oddziaływania rosyjskich koncernów gazowych.

Przyczyny społeczne. Natura ludzka i dominacja kapitalizmu powodują, że większość ludzi na świecie jest wychowywana zgodnie z postawą określaną przez E. Fromma jako „mieć”. Jej przeciwieństwo, czyli „być”, nas nie interesuje. Pieniądz stał się podstawową formą pokazania swojego statusu społecznego. Arystokrację zastąpili najbogatsi członkowie społeczeństwa. Nieważne jest, kim jesteśmy, jakie są nasze poglądy, co sobą reprezentujemy, ale ważne jest, jaki mamy samochód (nieistotne czy jest on nam potrzebny), liczy się marka noszonych ubrań, wysokość rachunku płaconego w restauracji czy wartość mieszkania. Sztuka, np. malarstwo czy rzeźba, nie jest oceniana przez pryzmat jej walorów artystycznych, ale przez wartość, jaką może przynieść jej sprzedaż. O naszym statusie społecznym decydują posiadane zasoby. Takie podejście jest w szczególności widoczne w krajach rozwijających się, dopiero wchodzących na ścieżkę konsumpcji. Tak było w Polsce lat 90. XX wieku i tak jest obecnie w azjatyckich krajach rozwijających się. W krajach wysoko rozwiniętych, gdzie wiele potrzeb majątkowych jest zaspokojonych, presja posiadania jest mniej silna. Jednakże to rozwijający się Wschód będzie w najbliższych dziesięcioleciach decydował o globalnej konsumpcji i produkcji dóbr. To z tych regionów będzie pochodziła emisja gazów cieplarnianych. Powstaje więc pytanie, czy da się spowolnić lub zahamować te procesy? Czy w dobie powszechnej wizualizacji i silnego wpływu amerykańskiej kultury materialnej (głównie poprzez przemysł filmowy) można odmówić mieszkańcom krajów rozwijających się prawa do posiadania domu jednorodzinnego i co najmniej dwóch samochodów, jak często są przedstawiane typowe amerykańskie rodziny? Jaką wartością mógłby być zastąpiony pieniądz, aby spowolnić konsumpcję dóbr i emisję gazów cieplarnianych? Na te pytania nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Jednakże bez ich rozważania i przebudowy świadomości społecznej nie ma szans na rozwiązanie problemu zmiany klimatu. Jedynie świadomość, że każda osoba jest odpowiedzialna za emisję i każda nasza decyzja wiąże się z emisją gazów cieplarnianych, może doprowadzić do przeciwdziałania przewidywanej katastrofie. Chowanie głowy w piasek i liczenie, że ktoś inny rozwiąże za nas problem, raczej nie przyniesie efektu. Można założyć, że w przypadku występowania coraz bardziej niekorzystnych zjawisk klimatycznych bogate kraje znajdą sposób na dostosowanie się do sytuacji. Jednak uciekinierzy z terenów zalewanych przez oceany, czy też zamienionych w pustynię w wyniku erozji, parowania i braku opadów nie będą przemieszczać się do innych biednych krajów, ale do bogatych, gdzie będą mieli cień szansy na bezpieczne życie. W takiej sytuacji obecny problem migracyjny jest dopiero wstępem do prawdziwych wędrówek ludów.

Zamiast podsumowania – co dalej?

Nieskuteczne wysiłki polityczne prowadzą do zastanowienia się nad dalszymi działaniami na rzecz klimatu. Pisząc te słowa w ostatniej dekadzie grudnia 2023 r., obserwowałem za oknem smutną, wietrzną pogodę, wywołaną czterema cyklonami: Abdul, Bodo, Costa i Zoltan, z których dwa przerodziły się w orkany Gerrit i Pia. Choć cyklony o tej porze roku nie są czymś zaskakującym, to częstotliwość ich występowania oraz siła może być uznana za kolejny dowód na istnienie zmiany klimatu.

W tym kontekście pierwszym wnioskiem, jaki się nasuwa, jest konieczność podjęcia działań adaptacyjnych. Zmiany klimatu nie można już ignorować. Myśląc o przyszłości, trzeba ją uwzględniać w naszych planach. To oznacza planowanie działań w warunkach narastającej niestabilności, ograniczenia dostępu do wody, rosnącego ryzyka wystąpienia niekorzystnych zjawisk pogodowych, ale również rosnących kosztów działalności w postaci ponoszenia opłat emisyjnych, które dotkną nie tylko podmioty gospodarcze, ale również gospodarstwa rolne i domowe.

Po drugie, konieczne jest zwiększenie wysiłku na rzecz redukcji emisji gazów cieplarnianych. Jednakże to się nie uda bez powszechnej zmiany myślenia o świecie i gospodarce uwzględniającej koszty emisyjne i szerzej środowiskowe w działalności gospodarczej i codziennym życiu.

Dr Konrad Prandecki – Adiunkt w Instytucie Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej – Państwowym Instytucie Badawczym, wiceprzewodniczący Komitetu Prognoz Polskiej Akademii Nauk. Zajmuje się studiami nad przyszłością, gospodarczymi aspektami ochrony środowiska i teorią ekonomii z tego zakresu.

 

Artykuł ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r.

Wszystko jest nawzajem powiązane, a węzeł to święty.

Marek Aureliusz, Rozmyślania*

 

Marston Bates, amerykański przyrodnik1, zwierzył się kiedyś, że pośród wielu pytań zadawanych mu przez ludzi, a dotyczących różnych gatunków zwierząt, nierzadko pojawia się pytanie: a jaki jest z nich pożytek?

– Nigdy nie umiałem odpowiedzieć na podobne pytania – pisze Bates. – Jestem przerażony sposobem myślenia, z którego ono się rodzi (…). Często reaguję odwróceniem pytania: a jaki jest pożytek z ciebie?

Przywołałam tutaj tę wypowiedź, albowiem nie tylko trafnie, ale i wyjątkowo zwięźle odsłania ona sposób traktowania przyrody przez ogromną większość ludzi, przekonanych o tym, że jej wartość powinna być liczona głównie bezpośrednią jej przydatnością dla człowieka. Nad przyczynami takiego toku rozumowania zastanawiało się wielu uczonych, nie tylko ekologów, przyrodników, ale także, a może przede wszystkim filozofów, etyków. I często upatrywali oni źródeł takiego wartościowania świata w judeochrześcijańskich tradycjach światopoglądowych. Otóż w I rozdziale Księgi Rodzaju mówi się o tym, że człowiek stworzony na obraz i podobieństwo Boga otrzymał we władanie świat i całą naturę. Tak więc religie te stawiają człowieka poza i ponad naturą. Inne istoty – zwierzęta, a tym bardziej rośliny, nie mówiąc już w ogóle o tworach przyrody nieożywionej, jako nieposiadające duszy, nie mają znaczenia; stanowią jedynie elementy pozwalające człowiekowi przeżyć ten czas, który poprzedza dojście do życia wiecznego. Wprawdzie w II rozdziale Księgi Rodzaju powiada się, że Bóg powierzył człowiekowi rolę raczej gospodarza aniżeli pana, ale przecież jedno i drugie prowadzi do utylitarnego traktowania przyrody. Przecież hodowca dba o swoje stado po to, aby wyciągnąć z niego jak najwięcej korzyści.

Takie poglądy wyrażało wielu uczonych. Głosił je w latach 60. XX wieku profesor kalifornijskiego uniwersytetu Lyn White jr. Jego sztandarowy wykład pt. The historical roots of our ecologic crisis, opublikowany najpierw w „Science” w 1967 r., obiegł wkrótce wiele periodyków naukowych. W tym samym czasie pisał o tym Daisetz Suzuki, będący wyznawcą buddyzmu zen, zauważając jednocześnie, że przeciwieństwem takiego traktowania przyrody są religie Wschodu, wedle których istoty pozaludzkie, jako uduchowione, zasługują na szacunek. Przytoczę jeszcze jeden fragment wypowiedzi Marstona Bates’a, przedstawiający formowanie się takiego sposobu widzenia świata, zgodnie z którym wszystko istnieje tylko dla człowieka: „(…) pozostało ono w spadku po średniowieczu, gdy wszystko w niewielkim i przytulnym świecie miało na celu służenie człowiekowi (…), straciło jednak rację bytu, gdy teoria Kopernika usunęła Ziemię z centralnego położenia w Układzie Słonecznym, kiedy Newton odkrył prawo rządzące ruchem gwiazd, kiedy Hutton odkrył bezmiar czasu, który przeminął, a teoria Darwina ustawiła człowieka we właściwych proporcjach w stosunku do reszty organizmów żywych (…) Nauka postawiła człowieka we właściwym miejscu: jest to jeden z milionów gatunków istot żywych rojących się na powierzchni niewielkiej planety dookoła mało ważnej gwiazdy. W gruncie rzeczy absolutnie nie jesteśmy w stanie przyjąć wszelkich wynikających stąd konsekwencji. Może tak być powinno, ja jednak myślę – pisze Marston Bates – że skromność wpływa na uszlachetnienie charakteru (…). Pozostajemy nadal ważni – i ja, i ty, i cała ludzkość. Ale motyl również – i nie dlatego, że nadaje się do jedzenia czy wyrobu lekarstw, albo że jest szkodliwy, gdyż niszczy drzewa cytrusowe. Jest ważny sam w sobie, jako część składowa przyrody”2.

Niewątpliwie, w tradycjach kulturowych opartych na świętych księgach, w tym na Biblii, a także na średniowiecznych danych naukowych, religijne uzasadnienia stanowią silne wyznaczniki zachowań. Mogą one służyć jako ostateczne i już niepodważalne argumenty, bo przecież wynikają z prawa boskiego. Mogą być także interpretowane jako przyzwolenie dla bezwzględnego traktowania przyrody już nawet nie tylko dla zaspokojenia potrzeb, ale dla przyjemności i wręcz zachcianek istoty rzekomo najważniejszej – człowieka.

Lecz nie zapominajmy o pewnych faktach historycznych. Przecież zło wyrządzane przyrodzie przez gatunek ludzki wcale nie zaczęło się wraz z rozpowszechnianiem się Biblii. Owszem, interpretując słowa Biblii można było odczytać tam uzasadnienia do traktowania przyrody jak magazynu dla człowieka. Pamiętajmy jednak, że wyniszczanie całych gatunków zwierząt i roślin, przyczynianie się do erozji ziemi poprzez różne bezmyślne działania ludzkie już całe tysiąclecia temu powodowały skutki katastrofalne, zmieniając oblicze natury. Zauważył to Rene Dubos, profesor Uniwersytetu Rockefellera w Nowym Jorku, dlatego oponował przeciwko powyższym, zbytnim uogólnieniom, powiadając, że teoria, zgodnie z którą światopogląd judeochrześcijański jest odpowiedzialny za kryzys ekologiczny, jest niewątpliwie w jakimś stopniu prawdą, ale tylko półprawdą3.

Już na samym początku neolitu równocześnie z rolniczą ekspansją człowieka zaczęła się zagłada wielu gatunków wielkich ssaków i ptaków lądowych. A później masowe zabijanie zwierząt wcale nie było podyktowane tylko koniecznością, zdobyciem mięsa, ochroną pól uprawnych. Chociażby faraonowie egipscy, wraz z egipską arystokracją, urządzali dla rozrywki masowe obławy i mordy dzikiej zwierzyny, niekiedy aż do całkowitego ich wytępienia. Asyryjczycy – jak pisze Rene Dubos – z ogromną zaciekłością mordowali zwierzęta, polując dla zabawy na lwy i słonie, a także na inne gatunki zwierząt. Z kolei australijscy nomadowie, poprzez wzniecanie pożarów i wypalanie całych, ogromnych obszarów ziemi, przyczynili się – biorąc pod uwagę tamtejszy klimat – do erozji, zmieniając żyzne połacie w otwarte stepy. O erozji ziemi, spowodowanej nadmiernym wypasaniem bydła, napisał już Platon w Timajosie i Krytiaszu. Przypuszcza się także, że przyczyną upadku starej cywilizacji meksykańskiej Theotihuacon mogła być erozja spowodowana ówczesnym sposobem gospodarowania.

Nawet kulturze wschodniej, wraz z jej religiami, uznającymi przecież duchowość zwierząt, roślin, a nawet wód, skał i innych bytów traktowanych w naszej, zachodniej kulturze jako nieożywione, nie udało się uniknąć szkód wyrządzonych przyrodzie. Mnisi buddyjscy, takim szacunkiem darzący każdą żywą istotę, zużyli na budowę świątyń takie ilości drzewa, że ogołocili z lasów duże połacie ziemi.

Rene Dubos zwraca uwagę na fakt, że kultura japońska, silnie podkreślająca związek człowieka nie tylko z ziemią, ale i z całym kosmosem, też nie pozwala tej naturze spokojnie żyć. Wątpliwe jest bowiem, dla miłośnika natury, owo osławione piękno japońskich ogrodów, z dziwacznie ukształtowanymi, a tak naprawdę to zwyrodniałymi formami drzew – także przez miniaturyzację. A spośród kilkudziesięciu gatunków ptaków, które sto lat temu przelatywały nad Tokio, zostały jedynie dwa gatunki – wróble i jaskółki.

Niewątpliwie negatywne skutki oddziaływania ludzi na otoczenie zaczęło się zatem już dawno. Bezpośrednie korzyści, a nawet przyjemności, zawsze były ważniejsze, niż przyszłe rezultaty. Lecz dzisiaj negatywne wpływy ludzi na otoczenie są groźniejsze i bardziej rozległe zarówno ze względu na ogromny wzrost liczebności gatunku ludzkiego oraz na rozwój szeroko rozumianej techniki.

Zatem bezpośrednie korzyści od zarania dziejów dominowały w postępowaniu ludzkim, z akceptacją świętych ksiąg albo i bez. W niewielu filozofiach i religiach hamowały je nieco względy etyczne oraz szacunek dla różnych form życia na Ziemi. Nie mogły ich hamować wiedza ani rozsądek, bo nikt nie miał pojęcia o czymś, co dziś określamy jako zagrożenie czy wręcz katastrofa ekologiczna.

* * *

Uświadomienie sobie tego, jak wielki i zarazem negatywny jest wpływ gospodarki ludzkiej na przyrodę, przyniosły dopiero czasy współczesne. I to dopiero wtedy, gdy zmiany zachodzące na naszej planecie rozszerzyły się do sytuacji tak niebezpiecznych, że grożących zagładą wszystkich jej mieszkańców. Wiedza na temat ekosystemu, na temat jedności i współdziałania całego – wraz z nami, ludźmi – świata przyrody była nikła. Do niedawna wielu ludzi zupełnie nie mogło sobie wyobrazić, aby mogło im czegokolwiek z otoczenia zabraknąć. Dlatego, gdy w 1969 r. ogłoszony został raport sekretarza generalnego ONZ, U Thanta, a potem Raport Klubu Rzymskiego, ukazujące przyszłość świata i tym samym ludzkości w kategoriach katastrofalnych, wywołało to wielkie zdziwienie i wręcz niedowierzanie. Ludzie, przekonani o niewyczerpanych pokładach przyrody, musieli oswoić się z nowymi, szokującymi informacjami.

Nadszedł jednak w końcu czas, gdy świadomość wpływania przez ludzi na przyrodę, na losy planety staje się coraz bardziej powszechna. Zagadnienia i problemy ekologii są dziś jednymi z naczelnych. Projektuje się i realizuje technologie o rozległym znaczeniu dla ochrony przyrody, rozpowszechnia się wiedzę na te tematy, w tym także dotyczące oszczędzania zasobów Ziemi i jej ochrony w codziennym życiu każdego człowieka, np. propaguje się oszczędzanie wody, zbieranie i segregowanie odpadów itp., itd. Można wręcz powiedzieć, że nastała moda na ekologię.

A tak na marginesie: jako że moda rodzi na ogół możliwość zysku, pomiędzy działaniami o istotnym znaczeniu płyną sobie tu i ówdzie różne merkantylne strumyczki, a w nich niezliczone ilości różnych produktów z etykietką „Eko”, co magicznie wpływa na wzrost ich ceny i sprzedaży.

Spośród niezliczonych zjawisk związanych z propagowaniem i realizacją zachowań proekologicznych, szczególnie jedno przykuwa moją uwagę. Ponoć każda profesja, każdy rodzaj wykształcenia odbija swój ślad w umyśle człowieka, przyczyniając się do swoistego, poprzez pryzmat określonej wiedzy, postrzegania świata. Filozof ma nieodpartą skłonność do odnajdywania w nim praw najogólniejszych. A już od starożytności myśliciele twierdzili, że świat, i wszystko w nim, rozwija się poprzez walkę przeciwieństw. Także moja skłonność do filozoficznej refleksji każe mi zauważyć potężną walkę przeciwieństw, w jaką uwikłany jest rozwój proekologicznych zachowań ludzkich. Podczas gdy jedni walczą o ograniczenie ogromu zniszczeń dokonywanych w przyrodzie przez nieodpowiedzialne postępowanie człowieka, w tym także produkcję niezliczonej ilości odpadów, inni – dla których jedynym wyznacznikiem działania są względy finansowe i nadprodukcja we wszelkich postaciach – wkładają całą swą energię, pomysłowość i finanse w to, aby podstawowa twórczość każdego człowieka polegała na generowaniu niebosiężnych gór śmieci.

Jakiś czas temu, ale przecież nie tak bardzo dawno, aby tego nie pamiętać, rzeczy służyły latami, niektóre przechodziły z pokolenia na pokolenie, były konserwowane, naprawiane, nawet przerabiane. Obecnie całe rzesze specjalistów pracują ciężko nad tym, aby rzeczy były krótkotrwałe, aby trzeba było je nieustannie kupować, przez chwilę używać i szybko zużywać, wyrzucać i znowu kupować. Tym samym reklama osiąga szczyty pomysłowości. I teraz, jeśli nawet znajdzie się człowiek już świadomy tego, co tak naprawdę dzieje się wokół niego, mniej podatny na tego rodzaju manipulacje, a nawet całkiem odporny – to i na niego znaleziono sposób. Według zasady: jeśli nie można kogoś namówić na coś, to trzeba go zmusić. Jest to ten rodzaj przymusu, któremu ulegną nawet najbardziej odporni – przymus technologiczny. Sprawia on, że posiadane rzeczy, urządzenia itd. po określonym czasie psują się tak, aby nieopłacalna stała się ich naprawa, ewentualnie całkiem rozpadają się albo też starzeją się technologicznie, nie mogąc współpracować z rzeczami nieco już nowszymi, nawet jeśli zniszczeniu ulegnie drobna część, dawniej podlegająca wymianie, dziś – programowo – jedynie przez krótki okres produkowane są części zamienne do różnorakich urządzeń, aby po krótkim czasie były już nieosiągalne, aby zamiast rzecz naprawiać, zmusić klienta do zakupu całkiem nowego urządzenia.

Otóż jak wspomniałam, rzesze specjalistów pracują dziś w wielu firmach nad czymś, co po angielsku nazwano  planned absolescense, czyli planowane starzenie się. Dzięki tak rozumianej pracy naukowej wiele spośród zakupionych rzeczy w sposób gwarantowany rozpada się w nieomal ściśle zaplanowanym czasie. Są to najczęściej rzeczy drogie – pralki, lodówki, samochody, telefony, smartfony itp., itd., ale także i te nieduże, proste i niedrogie, jak … gumowe rękawice chroniące ręce podczas niektórych prac. Może to i głupstwo, ale jednak warto na to zerknąć, bo pozwala to wyjątkowo łatwo wspomniany proces zauważyć. Nigdy nie kosztowały drogo, a jednak dawniej służyły dotąd, dopóki nie zostały nieopatrznie przedziurawione, przecięte. Dziś, po upływie dwóch, trzech tygodni (zależy od planów producenta), guma zaczyna mięknąć i rozłazić się, zamieniając się w kleistą maź. Widocznie nawet ich czas użytkowania opłaca się skrócić.

Oczywiście, istnieje recykling – i o nim mówi się dużo, bardzo dużo. Jakoś tak jest, że ogromna liczba pięknie brzmiących słów nie budzi ufności, miodousty poeta na ogół pozostaje w sferze tylko słowa, a Tadeusz Kotarbiński w swej „Prakseologii” zauważył, że mówienie z pewnością jest formą czynu, jednak bynajmniej nie tego samego, co wykonywanie czynności, o której się mówi.

Nie zamierzam bynajmniej (proszę wybaczyć trywialne sformułowanie) pakować wszystkich i wszystkiego do jednego worka. A zatem rzecz nie dotyczy tych, którzy sprawę recyklingu traktują rzetelnie, tych, którzy np. niosą swoje nieużyteczne już smartfony do punktu ich odbioru, ani tych, którzy poddają je utylizacji zgodnie z założeniem, nie czyniąc ze słownych deklaracji zasłony dymnej.

Zasłona dymna, czy też kulisy (też zasłona) – to metafory oznaczające to, co ma być skryte przed oczyma widzów. Kulisy w teatrze wprawdzie też skrywają fałsz, jednak niegroźny, a służący sztuce i przeżyciom, które ona rodzi. W tym przypadku nie szkodzi, że korona króla jest z tektury, drogie w niej kamienie to kolorowe szkiełka. Pomińmy te kulisy, które skrywają magiczne sekrety teatru, zajrzyjmy zaś za zasłonę dymną z prawdziwego, gryzącego dymu, skrywającego obłudę, podłość, fanatyczne uwielbienie pieniądza, za cenę ludzkiego życia i śmierci zadawanej przyrodzie.

* * *

Oto stolica Ghany, Akra, a dokładniej pewna jej dzielnica o nazwie Agboglashie. Znajduje się tu największe w całej Afryce wysypisko śmieci, ale nie byle jakich śmieci, lecz wysypisko złomu elektrosprzętu. Nie trzeba odbywać podróży w zaświaty, aby za przewodnictwem Dantego obejrzeć kręgi piekielne, bo prawdziwe piekło jest tam, na ziemi, w Afryce Zachodniej. Ogromna, wielohektarowa przestrzeń, porównywana do wielkości 36 stadionów piłkarskich, nieustannie zasnuta jest czarnym, gryzącym dymem pochodzącym z setek ognisk, w których wytapia się elementy z telewizorów, komputerów, telefonów komórkowych, pralek, lodówek, drukarek itp., itd.. Są to części użyteczne, nadające się do recyklingu, a więc można je sprzedać – za grosze. Ale zanim to nastąpi, trzeba spalić w ogniu plastikowe obudowy, potem tłuc kamieniem, aby wydostać okruszynę platyny, kawałek magnezu z głośnika telewizora, fragment miedzianego kabla. Ludzie zajmujący się tym, a często są to dzieci, są okaleczeni i poparzeni – pracują gołymi rękami, bez żadnych zabezpieczeń. Zatruci przez wydzielające się w ogniu substancje toksyczne, np. kadm, umierają przed 30. rokiem życia, najczęściej na różne formy raka. W wywiadzie przeprowadzonym przez dziennikarza Alexandra Go’`bel’a ze studia radiowego ARD w Afryce Południowo-Zachodniej z 12-letnim chłopcem pracującym na tym wysypisku, chłopiec (jako jedno z setek pracujących tam dzieci) powiedział, że robi to dlatego, aby pomóc matce, a także opłacić swoją szkołę. Lecz czy on dożyje czasu zakończenia szkoły? W 2017 roku, w wyniku osunięcia się hałdy odpadów takiego ciężkiego przecież elektrosprzętu, zginęło 114 osób. Dzienny zarobek tych ludzi wynosi około 2 cedi – a to jest niecałe euro.

Toxic City – Toksyczne Miasto. Tak nazywane jest to miejsce. Dlaczego i skąd się tam wzięło? Kto może pochwalić się jego założeniem? Historia jest prosta, aż do bólu prosta, ale bardzo interesująca. Na to monstrualnie wielkie wysypisko elektrozłomu trafia co miesiąc setki kontenerów, głównie z Niemiec, Szwecji, Finlandii i USA. Są to kraje, które wyjątkowo chlubią się swoimi ekologicznymi osiągnięciami, segregacją śmieci, propagowaniem codziennych zachowań proekologicznych, nawet tak pozornie banalnych, jak noszeniem własnej, szmacianej, wielokrotnego użytku torebki na zakupy i tym samym niekorzystaniem z plastikowych opakowań, a nawet popularyzowaniem zwyczaju nie kupowania niczego, co zapakowane jest w plastik. Szczególnie też chlubią się strategią, która ogranicza życie urządzeń technicznych do okresu gwarancyjnego; kończy się gwarancja, przedmiot rozpada się i – jak dodają propagatorzy tego systemu – nie zanieczyszcza twego kraju.

A zatem wspomniane już planned absolescence ukazane jest w świetle czynów wysoce wartościowych ekologicznie! Ale nie wspomina się o tym, że planned absolescence to przecież ogromna, wzmożona sztucznie produkcja odpadów! No tak, ale przecież nie zatruwają twego kraju! Za to przyprawiają o śmierć tysiące ludzi z innego (innych) krajów, np. tych z jakże odległej Afryki. Czego oczy nie widzą, o to serce nie boli. Dla wielu ludzi z europejskich (ale nie tylko) krajów chlubiących się czystymi wodami i takim powietrzem piekielne Toxic City jest miejscem tak odległym, że aż odrealnionym.

O tym nie mówi się, bo praktyką życia codziennego rządzą często pieniądze, a recykling w UE i USA jest bardzo drogi; w Afryce, to taniocha. A więc, biznes jest doskonały4. A zresztą to też jest pewna idea: zarobić dużo i szybko, choćby kosztem wszystkiego, co żyje dookoła – oprócz mnie, oczywiście. Po nas choćby potop – slogan, ale z niekończącą się aktualnością.

Konwencja Bazylejska z 1989 r. (weszła w życie w roku 1992) zabrania eksportu elektrośmieci. W praktyce nie wynika z tego nic.

To, o czym piszę, nie jest nowym odkryciem, skandalem odkrytym dopiero co przez wścibskich dziennikarzy i mogącym poprawić nakład gazety, która to opublikuje na pierwszej stronie. O to właśnie chodzi, że jest to rzecz – stosunkowo – znana; lecz z gatunku tych, o których lepiej nie mówić.

Zakończę cytatem pochodzącym z artykułu Aleksandra Goebel’a ze studia radiowego ARD w Afryce Południowo-Zachodniej:

„Oficjalnie ten skandaliczny proceder maskuje się hasłem «eksportu towarów używanych». Używanych? Zgoda, ale czy sprawdzonych? To nikogo nie interesuje, a jeśli ktoś, w którymś z europejskich portów tym się bliżej zainteresuje, to łatwo przecież sprawić, żeby dał sobie z tym spokój. Korupcja czyni cuda, a na opornych są inne sposoby. Jak słusznie zauważa Mike Anane (obrońca środowiska z Ghany) – Ghana nie ma możliwości przyjaznego dla środowiska recyklingu tych odpadów, a więc to, czy one tu trafią, czy nie, jest kwestią moralną. Cały szkopuł w tym, że moralność jest na opak z zyskiem, a pieniądz jak wiadomo, nie śmierdzi. Śmierdzi za to «Toxic City»”5.

 

* Marek Aureliusz, Rozmyślania, PWN 1958, VII.9.

 

1 Marston Bates (1906–1974) amerykański przyrodnik – zoolog, entomolog, badacz funkcjonowania i wzajemnego powiązania systemów ekologicznych.
2 Marston Bates, Człowiek i jego środowisko, Warszawa 1967, str. 6.
3 Rene Dubos, (1901–1982), mikrobiolog, patolog eksperymentalny, nagrodzony m.in. przez Institut de la Vie za prace poświęcone problemom środowiska, autor maksymy: „Myśl globalnie, działaj lokalnie”; o wspomnianych zagadnieniach pisze np. w książce: Pochwała różnorodności, Warszawa, PIW 1967.
4 Wcześniej odpady zachodnie przyjmowały Chiny, ale parę lat temu postawiły veto. Wtedy świat zachodni znalazł inne miejsca w Azji – Indonezji, Wietnamie, Kambodży i największe – w Afryce, w Ghanie.
5 Alexander Goebel/Andrzej Pawlak, dw.com/pl/toxic-city-smietnisko-zachodu–w-afryce/a18379290.

 

Artykuł ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r.

Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.