Francuska Partia Socjalistyczna, od 1981 roku w politycznej ekstraklasie, przeżywa bezprecedensowe załamanie, odkąd w roku 2017 pojawił się na scenie ruch Emmanuela Macrona prezentujący się jako nowa twarz postępowej Francji. Jednak La République en marche (LREM) – do 2022 roku Renaissance – nie jest, wbrew temu, co twierdzi, nową partią socjaldemokratyczną.
W rzeczywistości partii Macrona daleko do zajęcia miejsca socjalistów na politycznej szachownicy. Jej praktyka rządzenia dowodzi, że bardziej antagonizuje ona Francuzów, niż inspiruje zbiorową wizją postępu społecznego. Jednak zapotrzebowanie na postępowy projekt jest we francuskim społeczeństwie silne jak zawsze. Podobnie jak w wielu krajach europejskich pytanie brzmi, jak je obecnie zaspokoić
W tym celu musimy sporządzić katalog błędów i rozpoznać tematy pozwalające wyjść naprzeciw społecznym aspiracjom. Ideał socjaldemokratyczny to projekt przyszłościowy, ale trzeba go dostosować do oczekiwań i kontekstu naszych czasów – zamiast trzymać się kurczowo podejścia, które narodziło się w połowie XX wieku, ryzykując, że nie zrozumieją go obywatele i że nie zaspokoi ono ich potrzeb.
Potrzeba odnowy po roku 2017
Szok we Francji po wyborach prezydenckich 2017 roku i późniejszych parlamentarnych nie miał sobie równych. Od roku 1981 i wyboru François Mitterranda, Partia Socjalistyczna była zawsze „rządową alternatywą” dla ruchu konserwatywnego na prawicy, spuścizny po generale de Gaulle’u. Jednak w ciągu kilku miesięcy kandydat socjalistów nie przeszedł do drugiej tury wyborów prezydenckich, a sama partia straciła znaczną część miejsc w Zgromadzeniu Narodowym na rzecz LREM.
Nic dziwnego, że partia nowo wybranego prezydenta Macrona prezentowała się wówczas jako nowe wydanie socjaldemokracji. Warto też zauważyć, że wybory parlamentarne w 2017, a jeszcze bardziej w 2022 roku, pozwoliły skrajnie prawicowemu Zjednoczeniu Narodowemu zdobyć sporo mandatów w historycznie lewicowych okręgach wyborczych.
Ledwie kilka miesięcy wcześniej nic nie zapowiadało takiej klęski. Jednak analiza post factum wskazuje, że Partia Socjalistyczna za bardzo reklamowała się jako partia rządowa, a zdecydowanie za mało jako partia zmian i postępu. Czyż nie pamiętamy zaskoczenia, gdy w 2002 roku ówczesny premier Lionel Jospin przegrał w pierwszej turze wyborów prezydenckich? Jednak ten sygnał ostrzegawczy nie przyniósł większych zmian, bo Partia Socjalistyczna zdołała utrzymać większość deputowanych. A przecież widać już było pierwsze przesłanki społecznego rozczarowania socjalistami.
Socjalistyczna prezydentura François Hollande’a (2012-2017) doprowadziła do historycznego spadku bezrobocia, o co toczyła się walka od czasów François Mitterranda po rządy Lionela Jospina (1997-2002). Dopiero za François Hollande’a osiągnięto cel. Co więcej, jego prezydentura przyniosła postępowe przemiany społeczne, czego dobrym przykładem jest małżeństwo dla wszystkich. Jednak francuskie społeczeństwo ma raczej krytyczną opinię na temat jego osiągnięć.
Utrata elektoratu pracowniczego mówi sama za siebie. Od początku XXI wieku Partia Socjalistyczna stawała się stopniowo partią klasy średniej z nadreprezentacją urzędników państwowych. Klasa robotnicza odwróciła się od niej, niczego już nie oczekując.
Socjaliści, którzy od kilkudziesięciu lat rządzą lub są pierwsi w kolejce, uchodzą coraz częściej za partię technokratów i menedżerów, a nie jak w latach osiemdziesiątych obrońców szerszej wizji społecznej. Wewnętrzne kłótnie o władzę między liderami – ponoć spadkobiercami François Mitterranda, od dziesięcioleci na scenie politycznej – są bardziej widoczne niż postępowa oferta polityczna. Nic więc dziwnego, że wyborcy zwrócili się ku młodemu kandydatowi, „francuskiemu Kennedy’emu”, który obiecał przebudowę społeczeństwa.
Rozczarowanie i bunt przeciwko Macronowi
Wyborcy w przeważającej większości zagłosowali na Emmanuela Macrona i jego kandydatów do Zgromadzenia Narodowego, ale twarde realia rządzenia szybko pokazały, że jego na wskroś liberalny program polityczny prowadzi do redukcji miejsc pracy w usługach publicznych, które, zwłaszcza na obszarach wiejskich, zanikają zastępowane sektorem prywatnym. Na protesty społeczne nie trzeba było długo czekać.
Emmanuel Macron, który zrazu pretendował do roli spadkobiercy i następcy socjalistów, twierdził, faktycznie, że jest socjalistą, zanim odwrócił się od Partii Socjalistycznej i założył LREM. Chcąc przekonać do siebie Francuzów, wysłał swoich „emisariuszy” na spotkania z obywatelami, żeby poznać ich oczekiwania i problemy. Dzięki temu na pozór otwartemu, postępowemu podejściu zdobył spory segment lewicowego elektoratu.
Jednakże nader szybko zaczął realizować konserwatywny, ekonomicznie bardzo liberalny program polityczny. Ruch, który proklamował, był bardziej nastawiony na uwolnienie biznesu i zagonienie Francuzów do pracy. Podejście skoncentrowane na ekonomicznej wydajności łączyło się z niedostrzeganiem i niezrozumieniem społecznych oczekiwań.
Gospodarcza terapia szokowa, mająca „uwolnić siły wytwórcze”, co podkreślał oderwany od społeczeństwa prezydent i jego rząd, nie spotkała się z powszechnym zrozumieniem. Było to szczególnie widoczne w przypadku podatku paliwowego, który miał zapewne skłaniać do wyrzeczenia się „karygodnego uzależnienia” od paliw kopalnych i wejścia w fazę ekologicznej transformacji. Ale jak mieli Francuzi zgodzić się na pozbawienie ich tego, co dla wielu z nich jest jedynym dostępnym środkiem transportu?
Skutkiem dogmatycznych decyzji był spontaniczny bunt społeczny, ruch „żółtych kamizelek‟. Narażeni na codzienne trudności obywatele sprzeciwili się polityce rządu, wychodząc na ulice w niemal całej Francji. Masowy, apolityczny ruch, którego żadna partia nie zdołała zawłaszczyć, doprowadził do usztywnienia stanowiska rządu i jego dryfu na prawo wedle logiki konfrontacyjnej strategii.
Niestety, socjaliści nie umieli przedstawić własnych propozycji ani odpowiedzieć na społeczne zapotrzebowanie. Nie dali zbuntowanym obywatelom niczego w zamian. Jednak oddolny ruch i prawicowa ewolucja prezydenta dowodzą niezbicie, że Francja potrzebuje prawdziwej socjaldemokratycznej alternatywy.
Partia Socjalistyczna postanowiła co rychlej połączyć siły z innymi lewicowymi partiami w ramach sojuszu NUPES, żeby odzyskać głosy Francuzów w wyborach parlamentarnych 2022 roku, do czego skłonił ją też katastrofalny wynik jej kandydata w rozpisanych na tenże rok wyborach prezydenckich. Jednak strategia łączenia bardzo różnych partii, od ekologów po komunistów, nie wystarczyła do odbudowy socjaldemokratycznego projektu. Napięcia w NUPES w ciągu ostatniego roku pokazują, że Partia Socjalistyczna musi odbudować szerszy projekt społeczny.
Potrzeba nowego projektu społecznego
Socjaliści jako partia ekstraklasy zbytnio oddalili się od swojego bazowego elektoratu, którego tak naprawdę nie rozumieją. Dystans od zawiadywania sprawami państwa pozwoli cofnąć się i wsłuchać w głos obywateli.
Potrzeba postępowego projektu jest dziś we Francji oczywista. Jak w wielu krajach europejskich, oferta polityczna nie zaspakaja w pełni oczekiwań lewicowych wyborców. Konserwatyści i liberałowie ignorują najskromniejsze oczekiwania, zaś populiści obiecują rozwiązania na pierwszy rzut oka atrakcyjne, a tak naprawdę nietrwałe – kuszą fałszywą obietnicą.
Wszystkie wskaźniki ekonomiczno-społeczne świadczą o zapotrzebowaniu na postępowy projekt społeczny, wizję poprawy warunków życia społeczeństwa i podniesienia dobrobytu. Niektórzy poddają się fatalizmowi, uznając, że reguły finansów publicznych – deficyt budżetowy, dług publiczny – i międzynarodowa konkurencja gospodarcza nie pozostawiają szerszego pola manewru, ale to oznaczałoby zaakceptowanie stanu rzeczy, który jest bardziej oznaką fatalizmu i konserwatyzmu niż socjaldemokratycznego ducha.
Od 1981 r. poczynając Partia Socjalistyczna, ilekroć była u władzy, wprowadzała we Francji postępowe regulacje społeczne – emerytura od 60 roku życia, powszechna opieka zdrowotna, zasiłek RSA dla najuboższych, skrócenie czasu pracy, prawa człowieka. Tak znacząca poprawa życia ludzi wydawała się zrazu niemożliwa, ale żadne wątpliwości nie powstrzymały francuskiego społeczeństwa, które zaakceptowało zmiany.
Jeśli Partia Socjalistyczna ma zaoferować socjaldemokratyczną wizję, musi przedstawić projekt społeczny wychodzący naprzeciw społecznym oczekiwaniom. Nie może odwołać się do populistycznych rozwiązań, które nie są do utrzymania na dalszą metę – potrzebuje projektu zbiorowego pozwalającego zrozumieć, że obecne wysiłki przyczynią się w dalszej perspektywie do poprawy warunków życia ogółu, nawet jeśli na początku niektórzy będą musieli dać z siebie więcej niż inni.
Tworzenie społeczeństwa jest oczywistym fundamentem każdego socjaldemokratycznego projektu. Nie chodzi o obiecanie korzyści tym czy innym obywatelom, ale o wspólne budowanie lepszego świata, w którym szanuje się wszystkie jednostki i pomnaża środki pozwalające sfinansować ambitną politykę społeczną. Postęp społeczny to cały wachlarz spraw wymagających naszej uwagi: siła nabywcza, edukacja, równe szanse, transformacja ekologiczna itd. Rzecz w tym, by zrozumieć, w jaki sposób spełniać oczekiwania obywateli – a to oznacza konieczność dotarcia do nich i rozmowy.
Niezbędna perspektywa europejska
Większość oczekiwań obywateli wiąże się z ich życiem codziennym, tym, co im najbliższe. Nic dziwnego, że dla najuboższych wszystko rozgrywa się w krótkiej, a nawet bardzo krótkiej skali czasowej. Problemy takie jak wyżywienie rodziny od teraz do końca miesiąca czy możliwość przemieszczania się i znalezienia mieszkania, przesłaniają wielkie projekty na miarę kraju i Europy, zwłaszcza, gdy rozkładają się one na wiele lat.
Jednak poprawa życia codziennego obywateli wymaga długofalowej wizji. Ekonomiczno-społeczne skutki trzech dekad deindustrializacji wskazują na potrzebę długofalowych, będących nośnikiem postępu społecznego, działań publicznych. Co więcej, niektórymi sprawami nie da się zarządzać wyłącznie na szczeblu lokalnym, a nawet krajowym. To na poziomie UE trzeba podjąć wyzwanie, jakim jest kreowanie dobrobytu przez podtrzymanie i rozwój działalności na gruncie europejskim; także problematyka ochrony zdrowia, rozwoju społecznego i walki ze zmianami klimatycznymi musi być przemyślana na poziomie unijnym.
Przykładowo, zarządzanie zakupem szczepionek i sprzętu medycznego podczas pandemii koronawirusa unaoczniło wartość dodaną, jaką okazała się Unia Europejska zaopatrująca kraje członkowskie w te zasoby szybko, po kontrolowanych kosztach. Równie ważne jest unikanie konkurencji podatkowej między poszczególnymi krajami, której ofiarą są zawsze najubożsi.
Ambitny projekt dla Unii Europejskiej pozwoli położyć fundamenty pod rozwój na szczeblu lokalnym i krajowym każdego z państw członkowskich dzięki dzieleniu się wysiłkami i działaniu na wielką skalę, umożliwiającą realizację ogromnych projektów i ambitnej polityki na rzecz trwałego i zrównoważonego rozwoju. Dowody tego widzimy w ostatnich latach w dziedzinach takich jak podbój kosmosu, leki i mikroprocesory.
Rozwój musi być trwały i zrównoważony, co oznacza wspieranie transformacji środowiskowej, ale też takich form działalności gospodarczej, a zwłaszcza przemysłowej, które tworzą miejsca pracy jutra. We wszystkich tych dziedzinach postęp społeczny osiągnąć można jedynie drogą współdziałania, co wymaga od Europejczyków ponadnarodowego, wspólnotowego podejścia, często na szczeblu Unii Europejskiej. Nie jest to kwestia ideologii, tylko czysto pragmatyczne podejście do budowania przyszłości naszych społeczeństw.
Można krytykować Unię Europejską za jej politykę i sposób działania, zwłaszcza rolę Komisji Europejskiej, gdyż wspólnotowe instytucje zdają się niezdolne do zrozumienia problemów najuboższych. Nie należy jednak wylewać dziecka z kąpielą. Rezygnacja z pogłębiania europejskiej integracji byłaby równoznaczna z odrzuceniem korzyści, jakie może ona przynieść, pod warunkiem, że instytucjami Wspólnoty będą ponownie zawiadywać socjaldemokraci.
Odbudowa socjaldemokratycznego projektu
Europejska socjaldemokracja nadal żyje. Jest niezbędnym wyborem w obliczu wszystkich niesprawiedliwości i nierówności utrzymujących się na naszym kontynencie. Jednak socjaldemokracja drugiej połowy XX wieku nie w pełni już odpowiada współczesnym społeczeństwom Europy. To wyjaśnia, dlaczego partie socjalistyczne nie rządzą już we Francji, ani w wielu innych krajach.
Partie socjaldemokratyczne muszą zrewidować swoją propozycję polityczną, by ponownie zainwestować w państwo i wysokiej jakości usługi publiczne, co pozwoli stworzyć sprawiedliwsze społeczeństwa, odpowiadające obecnym oczekiwaniom obywateli. Projekt ten musi być ambitny, ale też wykonalny. Nie zapewni tego żadna inna oferta polityczna, bowiem populiści proponują rozwiązania nietrwałe, a konserwatyści odrzucają postęp społeczny.
Konieczna jest odnowa socjaldemokracji. Ważne, by jak najszybciej zwodować ten statek, wsłuchując się w głos obywateli i angażując w europejski dialog tak, byśmy mogli dzielić się najlepszymi praktykami i wypracować projekt na przyszłość na szczeblu krajowym i ogólnoeuropejskim.
Tłum. Sergiusz Kowalski
Hélène CONWAY-MOURET jest członkinią Senatu Republiki Francuskiej, sekretarzem jego Komisji Spraw Zagranicznych, Obrony i Sił Zbrojnych. W przeszłości była wiceprzewodniczącą Senatu oraz ministrem ds. obywateli Francji mieszkających za granicą. Dr Renaud BELLAIS to współdyrektor Obserwatorium Obrony paryskiej Fundacji Jeana Jaurèsa, pracownik naukowy Uniwersytetu Grenoble Alpes oraz główny ekonomista grupy ds. obronności w koncernie MBDA.
Artykuł ukazał się w numerze 5/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.
Zacznijmy od tego, że słowo kilkanaście w tytule tej analizy nie jest świadectwem naiwności lub braku realizmu, tylko przejawem nieodwzajemnionej sympatii oraz manifestacją przekonań. Tak: uważam, że lewica (celowo pisana małą literą – nie jako nazwa własna) jest Rzeczypospolitej nieodzownie potrzebna. Z jej udziałem i wpływem na podejmowane decyzje Polska – a pośrednio i Europa – rozwijałaby się lepiej, szybciej i bardziej harmonijnie. Chciałbym więc, nawet jeśli to wbrew wszelkim znakom na ziemi, by zasłużyła na wysokie zaufanie.
Kluczowe w tym tytule jest jednak słowo tylko. Tylko – nawet jeśli na listę Lewicy (wielką literą) padłoby wspomniane kilkanaście procent. Nie uważam tego za całkowicie wykluczone, o ile w ostatnich sześciu tygodniach kampanii część obywateli opowiadających się za demokracją, dobrze skrojonym państwem opiekuńczym i europejską integracją da się przekonać, że krzyżyk przy którymś z lewicowych kandydatów będzie dobrą – a nie zmarnowaną – polityczną inwestycją.
Nie byłoby to zresztą w historii współczesnej demokratycznej Polski niczym szczególnie chwalebnym. Właściwie tylko raz socjaldemokracja zanotowała wynik jednocyfrowy: 9,2 procent w wyborach prezydenckich 1990 roku, w apogeum smuty – co i tak wówczas było niepodważalnym sukcesem. Standardem po „Wielkim Upadku” w 2005 roku (skądinąd ten upadek miał liczbową postać 11,3 proc.) były wyniki rzędu procent 12,5 – 13,5. W 2011, jeśli zsumować poparcie SLD i Ruchu Palikota, też zagospodarowującego wyborców progresywnych, było to ponad 18 proc.; nawet w pamiętnym 2015, gdy porażka bloku obu tych ugrupowań walnie przyczyniła się do oddania władzy narodowo-katolickiej prawicy, lewicowych wyborców było 11 proc., jeśli wliczyć w to zdobycz Razem. W czasach stałego wzrostu poparcia w latach dziewięćdziesiątych wynosiło ono ponad dwadzieścia proc. Nie ma co upajać się rezultatami z przełomu wieków, ponad czterdziesto- i pięćdziesięcioprocentowymi, w wyborach parlamentarnych i prezydenckich; ale też nie ma powodu, aby o nich zapominać.
Mam nadzieję, że Czytelnicy wybaczą mi nadmiar tych cyfr i procentów. Mimo wszystko warto mieć je w tyle głowy podczas rozważań o realnym potencjale naszej socjaldemokracji.
Swego czasu profesor Jan Garlicki, politolog i socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, po dogłębnym i wnikliwym badaniu politycznych orientacji Polaków (na podstawie analizy zagregowanych odpowiedzi na kilkadziesiąt szczegółowych pytań dotyczących życia społecznego) stwierdził, że najliczniejszą grupą byli ci, których cechowało: oczekiwanie realizacji w zbliżonym stopniu interesów różnych grup i warstw społecznych oraz dystrybucji dóbr według kryterium pracy lub pracy i potrzeb; preferencja dla oparcia ustroju gospodarczego na własności prywatnej i państwowej; absolutne poparcie (jako jedynej grupy spośród wszystkich!) dla demokracji parlamentarnej i władzy opartej na samorządach; przekonanie, że władzę powinni sprawować zawodowi politycy lub pracownicy umysłowi; spoglądanie w stronę systemów ukształtowanych w Niemczech i Skandynawii. Autor tego badania nazwał ich neosocjaldemokratami. Niespełna dwie dekady temu, gdy ukazała się książka1 zawierająca prezentację tych konkluzji, wśród obywateli RP było ich 36,9 procent! Więcej niż osób o poglądach zupełnie amorficznych – tych było 31,7 proc. – i o wiele więcej niż wynosiła liczebność każdej innej zbiorowości o względnie spójnym zestawie zasad.
Od tamtego czasu z pewnością coś w poglądach Polaków się zmieniło. Ale czy było to przewartościowanie zasadnicze? Taką hipotezę trzeba by udowodnić. Gdybym był czynnym politykiem, od powtórzenia tego badania zacząłbym pisanie na poważnie nowych strategii. Niestety, próby zachęcenia partyjnych liderów do jego sfinansowania jakoś zawsze spełzały na niczym. Sam J. Garlicki zaś w opublikowanej cztery lata temu na łamach „Res Humana” (nr 5/2019) dyskusji o sytuacji przedwyborczej stwierdził, że grupa neosocjaldemokratów nieco zmalała, ale nadal jest ich więcej niż to, co zbierają partie lewicowe. To jest rząd dwudziestu paru procent. Nie są radykalnie lewicowi, raczej centrowo umiarkowani.
W pewnym sensie potwierdza to jeden z ostatnich raportów Przemysława Sadury i Sławomira Sierakowskiego2, którzy ustalili, że 26 procent polskiego społeczeństwa stanowią socjalliberałowie, a kolejne 30 – socjaltradycjonaliści. W tej pierwszej grupie jest wielu zwolenników nowoczesnej lewicy, a i z drugiej skuteczna formacja z tego nurtu powinna umieć pozyskać jakiś (choć z pewnością już nie tak wielki) segment wyborców.
Ubolewam więc nad mikrym poparciem, jakim obecnie cieszy się koalicja partii o progresywnej autoidentyfikacji. Rozczarowuje mnie samozadowolenie polityków. I prezentowany przez nich spokój z tego powodu, że samo przekroczenie progu wyborczego wydaje im się niezagrożone.
Tym bardziej, że niezamierzonym efektem ubocznym populistycznej polityki po roku 2015 jest zaszczepienie w umysłach rodaków myśli, że państwo opiekuńcze jest jak najbardziej możliwe. Któż inny, jak nie lewica, powinien teraz wziąć na swoje barki przekonywanie, że potrafi podejść do budowy naszej wersji Welfare State odpowiedzialnie, nada
jej realistyczny, a przy tym trwały (nie – jak obecnie – koniunkturalny) charakter? To właśnie ona powinna pokazać, jak doprowadzi do społecznego ładu, wznowienia dialogu między pracodawcami i pracownikami pod parasolem rządu, jak będzie pilnowa
, aby różnice w dochodach i jakości życia nie rosły do skali trudnej do zaakceptowania. Jak będzie chronić słabszych i stanowiących mniejszość, promowa
tolerancję i szacunek. To ta strona sceny politycznej ze swojej natury jest predestynowana do tego, by odciągnąć choć niewielką część wyborców od Zjednoczonej Prawicy i pozbawić PiS władzy.
***
Korcąca jest perspektywa szukania przyczyny tego stanu rzeczy w jakości przywództwa i zdolności organizacyjnej ruchu politycznego. Nie każda generacja ma szczęście zostać obdarzoną grupą takich liderów z krwi i kości jak Aleksander Kwaśniewski, Włodzimierz Cimoszewicz, Leszek Miller, Józef Oleksy, Marek Borowski, Krzysztof Janik, Jerzy Szmajdziński. Nie każdy ma umiejętność zachęcenia do intensywnego wspólnego działania, do kreatywności i poświęcenia, rzesz polityków drugiego szeregu, wytrawnych parlamentarzystów, samorządowców i lokalnych aktywistów, przyciągnięcia do realizacji ustalonego celu profesorów, doradców, urzędników etc. W swych najlepszych latach Sojusz Lewicy Demokratycznej skupiał 150 tysięcy członków! Dla każdego dzisiejszego stronnictwa to skala nieosiągalna (według GUS średnia liczba członków partii parlamentarnych wynosi 13 tys., a jej mediana… 2 tysiące). Miał rozbudowane struktury działające w każdej gminie, łatwość prowadzenia rozmów z ludźmi, potężne zaplecze kompetentnych, fachowych wiceministrów i ekspertów. Mógł wygrywać wybory. Mógł rządzić.
Ten zasób został roztrwoniony z powodów obiektywnych i subiektywnych. W pewnym stopniu – wcale nie uważam, że w przesądzającym – był to skutek poczucia odpowiedzialności za państwo, za podjęcie się jego naprawy, za ratowanie finansów publicznych po okresie ich dewastowania podobnego do obecnych wyczynów Kaczyńskiego z Morawieckim. To wyborcy by zrozumieli. Gorzej z niezdolnością do poskromienia apetytów i niewystarczającą kontrolą nad tak wielkim organizmem, było nie było, społecznym i żywym. Syndrom rozczarowanej kochanki: kawaler, który tak dobrze rządził w latach 1993-1997, tym razem nie sprostał zadaniu. Mimo ewidentnego sukcesu, jakim było wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej. Wbrew sączonej z różnych stron narracji o dziele wszystkich rządów, prawda jest taka, że to gabinet Leszka Millera musiał zakasać rękawy i w pocie czoła doprowadzić rzecz do szczęśliwego końca. W 2001 roku nie można było wykluczyć, że będziemy dzielić los z Bułgarią i Rumunią.
Utracone zaufanie trudno odzyskać. Nie pomogli młodzi liderzy ani wracanie do korzeni i zwroty na lewo, jaskrawa czerwień w odnowionym logo. Socjaldemokratyczna formacja została zepchnięta z podium najbardziej wpływowych politycznych graczy, a potem w ogóle wypchnięta poza Sejm. Nie udawało jej się odzyskać klucza otwierającego drzwi do porozumienia z jej dawnymi wyborcami – którzy przecież wcale nie zmienili poglądów. Kiedy udało jej się trafić do serc i umysłów młodych ludzi (coś, z czym nawet w czasach triumfów miała problem; Robert Biedroń, Wiosna i Przedwiośnie brawurowo przełamali tę barierę), nie wykorzystała swoistej „mody na lewicowość” i pozwoliła na wkroczenie na to pole swojej antytezy: Konfederacji. Nie znalazła swojego Keira Starmera ani Pedro Sancheza.
Nawet jeśli z wyprzedzeniem poruszała kwestie ważne dla nowoczesnego społeczeństwa – jak prawa kobiet i równość płci, aborcja, przeciwdziałanie przemocy w rodzinie, wychowanie seksualne, dostęp do antykoncepcji, prawa osób LGBTQIA+, uchodźcy i imigranci, zielona transformacja i odejście od węgla, pedofilia w Kościele i laicyzacja państwa, prawa zwierząt – nie umiała przekształcić ich w nowe fundamenty jej pozycji politycznej. Podjęcie tych tematów dobrze odpłaci się w przyszłości, ale trzeba do tego czasu utrzymać się na powierzchni. Na plus można zapisać pojawienie się wielobarwnej grupy wyrazistych polityczek (!), które z determinacją walczą, choć na razie przeważnie słowem, o te ideały.
Nie chodzi przy tym o zastąpienie dotychczasowych wartości nowymi. Ani o dryf w stronę greckiej Syrizy czy niemieckiej Die Linke. To w Polsce skazywałoby na trwałe zakotwiczenie się na poziomie kilku procent poparcia; czyli na rolę partii drugiego rzędu: czasem potrzebnej, ale nigdy dominującej. Tymczasem niska jakość usług publicznych doskwiera właściwie wszystkim obywatelom, wielu nie jest w stanie poprawić swojej sytuacji mieszkaniowej, z problemami wciąż boryka się prekariat, na rynek pracy wkracza właśnie pokolenie Z manifestujące zupełnie nowe oczekiwania i żądania, nierówności społeczne nie maleją tak szybko, jak mogłyby, jak powinny. Sympatyzujące związki zawodowe i nauczycielskie liczą kilkaset tysięcy członków. Naturalnymi sprzymierzeńcami są ruchy miejskie, organizacje trzeciego sektora, środowiska intelektualne oraz ludzi kultury. I akademickie, bo one siłą rzeczy czerpią z dorobku humanizmu i tradycji Oświecenia, przeciwstawiając się obskurantyzmowi. Obiektywnie na to patrząc, to powinien być dobry czas dla lewicy.
Nie może ona jednak ograniczać swych aspiracji do reprezentowania interesów niewielkich grup. Jej recepty nie mogą sprowadzać się do licytacji z hasłami populistycznymi. Mają być praktyczne, nie – marzycielskie. Socjaldemokracja musi sobie przypomnieć, że w Polsce jej immanentną cechą była umiejętnoś
rządzenia i odpowiedzialność za państwo. Miała twarz merytokratyczną, a to budziło do niej zaufanie. Potrafiła na przykład dobrze zadbać o bezpieczeństwo, co w warunkach toczącej się obok krwawej wojny i zmienionej na długie lata sytuacji geostrategicznej szczególnie warto eksponować. Jej rola we wprowadzeniu Polski do NATO jest zdecydowanie niedoceniana, choć kluczowa była aktywność Aleksandra Kwaśniewskiego, a negocjacje w tej sprawie przeprowadził, od początku praktycznie do samego końca, gabinet Włodzimierza Cimoszewicza. Rządy SLD były także okresem przełomowej modernizacji, wykształcenia się doświadczonej kadry dowódczej i zyskania wysokiej realnej zdolności bojowej sił zbrojnych RP.
Inną wizytówką polskiej lewicy był dialog społeczny. Daleka od besserwisserstwa populistów, umiała ona rozwiązywać problemy dzięki doprowadzeniu pracodawców i pracobiorców do stołu negocjacyjnego. Było to możliwe także dzięki temu, że wówczas nie kierowała ostrza przeciw przedsiębiorcom. Ani w retoryce, ani w decyzjach. Właśnie w czasach socjaldemokratycznych rządów Polska przestała być krajem rozdzieranym przez strajki i niepokoje – a były to lata niełatwe.
Oprócz tego, co warto sobie przypomnieć, trzeba rzecz jasna szukać nowych rozwiązań dla nowych wyzwań. Na przykład znaleźć równowagę między kolektywizmem a indywidualizmem we współczesnym społeczeństwie. Procesy społeczne, w czasie odcięcia od zjawisk zachodzących na Zachodzie (gdzie przebiegały w naturalnym rytmie) u nas odłożone, przebiegają teraz w przyspieszonym tempie. Nowa fala feminizmu dociera do zagadnienia równości płci w zarządzaniu podmiotami gospodarczymi. Warto wpisać do agendy postulat ułatwień dla partycypacji pracowniczej w strukturze właścicielskiej firm i nowoczesnych form układania relacji między właścicielami a zatrudnionymi.
Nowa Lewica koniecznie musi też odtworzyć swój wizerunek jako formacji na wskroś demokratycznej. Tylko wtedy będzie wiarygodna w domaganiu się poszanowania praw człowieka, wzmacniania społeczeństwa obywatelskiego, przestrzegania standardu demokracji – tak, jak jest on rozumiany w cywilizacji zachodniej oraz promowaniu nowych instrumentów: paneli obywatelskich, demokracji deliberatywnej czy referendum w stylu szwajcarskim (nie: pisowskim).
***
Doceńmy, że w trakcie niezwykle długiej tzw. prekampanii i przynajmniej w pierwszej fazie kampanii właściwej Lewica kompetentnie i konsekwentnie prezentowała swój program. Tym bardziej zastanawiające jest, że nie przekładało się to na jej notowania.
Marginalizacja polskiej socjaldemokracji nie może być wyłącznie efektem braku doświadczenia politycznego, słabego rozumienia mechanizmów funkcjonowania współczesnego państwa oraz nieumiejętności komunikacji z wielkimi grupami społecznymi. Tu musi być jakiś błąd strukturalny.
Założenie to potwierdzałyby kłopoty ruchu socjalistycznego – różnych jego odcieni – w Europie i poza Starym Kontynentem. W wielu miejscach partie o tych korzeniach utraciły władzę, a jeśli wciąż rządzą, to przy spadającym poparciu. Wygląda na to, że lewica jako formacja, jako konstrukt ideowy, nie potrafi (mimo licznych prób, że wspomnę tylko Grupę Pascala Lamy’ego i jej deklarację Prioritising People and Planet: a New Agenda for Global Progress) znaleźć odpowiedzi na sytuację, w której jej podstawowe postulaty zostały zrealizowane, a wcześniej przyjęte także przez liberalne centrum i społecznie wrażliwy chadecki konserwatyzm. W dodatku to ona, bardziej niż ktokolwiek inny, musi mierzyć się ze zjawiskiem dzisiejszego populizmu – który mimo aksjologicznej przepaści dzielącej oba te nurty trafia do części jej dawnych lub potencjalnych sympatyków (niepewnych siebie, odczuwających strach i oczekujących wsparcia) z nader prostymi receptami. O tym, że są one nieodpowiedzialne i krótkotrwałe, zwiedzeni wyborcy dowiadują się poniewczasie.
Świat bowiem przechodzi gwałtowne przeobrażenia technologiczne, co wywołuje zrozumiałe poczucie zagubienia w tej płynnej nowoczesności. W każdej sekundzie produkujemy przeogromną ilość cyfrowych informacji, problemem stała się ich sensowna selekcja. Wiemy już, że nasze życie do góry nogami przewróci sztuczna inteligencja – gdy wkroczy w kluczowe obszary, takie jak organizacja procesów wytwórczych, medycyna, bezpieczeństwo (jednostek i państw) i wiele innych. Otworzy to wielkie możliwości, ale po drodze trzeba będzie zminimalizować niemałe ryzyka. Zdajemy sobie już sprawę z egzystencjalnego zagrożenia wynikającego z ocieplenia klimatu; zarówno próby niedopuszczenia do katastrofy, jak i jej – jeśli to się nie powiedzie – szybko następujące przejawy będą się wiązać z gruntownymi zmianami.
Równolegle z określeniem na nowo tradycyjnych lewicowych haseł wolności, równości i sprawiedliwości – bo na nie także będzie silnie oddziaływać fluktuująca rzeczywistość – trzeba szczególnie wysoko unieść sztandar z napisem „postęp”. Środowiska progresywne powinny przejąć rolę przewodnika, tłumacza przyszłości, bliższej i dalszej. Nie chodzi naturalnie o spekulowanie, lecz o pokazywanie gotowych i konkretnych rozwiązań.
Weźmy na przykład edukację – optymalne sformatowanie której jest niezbędne dla powodzenia lewicowych zamysłów. Prosty (względnie) ChatGPT już wymusza konieczność rewolucji w tej usłudze publicznej. A to dopiero początek.
W Europie środowiska progresywne powinny pokazać swą zdolność do pchnięcia integracji w ramach Unii na kolejny, wyższy poziom. Mają do tego pełen tytuł. Korzenie Wspólnoty sięgają manifestu napisanego przez Altiero Spinnellego na bibułkach od papierosów podczas internowania przez faszystów na wyspie Ventotene. To Paul-Henri Spaak poprowadził państwa członkowskie do śmiałego, wyprzedzającego swój czas, zamysłu w tej mierze – projektu traktatu o Europejskiej Wspólnocie Politycznej. Wiele z osiągnięć wdrożonych w ciągu trwającego już 70 lat procesu ma lewicowe źródła; zostały one uznane za swoje przez przeważającą większość obywateli UE. Odwołując się do tych ojców-założycieli socjaldemokracja musi przejąć pałeczkę w dalszej sztafecie ku powstaniu jednolitego obszaru wolności, demokracji, praworządności, praw człowieka i mniejszości, nowoczesności, sprawiedliwej gospodarki, Unii odgrywającej znaczącą rolę w świecie.
Lewica jako pierwsza powinna też oswoić metody prowadzenia polityki w ponowoczesnym społeczeństwie, gdzie obywatele sami znajdują potrzebne im informacje, samodzielnie formułują stanowiska, tworzą nieformalne, wirtualne „partie jednego tematu”, często wiele naraz. W przeszłość odszedł prosty i trwały konflikt na linii praca versus kapitał, tak jak kiedyś zanikł podział między szlachtą i mieszczaństwem czy między właścicielami ziemi i pańszczyźnianymi chłopami. Trzeba będzie nauczyć się formułować polityczne programy i wyrażać interesy różnych, nie zawsze precyzyjnie zdefiniowanych grup na mapie krzyżujących się sporów, konfliktów i emocji. To także wymaga innowacyjności, która komu jak komu, ale partiom postępowym powinna być szczególnie bliska.
Artykuł ukazał się w numerze 5/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.
1 Jan Garlicki, Demokracja i integracja europejska. Studium osobistych i politycznych orientacji dwóch pokoleń Polaków. Wyd. Adam Marszałek, Toruń 2005.
2 https://krytykapolityczna.pl/kraj/sadura-sierakowski-opozycja-moze-przegrac-z-sama-soba/, datowany na 16.06.2023, dostęp 21.08.2023
Przyszłość jest nieunikniona – to wiemy na pewno. Cała reszta jest zagadką. Wiemy tylko tyle, że XIX-wieczne marzenia o bezkonfliktowym życiu, sprawiedliwych stosunkach społecznych, równości szans wszystkich obywateli i równomiernym rozłożeniu zasobności materialnej i duchowej nadal będą aktualne. To na tych marzeniach wyrosła współczesna lewica, próbując ideały – obecne wszak od wieków w myślach ludzi – przekuć w realia, zainstalować w rzeczywistości społecznej. Przetworzyć je w program polityczny. Była do tego potrzebna baza społeczna, którą stała się klasa robotnicza. Była potrzebna całościowa narracja – zainicjowali ją Marks z Engelsem (potem kolejni myśliciele). Była potrzebna zorganizowana siła polityczna – stała się nią lewica polityczna, obojętnie w którym wariancie: socjaldemokratycznym czy komunistycznym.
Odnosiła ona mniejsze lub większe sukcesy. Chyba największym jest fakt, że jej hasła ekonomiczne, społeczne i kulturowe stały się niejako własnością całego świata polityki. Liberałowie wprowadzający ośmiogodzinny dzień pracy, chadecja głosująca za małżeństwami jednopłciowymi, komercyjna kultura masowa śpiewająca o równości i sprawiedliwości – czyż nie jest sukces lewicy? Tak wielki, że nawet zrodziły się poglądy, że lewica jest już niepotrzebna, bo postulaty, które ją konstytuowały, zostały zrealizowane. Poglądy na tyle popularne, że wpłynęły na opinię publiczną, na zachowania wyborcze elektoratu. Lewica notuje regres polityczny – losy europejskich wielkich partii socjalistycznych mają być tego najlepszym dowodem. Nie liczą się francuscy socjaliści, w defensywie jest lewica włoska, nawet niemieccy socjaldemokraci – choć obecnie rządzą – mają dużo słabszą niż kiedyś legitymację społeczno-polityczną.
Warto zapytać, dlaczego tak się stało? Nie ma tu jednej odpowiedzi. Z możliwych – każda jest niepełna i może być częściowo sfalsyfikowana. Być może lewica – jak kiedyś inne nurty polityczne – źle odczytała rzeczywistość i jej perspektywę. Nie dostrzegła zmian społecznych, a zwłaszcza wzrostu aspiracji i potrzeb człowieka oraz całych grup społecznych. Nie zrozumiała zasadniczej redefinicji pojęcia klasy robotniczej. Zapewne nie bez winy jest tu eksperyment z realsocjalizmem, w którym trzymano się kurczowo i literalnie sugestii Marksa i jego epigonów, zapominając, że nawet wielkie narracje podlegają weryfikacji przez praktykę, a wdrożenie jednej propozycji często czyni inne już nieaktualnymi. Być może nie dostrzeżono dynamiki zmian struktury społecznej i umiejętności dostosowawczych kapitalizmu, którego zdolność do elastycznego reagowania na te zmiany lekceważono. To właśnie przypadek naszego kraju, gdzie przez lata rządziło jedno pokolenie, dla którego punktem odniesienia była traumatyczna pamięć o II Rzeczypospolitej.
Nawiasem mówiąc, to właśnie niezdolność do socjalizacji kolejnych pokoleń, lekceważenie postępu technologicznego i zmian kulturowych, które zawsze niesie kolejna generacja, była przyczyną upadku PRL. Obaliło ją pokolenie jej wychowanków i beneficjentów, zrodzone w latach powojennego wyżu demograficznego. Zaufanie i oczekiwania tego pokolenia zawiodła ekipa Edwarda Gierka, odreagowało ono zatem „Solidarnością” i rokiem 1989. Doszło właściwie do klasycznego konfliktu pokoleń. Z jednej strony – zastępy oddanych (przynajmniej deklaratywnie) członków PZPR, z dominującą częścią ludzi pamiętających biedę lat przed- i powojennych. Z drugiej strony młodzi, bywający na Zachodzie, a przynajmniej znający ten Zachód i mający o nim wyobrażenia (choćby z partyjnej telewizji). Bardziej wiarygodni dla rówieśników, patrzący bardziej do przodu niż ich rodzice. Zaowocowało to po 1989 roku znacznym odmłodzeniem politycznej lewicy, która znów stała się zdolną do wygrywania wyborów i odpowiedzialnego rządzenia państwem. To pokolenie lewicy zainstalowało Polskę na Zachodzie, wprowadziło do NATO i do Unii Europejskiej.
Ale ta generacja zaczęła tracić swoje siły witalne po pierwszych piętnastu latach III RP. Popełniła błąd PZPR. Lewica tego okresu w zbyt małym stopniu dokonywała wymiany generacyjnej, zbyt słabo i późno otwierała się na nowe idee i środowiska. W obronie przed zarzutami o postkomunizm, nieustannie udowadniała, że taka nie jest – zarówno w sferze polityki gospodarczej, jak i konfrontacji ideowej. To zamknęło ją we własnej – intelektualnej i społecznej – skorupie. Przestała też dbać o bezpieczeństwo socjalne starszych pokoleń, przekonana, że jeśli ktoś obdarza sentymentem PRL, to politycznie nie ma wyboru – musi na nią głosować. Dowodem na to zamknięcie był rok 2011, kiedy po kolejnych przegranych wyborach do władzy w SLD powraca generacja, która rządziła tą partia na początku lat dziewięćdziesiątych.
Trzeba było dopiero wypadnięcia lewicy z parlamentu, aby zaczęto sobie uświadamiać, że „tak dalej już być nie może”. Że potrzebna jest zasadnicza zmiana: ideowa, programowa i pokoleniowa. Że pod szyldem Sojuszu Lewicy Demokratycznej zmiana ta – nawet jeśli ją przeprowadzimy – nie będzie wiarygodna. Stąd odważne decyzje z ostatnich lat: otwarcie się na nowy ruch społeczny zainicjowany przez Roberta Biedronia, alians z Razem, konsekwencja Włodzimierza Czarzastego w działaniu. Przy całym szacunku dla jego oponentów i z braku wystarczająco wnikliwej (długotrwałej) debaty, chyba jednak innej ścieżki nie było. To droga, której pokonanie potrwa długo, ale – jak mi się wydaje – punkt krytyczny został przekroczony, powrotu z niej już nie ma.
Oczywiście, istnieją koszty wyboru takiej drogi, przede wszystkim personalne. Spora część moich Koleżanek i Kolegów uznało, że to nie ich droga. Przypomnę, że na jednym z kongresów SLD przeprowadzono badania ankietowe delegatów pod kierunkiem prof. Anny Pacześniak z Uniwersytetu Wrocławskiego. Już wtedy zadziwił nas prawicowy ideowo profil wielu spośród nich. Nawet nie to, że deklarowali się jako wierzący (kult Jana Pawła II był w apogeum wyobraźni społecznej), ale ich niechęć do środowisk mniejszościowych, ślady nacjonalizmu, aprobata sojuszu państwa z Kościołem. Oni tej nowej lewicy już nie zaakceptują. Nie zainteresuje ona także „ludzi władzy”, których w lewicy i przy niej było sporo. Zmiany nie zainteresują także tych, którzy uważają, że ich przeszłe zasługi dla lewicy (często autentyczne), zwalniają ich z brania udziału w procesie kształtowania się nowej hierarchii wpływów wewnątrz partii. Stąd wiele zacnych Koleżanek i Kolegów stanęło z boku tych zmian, wyrażając w stosunku do nich – różnie przedstawianą publicznie – dezaprobatę.
Do końca tej drogi jest daleko. Ale zawrócić już nie można. Trzeba natomiast i należy zastanowić się nad tym co dalej, jak ta nowa lewica ma się określić wobec przeszłości, teraźniejszości i – co najważniejsze – przyszłości. Co do tradycji nie mam wątpliwości. Najbardziej kontrowersyjny jej fragment, dotyczący PRL, wymaga nowej narracji. Trzeba przestać mówić o kopalniach i hutach, które wtedy wybudowano, przestać opisywać industrializację, jakiej dokonano. To do niewielu ludzi już przemawia. Terenem naukowego rozpoznania i materiałem do budowania nowej narracji powinny stać się przemiany społeczne, edukacyjny i kulturowy awans najszerszych mas. To jest wielką zasługą polskiego socjalizmu i – prawem paradoksu – przyczyną porzucenia go przez te masy. Tej „świadomościowej roboty” zaniechano jeszcze w latach osiemdziesiątych i nigdy nie stała się ona osią politycznego sporu zainicjowanego przez lewicę. Własną opowieść narzuciła natomiast prawica, a myśmy się tylko nieudolnie bronili. Nawet rządy lewicowych prezesów mediów publicznych niewiele tu zmieniły.
Bardziej skomplikowana jest kwestia aktualnej strategii politycznej. Narzucają ją przede wszystkim okoliczności: rządy partii nieposiadającej żadnego szacunku do pisanych i niepisanych reguł demokracji, narastający bałagan instytucjonalny w zarządzaniu państwem, krach coraz bardziej prywatyzowanych usług publicznych, realnie grożący państwu kryzys finansów publicznych, a w perspektywie stagflacja. Piętnaście lat temu, podsumowując ówczesne rządy PiS, pisałem na łamach „Res Humana”, że bazują one na stereotypach z PRL: dobrej władzy, która daje ludziom pieniądze; woli politycznej, która jest ponad prawem i obyczajami; propagandzie, która objaśnia ludziom świat wykorzystując mity, uprzedzenia, traumy i stereotypy narodowe. Nic się zmieniło. Może tylko to, że poparcie rządzącej partii jest większe. PiS zgromadził pod swoją flagą wszystkich zawiedzionych Trzecią RP, beneficjentów świadczeń socjalnych i socjalnopodobnych. Ludzi wierzących, że istnieją jakieś siły (Bóg, państwo, władza), które mają wpływ na ich los i w obliczu wielkich zasług naszego narodu dla ludzkości zginąć im nie dadzą. Ten podział na PiS i „antypis” nie jest naturalny ani społecznie uzasadniony. Decydują o nim bardziej lęki niż nadzieje, bardziej traumy niż perspektywy wychodzenia w nich. Ale jemu właśnie ekipa rządząca podporządkowała wszystko: decyzje polityczne i politykę historyczną, utrwalając i rozszerzając go na coraz to nowe obszary.
Można przyjąć, że elektorat PiS jest bardziej jednorodny mentalnie niż elektorat „antypisu”, bardziej zdeterminowany i przekonany o bezalternatywności swojej postawy. Inaczej jest po przeciwnej stronie, w której lokuje się też lewica. Tam istotne są podziały polityczne, światopoglądowe i ideologiczne. Hasło „W jedności siła!” ma kiepskie podstawy programowe i światopoglądowe, wywołuje w istocie oczekiwanie społeczne, że rząd „antypisowski” będzie z natury lepszy od poprzednika. Jeśli tak się nie stanie, to za cztery lata zwycięstwo PiS będzie jeszcze większe, a okres rządzenia dłuższy.
Dlatego uważam, że lewica chce i musi jakoś wyróżniać się po stronie „antypisu”. Dobry przykład z ostatnich dni to kwestia polityki mieszkaniowej. Donald Tusk ogłosił program pomocy tym, których stać na kredyty mieszkaniowe, czyli i tak nie najgorzej sytuowanych. Lewica odpowiada programem szerokiego budownictwa publicznego, adresowanego do tych, którzy zdolności kredytowej nie mają. Trochę bym pomarudził, że nie ma w nim należytego miejsca dla spółdzielczości mieszkaniowej, która wszak jest dziełem lewicowego myślenia i działania. To – w pigułce – najlepszy dowód, że lewicy z liberałami może być owszem po drodze w odbudowie demokracji, ale w innych politykach publicznych już tak być nie musi. A jeszcze nie rozpoczęto dyskusji o polityce socjalnej, senioralnej, edukacyjnej, zdrowotnej, w których różnic będzie jeszcze więcej. Ten kurs na wyraziste podkreślanie lewicowego etosu powinien zostać utrzymany. Nowa Lewica powinna być alternatywą nie tylko dla Prawa i Sprawiedliwości, ale także dla innych partii obecnych na polskiej scenie politycznej. Marzy mi się sytuacja, w której ta scena – po kilku latach – wraca do naturalnego podziału, w którym lewica odnajduje swoje miejsce, co odzwierciedlałoby nie tylko wybory ideowe, ale i polityczne, społeczeństwa polskiego. Marzenie to, ma – moim zdaniem – realne podstawy, by się spełnić.
Mam zarazem świadomość, że nie będzie to łatwe. Aby zaprojektować i zrealizować ten projekt, niezbędna jest próba zarysowania odpowiedzi na pytanie, jak będzie wyglądać przyszłość Polski, Europy i świata. Zależne to jest od wielu czynników zlokalizowanych poza granicami naszego kraju, niezależnych od kolejnych ekip przywódczych lewicowych partii. Tych zewnętrznych, politycznych czynników jest kilka, poczynając od nowego układu geopolitycznego i związanych z nim konfliktów, poprzez przyszłość instytucji ładu międzynarodowego, na procesach integracji europejskiej kończąc. W tym zakresie, lewica musi być siłą propaństwową, opowiadającą się jednoznacznie za pogłębianiem powiązań w ramach Wspólnoty i rozszerzaniem granic Unii na nowe kraje. Słowem, powinna być najbardziej prointegracyjną siłą polityczną w Polsce, opowiadać się za budowaniem etosu europejskiego, od kultury poprzez edukację, na gospodarce kończąc. W niczym nie narusza to przecież tożsamości i identyfikacji narodowej, stanowiąc inne porządki intelektualne i polityczne.
Ale przyszłość niesie także wyzwania, na które nie jest tak łatwo odpowiedzieć. Ludzkość zaczyna się pasjonować postępem technologicznym, sztuczną inteligencją i jej wpływem na życie społeczne. Rodzi się pytanie, jaki to będzie miało wpływ na strukturę klasową (aby pozostać przy tradycyjnej nomenklaturze) polskiego – i nie tylko – społeczeństwa? Jakie będą osie podziału społecznego?
Niewątpliwie, największą grupą społeczną pozostaną pracownicy najemni, spośród których dominować będą zatrudnieni w sferze usług publicznych, bezpośrednio i pośrednio zależni od państwa. Polityka socjalna i płacowa wobec tej grupy wpływać będzie na pracodawców, bez względu na rodzaj własności i jej formalno-finansowy kształt. Może zatem lewica powinna się orientować na tę grupę społeczną, nie odmawiając oczywiście wsparcia dla pozostałych grup ludzi pracy najemnej, zachowując prawo do interwencji w przypadkach łamania praw pracowniczych? Istotą zagadnienia jest nie tylko propozycja czterodniowego tygodnia pracy, ale – obok respektowania praw pracowniczych – także zapewnienie dostępu do kultury, nieustannej edukacji, beztroskich warunków życia rodziny. A więc jakość i poziom usług publicznych jako centralny punkt lewicowego programu.
Postęp przyniesie jednak także nowe osie podziału. Wyostrzy rozziew pomiędzy konserwatystami a postępowcami, zepchnie masy ludzi w obszar cywilizacyjnego zapóźnienia. Po której stronie więc stanąć: młodych, otwartych na zmiany i posiadających łatwość dostosowania się czy starych, wykluczonych technologicznie z tego nowego życia? Lewica zawsze była za postępem w każdym obszarze życia społecznego, ale w polskim przypadku miliony zostaną wypchnięte z tego procesu. Widać to już dziś. Wykluczenie cyfrowe ma wpływ na poglądy i wybory polityczne. Ten proces będzie jeszcze bardziej widoczny na przestrzeni najbliższych dekad. Jak zatem określić proporcje pomiędzy postępem a przyzwyczajeniami milionów, w sferze ideowej, programowej i politycznej?
Przyszłość przyniesie również wyzwania o charakterze etycznym i w zakresie praw człowieka. Co lewica zrobi z systemem powszechnej inwigilacji obywateli, który już dziś jest budowany na naszych oczach? Którą wartość wybierze: prawo do prywatności czy prawo do bezpiecznego życia? I jak ten wybór uzasadni? To bliska perspektywa. Dalsza ma już charakter bardziej moralny. Co z eutanazją? Co z postępem w medycynie, zwłaszcza transplantologii? Zgodzimy się na daleko idące praktyki przeszczepowe, przymusowy pobór narządów, w tym może i mózgu? Technicznie jest to wyobrażalne. A politycznie i etycznie? Trzeba o tym rozmawiać.
Wreszcie, problem istotny na dziś i na jutro, to imigranci, których będziemy potrzebować w liczbie kilka milionów na przestrzeni najbliższych kilkunastu lat, bo braknie nam rąk do pracy, w tym w sferze usług publicznych. Jeśli w najbliższych latach odejdzie nam z pracy kilka milionów ludzi, to tyle samo będziemy potrzebować. Część z nich zastąpią roboty i sztuczna inteligencja, ale emerytami też ktoś będzie się musiał zająć. Fachowcy oceniają, że za 8–10 lat będziemy potrzebować w Polsce ok. 4–5 milionów imigrantów. Tu właśnie widzę wielkie pole do popisu dla działania lewicy. To łagodzenie konfliktów kulturowo-religijnych, walka o ich prawa pracownicze, zapewnienie im pakietu praw politycznych, określenie drogi do obywatelstwa. Być może to „najwydajniejszy” program polityczny dla lewicy na najbliższe lata.
W tym krótkim tekście nie da się zaprezentować wszystkich problemów, przed którymi już stoi i zostanie postawiona w przyszłości polska lewica. Ale samo hasło, że „lewica jest Polsce potrzebna” nie rozwiązuje żadnego z nich. Potrzebna nam jest przede wszystkim rozmowa, a nawet kłótnia, o stosunek do tych problemów, o ich pełną listę i sposoby ich rozwiązywania. Bez tego lewica będzie zamierać.
Artykuł ukazał się w numerze 2/2023 „Res Humana”, luty-marzec 2023 r.
Dziękuję redakcji za zaproszenie do udziału w dyskusji, także dlatego, że postawione w tytule pytania pomagają uporządkować myśli i znaleźć azymut w gmatwaninie codziennych wyborów, których muszę jako czynny polityk dokonywać. A pytania są niebanalne i wywołują kilka, być może sprzecznych, reakcji i odpowiedzi.
Pierwsza z nich to reakcja zaprzeczenia: przecież to nie świat (czyli otoczenie polityczne) ma zaprojektować lewicę, która mu będzie odpowiadała, tylko przeciwnie: lewica chce i powinna tworzyć świat swoich marzeń, wedle swoich, a nie cudzych planów, narzuconych czy perswadowanych.
Owszem, marzą nam się szklane domy i choć nikt ich nie widział, a tym bardziej w nich nie zamieszkał, wiemy, że powinniśmy uczynić co w naszej mocy, by rodzaj ludzki przeprowadzić z suteren i poddaszy do przestrzeni jasnych, nowoczesnych, czystych, tchnących wiarą w lepsze jutro, niosących optymizm. Tempo i sposób przeprowadzki, kolejność zasiedlania, a tym bardziej szczegóły dotyczące budowy siłą rzeczy schodzą wobec marzeń na dalszy plan, bo jak wiemy mieszkanie jest prawem, nie towarem.
Drugie podejście jest poprawną, choć wymijającą odpowiedzią na tytułowe pytania: potrzebna jest taka lewica, która uczyni świat lepszym. Sprawi, że pokolenie rodziców będzie mogło przekazać swoim dzieciom kraj i świat w lepszym stanie, niż wtedy, kiedy przejmowało za niego odpowiedzialność. To oczywiście odpowiedź, jakiej mógłby udzielić każdy polityk, nie tylko lewicowy, choć wiara w postęp, w lepsze jutro charakteryzuje zwłaszcza lewicę. Niewypowiedzianym założeniem, fundamentem tego podejścia jest przekonanie o ograniczonych możliwościach kształtowania przez nas rzeczywistości – tytułowego świata. Stać nas najwyżej na korygowanie toru lawiny biegnących zdarzeń. Co odniesie taki skutek, że pozostawimy po sobie świat trochę lepszy.
Przywołane przeze mnie wcześniej szklane domy nietrudno umieścić w historycznym, a nie tylko literackim kontekście. Odrodzenie Polski po prawie dwóch wiekach niewoli było naczelnym zadaniem jednego z nurtów ówczesnej lewicy, PPS-owskiej. Ten drugi nurt – komunistyczny, chciał przede wszystkim rozwiązania problemów społecznych wywołanych przez rewolucję przemysłową przetaczającą się przez polskie ziemie, podzielone między trzech zaborców. Jest pouczającym paradoksem to, że ci, którzy koncentrowali się na niepodległości, zostawili po sobie potężny, choć dziś niedoceniany dorobek: równe prawa wyborcze kobiet i mężczyzn, ośmiogodzinny dzień pracy, prawo do strajku, ubezpieczenia chorobowe. Nie tylko niepodległość, nie tylko konstytucja marcowa są przecież częścią ich spuścizny.
Nurt komunistyczny, który na skutek II wojny światowej przejął na prawie pół wieku odpowiedzialność za państwo i naród, zamiast realizować swój projekt społeczny (walka z kapitalistami, kolektywizacja wsi, walka z Kościołem i religią) skoncentrował się de facto na celach, jakie narzuciło mu samo życie, a nie własna ideologia: podniesienie kraju z ruin, jakie pozostawiła wojna, zagospodarowanie Ziem Zachodnich, reforma rolna, alfabetyzacja, urbanizacja itd.
Czy płynie z tej historii jakiś wniosek dla tych, którzy projektują odpowiedź na tytułowe pytanie cyklu „Res Humana”? Chyba taka, że warto mieć swoje idee i plany; kiedy jednak można będzie zacząć je realizować, okaże się, że to nie my ustalimy, co jest w istocie ważne. Życie skoryguje nasze zamierzenia.
No dobrze, ale przecież można i warto zapytać, na rozwiązywanie jakich spraw mamy się przede wszystkim przygotować?
Widzę cztery takie obszary.
Po pierwsze demografia. Jeszcze nie tak dawno, bo za życia mojego pokolenia Ziemię zamieszkiwały 3 miliardy ludzi. Dziś jest to 8 miliardów, wkrótce będzie 10, choć ta tendencja może się później odwrócić. Dla odmiany, ludność Polski ustabilizowała się na poziomie 38 milionów i w najbliższych latach zacznie (jak mówią prognozy) dość szybko maleć – do 2050 roku o 4,4 miliona osób. Te podstawowe informacje mają dla polityki siłę huraganu, bo będą wywoływać potężne nierównowagi we wszystkich obszarach: od granicy państwa po model gospodarczy. Trzeba będzie znaleźć źródło finansowania rent i emerytur coraz większej liczby coraz starszych Polek i Polaków. Już dziś stanowi to centralny element polityki, choć polscy politycy tak tego nie definiują.
Przyjechały do nas miliony z Ukrainy (nie tylko z powodu wojny), przyjeżdżają za pracą dziesiątki tysięcy z Azji. Tych ostatnich polska gospodarka bardzo potrzebuje, ale jeszcze bardziej potrzebuje ich rządząca partia, która sukces wyborczy w roku 2015 oparła na strachu przed islamskimi imigrantami, czyli takimi samymi, na których przyjazd w skali masowej dziś się godzi.
Sukces PiS w wyborach 2019 roku przyniósł z kolei program 500+, który miał być sposobem na zwiększenie dzietności w polskich rodzinach. Program okazał się równie wielkim sukcesem politycznym, jak klęską, jeśli chodzi o politykę pronatalistyczną. Liczba urodzeń spada, a różnica między liczbą zgonów i urodzeń gwałtownie rośnie. Nie o to jednak, jak się okazało, w tym programie szło.
Innymi słowy: władza w trosce o „zachowanie jednolitego etnicznie i religijnie charakteru Polski” godzi się na masową migrację do niej milionów osób prawosławnych i dziesiątków tysięcy muzułmanów. W trosce o zwiększenie dzietności wydaje ponad 40 miliardów rocznie na program 500+, ale walczy w imię ortodoksji katolickiej ze skutecznymi, bo leczącymi bezpłodność programami in vitro, które byłyby w skali kraju jakieś sto razy tańsze. I co najważniejsze – zyskuje dla tych wygibasów politycznych poparcie co najmniej jednej trzeciej społeczeństwa.
Polityka lewicowa powinna znaleźć przekonującą, społecznie akceptowalną alternatywę dla tych praktyk. Jasne, że zarówno program 500+, jak i dotychczasowy wiek emerytalny powinny pozostać bez zmian, ale na te benefity w polityce społecznej musi pracować znacznie więcej pracowników niż obecnie. Wyzwania, jakimi są zmiany demograficzne stawiają też na porządku dziennym pytanie: „Polak, to znaczy kto?” Co trzeba zrobić i umieć, żeby zostać Polakiem/Polką? Jak na to pytanie odpowie lewica? Czy chcemy utrzymania odziedziczonego po II wojnie światowej monoetnicznego charakteru naszego państwa? Polskie doświadczenia sprzed 1939 roku były różne; II Rzeczpospolita składała się w jednej trzeciej z mniejszości narodowych. Nie potrafiliśmy sobie z nimi ułożyć wówczas dobrych relacji. Czy potrafilibyśmy dziś?
Po drugie – człowiek, uginający się pod ciężarem technologii. Tu już nie potrzebujemy doświadczenia 60-latka. Nawet 40-latek pamięta przecież, jak wyglądał świat przed rokiem 1989 (wtedy powstała sieć www), a zwłaszcza przed 2004, kiedy powstał Facebook. Pod wpływem technologii człowiek się zmieniał zawsze. Ale zmiany, jakich doświadczamy od tego czasu, są równie gwałtowne, co nieprzewidywalne. Wywracają do góry nogami świat wokół nas, ale przede wszystkim świat między nami, świat relacji międzyludzkich. Edukacja, kultura, a zwłaszcza polityka są coraz bardziej odległe od swych klasycznych pierwowzorów, opisywanych w podręcznikach i encyklopediach. Algorytmy zaczynają rządzić ludzkim zachowaniem. Model biznesowy, który premiuje „klikalność” i inne dowody na przyciągnięcie uwagi, generuje konflikt i polaryzację. I rzeczywiście – konflikt rozlewa się po wszystkich obszarach naszego życia. Stres i nieszczęścia z tym związane zawdzięczamy właśnie takim modelom biznesowym. Jak je okiełznać, jak się od nich uwolnić i czym je zastąpić? Jeśli czegoś szybko nie wymyślimy – pewnie zwariujemy; nie będziemy już w stanie ani się uczyć, ani pracować, ani wypoczywać. Co warte jest takie życie?
Po trzecie – klimat. Klapki z oczu opadają nawet największym niedowiarkom. Już dociera do nas, co to znaczy żyć w antropocenie, czyli epoce geologicznej, w której kluczową rolę w kwestii wpływu na ekosystem i geologię odgrywa człowiek. Nawet i to ma jednak mniejsze znaczenie wobec tempa zmian klimatu, które (jak w demografii) może w ciągu swojego życia zaobserwować jeden człowiek. Czy ludzkość zdoła się na tę zmianę przygotować? Czy damy radę się do niej dostosować? Pomysł, by zacząć kolonizować sąsiednie planety jest wątpliwy nawet w przypadku Elona Muska, o pozostałych ośmiu (!) miliardach ludzi nie wspominając.
Transformacja energetyczna promowana przez Zachód jest tylko jednym z wielu rozwiązań, które mogą zmniejszyć tempo zmian. Choć uczciwie trzeba powiedzieć, że go przecież nie odwrócą, jeśli w ogóle w istotny sposób wpłyną na klimat. Zdaje się, że przyroda, wskutek działań człowieka znalazła się na równi pochyłej, a takie zmiany, jak topnienie wiecznej zmarzliny, uruchamiają kolejne nieodwracalne przez człowieka procesy. Imigranci z Bliskiego Wschodu i zatruta Odra to przecież też skutki zmian klimatu!
Czy lewica ma do zaoferowania w sprawach klimatu jakąś szczególną propozycję? Póki co bardziej kojarzą się z tą kwestią Zieloni, choć trudno uznać, że ich oferta spotyka się w Polsce z masową akceptacją. Nadal dominuje zaczerpnięta ze Starego Testamentu fraza „Czyńcie sobie ziemię poddaną!”, z upodobaniem powtarzana przez wielu, nie tylko prawicowych wyborców. Liczne ograniczenia wprowadzane na międzyrządowych konferencjach nie zyskują szerokiego poparcia. Kraje globalnego Południa wyraźnie odstają w tym wyścigu na zobowiązania, słusznie wytykając, że rewolucja przemysłowa, która wywołała zmiany klimatu przysporzyła uprzemysłowionej Północy korzyści, za które dziś płacą wszyscy, zwłaszcza najbiedniejsi. A oni, traf chce, żyją głównie na Południu i są na katastrofę klimatyczną najbardziej narażeni.
A może istotą lewicowych propozycji, jak walczyć o ocalenie ludzkości przed katastrofą klimatyczną, powinny być ambitne projekty o globalnym charakterze? Pomysł kolonizacji Marsa, rzucony przez Elona Muska, jest karykaturą programu „Apollo” prezydenta J. F. Kennedy’ego. Dziś bardziej nam potrzeba programu z myślą o Ziemi, mniej o Księżycu, ale szczególna kombinacja odwiecznego ludzkiego marzenia, wielkiego wysiłku naukowego i technicznego i przywództwa politycznego jest nadal inspirująca.
I po czwarte wreszcie: Wschód. Unia Europejska, integracja z Zachodem, cywilizacja łacińska – wszystkie te hasła, jak zaklęcia, moje pokolenie i to wcześniejsze, odmieniało na różne sposoby. I kiedy już wydawało się, że problemy za naszą wschodnią granicą możemy bezpiecznie oglądać zza pleców NATO, USA i Unii Europejskiej, Wschód odezwał się po raz kolejny w naszej historii. I jako zagrożenie, i jako szansa.
Ponoć Napoleon mawiał, że geografia to przeznaczenie. Nasze położenie to coś więcej chyba niż geografia, … ale czy przeznaczenie? Coraz więcej wskazuje na to, że jesteśmy państwem frontowym w kluczowym konflikcie rozpoczynającego się na nowo XXI stulecia, nie tylko zresztą o Rosję tu chodzi. Chiny, bo o nich oczywiście mowa, mają swoje metody na rozgrywanie takich konfliktów, a kluczową zmienną jest w nich czas. Aż prosi się o analogię z konfliktem koreańskim, który przechodził różne fazy; świat się zmienił nie do poznania, a konflikt jak trwał, tak trwa, angażując z jednej strony Chiny i Rosję, a z drugiej USA i ich regionalnych sojuszników. Chiny – państwo, a właściwie cywilizacja, ma wszelkie atuty, by stać się nowym biegunem politycznym świata. Jaka będzie polska polityka? – to jest na razie oczywiste, ale przed nami masa wyzwań płynących ze Wschodu. Nie potrafiliśmy sobie z nimi poradzić w przeszłości, czy potrafimy obecnie?
Zapewne można tę listę wyzwań i koniecznych odpowiedzi rozszerzać o kolejne. Jak choćby jakość i sprawność naszego państwa i jego przyszłość w ramach projektu europejskiego. Ale, choć to wyzwanie nie lada, ma ono chyba mniej dramatyczny charakter, niż te cztery, które opisałem powyżej i na których – w moje ocenie – warto się skupić.
Wątpię, żeby możliwa była odpowiedź na te wyzwania, formułowana tu i teraz w postaci jakiegoś programu na lata. Ale jestem przekonany, że będziemy się stale – my i nasi następcy – o te wyzwania potykać. Oby z dobrym skutkiem.
Artykuł ukazał się w numerze 2/2023 „Res Humana”, luty-marzec 2023 r.
Historia lewicy – zarówno historia idei, jak historia ruchów politycznych o lewicowej proweniencji – wskazuje na to, że lewica wyrasta ze sprzeciwu wobec niesprawiedliwych stosunków społecznych. Jest więc buntem w imię lepszego jutra w stosunku do tego, co istnieje dziś. W takim podejściu do zastanego świata lewica zasadniczo różni się od konserwatywnej akceptacji zastanej rzeczywistości, która dopuszcza jedynie ograniczone zmiany, ale nacisk kładzie na kontynuację.
Jeśli jednak ta właściwość lewicy pozostaje jej cechą immanentną, to treści wkładane w ów sprzeciw ulegają poważnej zmianie. W XIX stuleciu, gdy rodziły się masowe partie socjalistyczne, podstawowym, w istocie wręcz jedynym, wymiarem lewicowości był sprzeciw wobec niesprawiedliwych stosunków ekonomicznych, których korzenie ówcześni socjaliści widzieli w prywatnej własności środków produkcji. Marksowska wizja sprawiedliwości społecznej miała jednoznacznie ekonomiczny charakter: oznaczała postulat zastąpienia prywatnej własności środków produkcji własnością społeczną, co w praktyce dwudziestowiecznych państw socjalistycznych oznaczało własność państwową.
Historia państw socjalistycznych pokazała jednak, że upaństwowienie środków produkcji nie powoduje automatycznie zniesienia niesprawiedliwości społecznej, która odradza się w postaci przywilejów warstwy (czy, jak twierdził Milovan Dżilas, klasy) panującej. Współczesna lewica nie postuluje więc nacjonalizacji podstawowych działów gospodarki, lecz skupia uwagę na kwestii sprawiedliwego podziału.
Sprawa jest jednak skomplikowana, gdyż trudno o jednoznaczną odpowiedź na pytanie, co stanowi sprawiedliwy podział. Nikt poważny nie domaga się, by oznaczał on absolutną równość w dostępie do dóbr materialnych. Czy jednak istnieje bezsporne kryterium sprawiedliwego podziału? Tzw. merytokratyczna sprawiedliwość zakłada, że jedynym kryterium zróżnicowania powinien być wkład jednostki. Krytycy jednak zwracają słusznie uwagę na to, że jednostki od urodzenia mają nierówne szanse. Francuski socjolog Pierre Bourdieu (1930–2002) wprowadził pojęcie „kapitału społecznego”, który powoduje, że na przykład szanse osiągnięcia wysokiej pozycji społecznej kogoś urodzonego w rodzinie o wysokich kwalifikacjach czy o wysokiej pozycji materialnej są znacząco większe, niż szanse rówieśnika urodzonego w ubogiej i słabo wykształconej rodzinie. Uświadomienie sobie tej prostej prawdy prowadzi do relatywizacji merytokratycznej sprawiedliwości. Lewicowy postulat sprawiedliwości ekonomicznej można więc ująć jako sprzeciw wobec nadmiernych i społecznie nieuzasadnionych różnic, na przykład wielkich przywilejów wynikających ze sprawowania kierowniczych funkcji politycznych. Oznacza to zarzucenie postulatu absolutnej równości ekonomicznej na rzecz postulatu zmniejszania różnic i eliminowania nieuzasadnionych przywilejów. Taka ewolucja lewicowego myślenia o sprawiedliwości społecznej oznacza więc odrzucenie postulatu pełnej równości i otwiera drogę do porozumienia z tą wersją liberalizmu, której wyrazicielem był John Rawls (1921–2002). Niestety, część ludzi lewicy (zapewne bardziej z braku wiedzy, niż w wyniku starannego przemyślenia) utożsamia liberalizm z tzw. neoliberalizmem ekonomicznym, który z tradycją liberalną ma niewiele wspólnego. Rezultatem jest pogardliwe nazywanie liberałów „libkami” (jak to czyni jeden z publicystów lewicowych), a nawet wygłaszanie opinii, iż lewicy jest bliżej do Prawa i Sprawiedliwości, niż do liberalnej Platformy Obywatelskiej.
Kwestia komplikuje się dodatkowo, gdy uświadomimy sobie, że wymiar ekonomiczny nie jest ani jedynym, ani nawet głównym wymiarem lewicowości w obecnym stuleciu. Rośnie znaczenie innej płaszczyzny lewicowej tożsamości – kulturowej. Wspólnym elementem obu wymiarów lewicowości – ekonomicznej i kulturowej – jest sprzeciw wobec niesprawiedliwości. Ale w aspekcie kulturowym niesprawiedliwość nie oznacza dyskryminacji ekonomicznej, lecz taką, która wynika z odmawiania równych praw ludziom należącym do mniejszości z uwagi na przynależność etniczną, przekonania religijne, płeć, orientację seksualną. Opowiadając się przeciw wszystkim formom dyskryminacji, lewica rozszerza pojęcia równości i sprawiedliwości, pozbawia je czysto ekonomicznego charakteru, a tym samym wychodzi naprzeciw oczekiwaniom tych, którzy w szczególnie wielkim stopniu wrażliwi są na nieekonomiczne przejawy społecznej niesprawiedliwości, na przykład antysemityzm i homofobię.
Dwa wymiary lewicowości, omówione tu pokrótce, nie są logicznie sprzeczne. Wielu ludzi lewicy łączy oba wymiary bez jakichkolwiek trudności. Socjologicznie jednak rzecz analizując, natrafiamy na ważny problem. Wrażliwość na kulturowy wymiar sprawiedliwości społecznej jest znacząco skorelowana z wykształceniem, które zarazem pozostaje we współzależności (już nie tak mocno, ale jednak znacząco) ze statusem materialnym. Konsekwencją tego zjawiska jest to, że wrażliwość na kulturowy wymiar niesprawiedliwości jest silniejsza w środowiskach lepiej wykształconych i zamożniejszych niż w środowiskach ludowych, zwłaszcza wiejskich. Nie musi to być jednak zjawisko wieczne. Stosunek do mniejszości ulega korzystnej zmianie we wszystkich warstwach społecznych, więc możemy liczyć na to, że z czasem istniejące obecnie różnice w tej kwestii będą słabły.
Nie stanie się to jednak automatycznie. Dziś centralnym zadaniem lewicy jest budowanie i upowszechnianie przekonania o wartości szeroko rozumianej sprawiedliwości społecznej, łączącej harmonijnie postulat sprawiedliwego podziału z postulatem poszanowania i realizowania równych praw dla wszystkich mniejszości. W tak rozumianym projekcie lewicowym istnieje ważne miejsce dla ruchu laickiego. Jego wieloletnia historia naznaczona jest odważnym sprzeciwem wobec monopolu autorytetów religijnych, które – także w Polsce – ponoszą znaczną odpowiedzialność za szerzenie i podtrzymywanie stereotypów skierowanych przeciw mniejszościom. Antyjudaizm, silny nie tylko w katolicyzmie, ale także w luteranizmie, stanowił jedno ze źródeł nowoczesnego antysemityzmu, a homofobia miała i ma silne zakorzenienie w sposobie postrzegania życia seksualnego propagowanym przez autorytety religijne. Dziś sprzeciw wobec takich postaw obejmuje coraz liczniejsze środowiska, zwłaszcza w młodszym pokoleniu. To może być szansą dla ruchu laickiego, który powinien szukać wspólnego języka z nowymi ruchami wolnościowymi.
Artykuł ukazał się w numerze 2/2023 „Res Humana”, luty-marzec 2023 r.