logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński
Józef Rurawski, Tadeusz Dołęga-Mostowicz, Jarosław Górski i ja…

Przypominając postać i literacki dorobek Tadeusza Dołęgi-Mostowicza z okazji wydanej  niedawno, ciekawej z wielu względów, książki Jarosława Górskiego Parweniusz z rodowodem. Biografia Tadeusza Dołęgi-Mostowicza (Iskry) nie sposób – w tym szczególnym przypadku – nie postawić na pierwszym miejscu tytułu niniejszego tekstu nazwiska profesora Józefa Rurawskiego (zmarłego w 2023 roku w wieku 94 lat!). Nie bez kozery oczywiście. Ale będzie tu mowa także, poza samym Dołęgą-Mostowiczem, trochę i o książce Jarosława Górskiego. No i co nieco „po Gombrowiczowsku”, ha, ha, excusez-moi pro domo sua, czyli o sobie samym też!

Oto bowiem z późniejszym profesorem nauk humanistycznych Józefem Rurawskim poznaliśmy się, gdy był jeszcze „prostym magistrem”, a ja wtedy dopiero – w dwa lata po Październiku 56 – na pierwszym roku warszawskiej polonistyki. Prowadził tam z naszą grupką studencką cotygodniowe zajęcia, tzw. ćwiczenia z interpretacji dzieła literackiego (czy jakoś tak to się zwało). I to jak prowadził! Przede wszystkim imponował nastoletnim żółtodziobom swobodą i śmiałością niekonwencjonalnych sądów – wielością bulwersujących nas opinii (nie tylko zresztą literackich). A także i licznymi odwołaniami, odważnymi nawiązaniami do modnych wówczas, szeroko omawianych i dyskutowanych w prasie literackiej „rozliczeniowych” nowościach prozy polskiej i światowej.

Trwał wtedy jeszcze w kulturze polskiej ów wielce krytyczny wobec nieodległej przeszłości wyraźnie ożywczy czas odwilży politycznej. Nadrabiane były wieloletnie zaniedbania kulturowe, wobec Zachodu, ale – pamiętać warto – także i Wschodu… Drobny przykład – oto do dyskusji o Upadku Alberta Camusa J.R. zalecił nam lekturę Wzlotu Jarosława Iwaszkiewicza, opowiadania trudno dostępnego, znanego wtedy tylko z druku w „Twórczości”. Był to swoisty rodzaj zakamuflowanej literackiej polemiki Iwaszkiewicza z francuskimi egzystencjalistami (polecam ją i ja – teraz). Zaskakiwał takimi wiadomościami nas, przyzwyczajonych do szkolnych, piłowato-solennych, tradycyjnych polonocentrycznych „rozbiorów” i „analiz” literackich. Bywał też zarazem i bezlitośnie krytyczny wobec niektórych nowych, często snobistycznie modnych tonów, pojawiających się w dyskusjach publicznych w ówczesnej prasie. Kupował nas, żółtodziobów, wieloma rzucanymi jakby od niechcenia uwagami oraz niekonwencjonalnymi odczytywaniami ukrytych znaczeń tekstów literackich, zaskakiwał, ale i potrafił też na niektóre z nich nas zręcznie „podprowadzać” (niczym ktoś z owej dobrej starej sokratejskiej szkoły), byśmy przyjęli je za swoje…

Wiedzieliśmy nadto, że znał osobiście wielu rówieśnych sobie pisarzy z „pokolenia Współczesności” i namawiał nas do czytania ich debiutanckich książek. Napisałem nawet pod jego wpływem pracę semestralną o debiutanckiej powieści jednej z dobrze się wówczas zapowiadających prozaiczek tego pokolenia – Magdzie Lei, o której niestety, jak i wielu innych postaci z tej generacji – wkrótce słuch wszelki nie wiedzieć czemu szybko ginął. Acz wiele przetrwało tę bezlitosną próbę czasu. Dziś przecież trudno sobie wyobrazić naszą rzeczywistość literacką bez debiutujących wtedy pisarzy, choćby Stanisława Grochowiaka, Ernesta Brylla, Władysława Lecha Terleckiego, Eugeniusza Kabatca, Marka Nowakowskiego czy Ireneusza Iredyńskiego…

Józef Rurawski należał do raczej rzadkiego grona tych wykładowców, co to chętnie się zaprzyjaźniali ze swoimi (wybranymi) student(k)ami, i podtrzymywali te oficjalne uniwersyteckie zajęcia i kontakty na gruncie na poły prywatnym. Z podobnym „przypadkiem” miałem do czynienia wówczas raz tylko jeszcze, gdy w parę lat później byłem uczestnikiem seminarium filozoficznego prof. Bronisława Baczki, autora nieznanego nam jeszcze wtedy dzieła Samotność i wspólnota, który to zbierał i zapraszał naszą małą grupkę z różnych zresztą lat studiów i wydziałów UW, nie do sali wykładowej, a do słynnej skądinąd kawiarni Bristol i próbował dawać nam „szkołę” prawdziwie krytycznego myślenia o rzeczywistości (nim wyjechał z Polski do Francji w marcu 1968 r.).

Tak się też złożyło, że na owym pierwszym roku polonistyki mieliśmy w swym gronie pewną koleżankę – Ewę, wnuczkę jednej ze znanych w naszej historii najnowszej postaci, dysponującą w pobliżu UW, bo na ul. Karowej, nadającym się do koleżeńskich spotkań mieszkankiem. A było ono w tej słynnej warszawskiej kamienicy, w której mieszkali ówcześni wielcy ze świata kultury i nauki, jak prezes Polskiej Akademii Nauk prof. Tadeusz Kotarbiński (widziałem, jak chodził szybko i swobodnie po marmurowych schodach, nie korzystając programowo z windy). Z tej lokalowej „mety”, owszem, korzystaliśmy nader chętnie z wielu powodów, choćby dlatego np., że dla stołówkowych głodomorów znalazło się tam zawsze jakieś małe co nieco do herbatki (lub innego płynu). A nadto ojciec Ewy – ambasador w jednym z ościennych krajów – miał swoje, inne „mieszkanko” w Alei Róż, gdzie pod jego nieobecność również odbywały się niekiedy nasze studenckie „posiady”. Do czasu. Oto pewnego razu zajechał przed ten dom potężny samochód osobowy radzieckiej marki Czajka, którego dysponent – wbrew naszym oczekiwaniom – okazał się całkiem „ludzkim paniskiem”, chwilę z nami konwencjonalnie pogawędził, zapytał nawet o postępy w nauce. Zarządził jednak szybkie rozwiezienie po domach „gości córki” ową Czajką z kierowcą (nie wiem tylko, jak skończyło się potem sprawdzanie zawartości barku w owym monstrualnie przestronnym pojeździe…).

Ówczesny magister Józef Rurawski stał się dla nas wkrótce po prostu Józkiem, co jemu ujmy specjalnej chyba nie przynosiło, skoro sam to zaproponował, a nam dodawało skrzydeł oraz dyskusyjnego wigoru. Nosił on, myślę, iż wiedział o tym doskonale, sympatyczną ksywę – Motorek, co wedle polonistycznej legendy miało swoje źródło w zdarzeniu z pewnego studenckiego obozu naukowego na Mazurach, gdy wieziony motocyklem na tylnym siedzeniu przez słynnego językoznawcę prof. Witolda Doroszewskiego, wypadł na jakimś wykrocie i biegł za nim bezradnie… Na kolejnych latach polonistyki mieliśmy już wprawdzie innych wykładowców, specjalistów od różnych epok i problemów, ale o nim pamiętaliśmy długo. Mimo iż On parokrotnie, pod wpływem rozmaitych wydarzeń natury politycznej, a i osobistej zapewne też, zmieniał uczelnie krajowe, wędrował po Polsce, by osiąść na dłużej w Kieleckiej uniwersyteckiej uczelni im. Jana Kochanowskiego. Pracował też jako polonista za granicą (m.in. Uniwersytet w Lipsku). Przechodził rozmaite etapy perypetii zawodowych i twórczych, ale nasza przyjacielska znajomość przetrwała długie lata, choć bywały i takie dziesięciolecia, że nie widywaliśmy się „na żywo”, a jedynie poprzez pośrednictwo, by tak rzec, książkowe. Gdy redagowałem w latach 80. miesięcznik „Nowe Książki”, zaprosiłem go do współpracy recenzenckiej – z obopólnym zadowoleniem przyjętej. Dostawałem też prywatnie od niego nowe jego książki z sympatycznymi dedykacjami, jak choćby nowatorską rzecz w naszej publicystyce literackiej, bo poświęconą tematyce uważanej przez pewnych „poważnych” badaczy literatury za mało znaczącą, ba, wręcz „niepoważną”. A mianowicie niewielką książeczkę zatytułowaną Wódko, wódeczko… Motyw alkoholu we współczesnej prozie polskiej (z 2001 roku). Sam przyznasz, Drogi Czytelniku, że sprawa ta nigdy u nas nie była błaha, choć oficjalnie pomijana w badaniach polonistycznych. Właściwie to do dziś…

No i oczywiście dostałem także m.in. i jego monografię literacką – Tadeusz Dołęga-Mostowicz, z roku 1987. Pierwsza to w rodzimej krytyce literackiej próba opracowania poświęconego jednemu z najbardziej popularnych autorów polskich. Pisarzowi uchodzącemu do dziś w oczach wielu krytyków, rzadziej samych czytelników, za „pierwszorzędnego drugorzędnego” (jak mawiał Witold Gombrowicz). Autora owych licznych, pisanych dla zarobku („ja nie piszę, ja zarabiam” – mówił kokieteryjnie sam Dołęga w jakimś wywiadzie prasowym), poczytnych jak wiadomo niepomiernie, sensacyjnych „powieścideł” (jak je określali współcześni mu krytycy, między innymi i w latach 30. ubiegłego wieku także i sam Kazimierz Wyka). Te i inne, liczne i na ogół niepochlebne opinie o autorze Kariery Nikodema Dyzmy, Znachora czy Prokurator Alicja Horn, tak absolutnie rozbieżne z opiniami uwielbiających go gremialnie „zwykłych” czytelników (szczególnie czytelniczek) tworzone były jeszcze w międzywojennym dwudziestoleciu. W czasie, gdy był on u progu niebywałej wręcz kariery najbardziej poczytnego i – chyba można to śmiało powiedzieć i dzisiaj – najczęściej wydawanego, najczęściej ekranizowanego, najlepiej zarabiającego pisarza polskiego tamtej epoki! Tego to już było o „wiele za wiele” dla tamtejszej opinii literackiej, zwłaszcza „szanujących się” krytyków literackich i także, co ciekawe, filmowych. Literatura popularna – obyczajowo-psychologiczna, sensacyjno-kryminalna i wszelka inna nieodwołująca się do owego podniosłego i tragicznego narodowego toposu „scenicznego gestu poety” – nie miała tutaj żadnych szans. Nie tylko na dobre i życzliwe, ale i na jakiekolwiek przyjęcie w poważnej prasie kulturalnej, łącznie z tak opiniotwórczymi wtedy w tym zakresie „Wiadomościami Literackimi”! Był wtedy, w międzywojniu, właściwie tylko jeden krytyk literacki, którego interesował problem literatury popularnej, jej znaczenia i wpływu na opinię i wyobraźnię potoczną. Chodzi o Stanisława Baczyńskiego (tak, tak, ojca poety Krzysztofa Kamila B.), który próbował coś w tej materii zmienić (był autorem nowatorskich na naszym gruncie rozpraw krytycznych o popularnej prozie detektywistycznej, w tym książki Powieść kryminalna z 1932 r.). Acz było to przysłowiowe wołanie na puszczy…

W recenzjach prasowych pisanych po wydaniu przywoływanej tutaj „monografii biograficznej” pióra Jarosława Górskiego uchodzi ona niezupełnie przecież słusznie za pierwszą poświęconą Dołędze-Mostowiczowi. Owszem: pierwszą tak pełną – zgoda, na pewno, bo Józef Rurawski nie miał przed blisko czterdziestu laty (!) możliwości dostępu do wielu zapisanych czy innych świadectw, źródeł i dokumentów, do wielu mało lub wcale nieznanych faktów z jego niedługiego wprawdzie, ale tak dramatycznie pokomplikowanego, zakończonego we wrześniu 1939 żywota (m.in. pisał o tym przed laty pochodzący z Podola prozaik Stanisław Srokowski w swej powieści dokumentalnej Ukraiński kochanek). A które to fakty udało się teraz jego następcy zebrać, opracować i na nowo skomentować. Co zresztą Jarosław Górski lojalnie podkreśla i za co sam swemu poprzednikowi dziękuje.

Kilkusetstronicowe, ogromnie ciekawie skrojone na kanwie wielu rozmaitych materii – biograficznych, historycznych, socjologicznych czy psychologicznych dociekań – ważne poznawczo dzieło Jarosława Górskiego „czyta się” jak, nie przymierzając, którąś najbardziej sensacyjną z sensacyjnych powieści samego Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Nie mam zamiaru wdawania się w szczegóły i niuanse tej fascynującej opowieści o niezwykłym życiu i karierze literackiej jego pisarskiego fenomenu i tajemnic autorskich pisarza, którego sława „czytelnicza” przetrwała bez uszczerbku te długie dziesięciolecia minione od jego śmierci wraz z jego najlepszymi utworami, z nieśmiertelną powieścią, niedocenianą nawet kiedyś jako brawurowy pisarski fresk rzucający tyle długo niedostrzeganego światła na rzeczywistość polską w ogóle, a nie samą tylko Polskę międzywojnia – Karierą Nikodema Dyzmy na czele.

Dodam tylko, że mam jedną tylko drobną uwagę edytorską. Oto Jarosław Górski posługuje się tutaj z lubością, ale i wielkim wyczuciem wagi świadectw dokumentalnych i znawstwem przedmiotu, bardzo licznymi i niekiedy długimi niebywale, choć dodam od razu ważnymi i „smacznymi” cytatami, zamiast omówieniami czy mało na ogół strawnymi streszczeniami. Fundując w ten sposób całą tę swoistą „opowieść biograficzną”, podając nam w gruncie rzeczy „surowy” materiał, jako mówiący sam za siebie, dostarczając czytelnikowi wiele arcyciekawych wiadomości i materiałów do samodzielnych przemyśleń. Mnie to bardzo przypadło do gustu. A przypadłoby bardziej jeszcze, gdyby edytor cytaty owe wyróżnić zechciał w jakiś jasny i czytelny sposób: krojem czcionki, chociażby np. kursywą, gdyż tenże czytelnik może się czasami w tej obfitości pogubić, jak i mnie się to przydarzyło parokroć…

I już naprawdę na koniec. Nie mogę się bowiem oprzeć temu, by w tym miejscu nie zacytować in extenso i z aprobatą kilku ostatnich bardzo osobistych zdań-wyznań autorskich z tej książki, będących zarazem na wpół żartobliwym „wyznaniem wiary badawczej”, i zarazem wykładnikiem najlepszym biograficznej „metody” pisarskiej Jarosława Górskiego: „Nie wiem, czy każdy autor biografii zaczyna lubić swojego bohatera, łapię się na tym, że większość wątpliwości rozstrzygam na jego korzyć, a w konfliktach, o których piszę, staję odruchowo po jego stronie. Ale ja swojego właśnie w taki sposób polubiłem. Nie był mi nigdy Dołęga-Mostowicz bliski ideowo, obcy jest mi jego system wartości, nie aspiruję do stylu życia, nawet osobiste upodobania: myślistwo uważam za barbarzyństwo, krawatów nie noszę, nigdy w życiu nie usiadłem za kierownicą samochodu, nie wiem, czy bardziej cierpiałbym z nudów, grając przez całą noc w brydża, czy przerzucając się dowcipami i kalamburami w gronie polskich literatów. A jednak swojego bohatera polubiłem jako człowieka, który wolał ludzi lubić niż nie lubić, który był ich ciekaw. Który kibicował aspiracjom żywych ludzi podobnie jak aspiracjom swoich bohaterów. I który, choć był skończonym snobem, kochał blichtr i wysoko cenił towarzystwo możnych tego świata, wolał ostatnie dni lata 1939 roku spędzić w strażnicy w Kutach i wśród żołnierzy i mieszkańców miasteczka niż w Wyżnicy po rumuńskiej stronie w towarzystwie pana prezydenta, naczelnego wodza, pana premiera, wśród niezliczonych ministrów i generałów”.

Felieton ukazał się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.

Tygodnik „Przekrój” – ten oczywiście przede wszystkim z czasów kilku pierwszych powojennych dekad swego istnienia, czyli od roku 1945, gdy tworzył i redagował go Marian Eile – od razu zaskoczył i długo zadziwiał swoich odbiorców nieoczekiwaną „innością”. Od wszystkiego, co w prasie wokół. Budził i nadal zresztą budzi (chociaż już w tej postaci nie istnieje od dawien dawna) wielkie emocje i zrozumiałe skądinąd zainteresowanie nie tylko historyków i prasoznawców. Prowokując gorące, skrajnie sprzeczne opinie, nie tylko pośród samych ówczesnych czytelników (i decydentów politycznych), ale i współczesnych nam komentatorów opinii publicznej, ludzi różnych pokoleń i poglądów…

Sam jeszcze przecież pamiętam, że jako literackie pacholę w 1959 r. śledziłem na łamach dwutygodnika „Współczesność” (w nieformalnym pokoleniowym organie młodych pisarzy debiutujących na fali tamtych okołopaździernikowych „odwilżowych” przemian społeczno-politycznych) wielką dyskusję na temat plusów i minusów owych budowanych przez „Przekrój” podwalin tego, co potem nazywano nawet (trochę chyba na wyrost?) cywilizacją „Przekroju”.

W dyskusji, jak zapowiadała redakcja, nie chodziło o samą ocenę blasków i cieni popularnego krakowskiego tygodnika, ale o szerszą analizę „poważnego zjawiska socjologicznego”. Zaczął czołowy krytyk tego pokolenia Jacek Łukasiewicz z Wrocławia, pytając, na czym właściwie owa „cywilizacja” polegać by miała? „Na jednoczesnym budowaniu snobizmów i odpowiadaniu na gusta już istniejące, od snobizmu dalekie. Bez nachalności, dowcipnie, z przymrużeniem oka. Drukując Gałczyńskiego «Przekrój» dawał swoim czytelnikom poczucie przynależności do elity, a jednocześnie nie wymagał od nich zbyt wiele. Bo ukazywały się w piśmie Zielona gęś i Listy z fiołkiem, ale poematy Niobe czy Wit Stwosz już nie, bo za trudne. Z tego samego powodu nie trafiały na łamy «Przekroju» wiersze Tadeusza Różewicza. Duch Gałczyńskiego i duch Eilego to był «Przekrój». Żywiołowy poeta i dowcipny, znakomity fachowiec, dostarczyciel dobrej rozrywki dla średnich warstw” – przypomina w wielkim skrócie to wystąpienie i całą tę burzliwą dyskusję, jaką ono spowodowało, Mariusz Urbanek w swojej nowej (jak zawsze interesującej) dokumentalno-biograficznej książce Marian Eile. Poczciwy cynik z „Przekroju” (Iskry, 2023, s. 315). Zarazem przywołuje w niej wiele, bardzo wiele, ciekawych i ważnych dysput, ocen i opinii, jakie pojawiały się w kolejnych dziesięcioleciach na ten temat. Przypomnijmy przy okazji: Urbanek to autor licznych monograficznych dokumentalnych biografii literackich (Władysław Broniewski, Julian Tuwim, Jerzy Waldorff, Stefan Kisielewski, Kornel Makuszyński…), publikowanych od lat 90. A forma dokumentalna (non fiction) stała się – nawiasem mówiąc – niejako specialité de la maison firmy kierowanej przez obecnego szefa Iskier.

Tak, „Przekrój” to istotnie był jedyny w swoim rodzaju – mimo swej zgrzebnej, jak na dzisiejsze wymagania, szaty zewnętrznej – prawdziwie niezwykły pod wieloma względami i przy tym ogromnie poczytny tygodnik, redagowany przez równie niekonwencjonalną, nietuzinkową osobę swego twórcy i wieloletniego redaktora naczelnego. Urbanek przywołuje w swej książce wiele, bardzo wiele, innych ciekawych i ważnych ocen oraz sprzecznych opinii, jakie padały w kolejnych dziesięcioleciach na ten temat, jak i o samej postaci Mariana Eilego (prawnika z wykształcenia, malarza z zamiłowań artystycznych i byłego współpracownika słynnych międzywojennych „Wiadomości Literackich” redagowanych przez Mieczysława Grydzewskiego). Oto bowiem na łamach „Przekroju”, jedynego takiego pisma, jak mawiał ponoć sam Eile, dla 800 milionów Słowian! (choć nie bardzo wiadomo, spośród jakich narodów dobierał brakujące pół miliarda – słusznie ripostuje), wydawca puszczał w obieg kultury polskiej tego czasu nieobecne w innych ówczesnych popularnych pismach o masowym zasięgu wiadomości kulturowo-„elitarne” i specjalistyczne artystycznie czy literacko, odwołując się między innymi do nowych prądów w sztuce i kulturze, nieznanych jeszcze u nas zjawisk i nazwisk, prądów myśli europejskiej i światowej. Drukując po raz pierwszy, czy to przypominając choćby prozę Franza Kafki, czy modnych wtedy bardzo w świecie francuskich pisarzy egzystencjalistów, jak Albert Camus czy Jean-Paul Sartre (acz i nie zabrakło przelotnie również modnych wtedy pisarskich wydmuszek, jak np. proza Saganki!). Wprowadzając zarazem równocześnie – i kreując niekiedy w owym przekrojowym stylu nowe mody z różnych dziedzin życia codziennego – w surowe realia tzw. realnego socjalizmu – w zachowaniach i obyczajach nowych inteligentów z masowego naboru i awansu społecznego (rubryki czy felietony satyryczne dotycząc savoir-vivre, strojów na co dzień i od święta czy kuchni…). Między innymi także pokazując – w technicznie marnych dość przecież reprodukcjach – próbki awangardowego malarstwa polskiego czy zachodniego (twórczość impresjonistów, dzieła Pabla Picassa, Salvadora Dali i in.), które zdobiły potem niejedno ówczesne M-2!

Propagował nadto również i nieobecną gdzie indziej „muzykę Luisa Armstronga, czarny humor Topora i purnonsensowy psa Fafika. Budował tę cywilizację Przekroju, wychowując pokolenie czytelników świadomych, że kultura ma więcej twarzy niż tylko radziecką” – czytamy w nocie na obwolucie. Ale warto też i od razu przypomnieć, iż owa cywilizacja Przekroju (cokolwiek przez to rozumieć) miała w istocie dość szeroki kulturowo zasięg i wpływy wykraczające daleko za linię Bugu, bo ciągnące się aż gdzieś od Brześcia i Leningradu po Władywostok, gdzie pismo to było jak wiadomo dostępne w prenumeracie obok innych oczywiście tytułów, no i pilnie obserwowane, czytywane przez ludzi kultury, a zwłaszcza ze środowisk pisarskich (jako swoiste „okno na świat”, co wiemy choćby z wyznań późniejszego Noblisty Josipa Brodskiego).

Jak jednak wyglądał i na jakich zasadach funkcjonował „Przekrój” w swej pierwszej, pionierskiej i najtrudniejszej, „socrealistycznej” fazie istnienia? A jak w innych już czasach, warunkach i realiach politycznych, ideologicznych oraz kulturowych w Polsce: w poszczególnych „zakrętach” i w kolejnych „etapach” naszej najnowszej powojennej historii? Zawsze przecież dalekich od sielanki. Czasach Władysława Gomułki i Edwarda Gierka oraz w latach późniejszych? Jak potoczyły się osobiste losy jego redaktora naczelnego, przedwojennego jeszcze przecież chowu inteligenta, tak bardzo niepasującego do nowej epoki? I na koniec, jak zmieniało się i ewoluowało to pismo po odejściu z niego Mariana Eilego i mianowaniu nowych szefów redakcji? Siła by oczywiście o tym szło gadać i pisać! Bowiem bardzo to wszystko nadal interesujące dla tych, którzy czasy te znają z autopsji, jak i dziś dla tych zainteresowanych tym, jak to z prasą drzewiej bywało, szczególnie w latach, gdy w rozmaitych bojach, w tym i cenzuralnych potyczkach, hartował się „Przekrój”. A co z takim rozmachem i reporterskim niemal nerwem opowiedziane i przypomniane zostało teraz przez Mariusza Urbanka. Przywołane wprost z rozlicznych dokumentów świadectw dawnych lub poprzez wywiady z tzw. świadkami epoki (jak rozmowa z Andrzejem Kurzem, Mieczysławem Czumą czy Marią Anną Potocką). I to opowiedziane gruntownie, z werwą i wielką znajomością rzeczy, iż doprawdy nie sposób do tego dotrzeć inaczej, jak poprzez samodzielną już lekturę. Czego wszystkim Czytelnikom tej książki Urbanka życzę serdecznie. Bo warto. A polecam szczególnej uwadze takie choćby rozdziały jak np.: Od „Hej” do „4. Wymiaru”, czyli Eile, jaki jest, każdy widzi; Więcej Osmańczyka, mniej Grottgera, czyli agitacja pozytywna; Czarne chmury nad „Przekrojem”, czyli pod czujnym okiem partii i bezpieki; Bądźcie dobrzy dla Eilego, czyli pod parasolem Cyrankiewicza; Spóźniona zemsta głupców, czyli państwowy bon ton…

Tekst ukazał się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

Winieta i fragment okładki – z archiwum okładek „Przekroju”, https://przekroj.pl/archiwum/rubryki/okladki-przekroju

Bieżące wydarzenia polityczne związane ze zmianami ekipy rządzącej i koncepcji rządzenia państwem usunęły w cień wydarzenia z przeszłości. A tych przed stu laty i więcej było wiele.

Po uchwaleniu konstytucji marcowej 1921 r. i rezygnacji Piłsudskiego z ubiegania się o prezydencki fotel (za mało kompetencji jak na jego ego) doszło do przepychanki w walce o prezydenturę właśnie. Polskie Stronnictwo Ludowe „Wyzwolenie” – partia bardziej lewicująca spośród partii chłopskich i skupiająca biedniejszą część wiejskiej społeczności – wysunęło kandydaturę Gabriela Narutowicza. Poparły ją PPS i mniejszości narodowe. Te nie mogły głosować na konserwatywną prawicę, zwłaszcza endecję, bo hasło „bij Żyda!” dotyczyło nie tylko ich interesów, lecz także fizycznej egzystencji. Przeciwko Narutowiczowi była prawica skupiona w Związku Ludowo-Narodowym (endecja) oraz w ugrupowaniach chadeckich. One optowały za Maurycym Zamoyskim; przytoczenie nazwiska wystarczy, by nie tłumaczyć jego proweniencji ani zapatrywań ideowych.

O wyborze Narutowicza zadecydowały nie tyle mniejszości, ile partia Wincentego Witosa – PSL „Piast” (języczek u wagi) skupiająca bogatszych chłopów. Podobno wahała się przed podjęciem ostatecznej decyzji. Tradycja nakazywałaby poparcie „prawdziwych” Polaków, ale na Zamoyskiego głosować nie mogła bez groźby utraty twarzy (ciemiężony chłop na obszarnika – odwiecznego gnębiciela, a fe!). Nie chciała jednak poprzeć kandydata, którego wspierały mniejszości narodowe. Paweł Brykczyński – autor książki Gotowi na przemoc – pisał: „«Piast» próbował zrzucić z siebie odium głosowania na tego samego kandydata, co mniejszości narodowe – implicite uznając tezę endeków, że w akcie było coś wstydliwego”[1]. W końcu się jednak zdecydowali, by poprzeć Narutowicza, choć z trudem.

Generał Józef Haller, który stał się niekoronowanym przywódcą protestujących przeciw niemu tłumów, wołał: „Polskę, o którą walczyliście, sponiewierano!”. A przecież nowo wybrany prezydent to był poważny pan, profesor szwajcarskich uniwersytetów, z dobrej, polskiej i to jeszcze kresowej rodziny. Komu to przeszkadzało? Rej w tworzeniu nagonki na Narutowicza i jego wyborców wiodła „Gazeta Warszawska”, której antysemickie poglądy sięgały połowy XIX wieku. Dobrze zakonserwowane, jak widać. Nie o personalia zresztą chodziło, ale o kształt labilnej wciąż polskiej polityki. W jakim kierunku ona pójdzie? Kto weźmie górę?

Rzucane nienawistne hasła dały owoce. Kilka dni po uroczystej nominacji prawicowy fanatyk, malarz Eligiusz Niewiadomski zastrzelił Narutowicza w Zachęcie – 16 grudnia 1922 roku. Prawicowa część społeczeństwa okrzyknęła Niewiadomskiego narodowym bohaterem, w ekstremalnych podrygach uznawano go niemal za świętego. „Płomień do pochodni (Niewiadomskiego) wyszedł z tej atmosfery nienawiści i gwałtu, którą wytworzyły złe duchy Polski w dniach ostatnich” – tak pisał wtedy „Kurier Polski”. Endecja czerpała z zagranicznych wzorów, wszak w 1922 roku miał miejsce marsz Mussoliniego na Rzym, przejęcie przez niego władzy i zafundowanie Włochom ponad 20 lat faszystowskich rządów. Kryzys osiągnął punkt kulminacyjny (wydawało się, że potrwa długo), ale wkrótce go zażegnano, prezydentem został Stanisław Wojciechowski („Piast” też go poparł).

Jak widać, o wynikach obu wyborów zadecydowała postawa ludowców, a właściwie „Piasta” i Witosa, bo PSL „Wyzwolenie” już wcześniej określiło swoje preferencje – zawsze opowiadali się i za Narutowiczem, i za Wojciechowskim. „Po wyborze Narutowicza wszyscy Polacy zobaczyli, jak nadzwyczajną siłę ma antysemicki nacjonalizm. (…) Endecka elita nigdy nie wyrzekła się nienawistnych emocji ani retoryki, które doprowadziły do zabójstwa prezydenta. Nawet zabójca został przez narodowców szybko uznany za bohatera i męczennika. Jego proces i egzekucja (…) stworzyły endecji okazję do potwierdzenia jeszcze raz reguł ideologii, w imię której prezydent Narutowicz został zamordowany” – pisał cytowany wcześniej Paweł Brykczyński[2]. A że 101. rocznica śmierci Narutowicza zbiegła mi się z piątą rocznicą zamordowania Pawła Adamowicza, nie mogę opędzić się od skojarzenia, że niebezpieczna pora dla Polaków to nie tylko listopad, a może także i inne miesiące. Bo w ostatecznym rachunku o przyszłości Polaków zadecyduje zdolność do zrzucenia z siebie balastu nacjonalistycznej i wielkomocarstwowej retoryki, a tu kalendarz nie ma wielkiego znaczenia.

Ponieważ w bieżącym roku obchodzono 150. rocznicę urodzin Witosa, demonstrując przy tym ponadstandardową estymę wobec dawnego polityka, a PSL uginał się pod stertą komplementów dla swego dawnego przywódcy, warto przyjrzeć się niektórym z jego politycznych decyzji. Zwłaszcza, gdy po przegranej w październikowych wyborach i zmianie układu sił politycznych we współczesnej Polsce, narasta atmosfera nawoływania do natychmiastowego rewanżu, odwrócenia za wszelką cenę niekorzystnego wyniku, gloryfikacji – przez najwyższego urzędnika w państwie – przestępców skazanych prawomocnymi wyrokami i czynieniu z nich męczenników jedynie słusznej sprawy. Niestosowne skojarzenia w atmosferze powyborczego sukcesu? A jednak. Stanowisko poszczególnych ugrupowań politycznych będzie mieć bowiem zasadnicze znaczenie dla powodzenia całego przedsięwzięcia. Zadecyduje – nie po raz pierwszy – zdolność do wyrzeczenia się interesów partyjnych w imię realizacji wspólnego programu naprawy ustrojowej. Czy ugrupowania koalicyjne okażą się zdolne do takiego aktu? Składane deklaracje napawają optymizmem, choć pojawiły się już pierwsze rysy na ujednoliconym wizerunku międzypartyjnej koalicji, spojonej wolą zmiany. Czy uda się uniknąć tej degradującej gry? Podobne pytania można mnożyć. Warto więc jeszcze raz sięgnąć do opisywanych wydarzeń.

Zabójstwo Narutowicza, proces i egzekucję Niewiadomskiego Witos relacjonował ze sporą dozą obiektywizmu: „Niewiadomski przez tę zbrodnię, popełnioną z rozmysłem, wyrządził straszną krzywdę narodowi, a jednak bardzo wielu ludzi odnosiło się do niego z szacunkiem, a nawet z uwielbieniem, podziwiając jego odwagę i poświęcenie (…). Do tej pory odprawiają się przecież nabożeństwa za spokój jego duszy (…), tłumy owe składają się ze wszystkich sfer Warszawy. W jedną z tych rocznic udałem się z ciekawości [na miejsce – red.] (…) Po zachowaniu się ludzi widać, że oni go uważają co najmniej za świętego”[3]. Ale najbardziej kontrowersyjnym wydarzeniem (odnotowanym kilka miesięcy po zabójstwie Narutowicza) okazał się sojusz PSL z endecją i utworzenie wspólnej koalicji rządowej, zwanej Chjeno-Piastem, zbudowanej na podstawie tzw. paktu lanckorońskiego pomiędzy PSL „Piast”, Związkiem Ludowo-Narodowym i Chrześcijańskim Narodowym Stronnictwem Pracy. W podpisanym porozumieniu (wtedy też takie były modne) zadeklarowano, że państwo powinno mieć charakter narodowy, a rząd powinni tworzyć tylko Polacy. „Narodowy polski charakter powinien być utrzymany w ustroju państwa i samorządu. Podstawą większości parlamentarnej winna być większość polska, rząd tworzyć mają wyłącznie Polacy” – tak brzmiał pierwszy punkt podpisanego porozumienia, narzucony pozostałym sygnatariuszom przez endecję[4]. A przecież to ZLN i chrześcijańscy narodowcy wydatnie przyczynili się do wzrostu narodowego podniecenia, którego ofiarą padł Narutowicz. „Piast” przyjął ich retorykę. Nieboszczyk przewróciłby się w grobie, czytając w pakcie lanckorońskim (należał przecież do masonerii[5]) o zwiększeniu roli Kościoła katolickiego w rządzeniu państwem i o wprowadzeniu zasady numerus clausus w szkolnictwie, zwłaszcza wyższym.

Partii Witosa nie zajęło wiele czasu, by przestawić zwrotnice. Rząd utrzymał się kilka miesięcy (do grudnia 1923 r.), co w międzywojniu nie było rzeczą dziwną, bo w okresie od 1918 do 1926 władzę sprawowało bodaj 14 rządów, co daje średnią 6 miesięcy na rząd. Można zżymać się na zamach majowy, że to przepadek demokracji, ale trudno rządzić krajem, w którym parlamentarne rządy zmieniają się co kilka miesięcy. Coś podobnego do rządzenia Francją z 300 gatunkami serów. Na konsekwencje partyjnego zamętu nie trzeba było długo czekać. Za rządów Witosa inflacja osiągnęła punkt kulminacyjny, a wartość marki polskiej spadła do humorystycznego poziomu, bo za 1 dolara płacono w apogeum 9,5 miliona marek polskich (sic!). Dopiero reforma Władysława Grabskiego (z początkiem 1924 r.) „wyprostowała” zawiłe ścieżki gospodarki ówczesnych rządów. Pierwszy rząd Chjeno-Piasta (choć sprawował władzę tylko około 6 miesięcy) wsławił się pacyfikacją strajku powszechnego (listopad 1923 r.) w czasie tzw. wydarzeń krakowskich. Zginęło w nich 18 cywilów i 14 wojskowych. Spore liczby, porównując z latami dawnymi i nowymi. Witos obwiniał głównie lewicę i Żydów, dostało się też wojewodzie Gałeckiemu. Późniejszą popularność zawdzięczał Witos aresztowaniu (wrzesień 1930 r.) na polecenie Piłsudskiego i procesowi brzeskiemu, w którym go skazano, wspieraniu tzw. Centrolewu, a także przymusowej emigracji. Mimo nacisków nie podjął w czasie II wojny współpracy z Niemcami. Odmówił też rozmów w sprawie utworzenia Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej w 1945 r. To jednak późniejsze czasy. Te fakty eksponowano przy rocznicowej celebracji. O Chjeno-Piaście mowy nie było.

Moją uwagę przekornie przyciągnęły wydarzenia z lat 1922–23 i dość szczególna rola partii „obrotowej”, jaką pełnił kierowany przez Witosa PSL „Piast”. A także wyjątkowy kult tego polityka, jaki panuje we współczesnym PSL. W dziejach partii chłopskich trudno znaleźć wielu wybitnych przywódców. Witos, Rataj – z pewnością tak, ale to trochę mało. Stapińskiego, ks. Okonia i Długosza trudno znaleźć w podręcznikach historii. O Kierniku prawie zapomniano. Mikołajczyk – nie, choć trzeba uwzględnić, że nie miał żadnej „zdolności manewrowej”. Przy ocenie Witosa trzeba jednak podkreślić, że zamiana współpracy z partiami wspierającymi Narutowicza na sojusz z partiami, których działalność przyczyniła się do jego zamordowania, wymagała nie lada politycznej ekwilibrystyki. I że trudno znaleźć racje, które by ten sojusz usprawiedliwiały. A jeszcze, by dokonać politycznej wolty w niespełna 5 miesięcy od zabójstwa Prezydenta…to wszystko nie wymaga komentarza. Czyżby Witos przeprowadził wówczas kalkulację i doszedł do wniosku, że partyjny i osobisty interes nakazuje, by dokonać takiego właśnie wyboru? Przenosząc analogie w czasy współczesne, trzeba wyraźnie podkreślić, że nie chodzi tylko o PSL, choć zdolność „obrotowa” tej partii od dawna budzi zainteresowanie. Takiego wyboru może dokonać każde z działających ugrupowań politycznych, również te, które wchodzą w skład większych struktur (vide: partia Razem). Na przykład, przy wyborach samorządowych i to nie tylko w Warszawie (choćby Jaros czy Sutryk we Wrocławiu?). Raczej o siłę integrujących argumentów, które pozwolą realizować wspólną ponadpartyjną koncepcję. Nadchodzą bowiem wydarzenia, które sprawdzą zdolność koalicji do sprostania najpoważniejszemu, bo mocno zakotwiczonemu w historii wyzwaniu dla Polaków. Zadaniu znalezienia wystarczającej siły do przeciwstawienia się partyjnym partykularyzmom, które ujawnią się wcześniej lub później. W którą skręcą stronę? – oto jest pytanie.

[1] P. Brykczyński, Gotowi na przemoc. Mord, antysemityzm i demokracja w międzywojennej Polsce, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2017, s. 61.

[2] P. Brykczyński op. cit. s. 258.

[3] W. Witos, Moje wspomnienia, t. 2, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1990, s. 220.

[4] Wincenty Witos, op. cit., s. 221

[5] Uważano Narutowicza za osobę areligijną. Interesującą informację zawierają jednak wspomnienia prof. Janusza Pajewskiego, który opisuje swoją rozmowę z kardynałem Kakowskim (b. członkiem Rady Regencyjnej w czasie I wojny światowej). Warto zacytować jej fragment: „Aleksandra Kakowskiego cechowała głęboka kultura i subtelność, świadectwem tego dzieje rozmowy z indyferentnym religijnie prezydentem Narutowiczem. 16 grudnia 1922 roku prezydent Narutowicz złożył wizytę kardynałowi. Rozmowa była szczera i interesująca (…). Wreszcie [prezydent] ukląkł i poprosił kardynała o błogosławieństwo. Głęboko wzruszony kardynał wśród cichej modlitwy uznał wyznanie prezydenta za spowiedź, przeżegnał go i udzielił mu rozgrzeszenia. W godzinę później Narutowicz już nie żył” [J. Pajewski, Przeszłość z bliska. Wspomnienia, PIW, Warszawa 1983, s. 110].

Tekst ukazał się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.

Jarosław Kuisz, podczas uniwersyteckich wykładów, a potem w jednej ze swoich książek, podzielił rodzimą populację na żyjących w kulturze podległości (to pokolenia urodzone między 1795 a 1989 rokiem, z krótką przerwą na międzywojenne dwudziestolecie) i pokolenie urodzone po tej dacie, pokolenie niepodległego państwa polskiego. Nie zgadzam się z takim podziałem. Ci z „kultury podległości” – wskutek wartościującego znaczenia obu przyjętych nazw, także przedrostka „pod-”, stają się gorsi, stygmatyzowani, w najlepszym razie ułomni. „Niepodlegli” – obdarowani od niedawna przez los – zyskują natomiast swego rodzaju „wartość dodaną”. Na razie potencjalną, bo sami niczego jeszcze nie dokonali, najstarsi ledwie przekroczyli „trzydziestkę”, kilkunastolatkowie potrzebują coraz częściej psychicznego wsparcia. Sam podział przypomina obecny od dawna w polskiej świadomości zbiorowej podział na „bohaterów” i „zdrajców”. W wypowiedzi Jarosława Kuisza pojawia się zresztą figura „targowicy” jako ukoronowanie narodowej zdrady. W rozmowie z Katarzyną Kasią i Grzegorzem Markowskim (w książce Siedem życzeń. Rozmowy o źródłach nadziei, Znak, Warszawa 2023) rozmówca wydłużył lata „podległości” do około 300 lat, od Sejmu Niemego w 1717 r. do opuszczenia Polski przez wojska radzieckie w 1993 r. Nie 123 lata, jak zwykło się przyjmować, lecz prawie 200 lat braku niepodległości i dodatkowo około 100, kiedy Rzeczpospolita Obojga Narodów – formalnie niepodległa – spełniała posłusznie życzenia sąsiada. Cały ten okres to czas ogromnych zmian w Europie: geopolitycznych, ustrojowych, czas rewolucji w gospodarce i strukturach społecznych, które nas ominęły, spowolniły te zmiany lub przynajmniej je utrudniły. Nad kulturową świadomością Polaków zaciążyła też frustracja z powodu degradacji, bo z pozycji mocarstwowej (przynajmniej we własnym wyobrażeniu) zostaliśmy zepchnięci w stan podporządkowania i z tą degradacją nie możemy się i dziś pogodzić, bo „wstawanie z kolan”, nawet z „niepodległej” pozycji, rządząca do niedawna grupa uważała za najważniejszą z polskich powinności. Warto więc poświęcić chwilę uwagi przyczynom degradacji oraz sposobom wydostania się z tego stanu, a to drugie wymaga też przypomnienia, na czym powinien polegać interes narodowy, bo bez tej definicji trudno oceniać przeszłe poczynania. W połowie XVII wieku Rzeczpospolita wydawała się jeszcze mocarstwem, największym terytorialnie (prócz Rosji) państwem europejskim) i straciła znaczenie w ciągu kilkudziesięciu lat. Przypomnijmy: przed rozbiorami Rzeczpospolita zajmowała terytorium ponad 900 tys. km2. Ludność to 12–14 mln. Mentalność zbiorowa warstw świadomych istnienia państwa (a to około 400–500 tys. szlachty – jedynej grupy korzystającej z praw) nie była na to przygotowana. Pozostałych, w zdecydowanej większości chłopów, sprawy państwa nie obchodziły, horyzont ich postrzegania był znacznie węższy. Gdyby natomiast szukać jednej, syntetyzującej przyczyny upadku, byłoby nią zacofanie cywilizacyjne. Składało się na nie: zdecydowana dominacja gospodarki agrarnej, co w sporej części zostało spowodowane (od czasów unii w Krewie, a potem w Lublinie) wschodnim kierunkiem ekspansji politycznej, militarnej i – co ważne – gospodarczej, bo naturalne warunki Kresów i specyficzna struktura całej warstwy uprzywilejowanej przyczyniły się do zdominowania szlachty przez mającą ogromne posiadłości ziemskie oligarchię magnacką – jedyną warstwę mającą zdolność do inwestowania. Zdolności tej nie miał uosabiający władzę centralną król, zwłaszcza ostatni – Stanisław August. Pewną rolę odegrało tu także ruskie i litewskie pochodzenie magnaterii (Potoccy, Czartoryscy, Radziwiłłowie, Sapiehowie, Ostrogscy, Wiśniowieccy, Braniccy i kto tam jeszcze). Gospodarka rolna tkwiła w stagnacji, nie trzeba było jej modernizować, wystarczyło zwiększać pańszczyznę, by zachować pożądany i tradycyjnie utrzymywany poziom dochodów i luksusową konsumpcję (głównie z importu, kraj nie wytwarzał bowiem takich towarów). Nie było prób manufakturyzacji gospodarki, miasta zamierały (jedynie Gdańsk mieścił się w pięćdziesiątce największych miast Europy). Mająca ogromne aktywa magnateria dążyła do osłabienia władzy królewskiej i – w XVIII już wieku – Rzeczpospolita była zlepkiem skłóconych koterii, powiązanych często rodzinnie, politycznie i materialnie z obcymi dworami i rodami. Im też najłatwiej było dostosować się do okoliczności zaistniałych w wyniku kolejnych rozbiorów. Szczęsny Potocki (spirytus movens konfederacji targowickiej) uznał się za Rosjanina. Franciszek Klemens Branicki (też targowiczanin) ożenił się z Aleksandrą Engelhardt, siostrzenicą Potiomkina, a plotki krążyły, że nieślubną córką Katarzyny II, choć tego nie potwierdzono. Adam Jerzy Czartoryski zaprzyjaźnił się z Aleksandrem Pawłowiczem (później carem Aleksandrem I), miał romans z jego żoną Elżbietą (urodziła mu córkę, która zmarła w dzieciństwie), został ministrem spraw zagranicznych Rosji i głównym doradcą Aleksandra w sprawach polskich w czasie Kongresu Wiedeńskiego, decydującego, co z tą Polską – po klęsce Napoleona – zrobić. Gałąź Radziwiłłów z Nieborowa weszła w związki rodzinne z Hohenzellornami. I tak dalej. To oni ponosiliby majątkowe konsekwencje w przypadku niesubordynacji, toteż niesubordynacji nie było. Może wzdychali za Polską w cichości ducha. Rozkładowi wewnętrznemu sprzyjał system ustrojowy, któremu oligarchia zawdzięczała swoją pozycję i broniła go ze wszystkich sił, zwłaszcza zasady wyboru króla w drodze elekcji. Po śmierci Zygmunta Augusta (koniec Jagiellonów) państwem „rządziło” 10 królów (bez Leszczyńskiego, bo on w praktyce nie wykonywał przypisanych królowi zadań), w tym 7 obcych (każdy z „innej wsi”): Francuz, Węgier, trzech Wazów, dwóch Sasów (Wettynów) i trzech Polaków; każdy miał innego protektora: Wazowie i Sasi to jasne, Walezy, Sobieski i przejściowo Leszczyński Francuzów, Poniatowski Rosję, a Korybut Wiśniowiecki nie wiadomo kogo, ale był królem bez znaczenia. O żadnej polityce państwowej prowadzonej w dłuższym horyzoncie czasowym nie mogło być mowy. Warstwa szlachecka od średniozamożnych po gołotę była w większości uzależniona od swoich magnackich protektorów. Osiemdziesiąt procent populacji nie umiało czytać i pisać. Edukacja prowadzona przez kler odbiegała treściami i poziomem od rozwijanych współcześnie w Europie trendów intelektualnych. Tyle o przyczynach, choć zapewne dałoby się wymienić jeszcze inne, na przykład zgubne dla świadomości zbiorowej skutki totalnego zwycięstwa kontrreformacji, brak profesjonalnej dyplomacji itd.

Wschodni kierunek ekspansji napotkał zdecydowany kontratak ze strony dwóch mocarstw ościennych – Rosji i Prus. Rosja wysunęła geostrategiczną zasadę „zbierania ziem ruskich”, mając w tym zakresie sporą przewagę, bo ludność tamtejsza wyznawała religie obrządku wschodniego i mówiła dialektami ruskimi. Wszelkie próby rezygnacji z tej zasady (a takie ciągoty miał np. Aleksander I) napotykały na bardzo silny opór całej społeczności rosyjskiej, a że nasz wschodni sąsiad miał większe zasoby i skuteczniejsze, choć moralnie wątpliwe despotyczne rządy (samodzierżawie) byliśmy – co potwierdziła historia – stroną przegraną w tym zderzeniu. Dla Prus zagarnięcie znacznego kawałka ziem polskich miało znaczenie strategiczne dla egzystencji państwa, zapewniało bowiem połączone i zwarte terytorium, a więc znacznie korzystniejsze warunki przetrwania i ewentualnej ekspansji. A że Polska bez Litwy i Rusi byłaby ludnościowo i materialnie państwem niewielkim i słabym, musiała dążyć do zajęcia pozycji imperialnej; konflikt miał więc charakter pryncypialny, nie tylko wówczas, także w późniejszych okresach historii.

Dla pełnego obrazu warto byłoby wspomnieć o rodzimym, wewnętrznym uzależnieniu (podległości). Nietrudno wyobrazić sobie łańcuch uzależnień: chłopa od pana, szlachcica od magnata, magnata od własnego lub obcego dworu.

Poszukiwanie dróg zmiany sytuacji wydawało się pozornie oczywiste; polegało na usunięciu przyczyn upadku. Tyle że ukształtowana w wyniku omawianych procesów mentalność zbiorowa (zwłaszcza warstw decydujących o kierunkach rozwoju kraju) została tak mocno zakorzeniona w tradycji, że kierunkiem akceptowanym przez wyraźną większość warstwy szlacheckiej okazał się powrót do przeszłości, bo przeszłość dawała złudne pozory wielkości i chwały. Jedyne, na co zdobyła się polska myśl polityczna, a co znalazło wyraz w Konstytucji 3 Maja, to połowicza reforma ustrojowa (zniesienie liberum veto, wolnej elekcji, wzmocnienie władzy wykonawczej, zwiększenie liczebności armii itd.). Podstawą egzystencji Polaków pozostała gospodarka agrarna, a szlachta ziemiańska była główną (jedyną posiadającą uprawnienia obywatelskie) warstwą społeczną. Lepiej było uszlachcić mieszczanina, niż przyznać mieszczanom prawa. Chłopi pozostawali w poddaństwie i pod ciężarem pańszczyzny. Ale i ta wątła próba uzdrowienia sytuacji napotkała wspieraną przez Rosję (Prusy także) kontrakcję w postaci konfederacji targowickiej, podział i zagarnięcie terytorium, kolejne rozbiory. Konstytucja 3 Maja nie weszła w życie. Podobnie stało się z podyktowaną przez Napoleona konstytucją Księstwa Warszawskiego; kryterium pozycji społecznej był – według tej konstytucji – majątek, nie przynależność stanowa. W zderzeniu racji: czy stanowe społeczeństwo ma się dostosować do bezstanowego prawa, czy odwrotnie bezstanowe prawo do stanowego społeczeństwa, zwyciężyła druga opcja. Nawet równouprawnienie Żydów, a ono (choć nie chcę rozwijać tego wątku, bo nigdy tego artykułu nie skończę) dawało powiązania z finansjerą międzynarodową, co mogło okazać się korzystne dla polskich aspiracji. Pomysły emancypacyjne oprotestowali jednak Adam Jerzy Czartoryski i Kajetan Koźmian oraz Stanisław Staszic, uważany za największego przeciwnika uprawień dla tej grupy ludności. Na Kongresie Wiedeńskim zadecydowano z kolei, że polskie dążenia (jedynym ich eksponentem był Aleksander I oraz Adam Jerzy Czartoryski, który na cara nie miał wtedy już większego wpływu), są przeszkodą w ustanowieniu porządku europejskiego, któremu ton nadały Wielka Brytania, Rosja, Francja, Austria i Prusy, a te państwa znalazły kompromis, w którym na polskie roszczenia nie było miejsca. W pierwszej chwili Polacy ucieszyli się nawet z takiego obrotu sprawy (car na polskim tronie), a Alojzy Feliński napisał pieśń dziękczynną za to dobrodziejstwo na melodię Boże, coś Polskę…, która potem stała się hymnem wszelkiej opozycji, także tej walczącej z komunistycznym reżimem.

To, co teraz piszę, jest trochę naciąganą interpretacją, ale można zaryzykować, że na ustalenia Kongresu zgodziła się cała społeczność europejska przy nieukontentowaniu Polski, która nie była zresztą podmiotem w tych negocjacjach (coś na kształt 27:1, ale to żart). Inna natomiast kwestia powinna zwrócić uwagę: nasze roszczenia kierowane do społeczności międzynarodowej skupiały się na Ziemiach Zabranych, a nie na ziemiach etnicznie polskich, które w imię europejskiego kompromisu podzielono zgodnie. Aż do I wojny światowej spór o Ziemie Zabrane (tej nazwy używali Polacy) zdominował polską myśl polityczną i stał się powodem wywoływania powstań, kończących się każdorazowo klęską Polaków i wycofywaniem przyznanych im wcześniej koncesji (przepadek konstytucyjnego kształtu Królestwa Polskiego z lat 1815–1830, utrata autonomii Wielkiego Księstwa Poznańskiego, wycofanie przywilejów uzyskanych przez Wielopolskiego przed powstaniem styczniowym). Czyżby w narodowym DNA przesunęły się granice państwa polskiego? W zamian za możliwość ustanowienia parlamentu (Rada Stanu), spolszczenia administracji i sądownictwa, zbudowania systemu edukacji, równouprawnienia Żydów i oczynszowania chłopów, Aleksander Wielopolski, sprawujący krótko funkcję naczelnika rządu cywilnego, zadeklarował rezygnację z powstań zbrojnych (o żądaniach niepodległościowych nie było, oczywiście, mowy) i wyrzeczenie się Litwy i Rusi, a więc pozostawienie Polski jako lichego państewka, bo bez ziem włączonych do Prus i Austrii, ale o te ziemie nie zabiegano. To ten spór był jedną z głównych przyczyn późniejszego, wewnętrznego podziału politycznego w Polsce. Choć nad trafnością wyboru Wielopolskiego można by dyskutować, lecz dyskusja wydaje się czynnością zbędną, bo projekt Polacy odrzucili, a jego okrzyknęli zdrajcą i carskim sługusem. Obie próby powstańcze podejmowane przez Polaków miały więc na celu odzyskanie Litwy i Rusi i przywrócenie kształtu państwa polskiego sprzed 1772 roku. W 1863 r., gdy pacyfikowano już powstańcze szczątki, Józef Kajetan Janowski (członek powstańczego Rządu Narodowego) napisał: „Rząd Narodowy pozostawia Europie wolność współdziałania (łaskawca, prawda AŻ), odrzucić będzie musiał to wszystko, co by pokalać miało święty sztandar niepodległości, pozostanie głuchym na wszelkie głosy, wzywające go do złożenia broni przed osiągnięciem ostatecznego celu, jakim jest odbudowanie Polski w granicach 1772 roku. Przyjąć niezależność dla jednej prowincji polskiej (sic! AŻ), a inne rzucić na pastwę wroga, byłoby to wyrzec się historycznych praw swoich, wytrącić dziesięciowiekowy byt z dziejów świata i […] wyprzeć się w końcu własnego imienia. Nie, Polska nie po to zmartwychwstała, żeby ją Europa w nową trumnę zakuła. Nie ma Polski bez Litwy i Rusi […] to jest trójca nierozdzielna”. Przytaczam dłuższy fragment tej wypowiedzi, bo skojarzyła mi się z podziałem dr. Kuisza. Wielopolski byłby eksponentem „kultury podległości”, niepodległościowcem – Józef Kajetan Janowski. W imię czyich interesów występował, do końca nie wiadomo. On chyba też nie wiedział. Przypomnienie to należałoby poprzedzić więc zdefiniowaniem interesu narodowego, jako działania na rzecz wypracowania najkorzystniejszych – dla narodowej substancji – rozwiązań przy uwzględnieniu istniejących warunków i okoliczności.

„Kulturę podległości” rozmówcy potraktowali jako zjawisko niezróżnicowane wewnętrznie, bo podział dychotomiczny z „niepodległością” po przeciwnej stronie układanki ładnie się prezentuje, ale w historii „podległość” miała co najmniej dwa różne oblicza: 1/ lojalizmu – dość rozciągliwego, od zgodnego współdziałania z rządzącymi w ramach istniejącej, obcej struktury państwowej i w ramach obowiązującego tam porządku prawnego aż po kolaborację oraz 2/ życia w podległości, ale nieakceptowania tego stanu i szukania okazji do jego zmiany, od deklaracji emocjonalnych po próby odzyskania niepodległości. Proporcje między tymi dwoma nurtami i odcienie wewnątrz każdego z nich zmieniały się w czasie: do klęski 1863–64 dominowała druga opcja (powstania listopadowe i styczniowe, powstanie krakowskie, Wiosna Ludów, próby powstańcze Zaliwskiego i Zawiszy, Szymona Konarskiego i Pantaleona Potockiego), a po powstaniu styczniowym uznano, że nie można kopać się z koniem. Deklaracja wiernopoddaństwa najsilniej zabrzmiała w Galicji: przy Tobie, Najjaśniejszy Panie, stoimy i stać chcemy. Wszystko jasne. Przykład Galicji, gdzie Polacy uzyskali wpływy w rządzeniu, działał zachęcająco. Natomiast rodzima myśl pozytywistyczna, która zyskała znaczenie po klęsce powstania, okazała się silniejsza w literaturze niż w życiu. Hasła pracy organicznej, pracy u podstaw, emancypacji warstw upośledzonych z trudem trafiały do realizacji, pozostały na ogół deklaracjami. Może tylko w dziedzinie oświaty uzyskano liczące się rezultaty.

II Rzeczpospolita zrobiła mniej dla wprowadzenia Polski na ścieżkę rozwoju cywilizacyjnego, niż można było oczekiwać. W kraju wciąż dominowała gospodarka agrarna, ziemiaństwo odgrywało wiodącą rolę, analfabetyzm nawet pod koniec dwudziestolecia przekraczał 20 procent, kraj rozszarpywały konflikty narodowościowe. Polskę uważano za potencjalne zarzewie konfliktu międzynarodowego, bo Rosja i Niemcy uważały traktat wersalski za krzywdzący i dążyły do rewizji granic. Co zresztą nastąpiło. Wojna wybuchła.

Układ sił ukształtowany w wyniku zmagania potęg militarnych w latach 1939–1945 zadecydował o włączeniu Polski do sterowanego przez ZSRR bloku socjalistycznego. Zarzut o zdradzie przez lewicę polską interesów narodowych jest o tyle chybiony, że lewica wybrała jedynie możliwe rozwiązanie w istniejących warunkach geopolitycznych; każdy odmienny wybór przyniósłby tragiczne konsekwencje. Że dla Polski to jasne, być może także dla stosunków międzynarodowych. Apologetom walki zbrojnej z komunizmem za wszelką cenę (m.in. „żołnierze wyklęci”) przypomnę, że na polskich ziemiach stacjonowało 2 mln żołnierzy radzieckich; podobno wypadało 35 żołnierzy na 1 km2. Socjalizm (przyjęty, bądź narzucony, jeśli kto woli), jako ideologia i jako praktyka społeczna i gospodarcza, nie stwarzał szans rozwojowych w dłuższym cyklu czasowym (co potwierdziła praktyka), bo ani centralne zarządzanie, ani odrzucenie gospodarki rynkowej, ani monopartyjność tego nie zapewniały, choć trzeba pozytywnie ocenić: industrializację, zmianę struktury gospodarki na 60:40 na korzyść przemysłu, demokratyzację oświaty, upowszechnienie dóbr kultury. Polska w porównaniu z innymi państwami socjalistycznymi zyskała pewną swobodę manewru (prywatne rolnictwo i drobna wytwórczość, możliwość działalności Kościoła, większa swoboda dla instytucji naukowych i kulturalnych). Linie podziału przebiegają więc po innej trajektorii, niż opisywana przez dr. Kuisza i na pewno nie jest to podział według kryteriów pokoleniowych. Tymczasem u progu „kultury niepodległości” zarysowała się wyraźnie wola powrotu do przeszłości: apoteoza Polski szlacheckiej i międzywojnia, megalomania narodowa, nacjonalizm, klerykalizm we wręcz humorystycznym wydaniu. „Kultura” prawdziwie sprzyjająca polskiemu interesowi narodowemu (zwłaszcza w dobie przyspieszenia cywilizacyjnego, jakie dziś ma miejsce w świecie) polegałaby właśnie na odrzuceniu reliktów przeszłości, zawartych w anachronicznej triadzie „ziemia, tradycja i wiara”, bo to ona stała się powodem degradacji Polski w przeszłości i nie daje szans na przyszłość. Tymczasem przeszłość powróciła i zyskała znaczne poparcie. W imię tej triady kwestionuje się nawet zasadność członkostwa w Unii Europejskiej, które obecnie wydaje się jedynym wyjściem z odwiecznego dylematu Polski usytuowanej między Niemcami a Rosją. Nie odtwarzanie pomników minionej wielkości i chwały (po prawdzie nie mamy ich zbyt wiele, chyba że w narodowej mitologii), lecz wytrwała i mądra edukacja, jak najszersze korzystanie z osiągnięć światowej nauki i techniki, śledzenie światowych trendów w myśli społecznej, mądre uczestnictwo w inicjowanym przez Unię programach rozwojowych i dbanie o jak najsilniejszą pozycję w tym układzie wielostronnym jest jedynym właściwym wyborem. Otrzymaliśmy tę szansę. Niestety, próbujemy te racje zakwestionować w imię wielkomocarstwowych frazesów i domagania się iluzorycznej suwerenności, a więc izolacji w globalizującym się świecie. To już przeżywaliśmy, z jakim skutkiem, wiadomo. Jeśli po ośmiu latach kolejnej edycji polskiej „tromtadracji” najlepsze polskie uniwersytety spadły z pozycji czterysta którejś tam na światowej liście na miejsca między szóstą a ósmą setką, a polski minister kultury (profesor uniwersytetu, sic!) za powód do dumy uznaje, że nie przeczyta żadnej książki polskiej noblistki (właśnie Bieguni jej autorstwa znalazły się w pierwszej setce najlepszych książek wszech czasów na świecie) to znaczy, że po raz kolejny w dziejach znajdujemy się dalej niż bliżej wykorzystania otrzymanej szansy. W zrozumieniu tego nie pomoże, niestety, przeciwstawienie obu kultur „podległości” i „niepodległości”, bo jest tylko atrakcyjną figurą publicystyczną. A szkoda.

Esej ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r.

Według Słownika języka polskiego (PWN, 1992) „zniewalać” to po pierwsze: „zjednać, ująć sobie kogoś, pozyskać sympatię”, ale po drugie: „zmusić, skłonić kogoś do czegoś”. Jest to zatem słowo wieloznaczne, pojemne, szerokie i płynne – w tym drugim zwłaszcza znaczeniu, o jakim tu będzie mowa. Daleko bowiem wykraczające w prozie Goldinga poza zwyczajne słownikowo-konwencjonalne formy semantyczne. Poza nawet tak częste i pozornie „niewinne” przywoływanie owych pospolitych zależności interpersonalnych życia codziennego.

Samo bowiem słowo „zniewolenie” może obejmować w potocznym, jak i literackim sensie, wielkie obszary i terytoria rozmaitych dziedzin życia ludzkiego. Od całkowicie prywatnych i osobistych relacji po najbardziej złożone formy społecznych organizacji. Od zwykłych, potocznych form tzw. podległości (psychologicznej, rodzinnej, kulturowej, obyczajowej, w tym i seksualnej) po najbardziej opresyjne, ekstremalne często, przejawy panowania (przewagi) ekonomicznej i stricte politycznej, mające zawsze swoje korzenie i źródła w konkretnych przejawach organizacji życia zbiorowego. Także i w państwach nie zawsze tylko o mniej lub bardziej wyrazistych autokratycznych ustrojach…

Literackich sposobów powstawania i funkcjonowania rozmaitych odmian zniewolenia było i nadal rodzi się obecnie bardzo wiele. Składa się z nich znaczna część historii literatury powszechnej, zwanej „piękną”, nie tylko w tej odmianie nowożytnej powieści, jaka narodziła się w Anglii (choć nie tylko tam, bo i w innych rozwiniętych ekonomicznie i kulturowo krajach europejskich) w wieku XVIII.

Jednym ze znamiennych współczesnych przykładów może być dobrze znana, tłumaczona na wiele języków świata, XX-wieczna powieść Williama Goldinga Władca much, o której tutaj mowa. Zacząć jednak trzeba od krótkiej prezentacji sylwetki autora i jego doświadczeń życiowych, tak ważnych dla twórczości. Golding należy do elitarnego grona znanych i popularnych w świecie autorów, których twórczość przekracza granice stylów literackich. Zwanych niegdyś „wysokimi” i „niskimi”, czyli pisarstwa artystycznie i znaczeniowo wyrafinowanego i popularnych form opowiadania.

William Golding – prozaik i eseista angielski, absolwent uniwersytetu Oxford urodził się w 1911 r. w St. Columb Minor, zmarł w 1993 r. w Falmouth w Wlk. Brytanii. W latach drugiej wojny światowej służył w brytyjskiej marynarce królewskiej, uczestniczył w wielu konwojach morskich i słynnych bitwach na morzu, m. in. podczas lądowania wojsk alianckich na plażach Normandii w 1944 r. Po wojnie był nauczycielem w college’u Bishop Wordsworth School, nie uczestniczył przy tym bezpośrednio w życiu artystyczno-towarzyskim środowisk literackich w Anglii. Sławę i niezależność materialną przyniosła mu debiutancka powieść Władca much z 1954 (wyd. pol. 1967). Wydał ponadto m.in. powieści: Spadkobiercy (1955), Pincher Martin (1956), Chytrus (1956), Wieża (1964), Widzialna ciemność (1979), Papierowi ludzie (1984), Rytuały morza (1980) oraz opowiadania Bóg Skorpion z 1971 (wyd. pol. 1988) i zbiory szkiców literackich The Hot Gates (1965), A Moving Target (1992), Dwoisty język (1995). Tłumaczone w większości na język polski. W 1983 r. autor został laureatem literackiej Nagrody Nobla. Zapisał się w historii literatury jako twórca alegorycznych i gorzko ironicznych filozoficzno-symbolicznych przypowiastek prozą, poświęconych głównie problemom degradacji tradycyjnych wartości humanistycznych w warunkach współczesnej autorowi, dehumanizującej się, stechnicyzowanej cywilizacji.

Golding umieszczał akcję swych utworów na ogół w czasie i miejscach pozornie odległych od otaczających go realiów życia. We Władcy much (Lord of the Flies, tłum. pol. Władysław Niepokólczycki) – pierwszym i jednym z najbardziej znanych utworów, pisarz wykorzystał formy narracyjne młodzieżowej powieści przygodowej (jego powieść jest swoistą trawestacją znanej XIX-wiecznej młodzieżowej opowieści R.M. Ballantyne’a The Coral Island), dając w efekcie powieść z gatunku quasi-fantastyki naukowej. Pisarz odwołując się do właściwych temu gatunkowi, mówi całkiem serio o niezwykle ważnych sprawach jak choćby bankructwo ideałów wychowawczych współczesnej cywilizacji. Utwór jest bowiem poczęty niejako z ducha nowoczesnej antyutopii; braku wiary w uszlachetniające człowieka postęp nauki i społeczny rozwój. Autor dokonuje symbolicznej analizy mechanizmów powstawania zła (wszak nieprzypadkowo tytuł pochodzi od angielskiego imienia diabła nad diabłami – Belzebuba!). Robi to na przykładzie burzliwych przygód grupy młodych chłopców, a więc pokolenia mającego przecież wkrótce stać się podporą angielskiego społeczeństwa.

Akcja utworu koncentruje się wokół dramatycznej historii z życia uczniów ewakuowanych z ojczystego kraju podczas wojny nuklearnej. W wyniku awarii samolotu lądują oni na bezludnej wyspie, odciętej od cywilizacji. Zmuszeni do zorganizowania sobie życia, sięgają po wzory znane im ze społeczeństwa dorosłych. Tworzą małą wspólnotę, podzieloną od początku na dwa obozy: dobrych i szlachetnych oraz złych i podłych. Jak w świecie dorosłych pojawia się tendencja do dominacji jednostek silniejszych nad słabszymi, co prowadzi w końcu wśród nich do wielkich konfliktów, a nawet dramatów.

Golding nie wierzył już w możliwość utopii pozytywnej jak np. Francis Bacon w Nowej Atlantydzie, Thomas Morus w Utopii, Daniel Defoe w Robinsonie Crusoe czy nawet Jonathan Swift w niektórych partiach Podróży Guliwera. Jak Aldous Huxley nie wierzył też w istnienie wysp szczęśliwych, gdzie można budować „nowe wspaniałe światy”.

Powieść ma pesymistyczną wymowę. Sam autor, który przeżył piekło drugiej wojny światowej, zdaje się nie mieć już złudzeń co do przyszłości człowieka i jego „dobrej” natury (choć chłopcy zostaną ocaleni). Po wielu dramatycznych przeżyciach i wydarzeniach na wyspie, bohaterów odnajduje i zabiera brytyjski krążownik. Jeden z chłopców, Ralf, patrzy na koniec ze smutkiem na oficera okrętu z refleksją: „Na chwilę stanął mu przed oczami przelotny obraz dziwnego czaru, który kiedyś opromieniał plażę. Ale teraz wyspa jest spalona, martwa… Simon nie żyje, a Jack… Z oczu płynęły mu łzy. Po raz pierwszy na tej wyspie rozpłakał się, a wielkie spazmy żalu aż go skręcały. Na płonących gruzach wyspy, pod czarną chmurą dymu, rozlegało się jego buczenie; zarażeni tym uczuciem inni malcy zaczęli też się trząść i łkać. A pośród nich brudny, ze skołtunioną głową i zasmarkanym nosem Ralf płakał nad kresem niewinności, ciemnotą ludzkich serc i upadkiem w przepaść szczerego, mądrego przyjaciela, zwanego Prosiaczkiem”.

W innej ze swych powieści, zatytułowanej Wieża (The Spire) Golding ukazał, w dramatycznej i pesymistycznej tonacji, problemy i konflikty ludzi średniowiecznego miasta (Salisbury), których ekstatyczny początkowo i szlachetny poryw w zbiorowym wysiłku zbudowania wielkiej katedry, powoli opada i przeradza się w tragedię, staje się przyczyną nieszczęść, rodzi zło.

Nie mniej pesymistyczną wymowę ma inna z najbardziej znanych powieści Goldinga Rytuały morza (Rites of Passage). Jej narrator, młody angielski arystokrata Edmund Talbot, wysłany na początku XIX w. do australijskiej kolonii, spisuje na użytek możnego protektora w ojczyźnie swoje przeżycia z długiej podróży statkiem wiozącym emigrantów do Australii na początku XIX w. Egoistyczny młodzieniec, rozmyślający o własnej, świetnie zapowiadającej się karierze, pod wpływem wydarzeń na żaglowcu przeżywa przełom moralny. Powoli odkrywa złożoność rzeczywistości wokół siebie i mroczne tajemnice ludzkich wnętrz. Widzi jak anglikański duchowny Colley, nieśmiały pastor-idealista, kapelan na statku, doprowadzony przez marynarskie brutalne otoczenie do ośmieszenia i niezawinionego upadku przez nadużycie alkoholu, zagryza się tym na śmierć. Ideowym przeciwnikiem Colleya jest kapitan Anderson, zimny racjonalista, który dopiero po tym wydarzeniu zaczyna dostrzegać bezwzględność prostackiej załogi i własnej postawy. Na tym materiale, ukazującym rzeczywistość ówczesnej społeczności angielskiej (protestanckiej, zhierarchizowanej i zróżnicowanej kastowo, nastawionej na ekspansję kolonialną), Golding i tutaj buduje ponadczasowy dramat zderzenia ludzkich postaw. Ukazuje siłę moralnych oraz psychologicznych procesów destrukcji osobowości, dokonujących się w bohaterach powieści na bazie nietolerancji i zadufania w sobie, ortodoksyjnej i egoistycznej wiary we własne racje.

Czynnikiem osłabiającym pesymistyczną wymowę całości i budzącym humanistyczną nadzieję na możliwość innego ułożenia stosunków międzyludzkich, jest sytuacja rodzącego się w świadomości kapitana Andersona wstydu, jako efektu działania poczucia winy, oraz rosnącej w postawie Colleya potęgi przebaczenia. Krytycy dopatrują się w tym aluzji do następstw biblijnego grzechu pierworodnego. Wątki religijno-mistyczne są tu jednak przede wszystkim przesłankami racjonalnej analizy i refleksji – autor nawiązał tu m.in. do moralistycznych tendencji prozy Jądra ciemności Josepha Conrada i Upadku Alberta Camusa. Powieść ukazuje społecznie i kulturowo zdeterminowane ludzkie charaktery oraz kruchość łączących ich cywilizacyjnych więzów. „Obsesyjny temat Goldinga został tu ujęty w sposób subtelny i przejmujący, a jego pozycja w powieści angielskiej jest wyjątkowa. Ogólne uznanie i poczytność, jaką cieszą się jego powieści, dowodzą, że w sposób całkowicie indywidualny, nie stosując się niewolniczo do mód i konwencji współczesnych, potrafił on odczuć istotne potrzeby swoich czasów i dać im wyraz artystyczny” pisała Bronisława Bałutowa w Powieści angielskiej XX wieku (1983).

William Golding, nieufny wobec postmodernistycznych eksperymentów literackich, bliższy jest tradycji klasycznej narracji literackiej przypowieści, alegorii i czytelnego symbolu. Nie narusza przy tym zasad realistycznego prawdopodobieństwa, a zwłaszcza prawdy o wewnętrznej motywacji ludzkich czynów, psychologicznej konstrukcji losów powieściowych postaci.

Bardzo często na marginesie zwłaszcza Władcy much podkreślano, że jest to w gruncie rzeczy przerażająca opowieść o nas, o ludzkiej naturze. Ukazuje bowiem Golding, jak mało potrzeba, by utracić ludzkie odruchy i stać się żądnym krwi i przemocy „dzikusem”, pragnącym zniewolić i podporządkować sobie innych ludzi. Za najbardziej przerażające uznano fakt, że bohaterami tej powieści autor uczynił dzieci. Małe, niewinne, czyste i dobre z natury dzieci. Tutaj, rzucone na bezludną wyspę, próbują stworzyć one coś na kształt społeczeństwa, co wymyka się spod kontroli i ostatecznie prowadzi ku katastrofie. Do głosu dochodzą, jak podkreślano często w opiniach badaczy literatury, owe porażające pierwotne lęki i strachy, zwyczajny głód, tęsknota za rodzinnym domem, lęk przed brakiem ratunku. Ale to, co okazało się najgorsze w młodym społecznym życiu bohaterów była utrata poczucia rozsądku i wpajanej im w domu i w szkole wiary w wielkie ideały człowieczeństwa. Co przekształciło ich w egoistycznych, bezlitosnych barbarzyńców, nieznajdujących w sobie empatii, zrozumienia dla innych.

William Golding obnaża w swej powieści ów potoczny i na wiarę przyjmowany niegdyś mit o świecie „niewinności dzieci”. Mimochodem (czyżby?) rozbija bowiem przez to także oświeceniowy mit o dobrej naturze człowieka. Pokazuje ostateczny upadek ideałów człowieczeństwa; problemy tak dobrze znane z realiów okrutnego XX wieku! Pisarz zdaje się sugerować, że nawet po tym wszystkim, czyli obu wojnach światowych i totalitaryzmach tego stulecia – faszyzmie czy stalinizmie – po kolejnych nowych ukrytych mniej lub bardziej jawnie konfliktach i wojnach, trwałej i niemalejącej dziś tendencji do różnych odmian zniewolenia i prześladowań, pojawiających się nie tylko w Afryce plemienno-narodowych starć zbrojnych i zbrodni ludobójstwa, walk o surowce, dominacje i wpływy w wielu stronach świata – że nadal tacy jesteśmy. Że być może zło wpisane jest immanentnie w naturę ludzką.

W powieści Goldinga widziano też problemy innej jeszcze natury. Na przykład polski antropolog kultury Wojciech Burszta dostrzegał w niej literacką metaforę (znanego licznym społeczeństwom od wieków) obyczaju zwanego „rytuałem przejścia”, czyli przechodzenia od wieku dziecięcego w dorosłość za pomocą tak zwanych procesów inicjacji. Widział jednak w tym jeden z przykładów i przejawów owego „zniewolenia jednostki”, przemocy, czasami nie tylko symbolicznej, znanej dobrze z wielu systemów kulturowych różnych czasów i stron świata. Czasowe wyłączenie młodych ludzi z życia wspólnoty było jego zdaniem sposobem kanalizowania społecznej, zniewalającej młodego człowieka przemocy. Wskazywania na jej sens jako pewnej symbolicznej formy doświadczenia przez poddawanie próbom i zadawanie rozmaitych cierpień (np. na skazywanie na okresy odosobnienia), co oznaczało w oczach wspólnoty osiągnięcie stanu wyższego stopnia rozwoju.

Golding jako pisarz był istotnie nieufny wobec postmodernistycznych eksperymentów literackich swojego stulecia. Bliższa mu była tradycja klasycznej fabularnej narracji literackiej znaczącej przypowieści: alegorii, czytelnego jasnego symbolu czy Wielkiej Metafory. Nie naruszających jednak generalnych zasad realistycznego prawdopodobieństwa, a zwłaszcza prawideł psychologicznej motywacji wewnętrznej, prawdy zachowań i czynów ludzkich. Przy podejmowanych każdorazowo odmiennych prób rekonstrukcji losów poszczególnych postaci literackich. Stąd też nadal tak wielki rezonans Władcy much i innych jego powieściowych dokonań wśród ogromnej nadal rzeszy czytelników na świecie. A także zgodnej z nimi opinii krytycznoliterackiej (co jak wiemy, nie zawsze chodzi w parze).

Dodajmy zatem na koniec, że utwór powieściowy Władca much Wiliama Goldinga był kilkakrotnie adaptowany na scenę teatralną, m.in. przez awangardowego twórcę teatralnego Petera Brooka w latach 60., a zekranizowany dekadę później. Wymagałoby to jednak odrębnego omówienia, scenarzyści i adaptatorzy filmowi przedstawiali bowiem swoje pomysły interpretacyjne, wykraczające niekiedy dość swobodnie poza oryginał literacki.

 Esej ukazał się w numerze 6/2023 „Res Humana”, listopad-grudzień 2023 r.

W tekście, który będzie czytany krótko po ogłoszeniu wyników, po zwycięstwie demokratycznej opozycji, warto odwołać się do prawd ponadczasowych, ważnych dawniej, teraz i w przyszłości. Do prawd „wiecznie żywych”.

Z pomocą przychodzi historia, a dokładniej ten fragment dziejów powszechnych, kiedy to brytyjska królowa Elżbieta I sformułowała dziewięć zasad potrzebnych jej do sprawowania władzy. Zasad, które okazały się na tyle mądre i skuteczne, że pozwoliły jej na kierowanie państwem przez wiele lat i na zbudowanie jego potęgi. Były to czasy, w których władcy na ogół szybko kończyli swoje kariery i to przeważnie pod katowskim mieczem lub toporem. Elżbiecie się udało, warto więc przytoczyć jej zasady jako wskazówkę dla wszystkich obejmujących władzę.

Spośród dziewięciu zasad wybrałem siedem. Jedną, ważną dla brytyjskiej królowej, była deklaracja, że nigdy nie wyjdzie za mąż i pozostanie dziewicą – tę możemy zatem spokojnie pominąć. Nie widzę bowiem wśród różnych naszych pretendentów na urzędy nikogo (może z jednym małym wyjątkiem), kto miałby szanse powtórzyć takie przyrzeczenie. Z pewnym wahaniem odrzuciłem też jeszcze jedną, choć ta może całkiem głupia nie jest, a brzmi: lepiej nie podejmować żadnej decyzji, niż podjąć złą. Czyli kiedy ma się wątpliwości, lepiej zwlekać tak długo, jak się da. To niedobra podpowiedź w rządzeniu. Pozostałe zasady pasują do naszych czasów bez wątpienia, są bowiem uniwersalne, mają wg mnie sens w wypadku wszystkich rządzących i wszystkich epok. Może posłużą naszej nowej władzy jako dobre rady?

Pierwsza zasada brzmi: wybierz sobie mądrych doradców. Rządzący na ogół lubią, gdy doradcy są od nich głupsi, można bowiem błyszczeć na ich tle i w dyskusjach uzyskiwać nad nimi intelektualną przewagę. A to błąd! Po cóż władcom głupi doradcy, a tych – jak wiadomo – nie brak.

Druga: przede wszystkim dbaj o finanse. Elżbieta I przez 44 lata swego panowania nigdy nie wpadła w kłopoty finansowe. Nie musiała też rezygnować ze swoich planów z powodu braku gotówki. Naszym luminarzom przytrafia się to nagminnie, a kryzys w finansach publicznych wydaje się zjawiskiem trwałym, choć nie tylko specyficznie polskim.

Trzecia reguła: konsekwentnie unikaj wojen. Przez kilka wieków korona brytyjska skrupulatnie przestrzegała zasady, by nie mieszać się do żadnych spraw na kontynencie, gdy nie służą lub nie zagrażają bezpośrednio interesom Imperium. A my? Nie jesteśmy potęgą militarną, po prawdzie nigdy nie byliśmy, a udawanie mocarzy i potrząsanie muskułami wygląda w naszym przypadku dość śmiesznie, bo w naszej historii więcej było wojen przegranych niż wygranych.

Czwarta z zasad wybranych przeze mnie z królewskiego katalogu zalecała, by poddani pomnażali swój majątek. Poddani, a nie (czy nie tylko) rządzący. Paul Johnson, od którego zaczerpnąłem te mądrości, pisał: „Panowanie Elżbiety było okresem pokoju; kwitły przemysł i handel, rosła wydajność rolnictwa, ulepszano drogi, mosty i porty, rozwijały się miasta”[1]. Można z tego wyciągnąć też wniosek, że to siła gospodarki jest podstawą budowania wojskowej potęgi, a nie zakupy broni, choćby najbardziej nowoczesnej.

Kolejna zasada budzi pewne wątpliwości w czasach, w których skłonni jesteśmy lansować innowacje. Monarchini bowiem twierdziła, że każda zmiana niesie ryzyko. Nawet gdy jest to „dobra zmiana”, w konsekwencji każda grozi katastrofą. Może więc raczej „spiesz się powoli”.

Elżbieta zalecała, by wykorzystywać już istniejące instytucje (to zasada szósta) i dobrze współpracować z nimi, skoro już powstały. „Troskliwie zaplanowane podróże po miastach i wsiach wzmacniały […] więzi, stanowiąc przykład niezwykle skutecznej komunikacji z poddanymi” (Johnson, s. 126).

I wreszcie umiar we wszystkim – w jedzeniu, piciu, rozrywkach. Można dodać także – w nagradzaniu wazeliniarstwa poddanych, a z drugiej strony – w schlebianiu gustom pospólstwa. Skoro już trzeba dbać o popularność, warto pamiętać również, że w każdym społeczeństwie idiotów jest więcej niż profesorów uniwersytetów. A pochlebcy myślą raczej o własnych korzyściach, niż o profitach władców.

Ciągle waham się, czy do zbioru cennych maksym włączyć rozumne odwlekanie działań. Wprawdzie grozi to zatrzymaniem i uwiądem, ale hipertrofia „reform” i zalew nowych regulacji prawnych jest nie bolączką już, ale śmiertelną wręcz chorobą. Wystarczy wziąć do ręki obecne krajowe przepisy podatkowe, by wpaść w nieuleczalną depresję.

Brytyjczycy epoki elżbietańskiej dobrze wyszli na kultywowaniu tych zasad. Imperium trwało kilka wieków. Nikt chyba nigdy nie badał, czy uwiąd Korony nie został – przynajmniej w części – spowodowany odstąpieniem od nich, a byłby to ciekawy eksperyment. Brytyjczycy Brytyjczykami, my też sroce spod ogona nie wypadliśmy. Należałoby więc posłużyć się jakimś rodzimym przykładem historycznym.

Dobre dwieście pięćdziesiąt lat temu młody Julian Ursyn Niemcewicz podróżował po Europie. Podróż tę ufundował mu jenerał ziem podolskich i dowódca wojsk litewskich Adam Kazimierz Czartoryski, u którego pisarz pracował jako adiutant. A że książę wiązał z nim pewne nadzieje, wysłał go do różnych krajów w celach edukacyjnych. Wiele mądrości z tych wojaży przywiózł Niemcewicz. Mnie wydaje się, że na szczególną uwagę zasługuje jedna: „Panował wówczas w Toskanii wielki książę Leopold, brat Józefa II, pan mądry i o dobro swego ludu dbały. Jemu Toskania winną jest wyborny swój kodeks. [….]. Ochmistrzem jego był hrabia Coloredo, później sławny Manfredini, ten wychowańcowi swojemu, dzisiejszemu cesarzowi, tę mądrą dawał naukę: „Gdy Wasza Dostojność będzie panował, niech nie rządzi zbyt wiele[2]. Gdyby władcy zechcieli stosować tę maksymę, świat byłby zapewne i mądrzejszy, i szczęśliwszy. A Napoleon mówił później o Coloredo – Manfredinim, że to „człowiek oświecony [….], obdarzony zdrowym rozsądkiem, powszechnie szanowany”[3].

Nadszedł teraz czas, by sprawdzić, czy nowo wybrani zechcą zastosować się przynajmniej do kilku zasad z wymienionego tu katalogu. Niech nie rządzą zbyt wiele, usilnie proszę.

Wynik wyborów raczej potwierdził niż zanegował aktualność maksym przytoczonych wyżej. Wypada tylko uzupełnić ten zbiór dwoma refleksjami. Opozycja demokratyczna (tak się nazywa w medialnym i społecznym obiegu deklarowany sojusz trzech/czterech partii) nie stworzyła struktury pozwalającej na traktowanie jej jako jednolitego organizmu. Tworzą ją struktury partyjne. Receptą na skuteczne rządzenie jest zatem uświadomienie sobie: tak długo, jak interes partyjny dominować będzie nad interesem wirtualnej, ale przecież realnie istniejącej struktury, nie ma co liczyć, a nawet marzyć o skutecznym rządzeniu. Największym wrogiem opozycji demokratycznej (a niebawem już – mam nadzieję – rządzącej siły) są partie tworzące tę strukturę. Jej sformalizowaną postacią jest rząd i to on (w składzie trzy/czteropartyjnym) ma rządzić, a nie kierować się wolą poszczególnych partii. To trudne, prawda, ale konieczne. Rola partii kończy się z chwilą ogłoszenia wyników wyborów i uzgodnienia podziału stanowisk w organach państwa i rządu. Rząd rządzi, a partie nie kierują, jak drzewiej bywało. Jeśli opozycja demokratyczna zmarnuje kapitał, jaki otrzymała, wdzięczne społeczeństwo nie daruje jej tego. To tylko przestroga.

Drugą refleksję spowodowała wypowiedź znanej dziennikarki Dominiki Wielowieyskiej, która analizując nadspodziewaną aktywność młodych wyborców, skomentowała ją tak: dla młodych ludzi PiS to po prostu obciach, a partia Kaczyńskiego i głoszone przez nią poglądy są anachronicznie śmieszne. Nie mogę się powstrzymać przed postawieniem pytania: czy naprawdę społeczeństwo, w którym ponad 23% obywateli powyżej 13 roku życia legitymuje się wyższym wykształceniem, a posiadanie wykształcenia średniego jest zjawiskiem masowym, musiało czekać aż osiem lat, by uświadomić sobie tę prostą prawdę? I czy nas to trochę nie zawstydza mimo wyborczego sukcesu?

[1] Paul Johnson, Bohaterowie, Świat książki, Warszawa 2009, s. 125.

 

[2] Julian Ursyn Niemcewicz, Pamiętniki czasów moich, PIW, Warszawa 1957, t. I, s. 178.

 

[3]op. cit. s. 399.

 

Felieton ukazał się w numerze 6/2023 „Res Humana”, listopad-grudzień 2023 r.

Język jest zjawiskiem społecznym – tę prawdę ludzkość zna od wieków. Zmienia się wraz z postępem cywilizacyjnym, reaguje na innowacje, nowe desygnaty, przeobrażenia społeczne, zmiany w preferencjach obyczajowych. Sam sobie radzi z adaptacją swoich struktur i dostosowaniem zasobu leksykalnego do tych przeobrażeń. Czasem tylko przeszkadzają mu w tym specjaliści od poprawności językowej.

Nie potrafię zrozumieć, dlaczego „Murzyn” ma być określeniem pejoratywnym, zawierającym jakieś treści degradujące. Był Murzyn z załogi Narcyza Conrada i Murzynek Bambo, który w Afryce mieszka – Juliana Tuwima. Akurat w przypadku obu tych autorów zarzut głoszenia poglądów rasistowskich to jakiś horrendalny absurd. Skoro „poprawiacze” umieścili „Murzynka” wśród słów niestosownych (podobno w słownikach dwujęzycznych „Murzyn” ma swoje odpowiedniki w nazwach Negre lub Negro, a te są obraźliwe, a poza tym w polszczyźnie występują złe skojarzenia, np. Murzyn zrobił swoje…), musieli wprowadzić w to miejsce inne określenie osoby o czarnym kolorze skóry. Ale „Czarny” to jeszcze gorzej (por. czarny charakter). „Czarnoskóry” nie ma szans, bo trzeba byłoby przez analogię wprowadzić „Białoskórego” lub „Żółtoskórego”, a tego naprawdę język nie zniesie. Za najzdrowsze moralnie i dające się strawić językowo uznano więc określenie „Afroamerykanin”. Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach, bo natychmiast przypomniało mi się moich dwóch kompanów, z którymi parę lat temu pijałem piwo. Jeden był czarnym jak smoła obywatelem Papui-Nowej Gwinei o skręconych włosach, a drugi śniadym obywatelem Fidżi i żadnym sposobem nie mogłem ich nazwać Afroamerykanami. Chyba by się obrazili, bo do Amerykanów mieli – delikatnie mówiąc – stosunek chłodny. Whisky nie lubili. Ja też.

Za czasów Młodej Polski „lingwiści” wzięli się za poszukiwanie polskich odpowiedników dla nazw obcojęzycznych. Ujawniła się przy tym pewna prawidłowość: im mocniej (jak w Galicji) wyrażano czołobitność wobec Najjaśniejszego Pana („przy Tobie stoimy i stać chcemy”), tym żwawiej zabierano się za akcentowanie wszystkiego, co polskie. Wtedy – dla przykładu – „centaura” zmieniono na „chłopokonia”. Większej popularności ta nazwa nie zyskała, bo proszę wyobrazić sobie frazę takiego wierszyka, tchnącego klimatem renesansowego malarstwa: „W czasie konnej wycieczki amazonka Laura, wielce pożądliwego spotkała centaura”, która po unarodowieniu brzmiałaby z grubsza tak: „W czasie konnej wycieczki po laskach i błoniach, amazonka Laura spotkała chłopokonia”. Od pierwszego wejrzenia zrozumiemy, że tak – po prostu – nie sposób, prawidła języka i poetyki usuną natychmiast wszelkie podobne próby.

Skoro zatrzymaliśmy się przy Młodej Polsce i łagodzeniu wiernopoddańczych uczuć narodowymi wynalazkami językowymi, to warto przypomnieć inicjatywę niejakiego Szafrańskiego, który domagał się zastąpienia łac. penis, swojskim określeniem „stojec”. Bodaj Boy-Żeleński wykpił tę próbę, pisząc taki oto wierszyk:

„Mości Panie Szafrański, pomysł iście szatański,

Jakże ma się stojcem zwać, to co nie chce stać?

Jeśli ten, kto strzela, mieni się strzelcem,

Niech ów, co wisi, nazywa się wisielcem!”

Przypominając te próby z przeszłości, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gorączkowe poszukiwania żeńskich odpowiedników dla form, które takich form dotąd nie miały, mają coś wspólnego z tamtymi usiłowaniami bycia świętszym niż papież. I że – mówiąc wprost – im mniej równych praw dla kobiet, tym większa skłonność do rekompensowania tego braku substytutami językowymi. Które – równie szczerze – są po prostu okropne. Na deski powaliła mnie „ministra”, która swoim brzmieniem przypomina radziecką dyskobolkę Ninę Dumbadze (starsi ją pamiętają), do której kobiecości i widzowie, i eksperci mieli sporo zastrzeżeń. „Profesorka” i „dyrektorka” dźwięczą lekceważąco, nigdy nie ośmieliłbym się nazwać „profesorką” – promotorki mojej pracy, którą wielce cenię za mądrość i charakter. A już „rektorka” na określenie Jej Magnificencji to horrendum. „Gościni” powoli się przyjmuje, zwłaszcza w radiu i telewizji, bo w mowie potocznej chyba nie. „Widzka” w żaden sposób nie chce mi się ożenić z desygnatem i szukam w nadwątlonej pamięci, kim też może być ten dziwoląg. No, właśnie – dziwoląg; na myśl przychodzi od razu „dziwolążka” (oboczność g/ż), a ta jest już językowym łamańcem. Język kieruje się zasadami ekonomiki, dąży do uproszczeń, unikamy więc zbitek spółgłoskowych, trudnych do wyartykułowania. Dlatego mówimy „we Wrocławiu”, a nie „w Wrocławiu”, choć mówimy „w Poznaniu”, czy „w Krakowie”. Z tych względów „architekt-ka” nie ma szans powodzenia, bo trzech spółgłosek na raz organy mowy nie zniosą. „Chirurżka”… muszę przestać, bo brak mi słów na określenie skłonności tak absurdalnych. No, jeszcze tylko „filmówka” jako żeński odpowiednik „filmowca”, ale przecież „filmówka” to popularne określenie szkoły filmowej w Łodzi. Pomiesza się, ani chybi.

Dajcie już, szanowne poprawiaczki i szanowni poprawiacze, spokój tej biednej polszczyźnie. Ona naprawdę nie potrzebuje Waszej pomocy. Ma tak wiele roboty z wynalazkami technicznymi, z całym bagażem neologizmów rodem z rzeczywistości wirtualnej, próbami adaptacji lub przekładu terminów obcojęzycznych. Za rogiem czai się sztuczna inteligencja, a ta dopiero obarczy język nowymi zadaniami. On sam sobie jednak poradzi, jeśli tylko nie będziecie mu w tym przeszkadzać. Kobiety słusznie walczą o swoje prawa, trochę już zrobiono, ale tyle jest wciąż do zrobienia w tych sprawach, że można sobie darować naginanie języka do Waszej twórczej imaginacji. A poza tym, idą wybory, a prawa kobiet zależą w dużym stopniu od ich wyniku, a nie od neo-tworów językowych. No, tak… wakacje w pełni, chciałem poruszyć jakiś lekki i letni temat, a znów skończyło się – jak zwykle – na wyborach. Skaranie boskie.

Felieton ukazał się w numerze 5/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.

U Marcela Prousta, w jego wielkim dziele – W poszukiwaniu straconego czasu – znajdziemy między innymi taką oto wprowadzającą trafnie w sedno sprawy myśl o interesującej nas tutaj problematyce wartości i sensu lektury:

„…skoro pisarz wprawił nas w ten stan, w którym, jak we wszystkich wewnętrznych stanach, wszelkie wzruszenie jest zdziesięciokrotnione, w którym jego książka wzrusza nas na kształt snu, ale snu jaśniejszego niż ten, który przeżywamy śpiąc, i trwalszego we wspomnieniu, wówczas rozpętują się w jednej godzinie wszelkie możliwe szczęścia i nieszczęścia. W życiu moglibyśmy je nieraz poznawać w ciągu wielu lat; najsilniejsze nigdy by się nam nie uświadomiły, ponieważ powolność, z jaką się przejawiają, odbiera nam ich poczucie”.

Nie bez kozery oczywiście przywołuję tutaj ten mały fragmencik Proustowskiego myślenia o pożytkach i wartościach sztuki pisarskiej w kontekście tych paru luźnych poniższych felietonowych uwag o sprawach związanych z zagadnieniami czytelnictwa. Uwag snutych jeszcze w środku lata, czyli w pełni sezonu kanikularnego. No bo niby dlaczego by nie? Wszak wszyscy my, to znaczy wszyscy czytający, a także i interesujący się nie tylko od czasu do czasu tzw. literaturą piękną (w jej rozmaitych wcieleniach i odmianach), mamy wreszcie trochę czasu wolnego dla siebie. Zabieramy zatem ze sobą na wakacje parę bodaj pozycji, które obiecywaliśmy sobie w ów czas przeczytać, bo wcześniej to by było raczej trudno przy nawale innych zajęć. Naturalnie, że bywa z tym różnie jak ze wszystkimi naszymi zbożnymi postanowieniami, letnimi czy też innymi (łącznie z noworocznymi!). Bo to chociaż, panie, pogoda latoś była piękna, mimo iż nieco (jak chyba prawie wszystko, co piękne) bywa ona w naszych czasach nadzwyczaj temperaturowo i burzowo groźna, co widzimy wszyscy na podstawie obserwacji nie tylko tegorocznych, a i ładnych kilku lat wcześniejszych… Obserwacji wyniesionych z owych kanikularnych wypadów w nasze nadmorskie, mazurskie czy górskie krainy, nadal mamy ochotę wszyscy ochotę „pokrakać” trochę, by tak enigmatycznie i po pytyjsku wręcz rzec, nad stanem nie wyłącznie tylko wakacyjno-urlopowego czytelnictwa, którego śladów, jak niegdysiejszego umiarkowania klimatycznego, coraz trudniej dziś się doszukać, jak to drzewiej bywało. Chociażby – nie przymierzając – również za plażowymi parawanami stawianymi dzisiaj masowo na naszych wspaniałych bałtyckich piaskach (gdzie nota bene od rana trwa obecnie prawdziwa wojna, walka o każdy spłachetek piasku!). Czy też wywiedzionych choćby z naocznych obserwacji stanu posiadania naszych kurortowo-sanatoryjnych bibliotek – obecnie, praktycznie biorąc, prawie już nieistniejących lub występujących tylko w śladowych postaciach. W najlepszym razie na paru zakurzonych regałach stojących przez zapomnienie chyba gdzieniegdzie jeszcze w jakiejś salce tv, występujących w roli mocno żenujących znaków ich dawno minionej czytelniczo-bibliotecznej świetności…

Bo tak po prawdzie, to – podobnie zresztą, jak i w innych porach roku naszego codziennego żywota – owemu tak wielkiemu zainteresowaniu książką nic od wielu już lat i dekad nie sprzyja. Ani – w największym chyba stopniu – zmiana tak zwanego, jak mawiają uczeni socjologowie, paradygmatu kulturowego, czyli mówiąc po ludzku odchodzenia od tradycyjnych środków przekazu (druku) w stronę wielkiej i stale rosnącej przewagi tych nowych, wszelkich dominujących znanych nam dziś i bezapelacyjnie (?) panoszących się, obnoszących się wręcz tryumfalnie ze swoją przewagą – elektronicznych form i środków przekazu… Na czym literatura (i sztuka współczesna w ogóle) zyskują najmniej, bo dodać trzeba, że trochę też przecież zyskują, np. przez owe książkowe, elektroniczne czy komputerowe czytniki (jakoś mało raczej u nas nadal jednak popularne). Wiadomo bowiem mniej więcej, co czytają i oglądają w swoich smartfonach nie tylko ci najmłodsi: na ulicy, w tramwajach, pociągach czy kawiarniach… Nie mogę zapomnieć na przykład takiego wymownego obrazka widzianego przez panoramiczną szybę nadmorskiej promenady w kawiarni Kołobrzeskiego kurortu: dwoje dorosłych z trójką nastoletnich dzieci przy stoliku, a wszyscy razem siedzą jak zaklęci bez słowa wpatrzeni w ekrany swoich smartfonów…

Ani też nie może sprzyjać czytelnictwu sytuacja braku elementarnej informacji, już nie mówię krytycznoliterackiej, ale takiej zwyczajnej, dostępnej powszechnie najprostszej bodaj informacji o książkach i ich autorach, poprzez np. dość dobrze zadomowiony przecież kiedyś przed laty przekaz prasowy czy telewizyjny.

Ani też nie sprzyja temu tak zwana polityka kulturalna naszego państwa – i to od paru już dekad ustrojowych przemian coraz bardziej spychana gdzieś do kąta na szary koniec działań przez kolejne ekipy rządowo-ministerialne! Toteż bardzo tylko nieśmiałe nadzieje może budzić zapowiadany i głoszony jeszcze przed sezonem wakacyjnym, państwowy projekt wielkiego, finansowego, wsparcia dla rozwoju czytelnictwa w Polsce, w tym wsparcia dla bibliotek oraz małych księgarń. Oby. Cóż, pożyjemy, zobaczymy…

Tymczasem wiadomo przecież powszechnie, że aura wokół książek i sytuacja czytelnictwa w ogóle – w całym cywilizowanym świecie z wyjątkami paru europejskich krajów (jak Skandynawia) – nie jest od dawna dobra, napawająca optymizmem na przyszłość. Oto na przykład już w 1958 r. Jerzy Stempowski mieszkający na emigracji w Szwajcarii wybitny eseista, znawca literatury i jej funkcjonowania w świecie rozwijającej się tryumfalnie masowej kultury, zauważył był, że:

Szanse spotkania czytelnika z książką mogącą dlań mieć inne skutki prócz spędzenia czasu, zdają się w tych warunkach maleć z każdym rokiem”.

Istotnie, dodać do tego można smętnie, iż nadal rośnie także wielka dezorientacja, i poniekąd związana z nią dezercja odbiorców literatury, gdy rynek wydawniczy w wielu krajach w tym i w Polsce, zalewany jest książkową produkcją przeznaczoną do jednorazowego użytku (znaleźć je może potem każdy wszędzie, nawet w mieszkalnych blokowiskowych zsypach śmieciowych!).

A przecież pojawiają się nowe czytelnicze zniechęcenia wynikające przede wszystkim między innymi z nadmiernej – kosztem książki – fascynacji możliwościami cywilizacyjno-technicznymi (skądinąd wspaniałymi, na przykład rozmaitymi zaletami komputerowej internetowej cyberprzestrzeni dla rozwoju nauki!). Wiadomo też jednak, że nie wszystkie książki są dla wszystkich, nie wszyscy musimy czytać te same dzieła; wszak mamy rozmaite poglądy, gusta, zainteresowania i potrzeby. Ale wiadomo także, że w przepastnych światowych zasobach piśmiennictwa (w tym rzecz jasna i polskiego) istnieją pozycje szczególnie ważne, które wpłynęły na stan naszej wiedzy o świecie i ludzkiej naturze czy też na nasz ogólny poziom wrażliwości etycznej i estetycznej. I które „dają się czytać” z pożytkiem niemałym i dziś – bez taryfy ulgowej. A które w tym cyfrowym zamęcie cywilizacyjnym gdzieś przepadają. I to takie, których nie znać po prostu nie wypada człowiekowi kulturalnemu (choć dziś bywa to wcale nie tak rzadko niestety, jak wiemy, nie powód do „kulturowego wstydu”, a wręcz „dumy” – pośród niestety i tych nawet – zdarza się – absolwentów wyższych prywatnych uczelni mieniących się bez żenady „elitą narodu”!). Są przecież dzieła kultury i literatury, z którymi koniecznie trzeba i warto się zmierzyć – i może nawet zaprzyjaźnić się na dłużej. Bo jak pisał wybitny poeta Ezra Pound:

Literatura to wiadomości, które się nie s t a r z e j ą”.

Wtórował mu – i to jak nadzwyczaj sugestywnie – w powieści Głos Pana (wydanej już w 1968 r.!) Stanisław Lem:

Dziecięctwem naszej cywilizacji był stan, w którym czytać i pisać umiały tylko osoby wybrane, rzetelnie wykształcone, i podobne kryterium działało tuż po wynalezieniu druku, a jeśli nawet wydawano dzieła głupców (czego uniknąć całkowicie chyba niepodobna), to ich liczba ogólna nie była astronomiczna, jak dzisiaj. Obecnie w zalewie tandety tonąć muszą publikacje cenne, ponieważ łatwiej jest odnaleźć książkę wartościową wśród dziesięciu kiepskich, aniżeli ich tysiąc w milionie…”.

Jest więc nad czym „pokrakać” i podumać. Nie tylko w środku lata.

Esej ukazał się w numerze 5/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.

Incydent z rakietą (niewiadomego pochodzenia), która nie wiedzieć po co wleciała do Polski, a następnie spokojnie przeleżała sobie cztery miesiące z okładem pod Bydgoszczą, pobudził zainteresowanie społeczne kondycją naszej armii oraz bezpieczeństwem obywateli i polityków także. W trudnych chwilach po lekcje zwykliśmy sięgać do historii i do podobnie dramatycznych momentów w dziejach wojska. Egzegeci naszych dziejów poszukali słowa „tromtadracja”, modnego w międzywojennym dwudziestoleciu (za sanacji, tak się wtedy mówiło). Tromtadracja to, inaczej mówiąc: przechwalanie się, kabotynizm, nadętość; wyrazów bliskoznacznych naliczono ponad dwadzieścia. Najogólniej mówiąc, to nieuzasadnione przekonanie o własnej wielkości, niemające pokrycia w faktach. Tak mi się to kojarzy, gdy słucham wypowiedzi kierowników naszej państwowej nawy.

Złośliwy chochlik poszukał zdarzeń w przeszłości i zatrzymał uwagę na incydencie z czasów niesławnej ewakuacji rządu i dowódców wojskowych podczas klęski wrześniowej 1939 r. Na przejściu w Zaleszczykach 17 września tłoczyli się sanacyjni dygnitarze, a wśród nich minister spraw wojskowych, generał dywizji Tadeusz Kasprzycki, kawaler Orderu Virtuti Militari, a wraz z nim kochanka – aktorka Zofia Kajzerówna. Generał niedawno pochował żonę, która ponoć popełniła samobójstwo kilka miesięcy wcześniej, właśnie z powodu tej Kajzerówny. Być może minister zdążył przed ewakuacją wziąć ślub po raz drugi, nie bacząc na rytuał żałobny. Naczelny wódz Edward Rydz-Śmigły podobno zakazał mu tego ożenku, ale co tam, czasy trudne, o kochankę dbać trzeba. Generał- minister był człowiekiem szarmanckim i przechodząc przez granicę, przepuścił przodem Kajzerównę. Aż tu rumuński pogranicznik zaczął – ku uciesze licznie uciekających – wrzeszczeć: dupa ministru, dupa ministru, co po rumuńsku znaczy „po ministrze”. Porządek musi być, najpierw przechodzi minister, a dopiero potem fraucymer. Minister rwał się do broni – można wyobrazić sobie taką scenę – aż przyboczni wytłumaczyli mu różnice językowe i to, że pogranicznik dbał po prostu o zachowanie hierarchii, nie chciał, broń Boże, obrazić kochanki i karać go za to nie trzeba. Takie figle czasem języki obce wyprawiają; ponoć Maria Fołtyn, śpiewając w Pradze arię z Halki, często używała czasownika „szukać”, co po czesku oznacza zgoła co innego, więc siedzące w pierwszym rzędzie czeskie władze krztusiły się ze śmiechu. Na moście w Zaleszczykach – nasi dygnitarze i osoby towarzyszące też śmiechu powstrzymać nie mogły, mimo dramatycznych chwil dla polskiego rządu i polskiej armii, bo to i Wódz Naczelny – Rydz dał drapaka, i Kasprzycki – minister, a na polu bitwy zostali żołnierze, którzy walczyli aż do początków października; trudno jednak wojnę wygrać, gdy dowództwo zadbało o własny, a nie ojczyzny los. Kasprzycki po przekroczeniu granicy zgłosił akces do pełnienia służby w polskich siłach zbrojnych na Zachodzie, tworzonych przez Sikorskiego. Otrzymał odpowiedź: „Pan jest odpowiedzialny za nieprzygotowanie do wojny nowoczesnej, a więc i za poniesioną klęskę, która nie jest wolna od hańby […]. Ojczyzna nie chce Pana usług”1. Wyjechał do Kanady i zajmował się teozofią.

W opinii społecznej utrzymuje się pogląd o znacznej różnicy w liczebności i uzbrojeniu armii hitlerowskiej i polskiego wojska, które – mimo bohaterskiej postawy żołnierzy – spowodowało klęskę wrześniową. Popatrzmy zatem na liczby. Stan osobowy wojska po obu stronach był zbliżony: Niemcy miały ogółem na froncie wschodnim 1,5 mln żołnierzy, wojsko polskie – 1,3 mln. Liczba dywizji piechoty była identyczna – 37 dywizji po obu stronach. W brygadach kawalerii górowaliśmy zdecydowanie: strona niemiecka dysponowała jedną brygadą kawalerii, Polacy – jedenastoma. Ułani, ułani, malowane dzieci! Za to w liczbie samolotów i czołgów dysproporcja na korzyść strony niemieckiej była ogromna. Hitlerowcy dysponowali liczbą 3600 czołgów wobec 750 po stronie polskiej; to przewaga blisko pięciokrotna. W wojskach lotniczych było trochę lepiej, na 900 polskich samolotów przypadało blisko 2000 niemieckich, a więc ponad dwukrotnie więcej2. Warto byłoby uwzględnić jeszcze różnice w jakości uzbrojenia i wyposażenia, i różnice sprawności organizacyjnej. Obie te sprawy to kwestia polityki militarnej, za to odpowiadają rządy, a nie wojsko. Sikorski miał rację w swojej ocenie. To minister był odpowiedzialny za nieprzygotowanie do wojny z powodu prowadzenia błędnej polityki. Słowa: temu panu już dziękujemy, słusznie mu się należały. Kasprzycki i Kajzerówna nie przejęli się zbytnio dyskwalifikującą reprymendą nowego Naczelnego Wodza i Premiera. Premierzy przychodzą i odchodzą, wiadomo. Sikorski w 1943 r. A para naszych bohaterów żyła długo i szczęśliwie, Kasprzycki, starszy od swojej ukochanej o 20 lat, zmarł w 1978 r., mając 87 lat, a Kajzerówna w 2002 r. w wieku 91 lat. Pozazdrościć.

1 Za: Wikipedia. Tadeusz Kasprzycki

2 Antoni Czubiński. Historia Polski XX wieku, wyd. Nauka i Innowacje, Poznań 2012, s. 165

Felieton ukazał się w numerze 4/2023 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2023 r.

Domyślasz się – słusznie – Drogi Czytelniku, że mowa tutaj będzie między innymi o filmie Jerzego Skolimowskiego pod tym majuskułowym tytułem IO (ang. wersja EO), nominowanym w tegorocznym rozdaniu Akademii Filmowej z USA do nagrody Oskara dla najlepszego filmu zagranicznego. Szkoda może tylko, że jej nie zdobył. Dlaczego? A to już zupełnie inna historia, głównie z dziedziny mechanizmów funkcjonowania amerykańskiego przemysłu (biznesu) filmowego…

Powiem tylko tyle, że moim skromnym zdaniem to jego dzieło zawiera – w swym ogólnym przesłaniu humanistycznym oraz bezpośrednim zapleczu filmowo „faktograficznym”, jak i zwłaszcza w swych historyczno-artystycznych oraz całkiem współczesnych odwołaniach myślowych – znacznie większy, by tak rzec, ciężar gatunkowy niż ogłoszony zwycięzcą film Na Zachodzie bez zmian, będący, jak wiadomo, kolejną adaptacją, choć na pewno niebanalną ilustracją, prozy Ericha Marii Remarque’a…

Na dwie tylko rzeczy chcę tu przy tej okazji zwrócić uwagę, które nie wybrzmiały – jak mi się wydaje chyba w ogóle – w dostępnych mi internetowych opisach czy recenzjach prasowych filmu Jerzego Skolimowskiego, ani też i w jego autoryzowanych wypowiedziach przedpremierowych czy w rozlicznych wywiadach medialnych, jakie ukazywały się w tym czasie. Warto o tych sprawach w niniejszych, nomen omen, Marginesach, powiedzieć słów parę…

Rzecz pierwsza to pewna, dość odległa, acz znacząca analogia fabularnego pomysłu Jerzego Skolimowskiego z pewną powieścią ze… starożytności. Oto losy, przygody i współczesne różnorakiej natury realia doświadczeń „naszego” osiołka z tego obrazu byłego „niewinnego czarodzieja” Skolimowskiego, mają bowiem swój zapisany, w tak niby bardzo odległym i nieprzystającym do siebie czasie, wspaniały „odpowiednik”! I to ni mniej, ni więcej, bo w prozie rzymskiego pisarza – Luciusa Apulejusza, urodzonego ok. 125 r. n.e. (zmarł po 170 r.). Wychował się on w prowincji rzymskiej w północnej Afryce. Studiował w Kartaginie i w Atenach. Odbywał liczne podróże na Wschód i do Rzymu. Był kapłanem kultu cesarza w Afryce. Pisywał też wiersze i romanse prozą. Jako autor rozpraw filozoficznych propagował naukę Platona, lecz nie był to platonizm w czystej postaci: zawierał bowiem wiele przymieszek z wierzeń i filozofii Wschodu oraz neopitagoreizmu. Najbardziej znanym jego dziełem literackim są Metamorfozy albo Złoty Osioł (tłum. pol. 1925). Pisali o nim m.in. Jan Parandowski – wstęp do Metamorfoz, 1925; Tadeusz Sinko – wstęp do Metamorfoz, Biblioteka Narodowa, 1953; Michaił Bachtin Apulejusz i Petroniusz, w: Problemy literatury i estetyki, 1982.

Co przypomnieć zawsze warto, gdyby ktoś chciał wiedzieć o nim więcej, bo to jeden z najwybitniejszych prozaików starożytnego Rzymu, mało dziś znany, niestety, a szkoda. Wszedł do literatury światowej jako autor Złotego Osła. Jest to jedna z pierwszych wybitnych powieści światowej literatury, w dłuższych niż nam się na ogół zdaje dziejach tego prozatorskiego gatunku! Utwór Apulejusza zawiera historię awanturniczych przygód i wędrówek młodego człowieka – Lucjusza, pochodzącego z rodziny zamieszkałej w Koryncie – przemienionego przez przypadek w osła, który zachował ludzkie uczucia. Opowieść przepleciona jest licznymi epizodycznymi opowiadaniami, z których najsłynniejszą jest opowieść o Amorze i Psyche, znana z samodzielnych wydań i wielu przeróbek. Złożona konstrukcja fabularna utworu, oparta na chwycie niezwykłej przemiany bohatera, służy jednakże jako pretekst do całkowicie realistycznego przedstawienia obyczajów i poglądów ludzi w różnych zakątkach rozległego Imperium Romanum. Lucjusz-osioł, biernie przechodzący z rąk do rąk, dręczony przez kolejnych właścicieli, wędrujący po ówczesnym świecie, świadek wydarzeń niezwykłych, tajemnic domowych, zdrad i otruć małżeńskich, nie był wymysłem Apulejusza. Podobne chwyty stosowali i inni pisarze starożytni, na przykład Petroniusz. Apulejusz korzystał bezpośrednio z greckiej opowieści autorstwa Lukiana, która się nie zachowała. Nadał swojej wersji Złotego Osła charakter dzieła jednocześnie realistycznego i fantastycznego, o wielu wręcz naturalistycznych szczegółach. W myśl słynnej zasady Horacego, że naturalia non sunt turpia (to, co naturalne, nie jest brzydkie).

Apulejusz nie waha się pokazywać sytuacji i scen drastycznych obyczajowo, choćby z dziedziny erotyki, które nie raziły poczucia estetycznego starożytnych czytelników, jak np. Lucjuszowe miłostki z niejaką Fotis – cudownego osła z lubieżną damą – czy pantomima cyrkowa z osłem i nową Pazyfae. Uważane one były jednak potem przez długie wieki za sceny pornograficzne. Utwór ma charakter satyrycznego romansu obyczajowego, gdzie prawda życia i rzeczywistość świata antycznego miesza się z niezwykłością pomysłów i wydarzeń, dzięki którym bohater, niczym Homerowy Odyseusz, nabiera doświadczenia i mądrości życiowej. „Samotny bohater – pisał Michaił Bachtin – przeżywa zdarzenia wyjątkowe, niepowszednie, wyznaczane przez porządek: wina – kara – odkupienie – szczęśliwość. Ale kara i odkupienie, a więc właśnie proces metamorfozy, zmuszają Lucjusza do zstąpienia w niską codzienność, do odgrywania w niej roli najniższej, nie niewolnika nawet, lecz osła”. Bohater-osioł służy u poganiaczy, młynarza, ogrodnika, żołnierza, kucharza i piekarza, znęcają się nad nim kobiety. Sceny humorystyczne przeplatają się z opowieściami pełnymi grozy i tragizmu (np. żona oślepia mordercę swego męża i popełnia samobójstwo). Lucjusz poznaje tajniki życia ludzkiego. Pisarz nie tylko wprowadza czytelnika w różne środowiska, pokazuje mentalność i obyczaje, ale dzięki temu, że nikt nie krępował się obecnością osła odkrywa także skrywane głęboko prawa psychiki ludzkiej, które po wielu wiekach zachowują wartość poznawczą; ukazują, jak niewiele w swej istocie zmieniły się podstawowe elementy wewnętrznego ukształtowania natury ludzkiej: pragnienia, marzenia, namiętności. Jego przygody służyły do odsłaniania zakrytych przed powierzchownym obserwatorem warstw życia i postaw mieszkańców różnych kręgów starożytnego społeczeństwa, np. moralności kobiet (rozpustna młynarzowa, płocha żona dekuriona czy folusznika); zuchwalstwa bogaczy wobec biednych i niewolników, samowoli żołnierskiej, obyczajów pastuchów, hulaszcze życie afrykańskich zbójników, egipskich i syryjskich kapłanów itp. Metamorfozy Apulejusza przeniknięte są także ideą religijną propagującą kult Izydy i Ozyrysa; Lucjusz – po powrocie do ludzkiej postaci – zostaje wtajemniczony w misteryjne obrządki tych bóstw i zostaje kapłanem.

Opowieść o Lucjuszu-ośle zamienia się na koniec w opowieść o samym autorze: Apulejuszu z afrykańskiej Madury. Utwór zyskał sobie od razu wielką poczytność i popularność jeszcze w świecie starożytnym; w średniowieczu zapomniany, powrócił dopiero w czasach odrodzenia. Metamorfozy to dzieło, które wytrzymało tak długą próbę czasu, należy dziś do klasycznego kanonu arcydzieł starożytnych wywierających wpływ na rozwój prozy światowej, różnych jej gatunków i odmian: realistycznej i fantastycznej, satyrycznej, obyczajowo-przygodowej, psychologicznej, społecznej, awanturniczej i sensacyjno-kryminalnej. Badacze literatury wskazują na bezpośredni wpływ Złotego Osła na liczne dzieła łacińskie, włoskie i francuskie późnych wieków średnich, a nawet na arabskie opowieści z Księgi tysiąca i jednej nocy. Wiadomo np., że Boccaccio przejął do Dekameronu dwie nowele Apulejusza: o gachu skrytym w beczce (nowela druga dnia siódmego) oraz o gachu, który zdradził się kichaniem (dziesiąta dnia piątego). Niewątpliwy jest też wpływ tego utworu w wiekach późniejszych na formę takich dzieł jak: Przypadki Idziego Blasa Lesage’a, Kandyd Woltera, Kubuś Fatalista Diderota, Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki Krasickiego czy Martwe dusze Gogola, a także na wiele dzieł dwudziestowiecznej literatury wykorzystującej motyw metamorfozy bohaterów, stosujących fantastyczno-satyryczne i groteskowe chwyty, jak choćby Przemiana Kafki, Mistrz i Małgorzata Bułhakowa czy Szatańskie wersety Salmana Rushdiego. We wstępie do pierwszego polskiego wydania Metamorfoz (Lwów, 1925) Jan Parandowski nazywa Apulejusza czarodziejem: „Na jego rozkaz płyną strumienie swarliwej mowy łacińskiej ze wszystkich prowincji, z miast, miasteczek, wsi, osad, z pałaców i z poddaszy i zlewają się w jakieś morze bujne, spienione, fosforyzujące. Słowa z modlitwy i z potocznego języka, wyrazy zapomniane, zmurszałe archaizmy, na których już sobie Katon łamał zęby, zwyczajny język towarzyski i gwara, neologizmy wprost bezczelne, słowa znane, przez oszalałą końcówkę zmienione do niepoznania – to wszystko zmieszane razem, stopione w jakiś aliaż przedziwny, cenniejszy od złota”.

Czyż wszystko to nie przypomina współczesnych perypetii filmowego osiołka z IO?

Rzecz druga. Oto tytuł filmu Skolimowskiego IO, w wersji polskiej – ryk osła zapisany właśnie jako IO – skojarzyć się może z ogólnie przyjętym zapisem nazwy tzw. sztucznej inteligencji – AI. A poprzez to z rozlicznymi problemami poprzez tę nowoczesną i kontrowersyjną technologię związanymi. Szczególnie z ideą i ewolucją „postępu” w świecie dzisiejszym, mogącego rzeczywiście „wysadzić z posad bryłę świata”. Czytamy bowiem oto teraz w prasie wprost o „zaawansowanej AI, która może spowodować głęboką zmianę w życiu na Ziemi, dlatego należy ją zaplanować i zarządzać z odpowiednią troską”jak np. piszą sygnatariusze apelu do Doliny Krzemowej, opublikowanym dopiero co na stronie think tanku Future of Life Institute: Wstrzymajcie prace nad AI.

Brzmi to wystarczająco poważnie i groźnie, aby się nad tym rzeczywiście na serio zastanowić! Ale czy Jerzy Skolimowski w swym filmie IO, tak mocno poruszającym wyobraźnię i empatię widzów na całym już teraz świecie (filmowym), nad którym myślał i pracował wcześniej, bo przecież od paru już ładnych lat przed tymi dzisiejszymi wątpliwościami co do granic „postępu”, rzeczywiście mógł mieć tutaj na uwadze i te problemy dotyczące przecież także globalnej przyszłości świata i ludzkiego na nim naszego bytowania? Tego na pewno nie wiemy. Ale i tak, bez tej wiedzy doskonale rozumiemy teraz, że i z tego punktu widzenia także można patrzeć na ten film o przygodach biednego osiołka. I że ten sympatyczny osiołek może mieć swój niebagatelny wkład do naszego myślenia o meandrach współczesnego świata. I jego – nieodległej całkiem przecież – przyszłości?

Chociaż tutaj mam znacznie więcej owych wątpliwości „wpływologicznych” znaków zapytania niż w przypadku prozy Apulejusza, co do możliwości odgrywania akurat tych samych ról. Tutaj spraw związanych z rozprzestrzenianiem się wpływów AI. Jako choćby źródła dla pewnych inspiracji czy ogólnej wymowy tegoż tak pięknie zatytułowanego – jako IO – filmu Jerzego Skolimowskiego, który przegrał walkę o Oskara w Hollywood, choć stamtąd tak blisko było do Doliny Krzemowej?

Zawieszam zatem nad tym problemem wielki znak zapytania i zostawiam sferze domysłów tylko oraz – wielce prawdopodobnej – choć czystej spekulacji? Ale jak już, to już…

 

Esej ukazał się w numerze 4/2023 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2023 r.

 

Historia Polski XIX i XX stulecia wypełniona była dysputą na temat pożytków płynących z uwłaszczenia chłopów. Z jednej strony, akt przekazania gruntu spełniał wymogi sprawiedliwości społecznej, bo niesprawiedliwością było przypisanie chłopa do ziemi i obarczanie go obowiązkiem odrabiania pańszczyzny w zamian za niewielkie korzyści płynące z uprawy pańskiego pola. Z drugiej, pańszczyzna była ekonomicznym anachronizmem, nie pozwalała ani na zwiększenie wydajności produkcji rolnej (praca przymusowa nigdy nie jest efektywna, co wiedziano już dawniej), ani na uwolnienie siły roboczej i wykorzystanie jej dla rozwinięcia bardziej efektywnej działalności przemysłowej. Za krok we właściwym kierunku dość powszechnie uznano więc decyzję o uwłaszczeniu z 1864 r. Za to przeciwstawiane uwłaszczeniu oczynszowanie traktowano jako przejaw postawy zachowawczej, nie dość radykalne, by zaspokoić słuszne żądania ludności chłopskiej i nie tak korzystne ekonomicznie, jak przyznanie im prawa własności ziemi. Przyjrzenie się statystyce odmienia nieco ten powszechny, zdawałoby się, punkt widzenia.

Ukaz z 1864 r. przyznawał bezrolnym działki o powierzchni 3 morgów
(= 1,5 ha), gospodarzącym zaś na kawałkach gruntu możliwość otrzymania uprawianych działek. Efektem tych poczynań była zmiana w strukturze własności rolnej; przed uwłaszczeniem relacje między folwarkiem a gruntami chłopskimi (bo przecież część tych gruntów nie była już wcześniej pańską własnością) kształtowała się jak 64% do 36%, po uwłaszczeniu zaś jak 56% do 44%, ale gospodarstwa bardzo małe i małe (1,5 ha do 5 ha) stanowiły 40,4% wszystkich gospodarstw, a średnie 5–10 ha – 37,7%. Z tych danych wynika, że 78% ogółu gospodarstw nie nadawało się do modernizacji z powodu braku kapitału inwestycyjnego. W miarę upływu lat następowało też dalsze rozdrobnienie, tak że w początkach XX stulecia 65% gospodarstw w Królestwie miało poniżej 5 ha; w Galicji było jeszcze gorzej – tam odsetek ten wynosił aż 81%. Oczynszowanie natomiast faworyzowało warstwę bogatszych chłopów, mających (mówiąc dzisiejszym językiem) zdolność kredytową, bo musieli oni za otrzymaną ziemię zapłacić, a więc na nią zapracować.

Zestawienie wielkości gospodarstw ze wskaźnikami analfabetyzmu przedstawia obraz dość katastrofalny. W ciągu 50 lat (1850 i 1900) odsetek piśmiennych wynosił: w USA 80–90% i 100% (dotyczy tylko ludności „białej”), w Anglii 70 i prawie 100%, w Prusach 80 i 90%, w Austrii 55–60% i 77%. W Rosji 5–10% oraz 28%. Z kolei odsetek analfabetów około 1900 roku kształtował się w Prusach na poziomie 9%, na Śląsku – 8,7%, w Czechach – 4,7%, w Galicji 67,7%, w Królestwie Polskim zaś na poziomie 80% wszystkich mieszkańców.1 Nędza (życie na granicy minimum egzystencji) szła w parze z brakiem elementarnego wykształcenia w przypadku 65–80% polskiego społeczeństwa. Połączenie ubóstwa umysłowego z nędzą materialną dało mieszaninę, która jeszcze u progu XX w. była porządkiem bliskim porządkowi patrymonialnemu. Bo wprawdzie chłop zyskał już prawo własności gruntu, ale nie dysponował zdolnością egzekwowania tego prawa, ani materialną, ani intelektualną. Z pokorą przyjmował więc przejawy łaski ze strony swego patrona, którym był albo bogaty posiadacz ziemski, albo coraz częściej państwo – dobrodziej. Uwłaszczenie w Królestwie było zresztą aktem carskiej łaski, przeprowadzonym, by pozyskać chłopów jako przeciwwagę dla szlachty obarczonej odpowiedzialnością za powstanie styczniowe. Co więcej, jak podaje Andrzej Pieczewski, „dość powszechne było (w środowisku chłopskim, AŻ) wyśmiewanie nauki czytania i pisania […] Osoba posiadająca umiejętność czytania i pisania wydawała się podejrzana. Odczucia te dobrze oddaje porzekadło ludowe: «Kto się zna na piśmie, ten się naprzód do piekła ciśnie». Czas poświęcony lekturze książek czy czasopism był uważany za stracony”.2

Po co to piszę? Było, minęło, dziś są inne czasy. Przyglądam się jednak danym na temat wielkości gospodarstw rolnych w 2022 r. i patrzę na nie z pewnym zdumieniem. Średnia krajowa to 11,32 ha. W poszczególnych województwach kształtują się one następująco: w małopolskim 4,28 ha, w podkarpackim – 5,10 ha, w świętokrzyskim – 6,0 ha, w łódzkim – 8,1 ha, w lubelskim – 8,16 ha, w śląskim (to chyba specyfika województwa zupełnie nierolniczego) – 8,45, w mazowieckim – 8,90 ha. Podlaskie ma gospodarstwa trochę większe, ale niewiele (12,73 ha). Do niedawna (w początkach XXI w. jeszcze) podstawą polskiego rolnictwa lansowaną przez PSL było rodzinne gospodarstwo chłopskie, o średniej wielkości 6–8 ha, a więc zbliżone do podanych wyżej.

W pozostałych województwach te średnie wskaźniki osiągają wielkość kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu ha. Największe gospodarstwa znajdują się w zachodniopomorskim – 32,80 ha, w warmińsko-mazurskim – 23,63 ha (ale tam jeden „latyfundysta” ma ponad 13 tys. ha), w lubuskim – 23,03, w pomorskim 20,16, opolskim – 19,66 ha. Reszta ma średnią wielkość na poziomie kilkunastu ha. Z przytoczonych danych wynika więc, że współczesne polskie rolnictwo zostało ukształtowane pod względem wielkości powierzchni gruntów jeszcze pod zaborami: dawna Galicja i Królestwo to dzisiejsi „małorolni”, większe i silniejsze ekonomicznie rolnictwo to spuścizna poniemiecka.

Dalsze deliberacje prowadzą do wręcz karkołomnych wniosków. Bo gdyby na tę mapę nałożyć inną, taką z poparciem dla partii politycznych oferujących materialne korzyści, a więc kupujących poparcie w zamian za darowizny, jak robili dawni „patroni”, mogłoby to sugerować, że na wynik wyborów w Polsce istotny wpływ mają – o dziwo – zaszłości historyczne z czasów dawno i słusznie minionych. A że wybory za pasem, to może czasem warto zagłębić się w historię i poszperać trochę w statystykach, by zrozumieć nieco więcej ze współczesnych dziejów.

Przypisy

1 Wszystkie przytoczone wyżej dane za: A Pieczewski. Samodzierżawie a rozwój gospodarczy Królestwa Polskiego w ujęciu Jana Blocha, Wyd. Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2019, s. 163–216.

2 Ibidem, s. 203

Felieton ukazał się w numerze 3/2023 „Res Humana”, maj-czerwiec 2023 r.

Totalitaryzm i autorytaryzm mają antenatów w przeszłości, nawet odległej. Władza sama w sobie była najistotniejsza już dla rzymskich cesarzy. Rządząca elita nie realizuje jakiegokolwiek programu, który mógłby w najmniejszym stopniu zaszkodzić pozycji władcy i jego akolitów. Za wszelką cenę, kosztem zdrowia i życia poddanych, których tumani się twierdzeniem, że są dla niej najważniejsi, manipuluje się masami w imię interesów jedynej właściwej partii i jej wodza. Jedna partia, jeden władca, jeden naród – to odwieczne marzenie autorytarnych władców. Niestety podzielane przez masy spragnione władcy. Autorytarny władca, aby sprawnie wypełniać marzenie mas (i je kontrolować), musiał mieć zastępy wykonawców gotowych wykonać każde polecenie czy życzenie ich pana. Tak jest dziś, w XXI wieku, tak było i w przeszłości.

Edykt cesarski bizantyjskiego bazyleusa Teodozjusza I wprowadzający chrześcijaństwo jako fundament doktryny politycznej autorytarnej władzy z roku 380, będący także preambułą Kodeksu Justyniana (659 CE), określił zasady jedynowładztwa: „Jest Naszą wolą, by wszyscy ludzie podlegający Naszej Łaskawości wyznawali religię, którą święty Piotr, Apostoł, przekazał Rzymianom (…). Zarządzamy przeto, aby osoby wyznające tę prawdę nosiły imię prawowitych chrześcijan. Reszta ludności, osądzona przez nas jako szwankująca na umyśle (dementes vesanosque), podlegać będzie infamii (…) Czeka ich najpierw kara boża, a następnie i nasza niełaska, którą im zgodnie z wolą Boga okażemy” (Cod. Theod., XVI. 1.2; Cod. Just. I 1.1).

Takie były początki ustanowienia chrześcijaństwa w wydaniu nicejskim jako religii państwowej w największym i najbogatszym państwie wczesnośredniowiecznej Europy – Cesarstwie Wschodniorzymskim. Wybór tej odmiany chrześcijaństwa miał charakter politycznie pragmatyczny. W okresie panowania obu ww. cesarzy (bazyleusów po grecku) istniała ponad setka różnych odmian, sekt chrześcijaństwa. Niektóre z nich prowadziły nie tylko agitację religijną, ale założyły osobne państwa. Szczególnie niebezpieczni byli wyznawcy judaizmu, mający nie tylko ogromne poparcie mas w Cesarstwie, ale też w kilku pogranicznych krajach, których władcy przyjęli judaizm jako religię państwową. Dla Teodozjusza i Justyniana chrześcijaństwo nicejskie miało jednak istotną zaletę – miało biskupów i księży, będących pośrednikami między masami a bogiem, którego reprezentantem był cesarz. Mogli oni stanowić podstawową kadrę do realizacji polityki władcy. Jak wiemy dzisiaj, mieli rację.

Porównywanie średniowiecznego państwa do państw współczesnego świata wydawać się może niezbyt adekwatne – ale pamiętajmy, że strategię politycznej manipulacji masami ludzkimi, z tragicznym skutkiem dla ludzi, stosowali i bazyleusowie w IV wieku, i masowi mordercy w XX wieku – Stalin, Hitler, Pol Pot, by wymienić tylko tych najbardziej znanych. Manipulacja zaczyna się od relatywnie drugorzędnych spraw, łamiących istniejące prawo i niezależne instytucje: ujednolicenie religii, niszczenie własności oraz kultury innowierców i niepokornych, więzienia i obozy pracy dla innych, aż po masowe mordowanie „innych”, niezaliczanych już do „swoich”.

Żyjemy obecnie w Polsce, państwie autorytarnym, którą rządzi jeden wódz poprzez swoich wiernych, choć tępych (to ich zaleta dla wodza) wykonawców. Niestety, to początek drogi do upodlenia ludzi. Ewidentne jest, że zarządzanie państwem idzie coraz gorzej. Totalna zapaść przemysłu, szkolnictwa, służby zdrowia…

Tragiczny stan służby zdrowia jest niedostrzegany. Wiemy, że jest zła, ale co jest złe i dlaczego tak się dzieje, schodzi dziwnie na drugi plan. Większość Polaków uważa, że lekarze są bardzo dobrze opłacani. Młodzi i wykształceni wyemigrowali lub dorabiają na Zachodzie i finansowo też mają się dobrze. Nikt nie zwraca uwagi na dramatyczny fakt – w Polsce jest najwyższa śmiertelność w Europie. Jako przyczynę podaje się COVID oraz fakt nadmiernego skoncentrowania się na zwalczaniu pandemii kosztem chorych na inne przypadłości. To prawda, ale jak to często bywa, ta prawda ukrywa znacznie istotniejszy problem – tragiczną dezorganizację służby zdrowia. Ze szpitali, nawet tych o dotychczas wysokim poziomie, ucieka kadra najlepszych, zdolnych i doświadczonych lekarzy. Pozostają młodzi, często krótko po studiach. A dobrym lekarzem nie staje się wraz z uroczystością uzyskania dyplomu. To mozolna, wieloletnia nauka i zawodowa praktyka tworzą prawdziwego lekarza tak jak i doświadczenie przekazywane przez starszych, doświadczonych. To także kwestia dobrej organizacji ich pracy – i tu jest pies pogrzebany! Za organizację szpitali, systemu dostaw, administrowanie całym systemem zabrali się nominaci przewodniej partii, bez jakiejkolwiek wiedzy, najczęściej frustraci, „nareszcie” osadzeni na stołkach, na które ich zdaniem od dawna zasługują. Partia, której to zawdzięczają, jest w tych warunkach najważniejsza, zrobią wszystko, aby elita partyjna była z nich zadowolona. Zrobią wszystko, czegokolwiek ona sobie życzy. Dobre leczenie, koszt zdrowia pacjentów nie ma tu jakiegokolwiek znaczenia.

Władza autokraty, z zasady uznawanej przez niego i realizatorów jego woli, jest nieomylna. Przykład mamy w Polsce w ostatnich dniach. Polska tonie w zbożu – rząd pozwolił bez kontroli sprowadzić co najmniej 3 miliony ton zboża z Ukrainy. To tytuł artykułu z „Gazety Wyborczej” z 4 kwietnia 2023 r. Polska nie potrzebowała jakiegokolwiek importu, ubiegłoroczna produkcja pokrywała potrzeby krajowe i umożliwiała znaczący eksport.

Ktoś zarobił ogromne pieniądze na ewidentnym oszustwie. Henryk Kowalczyk stwierdził, że to wina Unii, bo zniosła cła i tym samym dodał ważny argument „Gospodarzowi” – jak nazywają szefa PiS w „Tygodniku Powszechnym” – w jego antyunijnej krucjacie. Kowalczyk przestał być ministrem rolnictwa, zastąpił go pisowski polityk z drugiego szeregu, a były minister pozostał wicepremierem zwolnionym od uciążliwych sporów z wieśniakami. Ci mają winowajców podanych na tacy, mogą spokojnie głosować na PiS. Wieś została zmanipulowana w imię zbliżających się wyborów.

Manipulacja tłumem ma odwieczną tradycję, równie skuteczną dziś, jak i 1600 lat temu. „Gospodarz”, wódz narodu nad Wisłą, obronił Polaków przed Europą, zgodnie z interesem Rosji i swoim własnym. Jak długo jeszcze?

Felieton ukazał się w numerze 3/2023 „Res Humana”, maj-czerwiec 2023 r.

Publikacja jest dysertacją doktorską autora, napisaną w 1954 roku, a opublikowaną w wydaniu książkowym trzy lata później. Teraz, po 65 latach, przyszedł czas na jej pierwsze polskie wydanie. Tekst poprzedzają rozważania tłumacza i wydawcy Jana Sadkiewicza, podkreślające, za Schopenhauerem, rolę historii jako nauczycielki życia. Dzięki niej można „rozumieć teraźniejszość i może nawet wyciągać wnioski na przyszłość”. Tyle tylko, że szukanie analogii nie odbywa się wprost. Bodaj najlepiej opisał to Andrzej Leder: „Kondycja istoty istniejącej w czasie zakłada zdolność napotykania w chwili teraźniejszej tych konsekwencji przeszłych aktów, które nadchodzą z przyszłości”1. Czynnikiem, za pomocą którego te procesy się odbywają, czynnikiem pośredniczącym jest „świadomość kulturalna” – pojęcie wprowadzone do obiegu intelektualnego przez Stanisława Brzozowskiego w początkach dwudziestego już wieku – a to, najogólniej mówiąc zbiór idei, poglądów, wierzeń, wyobrażeń, mitów itd. decydujących o postawach i zachowaniach danej zbiorowości. To ona jest filtrem, przez który przechodzi historia i jej współczesne rozumienie, by sprostać temu, co publicyści określają jako przyszłe wyzwanie. Takim wyzwaniem jest z pewnością zagadnienie trwałości pokoju światowego, bo właściwie temu zagadnieniu poświęcona jest książka Kissingera, napisana rok po „remisowej” wojnie koreańskiej i tuż przed rozpoczęciem traumatycznej dla Amerykanów (nie tylko naukowców i dyplomatów) wojny wietnamskiej. A dziś, gdy mija rok od agresji Rosji na Ukrainę, jest ono podwójnie aktualne.

Ustanowieniu trwałego pokoju w dziewiętnastowiecznej Europie (ale Europa to wówczas świat) służył kongres wiedeński (1814–15) i cykl organizowanych po nim konferencji na temat porządku światowego. Kongres nie zapisał się dobrze w pamięci Polaków. Klęska Napoleona, z którym wiązali bezzasadnie swoje nadzieje, skierowała ich uwagę w stronę Rosji i cara Aleksandra I, który składał tchnące otuchą obietnice. Gdy Aleksander i jego następca Mikołaj I zmienili przychylny wektor swoich koncepcji, Polacy sięgnęli po złudny oręż powstań narodowych i szukali wsparcia dla nich wśród europejskich polityków. Kissinger kończy swoje rozważania w roku 1822, grubo przed wybuchem powstania listopadowego, kiedy jeszcze nie wygasły w umysłach nadzieje, że Aleksander w swojej łaskawości odbuduje znaczącą część Rzeczpospolitej Obojga Narodów, ale kilka lat później, kiedy margrabia Wielopolski, jako wysłannik powstańczego rządu narodowego próbował namówić Brytyjczyków do poparcia polskich dążeń niepodległościowych, usłyszał od Palmerstona (ministra spraw zagranicznych), że to Polacy pogwałcili traktat wiedeński i porządek europejski, i niczego (pieniędzy ani wsparcia dyplomatycznego) nie dostaną. Przebieg kongresu jest wcześniejszym, lecz równie smutnym potwierdzeniem tej konstatacji. Polska nie brała udziału w wiedeńskich obradach (to jasne), była natomiast przedmiotem sporu, tyle tylko, że nie jako podmiot wydarzeń, lecz jako materia do podziału według klucza proporcji: Rosja nie mogła dostać za dużo, bo zakłócałoby to europejską równowagę. Polskę należy podzielić tak, by równowagi nie naruszyć, więc Prusy i Austria musiały dostać swoje. Do niedawna największe – poza Rosją – państwo Europy stało się towarem handlowym, i ten smutny wniosek powinniśmy wyciągnąć z lekcji historii, a nie łudzić się powtarzaniem, że i tak powstania budziły polskiego ducha, bo wnioski dla przyszłości z takiego rozumowania mogą być tylko błędne. Adam Jerzy Czartoryski uczestniczył wprawdzie w kongresie, ale żadnej roli nie odegrał, zajął się więc (odrodzenie uczuć) namawianiem żony Aleksandra, Elżbiety, by się z carem rozwiodła i związała z nim. Dobre piętnaście lat wcześniej mieli oni romans, którego owocem była córka, zmarła dostatecznie wcześnie, by nie zakłócić harmonii rodziny cesarskiej, a zresztą Aleksander przymykał na romanse żony (nie było ich zresztą wiele) oko, zajęty swoimi licznymi miłostkami. Ponieważ Elżbieta nie dała się namówić na zamianę tronu w Petersburgu na świątynię Sybilli w Puławach, ich romans przeszedł ostatecznie do historii.

Obrady wiedeńskie, nazywane „tańczącym kongresem”: były pełne erotycznych ekscesów. Simon Sebag Montefiore tak go opisał. „[..] Kongres był bodaj najbardziej rozpasaną imprezą międzynarodową w historii. Wzięło w nim udział dwóch cesarzy, pięciu królów, 209 panujących książąt, około 20 000 oficjeli od marszałków i ministrów do urzędników i szpiegów, a także chyba wszyscy szalbierze, oszuści, naciągaczki i prostytutki z Europy, w sumie jakieś sto tysięcy ludzi. Bawili się na niezliczonych balach i bankietach, targowali się, szantażowali, cudzołożyli i prowadzili pertraktacje, aby nadać nowy kształt kontynentowi, który miał za sobą ponad dwadzieścia lat ciągłych wojen”2. Rej wodzili Aleksander i Metternich, a ich alkowy nazywane były „obozem rosyjskim” i „obozem austriackim”. Metternich (w Polsce postrzegany jako konserwatywny asceta) przywiózł ze sobą Wilhelminę Żagańską, która „swoją rozwiązłością doprowadzała Metternicha do rozpaczy. Grzeszy siedem razy dziennie […] i kocha się tak często, jak inni jadają”3. Aleksander miał liczniejszy fraucymer, przywiózł nie tylko żonę i swoją stałą kochankę Marię Naryszkinę (notabene córkę polskiego arystokraty Antoniego Czetwertyńskiego – targowiczanina powieszonego w 1794 roku podczas rozruchów warszawskich), ale także księżnę Zinaidę Wołkońską i Katię Bagration – siostrzenicę i byłą kochankę Potiomkina oraz wdowę po bohaterze bitwy pod Borodino. Katia („Biała Kicia”, jak ją nazywano) uwiodła Metternicha – miała z nim córkę. A Aleksander zakrzątnął się wokół Wilhelminy. Podobno w anonimowym liście zaproponował Metternichowi „100 000 funtów i odzyskanie względów Wilhelminy w zamian za Polskę”4. To jednak anegdota, choć dla Polaków smutna. Kongres był ich pełen, ale dość póki co, bo można by tak nieskończenie.

Aleksander był nastawiony na podbój – i erotyczny, i polityczny. Jego kontrpartnerzy – Metternich, Castlereagh i Talleyrand – debatowali jednak na temat trwałości pokoju. Możliwe do osiągnięcia efekty wiązali z manipulacjami dyplomatycznymi. Mistrzowskim posunięciem było dopuszczenie Francji do spuścizny po Napoleonie. Udział pięciu partnerów (Anglia, Rosja, Austria, Prusy i Francja) czynił podział ziem i stref wpływów mniej kontrowersyjnym. To jednak rozwiązanie doraźne, trzeba natomiast zapewnić trwałość przygotowanemu porządkowi. Jedną z przyjętych metod było organizowanie częstych spotkań uczestników wiedeńskiej ugody, a więc stworzenie forum do dyskutowania i uzgadniania wspólnego (na tyle, na ile się da) stanowiska, by zapobiec niespodziewanemu wybuchowi działań wojennych. Można doszukiwać się w tym początków wspólnej Europy i – być może – Kissinger miał to na myśli, przywołując doświadczenie wiedeńskiego kongresu i następujących po nim spotkań – kongresów w Akwizgranie, Cieplicach, Karlsbadzie, Opawie, Lublanie. Tam (i już wtedy) pojawiła się idea jedności Europy i wspólnego europejskiego rządu. Duże znaczenie dla realizacji idei wspólnoty miała postawa Wielkiej Brytanii i jej dążenie do uczestnictwa w tej wspólnocie. Dopóki żył Castlereagh, udawało się to zapewnić. Miał on jednak przeciwników we własnym rządzie. Większość brytyjskich polityków uważała, że Kanał La Manche stanowi wystarczającą gwarancję bezpieczeństwa, oddzielając Brytanię od kontynentu. Interes Brytanii leży w zapewnieniu przewagi na morzu, jeśli ta nie jest zagrożona, Wyspa nie ma żadnego interesu, by mieszać się do spraw kontynentu i narażać na konflikty, które nic jej nie obchodzą. Eksponentem tego stanowiska był następca Castlereagha na fotelu ministra spraw zagranicznych – George Canning. Pojedynkowali się nawet na pistolety i zamieniali rolami, ale w kongresie wiedeńskim uczestniczył Castlereagh i jego udział w stworzeniu porządku europejskiego był bezsporny. W początkach lat 20. zaczął jednak zdradzać objawy paranoi, choroba rozwijała się i w sierpniu 1822 roku Castlereagh poderżnął sobie gardło brzytwą5; zmarł w wieku 53 lat, a więc stosunkowo młodo, jak na brytyjskiego polityka. Spór wśród wpływowych postaci brytyjskiej sceny o kształt polityki brytyjskiej toczy się – jak widać – nieprzerwanie już około 200 lat i znów – jak po śmierci Castlereagha – doszły do głosu siły antyintegracyjne; dysputa ta nie ma końca i zapewne przyniesie kolejny obrót wydarzeń.

Na ogół wśród historyków dominuje przekonanie o trwałości ustaleń kongresu wiedeńskiego i kongresów „pochodnych” – na sto lat – tak uważano. Taki optymizm nie wydaje się do końca uzasadniony. Nie da się wejść do tej samej rzeki. Rewolucja francuska (jej krwawe apogeum przypadło na 1793 rok) i panowanie Napoleona przyniosły konsekwencje, których nie dało się – i dobrze – zmazać w wyniku restauracji Burbonów. W czerwcu 1814 roku Ludwik XVIII ogłosił swoją kartę konstytucyjną. Wprawdzie suwerenem pozostawał król, a nie naród, ale karta była stosunkowo liberalna, gwarantowała wolność indywidualną, wolność prasy, religii, nienaruszalność własności. Parlament był dwuizbowy, czynne prawo wyborcze przysługiwało 100 000 Francuzów. Tak jak Aleksander nie stosował represji wobec Polaków, którzy opowiedzieli się za Napoleonem, tak Ludwik nie dokonał rozliczeń z kadrą urzędników i wojskowych. Wprawdzie „100 dni Napoleona” spowodowało zaostrzenie kursu (wtedy też rozpoczęto procesy i karano wyrokami śmierci byłych stronników Napoleona, m.in. marszałka Neya, do głosu doszła też reakcja katolicka), ale w sumie kraj wyszedł obronną ręką z rewolucyjnego i napoleońskiego zamętu. W 1823 roku Francja zainicjowała interwencję wojskową w Hiszpanii, co świadczyłoby o odzyskaniu realnego miejsca w „koncercie mocarstw”.6 Pędu ku demokracji nie dało się jednak zatrzymać; w 1848 roku wybuchła Wiosna Ludów i wtedy Metternich zakończył swoją karierę, żył wprawdzie jeszcze ponad 10 lat, ale żadnej roli na europejskiej niwie już nie odegrał. Z zapewnieniem trwałego pokoju też było różnie. W 1866 roku Prusy wygrały wojnę z Austrią, w 1870 z Francją, i trwały pokój na kontynencie okazał się fikcją. Jego gwarancją było bowiem doprowadzenie – w wyniku zabiegów dyplomatycznych – do sytuacji, w której żaden z narodów nie czułby się upokorzony. Kissinger pisał tak: […] Rozstrzygnięcie międzynarodowe, które jest akceptowane, a nie narzucone, zawsze będzie się wydawało każdej z jego stron w pewnym stopniu krzywdzące. Paradoksalnie to powszechność tego niezadowolenia jest warunkiem stabilności, ponieważ jeżeli którekolwiek mocarstwo byłoby w pełni usatysfakcjonowane, wszystkie pozostałe musiałyby być całkowicie nieusatysfakcjonowane, co prowokowałoby sytuację rewolucyjną. [….]. Stabilność porządku nie jest wyrazem braku niezaspokojonych roszczeń, ale braku pretensji o takiej skali, by zadośćuczynienia szukano raczej w wywróceniu układu niż poprzez korekty w jego ramach. […]. Porządek, którego strukturę jedno z mocarstw uważa za opresyjną, jest rewolucyjny”7 (podkreślenia autora). W roku 1871 upokorzona została Francja i jej chęć odwetu stała się jedną z przyczyn wybuchu I wojny światowej (o innych powodach nie piszę, bo zabrakłoby tu miejsca). W roku 1918 upokorzone zostały Niemcy (i Włochy) i sytuacja się powtórzyła ze zwielokrotnionymi konsekwencjami (ofiary I wojny to plus minus 12 milionów ludzi, II wojny to ponad 60 milionów).

Kiedy próbujemy zatem nadać historii znamiona „nauczycielki życia”, musimy uświadomić sobie, co oznacza istnienie sytuacji upokorzenia i brak jej akceptacji, a przynajmniej zrozumienia. Dlatego wspominałem na początku tych wywodów Brzozowskiego i jego kategorię „świadomości kulturalnej” (może dziś lepiej byłoby nazwać ją „świadomością kulturową”), że to właśnie w zbiorowej świadomości narodów jest ono długo przechowywane, z arcygroźnymi następstwami. Postawienie Rosji w stan upokorzenia jest bez wątpienia zaistnieniem takiej sytuacji. Wojnę łatwo wywołać, trudno ją jednak zakończyć i choć Rosja jest odpowiedzialna za jej wywołanie, to konsekwencje jej upokorzenia, a to zdaje się być dziś celem demokratycznego świata, mają o wiele poważniejsze skutki. Tym, którzy są dumni, że prezydent Biden raczył po raz drugi przyjechać do Polski w ciągu jednego roku i że zdobył się na heroiczny gest odwiedzenia Ukrainy wypada zwrócić uwagę, że nie zarysował on w Warszawie choćby szkieletu propozycji wyjścia z sytuacji, w którą wpędziła ją Rosja, ale którą Zachód przyjął, nie doprowadzając (może nie było sposobu, by Rosję powstrzymać?) do negocjacji na wzór kongresu wiedeńskiego. Może zabrakło polityków na miarę Metternicha, Talleyranda i Castlereagha? A Rosja to jedna szósta kuli ziemskiej (dziś może trochę mniej, ale mnie tak uczono) i ponad 140 milionów ludzi. To nie jej upokorzenie poprzez zwycięstwo Ukrainy i NATO (eksponowane, niestety, w propagandzie), lecz znalezienie klucza, według którego wszyscy uczestnicy dramatu muszą się trochę posunąć, by stworzyć przestrzeń dla trwałego pokoju (choćby na tyle lat, które dzieliły kongres wiedeński od wybuchu światowego konfliktu), powinno być celem współczesnej polityki.

Zbytnia wiara w sprawczą moc historii ma jednak pewną wadę. Świat kunsztownej dyplomacji początków XIX stulecia należy do przeszłości. Każdy z europejskich narodów tamtej epoki miał swoje racje i swoją „kulturową świadomość”, ale mieściły się one w ramach świadomości europejskiej. Inne, występujące w odległych centrach różnych kultur, nie były znane, nie wpływały zresztą na losy świata w globalnym wymiarze. Dziś takich ośrodków generowania swoich stanowisk, racji kulturowych, a zatem i politycznych jest znacznie więcej. Tym trudniej, bo trzeba rozmawiać z wieloma partnerami i starać się rozumieć ich odmienne sposoby pojmowania świata i odmienne języki ich argumentacji, w miejsce przekonania o własnej nieomylności i doskonałości. I tyle wynika z moich medytacji nad doktorską dysertacją – zdaje się stuletniego już – Henry’ego Kissingera. Jego zdumiewająca żywotność budzi podziw – w grudniu 2022 roku zaproponował negocjacje na temat pokoju na Ukrainie, ale potem zmienił zdanie. Materia nie jest łatwa, jak widać.

Przypisy

1 A. Leder, Był kiedyś postmodernizm, Wydawnictwo IFiS PAN, Warszawa 2018, s. 63.

2 S.S. Montefiore, Romanowowie, Bellona, Warszawa 2020–2022, s. 364.

3ibidem.

4Montefiore, op. cit. s. 367.

5 Wikipedia, hasło Robert Stewart (wicehrabia Castlereagh).

6 Por. A. Hall, Francja i wielcy Francuzi, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2007, ss. 611–620.

7 H. Kissinger s. 210.

 

Esej ukazał się w numerze 2/2023 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2023 r.

Wizyta Joe Bidena na Ukrainie, spotkanie z Prezydentem Zełenskim na
Ukrainie (wolę polską wersję „na” niż nowomowę z „w”, mówimy przecież na Litwie, na Białorusi, na Słowacji lub na Śląsku, na Mazowszu – od wieków każdy bliski nam kraj, region na to zasługuje), to nie tylko ważne wydarzenie polityczne, ale też możliwość obserwacji, jak wizyta ta jest konstruowana „pod publiczkę”. Wyjące syreny przeciwlotnicze w Kijowie to prezent, raczej uzgodniony, obrazu dzielnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, który dla obrony światowej demokracji pojechał na drugi koniec świata z Waszyngtonu, do kraju w stanie wojny z faszystowskim agresorem, aby pokazać bandziorom z Kremla swoją odwagę, ale przede wszystkim obywatelom USA, swoim wyborcom, że mają odważnego prezydenta, na którym mogą polegać. Propaganda przedwyborcza musi trafić do masowego odbiorcy, to on decyduje, kto będzie nową głową państwa. Manipulacja jest dogodnym narzędziem w kształtowaniu nastrojów obywateli, którzy muszą otrzymać odpowiednie przesłanie, aby ich zadowolić. To decyduje o wyniku kolejnej elekcji. No cóż, większość ludzi ogląda TV i jest ona dla nich podstawowym źródłem informacji, obok filmidełek o życiu aktualnych celebrytów lub wydumanej krwawej walki o tron, fajnych makabrycznych Wikingów i innych tego typu bezmyślnych form spędzania czasu na kanapie.

Rzeczy nam znane i oczywiste, niemniej wizyta Bidena pokazuje światu, że głównym rozgrywającym w światowej polityce są dalej Stany Zjednoczone Ameryki. Mają potężną, innowacyjną gospodarkę, a penetracja amerykańskiego kapitału we wszystkich krajach świata jest oczywista, mimo nadziei krajów, które marzyły o dorównaniu Jankesom, jak Chiny (samodzielnie) lub Rosja, dążąca do odrodzenia imperium, co prawda jako przyboczna pekińskich wodzów. O upadku USA marzyło się także starym, ekskolonialnym państewkom Zachodniej Europy – przede wszystkim Francji, ale i Wielkiej Brytanii, i po cichu także Niemcom. Agresja Rosji na Ukrainę ukazała właściwy porządek rzeczy w globalnej polityce XXI wieku. Francja opuszcza dziś swoje byłe kolonie afrykańskie, niezdolna pokonać band rosyjskich gangsterów, tzw. wagnerowców, a Wielka Brytania wysłała swój jedyny lotniskowiec, o napędzie konwencjonalnym, ale o dużych zdolnościach pozyskiwania wszelkich możliwych usterek, na Daleki Wschód. Niemcy, które miały nadzieję być nowym europejskim rozgrywającym w oparciu o dostawy tanich surowców z Rosji, skompromitowały się w swoich relacjach z sojusznikami. Ich monopol na produkowane uzbrojenie podważył wszelką polityczną wiarygodność Niemiec jako sojusznika wobec moskiewskiego zagrożenia. Handlowo to też beznadziejne marketingowo posunięcie – po co komu Leopardy, jeśli o ich użyciu ma decydować ktoś, kto ma inne interesy, albo sądzi, że je ma? Niemcom też się marzy powrót do przeszłości.

Niemcy od czasów Piotra I do czasów Stalina odgrywały istotną rolę w Rosji. Piotr I najpierw importował Niemców z polskiej Kurlandii (tj. Łotwy i części Estonii) plus niepiśmienną żonę, chłopkę, tzw. markietankę, którą mianował cesarzową Katarzyną I, a potem z ówczesnej Rzeszy rozlicznych państewek. To oni, Bironowie, Ostermanowie, Munichowie itd. aż po nazistę Rosenberga (z Rygi, który zawisł w Norymberdze) decydowali o polityce Sankt Petersburga. Dowodzili jej armią, formowali prawa, kształtowali edukację i obsadzali najważniejsze urzędy. 35% dziedzicznej szlachty Rosji od końca XVIII wieku to byli Niemcy. Kolejna grupa to szlachta Rzeczypospolitej, polskojęzyczna i katolicka, stanowiąca 25% imperialnej szlachty, mająca majątki na Ukrainie i na Białorusi. Obok Niemców oraz pozostałej szlachty, także głównie nierosyjskiego pochodzenia, była warstwą wspierającą carat ze wszelkich sił. Odmienne relacje z caratem miała etnicznie polska szlachta tzw. kadłubowego Królestwa Polskiego, w przeciwieństwie do większości kresowiaków dążąca do niepodległości swojego państwa. Tylko ok. 4% rosyjskiej szlachty miało rodowite, tj. rosyjskie lub tatarsko-mongolskie pochodzenie. Wpływy niemieckie osiągnęły apogeum za panowania nowej, nierosyjskiej dynastii Holstein Gottorp panującej od 1762. Mało znany jest fakt, że po rozgromieniu armii pruskiej w wojnie siedmioletniej (lata 1756–1763), Prusy uległy likwidacji – całe, nie tylko Książęce z Królewcem, ale i Brandenburgia z Berlinem. Włączone zostały, jako integralna część do Imperium Rosji, a w Królewcu urzędował rosyjski gubernator, całe cztery lata. Nastąpił jednak, jak to nazywał Fryderyk Wielki „cud domu brandenburskiego”. Cesarzowa Rosji Elżbieta, córka Piotra (ostatnia z Romanowów, niemiecka dynastia dodała „Romanow” do swojego nazwiska jako swoistą dekorację, choć ze znajomością języka poddanych często było dość marnie) odeszła z tego świata gwałtownie i we właściwym czasie, a jej siostrzeniec, rodowity Niemiec, miłośnik Fryca, Prus, ale też nowy rosyjski cesarz Piotr III Karl Ulrich von Holstein Gottorp, oddał Prusy i Brandenburgię Fryderykowi Wielkiemu i jeszcze dołożył Śląsk, kosztem zaprzyjaźnionej Austrii (jeszcze bez dodatku węgierskiego).

To były czasy dobre dla niemieckiej arystokracji, ale „to se ne vrati”, jak mawiał słynny czeski myśliciel Hrabanek, przyjaciel dzielnego wojaka Szwejka. I to by było na tyle (i to też cytat), ale marzeń naszych sąsiadów to nie zakłóci.

Felieton ukazał się w numerze 2/2023 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2023 r.

Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.