Był czas, kiedy punkty skupu makulatury były w centrum Krakowa. Jeden z nich mijałem idąc do liceum. W ostatnich latach licealnych tam zaglądałem. Prowadzący był człowiekiem podczytującym i książki odkładał. Nie było ich wiele, głównie książki niemieckie drukowane szwabachą, dzieła Stalina, przekłady radzieckich socrealistycznych grafomanów i podniszczone książki dla dzieci. Trafiłem tam na album wierszy dla dzieci z litografiami Kazimierza Sichulskiego. Mam do dziś.
Po marcu 1968 pojawiało się wiele, pozostawionych przez emigrujących, judaików. Książki w języku polskim (przedwojenne przekłady Asza, Izraela Jehoszui Singera, Opatoszu, Segałowicza) zabrałem i przeczytałem. Książki w jidisz i po hebrajsku zabierał Henryk Halkowski, którego tam zaprowadziłem. Akta procesu komendanta obozu w Płaszowie Amona Goetha spostrzegłem pierwszy, więc mi przypadły. Henryk tak utyskiwał, że po przeczytaniu mu odstąpiłem.
Prawdziwym eldorado punkty skupu (zachodziłem do trzech: na Batorego, Radziwiłłowskiej i Miodowej) stały się na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, wtedy za cztery kilogramy makulatury wydawano rolkę niedostępnego na rynku papieru toaletowego. Na makulaturę trafiały roczniki czasopism, masowo wydawana w latach 50. klasyka. Desperacja miłośników higieny zdawała się nie mieć granic. Z tych czasów mam wielotomową historię literatury greckiej Tadeusza Sinki i kilka tomów dzieł Janusza Korczaka i Ludwika Krzywickiego.
Gdy wybuchł stan wojenny na makulaturę trafiły książki pisarzy, którzy poparli decyzję generała Wojciecha Jaruzelskiego (Auderskiej, Bratnego, Dobrowolskiego, Machejka, Przymanowskiego, Stanucha, Żukrowskiego ale, o dziwo, nigdy nie trafiłem na Sandauera). Higieniści znaleźli poręczny pretekst do wymiany książek na papier toaletowy. Niewiele na tym skorzystałem, ponieważ nie byli to moi autorzy. Do punktów skupu zachodziłem nadal, ale okazje znalezienia czegoś ciekawego zdarzały się wyjątkowo.
Zmieniło się to wraz z transformacją. Wtedy masowo wyzbywano się książek, których obecność w domowej bibliotece mogłaby stygmatyzować. W 1988 roku przyjechał na premierę swojej sztuki w teatrze STU Fernando Arrabal. Spędziłem z nim tydzień. Powiedział mi: „Znam ten stan. Zobaczysz, to wszystko dzieje się we śnie. Pewnego dnia ludzie się budzą przekonani, że zawsze byli przeciw. Tak było u nas w Hiszpanii z frankizmem i tak będzie u was z komunizmem”. Tak się stało. Książki pozostawione na półkach mogły zakłócać czyste sumienie, więc lądowały na makulaturze: dzieła Lenina, „Nowe Drogi”, Gomułka i literatura propagandowa wydawana przez KiW.
Czystka dotknęła Dzieł Karola Marksa i tomów zasłużonej Biblioteki Myśli Socjalistycznej. Moja biblioteka wzbogaciła się o kilkanaście tomów Marksa, Róży Luksemburg, Kautsky’ego, Hessa, Lafargue’a. Dziś pierwszy tom Marksa (Manuskrypty), Akumulacja kapitału i fenomenalne Listy Luksemburg to białe kruki.
Z postępem transformacji papier toaletowy stał się ogólnie dostępny. Punkty skupu znikały z centrum miasta. Ostatni, na Miodowej, zamknięto kilka lat temu. Na jego miejscu stoi apartamentowiec. Pozbywanie się książek nie przynosi gratyfikacji, jest kłopotem. Niechciane lądują często na śmietnikach. Od kilku lat w bibliotekach utworzono półki tzw. book crossing. Jedni pozostawiają książki, inni je zabierają. „I to jest dobre” – jak mawiał, oswojony z protestancką Biblią, Jerzy Pilch.
Gdy zachodzę do zakopiańskiej biblioteki miejskiej, często sam coś dokładam, rzadziej zabieram (ostatnio O literaturze polskiej Iwana Franko, nie miałem pojęcia, że klasyk literatury ukraińskiej tak uważnie śledził pisarstwo Polaków). O takie niespodzianki trudno. Wśród podrzuconych książek przeważają romansidła i albumy czy książki o „naszym” papieżu Janie Pawle II, dziś świętym.
Karl Kraus napisał: „Przeznaczenie oddaje kobietę pierwszemu. Przypadek najlepszemu. Wybór pierwszemu lepszemu”. Podobnie jest z książkami. Najlepiej pamiętamy te, na które trafiliśmy przypadkiem. Dlatego zachodziłem do punktów skupu makulatury, a dziś oglądam półki book crossing. I jeszcze coś. Porzucane książki emitują Stimmung czasu może bardziej wyraźnie, aniżeli te zachowane w naszych bibliotekach domowych.
Tytuł pozwala mi na dość swobodne wyrażanie poglądów, niekrępowanych poprawnością polityczną czy doktrynalną. Zaryzykuję więc stwierdzenie, że Karol Nawrocki wygrał wybory prezydenckie w Polsce dzięki przemyślanej ingerencji administracji amerykańskiej w proces ich przygotowania i przeprowadzenia. Nie ma znaczenia, czy administracja ta działała bezpośrednio, czy posługiwała się instytucjami pośredniczącymi, takimi jak na przykład Heritage Foundation (jeden z najprężnniejszych amerykańskich think tanków, autorzy nieoficjalnego programu Trumpa Projekt 2025) czy American Centre of Law and Justice (organizacja prowadzona przez wieloletniego prawnika Donalda Trumpa – Jay’a Sekulowa). Albo instytucje powiązane z ruchem Tradycja, Rodzina i Własność. Za organizacjami tego typu kryją się bowiem oficjalne organy.
Postawioną tezę potwierdzają działania poprzedzające finalne rozstrzygnięcie wyborcze, jak niespodziewane spotkanie Trump-Nawrocki przed drugą turą. Trump, który lekceważąco traktował swego „przyjaciela” Dudę, znalazł czas na wspólne zdjęcie i deklarację poparcia dla nikomu w świecie nieznanego kandydata. Chłopaka z gdańskiego blokowiska, znanego raczej wśród bokserskich i piłkarskich kibiców niż polityków. Jego podpowiadacze wybrali trafnie, analizując jego cechy osobowe, wiek i predyspozycje. No bo przecież nie mógł być takim kandydatem Jarosław Kaczyński (ur. 1949), człowiek z innej bajki, choć w wieku Trumpa, coraz bardziej bezładnie i bezradnie artykułujący swoje staroświeckie poglądy. Zaryzykuję jeszcze bardziej: Nawrocki był pomysłem Amerykanów przyjętym przez polskie koła prawicowo-konserwatywne. Może podsuniętym im przez Dominika Tarczyńskiego, który dziwnym trafem ma lepsze dojścia do Amerykanów niż cała sterta wysoko nominowanych prawicowych polskich polityków. O wiele lepsze niż Kaczyński i gromada jego akolitów, wciąż ślepo zapatrzonych w geniusz przywódcy. Ale to wątek uboczny. Niech się martwi wódz PiS-owców, któremu wyrasta nowy rywal.
Potwierdza tę tezę także szybkie zaproszenie Nawrockiego do złożenia wizyty Trumpowi, na którą politycy europejscy, nawet z pierwszego szeregu, czekają miesiącami. A nowo kreowane objawienie polskiej polityki już za kilkanaście dni wejdzie do Gabinetu Owalnego. Potwierdza wreszcie fakt wyeliminowania premiera i rządu z rozmów z administracją amerykańską, na które patent uzyskał Pałac Prezydencki. Wprawdzie autorzy niektórych opinii artykułowanych w mediach społecznościowych skłaniają się do rozstrzygnięć prostszych: Amerykanom chodzi o stworzenie pasa ochronnego między Rosją a Ukrainą z udziałem wojsk europejskich, w tym Polski. Tusk i Kosiniak byli przeciwnikami takiego rozwiązania („żadnych polskich żołnierzy na Ukrainie”), a Nawrocki może okazać się bardziej elastyczny.
Takie wyjaśnienie powodów wysunięcia kandydatury prezesa IPN wydaje się jednak zbyt prymitywne jak na finezyjne amerykańskie umysły. Myślę jednak – zgodnie z tytułem rubryki – że przyczyny takiego obrotu sprawy są znacznie głębsze. W Stanach (no bo gdzie indziej) zrodziła się koncepcja forsowania nowego porządku europejskiego poprzez tworzenie sieci sił konserwatywnych zwalczającej wartości tak zwanej demokracji liberalnej. I w tym widziałbym raczej wyjaśnienie meandrów ich polityki wobec Europy i Polski, którą postrzegają jako stosunkowo łatwy kąsek do wykorzystania przy realizacji szerszych celów. Polski konserwatywnej, katolickiej, o silnej pozycji Kościoła. Przynajmniej taka jest polska wieś, ale to ona zadecydowała o wynikach wyborów.
Po elekcji Trumpa sieć ta zyskała wsparcie administracji amerykańskiej. Jej celem (sieci, nie administracji, choć ta sprzyja tym dążeniom) w Europie jest zwalczanie koncepcji integracji, a zwłaszcza wciąż jeszcze mocno niesprecyzowanej, ale już obecnej wizji państwa quasi-federalnego, prowadzącego wspólną politykę zagraniczną, militarną i – w części – gospodarczą, z zachowaniem i poszanowaniem tradycji narodowych w szeroko rozumianej kulturze, religii i obyczajach. I wysunięcie – jako pojęcia przeciwstawnego – idei suwerenności państwowej widzianej przez pryzmat narodu jako czynnika konstytuującego wspólnotę.
W tej rywalizacji powoli zanikają stare linie antagonistycznych podziałów: kapitalizm vs. socjalizm, liberalizm vs. fundamentalizm, demokracja vs. autokracja. Pojęcia te tracą dawne znaczenie w nowej, dopiero wykluwającej się rzeczywistości. W internetowym świecie są to zresztą pojęcia zbyt skomplikowane dla głoszenia prawd prostych. A te są potrzebne dla pozyskania większości, wciąż decydującej w rywalizacjach wyborczych. Idea suwerenności narodowej: Ameryka dla Amerykanów (białych), a więc MAGA, Europa dla białej rasy, Polska dla Polaków. Imigrant twój wróg. Czyha na twoje dobra, twoje kobiety, dewastuje twoją rodzinę. Wychodzi z tego potworek: konflikt rasowy, powrót do międzywojennego faszyzmu, w jego rasistowskim wydaniu. Atak na imigrantów jest egzemplifikacją szerszej, bardziej kompleksowej idei. I wyrażenie jej za pomocą dobrze znanego, prymitywnego języka.
Próbą, może jeszcze nie generalną, ale ważną, okazały się wybory prezydenckie w Polsce, które były starciem tych dwóch (nieważne czy faktycznych, czy wyimaginowanych) przeciwieństw. W nich walka z imigracją, szerzej – z elementem obcym (bo nie narodowym, to zrozumiałe szczególnie dla Polaków), została trafnie dobrana. Głoszą ją (choć z różnym natężeniem) prawicowe organizacje w całej Europie. To skłania do teorii o istnieniu jednego centrum nadawczego, choć sam mam wątpliwości, nie lubię bowiem teorii spiskowych. Tę bitwę wygraliśmy – pisała o wygranych polskich wyborach węgierska organizacja Alapjogokert Koezpont (Center for Fundamental Rights, instytucja powołana dla obrony tradycyjnych wartości cywilizacji zachodniej, wspierana organizacyjnie i finansowo przez rząd Orbana), ale wojna się nie skończyła. Węgierskie wybory parlamentarne będą z pewnością kolejnym polem tego starcia. Przyjdzie też kolej na Czechy, to już widać z zapowiedzi. Ruch antyliberalny jest finansowany w przeważającym stopniu z amerykańskich pieniędzy; głównym europejskim beneficjentem są obecnie Węgry, gdyby jednak Orban przegrał wybory, Polska ma szansę przejąć ich rolę. Będzie szansa zrewanżować się za azyl Romanowskiego. Na razie cieszy się wolnością w Budapeszcie, a nasza rodzima prawica deklaruje na zapas gotowość do przejęcia od Węgier pozycji rozgrywającego w tej części Europy. Nie na darmo Trump wysuwa Budapeszt na miejsce spotkania Trump-Zełenski ze swoim ewentualnym udziałem. Byłoby wówczas 3:1 Trump, Orbán, Putin vs. osamotniony Zełenski.
Cofnijmy się jednak o kilka tygodni. 29 maja 2025 roku (trzy dni przed rozstrzygnięciem wyborczym) na wiecu CPAC w Rzeszowie pokazano wyraźnie idee tej organizacji i zamierzenia implementacyjne. CPAC to Konferencja Konserwatywnej Akcji Politycznej, prowadzona przez American Conservative Union, w której biorą udział konserwatywni aktywiści z różnych części Stanów Zjednoczonych. Przypadkiem pomogli swoim kumplom w tak odległym kraju jak Polska. By docenić tę pomoc, na Kongres przybył nawet Duda, odchodzący prezydent. W przemówieniu wychwalał pod niebiosa USA, Trumpa, myśl konserwatywną i Podkarpacie, gdzie Nawrocki zyskał bodaj najwięcej głosów (w jednej gminie nawet ponad 96 procent).
W uzasadnionej, jak widać, nadziei na wyborczy sukces, strumień amerykańskich pieniędzy – bezpośrednio lub pośrednio – trafił i będzie nadal trafiał do prawicowych polskich organizacji, z powodu swego programu korzystających z masowego poparcia. To instytucje należące w znacznej mierze do Tadeusza Rydzyka, w tym podnoszące wyborcze szanse media, oraz wpływowa międzynarodowa ekstremistyczna organizacja Ordo Iuris. Te przygotowujące intelektualną podbudowę pod fundamenty ruchu w Polsce to m.in. Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. ks. Piotra Skargi czy Stowarzyszenie Obrony Tradycji, Rodziny i Własności. W cytowanym przez polskie media społecznościowe raporcie Europejskiego Forum Parlamentarnego ds. Praw Seksualnych i Reprodukcyjnych przytoczone zostały następujące stwierdzenia: „Nowy sojusz ekstremistów religijnych, skrajnie prawicowych populistów i oligarchicznych fundatorów zmienia kształt europejskiej polityki. To […] próba wpompowania ekstremizmu religijnego do głównego nurtu władzy za pośrednictwem mediów, organizacji pozarządowych, partii politycznych i instytucji publicznych. Wspierany przez prywatny majątek i legitymizowany finansowaniem państwowym ruch ten kreuje długoterminową autorytatywną transformację pod płaszczykiem tradycji i troski”. Podobno (dane pochodzą z mediów społecznościowych) aż 275 organizacji sprzeciwia się w Europie zmianom dotyczącym praw reprodukcyjnych i płciowych. W ciągu 5 lat (2019-2023) otrzymały one środki o wartości 1,18 mld USD. W finansowaniu tych organizacji bierze udział Rosja, choć niektóre organizacje temu zaprzeczają z uwagi na negatywny odbiór rosyjskiego finansowania po wybuchu wojny na Ukrainie. Prawicowy konserwatyzm w Rosji to – oczywiście – rezultat bliskiej współpracy ołtarza i tronu: Cerkwi i autokratycznej władzy.
Plany są dalekosiężne. Mają prowadzić do demontażu Unii Europejskiej, nawet w jej dotychczasowej mało radykalnej postaci. Na ten cel idą spore pieniądze transferowane przez American Centre for Law and Justice. Europejska afiliacja tej organizacji jest – przypominam – oficjalnym partnerem Ordo Iuris. W planach ma atak na europejskie sądownictwo, w tym Europejski Trybunał Praw Człowieka. Druga linia ataku to prawa kobiet i osób LGBT+, a także – coraz częściej – osoby żyjące w związkach partnerskich niezależnie od orientacji seksualnej. Trzecia ma charakter sporu ideologiczno–etycznego. Programy zwalczania wroga stają się coraz bardziej radykalne, wręcz ekstremistyczne. Prawica mocniej artykułuje, że to wojna o sprawy fundamentalne. Toczona w bardzo szybkim tempie. Jeszcze do niedawna Joe Biden, mówiąc w Warszawie o wojnie cywilizacji Zachodu i Wschodu, wojnie dobra ze złem, mówił o tym samym zjawisku, lecz w odwróconych pozycjach i rolach. Argumentacja ta sama, podmioty ją wyrażające i idee przez nie głoszone ulokowały się natomiast, a może ulokowane zostały – na przeciwstawnych miejscach. Jak białe i czarne w szachach. Raz gra nimi jeden, a raz drugi z graczy.
Charakterystyczne, że w dążeniach do dyskredytacji wszelkich form liberalizmu łączą się siły do niedawna zaliczane do stron przeciwnych: amerykańska demokracja, bo za demokrację wciąż jest uważana, autokratyczne Węgry i despotyczna Rosja. Ciekawe, że strona przeciwna (obóz liberalno-demokratyczny) zdaje się nie zauważać aktywności tych ruchów i nie robi prawie nic, by im przeciwdziałać. W polskim kontekście – zdumiewa słaba przeciwwaga w argumentacji i brak zdecydowanego działania organów państwa w zwalczaniu ekstremizmów, w tym niezrozumiała bierność służb specjalnych. Bąkiewiczowi dopiero w ostatnich dniach postawiono pierwsze, wątłe zarzuty.
Wydaje mi się (to łagodniejsza forma wyrażenia „tak myślę”), że warto zwrócić uwagę na dwa aspekty rysującej się sytuacji. Po pierwsze, spór liberalnej i fundamentalistycznej strony jest sporem globalnym i globalnych rozstrzygnięć będzie wymagać. Czy organizacje o charakterze liberalno-demokratycznym będą zdolne do współdziałania, by takie wspólne i spójne rozstrzygnięcie proponować? Po drugie, utrwalone w historii antagonistyczne przeciwieństwa (ustrojowe, ideologiczne, polityczne, moralne) tak się poplątały we współczesnej rzeczywistości, że utraciły swoje dotychczasowe znaczenie i aktualność. Co więcej, trudno wyznaczyć nosicieli tych cech. By posłużyć się przykładem, to pomieszanie demokracji (demos, grec. lud) i populizmu (populus, łac. też lud), a więc w obu językach ludowładztwo doprowadziło do sytuacji, w której wyboru prezydenta Rzeczypospolitej dokonano głosami najgorzej wykształconych grup społecznych, z najsłabszych ekonomicznie i kulturowo regionów kraju, o najniższym wkładzie do ogólnonarodowego dorobku. Choć wybór przeprowadzono w demokratycznej procedurze (być może, choć ciągle mam wątpliwości, bo głosów nie przeliczono ponownie), to za tym wyborem nie stały ani racjonalne argumenty i wiarygodne dane, ani autorytety intelektualne i moralne, co byłoby pewną gwarancją mądrych i efektywnych rządów. Wypada przyznać, że to populus, a nie demos zadecydował o takim wyborze, jeśli upieramy się przy pozytywnej konotacji dla demos, a negatywnej dla populus.
Stany Zjednoczone ze swoją dwuznaczną rolą w konflikcie ukraińskim, a z drugiej strony – zapewniające tarczę ochronną dla Izraela masakrującego ludność Gazy, trudno uznać za głosiciela wartości przypisywanych do niedawna demokracji w jej zachodnim wydaniu. Czy USA można traktować – zwłaszcza po rozmowach w czworokącie: USA-Europa-Rosja-Ukraina – za wiodącego reprezentanta wolnego świata, obrońcę zachodniej cywilizacji przed imperium zła, za jakie do wczoraj uważano Rosję? Choć wciąż zwolennicy demokracji cytują Churchilla, że demokracja jest najgorszą formą rządów, ale nikt nie wymyślił lepszej, warto przytoczyć inne z jego powiedzeń: najlepszym argumentem przeciwko demokracji jest pięciominutowa rozmowa z przeciętnym wyborcą. Pasuje, jak ulał do polskiej elekcji AD 2025. Trudno zresztą upierać się przy uświęconych wartościach, gdy wsłuchamy się w transakcyjny charakter argumentacji Trumpa. Sprzedamy broń Ukrainie, za którą zapłaci albo ona, albo Unia Europejska. Chcecie, to płaćcie. To wasza sprawa. Wprawdzie Clinton opowiada co innego, ale Clinton jest emerytem, choć ma tyle lat, co Trump. Wkładem USA w tej wojnie – tak to rozumiem – ma być gotowość do przytulenia zysków ze sprzedaży wyprodukowanej i posiadanej broni. Bez niej – mówią – nie wygracie tej wojny. Europejscy uczestnicy dyskusji w Białym Domu potakują, mnożą komplementy pod adresem głosicieli autorów tych prawd. Samego Prezydenta. Przecieramy oczy ze zdumieniem. Oj, chyba dostanie tego Nobla.
Odwołując się do pojęć: tradycji, wiary i wspólnoty narodowej, prawica ma tę przewagę, że operuje słownikiem zrozumiałym i zakorzenionym w mentalności zbiorowej większości europejskich społeczeństw. Strona liberalno-demokratyczna została natomiast zmuszona do poszukiwania nowego języka, wyrażającego całkiem nową sytuację, dla której nie przystają pojęcia liberalizmu, fundamentalizmu, autokracji, w ich tradycyjnym rozumieniu. Powinna szybko znaleźć odpowiedź na wytworzoną nową sytuację. Łatwo się mówi, ale to naprawdę bardzo trudne zadanie.
Może nie mam racji, może niepotrzebnie demonizuję zagrożenia. Ale „tak myślę”.
Przygotowuję do publikacji wybór swoich wspominków o ludziach, z którymi zetknął mnie czas miniony i jakiś tam wspólny fragmencik biografii… Oto mała próbka…
Przed ponad już sześćdziesięciu (bagatela) laty, czyli w październiku 1957, na pierwszym roku studiów na Uniwersytecie Warszawskim (prawniczych, poniechanych wkrótce dla polonistyki), zetknąłem się z wieloma ciekawymi, wyróżniającymi się już wkrótce potem swymi dokonaniami, reprezentantami tego pokolenia. Między innymi ze Sławomirem Tabkowskim (porzucił po roku prawo dla krakowskiej socjologii), nieżyjącego już niestety (zmarł w tym roku, 3 lutego). A byli też wtedy z nami w jednej studenckiej grupie tacy znani potem skądinąd ludzie jak Ewa i Janusz Łętowscy, Krzysiek Świętochowski – spiker radiowy i aktor, grał rolę głównego bohatera Ubu króla Alfreda Jarry’ego w słynnym przedstawieniu w warszawskim klubie studenckim Stodoła, na które dojeżdżaliśmy trolejbusem (były kiedyś w stolicy takie wehikuły) z zajęć w Studium Wojskowym przy ulicy Myśliwieckiej – czy Witek Woyda, późniejszy dwukrotny mistrz olimpijski we florecie.
Zdążyliśmy przez ten rok poznać się nieco bliżej ze Sławkiem Tabkowskim, na tyle, że w pierwsze letnie ferie wybraliśmy się do jego rodzinnego miasta, gdzie gościli nas jego rodzice; oboje cenieni nauczyciele. Zauroczony tamtejszym, widzianym po raz pierwszy, krajobrazem zaproponowałem małą wycieczkę pieszą: z Nowego Sącza do Krynicy (ok. 36 km!). Propozycja została przyjęta z entuzjazmem. I wędrowaliśmy tym podgórskim turystycznym szlakiem caluśki boży dzionek…
Sławek został potem ważną postacią krakowskiej (był m.in. redaktorem naczelnym „Gazety Krakowskiej”), a następnie ogólnopolskiej domeny publicznej (w latach 70. i 80. był ostatnim prezesem RSW „Prasa-Książka-Ruch”), brał nawet udział w obradach Okrągłego Stołu, w podstoliku prasowym (o ile pamiętam). Przedtem rozchodziły się już z wolna i ograniczały, w sposób całkowicie naturalny (odległość, odmienność zainteresowań zawodowych itp.) nasze kontakty i drogi życiowe, ale młodzieńcze przyjaźnie, jak powszechnie wiadomo, nigdy nie rdzewieją, mimo iż bezpośrednie spotkania nasze stawały się coraz bardziej sporadyczne i ograniczały z wolna do wymiany życzeń okolicznościowych, listów i wiadomości (obecnie, rzecz jasna, przy pomocy wszechobecnego internetu, poczty mailowej). W jednym z takich maili w latach 90. zaproponowałem Sławkowi, krakowianinowi ówcześnie, taki oto rocznicowo-sentymentalny powrót do przeszłości – Proustowski trochę z ducha (W poszukiwaniu straconego czasu) wypad do czasu sprzed ponad sześciu dekad, czyli spotkanie w Nowym Sączu i podróż do Krynicy. I propozycja ta została przyjęta, z „obopólnym zadowoleniem”, jak mówią dyplomaci, choć może już bez tego nadmiernego dawnego młodzieńczego entuzjazmu. Obecna nasza wędrówka miała trwać zdecydowanie krócej, bo tylko parę godzin, a nadto – ze względu na nasz wiek i brak „pieszych mocy przerobowych” – szosą, bo przy pomocy… samochodu. Ale trzeba też powiedzieć tutaj koniecznie i od razu, że i teraz krajobrazy okolic Nowego Sącza i Krynicy, nawet oglądane głównie przez szyby auta, wydawały się nam obu – w czym byliśmy zresztą zawsze całkowicie zgodni – równie ujmująco pociągające, co przed laty, mimo widocznych gołym okiem śladów ludzkiej interwencji w świat przyrody. Co zresztą omówiliśmy dokładnie i przykładnie przy skromnym (jak na emerycki stan i zdrowie przystało) obiadku. W miejscu jednakowoż tego jak najbardziej godnym, bo w znajdującej się przy odnowionym teraz na cacy rynku nowosądeckiej restauracji nazywającej się – było nie było – „Bohema”!
Trafiliśmy tu z żoną bezpośrednio z Zakopanego, gdzie miał miejsce ślub wnuczki naszego przyjaciela, pochodzącego ze Lwowa znanego i cenionego poety – Tomasza Gluzińskiego (krewnego Kornela Makuszyńskiego, kolegi szkolnego Adama Hanuszkiewicza), który po wojnie wżenił się był w góralską rodzinę Wawrytków z zakopiańskiej ulicy Strążyskiej. Odwiedzaliśmy ich tutaj z żoną regularnie przez wiele lat podczas pobytów w Zakopanem. Żona Tomka, Zofia, przeżyła go o lat blisko trzydzieści, ale nasza ogromnie sympatyczna znajomość – umacniana preparowaną przez nią litworówką podczas góralskich posiadów w tym zbudowanym przed stu laty, obszernym oczywiście domostwie nad potokiem Strążyskim – trwała aż do czerwca 2016, kiedy to Zosia, w słusznym zresztą wieku, też odeszła do góralskiego raju. Ich syn, również o imieniu Tomasz, jest architektem z zawodu, autorem cenionych projektów budownictwa drewnianego – widziałem je parę lat temu na wystawie w Bibliotece Narodowej w Warszawie (m.in. Nosalowego Dworu). Z żoną Niną doczekali się dwóch córek (obie już po studiach architektonicznych). Jedna z nich brała właśnie teraz oto ślub w starym zakopiańskim kościele, budowanym jeszcze przez słynnego, ba, legendarnego, tutejszego księdza proboszcza – góralskiego syna z okolic Makowa Podhalańskiego – Józefa Stolarczyka (1816–1893), który wsławił się wieloma ważnymi czynami, takimi jak rozwijanie ludowej oświaty w Zakopanem czy rozbudowa ścieżek turystycznych w Tatrach. On to w swych opublikowanych przed laty wspomnieniach m.in. napisał był, że podczas wycieczki do Egiptu wszedł na piramidę Cheopsa i rzekł: „Piękny stąd widok, ale kudy mu tam do tego z Giewontu”!
Nie mogliśmy tam więc teraz być nieobecni!
* * *
Wracaliśmy potem – w czerwcu 2017 – do Warszawy na trasie Nowy Sącz, Brzesko, Busko-Zdrój, Radom, Kielce (wbrew potocznym mniemaniom, nadspodziewanie dobrymi i pustymi drogami), gdy dopadła nas w drodze telefoniczna wiadomość – zaskakująco okrutna – o śmierci mojej, młodszej ode mnie o dwa lata siostry Zosi. A jeszcze tuż przed wyjazdem umawialiśmy się na spotkanie w Aninie (mieszkała tu z mężem). Było to po jej wyjściu ze szpitala, gdzie trafiła na zwykłe, wydawało się, rutynowe badania! Prywatna to zaiste i zupełnie osobista sprawa, ale przecież wiadomo doskonale, iż to, co prywatne łączy się – często niewidzialnymi nićmi – w sposób naturalny najczęściej z tym, co ogólne, czyli wspólne w tej naszej egzystencjalnej, wedle Gabriela Marcela (homo viator) – ludzkiej kondycji, całej naszej człowieczej doli jako jeno krótkiej wędrówki, pielgrzymki: granica między indywidualnym a społecznym jest naprawdę bardzo cienka, jeśli w ogóle istnieje…
* * *
Czas zatem na parę słów – sprowokowanych tym smutnym wydarzeniem – o innych okruchach czasu. Oto bowiem, gdy wysłałem mailowo pożegnanie do mieszkających daleko poza Polską członków rodziny niemających szans na to, by przybyć na tę smutną uroczystość, dostałem jedną z odpowiedzi, skłaniającą do ogólniejszej refleksji. Pisze bowiem mój bratanek Łukasz z dalekiego Sydney w Australii: „Mowa pożegnalna bardzo ładna, odrobina historii…”. I to dało mi właśnie asumpt do wyjścia poza ten krąg spraw, ściśle prywatnych obowiązków, do próby uogólnienia tej tak całkowicie niby tylko osobistej sprawy…
„Drogi bratanku Łukaszu – napisałem m.in. w odpowiedzi – dziękuję Ci za liścik z kondolencjami i sympatyczne słowa, pośród których zastanowiła mnie najbardziej rzecz jedna. Twoje mianowicie rozumienie pewnych wydarzeń, które dla Ciebie są już, jak mniemam, wyłącznie «historyczne», a które dla mnie – i osób w moim wieku – jak najbardziej żywe i teraźniejsze. Obaj zapewne zgodzimy się ze zdaniem naszego najwybitniejszego w wieku XX pisarza historycznego – Teodora Parnickiego (autora Srebrnych orłów czy cyklu Nowej Baśni – polecam Ci przy okazji), że historią jest to, co wydarzyło się przed naszym urodzeniem. Toteż absolutnie nie zaskoczyły mnie tak zupełnie Twoje słowa o «historyczności» niektórych spraw, o których tam w tej cytowanej wyżej okolicznościowej pożegnalnej mowie wspominam, bo różnica bierze się właśnie z owych odmienności pokoleniowych opcji widzenia. Ja, jak wiesz, urodzony w pierwszych dniach II wojny światowej, siłą rzeczy inaczej patrzeć muszę na wydarzenia i sprawy, o których ludzie w Twoim wieku, czyli urodzeni trzydzieści parę lat później, mają prawo powiedzieć, że to już tylko «historia». Czyli jak się domyślam – na pewno całkiem niesłusznie, sorry – sprawy niezupełnie najwyższej dla nas wagi. Byłoby to bowiem, zgodzimy się obaj na pewno (jeśli nie teraz, to kiedyś), znaczne zubożenie naszej wiedzy o świecie i sobie samych…
A tak w ogóle, z ową wiedzą o wydarzeniach, które miały miejsce przed naszym narodzeniem, to jest tak, że zdobywamy ją na ogół nie tylko poprzez przekazy zewnętrzne, na przykład podręcznikowe, lekturowe czy wszelkie inne, ale i poprzez własną tradycję rodzinną. Pisał o tym Jarosław Iwaszkiewicz w swych wspomnieniach – Książka moich wspomnień (też Ci polecam), że sam, choć urodzony na przełomie XIX i XX wieku, to poprzez wspomnienia członków swej wielopokoleniowej, mocno rozgałęzionej, szeroko skoligaconej familii miał swój ciekawy, «prywatny» wgląd w cały XIX wiek naszej polskiej, nie tylko rodzinnej, historii! I taka jest geneza tych uwag na marginesie Twojego e-maila…”.
W rejsie, którego jesteśmy mimowolnymi uczestnikami, do tej pory jak wiadomo chodziło bardziej o aspekt duchowy, a kaowiec był tego ogólnonarodowego wysiłku główną i wiodącą postacią. Można powiedzieć: kreatorem naszej zbiorowej wyobraźni i potu, oczywiście na miarę bieżących czasów i możliwości. Co prawda nie zawsze się sprawdzał, były nawet uzasadnione pretensje do kaowca, jakim cudem wdarł się na statek, ale jednak mieściło się to w szeroko rozumianej kulturze duchowej i inteligenckiej – choć często była ona spod znaku obiadów dla inteligencji aniżeli uczelnianych katedr. Ale w sumie narzekać nie było na co, rejs odbywał się bez większych zakłóceń, kierunek był mniej więcej znany, a mielizny oznaczone i wymijane, choć niekiedy w ostatniej chwili. I tak jak w arcydziele Marka Piwowskiego przełom nastąpił wtedy, kiedy gra w dupnika wykazała, że aby być sobą inteligencja musi się niestety samooskarżać, a rada rejsu postanowiła pana znajdującego się w wyraźnej melancholii, wcielić do sekcji gimnastycznej w celu nabrania „jeszcze większego optymizmu”, niż aktualnie posiada. I wtedy się zaczęło! Pokaz wysiłku fizycznego narodu w trakcie wspomnianej wycieczki statkiem jest dla mnie i paru innych obywateli do dzisiaj niezmiernie inspirujący.
W obecnych okołostadionowych realiach politycznych (uwaga na marginesie do socjologów: trzeba uważniej śledzić nastroje objawiające się na meczach tzw. Ekstraklasy) myślę tu nie bez pewnej nadziei o aktualnym Panu Prezydencie, którego wbrew przewidywaniom pesymistów uroczyście zaprzysiężono na Wiejskiej, powierzając mu przy okazji zwierzchnictwo nad Wojskiem Polskim oraz wprowadzając na salony i w domowe pielesze na bieżącą kadencję. Nie, żebym od razu oczyma wyobraźni widział go na funkcji kaowca, na to jednak jest jeszcze za wcześnie, póki Prezes ma się całkiem dobrze, ale na funkcji szefa sekcji gimnastycznej, to tu już bym nie był tak ostrożny w dawaniu rekomendacji… Pan Prezydent jest bowiem czynnym sportowcem z krwi i kości w dziedzinie boksu, ba, nawet kibicem i całkiem niedawnym uczestnikiem szlachetnych walk i męskich pojedynków, do czego sam się przyznał w toku kampanii wyborczej. Jest więc kandydatem pierwszego wyboru; no i dość już z takim wydurnianiem się jak uczenie Narodu czytania poezji Herberta czy cytowania Pana Tadeusza. Ostatecznie ww. wcale nie muszą znaleźć się w podstawie programowej szkół powszechnych układanej przez minister Nowacką, więc właściwie po co je było publicznie przez poprzednią kadencję, w dodatku uporczywie deklamować, i to aż w dwóch osobach Pana Dudy wraz z Małżonką, z wiadomego miejsca Krakowskiego Przedmieścia? Zdecydowanie lepiej wdrażać jest Naród w arkana kultury fizycznej, co w zakresie młodzieży męskiej spełniał swego czasu obowiązkowy pobór do wojska, który z niejednego uczynił prawdziwego mężczyznę i raz na zawsze wybił głupoty z głowy. Przypominam, że zwolennikiem stawania na komisję poborową jako probierza męskości był śp. prezydent Lech Kaczyński, który przecież i obecnie jest wzorem do naśladowania, także w tym zakresie (sam odbył nieodzowne przeszkolenie). Ja także, oraz parę innych pokoleń młodzieży męskiej, znajdującej się obecnie już w trochę bardziej zaawansowanym wieku. Po przybyciu do rejonu ześrodkowania poborowych w celu odbycia służby wojskowej otrzymywało się m.in. spodenki gimnastyczne zwane atramentem (bo farbowały genitalia podczas wysiłku fizycznego na tenże jakże trwały kolor) oraz pepegi, zazwyczaj o dwa numery za małe albo trzy za duże. W trakcie wymiany tego gumowego obuwia, produkowanego bodaj w Grudziądzu (stolicy polskiego kondoma) poznawało się następnie kolegów z innych pododdziałów, dowiadując się przy okazji o najbardziej strzeżonych tajemnicach ówczesnego Ludowego Wojska Polskiego. Nie wiem, jak z atramentami i pepegami magazynowo obecnie stoimy, bo jednak upłynęło sporo czasu, ale nic to dla Pana Prezydenta, który przecież przy pomocy swoich wysokich urzędników z Biura Bezpieczeństwa Narodowego może zasięgnąć stosownej wiedzy w sprawie aktualnego stanu. Wiedza ta jest bowiem niezbędna do wypracowania niezbędnych decyzji.
I tu rusza już moja wyobraźnia, że Pan Prezydent automatycznie staje się twarzą zbiorowego gimnastycznego czynu Narodu, np. w postaci codziennej zaprawy o godz. 6.00, jeszcze przed pracą, ale bez różnicy płci i wieku. Ten, kto chciałby, mógłby nawet występować w atramentach i pepegach, MON w ramach kontaktów ze społeczeństwem poparłoby tę cenną inicjatywę, a magazyny odetchnęłyby z ulgą z powodu zluzowania. Jest to jeden z pomysłów wprost do zastosowania na początek tak świetnie zaczętej prezydentury, kiedy Pan Prezydent ukazał się Narodowi z okien Pałacu w podkoszulku, wzbudzając tym jeszcze większy entuzjazm niż zwykle. A przypomnę tylko, że sekcja gimnastyczna w trakcie filmowego Rejsu Marka Piwowskiego miała swoje wymierne sukcesy, zespoliła przedstawicieli różnych grup społecznych, wieku i zawodów w jedność, o wyrwaniu z melancholii pana z gitarą już nie wspomnę. Jedność, której tak nam dziś potrzeba…
Felieton ukazał się w numerze 5/2025 „Res Humana”, wrzesień-październik 2025 r.
ZAKAZ WNOSZENIA SZTUCZNYCH KWIATÓW – tablice z takim napisem umieszczone są na bramach wejściowych cmentarzy w Mieście Panama. Zakaz nie jest zbyt rygorystycznie przestrzegany. Na jednym z grobów zobaczyłem mocno przybrudzone, być może pozostawione tam przed miesiącami w wazonie, plastikowe kalie. Natomiast nie ma przed cmentarzami stoisk, gdzie wiązanki plastikowych kwiatów, wkomponowane w egzotyczne plastikowe liście, można kupić. W Polsce na przycmentarnych stoiskach w ostatnich dekadach nastąpiła wymiana asortymentu. Dziś wśród sztucznych wiązanek i stroików trudno dopatrzyć się żywych kwiatów i roślin.
Na cmentarzach następuje wycinka starych drzew (spadające konary mogą być niebezpieczne dla odwiedzających i uszkodzić nagrobki, liście śmiecą), znikają ptaki i wiewiórki. Towarzyszy temu zalew wiecznotrwałych plastikowych ozdób udających rośliny i kwiaty. Można powiedzieć, że cmentarz staje się miejscem coraz bardziej martwym. W tej estetycznej deprecjacji cmentarzy największy udział mają plastikowe wiązanki. Większość, zwłaszcza najbardziej okazałe, jest produkowana w Chinach, ale to Polacy je kupują i zdobią groby bliskich. Pozostawione, przez miesiące (a czasami lata), kumulując miejski brud i pył, sprawiają, że cmentarze coraz bardziej zaczynają przypominać arkadie z tworzyw sztucznych. Nikt tego nie bada, ale można odnieść wrażenie, że cmentarze, produkując duże ilości plastikowych odpadów, stają się dla środowiska wrogie.
Pozostanie tajemnicą, skąd Bolesław Leśmian brał informacje o „zdziczeniu obyczajów pośmiertnych”. Jednak u Leśmiana porachunki pomiędzy martwymi w zaświatach nie miały wpływu na świat dostępny żywym. Ta suwerenność i autonomia leśmianowskich zaświatów zatraca się w świecie, gdzie media społecznościowe (np. Facebook) przypominają nam o obowiązku składania życzeń urodzinowych osobom dawno zmarłym. Pozostawianie na grobach niewiędnących, udających żywe, plastikowych wiązanek i wieńców zbliża nas do wirtualnego świata (być może jednego z leśmianowskich zaświatów), w którym nic nie może umrzeć z tego powodu, że nie cieszyło się realnym życiem. Było jak wiązanka plastikowych roślin, udawaniem bycia czymś innym i martwym z samego założenia.
Inwazja plastikowych roślin, kwiatów, palm, drzewek czy pnączy, zmienia krajobraz, z którego znika czas. Dekorując groby plastikowymi bukietami, podświadomie usiłujemy zabezpieczyć się przed ryzykiem związanym z upływem czasu. Kwiaty, zwłaszcza cięte, ulegając stosunkowo szybkiej degradacji, nam o tym przypominają. Rośliny z plastiku to niebezpieczna utopia, marzenie o świecie, w którym nic nie umiera, w którym liście nie spadają na płyty nagrobków i wiewiórki czy koty nie zostawiają śladów swoich łapek. To marzenie o świecie, z którego znikło przemijanie i to, co martwe jest, jak sztuczny bukiet, niezniszczalne.
Rodzi się pytanie, dlaczego akurat w Panamie próbują, bardziej niż gdzie indziej, bronić życie przed plastikową symulacją, ekologicznie regulując stosunek do zmarłych.
W trzecim tomie zbioru esejów filozoficznych i szkiców literackich Stanisława Lema (Filozofia przypadku, 1989) znaleźć można obszerną analizę głośnego prozatorskiego bestselleru światowego sprzed parunastu lat – Imienia róży Umberto Eco. Wydaje się, że nie tylko dla miłośników twórczości obu tych pisarzy szkic Lema o Eco będzie swego rodzaju zaskoczeniem. Cóż bowiem ten wielki polski pisarz, autor znanych w świecie książek futurologicznych z dziedziny science fiction, odnalazł intrygującego w dziele młodszego kolegi – włoskiego pisarza – w utworze mówiącym wszak nie o przyszłości, a o przeszłości, że poświęcił mu aż tak wiele uwagi?
Odpowiedź jest niby prosta i pada nawet wprost na początku szkicu Stanisława Lema, który powiada: „…jego [tzn. Eco – JT] problemowe zainteresowania są bliskie moim, bo są kierowane na węzłowe kwestie współczesności, tyle że z przeciwnych stron skali czasowej”. Ale chyba nie to jest najbardziej zaskakujące. Nie to mianowicie, co jest już dzisiaj sądem właściwie powszechnym, że wybitni pisarze – niezależnie od tego, czy piszą o przyszłości, czy przeszłości – mają zawsze na uwadze przede wszystkim czas teraźniejszy. „Każda powieść prawdziwa – pisze Lem – w głębokim sensie jest powieścią o czasie, w którym ją napisano, a nie o czasie, w który została skierowana autorską decyzją”.
Nie zaskakuje też tak bardzo fakt, że ta Lemowa interpretacja Imienia róży, akcentująca przede wszystkim to, iż powieść ta – obrócona formalnie w stronę średniowiecznej młodości myśli europejskiej – jest wyrazem niepokoju o to, że owa myśl, humanistyczna, rozumna, „życzliwa ludziom” (symbolizowana tutaj przez franciszkanina Baskerville’a i jego scjentystyczne zapędy), kryć w sobie może już w samym zarodku, niedostrzegalne zrazu pułapki i niespodzianki płynące z cywilizacyjnego i technologicznego rozwoju świata; z jego głównym niebezpieczeństwem – groźbą samozagłady ludzkości na czele. Wszak nie da się zaprzeczyć, że ten narastający wielki problem wieku naszego i następnych (jeśli nastąpią?!) istnieje i jawi się coraz bardziej wyraźnie nawet gołym okiem…
Zaskakujące natomiast jest pojawiające się w tym szkicu Lema słowo „zawiść”. Oczywiście ma ono w kontekście całości wymowę mocno żartobliwą, lecz fakt pozostaje faktem: sławny na cały świat pisarz, autor Kongresu futurologicznego i Solaris oraz innych licznych bestsellerów SF, nie waha się przed publicznym użyciem słowa „zawiść” w stosunku do książki innego autora, która sprawiła mu tyle nieskrywanej satysfakcji czytelniczej.
Stąd więc słowo „zawiść” w tytule tego tekstu, ale co wobec tego z „miłością”?
Stanisław Lem, badając literaturę „w świetle empirii” – zgodnie z podtytułem swojego dzieła, który stanowi główną dyrektywę poznawczą jego analiz krytycznych – nie mógł, omawiając Imię róży, pominąć występującego w niej wątku miłosnego (erotycznego). Niby jest on tutaj czymś w rodzaju marginalnego ozdobnika (jak mogłoby się to wydawać powierzchownemu czytelnikowi), to efektem jego dociekliwości jest zwrócenie uwagi na ukryte znaczenia tegoż właśnie wątku – w kontekście powieściowej i filozoficznej koncepcji Imienia róży. Chodzi tu rzecz jasna o ukazywanie przez Eco „libidalnych korzeni mistycznych wzlotów średniowiecznej religijności” (a może nawet i nie tylko średniowiecznej). I choć nie jest to wprawdzie – podkreśla Lem – odkrycie samego Eco, bo korzysta on (i nie kryje tego) z późniejszych – nie tylko Freudowskich –tradycji psychoanalitycznych, ale robi to niezwykle obrazowo, subtelnie i dyskretnie zarazem, nie nazywając rzeczy po imieniu. Równocześnie jednak tak, iż czytelnik nie ma najmniejszych wątpliwości, że ma tu do czynienia z jakże zręcznie przez autora i bohaterów utworu zakamuflowanymi sublimacjami „nieczystych popędów” – skrywanych pod postacią aktów strzelistych wiary niektórych postaci powieści, obok opisów rzeczywistych „zdrożności”, czyli owych grzesznych żądz, jakimi np. karmi młodego bohatera i narratora powieści Eco stary mnich Ubertino, przy okazji „kładąc mu rękę na kolanie, to na karku i czule przyciągając do siebie”.
Jest w tej powieści Eco także otwarty, wcale niespecjalnie nawet skrywany, opis miłości zmysłowej i fizycznej, choć podszytej zadrami „grzeszności”, jakiej doznaje Adson w zakonnej kuchni z piękną wiejską dziewczyną, ściągniętą tu podstępem przez występnego klasztornego klucznika. Ale i tutaj, trafnie zauważa Lem, miłość ta wyraża się w jego umyśle głównie „niezmysłowymi parafrazami i metaforami sięgającymi hymnicznie biblijnych psalmów”.
Że nie jest to trop mylny, wskazuje choćby poniższy cytat z powieści Eco. Oto narrator Imienia róży po wielu latach od owej miłosnej nocy spędzonej w klasztorze z wiejską dzieweczką, tak to wspomina: „Teraz, kiedy dłonią drżącą (i nie wiem, czy z odrazy do grzechu, o którym powiadam, czy przez grzeszną tęsknotę za wydarzeniem, które wspominam) pisząc te linijki, spostrzegam, że użyłem, by opisać moje szpetne zachowanie w owej chwili, takich samych słów, jakich niewiele stronic wcześniej potrzebowałem, by opisać ogień, który trawił męczeńskie ciało braciszka Michała. I nie przypadkiem moja dłoń, posłuszna służka duszy, te same wyrażenia wystylizowała dla dwóch przeżyć tak do siebie nieprzystających, gdyż niechybnie w ten sam sposób przeżywałem je wtenczas, doznając ich, jak i niedawno, kiedy próbowałem przywrócić im życie na tym pergaminie”.
Ciekawy jest tu komentarz Stanisława Lema do tych duchowych rozterek Adsona, który – z woli autorskiej oczywiście – nie potrafi ukryć swojego zdumienia, że doświadczenia i przeżycia tak diametralnie różne mogą podlegać… tożsamym „obrotom mowy”. Jest to dla autora Filozofii przypadku jeden z koronnych dowodów na to, że historyczna powieść Eco jest w gruncie rzeczy jak „każda prawdziwa powieść”, utworem całkowicie współczesnym: „Nikt nie mógł sobie w XIV wieku – pisze Lem – pozwolić na publiczne utożsamianie mąk, przeżywanych przez świętego ginącego za wiarę, heretyka palonego żywym ogniem za pakt z szatanem, z rozkoszą zakonnego braciszka doznającego pierwszy raz stosunku z kobietą i świętobliwego starca rozmodlonego pod statuą Najświętszej Marii Panny. Ale też nikt nie może, choćby był sto razy ekspertem w mediewistyce, przysiąc, że myśl o wspólnym mianowniku doznaniowym takich skrajnych stanów nie powstała wtedy ani razu w żadnej głowie”.
Istotnie, ale to nie znaczy wcale – mówi całym swym szkicem Lem – że rzecz nienazwana nie istnieje, co zgodne jest zresztą z antynominalistycznym stanowiskiem zarówno autora Filozofii przypadku, jak i autora Imienia róży. Ten ostatni mówi o tym zupełnie otwarcie i wprost w swych dopiskach do Imienia róży, ogłoszonych po sukcesie wydawniczym pierwszego wydania tego utworu. „Od samego początku chciałem opowiedzieć całą historię (wraz z jej tajemnicami, wydarzeniami politycznymi i teologicznymi, jej dwuznacznościami) głosem kogoś, kto przeżywa wypadki i rejestruje je z fotograficzną wiernością młodzieniaszka, ale ich nie pojmuje (i nie pojmuje do głębi nawet jako starzec, tak że w końcu wybiera ucieczkę w boską nicość, a nie tego przecież nauczył go mistrz)”.
Modelem literackim dla tego typu postaci narratora, jak pisze Umberto Eco w innym miejscu swych Dopisków, był tu Serenus Zeitblom z Doktora Faustusa Tomasza Manna. Ów prozatorski model wielopiętrowej gry narracyjnej (dodajmy, że był to ulubiony chwyt pisarski Josepha Conrada, skąd trafił do XX-wiecznej literatury) stosuje Umberto Eco konsekwentnie i z wielkim – by tak rzec – ukontentowaniem wewnętrznym, bawiąc się stylami, igrając z czasem i poetyckimi konwencjami oraz – często – samymi słowami, wkładając (choć nie bez wielu istotnych powodów) w usta swych bohaterów nie tylko cytaty z Biblii czy ze średniowiecznych tekstów metafizycznych, ale także i kryptocytaty z filozofów współczesnych (np. Ludwiga Wittgensteina), lecz tak, że brzmią one rzeczywiście, jak słowa „z epoki”; nie popadają przy tym w „erudycyjną ciężkostrawność” czy też czysto inkrustacyjną, efektownie stylistyczną ornamentykę: „Powieść napisał ateista – pisze Lem – znający się na historii Kościoła jak mało który teolog. Światopogląd autora nie przejawia się nigdzie wprost – wygłasza go przedstawiony świat powieści. Perfidny Eco był tak konsekwentny w przyjętym raz kanonie narracyjnym”.
Odnosi się to także i do wątku miłosnego tej powieści Eco: mamy tu do czynienia z tymi samymi co i w innych partiach jego powieści elementami gry, zabawy, głębszej ironii i kostycznego nieco humoru, przy całkowicie poważnym i nowoczesnym podejściu do tematu. Umberto Eco w swym, nie mniej ciekawym i znaczącym niż sam tekst powieści, autokomentarzu do Imienia róży tak to charakteryzuje i komentuje: „Czytając recenzje, spostrzegłem, że jest to jeden z tych aspektów powieści, który mniejsze wrażenie wywarł na czytelnikach wykształconych, albo przynajmniej, powiedziałbym, że nikt lub prawie nikt go nie podjął. Ale zadaję sobie teraz pytanie, czy nie był to jeden z tych elementów, które zdecydowały o poczytności powieści wśród czytelników mniej wybrednych. Zidentyfikowali się z naiwnym narratorem i czuli się usprawiedliwieni, kiedy czegoś nie pojmowali. Przywróciłem im lęk przed sprawami płci, nieznanymi językami, złożonością ludzkiej myśli, tajemnicami z życia politycznego… To wszystko rozumiem teraz aprės coup, lecz być może pisząc przekazałem Adsonowi wiele z moich lęków młodzieńczych, a z pewnością, jeśli chodzi o jego porywy miłosne (choć zawsze z gwarancją, że zawsze mogę działać przez osobę podstawioną: Adson przeżywa swoje uniesienia miłosne wyłącznie poprzez słowa, jakimi o miłości mówią doktorowie Kościoła). Sztuka jest ucieczką od wzruszeń osobistych, tego nauczył mnie i Joyce, i Eliot”.
Tyle o miłości u Umberto Eco. Ostatnie słowo niech jednak należy do „zawistnika” – Stanisława Lema, który tak oto kończy swe rozważania o Imieniu róży: „Zawiść, do jakiej się przyznałem, to świadomość sytuacji autora, który zamierzony przez siebie świat musi budować na własną rękę, skoro za wieżę obserwacyjną wziął sobie przyszłość. Tak na przykład moja ostatnia powieść Wizja lokalna jest nieporównanie uboższa od Imienia róży co do ilości wprowadzonych elementów, konstytutywnych dla konstruowanego w niej świata, oraz co do ilości gier w tym świecie uprawianych. Wynika to trywialnie z sytuacji, w której autor albo ma, jak Umberto Eco, do dyspozycji całe biblioteki autentyczne, albo, jak ja, może, a raczej musi, sobie sporządzić biblioteki przez siebie wymyślone. Ponadto, jak wspomniałem, sama sprawdzalność przedstawionego świata uwierzytelnia utwór osadzony w przeszłości i pozwala czytelnikowi spojrzeć na ten świat «z góry», bo z wiedzy obiegowej, jaką każdy dziś dysponuje”.
Efekt, jaki wynika z tego niespodziewanego zetknięcia się dwu wielkich osobowości pisarskich naszej współczesności, tej demonstrowanej jawnie fascynacji twórczością innego wybitnego pisarza, ma dla piszącego te słowa wymiar doniosły i napawający otuchą. Liczne akty rezygnacji z pasji poznawczych w sztuce, dokonywane i ochoczo prezentowane przez niektórych tzw. postmodernistycznych, często nawet wybitnych przedstawicieli kultury współczesnej – jak widać na tym przykładzie –nie mają jeszcze, na szczęście, charakteru totalnego… Są bowiem jeszcze tacy artyści, którym chce się chcieć być ostatnimi, być może, racjonalistami w wielkim stylu, twórcami dążącymi do źródeł i korzeni oraz przezwyciężania istotnie narastającego w naszym stuleciu poczucia bezsiły jednostki wobec otaczającego ją irracjonalnego chaosu i zagrożeń wynikających stąd wprost poniekąd – o paradoksie – z samego rozwoju cywilizacji i myśli ludzkiej.
I jeszcze jeden drobiazg określający podobny stosunek obu tych pisarzy do problemów wynikających z wynalazku, ale i zagrożeń płynących z wielkiego w XXI wieku upowszechnienia się dostępu do sieci cyberprzestrzeni i mediów społecznościowych. Oto Stanisław Lem wspominał parokrotnie w swych szkicach, iż nie zdawał sobie sprawy z tego, póki sam nie zaczął posługiwać się internetem, jak wielu „idiotów” jest na świecie: dzisiaj każdy, niezależnie od kompetencji, jakie posiada, może uważać się za „eksperta, głosiciela i posiadacza prawdy”! W czym wtórował mu Umberto Eco: „Sieć nie wymyśliła idiotów, po prostu dała im taką samą publiczność, jaką mają laureaci Nagrody Nobla”.
Esej ukazał się w numerze 4/2025 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2025 r.
Wyniki wyborów prezydenckich wpędziły znaczną część polskiego społeczeństwa w depresję, a zagranicznych obserwatorów sceny politycznej co najmniej w zdumienie. Jeden z naszych kolegów wyznał, że porzuciwszy z rozpaczy oglądanie telewizji, zajął się grą na skrzypcach, choć grać na nich nie potrafi. Nie chodzi o sam rezultat, raz się wygrywa, raz przegrywa. Nie chodzi także o wygraną kandydata PiS z niewielką przewagą (a to denerwuje najbardziej, bo kieruje poszukiwanie przyczyn w stronę niedoróbek kampanii), co skłania do refleksji o podziale Polaków na dwie niemal równe części i grozi trwałą destabilizacją sceny politycznej. A nawet kieruje uwagę ku sfałszowaniu wyborów. Nie to jednak (choć ważne) prowadzi do depresji.
Pobieżna analiza pokazuje, że Karol Nawrocki wygrał dzięki głosom wsi, gdzie uzyskał ponad 63 proc. głosów. Mieszkańcy wszystkich kategorii miast wybrali Rafała Trzaskowskiego: te najmniejsze do 50 tysięcy mieszkańców w stosunku 53:47, między 50 a 200 tys. w relacji 59:41, między 200 a 500 tysięcy 66:34, a w tych największych jeszcze wyraźniej, bo w proporcjach 68:32. Na nic zdały się zmiany demograficzne, jakie jeszcze w latach 40. zapoczątkowała socjalistyczna władza. Wtedy odwrócono przedwojenne proporcje w strukturze ludności, z 40:60 na korzyść wsi, zrobiło się 60:40 na rzecz miast. I co się z tym stało? Anachroniczna mentalność agrarna nadal dominuje, co wyraźnie widać po wynikach wyborów. Gorzej. Jeśli to głosy wsi zadecydowały o wynikach wyborów, to PSL, reprezentujący podobno społeczność wiejską (w tym rolników) w Koalicji 15 Października, nie odegrał w tych wyborach żadnej roli. Nie wiem, ile wiejskich głosów znalazło się wśród 4,99 proc., jakie padły na Szymona Hołownię, ale z pewnością był to odsetek dramatycznie niski. Mimo wysokiej pozycji Kosiniaka-Kamysza w tej Koalicji.
Nawrocki wygrał w 6 województwach, 3 z tzw. ściany wschodniej plus Małopolska, Świętokrzyskie i Łódzkie, w sumie w regionach (poza Małopolską) o najniższych wskaźnikach udziału w krajowym PKB. Jego wyborcy to w przeważającej mierze osoby z wykształceniem podstawowym (73 proc.) i zasadniczym zawodowym (69 proc.). Ci z wyższym wykształceniem (61 proc.) preferowali Trzaskowskiego. Przyczyna depresji to zatem nie tylko frustracja z powodu porażki. Prezydent RP swoją wygraną zawdzięcza najgorzej wykształconym wyborcom z najlichszych gospodarczo i mentalnie regionów kraju[1]. Z takiego obrotu sprawy nie mogą cieszyć się nawet zwycięzcy, o ile mają elementarną zdolność intelektualnej i moralnej oceny sytuacji. Można by zapytać o ich zdolność do takiej oceny. Na razie nastroje tam raczej triumfalne. Chodzi przecież o władzę. Polską zajmiemy się później.
Niestety, powyborcze sondaże nie zmieniły pesymistycznych nastrojów. Można, oczywiście, pocieszać się, że to premia dla prawicy za wyborczy sukces. Ale ostatni sondaż, w którym KO i PiS mają po 28,8 proc., Konfederacja ponad 13 proc., a Braun ląduje na czwartym miejscu z poparciem 6,9 proc., wyprzedzając całą Trzecią Drogę (Polska 2050 i PSL razem!!!) pokazuje, że proporcje światopoglądowe ulegają zmianie. Obie partie Trzeciej Drogi uzyskują 5,1 proc., co nie daje jej miejsca w Sejmie i skłania do poważnej refleksji nad poglądem Roberta Smolenia (na łamach „Res Humana”), który widzi niebezpieczny zwrot w świecie w prawo, nawet w kierunku faszyzmu i nadziwić się nie może, że faszystowska inklinacja ma miejsce w Polsce, tak ciężko przez faszyzm doświadczonej.
Atakowany ze wszystkich stron (także, a może przede wszystkim przez własnych koalicjantów) Donald Tusk przeprowadził rutynowy manewr: uzyskał parlamentarne wotum zaufania z wyraźną większością 33 głosów. W dyskusji nad wotum zapowiedział przeprowadzenie rekonstrukcji rządu i powołanie rzecznika wskazując, że przyczyna porażki tkwi raczej w wadliwej komunikacji z wyborcami, niż w niedostatkach koncepcyjnych. Pokazał też osiągnięcia po części zapomniane pod nawałem głosów krytycznych.
Rekonstrukcja to sprawa najbliższych 2 tygodni. Na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się oczywista, wystarczy zmniejszyć nadmiernie rozbudowaną liczbę resortów, zmniejszyć też liczbę członków kierownictwa poszczególnych ministerstw z grubsza o 1/3 (dla przykładu podam, że w bliskim mi MEN kierownictwo liczy 7 osób (minister, 3 sekretarzy stanu, 2 podsekretarzy i dyrektor generalny). Już sama liczba i tytulatura stanowisk (3 sekretarzy stanu wynika z konieczności obdzielenia wszystkich w miarę równo) wskazują, że kierujący resortem depczą sobie po nagniotkach i raczej przeszkadzają wzajemnie, niż konstruktywnie pracują. A tych partyjek-aspirantów jest więcej, dziennikarze naliczyli, że 7. No tak, 7 członków kierownictwa resortu – wszystko jasne. Nie można zwlekać, wybory parlamentarne zbliżają się szybkimi krokami. Ale? Jeśli skutkiem rekonstrukcji będzie jedynie efekt ilościowy, niewiele korzyści to przyniesie. Co gorsza, zaostrzy stosunki między koalicjantami wynikające z prostych rachunków rzekomych zysków i wyimaginowanych krzywd i skoncentrowania uwagi na tzw. parytecie. Partie bowiem muszą zaprezentować swoim wyborcom, że w rozgrywce o benefity nie dały się wykiwać konkurentom z koalicji.
Zadanie rekonstrukcji to zadanie bardzo trudne, jeśli uznamy, że struktura organizacyjna jest odzwierciedleniem, pochodną kierunków polityki rządu, a nie zabiegiem pozorującym. W wielu kwestiach te kierunki nie są jasno określone, a podejmowane rozwiązania udowodniają raczej rozbieżności niż zgodność poglądów. Nad sceną polityczną unosi się złowrogi cień rozłamu. Wyjście z koalicji choćby jednego z partnerów oznacza jej przepadek. To jest prawdziwa przyczyna braku jednoznacznych decyzji. Premier nie może walnąć pięścią w stół bez groźby rozpadu z takim trudem zmontowanego układu, choć w wielu wypadkach powinien. A że tego nie robi, no cóż – wina Tuska.
Rekonstrukcja jest potrzebna, ba – konieczna. Jeśli dobrze policzyć, gabinet liczy 27 ministrów. Tylu nie było nawet w warunkach bezpośredniego nadzoru nad branżową strukturą gospodarki w latach 80. Rada Ministrów liczyła wówczas 26 członków. Nie oszukujmy się. Część stanowisk w obecnej Radzie Ministrów została utworzona nie z potrzeby, lecz dla zapewnienia parytetu, usatysfakcjonowania koalicjantów, zaspokojenia osobistych ambicji personalnych.
Rekonstrukcja – jeśli potraktować ją poważnie i jeśli ma spełnić swój cel – musi wskazywać, w jakim kierunku zmierzać będzie polityka rządu. By pokazać, o co mi chodzi, posłużę się dobrze znanym przykładem z przeszłości. W 1981 roku, by złagodzić negatywne wrażenie po wprowadzeniu stanu wojennego, ogłoszono wkroczenie na ścieżkę reformy gospodarczej, a więc poważnych przeobrażeń w gospodarce i państwie. Teraz – głosiła wtedy oficjalna propaganda – nic już nie będzie tak samo. Wprowadzamy świętą zasadę samodzielności i samofinansowania przedsiębiorstw. Na dowód naszych intencji kładziemy na stole ustawy, zapewniające realizację nowej polityki. I co? Przez sześć lat – do 1987 roku – wraz z ustawami deklarującymi nadejście nowych porządków nie zmienił się rzeczywisty stan rzeczy. Nad pozornie samodzielnymi przedsiębiorstwami nadal utrzymywała się piramida hierarchiczna w postaci zjednoczeń, nazwanych potem dla pozoracji zrzeszeniami, a nad nimi branżowa struktura ministerstw. Stąd płynęły dyspozycje, zalecenia i zakazy. W rękach nadzorców z centrum decyzyjnego znajdował się realny instrument: dotacje, bez których większość przedsiębiorstw nie byłaby w stanie przetrwać. Do społeczeństwa płynęły dwa sprzeczne komunikaty z Centrum: reforma jest naszą największą nadzieją i konsekwentnie zmierzamy w tym kierunku, powołaliśmy Komisję ds. Reformy, nad implementacją codziennie pracuje Biuro tej Komisji, a sama Komisja (składająca się z przedstawicieli wszystkich odcieni poglądów od twardogłowych zwolenników centralnego planowania po rynkowych rewolucjonistów) co jakiś czas obraduje, wydając deklaracje ideowe. Bodaj największym konkretnym osiągnięciem było organizowanie konkursów wiedzy o reformie dla obywateli. Nic więcej nie nastąpiło. Życie podążało drugim torem. Przedsiębiorstwa zabiegały o dotacje, a zadaniem nadzorujących resortów gospodarczych było zajęcie silnej pozycji w urzędowej hierarchii, pozwalającej na wywalczenie jak największych środków, dzięki którym mogły zaspokajać potrzeby tych przedsiębiorstw. A że starano się za wszelką cenę unikać defetystycznych decyzji upadłościowych, dawano kasę, podtrzymując władztwo organu nadzorującego, ale też egzystencję przedsiębiorstw.
Dopiero ustawy o naczelnych organach administracji z października 1987 r., likwidujące branżową strukturę ministerstw gospodarczych, zmieniły sytuację. Zasadniczym motywem ideowym tej reformy było ukształtowanie struktury ministerstw według przesłanki funkcjonalnej, a nie branżowej. Wizerunkiem zewnętrznym tej zmiany stało się zmniejszenie (uproszczenie) liczby ministerstw z 26 do 18. Ograniczono też znacznie liczbę członków kierownictwa poszczególnych resortów; docelowo przewidywano, że ministrowi pomagać będzie dwóch zastępców i dyrektor generalny – odpowiedzialny za wewnętrzną infrastrukturę urzędu. Nie do tego miała jednak sprowadzać się rekonstrukcja, to był uboczny jej skutek, choć imponujący. Chodziło o zapewnienie warunków do rzeczywistego (a nie tylko deklaratywnego) przeprowadzenia reformy gospodarczej. Po prawdzie, reformy Balcerowicza w 1989/90 roku stały się możliwe wskutek tej rekonstrukcji, przy utrzymaniu struktury branżowej nie byłyby one możliwe, także z powodu oporu poszczególnych członów centrum decyzyjnego.
Pokazuję ten przykład, by uświadomić, że zadanie, które tak gładko zostało wyartykułowane, jest w gruncie rzeczy przedsięwzięciem bardzo trudnym. Nieodzownym wymogiem jest bowiem określenie ideowej przesłanki obecnej rekonstrukcji. Niestety, na podstawie medialnych informacji trudno byłoby mi ją zdefiniować i powiedzieć, jakie cele chcemy przy pomocy tej zmiany osiągnąć. Znów odwołam się do przykładu z przeszłości. W 1990 roku ekipa Tadeusza Mazowieckiego i Leszka Balcerowicza postawiła na zasadniczą przebudowę stosunków własnościowych. W gospodarce powinna dominować własność prywatna. Balcerowicz od zawsze był zwolennikiem proprywatyzacyjnych przekształceń własnościowych. Za premierostwa Tadeusza Mazowieckiego utworzono więc i nadano mu nazwę (dowód, w jakim kierunku chcemy zmierzać) Ministerstwa Przekształceń Własnościowych. W kolejnych układach rządowych sprawa nie przedstawiała się już tak jasno; w polityce władz ścierały się: tendencja centralizacyjna kontra dążenie do jak najszerszej prywatyzacji. Wyrazem tego zamętu, a nawet powrotu do własności państwowej jako przewodniej, stała się zmiana nazwy tego ministerstwa, dziś nazywa się ono Ministerstwem Aktywów Państwowych. Sic! To niby nic, tak naprawdę to zmiana znacząca. Czy oznaczała ona odejście od prywatyzacji jako istotnego kierunku polityki gospodarczej? Nikt nie zadeklarował otwarcie i oficjalnie zmiany polityki, ale zanik dużych prywatyzacji wskazywałby, że tak się dzieje. Jeśli premier Tusk stawia dziś na repolonizację gospodarki, to wypadałoby zapytać, jaką nazwę nosić będzie ten resort. To nie jest zmiana błaha, bo ona wyznaczać powinna, w którą stronę zmierzać będzie polityka gospodarcza, czy podążać będziemy do powiększenia roli państwa i własności państwowej w gospodarce, czy też utrzymamy Balcerowiczowski trend tej polityki. A to chyba sprawa o najwyższym znaczeniu. Tego nie można zbyć jednym czy drugim zawołaniem propagandowym.
Przykładów o tak kluczowym znaczeniu dałoby się wymienić więcej. Nikt dziś deklaratywnie nie podważa znaczenia rynku jako regulatora procesów ekonomicznych. Powrót do centralizacji decyzji i decydującej roli organów państwa nie wydaje się możliwy. Deklaratywnie niby tak. Ale choćby polityka dopłat do energii, usprawiedliwiana COVID-em lub wojną w Ukrainie, wprowadzanych pod presją protestów społecznych, wydaje się temu przeczyć. A decydowanie przez Sejm RP w drodze ustawy, czy i kiedy mają pracować w niedzielę zatrudnieni w różnych zakładach pracy, co dzieje się na domiar złego przy akompaniamencie jazgotu związków zawodowych, wydaje się jakimś piramidalnym absurdem. Powiedzcie, proszę, Chińczykom pracującym w handlu bazarowym, czynnym 7 dni w tygodniu przez 24 godziny (co nie musi oznaczać pracy ponad siły jednostki), że o czasie pracy sprzedawców będą decydować Najwyższe Władze Państwa, to popukają się palcem w czoło. Może dlatego Chiny zajmują takie miejsce w światowej gospodarce, jakie zajmują.
Zadanie rekonstrukcji rządu, jeśli przez tę rekonstrukcję rozumieć będziemy przedsięwzięcie poważne, a nie mydlenie oczu społeczeństwu i odwleczenie wyroku skazującego na banicję obecną koalicję rządzącą to sprawa trudna, która powinna zostać podzielona na dwa lub – być może – nawet więcej etapów. W pierwszym należałoby skoncentrować uwagę na wyraźnym określeniu przesłanki ideowej tej rekonstrukcji, o której tak dużo powiedzieliśmy. Oraz na wytypowaniu kilku (trzech–czterech) kluczowych problemów, które wskazywałyby, jaki będzie kierunek tej polityki. Propozycje tych problemów powinni sformułować wyznaczeni do tego celu członkowie rządu z udziałem ekspertów (niekoniecznie polityków), a te winny zostać zatwierdzone przez czterech przywódców Koalicji 15 Października i – być może – znaleźć się w zmodyfikowanej umowie koalicyjnej. Ta decyzja dałaby podstawę do przedstawienia propozycji organizacyjnych. Dobrze byłoby nie stawiać wozu przed koniem i nie zaczynać od wyliczanki nazw poszczególnych resortów. Dość sceptycznie patrzyłbym wówczas na losy takiej propozycji, ani chybi koalicjanci pokłóciliby się na wstępie w dobrze w Polsce znanej walce o „postaw sukna”.
Określenie tej przesłanki powinno zająć miesiąc, dwa. Struktura rządu powinna być pochodną przyjęcia przesłanki konstytutywnej. A tych kilka problemów, które zacząłem wymieniać, to oczywiście kwestia własnościowa (jak zdecydujemy się na „aktywa państwowe”, to raczej trudno będzie – na przykład – porzucić nominowanie prezesów i zarządów przez władze resortowe, ergo: polityczne; tak się to dziwnie zazębia, jak widać). Drugie to rozstrzygnięcie: ile państwa, ile rynku? Trzeci z problemów wymagających kierunkowego rozstrzygnięcia to wybór przesłanki kształtowania struktury organizacyjnej. Czy proponować – na przykład – utworzenie resortu polityki gospodarczej i rezygnację ze struktury działowej (przemysł, rolnictwo, infrastruktura)? Już słyszę PSL: chłopi żywią i bronią, wara od rolnictwa! Co zrobić z resortami ukazującymi przeznaczenie, cel ich działalności (rozwój i technologia, cyfryzacja, wykorzystanie funduszy jako warunek rozwoju). Spory Pełczyńska-Nałęcz kontra Paszyk wynikają z nie dość precyzyjnego podziału kompetencji. Co z budownictwem mieszkaniowym – czy jest ono elementem infrastruktury, polityki regionalnej, czy polityki społecznej? Pominąć tego tematu nie można, bo w kampanii wyborczej miał on ważne znaczenie. Resorty wchodzące w skład sfery nadbudowy mają w tej chwili tradycyjny charakter działowy: edukacja, nauka, kultura itd. To wskazywałoby na działowy układ resortów gospodarczych, by nie tworzyć wrażenia niespójności kryteriów w bazie i nadbudowie. Takich pytań jest więcej. No, może jeszcze – co z nadmiernym deficytem? Nie z procedurą nadmiernego deficytu, bo to pewno da się obejść, a z wysokim deficytem, naprawdę wysokim, bo odpowiedzi na to pytanie nie unikniemy.
Nie należałoby na tym etapie przesądzać o liczbie i nazwach ministerstw. To zadanie na kolejną, być może trzecią fazę prac. Powinna ona zakończyć się przygotowaniem ich statutów i wzajemnym porównaniem zadań, by uniknąć sporów kompetencyjnych w przyszłości. Na personalia przyjdzie czas na końcu. Czy premier podejmie to zadanie w takiej postaci, jaką tu wstępnie i sygnalnie przedstawiłem, czy ucieknie w stworzenie dobrego wrażenia i usatysfakcjonowanie poszczególnych członów Koalicji 15 Października – tego nie wiadomo. I niech nie da się zwieść takim politykom, jak poseł Marek Sawicki, który uważa, że miesiąc z okładem to za długo, a premier powinien od dawna mieć całą tę koncepcję w głowie. W przytoczonym przykładzie reformy Centrum z 1987 roku prace trwały ponad pół roku, prowadziło je w dość hermetycznym odosobnieniu kilkadziesiąt osób, a cała koncepcja była jeszcze daleka od finału. Szybko należy tylko zakończyć fazę pierwszą, bo na nią oczekują komentatorzy i dziennikarze. I wszyscy ci, którzy pogrążeni są w depresji. A dobrymi radami piekło jest brukowane, choć zdaje się, że przysłowie to brzmiało trochę inaczej.
[1] Pisałem o tym w komentarzu w zakładce Spotlight na portalu reshumana.pl
Artykuł ukazał się w numerze 4/2025 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2025 r.
Zbędność to dziś, w czasach wzmożonej czujności samozwańczych strażników politycznej poprawności, słowo wyklęte. Powiedzieć o kimś, że jest człowiekiem zbędnym, to jakby przypisać sobie prawo selekcji na rampie w Auschwitz. Naszym obowiązkiem jest udawać, że ludzi zbędnych nie ma i uchylać kapelusza przed tymi, którzy/które obnoszą się ze swoją niezbędnością.
Takie myślenie jest konsekwencją lęku przed własną zbędnością. Jest próbą oddalenia dołującego przeświadczenia, które dobrze sformułował Emil Cioran: „To, że ja istnieję, dowodzi, że świat nie ma sensu”.
Lęk przed byciem człowiekiem zbędnym to differentia specifica klasycznej literatury rosyjskiej, której pojęcie zbędnego człowieka i całą galerię zbędnych ludzi zawdzięczamy.
Kiedy bliżej przyjrzymy się portretom ludzi zbędnych w arcydziełach literatury rosyjskiej, zwłaszcza Rudinowi Iwana Turgieniewa, dostrzeżemy, że dyskomfort, którym indukują otoczenie, wynika z faktu, że ich zbędność jest konsekwencją, że nikomu nie służą i sługami być nie mogą i nie potrafią. Zbędność pozostaje w relacji z wolnością, wywołując niepokój i lęk. Nie jest przypadkiem, że Rudin, choć jest Rosjaninem, po śmierci, na barykadzie Paryskiej Komuny, zostaje określony jako Polak.
Wszyscy chcielibyśmy, by wolność była prerogatywą wyłącznie niezbędnych. Trudno nam pogodzić się z faktem, że zbędni mogą być jej bliżsi. Chmary psychoterapeutów, specjalistów od reklamy i marketingu przebranych za moralistów, usiłują zmusić nas do ujmowania życia jako sumy straconych okazji. Człowiek zbędny – to ktoś taki, jak Bartleby z arcyopowiadania Melville’a, który mówi: „Wolałbym nie”.
Gdy lęk przed zbędnością dotknie człowieka mającego władzę i ten zarazi nią wspólnotę (bywa, że cały naród), należy zacząć się bać i podjąć próbę protestu, manifestując urok własnej zbędności i traktując ją jako warunek przetrwania wspólnoty z namnażającymi się szeregami ludzi zbędnych jak my.
Znaleźliśmy się w momencie losów świata i cywilizacji, kiedy my, ludzie zbędni, jesteśmy o wiele mniej groźni aniżeli ci, którzy przypisują sobie rolę niezbędnych. W świecie hegemonii dyskursu bycia niezbędnym mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją; prawo do niezbędności przypisują sobie ci, którzy potrafią wskazać zbędnych.
Zaczyna się proces kompulsywnego poszukiwania i stygmatyzacji domniemanych zbędnych. Apostołowie nowej utopii, w której prawo do dobrostanu zachowują nobilitowani przez kontrolerów niezbędności, którzy powtarzają: „Pokaż karty!” i „Okaż wdzięczność!” W tej utopii tym, którym odmówiono niezbędności, pozostaje poddanie się rytuałom okazywania wdzięczności. W ostateczności dla samozwańczych kontrolerów zbędności, jej kryterium jest niepodporządkowanie się imperatywowi bycia wdzięcznym. Świat ma podzielić się na tych, którzy mają wdzięczność okazywać i tych, którym mamy być wdzięczni.
Na szczęście są jeszcze odważni, by czuć się zbytecznymi. Jak pisał bowiem wielki Sandor Marai: „Szanuję już tylko tych, którzy śmią czuć się zbytecznymi… Szanuję tych, którzy mają czelność pomyśleć takie słowa jak «ja», albo: «Kocham cię, piękna, zimna nudo» (przeł. Feliks Netz).
„Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie” – powtarzamy do dziś za Immanuelem Kantem. Ale czynimy to w świecie zupełnie różnym od Lebensweltu filozofa z Królewca. Pierwsza została zachwiana autonomia i suwerenność podmiotu. Podmiot jest fikcją, jakoby wiele równych sobie stanów w nas było skutkiem jednego substratu; lecz to my najpierw stworzyliśmy równość tych stanów; ich zrównywanie i przysposabianie jest stanem faktycznym, a nie równość (– należy jej raczej zaprzeczyć) – napisał Fryderyk Nietzsche. Nieco mniej radykalny Zygmunt Freud stwierdził: „Ja nie jest gospodarzem we własnym domu”, a Jacques Lacan wyjdzie od stwierdzenia, że podmiot nie mówi, ale jest mówione.
Dzieje myśli po Kancie to powolne, ale nieubłagane odchodzenie od substancjalności podmiotu, porzucenie źródłowej suwerenności kartezjańskiego cogito. Zakładana przez Kanta interioryzacja prawa moralnego, jego przekształcenie w imperatyw, w sytuacji nieokreślonego statusu podmiotowości przestała być możliwa. Nie tylko znikła dusza, ale i podmiot.
Temu procesowi towarzyszy zarzucenie fundamentalnej dla Zachodu idei paidei, wychowania, pedagogiki. Nie potrafimy skorzystać z (czy przemyśleć) chowanny Bronisława Trentowskiego (pełen tytuł brzmi: Chowanna, czyli system pedagogiki narodowej jako umiejętności wychowania, nauki i oświaty, słowem wykształcenia naszej młodzieży), idee pedagogiczne Janusza Korczaka dopisaliśmy do zabytków zatopionego Archipelagu Polin.
Zamiast paidei i pedagogiki mamy psychoterapię. Rozmyty podmiot nie może być przedmiotem kształtowania. Możliwe jest dokonywanie, na nieposiadającej substancjalnego statusu podmiotowości, nieustających korekt. Mamy dziś, co najmniej, kilkadziesiąt szkół psychoterapeutycznych. Populacja psychoterapeutów rośnie liczebnie szybciej aniżeli nauczycieli. Zawód nauczyciela, w porównaniu z zawodem terapeuty jawi się jako nieatrakcyjny i nieco antykwaryczny, jak zawód szewca.
Zastanawiające jest, że hegemonia dyskursów, które tak przekonująco (Lacan! Foucault!) kwestionują podmiotowość, poza stworzeniem znaczącego ekonomicznie sektora usług psychoterapeutycznych, w niewielkim stopniu zmieniła nasze codzienne relacje z innymi. Po ponad stu latach psychoterapii nie żyjemy w lepszym świecie. Nie mamy kłopotów ze zrozumieniem przesłania wierszy Zbigniewa Herberta o Panu Cogito, z reguły akceptujemy Kwestię smaku.
Tym, co nas najbardziej dotknęło i zachwiało interioryzację prawa moralnego, nie było podważenie statusu podmiotu przez filozofów po Kancie. Przełomem okazało się zniknięcie tła, w którym ta interioryzacja się dokonywała. Tym czymś było zniknięcie miliardów gwiazd, które wcześniej narzucały się swoją ostentacyjną obecnością na nocnym niebie. Polucja świetlna sprawiła, że zostaliśmy pozbawieni tego niezwykłego towarzystwa gwiazd. W miastach najczęściej widzimy najjaśniej świecące planety. Jak ubogie i nędzne stało się nasze niebo, w porównaniu z czasami dzieciństwa (kiedy często zdarzyły się awarie prądu i ciemności nawet w mieście), uświadomiłem sobie, przebywając w Amazonii, w osadzie, w miejscu, gdzie Rio Napo łączy się z Amazonką. Tam źródłem światła były lampy naftowe. Ale intensywność spektaklu rozgwieżdżonego nieba była nie do powtórzenia w emitujących tyle światła powierzchniach miejsc ucywilizowanych. Pod nieobecność gwiazd rozmazuje się nasza podmiotowość. Kant w Królewcu na przełomie XVIII i XIX wieku nie mógł tej nieobecności przewidzieć.
Tekst ukazał się w numerze 3/2025 „Res Humana”, maj-czerwiec 2025 r.
Człowiek może nawet już chciałby dać sobie spokój z tą całą polityką i zająć się na dobre pracami na świeżym powietrzu, dajmy na to przygotowaniem działki do nieuchronnie zbliżającej się wiosennej wegetacji, ale obywatelskie sumienie i wredny charakter niestety nie pozwalają. No bo z jednej strony mamy ogłoszony pełzający zamach stanu, z drugiej toczące się wybory prezydenckie, czyli klasyczną sytuację znalezienia się niechcący pomiędzy młotem a kowadłem, jak pamiętny Jan Piszczyk. I nie wiadomo, które nieszczęście jest tu większe. A oba naraz to już naprawdę mogą znamionować prawdziwą katastrofę.
Jeśli chodzi o pełzający zamach stanu, to został on ogłoszony przez osobę znaną w kręgach Zjednoczonej Prawicy jako Godzilla, w sumie jak się okazuje całkiem słusznie. Analogia do filmowego gada jest tu moim zdaniem o tyle trafna, iż w wersji zarówno japońskiej, jak i amerykańskiej, był ów gad znany z robienia widowiskowej demolki. Z tym że część obserwatorów bardziej zbliżona do branży filmowej kwestionuje tę oczywistą przecież analogię. Bo jednak prawdziwa Godzilla doprowadzała do zagłady całe kwartały i miasta, trzęsąc podstawami takich mocarstw jak Japonia czy USA. A tu niestety nasz krajowy klon, jeśli czymś naprawdę zatrząsł, to narodem ze śmiechu. Czyli okazuje się, nawet rodzimą Godzillę mamy raczej na skalę naszych potrzeb oraz możliwości.
Za to sytuację polityczną mamy taką oto, że pełzający zamach stanu trwa jednak w najlepsze, choć go nijak nie widać. No a Godzilla ani myśli się zeń wycofywać, co w sumie jest zrozumiałe. Szkoda tylko, że kandydaci w wyborach prezydenckich się do tego doniosłego faktu jakoś nie odnoszą, chyba żeby w stawce uwzględnić nieobecnego w niej jedynie formalnie prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który odważył się na krótki komentarz zdecydowanie popierający krok Godzilli. Właściwie w tych wyborach prezydenckich mamy sporo kandydatów, za którymi stoi ktoś zupełnie inny, co u wielu obserwatorów wzmaga jedynie dysonans poznawczy, a w umysłach elektoratu czyni ogromne spustoszenie.
Mamy oto bowiem kandydata obywatelskiego PiS, co samo w sobie w zupełności wypełnia podręcznikową definicję dysonansu poznawczego. I może o tym kandydacie parę zdań, bo jest to niewątpliwie najbardziej uśmiechnięty (jak dotąd) kandydat z całej czołowej stawki. Radość ta na ogół szalenie udziela się uczestnikom jego wieców, generalnie kandydat obywatelski PiS nie skupia wokół siebie ludzi smutnych czy jakoś zatroskanych. Jest to ważny sygnał, że jednak są w naszym kraju ludzie z jakiegoś powodu zadowoleni, a nawet szczęśliwi. I to należy kandydatowi zapisać na plus, że ich odnalazł i w tle swoich występów pokazuje. Podobnie jak to, że przez 200 dni uprawiał w niezapłaconym apartamencie muzealnym dyplomację oraz czytał lektury. Wyznaczył tym samym niedościgły standard poświęcenia się dla Ojczyzny, choć apartament sam w sobie może budzić pewną zazdrość, szczególnie w dobie powszechnie znanych i nagłaśnianych w kampanii prezydenckiej problemów mieszkaniowych społeczeństwa. Ale na usprawiedliwienie kandydata idzie właśnie to, że na salonach wynajętych nieopodal własnego lokum, zajmowanego przez szczęśliwą rodzinę, uprawiał też czytelnictwo (choć złe języki mówią, że jednak nie do końca samotnie…). Czyli ostatecznie oddawał się nad wyraz szlachetnemu zajęciu, wymagającemu skupienia, ciszy i odpowiednich warunków lokalowych. Można powiedzieć, że jeśli już, to był to apartament bezinteresownej, platonicznej nawet miłości do książek i proponuję niniejszym, żeby jako taki przeszedł do historii Polski oraz hotelowego marketingu bezpośredniego.
Bladym tłem dla tego przypadku staje się nagłaśniane tu i ówdzie, choć znane nie od dziś, upodobanie innego kandydata do podróży międzynarodowych, co zabierało mu rzekomo aż 250 z 365 dni w roku sprawowania ważnego urzędu. Wypominanie tego jest moim zdaniem jednak okrucieństwem, nie do przyjęcia w obecnej zaciekłej kampanii, skoro kandydat szczyci się biegłą znajomością aż sześciu języków obcych. Już tylko to wymusza na nim wzmożoną aktywność międzynarodową, no bo przecież nie może z nimi ot tak po prostu zostać, jak swego czasu Jan Himilsbach z angielskim! Jest to więc zarzut nietrafny. Jeśli się bowiem zna biegle aż tyle języków obcych, to wręcz trzeba jeździć i robić z nich użytek, byleby nie samotrzeć. Niektórzy wyrzucają przy tym kandydatowi niezałatwioną do końca sprawę rozbudowy warszawskich tramwajów o nowe, dalekie linie. Przepraszam, ale co ma piernik do wiatraka? Trudno jest udać się tramwajem w podróż międzynarodową, najdalej dojedzie się co najwyżej do Miasteczka Wilanów, pod warunkiem, że nie wydarzył się akurat jakiś niespodziewany wypadek na trasie. Kandydat może mieć zresztą w tej sprawie zupełnie czyste sumienie. Jak donoszą media, sprawa tramwajów w mieście stołecznym rozgrywała się bowiem głównie pod jego nieobecność na ważnym urzędzie.
Natomiast pewnym rozczarowaniem jest kolejna para w stawce, o której można powiedzieć tylko tyle, że jest szyta na miarę naszego bogobojnego narodu. Takich ludzi rzekomo często spotyka się na niedzielnych mszach świętych, na które co prawda z założenia nie chodzę, ale dobrzy ludzie mi donieśli.
Zdecydowanie bardziej ciekawie robi się pod koniec stawki, mamy tu bowiem postaci znane, opisywane, a nawet lubiane bądź szczerze nienawidzone. Nie wiem, ile prawdy jest w tym jawnym pomówieniu, że kandydatka Lewicy na serio poczęła rozważać zmianę swego ustalonego kampanijnego ubioru na bardziej jednak kobiecy i wiosenny. Jako pierwszy przestrzegam kandydatkę i jej ugrupowanie, żeby lepiej nie iść pochopnie w stronę metamorfoz, analogicznych do dokonanych swego czasu przez niedawną przecież kandydatkę tego ugrupowania, znaną z doboru w swej kampanii bardziej kobiecych strojów, a następnie z występów w telewizji prezesa Jacka Kurskiego. O ile można było to jeszcze wówczas uznać za adekwatną odpowiedź na upodobania poprzedniego lidera Lewicy, o tyle inne elementy dokonanej w trakcie pamiętnej kampanii i zaraz po niej przemiany nie mogą budzić pozytywnych skojarzeń ani tym bardziej aprobaty. Jeśli więc obecna kandydatka chciałaby osiągnąć widoczny przełom w swej kampanii, to niech jak najdłużej odwleka moment wejścia w wiosenne sukienki i spódnice. Choć na finalnym etapie, wraz ze wzrostem temperatury, byłoby to jak najbardziej pożądane.
Natomiast stanowiącego alternatywę lewicowemu kandydatowi warto przekazać tu opinię o jego kampanii dobiegającą z mojej kuchni, że co jak co, ale na budownictwie mieszkaniowym to on się jednak nie wyznaje. Opinia ta jest zupełnie miarodajna, bo pochodzi od fachowca drenującego od wielu miesięcy moją kieszeń remontami kuchni i łazienki przeprowadzanymi łącznie, choć z doskoku, który wprost twierdzi, że nie zna życia, kto nie pracował w wykończeniówce. Przyznając generalnie rację temu stanowisku, na obronę alternatywnego lewicowego kandydata można mieć argument, że i tak jest już za późno na wdrożenie go w wykończeniówkę, co wymaga przeszkolenia. Choć dla przypomnienia tylko dodam, że w przypadku Daniela Obajtka powiodło się w ekspresowym tempie i z jakże imponującymi rezultatami.
A na koniec oczywiście czarny koń tych wyborów: kandydat, którego wzrastających szans upatruję w zakresie odważnego wychodzenia poza kampanijny kanon mody męskiej, a konkretnie noszenia fularu pod szyją. Nie ukrywajmy, to rzadkość zobaczyć na własne oczy poważnego mężczyznę w fularze, nawet w dzisiejszych postmodernistycznych czasach. Tymczasem miało i okresowo nadal ma to miejsce w Sejmie RP, w którym omawiany tu kandydat od wielu kadencji udanie zasiada. I naprawdę nie zgadzam się z lansowanym tu i ówdzie poglądem odmawiającym noszenia tej ozdoby kandydatowi, rzekomo pod hasłem, że fular u jego szyi pasuje „jak wół do karety”. Jeden z kolegów obsługujących informacyjnie Wysoką Izbę zasugerował mi nawet na ucho, że do keiserowskiego wąsika kandydata pasowałaby bardziej pikielhauba, aniżeli tak wyrafinowana i subtelna ozdoba, jakiej się dopuścił. To jednak, muszę przyznać, oburzyło mnie już do cna. Bo jakże można odmawiać fularu politykowi, który jako jedyny w Polsce ubił interes ze znanym działaczem Ruchu Palikota Januszem P., sprzedając mu browar i w dodatku otrzymując obiecane z tej transakcji pieniądze?! Ostatecznie nie wszyscy partnerzy Janusza P. tak o sobie mogą powiedzieć, co aktualnie jest przedmiotem żmudnego postępowania sądowego. Tym bardziej niepokoić musi chwilowe zaniechanie przez kandydata noszenia fularu na rzecz krawatu w przedłużonej wersji à la Donald Trump, co rzekomo bardziej odpowiada wyznawanym poglądom. Tu zdania są podzielone w kwestii, jak ta radykalna jednak zmiana wizerunkowa może się odbić na jego szansach w dalszej kampanii. Jako wyraziciel opinii postronnych obserwatorów mogę jedynie apelować o opamiętanie się, bo warto mimo wszystko czymś w tej ostrej kampanii się wyróżniać.
Podróż. Tak, książka Herodota powstała właśnie z podróży, to pierwszy wielki reportaż w literaturze światowej. Jej autor ma reporterską intuicję, reporterskie oko i ucho. Jest niestrudzony, musi płynąć po morzu, przemierzać step, zagłębiać się w pustynię – zdaje nam z tego sprawę. Zdumiewa nas swoją wytrwałością, nigdy nie skarży się na zmęczenie, nic go nie zniechęca, ani razu nie mówi, że się czegoś boi.
Co nim kieruje, kiedy nieustraszony i niestrudzony rzuca się w swoją wielką przygodę?…
Herodot wciągnął mnie od początku…
Jak pracuje Herodot?
To rasowy reporter: wędruje, patrzy, rozmawia, słucha, żeby później zanotować to, czego dowiedział się i zobaczył, lub żeby po prostu rzecz zapamiętać…
Ryszard Kapuściński, Podróże z Herodotem, Znak, Kraków 2004
Pierwszy zbiór reportaży Ryszarda Kapuścińskiego dotyczył, jak wiadomo, rzeczywistości polskiej (Busz po polsku, 1962). Ale prawdziwą domeną jego twórczości i sukcesów reportersko-pisarskich stały się już wkrótce sprawy zagraniczne. Pokazujące zwłaszcza rzeczywistości krajów wyzwalających się ówcześnie z kolonializmu w Afryce, Azji czy Ameryce Południowej. Krajów rozdzieranych przez postkolonialne konflikty, wojny, głód, nędzę, jak i przez zadawnione etniczne zatargi i groźne dyktatorskie zapędy ich przywódców. Autor jako korespondent prasowy (początkowo dziennika „Sztandar Młodych”, a potem PAP), dociera wszędzie tam, gdzie dochodzi do bezpośredniej konfrontacji nabrzmiałych procesów społecznych, narodowościowych czy politycznych w krajach szukających ucieczki z okowów kolonializmu.
Reporterskie relacje Ryszarda Kapuścińskiego (1932–2007) układają się w kilkanaście książkowych cykli geograficzno-tematycznych, publikowanych i częstokroć wznawianych od lat 60. XX w. (i to wydawanych w potężnych, nieosiągalnych obecnie i budzących podziw, kilkudziesięciotysięcznych nakładach!). Związanych tematycznie z Afryką (Czarne gwiazdy, Gdyby cała Afryka…, Jeszcze dzień życia, Cesarz, Heban), Rosją (Imperium), Dalekim i Bliskim Wschodem (Kirgiz schodzi z konia, Szachinszach) oraz Ameryką Łacińską (Chrystus z karabinem na ramieniu, Wojna futbolowa, Lapidarium). Były – i są nadal – znane i popularne nie tylko w Polsce, ale i w wielu krajach świata jako klasyka reportażu XX wieku…
Stanowią one bowiem do dziś ważne dokumenty historycznych już (acz często jakże nadal istotnych oraz aktualnych) spraw rzeczywistości polityczno-społecznej. W tym także i zagadnień ogólniejszych – problemów implikacji, sprzeczności i paradoksów tzw. ludzkiej natury. Dotyczących zwłaszcza owych trapiących ludzkość odwiecznych mechanizmów zdobywania i funkcjonowania władzy, nawet tej sprawowanej w imię wzniosłych haseł i idei…
Co przecież jest tak ważne i cenne dla nas czytelników także dzisiaj ze względu na wielką autentyczność empirycznego materiału zbieranego przez Kapuścińskiego przez długie lata wędrówek po świecie. Jak też i poprzez (by tak rzec) wiedzę, wywiedzioną z dzieła pierwszego i niedościgłego (jak sam Kapuściński często przypomina), starogreckiego mistrza Herodota z Halikarnasu – autora Dziejów. Gorzką wiedzę o świecie i człowieku, który niepomny dawnych doświadczeń tak niewiele w gruncie rzeczy się zmienił…
Ostatnia z książek Ryszarda Kapuścińskiego Podróże z Herodotem – zbiór tekstów z pogranicza reportażowej prozy i bardzo dramatycznego w wielu momentach osobistego wyznania, czytana dzisiaj jawi się coraz wyraźniej jako utwór najbardziej nasycony prozatorsko-eseistycznie elementami autobiograficznymi w całym jego dorobku (obok może Wojny futbolowej i zbioru Lapidarium). Przy tym nie tylko nie osłabia to samej wymowy wszystkich realiów, ale i dobitniej jeszcze podkreśla wagę i doniosłość wyłaniających się z nich, tak aforystycznie i lapidarnie ujmowanych rozmyślań o świecie i ludzkiej kondycji…
Jako swoiste, niezmiennie po latach i nadal atrakcyjne czytelniczo i poznawczo dzieło, a zarazem podsumowanie całego życiowego doświadczenia Kapuścińskiego, niezliczonych przygód i reporterskiej doli, czyli jego tak nadal nowatorskiego pisarskiego dorobku…
Czytajmy zatem…
* Fotografia z wystawy Podróże z Herodotem. Świat oczami Ryszarda Kapuścińskiego w Muzeum im. Jacka Malczewskiego w Radomiu, prezentującej różnorodność cywilizacji i kultur pozaeuropejskich opisanych w Podróżach z Herodotem. Wystawa jest czynna do 3 sierpnia 2025 r. w imieniu naszym oraz Dyrekcji Muzeum – zapraszamy!
Holenderski eseista Rob Riemen, analizując możliwość ponownego pojawienia się faszyzmu jako możliwego kierunku światowej polityki, pisał: „(…) w Europie tematem tabu jest słowo «faszyzm», o ile odnosi się ono do współczesnych zjawisk politycznych. Istnieje prawicowy ekstremizm, radykalna prawica, populizm, prawicowy populizm, ale faszyzm… nie, tego nie ma: to nie może być prawda, coś takiego u nas nie występuje, żyjemy w demokracji, proszę nie siać paniki i nie obrażać ludzi!”[1]. Do podanych przykładów słów zastępczych można dodać jeszcze kilka: totalitaryzm, autokracja, dyktatura. Nawet znana z ciętego języka Anne Applebaum dała swojej ostatniej książce tytuł Koncern autokracja[2]. Faszyzm jest przypadłością wstydliwą, wydaje się więc, że gdy znika słowo, znika też desygnat. Faszyzm, owszem, przytrafił się światu, ale to zaszłość historyczna, konstrukt obecny w naszym życiu w ściśle określonych ramach czasowych 1922–1945. Od marszu Mussoliniego na Rzym do zakończenia II wojny światowej. Może trochę wcześniej: 1919–1945 – od Manifestu Faszystowskiego Mussoliniego[3]. Takie ramy czasowe przyjmuje też Johann Chapoutot w książce Wiek dyktatur. Faszyzm i reżimy autorytarne w Europie Zachodniej (1919–1945)[4]. Przed tą datą można dopatrzeć się co najwyżej protoplastów faszyzmu w osobach Nietzschego, Dostojewskiego czy Sorela i kogo tam jeszcze, ale trudno byłoby jednoznacznie przypisać im takie poglądy, a już z pewnością nie można ich utożsamiać z ruchem jako zjawiskiem politycznym. Czasem jednak warto zaglądać za kulisy, choćby do programu Zrzeszenia Włoskich Nacjonalistów. Liberalna demokracja – tak twierdzili – „nie jest zgodna z regułami nowoczesnego świata, który potrzebuje silnego państwa i imperializmu, twierdząc, że ludzie są z natury drapieżni, a narody toczą ciągłą walkę, w której przetrwać mogą tylko najsilniejsi”[5]. Te idee okazały się zdumiewająco żywotne. Giovanni Gentile, Gabrielle d’Annunzio i Martin Heidegger to już zwolennicy i propagatorzy faszyzmu w jego włoskim i niemieckim wydaniu.
Podążając za Riemenem, powinniśmy pytać o możliwość odrodzenia faszyzmu we współczesnym świecie. A za Jerzym W. Borejszą pytamy o wielość faszyzmów. I o wspólny faszystowski mianownik. „Czy uzasadnione jest łączenie faszyzmu włoskiego, narodowego socjalizmu i stalinizmu we wspólnym pojęciu totalitaryzmów”[6]? W każdym z europejskich krajów faszyzm miał różne odcienie. Za jego ojczyznę uważa się Włochy. „Faszyzm jest polityką zakorzenioną w tradycji włoskiego narodu” – twierdził Duce[7]. Niemcy chętniej posługują się terminem: narodowy socjalizm. Integralnym składnikiem tego systemu jest nazizm – dążenie do fizycznej likwidacji narodu żydowskiego, do czego Mussolini nie nawoływał. Nic dziwnego, jego kochanka była przecież Żydówką. Franz Neumann – autor fundamentalnego dzieła Behemot, napisanego i opublikowanego w 1942 roku w apogeum rządów Hitlera, dodaje podtytuł Narodowy socjalizm. Ustrój i funkcjonowanie, który „(…) jest – bądź staje się «nie państwem», chaosem, stanem bezprawia, nieładu i anarchii, który pochłonął prawa i godność człowieka, zmierza do przekształcenia świata w chaos przez panowanie nad ogromnymi obszarami lądowymi (…)”[8], a więc nowe określenia do postulowanego przez Borejszę zestawu tworzącego „faszystowskie minimum”, wspólne dla wszystkich odmian. Franciszek Ryszka nazwał faszystowskie Niemcy „państwem stanu wyjątkowego”. Rzeczywiście, w marcu 1933 roku Reichstag uchwalił ustawę o usunięciu zagrożenia narodu i państwa, która – przedłużana co kilka lat aż do 1943 roku – umożliwiła Hitlerowi rządzenie bez parlamentu. Johann Chapoutot dostrzega, że obok kapitalistycznego liberalizmu i komunizmu radzieckiego pojawił się w XX wieku projekt narodowo-katolicki równoległy do faszyzmu, z pewnością autorytarny, ale odróżniający się od „kultury faszystowskiej i władzy faszystowskiej”; jego przykładem jest Austria[9]. Istnieją spore podobieństwa między włoskim faszyzmem, narodowym socjalizmem a projektem narodowo-katolickim w Austrii. Entuzjazm, z jakim Austriacy przyjęli Anschluss w 1938 roku nie był przypadkowy. Jednak nawet dla zamordowanego w 1934 r. kanclerza Dollfussa głównym przeciwnikiem był komunizm. Może do grona państw skażonych tym bakcylem da się zaliczyć Hiszpanię i Portugalię. Warto przywołać w tym kontekście także Polskę.
Cytowany parokrotnie Rob Riemen, powołując się na amerykańskiego historyka Roberta Paxtona, uważa, że nie istnieje definicja faszyzmu. Można go rozpoznać po „pewnych charakterystycznych cechach, które spotyka się zawsze – bez względu na to, jaką postać zdecyduje się przyjąć”[10]. Oto one: * charyzmatyczny i autorytarny przywódca; * populizm – wykrzykuje się to, co masa chce usłyszeć, a ukrywa się brak własnej wizji (faszyzm jest upolitycznieniem pamiętliwego człowieka masowego); * kozioł ofiarny – jedna grupa w społeczeństwie, na przykład cudzoziemcy [wcześniej Żydzi – przyp. AŻ], którą obarcza się odpowiedzialnością za cały społeczny marazm i niezadowolenie; * podsycanie resentymentu; * skrajnie nacjonalistyczny; * antydemokratyczny; * kontekst społeczeństwa dotkniętego kryzysem: społeczno-gospodarczym, kryzysem tożsamości, utratą zaufania do instytucji społecznych i elit rządzących”[11].
Przywoływany przez Riemena Paxton próbuje określić „[f]aszyzm, [który – AŻ] może być zdefiniowany jako forma zachowania politycznego naznaczonego obsesyjną troską o upadek wspólnoty, upokorzenie czy poczucie bycia ofiarą oraz przez kompensacyjny kult jedności, energii i czystości, w którym masowa partia oddanych nacjonalistycznych bojowników (…) porzuca demokratyczne wolności i dąży – za pomocą przemocy bez etycznych czy prawnych ograniczeń – do celów, którymi są wewnętrzna czystość i zewnętrzna ekspansja”[12]. Rzeczywiście, nie jest to klasyczna definicja. Ale już włoski historyk Emilio Gentile (ur. 1946) był bardziej precyzyjny: „Faszyzm jest nową (…) formą doświadczenia dominacji politycznej, ustanowioną przez ruch rewolucyjny, który (…) walczy w celu uzyskania monopolu władzy na drodze legalnej lub nielegalnej, przekształca istniejący do tej pory ustrój w nowe państwo oparte na rządach jednej partii oraz systemie rewolucji skierowanej przeciwko «wrogom wewnętrznym». Głównym celem totalitarnego ruchu jest podbój i transformacja społeczeństwa, podporządkowanie obywateli, ich integracja i homogenizacja na zasadzie prymatu polityki nad wszystkimi aspektami życia ludzkiego”[13].
Jerzy W. Borejsza woli – w finale swoich rozważań – posługiwać się terminem „totalitaryzm”, będącego wspólnym „parasolem” dla faszyzmu, nazizmu i komunizmu (bolszewizmu, stalinizmu). Bliski jest tu Hannah Arendt i jej Korzeni totalitaryzmu. Ale swoją książkę nazwał „historią faszyzmów europejskich”, choć ma wątpliwości co do słuszności „faszyzmu” jako nazwy zbyt rozciągliwej dla różnych systemów obecnych nie tylko na tradycyjnych terytoriach Włoch, Niemiec, Hiszpanii, Portugalii itd., ale także w Europie Wschodniej i Południowej, aktywnych w międzywojniu, bez wątpienia autorytarnych. To: Węgry, Bułgaria, Polska, Litwa, Jugosławia, Albania, Grecja, Austria, Estonia, Łotwa, Rumunia, Słowacja, Finlandia. „(…) brak tam było aktywnej mobilizacji szerokich mas, brak masowej partii, brak armii partyjnej wspierającej rządzących. Nie cechowała ich ani globalność celów, ani totalność metod typowa dla faszystów”. Wiele z tych państw powstało w wyniku I wojny światowej i dla nich „(…) niepodległość państwowa była dobrem najwyższym, pojęcia «racji stanu» czy «interesu narodu» miały usprawiedliwić zastąpienie dawnej obcej dyktatury (…) dyktaturą rodzimą. Do rangi ideologii państwowej urastały hasła nacjonalistyczne i rasistowskie. W niektórych państwach ustanowieniu dyktatury sprzyjały rojenia o mocarstwowej potędze. (…) nie narzucono [im – AŻ] siłą z zewnątrz idei zamachu stanu i ustanowienia reżimu autorytarnego. Wyrosły one z rodzimej gleby, niektóre jawnie inspirowane z zagranicy (…)”[14].
A co w Polsce? Agnieszka Deja – autorka artykułu Polski faszyzm przedwojenny[15] – pisała, że główny ideolog polskiej prawicy Roman Dmowski, utrwalony w narodowej świadomości jako jeden z twórców polskiej niepodległości, był zafascynowany włoskim faszyzmem: „(…) gdybyśmy mieli taką organizację jak faszyzm, gdybyśmy wreszcie mieli Mussoliniego, największego (…) człowieka w dzisiejszej Europie, niczego więcej nie byłoby nam potrzeba”[16]. Opierał się na wzorcach włoskich, organizując w r. 1926 Obóz Wielkiej Polski. „Tworząc Obóz, mieliśmy przed oczyma faszyzm”. Do OWP przystąpili m.in. członkowie Polskiej Organizacji Faszystowskiej, Straży Narodowej i Młodzieży Wszechpolskiej. Wielkim Oboźnym został sam Dmowski. Rok później powstał Ruch Młodych OWP. Jego członkowie nosili tzw. mieczyk Chrobrego – symbol dążenia do Polski mocarstwowej. W 1928 roku – znów z inicjatywy Dmowskiego – utworzone zostało Stronnictwo Narodowe, lecz nie udało się zapewnić jednolitej organizacji całego ruchu; nadal działały OWP i Ruch Młodych. OWP tworzy własne bojówki. Wśród młodzieży zyskuje coraz większe poparcie. „Żydów jako całkowicie pozbawioną znaczenia grupę (…) można było obciążać odpowiedzialnością i ostatecznie przedstawić jako ukrytych sprawców wszelkiego zła”[17]. Zbieżność z hasłami programowymi niemieckich narodowych socjalistów jest oczywista. W ślad za hasłami poszły zorganizowane akcje bojkotu ekonomicznego i ograniczenia, a nawet egzekwowane fizycznie zakazy wstępu na uczelnie (numerus clausus). Obok działań ND pojawiały się kolejne – nawet bardziej radykalne hasła i akcje. W październiku 1933 roku ukazał się pierwszy numer czasopisma „Sztafeta”, skupiającego zwolenników nurtu narodowo-radykalnego pod hasłem „Hitler, Endek – dwa bratanki”. Jeszcze przed utworzeniem ONR (Obozu Narodowo-Radykalnego) powstawały tzw. Bojówki Różne, kierowane przez Zygmunta Dziarmagę. Określano ich członków jako zdeterminowanych fanatyków narodowych[18]. W 1934 powstał Obóz Narodowo-Radykalny. Jego organem prasowym stała się wymieniana „Sztafeta”. Aktywność ONR spowodowała, że rząd rozwiązał tę organizację. Kontynuatorem działalności Obozu była założona rok później przez Bolesława Piaseckiego „Falanga” – Ruch Narodowo-Radykalny[19]. Ustrój Polski ma być według Piaseckiego „ustrojem Wielkiej Polski, wielkiej według sprawdzianu absolutnego”[20]. Nadchodzące lata mają być wiekiem nacjonalizmów, a przyszłość należy do ruchów faszystowskich. Istotnie, w 1937 roku nastąpiło nasilenie akcji bojówkarskich, organizowanych przez (sterowaną przez Falangę) Narodową Organizację Bojową „Życie i Śmierć dla Narodu”. Planowano, by wspólnie z tzw. Ozonem (Obóz Zjednoczenia Narodowego), kierowanym przez byłego współpracownika Piłsudskiego płk. Adama Koca (major Pyć w powieści Kadena Bandrowskiego Generał Barcz) dokonać zamachu stanu, aresztować małżonkę Piłsudskiego, Aleksandrę, prezydenta Mościckiego i przejąć władzę[21]. Przybywało też mniej znanych ugrupowań, nawiązujących do faszyzmu włoskiego i niemieckiego narodowego socjalizmu.
Poruszający bardziej ogólne aspekty polskiej polityki w międzywojniu Borejsza uważał, że mimo wyraźnej ewolucji w stronę państwa autorytarnego, „Polska pod rządami Józefa Piłsudskiego i jego zwolenników nie przekształciła się (…) nigdy w państwo faszystowskie. Wprawdzie po maju 1926 roku stopniowo ograniczano swobody demokratyczne, uchwalono konstytucję 1935 r. utrwalającą rządy autorytarne, utworzono nawet słynny obóz koncentracyjny w Berezie Kartuskiej, którym kierował osławiony płk. Wacław Kostek Biernacki (1884–1957)[22], ale nie zlikwidowano systemu wielopartyjnego oraz opozycyjnej prasy. Ani piłsudczycy, ani endecja nie utworzyły masowych partii. Liczebność Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, który miał być zaczątkiem takiej partii, nie była oszałamiająca. Organizacje faszystowskie miały charakter marginalny. Natomiast zasięg oddziaływania ideologii faszystowskiej „przekraczał znacznie ramy samego ruchu”[23]. Idea mocarstwowa („wielkiej Polski”) odgrywała ważną rolę w programach obu rywalizujących ugrupowań: piłsudczyków i endecji. Podobnie większy zasięg oddziaływania miał nacjonalizm, a zwłaszcza antysemityzm. Kult wodza był bezspornie silniej reprezentowany wśród piłsudczyków, ale rola Dmowskiego jako ideologa i politycznego przywódcy była też wyraźnie akcentowana w ideologii endecji. W opinii niektórych krajów (Francji, ZSRR, Czechosłowacji) ukoronowaniem tendencji faszystowskich w Polsce było podpisanie w styczniu 1934 roku deklaracji z Niemcami o niestosowaniu przemocy, co zmniejszało izolację tego państwa. Orędownik polityki zbliżenia z Niemcami Józef Beck postawiony był jednak przed „diabelską alternatywą” (z Niemcami czy ze Związkiem Radzieckim)[24]. „Porozumienie z Hitlerem ze stycznia 1934, wystąpienie Polski przeciwko polityce Ligi Narodów, popieranie na jej forum Włoch faszystowskich i szybkie wycofanie się z bloku państw sankcyjnych, przychylne deklaracje i przyjazne akty wobec rebeliantów generała Franco, wykorzystanie Anschlussu Austrii do narzucenia Litwie normalnych stosunków dyplomatycznych, co równało się uznaniu przyłączenia Wilna do Polski i wreszcie udział w podziale Czechosłowacji w roku 1938 sprawiły, że Polska uchodziła w opinii światowej za wspólnika mocarstw faszystowskich”[25]. Nie można jednak zapominać o roli Polski w koalicji antyhitlerowskiej w latach wojny, w odróżnieniu np. od Litwy, Łotwy, Rumunii czy Węgier, które jednoznacznie wspierały państwa Osi. W Polsce też nie sięgano po takie złowieszcze nazwy jak Żelazny Wilk (Litwa – to partia premiera Voldemarasa), Żelazna Gwardia w Rumunii, Ogniste Krzyże we Francji, Falanga w Hiszpanii, Gwardia Walońska w Belgii.
Autorka wielokrotnie cytowanego artykułu Agnieszka Deja napisała w zakończeniu swojego artykułu „W kraju Oświęcimia i Holokaustu siły i idee narodowo-radykalne nigdy już nie powinny się odrodzić. A jednak…”[26].
Obserwacja wyraźnie rysujących się tendencji w polityce światowej wskazuje na znaczny rozrost tendencji autokratycznych. Popularność Zjednoczenia Narodowego we Francji i jego przywódczyni Marine Le Pen, wzrost znaczenia Alternatywy dla Niemiec (Elon Musk na kongresie AfD), poparcie dla Orbána, Fico, Giorgii Meloni, wyniki przerwanych wyborów w Rumunii i stosunkowo nikłe zwycięstwa partii centrowych w wyborach do wielu innych parlamentów europejskich wskazują na umacnianie się trendów totalitarnych. Wciąż nie wiemy, w jakim kierunku podążać będzie polityka amerykańska za prezydentury Donalda Trumpa, ale pierwsze poczynania nowej administracji dowodzą, że nie będzie to kierunek pożądany z punktu widzenia sił liberalno-demokratycznych. Jaka rola przypadnie Europie i co z nią będzie – to wciąż znak zapytania. Grzech pychy, jaki popełniała demokracja europejska, niezauważanie i lekceważenie nowych centrów w polityce światowej, jednoznaczne potępianie wszystkiego, co nie mieściło się w kanonie cywilizacji zachodniej, może poważnie odbić się na losach naszego kontynentu. Wystarczy przypomnieć, że w niedalekiej przyszłości do BRICS może należeć 51 państw (obecni członkowie + aplikujący) i że może ono okazać się najsilniejszym ugrupowaniem gospodarczym w świecie. Na tym tle muszą niepokoić również tendencje, które wyraźnie już widać w polskiej polityce.
Mija właśnie 80 lat od zakończenia II wojny światowej w Europie. To dostatecznie długi czas, by zapomnieć. Urodzeni w XXI wieku nie są skłonni brać odpowiedzialności za grzechy poprzednich pokoleń? Do tego Musk namawiał przecież młodzież niemiecką.
Wypada więc przytoczyć zakończenie Dżumy Camusa. Niewielu z tych, co sięgają po książki, odczytuje ją dziś dosłownie. Nie ma wątpliwości, że to wielka alegoria faszyzmu. Może więc pora wyjść poza parawan słów – eufemizmów, skrzętnie ukrywających istotę wydarzeń i kierunki zmian. „Słuchając okrzyków radości dochodzących z miasta, Rieux pamiętał, że ta radość jest zawsze zagrożona. Wiedział bowiem to, czego nie wiedział ten radosny tłum i co można przeczytać w książkach, że bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i bieliźnie, że czeka cierpliwie w pokojach, w piwnicach, w kufrach, w chustkach i w papierach, i że nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście”[27].
* Taki tytuł nosił radziecki film z 1965 r. w reżyserii Michaiła Romma.
[1] Rob Riemen, Wieczny powrót faszyzmu, Universitas, Kraków 2014, s. 12.
[2] Anne Applebaum, Koncern autokracja. Dyktatorzy, którzy chcą rządzić światem, Wyd. Agora, Warszawa 2024.
[3] Takie daty przyjął jako graniczne Jerzy W. Borejsza w książce Szkoły nienawiści. Historia faszyzmów europejskich 1919–1945, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków 2000.
[4]5 Oficyna Naukowa, Warszawa 2012.
[5] Za: Wikipedia, hasło: Faszyzm.
[6] Jerzy W. Borejsza, op. cit. s. 7.
[7] Rob Riemen, op. cit. s. 34.
[8] Franz Neumann. Behemot. Narodowy socjalizm. Ustrój i funkcjonowanie 1922–1944, Wyd. Naukowe Textura, Warszawa 2016, b. n.
[9] Johann Chapoutot, Wiek dyktatur. Faszyzm i reżimy autorytarne w Europie Zachodniej (1919–1945), Oficyna Naukowa, Warszawa 2012, ss. 129–142.
[10] Rob Remen op. cit. s. 50.
[11] ibidem
[12] Robert Paxton, Anatomia faszyzmu [za:] Johann Chapoutot, Wiek dyktatur, op. cit. s. 128.
[13] [za:] Johann Chapoutot, op. cit. s. 128.
[14] Jerzy W. Borejsza, op, cit. s. 178.
[15] Agnieszka Deja, Polski faszyzm przedwojenny, „Nigdy więcej”, nr 6/1998.
[16] Ibidem.
[17] Ibidem.
[18] Ibidem.
[19] Jego działalność opisał Szymon Rudnicki w książce Falanga. Ruch Narodowo-Radykalny, Oficyna Wydawnicza Aspra, Warszawa 2018.
[20] Agnieszka Deja, op. cit.
[21] Tę próbę i jej fiasko świetnie przedstawił Szczepan Twardoch w powieści Król.
[22] Stanisław Mackiewicz nazywał go „chorobliwym sadystą”. W 1945 r. władze Rumunii, gdzie został internowany w 1939 r. wydały go władzom Polski. Odsiedział kilka lat, był nawet skazany na karę śmierci, lecz karę zamieniono na 10 lat więzienia. Opuścił je w 1955 roku i po niespełna dwóch latach zmarł. (Wikipedia. Wacław Kostek-Biernacki).
[23] Jerzy W. Borejsza, op. cit. s. 140.
[24] Por. Marek Kornat, Mariusz Wołos, Beck. Biografia, Wyd. Literackie, Kraków 2020.
[25] Jery W. Borejsza, op. cit. 141.
[26] Agnieszka Deja, op. cit.
[27] Albert Camus, Dżuma [w:] Cztery powieści, Świat książki, Warszawa 2000, s. 327.
Autor księgi Życie polskie w XIX wieku jest Stanisław Wasylewski (1885–1953) – dziś zapominany już nieco wyborny publicysta historyczny, pochodzący ze Lwowa (po wojnie związany z Poznaniem i Opolem), to jeden z najpopularniejszych eseistów z czasów II Rzeczypospolitej. Był współpracownikiem wielu czasopism, autorem poczytnych książek popularno-historycznych i wspomnień, częstokroć wznawianych, m.in.: Romans prababki, O miłości romantycznej, Na dworze króla Stasia, Portrety pań wytwornych czy Ducissa Cunnegundis, którą Stefan Żeromski nazwał „prześliczną”…
Jego opus vitae to właśnie przypominane obecnie Życie polskie w XIX wieku, które powstawało od końca lat 20. tamtego stulecia; znane było tylko częściowo z ogłaszanych w ówczesnej prasie fragmentów, a ukazało się w całości dopiero w 1962 r. w Krakowie, w opracowaniu Zbigniewa Jabłońskiego (obszerne przypisy, kalendarium, indeks osób). Dwudziestotysięczny nakład rozszedł się wtedy błyskawicznie, czytelnicy chwalili barwny i mocno niekonwencjonalny dla tej dziedziny pisarstwa styl opowieści kryjący zarazem niemałe wartości poznawczo-historyczne. Choć rzecz jasna nie obeszło się wtedy bez uszczypliwości i polemik ze strony zwłaszcza zawodowych historyków, a i poniektórych ówczesnych recenzentów wytaczających, jak to w podobnych przypadkach bywa, „przeciw lekkiej i urokliwej muzie Wasylewskiego ciężkie armaty” (pisze we wstępie do niniejszego wydania prof. Janusz Tazbir).
Zapewne i dzisiaj czytaną Księgę Wasylewskiego spotkać może podobne przyjęcie… Wszystko zależy bowiem jak zawsze od tego, kto i po co będzie ją czytał. Posłuchajmy zresztą samego autora, który miał pełną świadomość tego, jaki gatunek pisarstwa historycznego uprawia: „Ambicją moją było zawsze gromadzenie takich kamyczków realiów składających obraz całości potocznego życia. Ważne uroczyste wydarzenia starałem się oświetlić choćby anegdotą, która w moich opowiadaniach była ważniejsza niż dokument z pieczęciami… Ogarnąć wypada ogrom zjawisk kulturalnych, społecznych, potocznych, zajrzeć do polityki, szkolnictwa i prasy, przewertować literaturę piękną, odwiedzić salony i chałupy, hrabiny i babiny, szulernie, fabryki, dyliżanse, lokomotywy, zapytać o zdanie architektów, poetów, kompozytorów…”. I zapowiedź tę spełnia – i to z naddatkiem wielkim…
Toteż na początek niniejszych uwag proponuję parę „smacznych” – jakby to powiedział odeski bohater prozy Izaaka Babla Benia Krzyk – znamiennych cytatów z tej Księgi. Co może i nie nowa, bo przecież znana już z kilku wcześniejszych edycji, acz teraz ukazująca się w nowej atrakcyjnej szacie edytorskiej i w nowym opracowaniu krytycznym. Na co w pełni swoim kształtem i zawartością zasługuje. I zarazem zatem eo ipso i na naszą czytelniczą uwagę także jak najbardziej zresztą. Wystarczy oto bowiem otworzyć ją na dowolnej stronie, by się o tym dowodnie przekonać i od razu dać się wciągnąć w lekturę całości. Np. taki oto fragmencik ze strony 23, w rozdzialiku Wiek pary i elektryczności, dobrze wprowadzający w rozległe myślowo problemy historyczno-społeczne, paradoksy, nieoczekiwanie rodzące się sprzeczności, konkrety „czasu i miejsca”, przywołujący rejony i obszary penetracji zakreślające horyzonty autorskich zamysłów i pisarskich ambicji: „W stuleciu XIX człowiek pokonał największego swego wroga – przestrzeń. Teraz dopiero poczuł się władcą globu ziemskiego i mógł rozpocząć jego ekstrapolację na większą skalę. W tym czasie, kiedy podchorążowie uderzali na Belweder, zaczęły na Zachodzie krążyć pierwsze pociągi kolei żelaznych, na morzach pojawiły się pierwsze parostatki… Zaczęła się era stali i ognia, epoka bezsenności pracującego człowieka, przemoc fabrycznej cywilizacji. Zrodziły się pierwsze ruchy robotnicze i strajki… Dopiero pod sam koniec romantyzmu pojawiają się pierwsze konie „z pary utkane”. Własnym wysiłkiem społeczeństwa zbudowana, powstanie po 1844 kolej warszawsko-wiedeńska…”.
Albo z zupełnie innej beczki taka oto smaczna opowieść o Walerym Wróblewskim, powstańcu styczniowym, który po jego upadku został w Paryżu jednym – obok Jarosława Dąbrowskiego – z dowódców Komuny Paryskiej, a po jej upadku i ucieczce do Londynu, „został tam sekretarzem generalnym Międzynarodówki do spraw polskich, a w czasie wojny bałkańskiej lord Disraeli dawał Wróblewskiemu 5 milionów na urządzenie wyprawy powstańczej przez Bałtyk do Polski. Wróblewski odparł, że nie jest kondotierem i ani myśli bić się dla pieniędzy”.
Wystarczy zresztą nawet sam krótki rzut oka na spis tytułów 25 rozdziałów tej Księgi Stanisława Wasylewskiego – takie choćby jak Jeszcze Polska nie umarła, Różnice dzielnicowe i Niemcy na ziemiach naszych, Naród w klatce Świętego Przymierza, czy takie jak Zamki, pałace, salony dworki, Walka o zniesienie pańszczyzny, Życie i fanaberie magnatów, Nowości XIX wieku w obyczajach, Kobieta w walce, Ogrody i cmentarze, Obyczaje i sztuka ludu, Romantyczna miłość i kobieta czy Ubiory – przybory – amulety, aby się już wstępnie zorientować, że warto bliżej zapoznać się z jej tak diametralnie różnoimienną tematycznie i problemowo zawartością i charakterem. Znajdziemy tu bowiem obok siebie i wzajem się dopełniające fakty, i wielkie wydarzenia historyczne obok intrygujących ciekawostek związanych z dziejami narodowymi i zwyczajnymi losami znanych postaci historycznych tego czasu – zarówno tych najwybitniejszych, jak i tych zupełnie dziś anonimowych, których losy i dzieje splotły się tak nierozerwalnie z całokształtem porozbiorowych losów i historią życia polskiego w wieku XIX…
Oczywiście nie jest to – bo i nie może być – akademicki podręcznik zbierający, systematyzujący, porządkujący i wykładający całą dostępną profesjonalnym badaczom i historykom wiedzę o dziejach narodu i państwa polskiego w wieku XIX. I na całe szczęście dla nas czytelników dzisiejszych, już z wieku XXI. Tych szczególnie szukających w przeszłości nie tylko ogólnych tendencji, procesów czy prawideł dziejowych, ile kryjących się zawsze za nimi bogactw zakulisowych wydarzeń, działań i postaw, zachowań indywidualnych, charakterystycznych dla ludzi tej epoki, a często jakże nadal znamiennych dla tych wszystkich odmienności genez naszego charakteru narodowego ukształtowanego przez wieki najtrudniejszych doświadczeń czasu i miejsca… Obrazków historii żywej, czyli tej z ludzką twarzą. I tutaj ją właśnie znajdą bez trudu i z wielką dla siebie satysfakcją. Czytajmy zatem…
Kiedy w Polsce dobiegł końca etos pracy, jeśli kiedykolwiek był on trwałym składnikiem naszej zbiorowej świadomości? Taka przekorna myśl zadomowiła się w mojej głowie, kiedy kilkakrotnie podróżowałem autobusem wzdłuż budowanej linii tramwajowej na Wilanów, która z trudem, z opóźnieniem, jednak ułatwiła życie Warszawiakom. Jeszcze tylko chodniki, przejścia dla pieszych, ścieżki rowerowe i cała reszta otoczenia towarzyszącego tej linii. To zadanie wymagające od budowlańców kolejnych miesięcy mozołu i zaangażowania, a od zmęczonych i zirytowanych mieszkańców – determinacji i cierpliwości. Rozstawionym w odległych od siebie grupkach wykonawcom tej inwestycji robota z pewnością nie „paliła się w dłoniach”, jak głosiła dawna piosenka: z zaciekawieniem odczytywali informacje na ekranach smartfonów, prowadzili ożywione rozmowy telefoniczne, spożywali śniadanie. Albo źle wybrałem czas moich obserwacji, albo przegapiłem wpływ sztucznej inteligencji na postęp robót. Może to ona za nas… Takie marzenie towarzyszy niemałej części naszej populacji. Efekt? Cytuję za zamieszczonym w internecie artykułem „Czekaliśmy na to wiele lat”. TVN Warszawa: „Przypomnijmy: prace nad budową nowej linii rozpoczęły się latem 2022 roku i miały zakończyć się do końca 2023 roku. Potem datę przesunięto na wrzesień 2024, ale i tego terminu nie udało się dochować […]”. Linię otwarto uroczyście w listopadzie 2024 roku. Ale, cytuję dalej: „wzdłuż torowiska zostało jeszcze wiele do zrobienia, co oznacza utrudnienia przede wszystkim dla pieszych i kierowców. Na razie na skrzyżowaniach został wprowadzony priorytet dla tramwajów, dlatego póki co przejazd ze Śródmieścia do Wilanowa potrwa dłużej, niż deklarowane pierwotnie pół godziny. Urzędnicy zapowiedzieli, że […] prace przy układzie drogowym mają zakończyć się na przełomie trzeciego i czwartego kwartału 2025 roku”. Jeśli dobrze liczę, odcinek 6,5 km budowano około 30 miesięcy, a całość robót potrwa jeszcze rok, razem 42 miesiące. Trzy i pół roku! Obserwując wysiłki drogowców, wcale się nie dziwię.
Mam nieszczęście być mieszkańcem Konstancina-Jeziornej, a właściwie Skolimowa. Wiosną br. rozpoczęto od dawna oczekiwany remont drogi 721, łączącej Piaseczno z Konstancinem. A właściwie remont odcinka tej drogi, liczący 4,8 km długości. Ma to potrwać 30 miesięcy, czyli dwa i pół roku. Widać 30 to liczba magiczna. Wróble ćwierkają, że zrobią się z tego trzy lata, może dłużej. O los mieszkańców nikt się nie kłopocze. By dojść do domu, jadąc z Warszawy, muszę od przystanku autobusowego wędrować 30–40 minut, a że mam swoje lata, więc sam jestem sobie winien. Pewnego dnia byłem zmuszony przejść obok tej „nowoczesnej” inwestycji. Na niezbudowanym do końca jeszcze rondzie przy Kołobrzeskiej pięciu mało ruchliwych facetów łopatami rozgarniało powoli zaprawę wypluwaną przez betoniarkę. Miny mieli smutne. W takim tempie i przy takim zapale perspektywy marne, pewno w trzy lata się nie skończy.
Trochę zatem o historii. W lipcu 1865 roku car Aleksander II wydał reskrypt powierzający konsorcjum, na którego czele stał bankier i inwestor Jan Bloch, budowę odcinka drogi żelaznej z Koluszek do Łodzi Fabrycznej. W Koluszkach linia łódzka łączyła się z koleją warszawsko-wiedeńską, a więc z Europą. Liczyła 27,5 km. Prace zaczęto od zaraz. Linię otwarto 19 listopada 1865 roku. Nie do uwierzenia, a jednak. Kolej była licha, miała tylko jeden tor, przystanki zlokalizowano w polu, nie było ramp do załadunku towarów, a pociągi kursowały rzadko. To prawda. Ale linię tę Bloch wybudował w ciągu 3 miesięcy (sic!) przy pomocy niepiśmiennych chłopów, którzy łopatami utwardzali podłoże, a szyny dźwigali na własnych plecach.
Co się stało? Co sprawiło, że mając do dyspozycji wykształconych inżynierów i techników, cały arsenał maszyn drogowych, ciężkie dźwigi, koparki i spychacze, niespełna 5 km jezdni remontuje się (nie-buduje od nowa) trzy lata, a budowa wspomnianej linii tramwajowej w Warszawie (6,5 km), nieopatrznie kiedyś zlikwidowanej, trwa mniej więcej tyle samo? Ponieważ mam pamięć historyczną, to przypominam sobie trójki murarskie, które odbudowywały zniszczoną podczas wojny stolicę. Pierwsza trójka pracująca według tej technologii powstała w połowie 1948 roku. Budowa powstałego w rekordowym tempie domu na Mariensztacie, będącego efektem pracy kolejnej trójki, trwała 19 dni. A metoda była więcej niż prymitywna: jeden pomocnik kładł zaprawę, drugi podawał cegłę, a majster ją układał na przygotowanym podkładzie. Pierwszym majstrem (szefem zespołu) był Michał Krajewski. Praca mu nie zaszkodziła, żył długo, prawie 90 lat. Na emeryturze pisał książki o robotniczym trudzie. Domy nie zadziwiały ani urodą, ani wygodą, ale Mariensztat i Muranów stoją do dziś i służą obywatelom (choć minęło około 75 lat), a dzieło robotniczych rąk uwiecznili malarze i rzeźbiarze – Kobzdej, Fangor i inni, zaliczeni do mało cenionego dziś nurtu, zwanego socrealizmem. Jeśli nie projekty i nie technika, to może proces podejmowania decyzji, albo…
I tu pojawia się pytanie o przepadek etosu pracy, którym szczyciliśmy się w momencie odbudowy kraju z ruin, a który dziwnym trafem przeminął w dziejach. Dlaczego? Nie mogę pojąć bowiem, że wtedy można było całkiem przyzwoitą chałupę postawić w trzy tygodnie, a dziś – przy nowoczesnej technice – trzeba remontować kawałek drogi 3 lata? Toż mieszkańcy buszu, nie obrażając nikogo, uporaliby się z tym szybciej. Może zatem winić trzeba zanik etosu, nad czym tak boleję. I pytać, kiedy to nastąpiło? Trójki murarskie i ruch przodownictwa pracy były na ustach wszystkich – z pewnością w latach 40. i 50. Pół Polski śpiewało: „Budujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom, naszym przyszłym, lepszym dniom, Warszawo”. Choć i wtedy pojawiały się już złowrogie miazmaty destrukcji szczytnych idei. „Bumelanci to są chłopcy tacy, co lekceważą dyscyplinę pracy (w oryginale brzmiało to inaczej, ale przyzwoitość i Naczelny nie pozwalają), a ludowa władza do mamra ich wsadza, jazz boogie-woogie” – śpiewano w stołecznych knajpach. Praca, być może za sprawą spuścizny międzywojnia, wciąż jednak była cenioną, bo z trudem zdobytą wartością. A być może stało się tak za sprawą niepowtarzalnego entuzjazmu, jaki towarzyszył wydobywaniu się z wojennych zniszczeń? Może ze strachu przed kadrowcem, czerwonym ołówkiem odnotowującym spóźnienia? Czy etos ten zaczął zanikać już w latach siermiężnego Gomułki, kiedy płacowa urawniłowka czyniła niepotrzebnym każdy indywidualny wysiłek wyrastający ponad przeciętność? Może nie warto się przemęczać, gdy o awansie zawodowym lub materialnym decydowały polityczne układy, a nie osobiste zasługi? Z pewnością w stanie ruiny znalazł się już za Gierka, bo w gospodarce niedoboru największe znaczenie miały nie zarobki, lecz dostęp do dóbr. Partactwo na budowach szerzyło się przeokrutnie. Bardzo pożądany stał się wtedy zeszyt z nazwiskami i telefonami osób, które mogą coś załatwić. Nawet protekcje z wysokiego szczebla nie działały, ale kiedy znało się panią Krysię z mięsnego, to można było jeść schabowe, a nie zadowalać się podgardlem. By zdobyć sympatię pani Krysi, trzeba było mieć w zapasie jakieś inne pożytki, np. dostęp do materiałów budowlanych albo możliwość załatwienia dziecku pobliskiej szkoły. To inna forma geszeftu.
Nie oszukujmy się; nie da się całkiem obarczyć odpowiedzialnością tylko „komuchów”. 21 postulatów Solidarności z sierpnia 1980 roku obrosło legendą i podobnie jak relikwie otacza się je kultem, powstają nawet muzea, eksponujące strajkowy dorobek. Gdyby wczytać się jednak w sens tych postulatów, to aż w 13 z nich domagano się nowych darowizn i ulg, co dla ekonomiki kraju, znajdującego się już wtedy na krawędzi bankructwa, miało rujnujące znaczenie. Oto one: wypłacić wynagrodzenie za strajk, podnieść wynagrodzenie zasadnicze o 2000 zł, waloryzować płace stosownie do wzrostu cen i spadku kursu waluty, poprawić zaopatrzenie rynku, a eksportować tylko nadwyżki (których nie było), wprowadzić kartki, znieść ceny komercyjne, obniżyć wiek emerytalny do 50 lat dla kobiet i 55 dla mężczyzn, zrównać stary portfel emerytur z nowym, zapewnić żłobki i przedszkola dla kobiet pracujących, wprowadzić 3-letni urlop macierzyński, skrócić czas oczekiwania na mieszkanie, podnieść diety i dodatek za rozłąkę, wszystkie soboty wolne. 13 na 21. To była pozycja „wyjściowa”; przy każdym strajku pojawiały się nowe żądania. Hasło „jak staniesz, to dostaniesz” znalazło miejsce w kanonie myśli politycznej w Polsce. Od tej chwili rywalizacja o poparcie każdej partii politycznej w licytacji wyborczej przypomina wyścig o spełnienie postulatów wyartykułowanych, a czasami niewyartykułowanych jeszcze. Skoro postulaty Solidarności wpisano jednak na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO i uznano za jeden z najważniejszych dokumentów XX wieku, to wypada zamilknąć. Choć może warto pamiętać o górniczych ekscesach na ulicach Warszawy i o rolnikach, co roku blokujących drogi ciągnikami.
Skoro rynek i własność prywatna są konstytutywnymi składnikami kapitalistycznej formacji ustrojowej, to zysk i stan posiadania decydują o miejscu w hierarchii społecznej. Milionerów nie pytają, skąd i jak zdobyli majątek, istotne jest, że go mają. Ważne więc, by udowodnić, że wszystko odbywa się zgodnie z prawem. Znaczenie mają nie tyle fakty, ile zdolność wymigania się. Nie tylko majątek, ale także uznanie społeczne zdobywa się umiejętnym geszeftem. Kto lepiej operuje pojęciami z tego zbioru, ten wdrapuje się na szczyty powodzenia. Kto ma lepszą „papugę” (adwokata), ten górą. Wydawało się do niedawna, że mowa o świecie biznesu, a więc geszeftu. Wierzono, że większość ludzi nie uprawia tej sztuki, a jeśli, to najwyżej na niewielką skalę. Naprawdę? Dla przykładu, czy prywatne rzemiosło wiejskie, ot taka sobie naprawa dachu, postawienie płotu, wykopanie fundamentów sąsiadowi (odpłatne oczywiście) jest opodatkowane? Gdyby ktokolwiek zażądał wystawienia rachunku, ergo: opłacenia podatku, byłby obiektem kąśliwych dowcipów przez długie lata. Cała wieś pękałaby ze śmiechu. Na wsi mieszka 40% krajowej populacji. Gdzieś ukrywa się więc geszeft duży i mały. Ścigają się policjanci i złodzieje jak w dziecinnych zabawach. A na publicznym forum też trwa swoisty wyścig: lud (populus) woła o więcej za mniejszy wysiłek rąk i umysłów, a państwo szuka sposobów, by się wykręcić. Nie wiem, czy geszeft to dobre określenie dla tego tańca, ale niech tam.
Zawsze wydawało się jednak, że istnieje pewna sfera wartości moralnych, mających charakter fundamentalny. I że na ich straży stoją autorytety moralne – nosiciele tych wartości. Zazwyczaj kojarzono ich ze środowiskiem nauki i kultury, myślicielami, filozofami, moralistami, pisarzami, ludźmi sztuki. Mamy w pamięci nazwiska Tadeusza Kotarbińskiego, Romana Ingardena, Henryka Elzenberga, Władysława Tatarkiewicza, Kazimierza Ajdukiewicza, Juliana Krzyżanowskiego, Leszka Kołakowskiego, Krzysztofa Kieślowskiego, Jerzego Grzegorzewskiego, Zbigniewa Herberta i Czesława Miłosza, ze współczesnych Olgi Tokarczuk czy Agnieszki Holland, i kogo by tam jeszcze. Uniwersytet – świątynia nauki – zdawał się być ostoją tych wartości. Afera Collegium Humanum i podobnych uczelni, które handel dyplomami dla zysku uczyniły istotą swojej pracy, sprawił, że świątynia runęła. Geszeft w sanktuarium! Matko Boska! A 25 tysięcy studentów pozostawiono samym sobie, nawet bez informacji, co dalej. Jakiś wiceminister opowiada, że analizują i poszukują.
Co zrobić z tym fantem? Gdybym wiedział, to siedziałbym w dużym lub małym pałacu, żył w dobrobycie i cieszył się szacunkiem społeczeństwa. A tak nie jest. Umiejętne operowanie strumieniami dochodów i wydatków między wynagradzaniem za pracę i socjalem jest – oczywiście – potrzebne, lecz nie wystarczy, bo bakcyl wymuszania dotacji i zwiększania wydatków socjalnych mocno zagnieździł się w świadomości zbiorowej. Chcąc skłonić do opodatkowania domorosłą wytwórczość, przyszedł mi kiedyś do głowy pomysł, by zlecającego robotę zobowiązać do wystawiania PIT, ale specjaliści powiedzieli, by tego nie ruszać. Zaostrzanie represji karnej przysporzy tylko kasy „papugom”, a i miejsc w kryminałach nie wystarczy. Należy bezwzględnie apelować o przywrócenie etosu pracy w procesie edukacyjnym i potępienie, wyplenienie etosu geszeftu, ale mam świadomość, że ta droga, aczkolwiek konieczna, potrwa długo i przyniesie niewielkie skutki, choć trzeba to robić, bo moralne oblicze społeczeństwa to rzecz ważniejsza od wymiaru lekcji religii czy wymogu odrabiania prac domowych. Będzie trudno, bo w tradycji polskiej rozpropagowano Kmiciców, Siłaczek prawie brak, a zainteresowaniem młodych czytelników cieszą się dziś wampiry i wiedźminy, a nie bohaterowie pracy. Można pozostawić sprawę swojemu biegowi w nadziei, że meandry cywilizacyjne i nadchodzące wydarzenia skierują zainteresowania tzw. sterników nawy państwa we właściwym kierunku. Pesymistyczna to konstatacja, więc jeśli znajdą się autorzy dobrych pomysłów, to nasze łamy będą stać otworem. I tyle na początek roku, oby mądrzejszego niż minione.
Na spotkaniu zespołu redakcyjnego „Res Humana” ustalono, że listopadowy numer dwumiesięcznika będzie poświęcony tematyce politycznej. Bo wybory w USA, a w ogóle to dawno o polityce nie było. Zatem, jak mówi jeden z bohaterów popularnego serialu Ranczo: jak tak, to tak.
Dawno, dawno temu podczas wykładu, na którym polityczny propagandzista przedstawiał postęp w budownictwie socjalizmu w PRL, siedzący z dala od prezydium niepozorny osobnik zabrał głos: „Towarzyszu prelegencie, mam jedno pytanie. Czy już nastał ten socjalizm, o którym mówiliście, czy będzie jeszcze gorzej?” Rzeczywiście, kilka lat później socjalizm z łoskotem walnął o glebę. Obiecując fundamentalne zmiany na lepsze, apologeci nowych czasów zaczęli zachwalać kapitalizm, do niedawna będący źródłem zła wszelkiego, a wśród jego konstytutywnych cech wyróżnili dwie: własność prywatną (w odróżnieniu od rujnującej samą siebie własności państwowej) oraz prawa rynku, które miały skutecznie zastąpić nieefektywne centralne planowanie. Publiczność zaniemówiła z zachwytu, lecz wkrótce odzyskała głos. Główny propagator polskiego kapitalizmu Leszek Balcerowicz (profesor bądź co bądź) musiał rejterować przed hałaśliwym, choć mocno niedouczonym (matury ponoć nie miał) Andrzejem Lepperem, rolnikiem spod Darłowa. Przez wiele lat w świadomości zbiorowej Polaków utrzymywało się jednak przekonanie, że może wolniej, może potykając się, ale konsekwentnie zmierzamy do kapitalizmu, bo jeszcze w pierwszych dekadach XXI wieku prywatyzowano to i tamto, a rynek wciąż był pojęciem uświęconym doktrynalnie i o żadnym powrocie do centralizmu nie myślano, a nawet ganiono każdego, kto o państwie jako regulatorze wspominał. Pojawiały się wprawdzie nic nieznaczące określenia, jak społeczna gospodarka rynkowa, pełniły one jednak rolę zmiękczającą dolegliwość wprowadzanych rozwiązań i wzmacniającą zaufanie do przywódców, którzy o ludzkiej twarzy ustrojów nie zapomnieli.
W 1990 roku państwo polskie było właścicielem około 8,5 tysiąca zakładów pracy. Ogółem w latach 1990–2010 dokonano przekształceń własnościowych blisko 6 tys. zakładów (dane wg portalu historycy.org.pl). Nie nudząc podawaniem zbyt wielu szczegółów, można wyraźnie dostrzec, że procesy prywatyzacyjne mocno zwalniały za rządów PiS (rekordzistą okazał się rząd Olszewskiego, kiedy sprywatyzowano tylko 1 przedsiębiorstwo). Bliższe przyjrzenie się pozostałym rządom nie prowadzi do wniosków uogólniających; odnoszę wrażenie, że liczbowe efekty prywatyzacji były raczej odzwierciedleniem aktualnej koniunktury rynkowej lub sprawności urzędniczej niż wyrazem świadomej polityki poszczególnych ekip rządzących. Nigdy się nie udało, choć próbowano, ustalić, jakie dziedziny gospodarki powinny pozostać we władztwie państwa, a jakie z powodzeniem można przekazać w bardziej operatywne, prywatne ręce. Według danych Ministerstwa Aktywów Państwowych na koniec 2023 roku w Polsce funkcjonowało 669 spółek Skarbu Państwa. W latach 2015–2023 nastąpił wyraźny powrót do roli państwa w procesach decyzyjnych, spowolniono prywatyzację, nasiliła się natomiast nacjonalizacja gospodarki. Symbolicznym dowodem tych procesów stała się zmiana nazwy Ministerstwa Przekształceń Własnościowych (która to nazwa obowiązywała do 1996 roku) na Ministerstwo Skarbu Państwa, a gwoździem do trumny procesów prywatyzacyjnych stało się przyjęcie nazwy Ministerstwo Aktywów Państwowych, co stało się w roku 2019 w apogeum rządów PiS. Od 2015 roku rozpoczął się zresztą proces odwrotny: przywrócona została kontrola Skarbu Państwa nad Bankiem Pekao SA, spółką PKP Energetyka, Elektrowniami w Połańcu i Rybniku, 8 elektrociepłowniami i Polskimi Kolejami Linowymi, by wymienić tylko najważniejsze zakłady.
Jednym z kluczowych pytań po utworzeniu – pod koniec 2023 r. – koalicji rządzącej było pytanie o filozofię rządzenia. Nie o wybory ustrojowe, bo te wydają się przesądzone, lecz „o granicę pomiędzy tym, co publiczne, a tym, co prywatne, pomiędzy państwem a rynkiem”[1]. Zacytowałem George’a Friedmana, bo pytanie postawione przez amerykańskiego politologa i doradcę rządowego dotyczy także polskiej ścieżki rozwojowej. A z jego rozważań wynika, że wybór, o którym mówimy, nie jest pochodną zmiany ekipy rządzącej, lecz ukształtowania obiektywnych warunków: wyczerpania zdolności dotąd przyjętego rozwiązania (koncepcji) do prowadzenia skutecznej polityki w następnych latach; gdy ta zdolność zdaje się wygasać, potrzebne jest przestawienie zwrotnic. Takiej manipulacji dokonali w najnowszej historii dwaj amerykańscy prezydenci: Franklin Delano Roosevelt i Ronald Reagan. Pierwszy z nich radykalnie zwiększył zakres władzy rządu federalnego. Reagan zaś zdecydowanie go zmniejszył. „Roosevelt interweniował, przenosząc część władzy z elity finansowej na elitę polityczną. Gdyby tego nie zrobił, przeważyłoby poczucie, że wszystkie elity kraju zawiodły. A właśnie ono doprowadziło do władzy faszystów w Europie”. Czy podobna sytuacja ma miejsce w Europie, czy faszyści zagrażają też Polsce? Jeszcze nie dorwali się do władzy, ale ich obecność coraz mocniej objawia się na międzynarodowej scenie politycznej. „Coś przeciwnego zdarzyło się za Reagana. W latach osiemdziesiątych odpowiedzialnością za kryzys gospodarczy obciążano elity polityczne; społeczeństwo obwiniało strukturę wielkiego rządu, pozostawioną przez Roosevelta. Reagan przesunął więc równowagę pomiędzy państwem a rynkiem w drugą stronę, osłabiając państwo, by wzmocnić rynek”[2]. Zmiana ekipy: Demokraci czy Republikanie nie miała nic do rzeczy. Od Roosevelta do Reagana upłynęło ok. 60 lat, rozdzielało ich zaś kilku prezydentów z obu opcji. Friedman idzie też dalej w swoich rozważaniach. Jego zdaniem, nie chodziło o rzeczywistą zmianę polityki, nie istniały bowiem żadne obiektywne okoliczności, które by taką zmianę wymuszały. „Koncentrowali się nie na rozwiązaniu problemu […], ale na przekonaniu obywateli, że nie tylko mają plan, ale również są pewni jego sukcesu”[3]. Do tego potrzebny jest mistrz iluzji i obaj takimi mistrzami się okazali. „Oprócz swego udziału w określaniu zakresu władzy państwa i rynku prezydent i inni politycy, manipulując strachem i nadzieją, definiują również to, jak oficjalnie wygląda sytuacja. Roosevelt i Reagan byli wielkimi prezydentami nie tylko dlatego, że przesunęli granice między państwem a rynkiem w taki sposób, by odpowiadał potrzebom chwili, ale również dlatego, że stworzyli atmosferę, w której wydawało się to nie zwykłą operacją techniczną, ale moralną koniecznością. Czy wierzyli w to, czy nie, jest mniej istotne niż to, że skłonili do tej wiary innych i w ten sposób umożliwili przeprowadzenie technicznej zmiany”[4].
Można wpaść w cielęcy zachwyt z podziwu dla manipulacyjnej zdolności obu prezydentów. Powstaje jednak pytanie, czy ich sukces wynikał tylko z prestidigitatorskich umiejętności, czy też był wynikiem synchronizacji rzeczywistych potrzeb z siłą propagandy i osobistymi przymiotami. Z najnowszej historii Polski można przecież przypomnieć ekwilibrystykę Jerzego Urbana z lat 1986–89, która żadnego politycznego sukcesu ani jemu, ani jego patronom nie przyniosła. A teraz? Obserwacja zagrożeń wskazywałaby, że nadszedł czas na Roosevelta, czyli na wzmocnienie państwa kosztem rynku. Wojna Rosji z Ukrainą, generująca strach przed wojną na większą skalę, powodziowa katastrofa, chocholi taniec w instytucjach wymiaru sprawiedliwości, zmaganie z migracją, wymaga – tak nam się wydaje – silnego państwa i zwiększenia poczucia bezpieczeństwa. Ktoś, kto więcej wie i więcej umie, powinien wziąć odpowiedzialność za obywateli, zestresowanych tym, co się dookoła nich dzieje. Inaczej przyjdą faszyści, zawsze tak było, a teraz są nadspodziewanie blisko. Obserwacja bieżących zdarzeń potwierdzałaby, że tak się dzieje. Rosną szybko środki na obronność i bezpieczeństwo, a te dziedziny zawsze były i pozostaną domeną państwa. Środki te nie wzmacniają jednak rodzimego kapitału prywatnego, bo przeznacza się je na import, wzmacniając tym samym obcych eksporterów. Przy okazji wychodzi na jaw słaba zdolność technologiczna naszej gospodarki. Nie może być jednak inaczej, skoro na obronność (w tym zakupy sprzętu) przeznaczymy w 2025 r. 4,7 procent PKB, a na B+R tylko coś około 1,3 procent. Prywatne inwestycje nadal spadają. O żadnej prywatyzacji wróble nie donoszą. Ciężar odbudowy zniszczeń po powodzi wzięło na siebie państwo, powołując urząd specministra do tych celów. Na marginesie tego kataklizmu zaczęto sugerować wprowadzenie cen regulowanych na dotkniętych klęską terenach. Przyszedł taki czas. Być może.
W zakamarkach słabnącego z wiekiem umysłu pojawia się jednak pewna wątpliwość. Jak dalece odwrót od polityki uznanej niedawno za fundament rozwoju nie zagrozi pryncypiom ustrojowym? By uniknąć ironicznych uśmiechów, odwołam się do autorytetów, tym razem do Slavoja Żiżka, którego lewicowych przekonań nikt nie ośmiela się kwestionować. Interpretując marksowską analizę możliwości przezwyciężenia organicznych sprzeczności kapitalizmu, pisał: „[…] kiedy możemy mówić o zgodności sił wytwórczych ze stosunkami produkcji w ramach kapitalistycznego sposobu produkcji? Dokładna analiza przynosi tylko jedną odpowiedź na to pytanie: nigdy”. Bo to właśnie „[…] wewnętrzna sprzeczność zmusza system kapitalistyczny do ciągłej, rozszerzonej reprodukcji – do nieustannego rozwoju warunków produkcji […]”. I dalej: „Kapitalizm jest w stanie przekształcić swoją granicę, własną niemoc, w źródło wewnętrznej siły – im bardziej się «rozkłada», im bardziej pogłębiają się jego wewnętrzne sprzeczności, tym bardziej musi siebie zrewolucjonizować, aby przetrwać”[5]. Problem zatem w tym, by dokonując przestawienia zwrotnic, nie usunąć, nie wypalić, jak pisze Żiżek – świadomie lub przypadkiem – tej wewnętrznej sprzeczności, która „stanowi podstawową siłę napędową jego rozwoju”. Bo wtedy nie można wykluczyć sytuacji, że po jakimś czasie, jakiś podobnie niepozorny osobnik zapyta: „panie prelegencie, czy mamy już ten kapitalizm, czy będzie jeszcze gorzej?”.
[1] George Friedman, Następna dekada. Gdzie byliśmy i dokąd zmierzamy, Wyd. Literackie, Kraków 2012, s. 68.
[2] Tamże, s. 68–69
[3] Tamże, s. 68
[4] Tamże, s. 72
[5] Wszystkie cytaty za Slavoj Żiżek, Wzniosły obiekt ideologii, Wyd. Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 2001, s. 70 i 71.
Tekst ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
W połowie XX stulecia uważano powszechnie, że jest ono wiekiem filmu, sztuki wiodącej i prowadzącej orszak wszystkich muz. Nie tyle przeto odkrywcą, co kodyfikatorem tego przekonania był wybitny historyk sztuki Arnold Hauser w swym fundamentalnym dziele Społeczna historia sztuki i literatury. Podobnego zdania był także prof. Kazimierz Wyka, który w swym eseju Podróż do krainy nieprawdopodobieństwa z roku 1947 przypomniał, że jeśli jeszcze w roku 1800 wiodącymi gatunkami sztuki były dramaturgia i poezja, to już sto lat później na czoło wysuwa się powieść, a obecnie tę rolę odgrywa film. Na marginesie uwaga, że kilkanaście lat później prof. Wyka – pod wpływem rozwoju telewizji – zmienił zdanie, a wiodącą rolę rezerwował już nie dla filmu, a „po prostu pewnej techniki przekazu”, którą nazwał telemuzą i której nie uważał za sztukę.
Nie ulega jednak wątpliwości, że film jest jeszcze i dzisiaj, mimo rosnącej stale konkurencyjności telewizji oraz innych nowych środków komunikacji społecznej, kurczenia się na całym świecie widowni kinowej, wiodącym rodzajem sztuki wywierającej najsilniejszy wpływ na umysłowość zbiorową.
Chciałbym postawić i udowodnić tezę, wcale nie tak oczywistą, że jeśli zgodzić się można na pojęcie sztuki wiodącej, to przecież nigdy żadna z owych wiodących sztuk nie funkcjonowała – po pierwsze – w jakiejś abstrakcyjnej próżni, oderwaniu od innych form wypowiedzi, a zawsze – i po drugie – rzecz polegała i polega nadal na „wzajemnym się sztuk oświetlaniu” (jak jeszcze w XVIII w. pisał Fryderyk Schiller), przenikaniu form i treści do innych środków przekazu mających większą szansę przyciągnięcia masowego odbiorcy. Mówię oczywiście o szczytach, bo znamy przecież dobrze i inne zjawisko – wulgaryzowania, spłaszczania, przeinaczania i pospolitowania pewnych treści kultury zwanej umownie wysoką przez równie umownie zwane sztuki niskie. Film jest od wielu już lat bezdyskusyjnie zaliczany w swych najlepszych wydaniach do sztuk kultury wysokiej, ale przecież nie zawsze tak było.
Jeszcze w początkach dziewiętnastego wieku powieść (i w ogóle proza literacka) była – w rzekomo naturalnym systemie sztuk – gatunkiem intelektualnie podejrzanym, tak jeszcze do niedawna traktowano też sztukę filmową. Tak jak powieść wchłonęła wiele form i treści swych wielkich poprzedniczek — dramaturgii i poezji, tak film przejął i przejmuje nadal wiele z tego, czym żyła powieść i co ją konstytuowało, jako swego czasu wiodący gatunek sztuki. Ba, nie byłoby filmu, gdyby przedtem nie istniała powieść! Nie dlatego nawet, że większość filmów to adaptacje dzieł literackich czy też utwory (scenariusze) specjalnie dla potrzeb filmu pisane, lecz dlatego że film, nawet ten tak chlubiący się swoją antyliterackością, własnym filmowym językiem, szukający – i znajdujący jakże często – obrazowe ekwiwalenty słowa, jest niczym innym jak literaturą właśnie, czyli sposobem widzenia świata i spraw ludzkich: środkami mu dostępnymi, specyficznymi, odrębnymi i jakimi kto tam jeszcze chce. Nie przeczy temu nawet fakt, że w okresie kina niemego, a więc w okresie narodzin filmu, związki kina z literaturą były bardzo luźne, niemalże nieistniejące, jako że adaptacje dzieł literackich stanowiły wówczas tylko znikomy procent całej ówczesnej produkcji filmowej – odwrotnie niż współcześnie, w okresie kina dźwiękowego. Lecz czyż nieme filmy Charliego Chaplina, na czele z Gorączką złota czy Dyktatorem, to nie wspaniała literatura? O ileż przy tym wspanialsza od niejednej wspaniałej współczesnej adaptacji filmowej wspaniałego dzieła literackiego!
Tak więc, jeśli poważnie myśli się o sprawie filmu, nie tylko jako odrębnego, posiadającego swą specyfikę, niewątpliwe sukcesy artystyczne i możliwość masowego oddziaływania na miliardy odbiorców (za pośrednictwem telewizji na przykład), to istotnie nie sposób ominąć pytania o związki sztuki filmowej z innymi dziedzinami sztuki, związek filmu z literaturą na przykład i to związek wcale nie jednostronny. Istotny pośród spraw szerszych – cywilizacyjno-technicznych, kulturowych, socjologicznych i artystycznych kontekstach znaczący. To znaczy, że nie tylko, jak wiemy dziś doskonale, literatura oddziałuje na film, ale i odwrotnie: film postawił literaturę (i inne sztuki) w nowej sytuacji, która w sumie ożywczo na nią podziałała, jej możliwości ekspresyjne, które – znowu nawiasem mówiąc – rozwinęły się w dwu skrajnych kierunkach. Jeden to behawioryzm amerykańskiej prozy z lat dwudziestych (np. John Dos Passos czy John Steinbeck), drugi to europejska proza psychologiczna (Marcel Proust czy James Joyce). Odpowiada to przecież dwu skrzydłom poszukiwań w dziedzinie języka filmowego. „Wszystkie kwiaty z naszego ogrodu i z parku pana Swann, i lilie wodne z Vivonne, i prości ludzie ze wsi, i ich domki, i kościół, i całe Combray, i jego okolice, wszystko to, przybrawszy kształt i trwałość, wyszło – miasto i ogrody – z mojej filiżanki herbaty” – pisał Marcel Proust w W poszukiwaniu straconego czasu, demonstrując filmową niemal technikę wywołania swoich obrazów-wspomnień. Czy wielu było filmowców, którzy potrafili znajdywać równie sugestywnie zmysłowe, a równocześnie intelektualnie nasycone obrazy filmowe w swoich dziełach? To jeszcze niemal nietknięta karta w historii kina artystycznego.
Rozwój kina poszedł raczej w tym drugim kierunku wyznaczanym przez prozę behawioralną. Ale czyż historia wielkich dzieł światowego kina (od Chaplina, René Claire’a, Buñuela po Felliniego czy Bergmana) to przypadkiem nie historia buntu przeciw owej ukutej jeszcze przez Karola Irzykowskiego formule kina jako „widzialności obcowania człowieka z materią”, kina jako jednowymiarowej fotografii rzeczywistości? Ależ tak właśnie. Paradoksalnie. Bo to literatura jest tutaj największym sprzymierzeńcem filmu, źródłem głębokiej inspiracji intelektualnej ponad szarzyzną masowej popularnej produkcji, wyzwaniem obustronnie obligującym – ponad nieistotnymi w gruncie rzeczy sprawami techniki i środków przekazu.
Na temat istotnych związków między literaturą a filmem, przenikania form i treści tych dwu różnych i odległych od siebie zdaniem wielu teoretyków sztuki rodzajów wypowiedzi artystycznej, tak oto wypowiedział się René Clair w książce Po namyśle wydanej po polsku i w Warszawie w roku 1957: „Powieściopisarz korzysta również z przysługującej autorowi filmowemu swobody w zakresie dysponowania czasem i przestrzenią. W powieści, podobnie jak w filmie, jeden wieczór może wypełnić całe dzieło, a wiele lat zamknie się tu w paru wierszach, tam znów – w paru sekundach (…). Jednakże powieść przeznaczona dla czytelnika, który może w każdej chwili odłożyć książkę, gdy uwaga jego zaczyna słabnąć – nie podlega prawom widowiska, gdzie autor musi starać się bez przerwy utrzymywać zainteresowanie widza, od chwili ekspozycji akcji aż do jej rozwiązania. Pod względem konieczności przestrzegania tych zasad autor filmowy nie różni się od autora dramatycznego, chociaż obaj mają do czynienia z odmiennymi środkami technicznymi. Dlatego też, jeśli chcemy przez analogię określić charakter opowiadania filmowego, powiemy, że jest ono pokrewne sztuce teatralnej w swej strukturze, a powieści – w swej formie”.
Te słowa René Claira, wielkiego praktyka filmu, a zarazem i pisarza większości swych obrazów, wspierają wstępną tezę tutaj postawioną. Jedno tylko temu wielkiemu artyście się nie udało, a mianowicie jego proroctwo na temat przyszłości kina: „Można zadać sobie pytanie, co po trzydziestu latach pozostanie, co nasi współcześni nazywają kinem? I po trzydziestu latach, kiedy Corneille nie będzie miał o wiele więcej czytelników niż ma ich dziś Pieśń o Rolandzie, kiedy nazwisko Chaplin będzie wymieniane tylko przez niektórych erudytów? Nie ulega wątpliwości, że nasz film będzie wówczas uchodził za prymitywną formę jakiegoś środka ekspresji, który trudno nam sobie wyobrazić, albo może pamiątki po nim zostaną jednym ze zdumiewających śladów zaginionej cywilizacji”.
Miejmy nadzieję, że mimo ostrej konkurencyjności i niebywałej dziś ekspansywności owej Wykowej telemuzy, nieprędko to nastąpi.
Czego Państwu i sobie życzę.
Tekst ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Rywalizacja dwóch „starszych panów” Joego Bidena i Donalda Trumpa skierowała uwagę opinii publicznej na kwestię granic wieku, w ramach których możliwe jest skuteczne rządzenie. Zwłaszcza w sytuacji, gdy chodzi o przywództwo najsilniejszego (wciąż jeszcze) światowego mocarstwa. Skłoniło także do zajrzenia w głąb dziejów; wydaje się bowiem, że obaj pretendenci znaleźliby się na czołowych miejscach wśród najstarszych wiekiem przywódców poszczególnych państw w historii. Obaj aspirowali do władzy, mając już w granicach osiemdziesiątki.
Trump jest nieco młodszy, ma „zaledwie” 78 lat (ur. w czerwcu 1946 r.), jego niedoszły rywal Biden w okresie listopadowych wyborów dobiłby do 82 lat. Często porównywano ich z długowiecznym Ronaldem Reaganem, ale Reagan został prezydentem w wieku 70 lat i sprawował tę funkcję dwie kadencje do 1989 r., kiedy skończyłby lat 79. Podobnie było z Jimmym Carterem, bo wprawdzie zmarł w wieku 99 lat, ale prezydenturę kończył, mając ich zaledwie 76. Ostro namawiająca Bidena do rezygnacji Nancy Pelosi ukończyła w br. 84 lata.
Na marginesie tych dyskusji pojawiło się inne spostrzeżenie: czy przypadkiem wiek polityków pretendujących do amerykańskiego przywództwa nie jest swoistym symbolem schyłkowej fazy zachodniej cywilizacji? Choć nie brak opinii przeciwnych. Oswald Spengler opublikował I tom swojego dzieła Der Untergang des Abendlandes w 1918 r., wieszcząc w nim kres naszej cywilizacji (być może udzielił mu się pesymistyczny nastrój po zakończeniu I wojny światowej), II tom powstał w 1922 r. Minęło więc już sporo ponad 100 lat, a nasza cywilizacja wciąż żyje!
Szczęśliwie, rezygnacja Bidena i nominowanie Kamali Harris zakończyły te dyskusje. Nowa pretendentka ma dopiero 59 lat!
Rekordzistą wśród polityków aspirujących do władzy jest były premier Malezji Mahathir bin Mohammad. Urodził się w 1925 r. i w przyszłym roku osiągnie setkę (gdyby korzystał z usług ZUS w Polsce, jego emerytura wzrosłaby dwukrotnie). Sam wiek to jedno, ale Mahathir był premierem Malezji w latach 1981–2003, przekazywał zatem urząd swemu następcy, mając 78 lat (co niczym zaskakującym nie jest), ale wrócił na posadę premiera w roku 2018 i był nim do roku 2020. Miał wówczas 95 lat. A i dziś jest jednym z rozgrywających na malezyjskiej scenie. Żyje też i ma się całkiem dobrze jego żona Siti Hasmah, młodsza zaledwie o rok, wiernie kibicująca nie tylko małżonkowi, ale też malezyjskim badmintonistom.
Mahathir objął ponownie stanowisko premiera, odgrywając rolę uzdrowiciela skażonej korupcją polityki malezyjskiej, po budzących oburzenie aferach premiera Najiba Tun Razaka. Udało mu się jako tako uporządkować scenę i przekazać władzę swojemu byłemu współpracownikowi, a potem rywalowi Anwarowi Ibrahimowi. Najpierw wsadził go co prawda do więzienia na kilka lat, oskarżył o sodomię (sic!), a potem go wypromował, ustępując z funkcji na jego rzecz. Polityka – jak widać – wciąż zaskakuje.
Z polityków azjatyckich niewiele ustępował mu wiekiem pierwszy premier Singapuru Lee Kuan Yew. Zmarł, mając 92 lata, a urząd premiera sprawował od 1959 do 1990 roku, „zaledwie” przez 31 lat. Ghandi (uważany za wiekowego) żył 79 lat, zmarł w wyniku zamachu w 1948 r.
Politycy komunistycznych i postkomunistycznych Chin także uchodzili za gerontokratów. Mao Zedong urodził się w grudniu 1893 r., a zmarł we wrześniu 1976 r. (prawie 83 lata). Rządził długo, najdłużej w najnowszej historii Chin, bo od 1949 r., a więc 27 lat.
Po jego śmierci oraz po wydarzeniach na placu Tian’anmen (1989) następowały zmiany w polityce chińskiej na rzecz odejścia od modelu, w którym przywódca sprawuje władzę do śmierci lub do chwili udanego zamachu stanu na rzecz kadencyjności. Deng Xiaoping zmarł w wieku 93 lat i do końca swoich dni był uważany za przywódcę Państwa Środka. Ale to on był orędownikiem wprowadzenia kadencyjności na stanowiskach i dla pouczającego przykładu zrezygnował z zajmowanych stanowisk, z wyjątkiem… Przewodniczącego Komisji Wojskowej – jej członkami byli prezydent, premier i ministrowie.
Zarówno Jiang Zemin, jak Hu Jintao sprawowali władzę krótko. Jiang Zemin był gensekiem zaledwie trzy lata, a przewodniczącym ChRL – kilka miesięcy dłużej. Hu Jintao konsekwentnie przestrzegał zasady dwukadencyjności i ograniczeń wiekowych, pożegnał się ze stanowiskiem ukończywszy 70 lat. Wtedy politycznym kierownikom nawy państwowej wydawało się, że można administracyjnie zadekretować wiek odejścia ze służby. Obecny sekretarz generalny i przewodniczący ChRL Xi Jinping dąży jednak do przywrócenia zasady dożywotniego sprawowania urzędu, a nawet do systemu dynastycznego (?). Ma obecnie 71 lat i będzie rządził jeszcze co najmniej kilka.
Z polityków europejskich długowiecznością cieszył się Winston Churchill, przekraczając dziewięćdziesiątkę. Premierem był dwukrotnie, po raz pierwszy w latach 1940–45, a następnie w latach 1951–55. Jak twierdził, swoją długowieczność zawdzięczał temu, że wypalał co najmniej 10 cygar dziennie, wypijał co najmniej jedną butelkę whisky i nigdy w życiu nie uprawiał żadnego sportu. Ale to anegdota. Churchill skończył pracę czynnego polityka w wieku 81 lat, a więc plus minus w tym, w którym Joe Biden chciał zacząć swoją drugą kadencję. Mówiąc o politykach państw zachodnich, trzeba jednak pamiętać, że obowiązuje ich zasada kadencyjności, więc choć często żyją długo, to jednak pełnią urząd w wieku znacznie młodszym.
O gerontokracji w kręgach władzy radzieckiej mówiono wiele, nie zawsze zgodnie z prawdą. Lenin żył zaledwie 54 lata (1870–1924), Stalin znacznie dłużej, bo „aż” 74. Kilku innym przywódcom, jak Trocki czy Bucharin, skrócono nieco egzystencję. Ci, którzy zmarli naturalną śmiercią, choć w opinii społecznej uchodzili za starców, w rzeczywistości nimi nie byli. Jurij Andropow zmarł, mając 70 lat. Malenkow zmarł po przeżyciu 76 lat, ale gensekiem był krótko tuż po śmierci Stalina (tylko kilka miesięcy), a premierem nieco dłużej. Premierzy w rosyjskiej i radzieckiej tradycji nigdy jednak nie byli uważani za naprawdę rządzących. Odpowiednikiem cara był sekretarz generalny i tyle.
Za osobę wiekową, z trudem utrzymywaną na partyjnym tronie, uchodził Konstantin Czernienko. Był najkrócej rządzącym radzieckim przywódcą, bo panował 391 dni. Miałem okazję widzieć, jak go doprowadzano do stanu „używalności” podczas spotkania przywódców partii i państw socjalistycznych. Malowanego i pudrowanego wodza soc-stran wnieśli na rękach ochroniarze. Był zdolny do wystękania kilku pierwszych zdań swego przemówienia: „Ot imieni i po poruczeniu Centralnowo Komiteta Komunisticzeskoj Partii Sowieckowo Sojuza i Prawitelstwa SSSR priwietswuju wsjech…”, po czym tekst przemówienia odczytał wyznaczony funkcjonariusz. W Moskwie żartowano wówczas: Konstantin Ustinowicz Czernienko objął stanowisko sekretarza generalnego KPZR nie odzyskawszy świadomości[1]. Zmarł jako „młodzieniec” prawie, mając 74 lata.
Gorbaczow, Jelcyn i Putin byli młodzikami w chwilach obejmowania najwyższych stanowisk. Dziś Putin i Xi Jinping mają po 71 lat, zachowują więc przewagę młodości nad – do niedawna – kandydatami na fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych. To nic nie znaczy i niczego nie przesądza, ale porównać warto.
Spojrzenie za kurtynę dziejów przynosi ciekawe obserwacje. Z polskich królów bodaj do najpóźniejszego wieku sprawował władzę Władysław Jagiełło. Jeśli prawdą jest, że był trzykrotnie starszy od poślubionej mu Jadwigi Andegaweńskiej (miał zatem w dniu ślubu 35–36 lat), to w chwili śmierci przekroczył znacznie osiemdziesiąt kilka lat. Oznaczałoby to, że dowodził bitwą po Grunwaldem (uważaną od wieków za największe osiągnięcie oręża polskiego w historii) w dość podeszłym – jak na ówczesne czasy – wieku, blisko 60 lat. A podejrzenia, że nie był ojcem Władysława, zwanego później Warneńczykiem, oraz Kazimierza Jagiellończyka, urodzonych w związku z Zofią (Sońką) Holszańską (urodzonych w latach 1424 i 1427), wydają się całkiem uzasadnione. W dniu przyjścia na świat Kazimierza Jagiełło miałby ponad 75 lat. Ale kto tam wie? Może ożywił się na starość?
Z królów elekcyjnych najkrócej (niespełna rok od elekcji, a cztery miesiące od koronacji) panował Henryk Walezy. Mimo tak krótkiego okresu narozrabiał znacznie, bo przyjęte przez niego tzw. artykuły henrykowskie ubezwłasnowolniły królów, a wzmocniły władzę szlachecką, w gruncie rzeczy magnacką, co źle wpłynęło na przyszłe losy państwa. Opuścił potajemnie Polskę na wieść o śmierci króla Francji, „wdrapał się” zresztą potem na tron tego państwa. Złośliwi mówią jednak, że zwiał, ponieważ czekało go małżeństwo z bardzo brzydką Anną Jagiellonką, a że był homoseksualistą, to taka sytuacja przekraczała jego zdolność akceptacji i poświęcenia dla sprawy. Z Jagiellonką ożenił się jego następca, Stefan Batory. Zarówno Batory, jak i Michał Korybut Wiśniowiecki panowali równie krótko – Batory 10 lat, a Michał zaledwie cztery z okładem. Historycy i sensaci podejrzewają, że Batorego otruto. Wiśniowiecki (syn słynnego Jaremy) zmarł wskutek skrętu kiszek, choć prześmiewcy twierdzą, że z przejedzenia. A był bodaj najlepiej wykształconym królem Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Nauki pobierał na Uniwersytecie w Pradze, władał ośmioma, a być może nawet dziesięcioma językami. Stanisław August natomiast posługiwał się siedmioma. Talenty językowe nie na wiele się im przydały, widać wiedza nie zawsze idzie w parze ze zdolnością do rządzenia. Obaj są obecnie uważani za królów raczej lichych, Michał na pewno, a Stanisław różnie, ale krytyków jego panowania nie brakuje.
Za najdłużej panującego monarchę europejskiego uchodzi Franciszek Józef I. Urodzony w 1830 r. objął tron w czasie Wiosny Ludów (1848) i rządził mocarstwem Habsburgów przez 68 lat. Zmarł w 1916 r. podczas I wojny światowej, szczęśliwie nie doczekawszy rozpadu monarchii. Miał wtedy 86 lat. Z Wiosną Ludów i powstaniem węgierskim (opisanym m.in. przez Prusa w Lalce) jakoś się uporał, choć nie bez pomocy Mikołaja I – cara Rosji, który zyskał wówczas miano „żandarma Europy”. Potem szło Franciszkowi Józefowi coraz gorzej. Przegrał wojnę z Prusami o hegemonię w Związku Niemieckim po klęsce pod Sadową (1866). Musiał też zgodzić się z roszczeniami Węgrów do utworzenia monarchii dualistycznej (Austro-Węgry). Monarchia Habsburgów traciła na znaczeniu, jednak mimo silnych tendencji odśrodkowych zdołała utrzymać swoją mocarstwową pozycję. Franciszek Józef był jedynym gwarantem integralności państwa. Prowadził dość ascetyczny tryb życia: wstawał o trzeciej nad ranem i zasiadał do pracy, w której ściśle trzymał się biurokratycznych reguł, jadł marnie, przeważnie rosół i sztukę mięsa. Nic dziwnego, że nie wiodło mu się w życiu rodzinnym, małżonka Elżbieta Bawarska, znana jako Sisi, miała inne preferencje polityczne i inne upodobania. Podobno to ona znalazła Franciszkowi kochankę – aktorkę Katarzynę Schratt, by się pocieszył, bo życie miał smutne. Romans trwał długo, cesarz był stały w uczuciach. Pod koniec życia ich spotkania ograniczały się do rozgrywania karcianej partyjki. Przeżył także osobistą tragedię. Sisi zginęła w zamachu dokonanym nie z powodów romansowych, lecz politycznych. Syn Rudolf, następca tronu, popełnił samobójstwo wraz ze swoją kochanką. Z roku na rok monarcha stawał się przedmiotem coraz bardziej licznych żartów i anegdot. Suchej nitki nie zostawił na nim Jaroslaw Hašek, który w Przygodach dobrego wojaka Szwejka, ale też w innych utworach, wykpiwał nie tylko postać kajzera, ale całą wiekową austriacką biurokrację. Cesarza nazywał „starym Prochazką” i te drwiny były nie tylko świadectwem słabnięcia osobistej pozycji panującego, lecz także kruszenia się, a wkrótce rozpadu całej, z mozołem budowanej, struktury państwa. Do klasyki literatury przeszła scena, w której komisja lekarska badająca stan umysłowy Józefa Szwejka zgodnie orzekła, że nie jest on zdrowy psychicznie, czego dowodem miał być wzniesiony przez niego na powitanie okrzyk: „Niech żyje cesarz Franciszek Józef I!”. W końcu nikt zdrowy na umyśle nie zdobyłby się na takie „dzień dobry”. Monarchia zmurszała, mimo przekonania jej dostojników o wielkości. To Austria wypowiedziała wojnę Serbii[2], doprowadzając do pierwszego ogólnoświatowego konfliktu zbrojnego, który przyniósł Europie kilkanaście milionów ofiar oraz przepadek powiedeńskiego porządku politycznego i ustrojowego. Po śmierci Franciszka Józefa nic już nie mogło zahamować upadku cesarsko-królewskich rządów.
Długowieczna w sensie fizycznym i politycznym była również brytyjska królowa Wiktoria. Urodziła się 24 maja 1819 r., zmarła 22 stycznia 1901 r., przeżywszy 82 lata. Rządziła Wielką Brytanią przez 63 lata; na tronie zasiadła w czerwcu 1837 r. jako osiemnastolatka. Jej rządy nie zapowiadały ani nie przyniosły większej zmiany pozycji brytyjskiego mocarstwa na europejskiej mapie, ale wnikliwi obserwatorzy mogli już wtedy zauważyć pewne symptomy jego osłabienia. Na bardziej radykalną zmianę trzeba było poczekać jeszcze pół wieku.
I cóż tu porównywać? Obecni przywódcy państw rządzą znacznie krócej, w większości ogranicza ich konstytucyjny limit kadencji. W państwach nazywanych autorytarnymi, korzystając z przyzwolenia rzekomo demokratycznych parlamentów (a więc niby-woli wyborców) stosują różne zabiegi. Wydłużają czas kadencji, ogłaszają referenda (które potem wygrywają) albo stosują manewry w postaci zmiany konstytucji bądź fikcyjnej zamiany stołków (prezydenta i premiera), jak miało to miejsce w przypadku Putina i Miedwiediewa.
Do władzy dochodzą politycy coraz młodsi, dysponujący innymi umiejętnościami i narzędziami poznawania oraz przeobrażania świata. Czy mogą temu zadaniu sprostać nadal ci, których atutem jest wiek i doświadczenie?
Możemy obserwować procesy zmiany pokoleń, nie mając wpływu na ich przebieg. Przebiegają często z oporami, a trwałej tendencji nie sposób na razie dostrzec. Co z nich wyniknie? Może coś dobrego, a może wręcz przeciwnie. Pożyjemy, zobaczymy.
A ja – z nadzieją – stawiam na Kamalę Harris.
[1] Anna von Bremzen, Szarlotka Lenina i inne sekrety kuchni radzieckiej, Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2016, s. 200.
[2] Ultimatum Austrii zawierało 13 warunków, 12 z nich Serbia spełniła, trzynastego nie mogła bez utraty godności państwa, mimo to wojna wybuchła.
Tekst został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
Przypominam tu od czasu do czasu dzieła i dziełka literackie – zapominane czasami niemal kompletnie, najczęściej niesłusznie moim zdaniem. Nieznane zatem młodszym pokoleniom czytelników. A interesujące z wielu rozmaitych powodów. Dziś będzie mowa o pozycji kompletnie nietypowej. Przywołuję teraz tutaj pewną niepozorną i bardzo skromną edytorsko książeczkę, wydaną lat temu ponad już trzydzieści! Niemającą na pierwszy (ani żaden zresztą inny) rzut oka nic wspólnego z literaturą zwaną i uznawaną za piękną. Toteż proszę nie pomyśleć sobie od razu, iż to, co zamierzam o niej napisać, będzie jakąś zupełnie wariacką, mocno ekstrawagancką czy też kokieteryjną fanaberią recenzencką… A może i będzie? No to niech będzie!
Chodzi tu mianowicie o przypomnienie dzieła znalezionego latoś, podczas letniej kanikuły na podmiejskiej działce w Dębem nad Zalewem Zegrzyńskim, pośród książek niegdyś tu zwożonych, przeglądanych i czytanych oraz niekiedy opisywanych „po gazetach”. Jest to mianowicie pewien popularnonaukowy przewodnik poświęcony najstarszym drzewom polskim. Wydany w Warszawie, w odległej i historycznej już dla większości z nas epoce, bo w 1992 r. przez wydawnictwo PTTK „Kraj”. Pisany musiał być gdzieś od połowy lat 80. ubiegłego stulecia (bo pamiętać trzeba, że każda książka publikowana wówczas miała swoją długą, paroletnią zazwyczaj, tzw. ścieżkę druku). Stąd też, do podawanych niżej dat wieku drzew trzeba obecnie dodawać co najmniej trzydzieści parę lat. Przewodnik ten, liczący sobie stron ok. dwustu, wraz ze słowniczkiem terminów botanicznych, literaturą przedmiotu i indeksami wyszedł spod pióra pracownika naukowo-dydaktycznego Akademii Rolniczej w Poznaniu dr. inżyniera Cezarego Pacyniaka. Musiał być bardzo ambitnym (w najlepszym sensie tego słowa) naukowcem, ekspertem od drzew, biologiem dendrologiem i miał już wtedy na koncie wiele publikacji w specjalistycznych czasopismach z tej nieco nadal egzotycznej dziedziny[1].
Czytałem, pamiętam, to dendrologiczne – skromnie i zgrzebnie wydane – dziełko z wielkim ukontentowaniem już wtedy, czyli przed ponad trzydziestu laty, a więc było nie było pod koniec ubiegłego wieku! Tak jak i teraz czytam je z niemniejszym zaciekawieniem po szczęśliwym odnalezieniu. Chociaż teraz nieco poprzez zrozumiałą mgiełkę zapomnienia w zakresie pewnych konkretów i szczegółów. I oczywiście od razu sięgnąłem na początek wydania po tę smaczną ciekawostkę z zakresu tzw. couleur locale. Pamiętajmy – elementu niezbędnego i postulowanego jeszcze przez twórcę europejskiej powieści historycznej, słynnego pisarza Waltera Scotta w powieściowej narracji dotyczącej przeszłości. Zafrapowała mnie bowiem, jak i przedtem, informacja o tym, że jedno z najstarszych polskich drzew tutaj opisywanych znajduje się w miejscowości Dębe na Mazowszu. A więc ni mniej ni więcej tylko kilkaset metrów od miejsca, gdzie piszę te słowa. Czyli nieopodal naszego letniego domku nad Zalewem Zegrzyńskim (patrz na ten temat: szkic Letnie odkrycia w mojej publikacji Myślenie literaturą z 2019 r., wydanej w serii „Biblioteka RES HUMANA”).
Zatem z wielkim zapałem i zaciekawieniem także teraz sięgam na nowo po wiele fragmentów książki dr. inżyniera Pacyniaka. W tym m.in. do jej następującego akapitu pt. Wiśnie, który przytaczam w oryginalnym i dosłownym brzmieniu:
„Wiśnia ptasia, czereśnia ptasia, trześnia (prunus avium, cerasus avium). Występuje w Europie i Azji, w Polsce dorasta do 28 m wysokości i ponad 300 cm obwodu. W naszym kraju rośnie dziko w lasach liściastych i mieszanych. Od tego gatunku pochodzą owocowe odmiany czereśni – chrząstki i sercówki, o barwie czerwonej lub żółtej. Liście są podłużnie jajowate, do 15 cm długości, z wierzchu matowe, spodem słabo owłosione. U nasady liścia często występują gruczołki (dwa lub cztery). Owoce kuliste. Drewno jest używane w stolarstwie i tokarstwie. W korze występują garbniki do 10%, zaś w liściach witamina C. Obliczono wiek zarówno dla drzew dziko rosnących, jak i odmian owocowych.
Dębe – wieś, gmina Serock, województwo stołeczne warszawskie. Wiek 113 lat, obwód 301 cm, pierśnica 96 cm, wysokość 11 m, stan zdrowotny 2, pomnik przyrody. Ta okazała czereśnia rośnie we wsi Dębe nr 51 u ob. F. Łączyńskiego, w ogrodzie tuż za budynkiem mieszkalnym. Drzewo ma nisko osadzoną, potężną koronę. W odległości 50 m od niego znajdują się fortyfikacje z XIX w. zachowane w dobrym stanie… Dojazd dogodny z Warszawy autobusem PKS do wsi Dębe. Odległość od przystanku – 300 m, od stacji kolejowej w Zegrzu – 11 km”.
Najpierw marginalne, acz niezbędne, należne krótkie rzeczowe komentarze, historyczne, społeczne i biologiczno-przyrodnicze.
Autobusy PKS to obecnie, można rzec śmiało „przyrodnicza rzadkość”, czyli relikt minionej epoki. Bo po 1990 r. królowały tutaj, jak i gdzie indziej w kraju, zdezolowane autobusy prywatnych firm „krzak” lub „pan Zenek zaprasza”. Dodać jednak warto, że od czasu pandemii covidowej w 2020 r. pojawiać się tutaj zaczęły niewielkie autobusiki, co prawda dość rzadko kursujące, ale nowe i sprawne. Fundowane przez lokalne władze samorządowe (brawo!), gminne i powiatowe, i służące obecnie okolicznym mieszkańcom dojeżdżającym do pracy w stolicy via stacja kolejowa WKD w Legionowie.
Po wtóre (co ważniejsze, choć smutniejsze niestety) opisywana przez Cezarego Pacyniaka czereśnia w Dębem już nie istnieje. I to od wielu lat. Tak udało się ustalić w rozmowie z mieszkającą tu nadal wnuczką ob. F. Łączyńskiego. Ta zabytkowa okazała czereśnia została powalona przed parunastu laty przez potężną wichurę i pozostał z niej tylko kikut pnia. Wichurę niemającą jak widać zrozumienia nijakiego dla pomników przyrody – nawet tej ponad 150-letniej czereśni! Szkoda to oczywiście wielka i nieodwracalna strata przyrodnicza.
Ale cóż począć, takie straty to sprawa całkowicie naturalna i zrozumiała szczególnie dziś, gdy patrzymy, co to się w tej przyrodzie, Panie Dziejku, obecnie wyprawia. I nie ma na to najczęściej rady.
Cóż jednak począć z owymi nienaturalnymi stratami, całkowicie niezrozumiałymi i niepowetowanymi, wynikającymi – i to od dość już dawna, z rodzącej się „tradycji” nierozumnie lekkomyślnego podejścia do starych drzew. Ba, do drzew w ogóle! I to nie tylko przecież w Polsce. Co więcej, w stosunku do drzew i świata przyrody w ogóle! Z tak krótkowzrocznie doraźnej i czysto pragmatycznej perspektywy niszczonego od wieków dziedzictwa. Skutki tego podejścia oglądamy wszyscy, zwłaszcza teraz, w dobie postępujących tak szybko globalnych zmian klimatycznych. Ze zgrozą i przerażeniem wielkim oglądamy je w apokaliptycznym wymiarze: od płonącej Afryki, wysp i krajów południowej Europy, Grecji czy Chorwacji, Hiszpanii czy Chin, po Amazonię i Amerykę Północną…
Ekologia, głupcze!
Powtarzajmy to sparafrazowane powiedzenie pewnego polityka w nieskończoność i działajmy na rzecz ekologii, a i tak nigdy nie będzie to za wiele w sprawie „podcinanej przez nas samych gałęzi, na której siedzimy” (patrz słynne dzieło Złota gałąź Frazera). Na niej wyrosła i opierała się przez wieki ludzka cywilizacja, kultura i codzienna egzystencja. Nadal więc wycinajmy lasy, zaorujmy prerie, kopmy wielkie dziury w ziemi w poszukiwaniu… własnej zagłady! Róbmy tak dalej i dalej, i dalej… I dalej aż do samego końca… A i tak nie wiadomo, czy informacjami o skutkach tych działań da się kiedyś przekonać owe liczne zastępy dzisiejszych ekosceptyków i innych płaskoziemców…
A może jednak mimo wszystko dojdziemy kiedyś, jeśli jeszcze zdążymy do realizacji owej szlachetnej Norwidowskiej idei: „zarania wiekuistego zwycięstwa”? A nasi potomkowie – jeśli przeżyją owe potęgujące się obecne i niechybnie grożące nam w przyszłości, gołym okiem dziś widoczne, nadciągające na cały glob katastrofy ekologicznie NIEODWRACALNE – będą z niedowierzającym zdumieniem dociekać przyczyn i źródeł tej naszej nieprawdopodobnej, gargantuicznej wręcz, ludzkiej głupoty!
No dobrze, dobrze – nie rozczulajmy się zanadto! Wracajmy lepiej (jak powiadał renesansowy racjonalista François Rabelais: revenons a nos moutons – wracajmy do naszych baranów) do tej niepozornej książki o starych drzewach. Zawsze większe znaczenie mają w ostatecznym rachunku najdrobniejsze bodaj fakty od teoretycznej gadaniny umoralniającej, której i tak nikt słuchać dziś już nie chce.
Oto autor tego naszego przewodnika o drzewach prawi (jak na Poznaniaka przystało – konkretnie, rzeczowo i uczenie) we wstępie do swego przewodnika zatytułowanym: Stare drzewa przedmiotem kultu, o istotnych przyczynach swego zainteresowania ową praktyczną „ekologiczną dendrologią”.
Widzi bowiem jej źródła w starych dobrych tradycjach, obrzędach i wierzeniach ludzkich, dotyczących świata natury i przyrody. Obecnych od zawsze w dziejach kultury i cywilizacji. W tym właśnie, że od najdawniejszych, niepamiętnych czasów ludzie otaczali stare i okazałe drzewa czcią równą bóstwom. Wierzyli, że zamieszkują w nich opiekuńcze duchy, które sprawują pieczę nad plemionami i rodami. To w ich cieniu – z prośbą o opiekę – składano ofiary oraz naczynia pełne obrzędowego jadła i napojów. W cieniu wielkich dębów, cisów, jesionów, jodeł czy buków kapłani odprawiali religijne obrzędy, a władcy sprawowali sądy. Za zły omen uznawano usychanie takiego drzewa, strzaskanie go przez piorun czy wichury.
Hindusi czcili figowiec (w jego cieniu miał się narodzić Budda) i drzewo zwane asioka, które uchodziło za symbol miłości i płodności. Chińscy taoiści sadzili wokół pagód miłorzęby. W Azji Mniejszej świętym drzewem była oliwka. Plemiona europejskie czciły głównie dęby, cyprysy, cedry i lipy… (tu wspomnijmy nieśmiertelną fraszkę czarnoleską Jana Kochanowskiego Na lipę: „Gościu, siądź pod mym liściem, a odpocznij sobie...”).
W całej literaturze, w szczególności w polskiej poezji, znaleźć można dziś bez trudu – w dobie smartfonów i laptopów – całą wielką antologię utworów poświęconych drzewom, zwłaszcza zaś dębom i innym gatunkom cenionym przez naszych słowiańskich przodków… Toteż oszczędzę Ci, Czytelniku Drogi, przykładów i cytatów nazbyt wielu.
Wiadomo powszechnie (o czym wspomniano), że Słowianie czcili i poważali stare dęby, na co mamy wiele świadectw kronikarskich i literackich. Niech zatem wystarczy choćby fragment, który pamiętamy zapewne wszyscy, choćby ze szkolnych lektur, czyli owe Mickiewiczowskie strofy z księgi IV Pana Tadeusza o Drzewach moich ojczystych:
Jeśli Niebo zdarzy,
Bym wrócił was oglądać, przyjaciele starzy,
Czyli Was znajdę jeszcze? Czy dotąd żyjecie?
Wy, koło których niegdyś pełzałem jak dziecię.
Czy żyje wielki Baublis, w którego ogromie
Wiekami wydrążonym, jakby w dobrym domie,
Dwunastu ludzi mogło wieczerzać za stołem…
Nie można jednak przy tej okazji nie wspomnieć bodaj króciutko o naszym słynnym Bartku. Za najokazalsze drzewo w Polsce w 1934 r. sąd konkursowy pod przewodem znanego badacza, biologa Władysława Szafera uznał legendarny dąb Bartek znajdujący się w gminie Zagnańsk. Jego wiek szacowano różnie, jeszcze w międzywojniu na 1200 lat, a po wojnie – na tysiąc. Według obliczeń naszego autora dr. Pacyniaka, stosującego nowoczesne metody pomiarów drzew, dąb ten miał wtedy 654 lata (dziś dodajemy mu śmiało 30 i parę), co przecież nie pomniejsza jego pomnikowej i obrosłej podaniami historycznymi wartości. Tak rzetelnie i rzeczowo przez autora opisywanej…
I na koniec impresji związanych z książką Najstarsze drzewa w Polsce mój wielki apel (mój i zapewne tysięcznych rzesz miłośników przyrody w Polsce) – o fizyczne przypomnienie, czyli wznowienie tego przewodnika Cezarego Pacyniaka. Oczywiście w poprawionej i uzupełnionej, uaktualnionej przez ustalenia nowego pokolenia badaczy, biologów-dendrologów, starannej edytorsko nowej wersji książkowej. I koniecznie w bogatej szacie graficznej, w kolorowo-albumowej postaci zdolnej przyciągnąć uwagę zblazowanej dzisiejszej pop-kulturowej publiczności.
Wiem, iż to trud byłby dość wielki i nieco kosztowny, ale na pewno wcale nienadaremny. Ale na pewno ze wszech miar opłacalny dla nas wszystkich. Bo istnieje dzisiaj (jeśli nie dziś, to kiedy?) coraz więcej czytelniczego miejsca na tego typu publikacje, naprawdę doskonały nadciąga czas. Sprzyjający podobnym przedsięwzięciom nowy klimat, coraz wyraźniej odczuwalna potrzeba odchodzenia od obecnego zalewu masowej tandety panoszącej się od paru dekad u nas pseudokulturowej „nijakości” czy taniej tabloidowej sensacji – w stronę rodzącego się głodu autentycznej wiedzy.
Dębe, lipiec–sierpień 2024
[1] C. Pacyniak, Najstarsze drzewa w Polsce. Przewodnik, Wydawnictwo PTTK „Kraj”, Warszawa 1992.
Tekst został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
Znużony jazgotem politycznych sporów, nabierających nieznośnego kolorytu w okresach erekcji wyborczych, przyspieszyłem wyjazd na wakacje i już w maju odwiedziłem Mierzeję Wiślaną, Zalew i Żuławy. Niewiele się tam zmieniło od ubiegłego lata. Słynny Przekop nadal poraża niczym niezmąconą ciszą, a przypomnę, że 17 września (za dwa i pół miesiąca) upłyną 2 lata od otwarcia tej inwestycji. Łódka się kołysze, motorek warczy, a ja wciąż nie mogę dociec, po co jedliśmy tę żabę. Vis-à-vis Krynicy Morskiej usypano wprawdzie Wyspę Kaczyńskiego (tak miejscowi nazywają to wysypisko rzecznego mułu), 2,5 km x 1,5 km, całkiem okazałą, ale to jedyny znak żywotności całego przedsięwzięcia. Płynąc w kierunku Elbląga, organoleptycznie stwierdziłem, że nadal nie wiadomo, co z tym fantem zrobić. Elbląg miał stać się czwartym portem narodowym, a płynące strumieniem statki dowodzić suwerenności polskiego mocarstwa (nie musimy prosić Ruskich o zgodę na skorzystanie z Cieśniny Piławskiej, którzy, jak to Ruscy, nie byli zbyt skłonni do wydawania takiej zgody) i prężności gospodarki. Budowa toru prowadzącego do portu posuwa się naprzód dość wolno, a szkielety dawnych elbląskich zakładów przypominają, że niczego ważnego z tego ośrodka wywieźć się nie da, a przywieźć też nie, bo i po co. Okoliczni mieszkańcy na pytanie, co myślą o sztandarowej inwestycji PiS, odpowiadają tajemniczo, że ktoś, kto podjął tę decyzję, z pewnością wie, czemu ona służy, ale powtórzyć tego swoimi słowami nie potrafią. Jedynym zadowolonym z takiego obrotu sprawy okazał się właściciel melexa, którym wozi – za grube pieniądze – przyjezdnych z Krynicy Morskiej na Przekop. Port stoi, jak stał rok temu i wcześniej. Utrzymanie tych budowli i ludzi, którzy ten nieczynny twór obsługują, wymaga trochę pieniędzy i rozwiązań organizacyjnych. Jak dotąd pojawił się jedynie statek „Generał Kutrzeba”, kursujący wzdłuż toru podejściowego, choć nie wiem, czy jego zadanie nie ogranicza się do robienia wrażenia, że coś się dzieje. Jest statek, jest żegluga!
Przed dwoma bodaj laty opowiadałem się za machnięciem ręką na megalomańskie rojenia i za turystycznym ożywieniem tego pięknego skądinąd zakątka RP (niczym nieskalana natura!!!), ale w połowie drogi z Krynicy do Elbląga moja koncepcja runęła, bo skoro zabetonowano już pół drogi, to jak zachować tę naturę w dziewiczej postaci? Zawijamy do Tolkmicka (2700 mieszkańców), sanitariaty nawet czyste, choć diabelnie drogie. Wyjście z łódki na nabrzeże graniczy z cudem, trzy razy się gramoliłem, zanim się udało. Do portu we Fromborku (2400 mieszkańców) nie sposób przybić, całe nabrzeże rozgrzebane, termin oddania do użytku ciągle się opóźnia. Konia z rzędem, jeśli ktoś poda przykład ukończenia jakiejkolwiek inwestycji budowlanej w terminie. Do głowy przychodzą mi też inne myśli wrogie (może to wredne podszepty Ruskich, Krynicę od granicy dzieli ok. 15 km, a Piaski ledwie 3), że do narodowej tradycji należy wystawianie połowy zadka zza krzaka (w oryginale brzmi to dosadniej, ale Naczelny Redaktor nie pozwala). Ani przemysł i transport, ani ekologia. Ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra, jak mawiał niegdyś w desperacji Władysław Gomułka. A jak ze swoimi myślami wkroczyłem na tę schizmatycką ścieżkę, to przepadło. Już będę nią podążał, choć miałem jechać na wakacje i utonąć w ciszy.
Kiedy kończył się w Polsce socjalizm, powinien nastać kapitalizm. Jeśli tak, to zamiast centralnego planowania i rozdzielnictwa gospodarkę powinny kształtować i oceniać prawa i kryteria rynkowe. Zamiast własności państwowej miała być dominacja prywatnej, a ta państwowa, jeśli już, istnieć w postaci szczątkowej. Utworzono nawet ministerstwo przekształceń własnościowych. Skoro przemianowano je na ministerstwo aktywów państwowych, mój skromny umysł nie jest w stanie tego ogarnąć. Pies czy wydra? Ostatnie lata były okresem renacjonalizacji gospodarki, a nie prywatyzacji. Pięć miesięcy to za mało na odwrócenie trendu, jasne, ale nawet deklaracji się nie doczekaliśmy. Szkoda, bo to sprawa fundamentalna. Woda chlupie wokół, w mojej głowie też, niczego nie rozumiem, trudno. Prawa niby rynkowe, ale liczba wyjątków, odstępstw, ustępstw, szczególnych względów i czego tam jeszcze jest tak duża, że żaden umysł tego nie ogarnie. Małorolni, wielodzietni, młodociani, pracujące babcie i ci, których po prostu nie stać, wyliczyć wszystkich wyjątków od reguły nie sposób. Rynek i prywatyzację chyba diabli wzięli.
A że krążymy wokół granicy, myśl niesforna podąża za biednymi uchodźcami. Miały ustać pushbacki, nie ustały. Nagadaliśmy się po kokardę, były minister (ulubieniec Prezydenta) rozgadał się na temat gwałcenia krów, poseł Sterczewski nabiegał się po granicy, nawet „pogranicznik” wywrócił się, biegając za nim, Agnieszka Holland film nakręciła, a teraz co? Nadal wypychamy desperatów na Białoruś, a oni przerzucają ich na polską stronę, dzień jak co dzień.
Pochłonięty niewesołymi myślami dopływam do Elbląga, a tam knajp mrowie, podążam do jednej, golonki serwują pachnące, z przypieczoną skórką, ślinka leci. Zażeram z apetytem, a tu nagle dostaję wiadomość (przeklęte media społecznościowe), że według jakiegoś tam instytutu spraw międzynarodowych 2,5 miliona mieszkańców Sudanu może umrzeć z głodu do września 2024 roku (sic!, niewiarygodne, prawda?). W oryginale „estimated excess mortality at about 2.5 million people (about 15% of the population in Darfur and Kordofan) by the end of September 2024”. Golonka staje mi kością w gardle, wracam na łódkę, woda wokół i w głowie chlupie, bo złośliwa bestia podpowiada, że za niewielką część wydatków wojskowych, a może lepiej – wojennych, dałoby się uratować te 2,5 miliona Sudańczyków. Tłusty chudego nie zrozumie, a zanim gruby schudnie, chudy umrze, takie prawa panują od wieków. Ale, ale, co z tymi pushbackami?
Uciekam z Elbląga i od durnych myśli. Na Żuławy, bo tam cisza, szuwary, czaple, spokój. Łódek niewiele, wędkarzy kilku, imponujących sukcesów nie mają. Dobre wrażenie robi Nowy Dwór Gdański. Miasteczko stara się o przyciągnięcie turystów, łazienki nowe, bardzo eleganckie. Mnie Żuławy ciągną z całkiem innego powodu. Kilka miesięcy temu opublikowałem w „Res Humana” recenzję książki Mirosława Słowińskiego Przeżyć tę jedną zimę (nr 2/2024). Choć niemieccy ewangelicy, których opisuje, lokowali się nieco bliżej Konina, ale Żuławom i mennonitom – osadnikom holenderskim, którzy zagospodarowali ten teren, poświęcił Słowiński też sporo uwagi. Mieli dość surowe obyczaje, obowiązywał ich m.in. zakaz noszenia i używania broni (co z góry pozytywnie mnie usposabia), zakaz składania przysiąg, sprawowania wysokich urzędów, chrzest osób w pełni świadomych (po ukończeniu 14 roku życia) itp. Szlak poszukiwaczy historii zaprowadził nas do Żelichowa, niewielkiej wsi nad rzeką Tugą, niedaleko od Nowego Dworu Gdańskiego. Przywilej lokacyjny nadał tej wsi w roku 1352 wielki mistrz krzyżacki Winrich von Kniprode. W tym samym roku został tam wzniesiony kościół dla mennonitów i ewangelików. Potem przechodził z rąk do rąk i dziś jest świątynią obrządku grekokatolickiego. Gdzie Rzym, a gdzie Krym? Żeby zasięgnąć języka, trzeba odwiedzić knajpę „Mały Holender”. Otóż dziś mieszkańcy Żelichowa to niemal w całości wysiedleńcy z Bieszczadów i Beskidu Niskiego, których relokowano tu w ramach akcji „Wisła”. Jak widać, wędrówki ludów dotyczą nie tylko czasów nam współczesnych. Gdyby pushbacki stosowano w latach czterdziestych, zapewne nikt z potomków Łemków i Bojków nie przetrwałby na Żuławach. A tak mają szansę zademonstrować swoją tradycję i ukazać ją wespół z tradycją rdzennych mieszkańców tej ziemi. Czy na pewno rdzennych? No, nie, przecież osadnicy holenderscy (czy olęderscy) też skądś napłynęli. Pozostał po nich Cmentarz Jedenastu Wsi z XVII wieku, ulokowany w należącej do Żelichowa osadzie Cyganek.
By uczcić dawnych mieszkańców tych ziem, których już nie ma, zamówiliśmy lokalne piwo i kociołek mennonicki. A potem do Rybiny, gdzie skończyliśmy wyprawę.
A co z Piaskami, które od dawna są jedną z moich zaprzepaszczonych miłości? Tak jak Krynica Morska stały się zbieraniną domów pobudowanych bez planu i bez sformułowania ogólnego przeznaczenia. Dawno temu, za Gierka, Krynica Morska miała przyciągać zagranicznych turystów, a Piaski krajowych. Nic z tego nie wyszło. Obie miejscowości rozwijały się żywiołowo i nadal tak jest. W Piaskach nie ma mariny, ale można przycumować (jak w latach 60. ubiegłego wieku). Ale, choć to wciąż maj, otwarta była restauracja, a w niej smaczny sandacz, zapewne z miejscowych połowów. Postęp, mospanie! Za to plaża i morze jak za dawnych lat. I jak 50 lat temu na plaży poniewierają się zardzewiałe szczątki wyciągarki do rybackich łodzi i innych sprzętów. Przeżyliśmy Bolesława, Wiesława i Jarosława, a ja dalej siedzę na kawałku żelastwa i sentymentalnie patrzę w morze. Pora wracać
.
Felieton – napisany w maju 2024 r. – ukazał sie w numerze 4/2024 „Res Humana”
Przypominając postać i literacki dorobek Tadeusza Dołęgi-Mostowicza z okazji wydanej niedawno, ciekawej z wielu względów, książki Jarosława Górskiego Parweniusz z rodowodem. Biografia Tadeusza Dołęgi-Mostowicza (Iskry) nie sposób – w tym szczególnym przypadku – nie postawić na pierwszym miejscu tytułu niniejszego tekstu nazwiska profesora Józefa Rurawskiego (zmarłego w 2023 roku w wieku 94 lat!). Nie bez kozery oczywiście. Ale będzie tu mowa także, poza samym Dołęgą-Mostowiczem, trochę i o książce Jarosława Górskiego. No i co nieco „po Gombrowiczowsku”, ha, ha, excusez-moi – pro domo sua, czyli o sobie samym też!
Oto bowiem z późniejszym profesorem nauk humanistycznych Józefem Rurawskim poznaliśmy się, gdy był jeszcze „prostym magistrem”, a ja wtedy dopiero – w dwa lata po Październiku 56 – na pierwszym roku warszawskiej polonistyki. Prowadził tam z naszą grupką studencką cotygodniowe zajęcia, tzw. ćwiczenia z interpretacji dzieła literackiego (czy jakoś tak to się zwało). I to jak prowadził! Przede wszystkim imponował nastoletnim żółtodziobom swobodą i śmiałością niekonwencjonalnych sądów – wielością bulwersujących nas opinii (nie tylko zresztą literackich). A także i licznymi odwołaniami, odważnymi nawiązaniami do modnych wówczas, szeroko omawianych i dyskutowanych w prasie literackiej „rozliczeniowych” nowościach prozy polskiej i światowej.
Trwał wtedy jeszcze w kulturze polskiej ów wielce krytyczny wobec nieodległej przeszłości wyraźnie ożywczy czas odwilży politycznej. Nadrabiane były wieloletnie zaniedbania kulturowe, wobec Zachodu, ale – pamiętać warto – także i Wschodu… Drobny przykład – oto do dyskusji o Upadku Alberta Camusa J.R. zalecił nam lekturę Wzlotu Jarosława Iwaszkiewicza, opowiadania trudno dostępnego, znanego wtedy tylko z druku w „Twórczości”. Był to swoisty rodzaj zakamuflowanej literackiej polemiki Iwaszkiewicza z francuskimi egzystencjalistami (polecam ją i ja – teraz). Zaskakiwał takimi wiadomościami nas, przyzwyczajonych do szkolnych, piłowato-solennych, tradycyjnych polonocentrycznych „rozbiorów” i „analiz” literackich. Bywał też zarazem i bezlitośnie krytyczny wobec niektórych nowych, często snobistycznie modnych tonów, pojawiających się w dyskusjach publicznych w ówczesnej prasie. Kupował nas, żółtodziobów, wieloma rzucanymi jakby od niechcenia uwagami oraz niekonwencjonalnymi odczytywaniami ukrytych znaczeń tekstów literackich, zaskakiwał, ale i potrafił też na niektóre z nich nas zręcznie „podprowadzać” (niczym ktoś z owej dobrej starej sokratejskiej szkoły), byśmy przyjęli je za swoje…
Wiedzieliśmy nadto, że znał osobiście wielu rówieśnych sobie pisarzy z „pokolenia Współczesności” i namawiał nas do czytania ich debiutanckich książek. Napisałem nawet pod jego wpływem pracę semestralną o debiutanckiej powieści jednej z dobrze się wówczas zapowiadających prozaiczek tego pokolenia – Magdzie Lei, o której niestety, jak i wielu innych postaci z tej generacji – wkrótce słuch wszelki nie wiedzieć czemu szybko ginął. Acz wiele przetrwało tę bezlitosną próbę czasu. Dziś przecież trudno sobie wyobrazić naszą rzeczywistość literacką bez debiutujących wtedy pisarzy, choćby Stanisława Grochowiaka, Ernesta Brylla, Władysława Lecha Terleckiego, Eugeniusza Kabatca, Marka Nowakowskiego czy Ireneusza Iredyńskiego…
Józef Rurawski należał do raczej rzadkiego grona tych wykładowców, co to chętnie się zaprzyjaźniali ze swoimi (wybranymi) student(k)ami, i podtrzymywali te oficjalne uniwersyteckie zajęcia i kontakty na gruncie na poły prywatnym. Z podobnym „przypadkiem” miałem do czynienia wówczas raz tylko jeszcze, gdy w parę lat później byłem uczestnikiem seminarium filozoficznego prof. Bronisława Baczki, autora nieznanego nam jeszcze wtedy dzieła Samotność i wspólnota, który to zbierał i zapraszał naszą małą grupkę z różnych zresztą lat studiów i wydziałów UW, nie do sali wykładowej, a do słynnej skądinąd kawiarni Bristol i próbował dawać nam „szkołę” prawdziwie krytycznego myślenia o rzeczywistości (nim wyjechał z Polski do Francji w marcu 1968 r.).
Tak się też złożyło, że na owym pierwszym roku polonistyki mieliśmy w swym gronie pewną koleżankę – Ewę, wnuczkę jednej ze znanych w naszej historii najnowszej postaci, dysponującą w pobliżu UW, bo na ul. Karowej, nadającym się do koleżeńskich spotkań mieszkankiem. A było ono w tej słynnej warszawskiej kamienicy, w której mieszkali ówcześni wielcy ze świata kultury i nauki, jak prezes Polskiej Akademii Nauk prof. Tadeusz Kotarbiński (widziałem, jak chodził szybko i swobodnie po marmurowych schodach, nie korzystając programowo z windy). Z tej lokalowej „mety”, owszem, korzystaliśmy nader chętnie z wielu powodów, choćby dlatego np., że dla stołówkowych głodomorów znalazło się tam zawsze jakieś małe co nieco do herbatki (lub innego płynu). A nadto ojciec Ewy – ambasador w jednym z ościennych krajów – miał swoje, inne „mieszkanko” w Alei Róż, gdzie pod jego nieobecność również odbywały się niekiedy nasze studenckie „posiady”. Do czasu. Oto pewnego razu zajechał przed ten dom potężny samochód osobowy radzieckiej marki Czajka, którego dysponent – wbrew naszym oczekiwaniom – okazał się całkiem „ludzkim paniskiem”, chwilę z nami konwencjonalnie pogawędził, zapytał nawet o postępy w nauce. Zarządził jednak szybkie rozwiezienie po domach „gości córki” ową Czajką z kierowcą (nie wiem tylko, jak skończyło się potem sprawdzanie zawartości barku w owym monstrualnie przestronnym pojeździe…).
Ówczesny magister Józef Rurawski stał się dla nas wkrótce po prostu Józkiem, co jemu ujmy specjalnej chyba nie przynosiło, skoro sam to zaproponował, a nam dodawało skrzydeł oraz dyskusyjnego wigoru. Nosił on, myślę, iż wiedział o tym doskonale, sympatyczną ksywę – Motorek, co wedle polonistycznej legendy miało swoje źródło w zdarzeniu z pewnego studenckiego obozu naukowego na Mazurach, gdy wieziony motocyklem na tylnym siedzeniu przez słynnego językoznawcę prof. Witolda Doroszewskiego, wypadł na jakimś wykrocie i biegł za nim bezradnie… Na kolejnych latach polonistyki mieliśmy już wprawdzie innych wykładowców, specjalistów od różnych epok i problemów, ale o nim pamiętaliśmy długo. Mimo iż On parokrotnie, pod wpływem rozmaitych wydarzeń natury politycznej, a i osobistej zapewne też, zmieniał uczelnie krajowe, wędrował po Polsce, by osiąść na dłużej w Kieleckiej uniwersyteckiej uczelni im. Jana Kochanowskiego. Pracował też jako polonista za granicą (m.in. Uniwersytet w Lipsku). Przechodził rozmaite etapy perypetii zawodowych i twórczych, ale nasza przyjacielska znajomość przetrwała długie lata, choć bywały i takie dziesięciolecia, że nie widywaliśmy się „na żywo”, a jedynie poprzez pośrednictwo, by tak rzec, książkowe. Gdy redagowałem w latach 80. miesięcznik „Nowe Książki”, zaprosiłem go do współpracy recenzenckiej – z obopólnym zadowoleniem przyjętej. Dostawałem też prywatnie od niego nowe jego książki z sympatycznymi dedykacjami, jak choćby nowatorską rzecz w naszej publicystyce literackiej, bo poświęconą tematyce uważanej przez pewnych „poważnych” badaczy literatury za mało znaczącą, ba, wręcz „niepoważną”. A mianowicie niewielką książeczkę zatytułowaną Wódko, wódeczko… Motyw alkoholu we współczesnej prozie polskiej (z 2001 roku). Sam przyznasz, Drogi Czytelniku, że sprawa ta nigdy u nas nie była błaha, choć oficjalnie pomijana w badaniach polonistycznych. Właściwie to do dziś…
No i oczywiście dostałem także m.in. i jego monografię literacką – Tadeusz Dołęga-Mostowicz, z roku 1987. Pierwsza to w rodzimej krytyce literackiej próba opracowania poświęconego jednemu z najbardziej popularnych autorów polskich. Pisarzowi uchodzącemu do dziś w oczach wielu krytyków, rzadziej samych czytelników, za „pierwszorzędnego drugorzędnego” (jak mawiał Witold Gombrowicz). Autora owych licznych, pisanych dla zarobku („ja nie piszę, ja zarabiam” – mówił kokieteryjnie sam Dołęga w jakimś wywiadzie prasowym), poczytnych jak wiadomo niepomiernie, sensacyjnych „powieścideł” (jak je określali współcześni mu krytycy, między innymi i w latach 30. ubiegłego wieku także i sam Kazimierz Wyka). Te i inne, liczne i na ogół niepochlebne opinie o autorze Kariery Nikodema Dyzmy, Znachora czy Prokurator Alicja Horn, tak absolutnie rozbieżne z opiniami uwielbiających go gremialnie „zwykłych” czytelników (szczególnie czytelniczek) tworzone były jeszcze w międzywojennym dwudziestoleciu. W czasie, gdy był on u progu niebywałej wręcz kariery najbardziej poczytnego i – chyba można to śmiało powiedzieć i dzisiaj – najczęściej wydawanego, najczęściej ekranizowanego, najlepiej zarabiającego pisarza polskiego tamtej epoki! Tego to już było o „wiele za wiele” dla tamtejszej opinii literackiej, zwłaszcza „szanujących się” krytyków literackich i także, co ciekawe, filmowych. Literatura popularna – obyczajowo-psychologiczna, sensacyjno-kryminalna i wszelka inna nieodwołująca się do owego podniosłego i tragicznego narodowego toposu „scenicznego gestu poety” – nie miała tutaj żadnych szans. Nie tylko na dobre i życzliwe, ale i na jakiekolwiek przyjęcie w poważnej prasie kulturalnej, łącznie z tak opiniotwórczymi wtedy w tym zakresie „Wiadomościami Literackimi”! Był wtedy, w międzywojniu, właściwie tylko jeden krytyk literacki, którego interesował problem literatury popularnej, jej znaczenia i wpływu na opinię i wyobraźnię potoczną. Chodzi o Stanisława Baczyńskiego (tak, tak, ojca poety Krzysztofa Kamila B.), który próbował coś w tej materii zmienić (był autorem nowatorskich na naszym gruncie rozpraw krytycznych o popularnej prozie detektywistycznej, w tym książki Powieść kryminalna z 1932 r.). Acz było to przysłowiowe wołanie na puszczy…
W recenzjach prasowych pisanych po wydaniu przywoływanej tutaj „monografii biograficznej” pióra Jarosława Górskiego uchodzi ona niezupełnie przecież słusznie za pierwszą poświęconą Dołędze-Mostowiczowi. Owszem: pierwszą tak pełną – zgoda, na pewno, bo Józef Rurawski nie miał przed blisko czterdziestu laty (!) możliwości dostępu do wielu zapisanych czy innych świadectw, źródeł i dokumentów, do wielu mało lub wcale nieznanych faktów z jego niedługiego wprawdzie, ale tak dramatycznie pokomplikowanego, zakończonego we wrześniu 1939 żywota (m.in. pisał o tym przed laty pochodzący z Podola prozaik Stanisław Srokowski w swej powieści dokumentalnej Ukraiński kochanek). A które to fakty udało się teraz jego następcy zebrać, opracować i na nowo skomentować. Co zresztą Jarosław Górski lojalnie podkreśla i za co sam swemu poprzednikowi dziękuje.
Kilkusetstronicowe, ogromnie ciekawie skrojone na kanwie wielu rozmaitych materii – biograficznych, historycznych, socjologicznych czy psychologicznych dociekań – ważne poznawczo dzieło Jarosława Górskiego „czyta się” jak, nie przymierzając, którąś najbardziej sensacyjną z sensacyjnych powieści samego Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Nie mam zamiaru wdawania się w szczegóły i niuanse tej fascynującej opowieści o niezwykłym życiu i karierze literackiej jego pisarskiego fenomenu i tajemnic autorskich pisarza, którego sława „czytelnicza” przetrwała bez uszczerbku te długie dziesięciolecia minione od jego śmierci wraz z jego najlepszymi utworami, z nieśmiertelną powieścią, niedocenianą nawet kiedyś jako brawurowy pisarski fresk rzucający tyle długo niedostrzeganego światła na rzeczywistość polską w ogóle, a nie samą tylko Polskę międzywojnia – Karierą Nikodema Dyzmy na czele.
Dodam tylko, że mam jedną tylko drobną uwagę edytorską. Oto Jarosław Górski posługuje się tutaj z lubością, ale i wielkim wyczuciem wagi świadectw dokumentalnych i znawstwem przedmiotu, bardzo licznymi i niekiedy długimi niebywale, choć dodam od razu ważnymi i „smacznymi” cytatami, zamiast omówieniami czy mało na ogół strawnymi streszczeniami. Fundując w ten sposób całą tę swoistą „opowieść biograficzną”, podając nam w gruncie rzeczy „surowy” materiał, jako mówiący sam za siebie, dostarczając czytelnikowi wiele arcyciekawych wiadomości i materiałów do samodzielnych przemyśleń. Mnie to bardzo przypadło do gustu. A przypadłoby bardziej jeszcze, gdyby edytor cytaty owe wyróżnić zechciał w jakiś jasny i czytelny sposób: krojem czcionki, chociażby np. kursywą, gdyż tenże czytelnik może się czasami w tej obfitości pogubić, jak i mnie się to przydarzyło parokroć…
I już naprawdę na koniec. Nie mogę się bowiem oprzeć temu, by w tym miejscu nie zacytować in extenso i z aprobatą kilku ostatnich bardzo osobistych zdań-wyznań autorskich z tej książki, będących zarazem na wpół żartobliwym „wyznaniem wiary badawczej”, i zarazem wykładnikiem najlepszym biograficznej „metody” pisarskiej Jarosława Górskiego: „Nie wiem, czy każdy autor biografii zaczyna lubić swojego bohatera, łapię się na tym, że większość wątpliwości rozstrzygam na jego korzyć, a w konfliktach, o których piszę, staję odruchowo po jego stronie. Ale ja swojego właśnie w taki sposób polubiłem. Nie był mi nigdy Dołęga-Mostowicz bliski ideowo, obcy jest mi jego system wartości, nie aspiruję do stylu życia, nawet osobiste upodobania: myślistwo uważam za barbarzyństwo, krawatów nie noszę, nigdy w życiu nie usiadłem za kierownicą samochodu, nie wiem, czy bardziej cierpiałbym z nudów, grając przez całą noc w brydża, czy przerzucając się dowcipami i kalamburami w gronie polskich literatów. A jednak swojego bohatera polubiłem jako człowieka, który wolał ludzi lubić niż nie lubić, który był ich ciekaw. Który kibicował aspiracjom żywych ludzi podobnie jak aspiracjom swoich bohaterów. I który, choć był skończonym snobem, kochał blichtr i wysoko cenił towarzystwo możnych tego świata, wolał ostatnie dni lata 1939 roku spędzić w strażnicy w Kutach i wśród żołnierzy i mieszkańców miasteczka niż w Wyżnicy po rumuńskiej stronie w towarzystwie pana prezydenta, naczelnego wodza, pana premiera, wśród niezliczonych ministrów i generałów”.
Felieton ukazał się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.
Tygodnik „Przekrój” – ten oczywiście przede wszystkim z czasów kilku pierwszych powojennych dekad swego istnienia, czyli od roku 1945, gdy tworzył i redagował go Marian Eile – od razu zaskoczył i długo zadziwiał swoich odbiorców nieoczekiwaną „innością”. Od wszystkiego, co w prasie wokół. Budził i nadal zresztą budzi (chociaż już w tej postaci nie istnieje od dawien dawna) wielkie emocje i zrozumiałe skądinąd zainteresowanie nie tylko historyków i prasoznawców. Prowokując gorące, skrajnie sprzeczne opinie, nie tylko pośród samych ówczesnych czytelników (i decydentów politycznych), ale i współczesnych nam komentatorów opinii publicznej, ludzi różnych pokoleń i poglądów…
Sam jeszcze przecież pamiętam, że jako literackie pacholę w 1959 r. śledziłem na łamach dwutygodnika „Współczesność” (w nieformalnym pokoleniowym organie młodych pisarzy debiutujących na fali tamtych okołopaździernikowych „odwilżowych” przemian społeczno-politycznych) wielką dyskusję na temat plusów i minusów owych budowanych przez „Przekrój” podwalin tego, co potem nazywano nawet (trochę chyba na wyrost?) cywilizacją „Przekroju”.
W dyskusji, jak zapowiadała redakcja, nie chodziło o samą ocenę blasków i cieni popularnego krakowskiego tygodnika, ale o szerszą analizę „poważnego zjawiska socjologicznego”. Zaczął czołowy krytyk tego pokolenia Jacek Łukasiewicz z Wrocławia, pytając, na czym właściwie owa „cywilizacja” polegać by miała? „Na jednoczesnym budowaniu snobizmów i odpowiadaniu na gusta już istniejące, od snobizmu dalekie. Bez nachalności, dowcipnie, z przymrużeniem oka. Drukując Gałczyńskiego «Przekrój» dawał swoim czytelnikom poczucie przynależności do elity, a jednocześnie nie wymagał od nich zbyt wiele. Bo ukazywały się w piśmie Zielona gęś i Listy z fiołkiem, ale poematy Niobe czy Wit Stwosz już nie, bo za trudne. Z tego samego powodu nie trafiały na łamy «Przekroju» wiersze Tadeusza Różewicza. Duch Gałczyńskiego i duch Eilego to był «Przekrój». Żywiołowy poeta i dowcipny, znakomity fachowiec, dostarczyciel dobrej rozrywki dla średnich warstw” – przypomina w wielkim skrócie to wystąpienie i całą tę burzliwą dyskusję, jaką ono spowodowało, Mariusz Urbanek w swojej nowej (jak zawsze interesującej) dokumentalno-biograficznej książce Marian Eile. Poczciwy cynik z „Przekroju” (Iskry, 2023, s. 315). Zarazem przywołuje w niej wiele, bardzo wiele, ciekawych i ważnych dysput, ocen i opinii, jakie pojawiały się w kolejnych dziesięcioleciach na ten temat. Przypomnijmy przy okazji: Urbanek to autor licznych monograficznych dokumentalnych biografii literackich (Władysław Broniewski, Julian Tuwim, Jerzy Waldorff, Stefan Kisielewski, Kornel Makuszyński…), publikowanych od lat 90. A forma dokumentalna (non fiction) stała się – nawiasem mówiąc – niejako specialité de la maison firmy kierowanej przez obecnego szefa Iskier.
Tak, „Przekrój” to istotnie był jedyny w swoim rodzaju – mimo swej zgrzebnej, jak na dzisiejsze wymagania, szaty zewnętrznej – prawdziwie niezwykły pod wieloma względami i przy tym ogromnie poczytny tygodnik, redagowany przez równie niekonwencjonalną, nietuzinkową osobę swego twórcy i wieloletniego redaktora naczelnego. Urbanek przywołuje w swej książce wiele, bardzo wiele, innych ciekawych i ważnych ocen oraz sprzecznych opinii, jakie padały w kolejnych dziesięcioleciach na ten temat, jak i o samej postaci Mariana Eilego (prawnika z wykształcenia, malarza z zamiłowań artystycznych i byłego współpracownika słynnych międzywojennych „Wiadomości Literackich” redagowanych przez Mieczysława Grydzewskiego). Oto bowiem na łamach „Przekroju”, jedynego takiego pisma, jak mawiał ponoć sam Eile, dla 800 milionów Słowian! (choć nie bardzo wiadomo, spośród jakich narodów dobierał brakujące pół miliarda – słusznie ripostuje), wydawca puszczał w obieg kultury polskiej tego czasu nieobecne w innych ówczesnych popularnych pismach o masowym zasięgu wiadomości kulturowo-„elitarne” i specjalistyczne artystycznie czy literacko, odwołując się między innymi do nowych prądów w sztuce i kulturze, nieznanych jeszcze u nas zjawisk i nazwisk, prądów myśli europejskiej i światowej. Drukując po raz pierwszy, czy to przypominając choćby prozę Franza Kafki, czy modnych wtedy bardzo w świecie francuskich pisarzy egzystencjalistów, jak Albert Camus czy Jean-Paul Sartre (acz i nie zabrakło przelotnie również modnych wtedy pisarskich wydmuszek, jak np. proza Saganki!). Wprowadzając zarazem równocześnie – i kreując niekiedy w owym przekrojowym stylu nowe mody z różnych dziedzin życia codziennego – w surowe realia tzw. realnego socjalizmu – w zachowaniach i obyczajach nowych inteligentów z masowego naboru i awansu społecznego (rubryki czy felietony satyryczne dotycząc savoir-vivre, strojów na co dzień i od święta czy kuchni…). Między innymi także pokazując – w technicznie marnych dość przecież reprodukcjach – próbki awangardowego malarstwa polskiego czy zachodniego (twórczość impresjonistów, dzieła Pabla Picassa, Salvadora Dali i in.), które zdobiły potem niejedno ówczesne M-2!
Propagował nadto również i nieobecną gdzie indziej „muzykę Luisa Armstronga, czarny humor Topora i purnonsensowy psa Fafika. Budował tę cywilizację Przekroju, wychowując pokolenie czytelników świadomych, że kultura ma więcej twarzy niż tylko radziecką” – czytamy w nocie na obwolucie. Ale warto też i od razu przypomnieć, iż owa cywilizacja Przekroju (cokolwiek przez to rozumieć) miała w istocie dość szeroki kulturowo zasięg i wpływy wykraczające daleko za linię Bugu, bo ciągnące się aż gdzieś od Brześcia i Leningradu po Władywostok, gdzie pismo to było jak wiadomo dostępne w prenumeracie obok innych oczywiście tytułów, no i pilnie obserwowane, czytywane przez ludzi kultury, a zwłaszcza ze środowisk pisarskich (jako swoiste „okno na świat”, co wiemy choćby z wyznań późniejszego Noblisty Josipa Brodskiego).
Jak jednak wyglądał i na jakich zasadach funkcjonował „Przekrój” w swej pierwszej, pionierskiej i najtrudniejszej, „socrealistycznej” fazie istnienia? A jak w innych już czasach, warunkach i realiach politycznych, ideologicznych oraz kulturowych w Polsce: w poszczególnych „zakrętach” i w kolejnych „etapach” naszej najnowszej powojennej historii? Zawsze przecież dalekich od sielanki. Czasach Władysława Gomułki i Edwarda Gierka oraz w latach późniejszych? Jak potoczyły się osobiste losy jego redaktora naczelnego, przedwojennego jeszcze przecież chowu inteligenta, tak bardzo niepasującego do nowej epoki? I na koniec, jak zmieniało się i ewoluowało to pismo po odejściu z niego Mariana Eilego i mianowaniu nowych szefów redakcji? Siła by oczywiście o tym szło gadać i pisać! Bowiem bardzo to wszystko nadal interesujące dla tych, którzy czasy te znają z autopsji, jak i dziś dla tych zainteresowanych tym, jak to z prasą drzewiej bywało, szczególnie w latach, gdy w rozmaitych bojach, w tym i cenzuralnych potyczkach, hartował się „Przekrój”. A co z takim rozmachem i reporterskim niemal nerwem opowiedziane i przypomniane zostało teraz przez Mariusza Urbanka. Przywołane wprost z rozlicznych dokumentów świadectw dawnych lub poprzez wywiady z tzw. świadkami epoki (jak rozmowa z Andrzejem Kurzem, Mieczysławem Czumą czy Marią Anną Potocką). I to opowiedziane gruntownie, z werwą i wielką znajomością rzeczy, iż doprawdy nie sposób do tego dotrzeć inaczej, jak poprzez samodzielną już lekturę. Czego wszystkim Czytelnikom tej książki Urbanka życzę serdecznie. Bo warto. A polecam szczególnej uwadze takie choćby rozdziały jak np.: Od „Hej” do „4. Wymiaru”, czyli Eile, jaki jest, każdy widzi; Więcej Osmańczyka, mniej Grottgera, czyli agitacja pozytywna; Czarne chmury nad „Przekrojem”, czyli pod czujnym okiem partii i bezpieki; Bądźcie dobrzy dla Eilego, czyli pod parasolem Cyrankiewicza; Spóźniona zemsta głupców, czyli państwowy bon ton…
Tekst ukazał się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.
Winieta i fragment okładki – z archiwum okładek „Przekroju”, https://przekroj.pl/archiwum/rubryki/okladki-przekroju
Bieżące wydarzenia polityczne związane ze zmianami ekipy rządzącej i koncepcji rządzenia państwem usunęły w cień wydarzenia z przeszłości. A tych przed stu laty i więcej było wiele.
Po uchwaleniu konstytucji marcowej 1921 r. i rezygnacji Piłsudskiego z ubiegania się o prezydencki fotel (za mało kompetencji jak na jego ego) doszło do przepychanki w walce o prezydenturę właśnie. Polskie Stronnictwo Ludowe „Wyzwolenie” – partia bardziej lewicująca spośród partii chłopskich i skupiająca biedniejszą część wiejskiej społeczności – wysunęło kandydaturę Gabriela Narutowicza. Poparły ją PPS i mniejszości narodowe. Te nie mogły głosować na konserwatywną prawicę, zwłaszcza endecję, bo hasło „bij Żyda!” dotyczyło nie tylko ich interesów, lecz także fizycznej egzystencji. Przeciwko Narutowiczowi była prawica skupiona w Związku Ludowo-Narodowym (endecja) oraz w ugrupowaniach chadeckich. One optowały za Maurycym Zamoyskim; przytoczenie nazwiska wystarczy, by nie tłumaczyć jego proweniencji ani zapatrywań ideowych.
O wyborze Narutowicza zadecydowały nie tyle mniejszości, ile partia Wincentego Witosa – PSL „Piast” (języczek u wagi) skupiająca bogatszych chłopów. Podobno wahała się przed podjęciem ostatecznej decyzji. Tradycja nakazywałaby poparcie „prawdziwych” Polaków, ale na Zamoyskiego głosować nie mogła bez groźby utraty twarzy (ciemiężony chłop na obszarnika – odwiecznego gnębiciela, a fe!). Nie chciała jednak poprzeć kandydata, którego wspierały mniejszości narodowe. Paweł Brykczyński – autor książki Gotowi na przemoc – pisał: „«Piast» próbował zrzucić z siebie odium głosowania na tego samego kandydata, co mniejszości narodowe – implicite uznając tezę endeków, że w akcie było coś wstydliwego”[1]. W końcu się jednak zdecydowali, by poprzeć Narutowicza, choć z trudem.
Generał Józef Haller, który stał się niekoronowanym przywódcą protestujących przeciw niemu tłumów, wołał: „Polskę, o którą walczyliście, sponiewierano!”. A przecież nowo wybrany prezydent to był poważny pan, profesor szwajcarskich uniwersytetów, z dobrej, polskiej i to jeszcze kresowej rodziny. Komu to przeszkadzało? Rej w tworzeniu nagonki na Narutowicza i jego wyborców wiodła „Gazeta Warszawska”, której antysemickie poglądy sięgały połowy XIX wieku. Dobrze zakonserwowane, jak widać. Nie o personalia zresztą chodziło, ale o kształt labilnej wciąż polskiej polityki. W jakim kierunku ona pójdzie? Kto weźmie górę?
Rzucane nienawistne hasła dały owoce. Kilka dni po uroczystej nominacji prawicowy fanatyk, malarz Eligiusz Niewiadomski zastrzelił Narutowicza w Zachęcie – 16 grudnia 1922 roku. Prawicowa część społeczeństwa okrzyknęła Niewiadomskiego narodowym bohaterem, w ekstremalnych podrygach uznawano go niemal za świętego. „Płomień do pochodni (Niewiadomskiego) wyszedł z tej atmosfery nienawiści i gwałtu, którą wytworzyły złe duchy Polski w dniach ostatnich” – tak pisał wtedy „Kurier Polski”. Endecja czerpała z zagranicznych wzorów, wszak w 1922 roku miał miejsce marsz Mussoliniego na Rzym, przejęcie przez niego władzy i zafundowanie Włochom ponad 20 lat faszystowskich rządów. Kryzys osiągnął punkt kulminacyjny (wydawało się, że potrwa długo), ale wkrótce go zażegnano, prezydentem został Stanisław Wojciechowski („Piast” też go poparł).
Jak widać, o wynikach obu wyborów zadecydowała postawa ludowców, a właściwie „Piasta” i Witosa, bo PSL „Wyzwolenie” już wcześniej określiło swoje preferencje – zawsze opowiadali się i za Narutowiczem, i za Wojciechowskim. „Po wyborze Narutowicza wszyscy Polacy zobaczyli, jak nadzwyczajną siłę ma antysemicki nacjonalizm. (…) Endecka elita nigdy nie wyrzekła się nienawistnych emocji ani retoryki, które doprowadziły do zabójstwa prezydenta. Nawet zabójca został przez narodowców szybko uznany za bohatera i męczennika. Jego proces i egzekucja (…) stworzyły endecji okazję do potwierdzenia jeszcze raz reguł ideologii, w imię której prezydent Narutowicz został zamordowany” – pisał cytowany wcześniej Paweł Brykczyński[2]. A że 101. rocznica śmierci Narutowicza zbiegła mi się z piątą rocznicą zamordowania Pawła Adamowicza, nie mogę opędzić się od skojarzenia, że niebezpieczna pora dla Polaków to nie tylko listopad, a może także i inne miesiące. Bo w ostatecznym rachunku o przyszłości Polaków zadecyduje zdolność do zrzucenia z siebie balastu nacjonalistycznej i wielkomocarstwowej retoryki, a tu kalendarz nie ma wielkiego znaczenia.
Ponieważ w bieżącym roku obchodzono 150. rocznicę urodzin Witosa, demonstrując przy tym ponadstandardową estymę wobec dawnego polityka, a PSL uginał się pod stertą komplementów dla swego dawnego przywódcy, warto przyjrzeć się niektórym z jego politycznych decyzji. Zwłaszcza, gdy po przegranej w październikowych wyborach i zmianie układu sił politycznych we współczesnej Polsce, narasta atmosfera nawoływania do natychmiastowego rewanżu, odwrócenia za wszelką cenę niekorzystnego wyniku, gloryfikacji – przez najwyższego urzędnika w państwie – przestępców skazanych prawomocnymi wyrokami i czynieniu z nich męczenników jedynie słusznej sprawy. Niestosowne skojarzenia w atmosferze powyborczego sukcesu? A jednak. Stanowisko poszczególnych ugrupowań politycznych będzie mieć bowiem zasadnicze znaczenie dla powodzenia całego przedsięwzięcia. Zadecyduje – nie po raz pierwszy – zdolność do wyrzeczenia się interesów partyjnych w imię realizacji wspólnego programu naprawy ustrojowej. Czy ugrupowania koalicyjne okażą się zdolne do takiego aktu? Składane deklaracje napawają optymizmem, choć pojawiły się już pierwsze rysy na ujednoliconym wizerunku międzypartyjnej koalicji, spojonej wolą zmiany. Czy uda się uniknąć tej degradującej gry? Podobne pytania można mnożyć. Warto więc jeszcze raz sięgnąć do opisywanych wydarzeń.
Zabójstwo Narutowicza, proces i egzekucję Niewiadomskiego Witos relacjonował ze sporą dozą obiektywizmu: „Niewiadomski przez tę zbrodnię, popełnioną z rozmysłem, wyrządził straszną krzywdę narodowi, a jednak bardzo wielu ludzi odnosiło się do niego z szacunkiem, a nawet z uwielbieniem, podziwiając jego odwagę i poświęcenie (…). Do tej pory odprawiają się przecież nabożeństwa za spokój jego duszy (…), tłumy owe składają się ze wszystkich sfer Warszawy. W jedną z tych rocznic udałem się z ciekawości [na miejsce – red.] (…) Po zachowaniu się ludzi widać, że oni go uważają co najmniej za świętego”[3]. Ale najbardziej kontrowersyjnym wydarzeniem (odnotowanym kilka miesięcy po zabójstwie Narutowicza) okazał się sojusz PSL z endecją i utworzenie wspólnej koalicji rządowej, zwanej Chjeno-Piastem, zbudowanej na podstawie tzw. paktu lanckorońskiego pomiędzy PSL „Piast”, Związkiem Ludowo-Narodowym i Chrześcijańskim Narodowym Stronnictwem Pracy. W podpisanym porozumieniu (wtedy też takie były modne) zadeklarowano, że państwo powinno mieć charakter narodowy, a rząd powinni tworzyć tylko Polacy. „Narodowy polski charakter powinien być utrzymany w ustroju państwa i samorządu. Podstawą większości parlamentarnej winna być większość polska, rząd tworzyć mają wyłącznie Polacy” – tak brzmiał pierwszy punkt podpisanego porozumienia, narzucony pozostałym sygnatariuszom przez endecję[4]. A przecież to ZLN i chrześcijańscy narodowcy wydatnie przyczynili się do wzrostu narodowego podniecenia, którego ofiarą padł Narutowicz. „Piast” przyjął ich retorykę. Nieboszczyk przewróciłby się w grobie, czytając w pakcie lanckorońskim (należał przecież do masonerii[5]) o zwiększeniu roli Kościoła katolickiego w rządzeniu państwem i o wprowadzeniu zasady numerus clausus w szkolnictwie, zwłaszcza wyższym.
Partii Witosa nie zajęło wiele czasu, by przestawić zwrotnice. Rząd utrzymał się kilka miesięcy (do grudnia 1923 r.), co w międzywojniu nie było rzeczą dziwną, bo w okresie od 1918 do 1926 władzę sprawowało bodaj 14 rządów, co daje średnią 6 miesięcy na rząd. Można zżymać się na zamach majowy, że to przepadek demokracji, ale trudno rządzić krajem, w którym parlamentarne rządy zmieniają się co kilka miesięcy. Coś podobnego do rządzenia Francją z 300 gatunkami serów. Na konsekwencje partyjnego zamętu nie trzeba było długo czekać. Za rządów Witosa inflacja osiągnęła punkt kulminacyjny, a wartość marki polskiej spadła do humorystycznego poziomu, bo za 1 dolara płacono w apogeum 9,5 miliona marek polskich (sic!). Dopiero reforma Władysława Grabskiego (z początkiem 1924 r.) „wyprostowała” zawiłe ścieżki gospodarki ówczesnych rządów. Pierwszy rząd Chjeno-Piasta (choć sprawował władzę tylko około 6 miesięcy) wsławił się pacyfikacją strajku powszechnego (listopad 1923 r.) w czasie tzw. wydarzeń krakowskich. Zginęło w nich 18 cywilów i 14 wojskowych. Spore liczby, porównując z latami dawnymi i nowymi. Witos obwiniał głównie lewicę i Żydów, dostało się też wojewodzie Gałeckiemu. Późniejszą popularność zawdzięczał Witos aresztowaniu (wrzesień 1930 r.) na polecenie Piłsudskiego i procesowi brzeskiemu, w którym go skazano, wspieraniu tzw. Centrolewu, a także przymusowej emigracji. Mimo nacisków nie podjął w czasie II wojny współpracy z Niemcami. Odmówił też rozmów w sprawie utworzenia Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej w 1945 r. To jednak późniejsze czasy. Te fakty eksponowano przy rocznicowej celebracji. O Chjeno-Piaście mowy nie było.
Moją uwagę przekornie przyciągnęły wydarzenia z lat 1922–23 i dość szczególna rola partii „obrotowej”, jaką pełnił kierowany przez Witosa PSL „Piast”. A także wyjątkowy kult tego polityka, jaki panuje we współczesnym PSL. W dziejach partii chłopskich trudno znaleźć wielu wybitnych przywódców. Witos, Rataj – z pewnością tak, ale to trochę mało. Stapińskiego, ks. Okonia i Długosza trudno znaleźć w podręcznikach historii. O Kierniku prawie zapomniano. Mikołajczyk – nie, choć trzeba uwzględnić, że nie miał żadnej „zdolności manewrowej”. Przy ocenie Witosa trzeba jednak podkreślić, że zamiana współpracy z partiami wspierającymi Narutowicza na sojusz z partiami, których działalność przyczyniła się do jego zamordowania, wymagała nie lada politycznej ekwilibrystyki. I że trudno znaleźć racje, które by ten sojusz usprawiedliwiały. A jeszcze, by dokonać politycznej wolty w niespełna 5 miesięcy od zabójstwa Prezydenta…to wszystko nie wymaga komentarza. Czyżby Witos przeprowadził wówczas kalkulację i doszedł do wniosku, że partyjny i osobisty interes nakazuje, by dokonać takiego właśnie wyboru? Przenosząc analogie w czasy współczesne, trzeba wyraźnie podkreślić, że nie chodzi tylko o PSL, choć zdolność „obrotowa” tej partii od dawna budzi zainteresowanie. Takiego wyboru może dokonać każde z działających ugrupowań politycznych, również te, które wchodzą w skład większych struktur (vide: partia Razem). Na przykład, przy wyborach samorządowych i to nie tylko w Warszawie (choćby Jaros czy Sutryk we Wrocławiu?). Raczej o siłę integrujących argumentów, które pozwolą realizować wspólną ponadpartyjną koncepcję. Nadchodzą bowiem wydarzenia, które sprawdzą zdolność koalicji do sprostania najpoważniejszemu, bo mocno zakotwiczonemu w historii wyzwaniu dla Polaków. Zadaniu znalezienia wystarczającej siły do przeciwstawienia się partyjnym partykularyzmom, które ujawnią się wcześniej lub później. W którą skręcą stronę? – oto jest pytanie.
[1] P. Brykczyński, Gotowi na przemoc. Mord, antysemityzm i demokracja w międzywojennej Polsce, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2017, s. 61.
[2] P. Brykczyński op. cit. s. 258.
[3] W. Witos, Moje wspomnienia, t. 2, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1990, s. 220.
[4] Wincenty Witos, op. cit., s. 221
[5] Uważano Narutowicza za osobę areligijną. Interesującą informację zawierają jednak wspomnienia prof. Janusza Pajewskiego, który opisuje swoją rozmowę z kardynałem Kakowskim (b. członkiem Rady Regencyjnej w czasie I wojny światowej). Warto zacytować jej fragment: „Aleksandra Kakowskiego cechowała głęboka kultura i subtelność, świadectwem tego dzieje rozmowy z indyferentnym religijnie prezydentem Narutowiczem. 16 grudnia 1922 roku prezydent Narutowicz złożył wizytę kardynałowi. Rozmowa była szczera i interesująca (…). Wreszcie [prezydent] ukląkł i poprosił kardynała o błogosławieństwo. Głęboko wzruszony kardynał wśród cichej modlitwy uznał wyznanie prezydenta za spowiedź, przeżegnał go i udzielił mu rozgrzeszenia. W godzinę później Narutowicz już nie żył” [J. Pajewski, Przeszłość z bliska. Wspomnienia, PIW, Warszawa 1983, s. 110].
Tekst ukazał się w numerze 2/2024 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2024 r.
Jarosław Kuisz, podczas uniwersyteckich wykładów, a potem w jednej ze swoich książek, podzielił rodzimą populację na żyjących w kulturze podległości (to pokolenia urodzone między 1795 a 1989 rokiem, z krótką przerwą na międzywojenne dwudziestolecie) i pokolenie urodzone po tej dacie, pokolenie niepodległego państwa polskiego. Nie zgadzam się z takim podziałem. Ci z „kultury podległości” – wskutek wartościującego znaczenia obu przyjętych nazw, także przedrostka „pod-”, stają się gorsi, stygmatyzowani, w najlepszym razie ułomni. „Niepodlegli” – obdarowani od niedawna przez los – zyskują natomiast swego rodzaju „wartość dodaną”. Na razie potencjalną, bo sami niczego jeszcze nie dokonali, najstarsi ledwie przekroczyli „trzydziestkę”, kilkunastolatkowie potrzebują coraz częściej psychicznego wsparcia. Sam podział przypomina obecny od dawna w polskiej świadomości zbiorowej podział na „bohaterów” i „zdrajców”. W wypowiedzi Jarosława Kuisza pojawia się zresztą figura „targowicy” jako ukoronowanie narodowej zdrady. W rozmowie z Katarzyną Kasią i Grzegorzem Markowskim (w książce Siedem życzeń. Rozmowy o źródłach nadziei, Znak, Warszawa 2023) rozmówca wydłużył lata „podległości” do około 300 lat, od Sejmu Niemego w 1717 r. do opuszczenia Polski przez wojska radzieckie w 1993 r. Nie 123 lata, jak zwykło się przyjmować, lecz prawie 200 lat braku niepodległości i dodatkowo około 100, kiedy Rzeczpospolita Obojga Narodów – formalnie niepodległa – spełniała posłusznie życzenia sąsiada. Cały ten okres to czas ogromnych zmian w Europie: geopolitycznych, ustrojowych, czas rewolucji w gospodarce i strukturach społecznych, które nas ominęły, spowolniły te zmiany lub przynajmniej je utrudniły. Nad kulturową świadomością Polaków zaciążyła też frustracja z powodu degradacji, bo z pozycji mocarstwowej (przynajmniej we własnym wyobrażeniu) zostaliśmy zepchnięci w stan podporządkowania i z tą degradacją nie możemy się i dziś pogodzić, bo „wstawanie z kolan”, nawet z „niepodległej” pozycji, rządząca do niedawna grupa uważała za najważniejszą z polskich powinności. Warto więc poświęcić chwilę uwagi przyczynom degradacji oraz sposobom wydostania się z tego stanu, a to drugie wymaga też przypomnienia, na czym powinien polegać interes narodowy, bo bez tej definicji trudno oceniać przeszłe poczynania. W połowie XVII wieku Rzeczpospolita wydawała się jeszcze mocarstwem, największym terytorialnie (prócz Rosji) państwem europejskim) i straciła znaczenie w ciągu kilkudziesięciu lat. Przypomnijmy: przed rozbiorami Rzeczpospolita zajmowała terytorium ponad 900 tys. km2. Ludność to 12–14 mln. Mentalność zbiorowa warstw świadomych istnienia państwa (a to około 400–500 tys. szlachty – jedynej grupy korzystającej z praw) nie była na to przygotowana. Pozostałych, w zdecydowanej większości chłopów, sprawy państwa nie obchodziły, horyzont ich postrzegania był znacznie węższy. Gdyby natomiast szukać jednej, syntetyzującej przyczyny upadku, byłoby nią zacofanie cywilizacyjne. Składało się na nie: zdecydowana dominacja gospodarki agrarnej, co w sporej części zostało spowodowane (od czasów unii w Krewie, a potem w Lublinie) wschodnim kierunkiem ekspansji politycznej, militarnej i – co ważne – gospodarczej, bo naturalne warunki Kresów i specyficzna struktura całej warstwy uprzywilejowanej przyczyniły się do zdominowania szlachty przez mającą ogromne posiadłości ziemskie oligarchię magnacką – jedyną warstwę mającą zdolność do inwestowania. Zdolności tej nie miał uosabiający władzę centralną król, zwłaszcza ostatni – Stanisław August. Pewną rolę odegrało tu także ruskie i litewskie pochodzenie magnaterii (Potoccy, Czartoryscy, Radziwiłłowie, Sapiehowie, Ostrogscy, Wiśniowieccy, Braniccy i kto tam jeszcze). Gospodarka rolna tkwiła w stagnacji, nie trzeba było jej modernizować, wystarczyło zwiększać pańszczyznę, by zachować pożądany i tradycyjnie utrzymywany poziom dochodów i luksusową konsumpcję (głównie z importu, kraj nie wytwarzał bowiem takich towarów). Nie było prób manufakturyzacji gospodarki, miasta zamierały (jedynie Gdańsk mieścił się w pięćdziesiątce największych miast Europy). Mająca ogromne aktywa magnateria dążyła do osłabienia władzy królewskiej i – w XVIII już wieku – Rzeczpospolita była zlepkiem skłóconych koterii, powiązanych często rodzinnie, politycznie i materialnie z obcymi dworami i rodami. Im też najłatwiej było dostosować się do okoliczności zaistniałych w wyniku kolejnych rozbiorów. Szczęsny Potocki (spirytus movens konfederacji targowickiej) uznał się za Rosjanina. Franciszek Klemens Branicki (też targowiczanin) ożenił się z Aleksandrą Engelhardt, siostrzenicą Potiomkina, a plotki krążyły, że nieślubną córką Katarzyny II, choć tego nie potwierdzono. Adam Jerzy Czartoryski zaprzyjaźnił się z Aleksandrem Pawłowiczem (później carem Aleksandrem I), miał romans z jego żoną Elżbietą (urodziła mu córkę, która zmarła w dzieciństwie), został ministrem spraw zagranicznych Rosji i głównym doradcą Aleksandra w sprawach polskich w czasie Kongresu Wiedeńskiego, decydującego, co z tą Polską – po klęsce Napoleona – zrobić. Gałąź Radziwiłłów z Nieborowa weszła w związki rodzinne z Hohenzellornami. I tak dalej. To oni ponosiliby majątkowe konsekwencje w przypadku niesubordynacji, toteż niesubordynacji nie było. Może wzdychali za Polską w cichości ducha. Rozkładowi wewnętrznemu sprzyjał system ustrojowy, któremu oligarchia zawdzięczała swoją pozycję i broniła go ze wszystkich sił, zwłaszcza zasady wyboru króla w drodze elekcji. Po śmierci Zygmunta Augusta (koniec Jagiellonów) państwem „rządziło” 10 królów (bez Leszczyńskiego, bo on w praktyce nie wykonywał przypisanych królowi zadań), w tym 7 obcych (każdy z „innej wsi”): Francuz, Węgier, trzech Wazów, dwóch Sasów (Wettynów) i trzech Polaków; każdy miał innego protektora: Wazowie i Sasi to jasne, Walezy, Sobieski i przejściowo Leszczyński Francuzów, Poniatowski Rosję, a Korybut Wiśniowiecki nie wiadomo kogo, ale był królem bez znaczenia. O żadnej polityce państwowej prowadzonej w dłuższym horyzoncie czasowym nie mogło być mowy. Warstwa szlachecka od średniozamożnych po gołotę była w większości uzależniona od swoich magnackich protektorów. Osiemdziesiąt procent populacji nie umiało czytać i pisać. Edukacja prowadzona przez kler odbiegała treściami i poziomem od rozwijanych współcześnie w Europie trendów intelektualnych. Tyle o przyczynach, choć zapewne dałoby się wymienić jeszcze inne, na przykład zgubne dla świadomości zbiorowej skutki totalnego zwycięstwa kontrreformacji, brak profesjonalnej dyplomacji itd.
Wschodni kierunek ekspansji napotkał zdecydowany kontratak ze strony dwóch mocarstw ościennych – Rosji i Prus. Rosja wysunęła geostrategiczną zasadę „zbierania ziem ruskich”, mając w tym zakresie sporą przewagę, bo ludność tamtejsza wyznawała religie obrządku wschodniego i mówiła dialektami ruskimi. Wszelkie próby rezygnacji z tej zasady (a takie ciągoty miał np. Aleksander I) napotykały na bardzo silny opór całej społeczności rosyjskiej, a że nasz wschodni sąsiad miał większe zasoby i skuteczniejsze, choć moralnie wątpliwe despotyczne rządy (samodzierżawie) byliśmy – co potwierdziła historia – stroną przegraną w tym zderzeniu. Dla Prus zagarnięcie znacznego kawałka ziem polskich miało znaczenie strategiczne dla egzystencji państwa, zapewniało bowiem połączone i zwarte terytorium, a więc znacznie korzystniejsze warunki przetrwania i ewentualnej ekspansji. A że Polska bez Litwy i Rusi byłaby ludnościowo i materialnie państwem niewielkim i słabym, musiała dążyć do zajęcia pozycji imperialnej; konflikt miał więc charakter pryncypialny, nie tylko wówczas, także w późniejszych okresach historii.
Dla pełnego obrazu warto byłoby wspomnieć o rodzimym, wewnętrznym uzależnieniu (podległości). Nietrudno wyobrazić sobie łańcuch uzależnień: chłopa od pana, szlachcica od magnata, magnata od własnego lub obcego dworu.
Poszukiwanie dróg zmiany sytuacji wydawało się pozornie oczywiste; polegało na usunięciu przyczyn upadku. Tyle że ukształtowana w wyniku omawianych procesów mentalność zbiorowa (zwłaszcza warstw decydujących o kierunkach rozwoju kraju) została tak mocno zakorzeniona w tradycji, że kierunkiem akceptowanym przez wyraźną większość warstwy szlacheckiej okazał się powrót do przeszłości, bo przeszłość dawała złudne pozory wielkości i chwały. Jedyne, na co zdobyła się polska myśl polityczna, a co znalazło wyraz w Konstytucji 3 Maja, to połowicza reforma ustrojowa (zniesienie liberum veto, wolnej elekcji, wzmocnienie władzy wykonawczej, zwiększenie liczebności armii itd.). Podstawą egzystencji Polaków pozostała gospodarka agrarna, a szlachta ziemiańska była główną (jedyną posiadającą uprawnienia obywatelskie) warstwą społeczną. Lepiej było uszlachcić mieszczanina, niż przyznać mieszczanom prawa. Chłopi pozostawali w poddaństwie i pod ciężarem pańszczyzny. Ale i ta wątła próba uzdrowienia sytuacji napotkała wspieraną przez Rosję (Prusy także) kontrakcję w postaci konfederacji targowickiej, podział i zagarnięcie terytorium, kolejne rozbiory. Konstytucja 3 Maja nie weszła w życie. Podobnie stało się z podyktowaną przez Napoleona konstytucją Księstwa Warszawskiego; kryterium pozycji społecznej był – według tej konstytucji – majątek, nie przynależność stanowa. W zderzeniu racji: czy stanowe społeczeństwo ma się dostosować do bezstanowego prawa, czy odwrotnie bezstanowe prawo do stanowego społeczeństwa, zwyciężyła druga opcja. Nawet równouprawnienie Żydów, a ono (choć nie chcę rozwijać tego wątku, bo nigdy tego artykułu nie skończę) dawało powiązania z finansjerą międzynarodową, co mogło okazać się korzystne dla polskich aspiracji. Pomysły emancypacyjne oprotestowali jednak Adam Jerzy Czartoryski i Kajetan Koźmian oraz Stanisław Staszic, uważany za największego przeciwnika uprawień dla tej grupy ludności. Na Kongresie Wiedeńskim zadecydowano z kolei, że polskie dążenia (jedynym ich eksponentem był Aleksander I oraz Adam Jerzy Czartoryski, który na cara nie miał wtedy już większego wpływu), są przeszkodą w ustanowieniu porządku europejskiego, któremu ton nadały Wielka Brytania, Rosja, Francja, Austria i Prusy, a te państwa znalazły kompromis, w którym na polskie roszczenia nie było miejsca. W pierwszej chwili Polacy ucieszyli się nawet z takiego obrotu sprawy (car na polskim tronie), a Alojzy Feliński napisał pieśń dziękczynną za to dobrodziejstwo na melodię Boże, coś Polskę…, która potem stała się hymnem wszelkiej opozycji, także tej walczącej z komunistycznym reżimem.
To, co teraz piszę, jest trochę naciąganą interpretacją, ale można zaryzykować, że na ustalenia Kongresu zgodziła się cała społeczność europejska przy nieukontentowaniu Polski, która nie była zresztą podmiotem w tych negocjacjach (coś na kształt 27:1, ale to żart). Inna natomiast kwestia powinna zwrócić uwagę: nasze roszczenia kierowane do społeczności międzynarodowej skupiały się na Ziemiach Zabranych, a nie na ziemiach etnicznie polskich, które w imię europejskiego kompromisu podzielono zgodnie. Aż do I wojny światowej spór o Ziemie Zabrane (tej nazwy używali Polacy) zdominował polską myśl polityczną i stał się powodem wywoływania powstań, kończących się każdorazowo klęską Polaków i wycofywaniem przyznanych im wcześniej koncesji (przepadek konstytucyjnego kształtu Królestwa Polskiego z lat 1815–1830, utrata autonomii Wielkiego Księstwa Poznańskiego, wycofanie przywilejów uzyskanych przez Wielopolskiego przed powstaniem styczniowym). Czyżby w narodowym DNA przesunęły się granice państwa polskiego? W zamian za możliwość ustanowienia parlamentu (Rada Stanu), spolszczenia administracji i sądownictwa, zbudowania systemu edukacji, równouprawnienia Żydów i oczynszowania chłopów, Aleksander Wielopolski, sprawujący krótko funkcję naczelnika rządu cywilnego, zadeklarował rezygnację z powstań zbrojnych (o żądaniach niepodległościowych nie było, oczywiście, mowy) i wyrzeczenie się Litwy i Rusi, a więc pozostawienie Polski jako lichego państewka, bo bez ziem włączonych do Prus i Austrii, ale o te ziemie nie zabiegano. To ten spór był jedną z głównych przyczyn późniejszego, wewnętrznego podziału politycznego w Polsce. Choć nad trafnością wyboru Wielopolskiego można by dyskutować, lecz dyskusja wydaje się czynnością zbędną, bo projekt Polacy odrzucili, a jego okrzyknęli zdrajcą i carskim sługusem. Obie próby powstańcze podejmowane przez Polaków miały więc na celu odzyskanie Litwy i Rusi i przywrócenie kształtu państwa polskiego sprzed 1772 roku. W 1863 r., gdy pacyfikowano już powstańcze szczątki, Józef Kajetan Janowski (członek powstańczego Rządu Narodowego) napisał: „Rząd Narodowy pozostawia Europie wolność współdziałania (łaskawca, prawda AŻ), odrzucić będzie musiał to wszystko, co by pokalać miało święty sztandar niepodległości, pozostanie głuchym na wszelkie głosy, wzywające go do złożenia broni przed osiągnięciem ostatecznego celu, jakim jest odbudowanie Polski w granicach 1772 roku. Przyjąć niezależność dla jednej prowincji polskiej (sic! AŻ), a inne rzucić na pastwę wroga, byłoby to wyrzec się historycznych praw swoich, wytrącić dziesięciowiekowy byt z dziejów świata i […] wyprzeć się w końcu własnego imienia. Nie, Polska nie po to zmartwychwstała, żeby ją Europa w nową trumnę zakuła. Nie ma Polski bez Litwy i Rusi […] to jest trójca nierozdzielna”. Przytaczam dłuższy fragment tej wypowiedzi, bo skojarzyła mi się z podziałem dr. Kuisza. Wielopolski byłby eksponentem „kultury podległości”, niepodległościowcem – Józef Kajetan Janowski. W imię czyich interesów występował, do końca nie wiadomo. On chyba też nie wiedział. Przypomnienie to należałoby poprzedzić więc zdefiniowaniem interesu narodowego, jako działania na rzecz wypracowania najkorzystniejszych – dla narodowej substancji – rozwiązań przy uwzględnieniu istniejących warunków i okoliczności.
„Kulturę podległości” rozmówcy potraktowali jako zjawisko niezróżnicowane wewnętrznie, bo podział dychotomiczny z „niepodległością” po przeciwnej stronie układanki ładnie się prezentuje, ale w historii „podległość” miała co najmniej dwa różne oblicza: 1/ lojalizmu – dość rozciągliwego, od zgodnego współdziałania z rządzącymi w ramach istniejącej, obcej struktury państwowej i w ramach obowiązującego tam porządku prawnego aż po kolaborację oraz 2/ życia w podległości, ale nieakceptowania tego stanu i szukania okazji do jego zmiany, od deklaracji emocjonalnych po próby odzyskania niepodległości. Proporcje między tymi dwoma nurtami i odcienie wewnątrz każdego z nich zmieniały się w czasie: do klęski 1863–64 dominowała druga opcja (powstania listopadowe i styczniowe, powstanie krakowskie, Wiosna Ludów, próby powstańcze Zaliwskiego i Zawiszy, Szymona Konarskiego i Pantaleona Potockiego), a po powstaniu styczniowym uznano, że nie można kopać się z koniem. Deklaracja wiernopoddaństwa najsilniej zabrzmiała w Galicji: przy Tobie, Najjaśniejszy Panie, stoimy i stać chcemy. Wszystko jasne. Przykład Galicji, gdzie Polacy uzyskali wpływy w rządzeniu, działał zachęcająco. Natomiast rodzima myśl pozytywistyczna, która zyskała znaczenie po klęsce powstania, okazała się silniejsza w literaturze niż w życiu. Hasła pracy organicznej, pracy u podstaw, emancypacji warstw upośledzonych z trudem trafiały do realizacji, pozostały na ogół deklaracjami. Może tylko w dziedzinie oświaty uzyskano liczące się rezultaty.
II Rzeczpospolita zrobiła mniej dla wprowadzenia Polski na ścieżkę rozwoju cywilizacyjnego, niż można było oczekiwać. W kraju wciąż dominowała gospodarka agrarna, ziemiaństwo odgrywało wiodącą rolę, analfabetyzm nawet pod koniec dwudziestolecia przekraczał 20 procent, kraj rozszarpywały konflikty narodowościowe. Polskę uważano za potencjalne zarzewie konfliktu międzynarodowego, bo Rosja i Niemcy uważały traktat wersalski za krzywdzący i dążyły do rewizji granic. Co zresztą nastąpiło. Wojna wybuchła.
Układ sił ukształtowany w wyniku zmagania potęg militarnych w latach 1939–1945 zadecydował o włączeniu Polski do sterowanego przez ZSRR bloku socjalistycznego. Zarzut o zdradzie przez lewicę polską interesów narodowych jest o tyle chybiony, że lewica wybrała jedynie możliwe rozwiązanie w istniejących warunkach geopolitycznych; każdy odmienny wybór przyniósłby tragiczne konsekwencje. Że dla Polski to jasne, być może także dla stosunków międzynarodowych. Apologetom walki zbrojnej z komunizmem za wszelką cenę (m.in. „żołnierze wyklęci”) przypomnę, że na polskich ziemiach stacjonowało 2 mln żołnierzy radzieckich; podobno wypadało 35 żołnierzy na 1 km2. Socjalizm (przyjęty, bądź narzucony, jeśli kto woli), jako ideologia i jako praktyka społeczna i gospodarcza, nie stwarzał szans rozwojowych w dłuższym cyklu czasowym (co potwierdziła praktyka), bo ani centralne zarządzanie, ani odrzucenie gospodarki rynkowej, ani monopartyjność tego nie zapewniały, choć trzeba pozytywnie ocenić: industrializację, zmianę struktury gospodarki na 60:40 na korzyść przemysłu, demokratyzację oświaty, upowszechnienie dóbr kultury. Polska w porównaniu z innymi państwami socjalistycznymi zyskała pewną swobodę manewru (prywatne rolnictwo i drobna wytwórczość, możliwość działalności Kościoła, większa swoboda dla instytucji naukowych i kulturalnych). Linie podziału przebiegają więc po innej trajektorii, niż opisywana przez dr. Kuisza i na pewno nie jest to podział według kryteriów pokoleniowych. Tymczasem u progu „kultury niepodległości” zarysowała się wyraźnie wola powrotu do przeszłości: apoteoza Polski szlacheckiej i międzywojnia, megalomania narodowa, nacjonalizm, klerykalizm we wręcz humorystycznym wydaniu. „Kultura” prawdziwie sprzyjająca polskiemu interesowi narodowemu (zwłaszcza w dobie przyspieszenia cywilizacyjnego, jakie dziś ma miejsce w świecie) polegałaby właśnie na odrzuceniu reliktów przeszłości, zawartych w anachronicznej triadzie „ziemia, tradycja i wiara”, bo to ona stała się powodem degradacji Polski w przeszłości i nie daje szans na przyszłość. Tymczasem przeszłość powróciła i zyskała znaczne poparcie. W imię tej triady kwestionuje się nawet zasadność członkostwa w Unii Europejskiej, które obecnie wydaje się jedynym wyjściem z odwiecznego dylematu Polski usytuowanej między Niemcami a Rosją. Nie odtwarzanie pomników minionej wielkości i chwały (po prawdzie nie mamy ich zbyt wiele, chyba że w narodowej mitologii), lecz wytrwała i mądra edukacja, jak najszersze korzystanie z osiągnięć światowej nauki i techniki, śledzenie światowych trendów w myśli społecznej, mądre uczestnictwo w inicjowanym przez Unię programach rozwojowych i dbanie o jak najsilniejszą pozycję w tym układzie wielostronnym jest jedynym właściwym wyborem. Otrzymaliśmy tę szansę. Niestety, próbujemy te racje zakwestionować w imię wielkomocarstwowych frazesów i domagania się iluzorycznej suwerenności, a więc izolacji w globalizującym się świecie. To już przeżywaliśmy, z jakim skutkiem, wiadomo. Jeśli po ośmiu latach kolejnej edycji polskiej „tromtadracji” najlepsze polskie uniwersytety spadły z pozycji czterysta którejś tam na światowej liście na miejsca między szóstą a ósmą setką, a polski minister kultury (profesor uniwersytetu, sic!) za powód do dumy uznaje, że nie przeczyta żadnej książki polskiej noblistki (właśnie Bieguni jej autorstwa znalazły się w pierwszej setce najlepszych książek wszech czasów na świecie) to znaczy, że po raz kolejny w dziejach znajdujemy się dalej niż bliżej wykorzystania otrzymanej szansy. W zrozumieniu tego nie pomoże, niestety, przeciwstawienie obu kultur „podległości” i „niepodległości”, bo jest tylko atrakcyjną figurą publicystyczną. A szkoda.
Esej ukazał się w numerze 1/2024 „Res Humana”, styczeń-luty 2024 r.
Według Słownika języka polskiego (PWN, 1992) „zniewalać” to po pierwsze: „zjednać, ująć sobie kogoś, pozyskać sympatię”, ale po drugie: „zmusić, skłonić kogoś do czegoś”. Jest to zatem słowo wieloznaczne, pojemne, szerokie i płynne – w tym drugim zwłaszcza znaczeniu, o jakim tu będzie mowa. Daleko bowiem wykraczające w prozie Goldinga poza zwyczajne słownikowo-konwencjonalne formy semantyczne. Poza nawet tak częste i pozornie „niewinne” przywoływanie owych pospolitych zależności interpersonalnych życia codziennego.
Samo bowiem słowo „zniewolenie” może obejmować w potocznym, jak i literackim sensie, wielkie obszary i terytoria rozmaitych dziedzin życia ludzkiego. Od całkowicie prywatnych i osobistych relacji po najbardziej złożone formy społecznych organizacji. Od zwykłych, potocznych form tzw. podległości (psychologicznej, rodzinnej, kulturowej, obyczajowej, w tym i seksualnej) po najbardziej opresyjne, ekstremalne często, przejawy panowania (przewagi) ekonomicznej i stricte politycznej, mające zawsze swoje korzenie i źródła w konkretnych przejawach organizacji życia zbiorowego. Także i w państwach nie zawsze tylko o mniej lub bardziej wyrazistych autokratycznych ustrojach…
Literackich sposobów powstawania i funkcjonowania rozmaitych odmian zniewolenia było i nadal rodzi się obecnie bardzo wiele. Składa się z nich znaczna część historii literatury powszechnej, zwanej „piękną”, nie tylko w tej odmianie nowożytnej powieści, jaka narodziła się w Anglii (choć nie tylko tam, bo i w innych rozwiniętych ekonomicznie i kulturowo krajach europejskich) w wieku XVIII.
Jednym ze znamiennych współczesnych przykładów może być dobrze znana, tłumaczona na wiele języków świata, XX-wieczna powieść Williama Goldinga Władca much, o której tutaj mowa. Zacząć jednak trzeba od krótkiej prezentacji sylwetki autora i jego doświadczeń życiowych, tak ważnych dla twórczości. Golding należy do elitarnego grona znanych i popularnych w świecie autorów, których twórczość przekracza granice stylów literackich. Zwanych niegdyś „wysokimi” i „niskimi”, czyli pisarstwa artystycznie i znaczeniowo wyrafinowanego i popularnych form opowiadania.
William Golding – prozaik i eseista angielski, absolwent uniwersytetu Oxford urodził się w 1911 r. w St. Columb Minor, zmarł w 1993 r. w Falmouth w Wlk. Brytanii. W latach drugiej wojny światowej służył w brytyjskiej marynarce królewskiej, uczestniczył w wielu konwojach morskich i słynnych bitwach na morzu, m. in. podczas lądowania wojsk alianckich na plażach Normandii w 1944 r. Po wojnie był nauczycielem w college’u Bishop Wordsworth School, nie uczestniczył przy tym bezpośrednio w życiu artystyczno-towarzyskim środowisk literackich w Anglii. Sławę i niezależność materialną przyniosła mu debiutancka powieść Władca much z 1954 (wyd. pol. 1967). Wydał ponadto m.in. powieści: Spadkobiercy (1955), Pincher Martin (1956), Chytrus (1956), Wieża (1964), Widzialna ciemność (1979), Papierowi ludzie (1984), Rytuały morza (1980) oraz opowiadania Bóg Skorpion z 1971 (wyd. pol. 1988) i zbiory szkiców literackich The Hot Gates (1965), A Moving Target (1992), Dwoisty język (1995). Tłumaczone w większości na język polski. W 1983 r. autor został laureatem literackiej Nagrody Nobla. Zapisał się w historii literatury jako twórca alegorycznych i gorzko ironicznych filozoficzno-symbolicznych przypowiastek prozą, poświęconych głównie problemom degradacji tradycyjnych wartości humanistycznych w warunkach współczesnej autorowi, dehumanizującej się, stechnicyzowanej cywilizacji.
Golding umieszczał akcję swych utworów na ogół w czasie i miejscach pozornie odległych od otaczających go realiów życia. We Władcy much (Lord of the Flies, tłum. pol. Władysław Niepokólczycki) – pierwszym i jednym z najbardziej znanych utworów, pisarz wykorzystał formy narracyjne młodzieżowej powieści przygodowej (jego powieść jest swoistą trawestacją znanej XIX-wiecznej młodzieżowej opowieści R.M. Ballantyne’a The Coral Island), dając w efekcie powieść z gatunku quasi-fantastyki naukowej. Pisarz odwołując się do właściwych temu gatunkowi, mówi całkiem serio o niezwykle ważnych sprawach jak choćby bankructwo ideałów wychowawczych współczesnej cywilizacji. Utwór jest bowiem poczęty niejako z ducha nowoczesnej antyutopii; braku wiary w uszlachetniające człowieka postęp nauki i społeczny rozwój. Autor dokonuje symbolicznej analizy mechanizmów powstawania zła (wszak nieprzypadkowo tytuł pochodzi od angielskiego imienia diabła nad diabłami – Belzebuba!). Robi to na przykładzie burzliwych przygód grupy młodych chłopców, a więc pokolenia mającego przecież wkrótce stać się podporą angielskiego społeczeństwa.
Akcja utworu koncentruje się wokół dramatycznej historii z życia uczniów ewakuowanych z ojczystego kraju podczas wojny nuklearnej. W wyniku awarii samolotu lądują oni na bezludnej wyspie, odciętej od cywilizacji. Zmuszeni do zorganizowania sobie życia, sięgają po wzory znane im ze społeczeństwa dorosłych. Tworzą małą wspólnotę, podzieloną od początku na dwa obozy: dobrych i szlachetnych oraz złych i podłych. Jak w świecie dorosłych pojawia się tendencja do dominacji jednostek silniejszych nad słabszymi, co prowadzi w końcu wśród nich do wielkich konfliktów, a nawet dramatów.
Golding nie wierzył już w możliwość utopii pozytywnej jak np. Francis Bacon w Nowej Atlantydzie, Thomas Morus w Utopii, Daniel Defoe w Robinsonie Crusoe czy nawet Jonathan Swift w niektórych partiach Podróży Guliwera. Jak Aldous Huxley nie wierzył też w istnienie wysp szczęśliwych, gdzie można budować „nowe wspaniałe światy”.
Powieść ma pesymistyczną wymowę. Sam autor, który przeżył piekło drugiej wojny światowej, zdaje się nie mieć już złudzeń co do przyszłości człowieka i jego „dobrej” natury (choć chłopcy zostaną ocaleni). Po wielu dramatycznych przeżyciach i wydarzeniach na wyspie, bohaterów odnajduje i zabiera brytyjski krążownik. Jeden z chłopców, Ralf, patrzy na koniec ze smutkiem na oficera okrętu z refleksją: „Na chwilę stanął mu przed oczami przelotny obraz dziwnego czaru, który kiedyś opromieniał plażę. Ale teraz wyspa jest spalona, martwa… Simon nie żyje, a Jack… Z oczu płynęły mu łzy. Po raz pierwszy na tej wyspie rozpłakał się, a wielkie spazmy żalu aż go skręcały. Na płonących gruzach wyspy, pod czarną chmurą dymu, rozlegało się jego buczenie; zarażeni tym uczuciem inni malcy zaczęli też się trząść i łkać. A pośród nich brudny, ze skołtunioną głową i zasmarkanym nosem Ralf płakał nad kresem niewinności, ciemnotą ludzkich serc i upadkiem w przepaść szczerego, mądrego przyjaciela, zwanego Prosiaczkiem”.
W innej ze swych powieści, zatytułowanej Wieża (The Spire) Golding ukazał, w dramatycznej i pesymistycznej tonacji, problemy i konflikty ludzi średniowiecznego miasta (Salisbury), których ekstatyczny początkowo i szlachetny poryw w zbiorowym wysiłku zbudowania wielkiej katedry, powoli opada i przeradza się w tragedię, staje się przyczyną nieszczęść, rodzi zło.
Nie mniej pesymistyczną wymowę ma inna z najbardziej znanych powieści Goldinga Rytuały morza (Rites of Passage). Jej narrator, młody angielski arystokrata Edmund Talbot, wysłany na początku XIX w. do australijskiej kolonii, spisuje na użytek możnego protektora w ojczyźnie swoje przeżycia z długiej podróży statkiem wiozącym emigrantów do Australii na początku XIX w. Egoistyczny młodzieniec, rozmyślający o własnej, świetnie zapowiadającej się karierze, pod wpływem wydarzeń na żaglowcu przeżywa przełom moralny. Powoli odkrywa złożoność rzeczywistości wokół siebie i mroczne tajemnice ludzkich wnętrz. Widzi jak anglikański duchowny Colley, nieśmiały pastor-idealista, kapelan na statku, doprowadzony przez marynarskie brutalne otoczenie do ośmieszenia i niezawinionego upadku przez nadużycie alkoholu, zagryza się tym na śmierć. Ideowym przeciwnikiem Colleya jest kapitan Anderson, zimny racjonalista, który dopiero po tym wydarzeniu zaczyna dostrzegać bezwzględność prostackiej załogi i własnej postawy. Na tym materiale, ukazującym rzeczywistość ówczesnej społeczności angielskiej (protestanckiej, zhierarchizowanej i zróżnicowanej kastowo, nastawionej na ekspansję kolonialną), Golding i tutaj buduje ponadczasowy dramat zderzenia ludzkich postaw. Ukazuje siłę moralnych oraz psychologicznych procesów destrukcji osobowości, dokonujących się w bohaterach powieści na bazie nietolerancji i zadufania w sobie, ortodoksyjnej i egoistycznej wiary we własne racje.
Czynnikiem osłabiającym pesymistyczną wymowę całości i budzącym humanistyczną nadzieję na możliwość innego ułożenia stosunków międzyludzkich, jest sytuacja rodzącego się w świadomości kapitana Andersona wstydu, jako efektu działania poczucia winy, oraz rosnącej w postawie Colleya potęgi przebaczenia. Krytycy dopatrują się w tym aluzji do następstw biblijnego grzechu pierworodnego. Wątki religijno-mistyczne są tu jednak przede wszystkim przesłankami racjonalnej analizy i refleksji – autor nawiązał tu m.in. do moralistycznych tendencji prozy Jądra ciemności Josepha Conrada i Upadku Alberta Camusa. Powieść ukazuje społecznie i kulturowo zdeterminowane ludzkie charaktery oraz kruchość łączących ich cywilizacyjnych więzów. „Obsesyjny temat Goldinga został tu ujęty w sposób subtelny i przejmujący, a jego pozycja w powieści angielskiej jest wyjątkowa. Ogólne uznanie i poczytność, jaką cieszą się jego powieści, dowodzą, że w sposób całkowicie indywidualny, nie stosując się niewolniczo do mód i konwencji współczesnych, potrafił on odczuć istotne potrzeby swoich czasów i dać im wyraz artystyczny” pisała Bronisława Bałutowa w Powieści angielskiej XX wieku (1983).
William Golding, nieufny wobec postmodernistycznych eksperymentów literackich, bliższy jest tradycji klasycznej narracji literackiej przypowieści, alegorii i czytelnego symbolu. Nie narusza przy tym zasad realistycznego prawdopodobieństwa, a zwłaszcza prawdy o wewnętrznej motywacji ludzkich czynów, psychologicznej konstrukcji losów powieściowych postaci.
Bardzo często na marginesie zwłaszcza Władcy much podkreślano, że jest to w gruncie rzeczy przerażająca opowieść o nas, o ludzkiej naturze. Ukazuje bowiem Golding, jak mało potrzeba, by utracić ludzkie odruchy i stać się żądnym krwi i przemocy „dzikusem”, pragnącym zniewolić i podporządkować sobie innych ludzi. Za najbardziej przerażające uznano fakt, że bohaterami tej powieści autor uczynił dzieci. Małe, niewinne, czyste i dobre z natury dzieci. Tutaj, rzucone na bezludną wyspę, próbują stworzyć one coś na kształt społeczeństwa, co wymyka się spod kontroli i ostatecznie prowadzi ku katastrofie. Do głosu dochodzą, jak podkreślano często w opiniach badaczy literatury, owe porażające pierwotne lęki i strachy, zwyczajny głód, tęsknota za rodzinnym domem, lęk przed brakiem ratunku. Ale to, co okazało się najgorsze w młodym społecznym życiu bohaterów była utrata poczucia rozsądku i wpajanej im w domu i w szkole wiary w wielkie ideały człowieczeństwa. Co przekształciło ich w egoistycznych, bezlitosnych barbarzyńców, nieznajdujących w sobie empatii, zrozumienia dla innych.
William Golding obnaża w swej powieści ów potoczny i na wiarę przyjmowany niegdyś mit o świecie „niewinności dzieci”. Mimochodem (czyżby?) rozbija bowiem przez to także oświeceniowy mit o dobrej naturze człowieka. Pokazuje ostateczny upadek ideałów człowieczeństwa; problemy tak dobrze znane z realiów okrutnego XX wieku! Pisarz zdaje się sugerować, że nawet po tym wszystkim, czyli obu wojnach światowych i totalitaryzmach tego stulecia – faszyzmie czy stalinizmie – po kolejnych nowych ukrytych mniej lub bardziej jawnie konfliktach i wojnach, trwałej i niemalejącej dziś tendencji do różnych odmian zniewolenia i prześladowań, pojawiających się nie tylko w Afryce plemienno-narodowych starć zbrojnych i zbrodni ludobójstwa, walk o surowce, dominacje i wpływy w wielu stronach świata – że nadal tacy jesteśmy. Że być może zło wpisane jest immanentnie w naturę ludzką.
W powieści Goldinga widziano też problemy innej jeszcze natury. Na przykład polski antropolog kultury Wojciech Burszta dostrzegał w niej literacką metaforę (znanego licznym społeczeństwom od wieków) obyczaju zwanego „rytuałem przejścia”, czyli przechodzenia od wieku dziecięcego w dorosłość za pomocą tak zwanych procesów inicjacji. Widział jednak w tym jeden z przykładów i przejawów owego „zniewolenia jednostki”, przemocy, czasami nie tylko symbolicznej, znanej dobrze z wielu systemów kulturowych różnych czasów i stron świata. Czasowe wyłączenie młodych ludzi z życia wspólnoty było jego zdaniem sposobem kanalizowania społecznej, zniewalającej młodego człowieka przemocy. Wskazywania na jej sens jako pewnej symbolicznej formy doświadczenia przez poddawanie próbom i zadawanie rozmaitych cierpień (np. na skazywanie na okresy odosobnienia), co oznaczało w oczach wspólnoty osiągnięcie stanu wyższego stopnia rozwoju.
Golding jako pisarz był istotnie nieufny wobec postmodernistycznych eksperymentów literackich swojego stulecia. Bliższa mu była tradycja klasycznej fabularnej narracji literackiej znaczącej przypowieści: alegorii, czytelnego jasnego symbolu czy Wielkiej Metafory. Nie naruszających jednak generalnych zasad realistycznego prawdopodobieństwa, a zwłaszcza prawideł psychologicznej motywacji wewnętrznej, prawdy zachowań i czynów ludzkich. Przy podejmowanych każdorazowo odmiennych prób rekonstrukcji losów poszczególnych postaci literackich. Stąd też nadal tak wielki rezonans Władcy much i innych jego powieściowych dokonań wśród ogromnej nadal rzeszy czytelników na świecie. A także zgodnej z nimi opinii krytycznoliterackiej (co jak wiemy, nie zawsze chodzi w parze).
Dodajmy zatem na koniec, że utwór powieściowy Władca much Wiliama Goldinga był kilkakrotnie adaptowany na scenę teatralną, m.in. przez awangardowego twórcę teatralnego Petera Brooka w latach 60., a zekranizowany dekadę później. Wymagałoby to jednak odrębnego omówienia, scenarzyści i adaptatorzy filmowi przedstawiali bowiem swoje pomysły interpretacyjne, wykraczające niekiedy dość swobodnie poza oryginał literacki.
Esej ukazał się w numerze 6/2023 „Res Humana”, listopad-grudzień 2023 r.
W tekście, który będzie czytany krótko po ogłoszeniu wyników, po zwycięstwie demokratycznej opozycji, warto odwołać się do prawd ponadczasowych, ważnych dawniej, teraz i w przyszłości. Do prawd „wiecznie żywych”.
Z pomocą przychodzi historia, a dokładniej ten fragment dziejów powszechnych, kiedy to brytyjska królowa Elżbieta I sformułowała dziewięć zasad potrzebnych jej do sprawowania władzy. Zasad, które okazały się na tyle mądre i skuteczne, że pozwoliły jej na kierowanie państwem przez wiele lat i na zbudowanie jego potęgi. Były to czasy, w których władcy na ogół szybko kończyli swoje kariery i to przeważnie pod katowskim mieczem lub toporem. Elżbiecie się udało, warto więc przytoczyć jej zasady jako wskazówkę dla wszystkich obejmujących władzę.
Spośród dziewięciu zasad wybrałem siedem. Jedną, ważną dla brytyjskiej królowej, była deklaracja, że nigdy nie wyjdzie za mąż i pozostanie dziewicą – tę możemy zatem spokojnie pominąć. Nie widzę bowiem wśród różnych naszych pretendentów na urzędy nikogo (może z jednym małym wyjątkiem), kto miałby szanse powtórzyć takie przyrzeczenie. Z pewnym wahaniem odrzuciłem też jeszcze jedną, choć ta może całkiem głupia nie jest, a brzmi: lepiej nie podejmować żadnej decyzji, niż podjąć złą. Czyli kiedy ma się wątpliwości, lepiej zwlekać tak długo, jak się da. To niedobra podpowiedź w rządzeniu. Pozostałe zasady pasują do naszych czasów bez wątpienia, są bowiem uniwersalne, mają wg mnie sens w wypadku wszystkich rządzących i wszystkich epok. Może posłużą naszej nowej władzy jako dobre rady?
Pierwsza zasada brzmi: wybierz sobie mądrych doradców. Rządzący na ogół lubią, gdy doradcy są od nich głupsi, można bowiem błyszczeć na ich tle i w dyskusjach uzyskiwać nad nimi intelektualną przewagę. A to błąd! Po cóż władcom głupi doradcy, a tych – jak wiadomo – nie brak.
Druga: przede wszystkim dbaj o finanse. Elżbieta I przez 44 lata swego panowania nigdy nie wpadła w kłopoty finansowe. Nie musiała też rezygnować ze swoich planów z powodu braku gotówki. Naszym luminarzom przytrafia się to nagminnie, a kryzys w finansach publicznych wydaje się zjawiskiem trwałym, choć nie tylko specyficznie polskim.
Trzecia reguła: konsekwentnie unikaj wojen. Przez kilka wieków korona brytyjska skrupulatnie przestrzegała zasady, by nie mieszać się do żadnych spraw na kontynencie, gdy nie służą lub nie zagrażają bezpośrednio interesom Imperium. A my? Nie jesteśmy potęgą militarną, po prawdzie nigdy nie byliśmy, a udawanie mocarzy i potrząsanie muskułami wygląda w naszym przypadku dość śmiesznie, bo w naszej historii więcej było wojen przegranych niż wygranych.
Czwarta z zasad wybranych przeze mnie z królewskiego katalogu zalecała, by poddani pomnażali swój majątek. Poddani, a nie (czy nie tylko) rządzący. Paul Johnson, od którego zaczerpnąłem te mądrości, pisał: „Panowanie Elżbiety było okresem pokoju; kwitły przemysł i handel, rosła wydajność rolnictwa, ulepszano drogi, mosty i porty, rozwijały się miasta”[1]. Można z tego wyciągnąć też wniosek, że to siła gospodarki jest podstawą budowania wojskowej potęgi, a nie zakupy broni, choćby najbardziej nowoczesnej.
Kolejna zasada budzi pewne wątpliwości w czasach, w których skłonni jesteśmy lansować innowacje. Monarchini bowiem twierdziła, że każda zmiana niesie ryzyko. Nawet gdy jest to „dobra zmiana”, w konsekwencji każda grozi katastrofą. Może więc raczej „spiesz się powoli”.
Elżbieta zalecała, by wykorzystywać już istniejące instytucje (to zasada szósta) i dobrze współpracować z nimi, skoro już powstały. „Troskliwie zaplanowane podróże po miastach i wsiach wzmacniały […] więzi, stanowiąc przykład niezwykle skutecznej komunikacji z poddanymi” (Johnson, s. 126).
I wreszcie umiar we wszystkim – w jedzeniu, piciu, rozrywkach. Można dodać także – w nagradzaniu wazeliniarstwa poddanych, a z drugiej strony – w schlebianiu gustom pospólstwa. Skoro już trzeba dbać o popularność, warto pamiętać również, że w każdym społeczeństwie idiotów jest więcej niż profesorów uniwersytetów. A pochlebcy myślą raczej o własnych korzyściach, niż o profitach władców.
Ciągle waham się, czy do zbioru cennych maksym włączyć rozumne odwlekanie działań. Wprawdzie grozi to zatrzymaniem i uwiądem, ale hipertrofia „reform” i zalew nowych regulacji prawnych jest nie bolączką już, ale śmiertelną wręcz chorobą. Wystarczy wziąć do ręki obecne krajowe przepisy podatkowe, by wpaść w nieuleczalną depresję.
Brytyjczycy epoki elżbietańskiej dobrze wyszli na kultywowaniu tych zasad. Imperium trwało kilka wieków. Nikt chyba nigdy nie badał, czy uwiąd Korony nie został – przynajmniej w części – spowodowany odstąpieniem od nich, a byłby to ciekawy eksperyment. Brytyjczycy Brytyjczykami, my też sroce spod ogona nie wypadliśmy. Należałoby więc posłużyć się jakimś rodzimym przykładem historycznym.
Dobre dwieście pięćdziesiąt lat temu młody Julian Ursyn Niemcewicz podróżował po Europie. Podróż tę ufundował mu jenerał ziem podolskich i dowódca wojsk litewskich Adam Kazimierz Czartoryski, u którego pisarz pracował jako adiutant. A że książę wiązał z nim pewne nadzieje, wysłał go do różnych krajów w celach edukacyjnych. Wiele mądrości z tych wojaży przywiózł Niemcewicz. Mnie wydaje się, że na szczególną uwagę zasługuje jedna: „Panował wówczas w Toskanii wielki książę Leopold, brat Józefa II, pan mądry i o dobro swego ludu dbały. Jemu Toskania winną jest wyborny swój kodeks. [….]. Ochmistrzem jego był hrabia Coloredo, później sławny Manfredini, ten wychowańcowi swojemu, dzisiejszemu cesarzowi, tę mądrą dawał naukę: „Gdy Wasza Dostojność będzie panował, niech nie rządzi zbyt wiele”[2]. Gdyby władcy zechcieli stosować tę maksymę, świat byłby zapewne i mądrzejszy, i szczęśliwszy. A Napoleon mówił później o Coloredo – Manfredinim, że to „człowiek oświecony [….], obdarzony zdrowym rozsądkiem, powszechnie szanowany”[3].
Nadszedł teraz czas, by sprawdzić, czy nowo wybrani zechcą zastosować się przynajmniej do kilku zasad z wymienionego tu katalogu. Niech nie rządzą zbyt wiele, usilnie proszę.
Wynik wyborów raczej potwierdził niż zanegował aktualność maksym przytoczonych wyżej. Wypada tylko uzupełnić ten zbiór dwoma refleksjami. Opozycja demokratyczna (tak się nazywa w medialnym i społecznym obiegu deklarowany sojusz trzech/czterech partii) nie stworzyła struktury pozwalającej na traktowanie jej jako jednolitego organizmu. Tworzą ją struktury partyjne. Receptą na skuteczne rządzenie jest zatem uświadomienie sobie: tak długo, jak interes partyjny dominować będzie nad interesem wirtualnej, ale przecież realnie istniejącej struktury, nie ma co liczyć, a nawet marzyć o skutecznym rządzeniu. Największym wrogiem opozycji demokratycznej (a niebawem już – mam nadzieję – rządzącej siły) są partie tworzące tę strukturę. Jej sformalizowaną postacią jest rząd i to on (w składzie trzy/czteropartyjnym) ma rządzić, a nie kierować się wolą poszczególnych partii. To trudne, prawda, ale konieczne. Rola partii kończy się z chwilą ogłoszenia wyników wyborów i uzgodnienia podziału stanowisk w organach państwa i rządu. Rząd rządzi, a partie nie kierują, jak drzewiej bywało. Jeśli opozycja demokratyczna zmarnuje kapitał, jaki otrzymała, wdzięczne społeczeństwo nie daruje jej tego. To tylko przestroga.
Drugą refleksję spowodowała wypowiedź znanej dziennikarki Dominiki Wielowieyskiej, która analizując nadspodziewaną aktywność młodych wyborców, skomentowała ją tak: dla młodych ludzi PiS to po prostu obciach, a partia Kaczyńskiego i głoszone przez nią poglądy są anachronicznie śmieszne. Nie mogę się powstrzymać przed postawieniem pytania: czy naprawdę społeczeństwo, w którym ponad 23% obywateli powyżej 13 roku życia legitymuje się wyższym wykształceniem, a posiadanie wykształcenia średniego jest zjawiskiem masowym, musiało czekać aż osiem lat, by uświadomić sobie tę prostą prawdę? I czy nas to trochę nie zawstydza mimo wyborczego sukcesu?
[1] Paul Johnson, Bohaterowie, Świat książki, Warszawa 2009, s. 125.
[2] Julian Ursyn Niemcewicz, Pamiętniki czasów moich, PIW, Warszawa 1957, t. I, s. 178.
[3] op. cit. s. 399.
Felieton ukazał się w numerze 6/2023 „Res Humana”, listopad-grudzień 2023 r.
Język jest zjawiskiem społecznym – tę prawdę ludzkość zna od wieków. Zmienia się wraz z postępem cywilizacyjnym, reaguje na innowacje, nowe desygnaty, przeobrażenia społeczne, zmiany w preferencjach obyczajowych. Sam sobie radzi z adaptacją swoich struktur i dostosowaniem zasobu leksykalnego do tych przeobrażeń. Czasem tylko przeszkadzają mu w tym specjaliści od poprawności językowej.
Nie potrafię zrozumieć, dlaczego „Murzyn” ma być określeniem pejoratywnym, zawierającym jakieś treści degradujące. Był Murzyn z załogi Narcyza Conrada i Murzynek Bambo, który w Afryce mieszka – Juliana Tuwima. Akurat w przypadku obu tych autorów zarzut głoszenia poglądów rasistowskich to jakiś horrendalny absurd. Skoro „poprawiacze” umieścili „Murzynka” wśród słów niestosownych (podobno w słownikach dwujęzycznych „Murzyn” ma swoje odpowiedniki w nazwach Negre lub Negro, a te są obraźliwe, a poza tym w polszczyźnie występują złe skojarzenia, np. Murzyn zrobił swoje…), musieli wprowadzić w to miejsce inne określenie osoby o czarnym kolorze skóry. Ale „Czarny” to jeszcze gorzej (por. czarny charakter). „Czarnoskóry” nie ma szans, bo trzeba byłoby przez analogię wprowadzić „Białoskórego” lub „Żółtoskórego”, a tego naprawdę język nie zniesie. Za najzdrowsze moralnie i dające się strawić językowo uznano więc określenie „Afroamerykanin”. Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach, bo natychmiast przypomniało mi się moich dwóch kompanów, z którymi parę lat temu pijałem piwo. Jeden był czarnym jak smoła obywatelem Papui-Nowej Gwinei o skręconych włosach, a drugi śniadym obywatelem Fidżi i żadnym sposobem nie mogłem ich nazwać Afroamerykanami. Chyba by się obrazili, bo do Amerykanów mieli – delikatnie mówiąc – stosunek chłodny. Whisky nie lubili. Ja też.
Za czasów Młodej Polski „lingwiści” wzięli się za poszukiwanie polskich odpowiedników dla nazw obcojęzycznych. Ujawniła się przy tym pewna prawidłowość: im mocniej (jak w Galicji) wyrażano czołobitność wobec Najjaśniejszego Pana („przy Tobie stoimy i stać chcemy”), tym żwawiej zabierano się za akcentowanie wszystkiego, co polskie. Wtedy – dla przykładu – „centaura” zmieniono na „chłopokonia”. Większej popularności ta nazwa nie zyskała, bo proszę wyobrazić sobie frazę takiego wierszyka, tchnącego klimatem renesansowego malarstwa: „W czasie konnej wycieczki amazonka Laura, wielce pożądliwego spotkała centaura”, która po unarodowieniu brzmiałaby z grubsza tak: „W czasie konnej wycieczki po laskach i błoniach, amazonka Laura spotkała chłopokonia”. Od pierwszego wejrzenia zrozumiemy, że tak – po prostu – nie sposób, prawidła języka i poetyki usuną natychmiast wszelkie podobne próby.
Skoro zatrzymaliśmy się przy Młodej Polsce i łagodzeniu wiernopoddańczych uczuć narodowymi wynalazkami językowymi, to warto przypomnieć inicjatywę niejakiego Szafrańskiego, który domagał się zastąpienia łac. penis, swojskim określeniem „stojec”. Bodaj Boy-Żeleński wykpił tę próbę, pisząc taki oto wierszyk:
„Mości Panie Szafrański, pomysł iście szatański,
Jakże ma się stojcem zwać, to co nie chce stać?
Jeśli ten, kto strzela, mieni się strzelcem,
Niech ów, co wisi, nazywa się wisielcem!”
Przypominając te próby z przeszłości, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gorączkowe poszukiwania żeńskich odpowiedników dla form, które takich form dotąd nie miały, mają coś wspólnego z tamtymi usiłowaniami bycia świętszym niż papież. I że – mówiąc wprost – im mniej równych praw dla kobiet, tym większa skłonność do rekompensowania tego braku substytutami językowymi. Które – równie szczerze – są po prostu okropne. Na deski powaliła mnie „ministra”, która swoim brzmieniem przypomina radziecką dyskobolkę Ninę Dumbadze (starsi ją pamiętają), do której kobiecości i widzowie, i eksperci mieli sporo zastrzeżeń. „Profesorka” i „dyrektorka” dźwięczą lekceważąco, nigdy nie ośmieliłbym się nazwać „profesorką” – promotorki mojej pracy, którą wielce cenię za mądrość i charakter. A już „rektorka” na określenie Jej Magnificencji to horrendum. „Gościni” powoli się przyjmuje, zwłaszcza w radiu i telewizji, bo w mowie potocznej chyba nie. „Widzka” w żaden sposób nie chce mi się ożenić z desygnatem i szukam w nadwątlonej pamięci, kim też może być ten dziwoląg. No, właśnie – dziwoląg; na myśl przychodzi od razu „dziwolążka” (oboczność g/ż), a ta jest już językowym łamańcem. Język kieruje się zasadami ekonomiki, dąży do uproszczeń, unikamy więc zbitek spółgłoskowych, trudnych do wyartykułowania. Dlatego mówimy „we Wrocławiu”, a nie „w Wrocławiu”, choć mówimy „w Poznaniu”, czy „w Krakowie”. Z tych względów „architekt-ka” nie ma szans powodzenia, bo trzech spółgłosek na raz organy mowy nie zniosą. „Chirurżka”… muszę przestać, bo brak mi słów na określenie skłonności tak absurdalnych. No, jeszcze tylko „filmówka” jako żeński odpowiednik „filmowca”, ale przecież „filmówka” to popularne określenie szkoły filmowej w Łodzi. Pomiesza się, ani chybi.
Dajcie już, szanowne poprawiaczki i szanowni poprawiacze, spokój tej biednej polszczyźnie. Ona naprawdę nie potrzebuje Waszej pomocy. Ma tak wiele roboty z wynalazkami technicznymi, z całym bagażem neologizmów rodem z rzeczywistości wirtualnej, próbami adaptacji lub przekładu terminów obcojęzycznych. Za rogiem czai się sztuczna inteligencja, a ta dopiero obarczy język nowymi zadaniami. On sam sobie jednak poradzi, jeśli tylko nie będziecie mu w tym przeszkadzać. Kobiety słusznie walczą o swoje prawa, trochę już zrobiono, ale tyle jest wciąż do zrobienia w tych sprawach, że można sobie darować naginanie języka do Waszej twórczej imaginacji. A poza tym, idą wybory, a prawa kobiet zależą w dużym stopniu od ich wyniku, a nie od neo-tworów językowych. No, tak… wakacje w pełni, chciałem poruszyć jakiś lekki i letni temat, a znów skończyło się – jak zwykle – na wyborach. Skaranie boskie.
Felieton ukazał się w numerze 5/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.
U Marcela Prousta, w jego wielkim dziele – W poszukiwaniu straconego czasu – znajdziemy między innymi taką oto wprowadzającą trafnie w sedno sprawy myśl o interesującej nas tutaj problematyce wartości i sensu lektury:
„…skoro pisarz wprawił nas w ten stan, w którym, jak we wszystkich wewnętrznych stanach, wszelkie wzruszenie jest zdziesięciokrotnione, w którym jego książka wzrusza nas na kształt snu, ale snu jaśniejszego niż ten, który przeżywamy śpiąc, i trwalszego we wspomnieniu, wówczas rozpętują się w jednej godzinie wszelkie możliwe szczęścia i nieszczęścia. W życiu moglibyśmy je nieraz poznawać w ciągu wielu lat; najsilniejsze nigdy by się nam nie uświadomiły, ponieważ powolność, z jaką się przejawiają, odbiera nam ich poczucie”.
Nie bez kozery oczywiście przywołuję tutaj ten mały fragmencik Proustowskiego myślenia o pożytkach i wartościach sztuki pisarskiej w kontekście tych paru luźnych poniższych felietonowych uwag o sprawach związanych z zagadnieniami czytelnictwa. Uwag snutych jeszcze w środku lata, czyli w pełni sezonu kanikularnego. No bo niby dlaczego by nie? Wszak wszyscy my, to znaczy wszyscy czytający, a także i interesujący się nie tylko od czasu do czasu tzw. literaturą piękną (w jej rozmaitych wcieleniach i odmianach), mamy wreszcie trochę czasu wolnego dla siebie. Zabieramy zatem ze sobą na wakacje parę bodaj pozycji, które obiecywaliśmy sobie w ów czas przeczytać, bo wcześniej to by było raczej trudno przy nawale innych zajęć. Naturalnie, że bywa z tym różnie jak ze wszystkimi naszymi zbożnymi postanowieniami, letnimi czy też innymi (łącznie z noworocznymi!). Bo to chociaż, panie, pogoda latoś była piękna, mimo iż nieco (jak chyba prawie wszystko, co piękne) bywa ona w naszych czasach nadzwyczaj temperaturowo i burzowo groźna, co widzimy wszyscy na podstawie obserwacji nie tylko tegorocznych, a i ładnych kilku lat wcześniejszych… Obserwacji wyniesionych z owych kanikularnych wypadów w nasze nadmorskie, mazurskie czy górskie krainy, nadal mamy ochotę wszyscy ochotę „pokrakać” trochę, by tak enigmatycznie i po pytyjsku wręcz rzec, nad stanem nie wyłącznie tylko wakacyjno-urlopowego czytelnictwa, którego śladów, jak niegdysiejszego umiarkowania klimatycznego, coraz trudniej dziś się doszukać, jak to drzewiej bywało. Chociażby – nie przymierzając – również za plażowymi parawanami stawianymi dzisiaj masowo na naszych wspaniałych bałtyckich piaskach (gdzie nota bene od rana trwa obecnie prawdziwa wojna, walka o każdy spłachetek piasku!). Czy też wywiedzionych choćby z naocznych obserwacji stanu posiadania naszych kurortowo-sanatoryjnych bibliotek – obecnie, praktycznie biorąc, prawie już nieistniejących lub występujących tylko w śladowych postaciach. W najlepszym razie na paru zakurzonych regałach stojących przez zapomnienie chyba gdzieniegdzie jeszcze w jakiejś salce tv, występujących w roli mocno żenujących znaków ich dawno minionej czytelniczo-bibliotecznej świetności…
Bo tak po prawdzie, to – podobnie zresztą, jak i w innych porach roku naszego codziennego żywota – owemu tak wielkiemu zainteresowaniu książką nic od wielu już lat i dekad nie sprzyja. Ani – w największym chyba stopniu – zmiana tak zwanego, jak mawiają uczeni socjologowie, paradygmatu kulturowego, czyli mówiąc po ludzku odchodzenia od tradycyjnych środków przekazu (druku) w stronę wielkiej i stale rosnącej przewagi tych nowych, wszelkich dominujących znanych nam dziś i bezapelacyjnie (?) panoszących się, obnoszących się wręcz tryumfalnie ze swoją przewagą – elektronicznych form i środków przekazu… Na czym literatura (i sztuka współczesna w ogóle) zyskują najmniej, bo dodać trzeba, że trochę też przecież zyskują, np. przez owe książkowe, elektroniczne czy komputerowe czytniki (jakoś mało raczej u nas nadal jednak popularne). Wiadomo bowiem mniej więcej, co czytają i oglądają w swoich smartfonach nie tylko ci najmłodsi: na ulicy, w tramwajach, pociągach czy kawiarniach… Nie mogę zapomnieć na przykład takiego wymownego obrazka widzianego przez panoramiczną szybę nadmorskiej promenady w kawiarni Kołobrzeskiego kurortu: dwoje dorosłych z trójką nastoletnich dzieci przy stoliku, a wszyscy razem siedzą jak zaklęci bez słowa wpatrzeni w ekrany swoich smartfonów…
Ani też nie może sprzyjać czytelnictwu sytuacja braku elementarnej informacji, już nie mówię krytycznoliterackiej, ale takiej zwyczajnej, dostępnej powszechnie najprostszej bodaj informacji o książkach i ich autorach, poprzez np. dość dobrze zadomowiony przecież kiedyś przed laty przekaz prasowy czy telewizyjny.
Ani też nie sprzyja temu tak zwana polityka kulturalna naszego państwa – i to od paru już dekad ustrojowych przemian coraz bardziej spychana gdzieś do kąta na szary koniec działań przez kolejne ekipy rządowo-ministerialne! Toteż bardzo tylko nieśmiałe nadzieje może budzić zapowiadany i głoszony jeszcze przed sezonem wakacyjnym, państwowy projekt wielkiego, finansowego, wsparcia dla rozwoju czytelnictwa w Polsce, w tym wsparcia dla bibliotek oraz małych księgarń. Oby. Cóż, pożyjemy, zobaczymy…
Tymczasem wiadomo przecież powszechnie, że aura wokół książek i sytuacja czytelnictwa w ogóle – w całym cywilizowanym świecie z wyjątkami paru europejskich krajów (jak Skandynawia) – nie jest od dawna dobra, napawająca optymizmem na przyszłość. Oto na przykład już w 1958 r. Jerzy Stempowski mieszkający na emigracji w Szwajcarii wybitny eseista, znawca literatury i jej funkcjonowania w świecie rozwijającej się tryumfalnie masowej kultury, zauważył był, że:
„Szanse spotkania czytelnika z książką mogącą dlań mieć inne skutki prócz spędzenia czasu, zdają się w tych warunkach maleć z każdym rokiem”.
Istotnie, dodać do tego można smętnie, iż nadal rośnie także wielka dezorientacja, i poniekąd związana z nią dezercja odbiorców literatury, gdy rynek wydawniczy w wielu krajach w tym i w Polsce, zalewany jest książkową produkcją przeznaczoną do jednorazowego użytku (znaleźć je może potem każdy wszędzie, nawet w mieszkalnych blokowiskowych zsypach śmieciowych!).
A przecież pojawiają się nowe czytelnicze zniechęcenia wynikające przede wszystkim między innymi z nadmiernej – kosztem książki – fascynacji możliwościami cywilizacyjno-technicznymi (skądinąd wspaniałymi, na przykład rozmaitymi zaletami komputerowej internetowej cyberprzestrzeni dla rozwoju nauki!). Wiadomo też jednak, że nie wszystkie książki są dla wszystkich, nie wszyscy musimy czytać te same dzieła; wszak mamy rozmaite poglądy, gusta, zainteresowania i potrzeby. Ale wiadomo także, że w przepastnych światowych zasobach piśmiennictwa (w tym rzecz jasna i polskiego) istnieją pozycje szczególnie ważne, które wpłynęły na stan naszej wiedzy o świecie i ludzkiej naturze czy też na nasz ogólny poziom wrażliwości etycznej i estetycznej. I które „dają się czytać” z pożytkiem niemałym i dziś – bez taryfy ulgowej. A które w tym cyfrowym zamęcie cywilizacyjnym gdzieś przepadają. I to takie, których nie znać po prostu nie wypada człowiekowi kulturalnemu (choć dziś bywa to wcale nie tak rzadko niestety, jak wiemy, nie powód do „kulturowego wstydu”, a wręcz „dumy” – pośród niestety i tych nawet – zdarza się – absolwentów wyższych prywatnych uczelni mieniących się bez żenady „elitą narodu”!). Są przecież dzieła kultury i literatury, z którymi koniecznie trzeba i warto się zmierzyć – i może nawet zaprzyjaźnić się na dłużej. Bo jak pisał wybitny poeta Ezra Pound:
„Literatura to wiadomości, które się nie s t a r z e j ą”.
Wtórował mu – i to jak nadzwyczaj sugestywnie – w powieści Głos Pana (wydanej już w 1968 r.!) – Stanisław Lem:
„Dziecięctwem naszej cywilizacji był stan, w którym czytać i pisać umiały tylko osoby wybrane, rzetelnie wykształcone, i podobne kryterium działało tuż po wynalezieniu druku, a jeśli nawet wydawano dzieła głupców (czego uniknąć całkowicie chyba niepodobna), to ich liczba ogólna nie była astronomiczna, jak dzisiaj. Obecnie w zalewie tandety tonąć muszą publikacje cenne, ponieważ łatwiej jest odnaleźć książkę wartościową wśród dziesięciu kiepskich, aniżeli ich tysiąc w milionie…”.
Jest więc nad czym „pokrakać” i podumać. Nie tylko w środku lata.
Esej ukazał się w numerze 5/2023 „Res Humana”, wrzesień-październik 2023 r.
Incydent z rakietą (niewiadomego pochodzenia), która nie wiedzieć po co wleciała do Polski, a następnie spokojnie przeleżała sobie cztery miesiące z okładem pod Bydgoszczą, pobudził zainteresowanie społeczne kondycją naszej armii oraz bezpieczeństwem obywateli i polityków także. W trudnych chwilach po lekcje zwykliśmy sięgać do historii i do podobnie dramatycznych momentów w dziejach wojska. Egzegeci naszych dziejów poszukali słowa „tromtadracja”, modnego w międzywojennym dwudziestoleciu (za sanacji, tak się wtedy mówiło). Tromtadracja to, inaczej mówiąc: przechwalanie się, kabotynizm, nadętość; wyrazów bliskoznacznych naliczono ponad dwadzieścia. Najogólniej mówiąc, to nieuzasadnione przekonanie o własnej wielkości, niemające pokrycia w faktach. Tak mi się to kojarzy, gdy słucham wypowiedzi kierowników naszej państwowej nawy.
Złośliwy chochlik poszukał zdarzeń w przeszłości i zatrzymał uwagę na incydencie z czasów niesławnej ewakuacji rządu i dowódców wojskowych podczas klęski wrześniowej 1939 r. Na przejściu w Zaleszczykach 17 września tłoczyli się sanacyjni dygnitarze, a wśród nich minister spraw wojskowych, generał dywizji Tadeusz Kasprzycki, kawaler Orderu Virtuti Militari, a wraz z nim kochanka – aktorka Zofia Kajzerówna. Generał niedawno pochował żonę, która ponoć popełniła samobójstwo kilka miesięcy wcześniej, właśnie z powodu tej Kajzerówny. Być może minister zdążył przed ewakuacją wziąć ślub po raz drugi, nie bacząc na rytuał żałobny. Naczelny wódz Edward Rydz-Śmigły podobno zakazał mu tego ożenku, ale co tam, czasy trudne, o kochankę dbać trzeba. Generał- minister był człowiekiem szarmanckim i przechodząc przez granicę, przepuścił przodem Kajzerównę. Aż tu rumuński pogranicznik zaczął – ku uciesze licznie uciekających – wrzeszczeć: dupa ministru, dupa ministru, co po rumuńsku znaczy „po ministrze”. Porządek musi być, najpierw przechodzi minister, a dopiero potem fraucymer. Minister rwał się do broni – można wyobrazić sobie taką scenę – aż przyboczni wytłumaczyli mu różnice językowe i to, że pogranicznik dbał po prostu o zachowanie hierarchii, nie chciał, broń Boże, obrazić kochanki i karać go za to nie trzeba. Takie figle czasem języki obce wyprawiają; ponoć Maria Fołtyn, śpiewając w Pradze arię z Halki, często używała czasownika „szukać”, co po czesku oznacza zgoła co innego, więc siedzące w pierwszym rzędzie czeskie władze krztusiły się ze śmiechu. Na moście w Zaleszczykach – nasi dygnitarze i osoby towarzyszące też śmiechu powstrzymać nie mogły, mimo dramatycznych chwil dla polskiego rządu i polskiej armii, bo to i Wódz Naczelny – Rydz dał drapaka, i Kasprzycki – minister, a na polu bitwy zostali żołnierze, którzy walczyli aż do początków października; trudno jednak wojnę wygrać, gdy dowództwo zadbało o własny, a nie ojczyzny los. Kasprzycki po przekroczeniu granicy zgłosił akces do pełnienia służby w polskich siłach zbrojnych na Zachodzie, tworzonych przez Sikorskiego. Otrzymał odpowiedź: „Pan jest odpowiedzialny za nieprzygotowanie do wojny nowoczesnej, a więc i za poniesioną klęskę, która nie jest wolna od hańby […]. Ojczyzna nie chce Pana usług”1. Wyjechał do Kanady i zajmował się teozofią.
W opinii społecznej utrzymuje się pogląd o znacznej różnicy w liczebności i uzbrojeniu armii hitlerowskiej i polskiego wojska, które – mimo bohaterskiej postawy żołnierzy – spowodowało klęskę wrześniową. Popatrzmy zatem na liczby. Stan osobowy wojska po obu stronach był zbliżony: Niemcy miały ogółem na froncie wschodnim 1,5 mln żołnierzy, wojsko polskie – 1,3 mln. Liczba dywizji piechoty była identyczna – 37 dywizji po obu stronach. W brygadach kawalerii górowaliśmy zdecydowanie: strona niemiecka dysponowała jedną brygadą kawalerii, Polacy – jedenastoma. Ułani, ułani, malowane dzieci! Za to w liczbie samolotów i czołgów dysproporcja na korzyść strony niemieckiej była ogromna. Hitlerowcy dysponowali liczbą 3600 czołgów wobec 750 po stronie polskiej; to przewaga blisko pięciokrotna. W wojskach lotniczych było trochę lepiej, na 900 polskich samolotów przypadało blisko 2000 niemieckich, a więc ponad dwukrotnie więcej2. Warto byłoby uwzględnić jeszcze różnice w jakości uzbrojenia i wyposażenia, i różnice sprawności organizacyjnej. Obie te sprawy to kwestia polityki militarnej, za to odpowiadają rządy, a nie wojsko. Sikorski miał rację w swojej ocenie. To minister był odpowiedzialny za nieprzygotowanie do wojny z powodu prowadzenia błędnej polityki. Słowa: temu panu już dziękujemy, słusznie mu się należały. Kasprzycki i Kajzerówna nie przejęli się zbytnio dyskwalifikującą reprymendą nowego Naczelnego Wodza i Premiera. Premierzy przychodzą i odchodzą, wiadomo. Sikorski w 1943 r. A para naszych bohaterów żyła długo i szczęśliwie, Kasprzycki, starszy od swojej ukochanej o 20 lat, zmarł w 1978 r., mając 87 lat, a Kajzerówna w 2002 r. w wieku 91 lat. Pozazdrościć.
1 Za: Wikipedia. Tadeusz Kasprzycki
2 Antoni Czubiński. Historia Polski XX wieku, wyd. Nauka i Innowacje, Poznań 2012, s. 165
Felieton ukazał się w numerze 4/2023 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2023 r.
Domyślasz się – słusznie – Drogi Czytelniku, że mowa tutaj będzie między innymi o filmie Jerzego Skolimowskiego pod tym majuskułowym tytułem IO (ang. wersja EO), nominowanym w tegorocznym rozdaniu Akademii Filmowej z USA do nagrody Oskara dla najlepszego filmu zagranicznego. Szkoda może tylko, że jej nie zdobył. Dlaczego? A to już zupełnie inna historia, głównie z dziedziny mechanizmów funkcjonowania amerykańskiego przemysłu (biznesu) filmowego…
Powiem tylko tyle, że moim skromnym zdaniem to jego dzieło zawiera – w swym ogólnym przesłaniu humanistycznym oraz bezpośrednim zapleczu filmowo „faktograficznym”, jak i zwłaszcza w swych historyczno-artystycznych oraz całkiem współczesnych odwołaniach myślowych – znacznie większy, by tak rzec, ciężar gatunkowy niż ogłoszony zwycięzcą film Na Zachodzie bez zmian, będący, jak wiadomo, kolejną adaptacją, choć na pewno niebanalną ilustracją, prozy Ericha Marii Remarque’a…
Na dwie tylko rzeczy chcę tu przy tej okazji zwrócić uwagę, które nie wybrzmiały – jak mi się wydaje chyba w ogóle – w dostępnych mi internetowych opisach czy recenzjach prasowych filmu Jerzego Skolimowskiego, ani też i w jego autoryzowanych wypowiedziach przedpremierowych czy w rozlicznych wywiadach medialnych, jakie ukazywały się w tym czasie. Warto o tych sprawach w niniejszych, nomen omen, Marginesach, powiedzieć słów parę…
Rzecz pierwsza to pewna, dość odległa, acz znacząca analogia fabularnego pomysłu Jerzego Skolimowskiego z pewną powieścią ze… starożytności. Oto losy, przygody i współczesne różnorakiej natury realia doświadczeń „naszego” osiołka z tego obrazu byłego „niewinnego czarodzieja” Skolimowskiego, mają bowiem swój zapisany, w tak niby bardzo odległym i nieprzystającym do siebie czasie, wspaniały „odpowiednik”! I to ni mniej, ni więcej, bo w prozie rzymskiego pisarza – Luciusa Apulejusza, urodzonego ok. 125 r. n.e. (zmarł po 170 r.). Wychował się on w prowincji rzymskiej w północnej Afryce. Studiował w Kartaginie i w Atenach. Odbywał liczne podróże na Wschód i do Rzymu. Był kapłanem kultu cesarza w Afryce. Pisywał też wiersze i romanse prozą. Jako autor rozpraw filozoficznych propagował naukę Platona, lecz nie był to platonizm w czystej postaci: zawierał bowiem wiele przymieszek z wierzeń i filozofii Wschodu oraz neopitagoreizmu. Najbardziej znanym jego dziełem literackim są Metamorfozy albo Złoty Osioł (tłum. pol. 1925). Pisali o nim m.in. Jan Parandowski – wstęp do Metamorfoz, 1925; Tadeusz Sinko – wstęp do Metamorfoz, Biblioteka Narodowa, 1953; Michaił Bachtin Apulejusz i Petroniusz, w: Problemy literatury i estetyki, 1982.
Co przypomnieć zawsze warto, gdyby ktoś chciał wiedzieć o nim więcej, bo to jeden z najwybitniejszych prozaików starożytnego Rzymu, mało dziś znany, niestety, a szkoda. Wszedł do literatury światowej jako autor Złotego Osła. Jest to jedna z pierwszych wybitnych powieści światowej literatury, w dłuższych niż nam się na ogół zdaje dziejach tego prozatorskiego gatunku! Utwór Apulejusza zawiera historię awanturniczych przygód i wędrówek młodego człowieka – Lucjusza, pochodzącego z rodziny zamieszkałej w Koryncie – przemienionego przez przypadek w osła, który zachował ludzkie uczucia. Opowieść przepleciona jest licznymi epizodycznymi opowiadaniami, z których najsłynniejszą jest opowieść o Amorze i Psyche, znana z samodzielnych wydań i wielu przeróbek. Złożona konstrukcja fabularna utworu, oparta na chwycie niezwykłej przemiany bohatera, służy jednakże jako pretekst do całkowicie realistycznego przedstawienia obyczajów i poglądów ludzi w różnych zakątkach rozległego Imperium Romanum. Lucjusz-osioł, biernie przechodzący z rąk do rąk, dręczony przez kolejnych właścicieli, wędrujący po ówczesnym świecie, świadek wydarzeń niezwykłych, tajemnic domowych, zdrad i otruć małżeńskich, nie był wymysłem Apulejusza. Podobne chwyty stosowali i inni pisarze starożytni, na przykład Petroniusz. Apulejusz korzystał bezpośrednio z greckiej opowieści autorstwa Lukiana, która się nie zachowała. Nadał swojej wersji Złotego Osła charakter dzieła jednocześnie realistycznego i fantastycznego, o wielu wręcz naturalistycznych szczegółach. W myśl słynnej zasady Horacego, że naturalia non sunt turpia (to, co naturalne, nie jest brzydkie).
Apulejusz nie waha się pokazywać sytuacji i scen drastycznych obyczajowo, choćby z dziedziny erotyki, które nie raziły poczucia estetycznego starożytnych czytelników, jak np. Lucjuszowe miłostki z niejaką Fotis – cudownego osła z lubieżną damą – czy pantomima cyrkowa z osłem i nową Pazyfae. Uważane one były jednak potem przez długie wieki za sceny pornograficzne. Utwór ma charakter satyrycznego romansu obyczajowego, gdzie prawda życia i rzeczywistość świata antycznego miesza się z niezwykłością pomysłów i wydarzeń, dzięki którym bohater, niczym Homerowy Odyseusz, nabiera doświadczenia i mądrości życiowej. „Samotny bohater – pisał Michaił Bachtin – przeżywa zdarzenia wyjątkowe, niepowszednie, wyznaczane przez porządek: wina – kara – odkupienie – szczęśliwość. Ale kara i odkupienie, a więc właśnie proces metamorfozy, zmuszają Lucjusza do zstąpienia w niską codzienność, do odgrywania w niej roli najniższej, nie niewolnika nawet, lecz osła”. Bohater-osioł służy u poganiaczy, młynarza, ogrodnika, żołnierza, kucharza i piekarza, znęcają się nad nim kobiety. Sceny humorystyczne przeplatają się z opowieściami pełnymi grozy i tragizmu (np. żona oślepia mordercę swego męża i popełnia samobójstwo). Lucjusz poznaje tajniki życia ludzkiego. Pisarz nie tylko wprowadza czytelnika w różne środowiska, pokazuje mentalność i obyczaje, ale dzięki temu, że nikt nie krępował się obecnością osła odkrywa także skrywane głęboko prawa psychiki ludzkiej, które po wielu wiekach zachowują wartość poznawczą; ukazują, jak niewiele w swej istocie zmieniły się podstawowe elementy wewnętrznego ukształtowania natury ludzkiej: pragnienia, marzenia, namiętności. Jego przygody służyły do odsłaniania zakrytych przed powierzchownym obserwatorem warstw życia i postaw mieszkańców różnych kręgów starożytnego społeczeństwa, np. moralności kobiet (rozpustna młynarzowa, płocha żona dekuriona czy folusznika); zuchwalstwa bogaczy wobec biednych i niewolników, samowoli żołnierskiej, obyczajów pastuchów, hulaszcze życie afrykańskich zbójników, egipskich i syryjskich kapłanów itp. Metamorfozy Apulejusza przeniknięte są także ideą religijną propagującą kult Izydy i Ozyrysa; Lucjusz – po powrocie do ludzkiej postaci – zostaje wtajemniczony w misteryjne obrządki tych bóstw i zostaje kapłanem.
Opowieść o Lucjuszu-ośle zamienia się na koniec w opowieść o samym autorze: Apulejuszu z afrykańskiej Madury. Utwór zyskał sobie od razu wielką poczytność i popularność jeszcze w świecie starożytnym; w średniowieczu zapomniany, powrócił dopiero w czasach odrodzenia. Metamorfozy to dzieło, które wytrzymało tak długą próbę czasu, należy dziś do klasycznego kanonu arcydzieł starożytnych wywierających wpływ na rozwój prozy światowej, różnych jej gatunków i odmian: realistycznej i fantastycznej, satyrycznej, obyczajowo-przygodowej, psychologicznej, społecznej, awanturniczej i sensacyjno-kryminalnej. Badacze literatury wskazują na bezpośredni wpływ Złotego Osła na liczne dzieła łacińskie, włoskie i francuskie późnych wieków średnich, a nawet na arabskie opowieści z Księgi tysiąca i jednej nocy. Wiadomo np., że Boccaccio przejął do Dekameronu dwie nowele Apulejusza: o gachu skrytym w beczce (nowela druga dnia siódmego) oraz o gachu, który zdradził się kichaniem (dziesiąta dnia piątego). Niewątpliwy jest też wpływ tego utworu w wiekach późniejszych na formę takich dzieł jak: Przypadki Idziego Blasa Lesage’a, Kandyd Woltera, Kubuś Fatalista Diderota, Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki Krasickiego czy Martwe dusze Gogola, a także na wiele dzieł dwudziestowiecznej literatury wykorzystującej motyw metamorfozy bohaterów, stosujących fantastyczno-satyryczne i groteskowe chwyty, jak choćby Przemiana Kafki, Mistrz i Małgorzata Bułhakowa czy Szatańskie wersety Salmana Rushdiego. We wstępie do pierwszego polskiego wydania Metamorfoz (Lwów, 1925) Jan Parandowski nazywa Apulejusza czarodziejem: „Na jego rozkaz płyną strumienie swarliwej mowy łacińskiej ze wszystkich prowincji, z miast, miasteczek, wsi, osad, z pałaców i z poddaszy i zlewają się w jakieś morze bujne, spienione, fosforyzujące. Słowa z modlitwy i z potocznego języka, wyrazy zapomniane, zmurszałe archaizmy, na których już sobie Katon łamał zęby, zwyczajny język towarzyski i gwara, neologizmy wprost bezczelne, słowa znane, przez oszalałą końcówkę zmienione do niepoznania – to wszystko zmieszane razem, stopione w jakiś aliaż przedziwny, cenniejszy od złota”.
Czyż wszystko to nie przypomina współczesnych perypetii filmowego osiołka z IO?
Rzecz druga. Oto tytuł filmu Skolimowskiego IO, w wersji polskiej – ryk osła zapisany właśnie jako IO – skojarzyć się może z ogólnie przyjętym zapisem nazwy tzw. sztucznej inteligencji – AI. A poprzez to z rozlicznymi problemami poprzez tę nowoczesną i kontrowersyjną technologię związanymi. Szczególnie z ideą i ewolucją „postępu” w świecie dzisiejszym, mogącego rzeczywiście „wysadzić z posad bryłę świata”. Czytamy bowiem oto teraz w prasie wprost o „zaawansowanej AI, która może spowodować głęboką zmianę w życiu na Ziemi, dlatego należy ją zaplanować i zarządzać z odpowiednią troską” – jak np. piszą sygnatariusze apelu do Doliny Krzemowej, opublikowanym dopiero co na stronie think tanku Future of Life Institute: Wstrzymajcie prace nad AI.
Brzmi to wystarczająco poważnie i groźnie, aby się nad tym rzeczywiście na serio zastanowić! Ale czy Jerzy Skolimowski w swym filmie IO, tak mocno poruszającym wyobraźnię i empatię widzów na całym już teraz świecie (filmowym), nad którym myślał i pracował wcześniej, bo przecież od paru już ładnych lat przed tymi dzisiejszymi wątpliwościami co do granic „postępu”, rzeczywiście mógł mieć tutaj na uwadze i te problemy dotyczące przecież także globalnej przyszłości świata i ludzkiego na nim naszego bytowania? Tego na pewno nie wiemy. Ale i tak, bez tej wiedzy doskonale rozumiemy teraz, że i z tego punktu widzenia także można patrzeć na ten film o przygodach biednego osiołka. I że ten sympatyczny osiołek może mieć swój niebagatelny wkład do naszego myślenia o meandrach współczesnego świata. I jego – nieodległej całkiem przecież – przyszłości?
Chociaż tutaj mam znacznie więcej owych wątpliwości „wpływologicznych” znaków zapytania niż w przypadku prozy Apulejusza, co do możliwości odgrywania akurat tych samych ról. Tutaj spraw związanych z rozprzestrzenianiem się wpływów AI. Jako choćby źródła dla pewnych inspiracji czy ogólnej wymowy tegoż tak pięknie zatytułowanego – jako IO – filmu Jerzego Skolimowskiego, który przegrał walkę o Oskara w Hollywood, choć stamtąd tak blisko było do Doliny Krzemowej?
Zawieszam zatem nad tym problemem wielki znak zapytania i zostawiam sferze domysłów tylko oraz – wielce prawdopodobnej – choć czystej spekulacji? Ale jak już, to już…
Esej ukazał się w numerze 4/2023 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2023 r.
Historia Polski XIX i XX stulecia wypełniona była dysputą na temat pożytków płynących z uwłaszczenia chłopów. Z jednej strony, akt przekazania gruntu spełniał wymogi sprawiedliwości społecznej, bo niesprawiedliwością było przypisanie chłopa do ziemi i obarczanie go obowiązkiem odrabiania pańszczyzny w zamian za niewielkie korzyści płynące z uprawy pańskiego pola. Z drugiej, pańszczyzna była ekonomicznym anachronizmem, nie pozwalała ani na zwiększenie wydajności produkcji rolnej (praca przymusowa nigdy nie jest efektywna, co wiedziano już dawniej), ani na uwolnienie siły roboczej i wykorzystanie jej dla rozwinięcia bardziej efektywnej działalności przemysłowej. Za krok we właściwym kierunku dość powszechnie uznano więc decyzję o uwłaszczeniu z 1864 r. Za to przeciwstawiane uwłaszczeniu oczynszowanie traktowano jako przejaw postawy zachowawczej, nie dość radykalne, by zaspokoić słuszne żądania ludności chłopskiej i nie tak korzystne ekonomicznie, jak przyznanie im prawa własności ziemi. Przyjrzenie się statystyce odmienia nieco ten powszechny, zdawałoby się, punkt widzenia.
Ukaz z 1864 r. przyznawał bezrolnym działki o powierzchni 3 morgów
(= 1,5 ha), gospodarzącym zaś na kawałkach gruntu możliwość otrzymania uprawianych działek. Efektem tych poczynań była zmiana w strukturze własności rolnej; przed uwłaszczeniem relacje między folwarkiem a gruntami chłopskimi (bo przecież część tych gruntów nie była już wcześniej pańską własnością) kształtowała się jak 64% do 36%, po uwłaszczeniu zaś jak 56% do 44%, ale gospodarstwa bardzo małe i małe (1,5 ha do 5 ha) stanowiły 40,4% wszystkich gospodarstw, a średnie 5–10 ha – 37,7%. Z tych danych wynika, że 78% ogółu gospodarstw nie nadawało się do modernizacji z powodu braku kapitału inwestycyjnego. W miarę upływu lat następowało też dalsze rozdrobnienie, tak że w początkach XX stulecia 65% gospodarstw w Królestwie miało poniżej 5 ha; w Galicji było jeszcze gorzej – tam odsetek ten wynosił aż 81%. Oczynszowanie natomiast faworyzowało warstwę bogatszych chłopów, mających (mówiąc dzisiejszym językiem) zdolność kredytową, bo musieli oni za otrzymaną ziemię zapłacić, a więc na nią zapracować.
Zestawienie wielkości gospodarstw ze wskaźnikami analfabetyzmu przedstawia obraz dość katastrofalny. W ciągu 50 lat (1850 i 1900) odsetek piśmiennych wynosił: w USA 80–90% i 100% (dotyczy tylko ludności „białej”), w Anglii 70 i prawie 100%, w Prusach 80 i 90%, w Austrii 55–60% i 77%. W Rosji 5–10% oraz 28%. Z kolei odsetek analfabetów około 1900 roku kształtował się w Prusach na poziomie 9%, na Śląsku – 8,7%, w Czechach – 4,7%, w Galicji 67,7%, w Królestwie Polskim zaś na poziomie 80% wszystkich mieszkańców.1 Nędza (życie na granicy minimum egzystencji) szła w parze z brakiem elementarnego wykształcenia w przypadku 65–80% polskiego społeczeństwa. Połączenie ubóstwa umysłowego z nędzą materialną dało mieszaninę, która jeszcze u progu XX w. była porządkiem bliskim porządkowi patrymonialnemu. Bo wprawdzie chłop zyskał już prawo własności gruntu, ale nie dysponował zdolnością egzekwowania tego prawa, ani materialną, ani intelektualną. Z pokorą przyjmował więc przejawy łaski ze strony swego patrona, którym był albo bogaty posiadacz ziemski, albo coraz częściej państwo – dobrodziej. Uwłaszczenie w Królestwie było zresztą aktem carskiej łaski, przeprowadzonym, by pozyskać chłopów jako przeciwwagę dla szlachty obarczonej odpowiedzialnością za powstanie styczniowe. Co więcej, jak podaje Andrzej Pieczewski, „dość powszechne było (w środowisku chłopskim, AŻ) wyśmiewanie nauki czytania i pisania […] Osoba posiadająca umiejętność czytania i pisania wydawała się podejrzana. Odczucia te dobrze oddaje porzekadło ludowe: «Kto się zna na piśmie, ten się naprzód do piekła ciśnie». Czas poświęcony lekturze książek czy czasopism był uważany za stracony”.2
Po co to piszę? Było, minęło, dziś są inne czasy. Przyglądam się jednak danym na temat wielkości gospodarstw rolnych w 2022 r. i patrzę na nie z pewnym zdumieniem. Średnia krajowa to 11,32 ha. W poszczególnych województwach kształtują się one następująco: w małopolskim 4,28 ha, w podkarpackim – 5,10 ha, w świętokrzyskim – 6,0 ha, w łódzkim – 8,1 ha, w lubelskim – 8,16 ha, w śląskim (to chyba specyfika województwa zupełnie nierolniczego) – 8,45, w mazowieckim – 8,90 ha. Podlaskie ma gospodarstwa trochę większe, ale niewiele (12,73 ha). Do niedawna (w początkach XXI w. jeszcze) podstawą polskiego rolnictwa lansowaną przez PSL było rodzinne gospodarstwo chłopskie, o średniej wielkości 6–8 ha, a więc zbliżone do podanych wyżej.
W pozostałych województwach te średnie wskaźniki osiągają wielkość kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu ha. Największe gospodarstwa znajdują się w zachodniopomorskim – 32,80 ha, w warmińsko-mazurskim – 23,63 ha (ale tam jeden „latyfundysta” ma ponad 13 tys. ha), w lubuskim – 23,03, w pomorskim 20,16, opolskim – 19,66 ha. Reszta ma średnią wielkość na poziomie kilkunastu ha. Z przytoczonych danych wynika więc, że współczesne polskie rolnictwo zostało ukształtowane pod względem wielkości powierzchni gruntów jeszcze pod zaborami: dawna Galicja i Królestwo to dzisiejsi „małorolni”, większe i silniejsze ekonomicznie rolnictwo to spuścizna poniemiecka.
Dalsze deliberacje prowadzą do wręcz karkołomnych wniosków. Bo gdyby na tę mapę nałożyć inną, taką z poparciem dla partii politycznych oferujących materialne korzyści, a więc kupujących poparcie w zamian za darowizny, jak robili dawni „patroni”, mogłoby to sugerować, że na wynik wyborów w Polsce istotny wpływ mają – o dziwo – zaszłości historyczne z czasów dawno i słusznie minionych. A że wybory za pasem, to może czasem warto zagłębić się w historię i poszperać trochę w statystykach, by zrozumieć nieco więcej ze współczesnych dziejów.
Przypisy
1 Wszystkie przytoczone wyżej dane za: A Pieczewski. Samodzierżawie a rozwój gospodarczy Królestwa Polskiego w ujęciu Jana Blocha, Wyd. Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2019, s. 163–216.
2 Ibidem, s. 203
Felieton ukazał się w numerze 3/2023 „Res Humana”, maj-czerwiec 2023 r.
Totalitaryzm i autorytaryzm mają antenatów w przeszłości, nawet odległej. Władza sama w sobie była najistotniejsza już dla rzymskich cesarzy. Rządząca elita nie realizuje jakiegokolwiek programu, który mógłby w najmniejszym stopniu zaszkodzić pozycji władcy i jego akolitów. Za wszelką cenę, kosztem zdrowia i życia poddanych, których tumani się twierdzeniem, że są dla niej najważniejsi, manipuluje się masami w imię interesów jedynej właściwej partii i jej wodza. Jedna partia, jeden władca, jeden naród – to odwieczne marzenie autorytarnych władców. Niestety podzielane przez masy spragnione władcy. Autorytarny władca, aby sprawnie wypełniać marzenie mas (i je kontrolować), musiał mieć zastępy wykonawców gotowych wykonać każde polecenie czy życzenie ich pana. Tak jest dziś, w XXI wieku, tak było i w przeszłości.
Edykt cesarski bizantyjskiego bazyleusa Teodozjusza I wprowadzający chrześcijaństwo jako fundament doktryny politycznej autorytarnej władzy z roku 380, będący także preambułą Kodeksu Justyniana (659 CE), określił zasady jedynowładztwa: „Jest Naszą wolą, by wszyscy ludzie podlegający Naszej Łaskawości wyznawali religię, którą święty Piotr, Apostoł, przekazał Rzymianom (…). Zarządzamy przeto, aby osoby wyznające tę prawdę nosiły imię prawowitych chrześcijan. Reszta ludności, osądzona przez nas jako szwankująca na umyśle (dementes vesanosque), podlegać będzie infamii (…) Czeka ich najpierw kara boża, a następnie i nasza niełaska, którą im zgodnie z wolą Boga okażemy” (Cod. Theod., XVI. 1.2; Cod. Just. I 1.1).
Takie były początki ustanowienia chrześcijaństwa w wydaniu nicejskim jako religii państwowej w największym i najbogatszym państwie wczesnośredniowiecznej Europy – Cesarstwie Wschodniorzymskim. Wybór tej odmiany chrześcijaństwa miał charakter politycznie pragmatyczny. W okresie panowania obu ww. cesarzy (bazyleusów po grecku) istniała ponad setka różnych odmian, sekt chrześcijaństwa. Niektóre z nich prowadziły nie tylko agitację religijną, ale założyły osobne państwa. Szczególnie niebezpieczni byli wyznawcy judaizmu, mający nie tylko ogromne poparcie mas w Cesarstwie, ale też w kilku pogranicznych krajach, których władcy przyjęli judaizm jako religię państwową. Dla Teodozjusza i Justyniana chrześcijaństwo nicejskie miało jednak istotną zaletę – miało biskupów i księży, będących pośrednikami między masami a bogiem, którego reprezentantem był cesarz. Mogli oni stanowić podstawową kadrę do realizacji polityki władcy. Jak wiemy dzisiaj, mieli rację.
Porównywanie średniowiecznego państwa do państw współczesnego świata wydawać się może niezbyt adekwatne – ale pamiętajmy, że strategię politycznej manipulacji masami ludzkimi, z tragicznym skutkiem dla ludzi, stosowali i bazyleusowie w IV wieku, i masowi mordercy w XX wieku – Stalin, Hitler, Pol Pot, by wymienić tylko tych najbardziej znanych. Manipulacja zaczyna się od relatywnie drugorzędnych spraw, łamiących istniejące prawo i niezależne instytucje: ujednolicenie religii, niszczenie własności oraz kultury innowierców i niepokornych, więzienia i obozy pracy dla innych, aż po masowe mordowanie „innych”, niezaliczanych już do „swoich”.
Żyjemy obecnie w Polsce, państwie autorytarnym, którą rządzi jeden wódz poprzez swoich wiernych, choć tępych (to ich zaleta dla wodza) wykonawców. Niestety, to początek drogi do upodlenia ludzi. Ewidentne jest, że zarządzanie państwem idzie coraz gorzej. Totalna zapaść przemysłu, szkolnictwa, służby zdrowia…
Tragiczny stan służby zdrowia jest niedostrzegany. Wiemy, że jest zła, ale co jest złe i dlaczego tak się dzieje, schodzi dziwnie na drugi plan. Większość Polaków uważa, że lekarze są bardzo dobrze opłacani. Młodzi i wykształceni wyemigrowali lub dorabiają na Zachodzie i finansowo też mają się dobrze. Nikt nie zwraca uwagi na dramatyczny fakt – w Polsce jest najwyższa śmiertelność w Europie. Jako przyczynę podaje się COVID oraz fakt nadmiernego skoncentrowania się na zwalczaniu pandemii kosztem chorych na inne przypadłości. To prawda, ale jak to często bywa, ta prawda ukrywa znacznie istotniejszy problem – tragiczną dezorganizację służby zdrowia. Ze szpitali, nawet tych o dotychczas wysokim poziomie, ucieka kadra najlepszych, zdolnych i doświadczonych lekarzy. Pozostają młodzi, często krótko po studiach. A dobrym lekarzem nie staje się wraz z uroczystością uzyskania dyplomu. To mozolna, wieloletnia nauka i zawodowa praktyka tworzą prawdziwego lekarza tak jak i doświadczenie przekazywane przez starszych, doświadczonych. To także kwestia dobrej organizacji ich pracy – i tu jest pies pogrzebany! Za organizację szpitali, systemu dostaw, administrowanie całym systemem zabrali się nominaci przewodniej partii, bez jakiejkolwiek wiedzy, najczęściej frustraci, „nareszcie” osadzeni na stołkach, na które ich zdaniem od dawna zasługują. Partia, której to zawdzięczają, jest w tych warunkach najważniejsza, zrobią wszystko, aby elita partyjna była z nich zadowolona. Zrobią wszystko, czegokolwiek ona sobie życzy. Dobre leczenie, koszt zdrowia pacjentów nie ma tu jakiegokolwiek znaczenia.
Władza autokraty, z zasady uznawanej przez niego i realizatorów jego woli, jest nieomylna. Przykład mamy w Polsce w ostatnich dniach. Polska tonie w zbożu – rząd pozwolił bez kontroli sprowadzić co najmniej 3 miliony ton zboża z Ukrainy. To tytuł artykułu z „Gazety Wyborczej” z 4 kwietnia 2023 r. Polska nie potrzebowała jakiegokolwiek importu, ubiegłoroczna produkcja pokrywała potrzeby krajowe i umożliwiała znaczący eksport.
Ktoś zarobił ogromne pieniądze na ewidentnym oszustwie. Henryk Kowalczyk stwierdził, że to wina Unii, bo zniosła cła i tym samym dodał ważny argument „Gospodarzowi” – jak nazywają szefa PiS w „Tygodniku Powszechnym” – w jego antyunijnej krucjacie. Kowalczyk przestał być ministrem rolnictwa, zastąpił go pisowski polityk z drugiego szeregu, a były minister pozostał wicepremierem zwolnionym od uciążliwych sporów z wieśniakami. Ci mają winowajców podanych na tacy, mogą spokojnie głosować na PiS. Wieś została zmanipulowana w imię zbliżających się wyborów.
Manipulacja tłumem ma odwieczną tradycję, równie skuteczną dziś, jak i 1600 lat temu. „Gospodarz”, wódz narodu nad Wisłą, obronił Polaków przed Europą, zgodnie z interesem Rosji i swoim własnym. Jak długo jeszcze?
Felieton ukazał się w numerze 3/2023 „Res Humana”, maj-czerwiec 2023 r.
Publikacja jest dysertacją doktorską autora, napisaną w 1954 roku, a opublikowaną w wydaniu książkowym trzy lata później. Teraz, po 65 latach, przyszedł czas na jej pierwsze polskie wydanie. Tekst poprzedzają rozważania tłumacza i wydawcy Jana Sadkiewicza, podkreślające, za Schopenhauerem, rolę historii jako nauczycielki życia. Dzięki niej można „rozumieć teraźniejszość i może nawet wyciągać wnioski na przyszłość”. Tyle tylko, że szukanie analogii nie odbywa się wprost. Bodaj najlepiej opisał to Andrzej Leder: „Kondycja istoty istniejącej w czasie zakłada zdolność napotykania w chwili teraźniejszej tych konsekwencji przeszłych aktów, które nadchodzą z przyszłości”1. Czynnikiem, za pomocą którego te procesy się odbywają, czynnikiem pośredniczącym jest „świadomość kulturalna” – pojęcie wprowadzone do obiegu intelektualnego przez Stanisława Brzozowskiego w początkach dwudziestego już wieku – a to, najogólniej mówiąc zbiór idei, poglądów, wierzeń, wyobrażeń, mitów itd. decydujących o postawach i zachowaniach danej zbiorowości. To ona jest filtrem, przez który przechodzi historia i jej współczesne rozumienie, by sprostać temu, co publicyści określają jako przyszłe wyzwanie. Takim wyzwaniem jest z pewnością zagadnienie trwałości pokoju światowego, bo właściwie temu zagadnieniu poświęcona jest książka Kissingera, napisana rok po „remisowej” wojnie koreańskiej i tuż przed rozpoczęciem traumatycznej dla Amerykanów (nie tylko naukowców i dyplomatów) wojny wietnamskiej. A dziś, gdy mija rok od agresji Rosji na Ukrainę, jest ono podwójnie aktualne.
Ustanowieniu trwałego pokoju w dziewiętnastowiecznej Europie (ale Europa to wówczas świat) służył kongres wiedeński (1814–15) i cykl organizowanych po nim konferencji na temat porządku światowego. Kongres nie zapisał się dobrze w pamięci Polaków. Klęska Napoleona, z którym wiązali bezzasadnie swoje nadzieje, skierowała ich uwagę w stronę Rosji i cara Aleksandra I, który składał tchnące otuchą obietnice. Gdy Aleksander i jego następca Mikołaj I zmienili przychylny wektor swoich koncepcji, Polacy sięgnęli po złudny oręż powstań narodowych i szukali wsparcia dla nich wśród europejskich polityków. Kissinger kończy swoje rozważania w roku 1822, grubo przed wybuchem powstania listopadowego, kiedy jeszcze nie wygasły w umysłach nadzieje, że Aleksander w swojej łaskawości odbuduje znaczącą część Rzeczpospolitej Obojga Narodów, ale kilka lat później, kiedy margrabia Wielopolski, jako wysłannik powstańczego rządu narodowego próbował namówić Brytyjczyków do poparcia polskich dążeń niepodległościowych, usłyszał od Palmerstona (ministra spraw zagranicznych), że to Polacy pogwałcili traktat wiedeński i porządek europejski, i niczego (pieniędzy ani wsparcia dyplomatycznego) nie dostaną. Przebieg kongresu jest wcześniejszym, lecz równie smutnym potwierdzeniem tej konstatacji. Polska nie brała udziału w wiedeńskich obradach (to jasne), była natomiast przedmiotem sporu, tyle tylko, że nie jako podmiot wydarzeń, lecz jako materia do podziału według klucza proporcji: Rosja nie mogła dostać za dużo, bo zakłócałoby to europejską równowagę. Polskę należy podzielić tak, by równowagi nie naruszyć, więc Prusy i Austria musiały dostać swoje. Do niedawna największe – poza Rosją – państwo Europy stało się towarem handlowym, i ten smutny wniosek powinniśmy wyciągnąć z lekcji historii, a nie łudzić się powtarzaniem, że i tak powstania budziły polskiego ducha, bo wnioski dla przyszłości z takiego rozumowania mogą być tylko błędne. Adam Jerzy Czartoryski uczestniczył wprawdzie w kongresie, ale żadnej roli nie odegrał, zajął się więc (odrodzenie uczuć) namawianiem żony Aleksandra, Elżbiety, by się z carem rozwiodła i związała z nim. Dobre piętnaście lat wcześniej mieli oni romans, którego owocem była córka, zmarła dostatecznie wcześnie, by nie zakłócić harmonii rodziny cesarskiej, a zresztą Aleksander przymykał na romanse żony (nie było ich zresztą wiele) oko, zajęty swoimi licznymi miłostkami. Ponieważ Elżbieta nie dała się namówić na zamianę tronu w Petersburgu na świątynię Sybilli w Puławach, ich romans przeszedł ostatecznie do historii.
Obrady wiedeńskie, nazywane „tańczącym kongresem”: były pełne erotycznych ekscesów. Simon Sebag Montefiore tak go opisał. „[..] Kongres był bodaj najbardziej rozpasaną imprezą międzynarodową w historii. Wzięło w nim udział dwóch cesarzy, pięciu królów, 209 panujących książąt, około 20 000 oficjeli od marszałków i ministrów do urzędników i szpiegów, a także chyba wszyscy szalbierze, oszuści, naciągaczki i prostytutki z Europy, w sumie jakieś sto tysięcy ludzi. Bawili się na niezliczonych balach i bankietach, targowali się, szantażowali, cudzołożyli i prowadzili pertraktacje, aby nadać nowy kształt kontynentowi, który miał za sobą ponad dwadzieścia lat ciągłych wojen”2. Rej wodzili Aleksander i Metternich, a ich alkowy nazywane były „obozem rosyjskim” i „obozem austriackim”. Metternich (w Polsce postrzegany jako konserwatywny asceta) przywiózł ze sobą Wilhelminę Żagańską, która „swoją rozwiązłością doprowadzała Metternicha do rozpaczy. Grzeszy siedem razy dziennie […] i kocha się tak często, jak inni jadają”3. Aleksander miał liczniejszy fraucymer, przywiózł nie tylko żonę i swoją stałą kochankę Marię Naryszkinę (notabene córkę polskiego arystokraty Antoniego Czetwertyńskiego – targowiczanina powieszonego w 1794 roku podczas rozruchów warszawskich), ale także księżnę Zinaidę Wołkońską i Katię Bagration – siostrzenicę i byłą kochankę Potiomkina oraz wdowę po bohaterze bitwy pod Borodino. Katia („Biała Kicia”, jak ją nazywano) uwiodła Metternicha – miała z nim córkę. A Aleksander zakrzątnął się wokół Wilhelminy. Podobno w anonimowym liście zaproponował Metternichowi „100 000 funtów i odzyskanie względów Wilhelminy w zamian za Polskę”4. To jednak anegdota, choć dla Polaków smutna. Kongres był ich pełen, ale dość póki co, bo można by tak nieskończenie.
Aleksander był nastawiony na podbój – i erotyczny, i polityczny. Jego kontrpartnerzy – Metternich, Castlereagh i Talleyrand – debatowali jednak na temat trwałości pokoju. Możliwe do osiągnięcia efekty wiązali z manipulacjami dyplomatycznymi. Mistrzowskim posunięciem było dopuszczenie Francji do spuścizny po Napoleonie. Udział pięciu partnerów (Anglia, Rosja, Austria, Prusy i Francja) czynił podział ziem i stref wpływów mniej kontrowersyjnym. To jednak rozwiązanie doraźne, trzeba natomiast zapewnić trwałość przygotowanemu porządkowi. Jedną z przyjętych metod było organizowanie częstych spotkań uczestników wiedeńskiej ugody, a więc stworzenie forum do dyskutowania i uzgadniania wspólnego (na tyle, na ile się da) stanowiska, by zapobiec niespodziewanemu wybuchowi działań wojennych. Można doszukiwać się w tym początków wspólnej Europy i – być może – Kissinger miał to na myśli, przywołując doświadczenie wiedeńskiego kongresu i następujących po nim spotkań – kongresów w Akwizgranie, Cieplicach, Karlsbadzie, Opawie, Lublanie. Tam (i już wtedy) pojawiła się idea jedności Europy i wspólnego europejskiego rządu. Duże znaczenie dla realizacji idei wspólnoty miała postawa Wielkiej Brytanii i jej dążenie do uczestnictwa w tej wspólnocie. Dopóki żył Castlereagh, udawało się to zapewnić. Miał on jednak przeciwników we własnym rządzie. Większość brytyjskich polityków uważała, że Kanał La Manche stanowi wystarczającą gwarancję bezpieczeństwa, oddzielając Brytanię od kontynentu. Interes Brytanii leży w zapewnieniu przewagi na morzu, jeśli ta nie jest zagrożona, Wyspa nie ma żadnego interesu, by mieszać się do spraw kontynentu i narażać na konflikty, które nic jej nie obchodzą. Eksponentem tego stanowiska był następca Castlereagha na fotelu ministra spraw zagranicznych – George Canning. Pojedynkowali się nawet na pistolety i zamieniali rolami, ale w kongresie wiedeńskim uczestniczył Castlereagh i jego udział w stworzeniu porządku europejskiego był bezsporny. W początkach lat 20. zaczął jednak zdradzać objawy paranoi, choroba rozwijała się i w sierpniu 1822 roku Castlereagh poderżnął sobie gardło brzytwą5; zmarł w wieku 53 lat, a więc stosunkowo młodo, jak na brytyjskiego polityka. Spór wśród wpływowych postaci brytyjskiej sceny o kształt polityki brytyjskiej toczy się – jak widać – nieprzerwanie już około 200 lat i znów – jak po śmierci Castlereagha – doszły do głosu siły antyintegracyjne; dysputa ta nie ma końca i zapewne przyniesie kolejny obrót wydarzeń.
Na ogół wśród historyków dominuje przekonanie o trwałości ustaleń kongresu wiedeńskiego i kongresów „pochodnych” – na sto lat – tak uważano. Taki optymizm nie wydaje się do końca uzasadniony. Nie da się wejść do tej samej rzeki. Rewolucja francuska (jej krwawe apogeum przypadło na 1793 rok) i panowanie Napoleona przyniosły konsekwencje, których nie dało się – i dobrze – zmazać w wyniku restauracji Burbonów. W czerwcu 1814 roku Ludwik XVIII ogłosił swoją kartę konstytucyjną. Wprawdzie suwerenem pozostawał król, a nie naród, ale karta była stosunkowo liberalna, gwarantowała wolność indywidualną, wolność prasy, religii, nienaruszalność własności. Parlament był dwuizbowy, czynne prawo wyborcze przysługiwało 100 000 Francuzów. Tak jak Aleksander nie stosował represji wobec Polaków, którzy opowiedzieli się za Napoleonem, tak Ludwik nie dokonał rozliczeń z kadrą urzędników i wojskowych. Wprawdzie „100 dni Napoleona” spowodowało zaostrzenie kursu (wtedy też rozpoczęto procesy i karano wyrokami śmierci byłych stronników Napoleona, m.in. marszałka Neya, do głosu doszła też reakcja katolicka), ale w sumie kraj wyszedł obronną ręką z rewolucyjnego i napoleońskiego zamętu. W 1823 roku Francja zainicjowała interwencję wojskową w Hiszpanii, co świadczyłoby o odzyskaniu realnego miejsca w „koncercie mocarstw”.6 Pędu ku demokracji nie dało się jednak zatrzymać; w 1848 roku wybuchła Wiosna Ludów i wtedy Metternich zakończył swoją karierę, żył wprawdzie jeszcze ponad 10 lat, ale żadnej roli na europejskiej niwie już nie odegrał. Z zapewnieniem trwałego pokoju też było różnie. W 1866 roku Prusy wygrały wojnę z Austrią, w 1870 z Francją, i trwały pokój na kontynencie okazał się fikcją. Jego gwarancją było bowiem doprowadzenie – w wyniku zabiegów dyplomatycznych – do sytuacji, w której żaden z narodów nie czułby się upokorzony. Kissinger pisał tak: […] Rozstrzygnięcie międzynarodowe, które jest akceptowane, a nie narzucone, zawsze będzie się wydawało każdej z jego stron w pewnym stopniu krzywdzące. Paradoksalnie to powszechność tego niezadowolenia jest warunkiem stabilności, ponieważ jeżeli którekolwiek mocarstwo byłoby w pełni usatysfakcjonowane, wszystkie pozostałe musiałyby być całkowicie nieusatysfakcjonowane, co prowokowałoby sytuację rewolucyjną. [….]. Stabilność porządku nie jest wyrazem braku niezaspokojonych roszczeń, ale braku pretensji o takiej skali, by zadośćuczynienia szukano raczej w wywróceniu układu niż poprzez korekty w jego ramach. […]. Porządek, którego strukturę jedno z mocarstw uważa za opresyjną, jest rewolucyjny”7 (podkreślenia autora). W roku 1871 upokorzona została Francja i jej chęć odwetu stała się jedną z przyczyn wybuchu I wojny światowej (o innych powodach nie piszę, bo zabrakłoby tu miejsca). W roku 1918 upokorzone zostały Niemcy (i Włochy) i sytuacja się powtórzyła ze zwielokrotnionymi konsekwencjami (ofiary I wojny to plus minus 12 milionów ludzi, II wojny to ponad 60 milionów).
Kiedy próbujemy zatem nadać historii znamiona „nauczycielki życia”, musimy uświadomić sobie, co oznacza istnienie sytuacji upokorzenia i brak jej akceptacji, a przynajmniej zrozumienia. Dlatego wspominałem na początku tych wywodów Brzozowskiego i jego kategorię „świadomości kulturalnej” (może dziś lepiej byłoby nazwać ją „świadomością kulturową”), że to właśnie w zbiorowej świadomości narodów jest ono długo przechowywane, z arcygroźnymi następstwami. Postawienie Rosji w stan upokorzenia jest bez wątpienia zaistnieniem takiej sytuacji. Wojnę łatwo wywołać, trudno ją jednak zakończyć i choć Rosja jest odpowiedzialna za jej wywołanie, to konsekwencje jej upokorzenia, a to zdaje się być dziś celem demokratycznego świata, mają o wiele poważniejsze skutki. Tym, którzy są dumni, że prezydent Biden raczył po raz drugi przyjechać do Polski w ciągu jednego roku i że zdobył się na heroiczny gest odwiedzenia Ukrainy wypada zwrócić uwagę, że nie zarysował on w Warszawie choćby szkieletu propozycji wyjścia z sytuacji, w którą wpędziła ją Rosja, ale którą Zachód przyjął, nie doprowadzając (może nie było sposobu, by Rosję powstrzymać?) do negocjacji na wzór kongresu wiedeńskiego. Może zabrakło polityków na miarę Metternicha, Talleyranda i Castlereagha? A Rosja to jedna szósta kuli ziemskiej (dziś może trochę mniej, ale mnie tak uczono) i ponad 140 milionów ludzi. To nie jej upokorzenie poprzez zwycięstwo Ukrainy i NATO (eksponowane, niestety, w propagandzie), lecz znalezienie klucza, według którego wszyscy uczestnicy dramatu muszą się trochę posunąć, by stworzyć przestrzeń dla trwałego pokoju (choćby na tyle lat, które dzieliły kongres wiedeński od wybuchu światowego konfliktu), powinno być celem współczesnej polityki.
Zbytnia wiara w sprawczą moc historii ma jednak pewną wadę. Świat kunsztownej dyplomacji początków XIX stulecia należy do przeszłości. Każdy z europejskich narodów tamtej epoki miał swoje racje i swoją „kulturową świadomość”, ale mieściły się one w ramach świadomości europejskiej. Inne, występujące w odległych centrach różnych kultur, nie były znane, nie wpływały zresztą na losy świata w globalnym wymiarze. Dziś takich ośrodków generowania swoich stanowisk, racji kulturowych, a zatem i politycznych jest znacznie więcej. Tym trudniej, bo trzeba rozmawiać z wieloma partnerami i starać się rozumieć ich odmienne sposoby pojmowania świata i odmienne języki ich argumentacji, w miejsce przekonania o własnej nieomylności i doskonałości. I tyle wynika z moich medytacji nad doktorską dysertacją – zdaje się stuletniego już – Henry’ego Kissingera. Jego zdumiewająca żywotność budzi podziw – w grudniu 2022 roku zaproponował negocjacje na temat pokoju na Ukrainie, ale potem zmienił zdanie. Materia nie jest łatwa, jak widać.
Przypisy
1 A. Leder, Był kiedyś postmodernizm, Wydawnictwo IFiS PAN, Warszawa 2018, s. 63.
2 S.S. Montefiore, Romanowowie, Bellona, Warszawa 2020–2022, s. 364.
3 ibidem.
4 Montefiore, op. cit. s. 367.
5 Wikipedia, hasło Robert Stewart (wicehrabia Castlereagh).
6 Por. A. Hall, Francja i wielcy Francuzi, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2007, ss. 611–620.
7 H. Kissinger s. 210.
Esej ukazał się w numerze 2/2023 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2023 r.
Wizyta Joe Bidena na Ukrainie, spotkanie z Prezydentem Zełenskim na Ukrainie (wolę polską wersję „na” niż nowomowę z „w”, mówimy przecież na Litwie, na Białorusi, na Słowacji lub na Śląsku, na Mazowszu – od wieków każdy bliski nam kraj, region na to zasługuje), to nie tylko ważne wydarzenie polityczne, ale też możliwość obserwacji, jak wizyta ta jest konstruowana „pod publiczkę”. Wyjące syreny przeciwlotnicze w Kijowie to prezent, raczej uzgodniony, obrazu dzielnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, który dla obrony światowej demokracji pojechał na drugi koniec świata z Waszyngtonu, do kraju w stanie wojny z faszystowskim agresorem, aby pokazać bandziorom z Kremla swoją odwagę, ale przede wszystkim obywatelom USA, swoim wyborcom, że mają odważnego prezydenta, na którym mogą polegać. Propaganda przedwyborcza musi trafić do masowego odbiorcy, to on decyduje, kto będzie nową głową państwa. Manipulacja jest dogodnym narzędziem w kształtowaniu nastrojów obywateli, którzy muszą otrzymać odpowiednie przesłanie, aby ich zadowolić. To decyduje o wyniku kolejnej elekcji. No cóż, większość ludzi ogląda TV i jest ona dla nich podstawowym źródłem informacji, obok filmidełek o życiu aktualnych celebrytów lub wydumanej krwawej walki o tron, fajnych makabrycznych Wikingów i innych tego typu bezmyślnych form spędzania czasu na kanapie.
Rzeczy nam znane i oczywiste, niemniej wizyta Bidena pokazuje światu, że głównym rozgrywającym w światowej polityce są dalej Stany Zjednoczone Ameryki. Mają potężną, innowacyjną gospodarkę, a penetracja amerykańskiego kapitału we wszystkich krajach świata jest oczywista, mimo nadziei krajów, które marzyły o dorównaniu Jankesom, jak Chiny (samodzielnie) lub Rosja, dążąca do odrodzenia imperium, co prawda jako przyboczna pekińskich wodzów. O upadku USA marzyło się także starym, ekskolonialnym państewkom Zachodniej Europy – przede wszystkim Francji, ale i Wielkiej Brytanii, i po cichu także Niemcom. Agresja Rosji na Ukrainę ukazała właściwy porządek rzeczy w globalnej polityce XXI wieku. Francja opuszcza dziś swoje byłe kolonie afrykańskie, niezdolna pokonać band rosyjskich gangsterów, tzw. wagnerowców, a Wielka Brytania wysłała swój jedyny lotniskowiec, o napędzie konwencjonalnym, ale o dużych zdolnościach pozyskiwania wszelkich możliwych usterek, na Daleki Wschód. Niemcy, które miały nadzieję być nowym europejskim rozgrywającym w oparciu o dostawy tanich surowców z Rosji, skompromitowały się w swoich relacjach z sojusznikami. Ich monopol na produkowane uzbrojenie podważył wszelką polityczną wiarygodność Niemiec jako sojusznika wobec moskiewskiego zagrożenia. Handlowo to też beznadziejne marketingowo posunięcie – po co komu Leopardy, jeśli o ich użyciu ma decydować ktoś, kto ma inne interesy, albo sądzi, że je ma? Niemcom też się marzy powrót do przeszłości.
Niemcy od czasów Piotra I do czasów Stalina odgrywały istotną rolę w Rosji. Piotr I najpierw importował Niemców z polskiej Kurlandii (tj. Łotwy i części Estonii) plus niepiśmienną żonę, chłopkę, tzw. markietankę, którą mianował cesarzową Katarzyną I, a potem z ówczesnej Rzeszy rozlicznych państewek. To oni, Bironowie, Ostermanowie, Munichowie itd. aż po nazistę Rosenberga (z Rygi, który zawisł w Norymberdze) decydowali o polityce Sankt Petersburga. Dowodzili jej armią, formowali prawa, kształtowali edukację i obsadzali najważniejsze urzędy. 35% dziedzicznej szlachty Rosji od końca XVIII wieku to byli Niemcy. Kolejna grupa to szlachta Rzeczypospolitej, polskojęzyczna i katolicka, stanowiąca 25% imperialnej szlachty, mająca majątki na Ukrainie i na Białorusi. Obok Niemców oraz pozostałej szlachty, także głównie nierosyjskiego pochodzenia, była warstwą wspierającą carat ze wszelkich sił. Odmienne relacje z caratem miała etnicznie polska szlachta tzw. kadłubowego Królestwa Polskiego, w przeciwieństwie do większości kresowiaków dążąca do niepodległości swojego państwa. Tylko ok. 4% rosyjskiej szlachty miało rodowite, tj. rosyjskie lub tatarsko-mongolskie pochodzenie. Wpływy niemieckie osiągnęły apogeum za panowania nowej, nierosyjskiej dynastii Holstein Gottorp panującej od 1762. Mało znany jest fakt, że po rozgromieniu armii pruskiej w wojnie siedmioletniej (lata 1756–1763), Prusy uległy likwidacji – całe, nie tylko Książęce z Królewcem, ale i Brandenburgia z Berlinem. Włączone zostały, jako integralna część do Imperium Rosji, a w Królewcu urzędował rosyjski gubernator, całe cztery lata. Nastąpił jednak, jak to nazywał Fryderyk Wielki „cud domu brandenburskiego”. Cesarzowa Rosji Elżbieta, córka Piotra (ostatnia z Romanowów, niemiecka dynastia dodała „Romanow” do swojego nazwiska jako swoistą dekorację, choć ze znajomością języka poddanych często było dość marnie) odeszła z tego świata gwałtownie i we właściwym czasie, a jej siostrzeniec, rodowity Niemiec, miłośnik Fryca, Prus, ale też nowy rosyjski cesarz Piotr III Karl Ulrich von Holstein Gottorp, oddał Prusy i Brandenburgię Fryderykowi Wielkiemu i jeszcze dołożył Śląsk, kosztem zaprzyjaźnionej Austrii (jeszcze bez dodatku węgierskiego).
To były czasy dobre dla niemieckiej arystokracji, ale „to se ne vrati”, jak mawiał słynny czeski myśliciel Hrabanek, przyjaciel dzielnego wojaka Szwejka. I to by było na tyle (i to też cytat), ale marzeń naszych sąsiadów to nie zakłóci.
Felieton ukazał się w numerze 2/2023 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2023 r.