Śledcza
Mieczysław J. BONISŁAWSKI
Wróćmy jeszcze do początku tego styczniowego piątku przed wolną sobotą. Dla Śledczej ten dzień zaczął się o wiele wcześniej niż samo spotkanie w prokuraturze.
Obudziła się w tym swoim ciasnym pokoiku hotelu pracowniczego i od razu spojrzała w stronę łóżeczka, stojącego pod oknem. Na dworze było jeszcze zupełnie ciemno. Noc albo bardzo wczesny zimowy poranek był bezksiężycowy. Zresztą szczelny całun chmur skutecznie skrywał również i wszelkie, mogące dać nieco światła, gwiazdy.
Wstała z tego swojego, skrzypiącego sprężynami, metalowego łóżka. Zrobiła półtora kroku i pochyliła się nad śpiącym synkiem. Od świąt znowu kaszlał, gorączkował. Teraz przynajmniej miał spokojny, niczym nie zakłócony oddech. Przewrócił się z jednego boku na drugi.
„Samotna wilczyca”, jak przezywali tę niewysoką blondynkę koledzy z komendy wojewódzkiej milicji, podniosła głowę, popatrzyła przez wąskie okno. Zupełnie blisko świeciły się wzdłuż torów kolejowych stacyjne latarnie. Szły podwójnym szpalerem od samego dworca, pod nowym wiaduktem, aż do końca zabudowań Zielonej Góry. Do bliskiej ściany zdziczałego parku, przechodzącego dalej w regularny las.
Na zewnątrz załoskotał przejeżdżający pociąg. Śledcza z niepokojem zerknęła na dziecko, ale hałas go nie obudził. Porucznik uśmiechnęła się, pomyślała, że mały już tak się do tego przyzwyczaił, że nie obudzi go żaden skład, ani towarowy, ani pospieszny, czy to byłby sapiący parowóz dalekobieżny, czy spalinowe „Gagarin” albo „Rumun”.
Uśmiechnęła się i jeszcze szybciej zasępiła. Po awansie i przejściu do wojewódzkiej należało się jej, jako oficerowi, samodzielne mieszkanie z przydziału komendy. Bez męża nie mogła liczyć na M3, samotnym dawano najmniejszy metraż M1, ale ona przecież miała jeszcze dziecko. Jako samotnie wychowująca matka liczyła może na jakieś małe, choćby najmniejsze, ale M2. Liczyła, liczyła i jak na razie… wyglądało na to, że się przeliczyła. Mały zdążył się już przyzwyczaić do hałasu tych pociągów. Zacisnęła usta w dziób, niepocieszona zaklęła w duchu. Oczywiście, pierwszeństwo mają funkcjonariusze z pełnymi rodzinami, ale gdzie jest napisane w regulaminie służby, że kobieta musi na siłę brać sobie męża? Dlaczego przez takie stereotypy jej synek musi przyzwyczajać się do tego hałasu za oknem zamiast wygodnie dosypiać ranki gdzieś w wygodnym mieszkaniu w bloku, na nowym osiedlu? Czy oni są gorsi od tych żonatych i mężatych, często zupełnie na siłę?
Wprawdzie ktoś jej dosrał, niby tak niewinnie, od niechcenia, że jak to, awans na wyższy stopień, że jak to, przejście z miejskiej do wojewódzkiej? Przecież oficer milicji powinien swoim życiem dawać całemu społeczeństwu dobry przykład. A ona co, panna z dzieckiem, co sobie obywatele pomyślą? Zastępca wojewódzkiego, który sam stał za tym, aby ją ściągnąć właśnie z komendy miejskiej, niby to oficjalnie uzasadniał, to przejście, tym, że im jest wyżej, to tym dalej do obywatela, że tu nie wystawia się tak na świecznik, że tu liczą się już wyłącznie jej umiejętności dochodzeniowe. Potem ją przepraszał za tę tyradę w papierach, z przymrużeniem oka wytłumaczył, że tak było trzeba, ale żeby nie brała tego do siebie.
Nie wzięła, skoro szef tak kazał. Ale dalej jej mały musiał zasypiać coraz bardziej przyzwyczajając się do łoskotu przejeżdżających pociągów. Nie miała co ukrywać, przynajmniej przed samą sobą, że brała ją przez to jasna cholera!
Przestała rozmyślać. Wróciła do łóżka, wzięła ze stołu stojącego na środku pokoju budzik. Spojrzała na godzinę. Dochodziła dopiero piąta. Do otwarcia przedszkola było dobre półtorej godziny. A przecież nigdy nie prowadzała małego już na szóstą trzydzieści. Zawsze robiła to przed ósmą.
Spojrzała, już tak bardziej przelotnie, tak aby się tylko upewnić, na śpiącego chłopca i skierowała się do drzwi pokoju, wiodących na korytarz.
Przeszła cichutko na jego koniec, do wspólnej kuchni. Nie musiała tak się starać, współlokatorki z sąsiednich pokoi, szwaczki z „Polskiej Wełny”, operatorki z „Dekory”, pracownice fizyczne magazynów Lubuskiej Wytwórni Win, zaczynały pracę na szóstą bądź na siódmą. Hotel robotniczy już nie spał.
Przez kuchnię przemknęła się szybciutko, jak tylko to było możliwe. Chciała jedynie zaparzyć sobie herbatę i pozostać niezauważona.
Współtowarzyszki hotelowego życia, mniej lub bardziej wykwalifikowane robotnice, patrzyły na nią, funkcjonariuszkę, ba, oficera milicji bardzo koso. Niechętnie. Traktowały ją rzeczywiście tak, jak by tego sobie życzyła, jak powietrze. Niestety, takie morowe powietrze…
Czy dawały jej to odczuć ? To bardziej Śledcza nie dawała im okazji do jakiegokolwiek traktowania się nawzajem. Owszem, chyba doszło tam na samym początku do jednej, czy drugiej scysji, ktoś syknął za ple-cami „uważaj, mentownia” czy „milicyjna suka”, ale gdzież nie ma takich zdarzeń w tłumie kobiet, wchodzących sobie co rusz w drogę, przy najbardziej codziennych obowiązkach w kuchni, łazience, pralni? „Samotna wilczyca” wyciągnęła jednak bardzo ostateczne wnioski z takiego jednego czy drugiego, bynajmniej nie reprezentatywnego zdarzenia i zbudowała na tym teorię, co do jej życia tutaj, w tym hotelu robot-niczym. Pośród kobiet, prostych robotnic, nierzadko wyciągniętych niemal siłą – czy to wyrokiem sądu, warunkami zawieszenia wyroku, czy przez „życzliwe” zalecenia ferajny – z ich dotychczasowych środowisk lumpenproletariackich i kryminogennych. Kto by zgłębił życiorys obywatelki porucznik, może by nawet zrozumiał tę jej porywczość w ocenianiu sąsiadek zza ściany z dykty…
Tak, czy siak, Śledcza pospiesznie wróciła do siebie z kubkiem gorącej herbaty w ręku. Postawiła naczynie na stole, obok tykającego głośno wielkiego, okrągłego budzika. Mimowolnie spojrzała na pozostałą część blatu i wtedy ogarnęło ją na chwilę przerażenie.
Tak, za brak męża nikt oficjalnie nie mógł jej ani zdegradować, ani usunąć ze stanowiska, ale za to już tak.
Obok herbaty i zegarka leżały stosy akt, w sumie kilka skoroszytów z jednego pustego segregatora, których nie wolno jej było przecież wynosić poza biuro. Gdyby tylko ktoś to zobaczył poza komendą i doniósł gdzie trzeba…
Starła kroplę potu z czoła. Nie roześmiała się, pokonawszy stres, tylko zacisnęła szczęki i pokiwała sobie głową. Na szczęście nikt nie zagląda do jej pokoju, więc i nie doniesie. Jakież to jednak szczęście, że nikt jej nie odwiedza, że nie ma żadnych, takich znajomych a kobiety zza ściany odstrasza niczym strach na wróble żarłoczne ptaszyska…
Usiadła za stołem. W jedną rękę wzięła kubek, w drugą – jeden z kilku skoroszytów. Najpierw upiła łyk herbaty, a potem otworzyła tekturowe okładki. Napis na nich brzmiał: „Truda Rose. Bruzenwaldau / Zielona Góra, park. Zeznania.”
Czytając swoje własne zapiski, ochłonęła od spraw typowo życiowych. Przestały ją na chwilę obchodzić te hałasujące pociągi, ciągle chorujący synek, wrogo nastawione sąsiadki i czyhający na jej stanowisko koledzy z komendy. Wyizolowała w swoich myślach te sytuacje, związane z pozyskaniem zeznań rudowłosej Niemki, tak, że nie było nic przed, ani nic po. Zanurzyła się po kres w tym, co tu i teraz. W tym skrawku jej własnej pracy operacyjnej.
„Data dzienna, numer ewidencyjny.
Przesłuchanie w terenie w charakterze świadka.
Świadek: Truda Rose.
Zamieszkała: bez stałego zameldowania.
Zatrudniona: bez stałego zatrudnienia.
Cel przesłuchania: przesłuchanie w terenie przebywania świadka (aby jej nie spłoszyć) na okoliczność znajomości z osobnikiem o przezwisku „Duch”.
Wstępne rozpoznanie: osobnik „Duch” o podejrzanej przeszłości, być może antypolskiej, w dziwny sposób piastuje stanowiska w strukturach państwa. Podejrzenie działalności wywrotowej lub szpiegowskiej.
Powiązanie świadka: prawdopodobnie wspólnie pracowali, była jego podwładną, łączyły ich jakieś tajemnice z okresu okupacji lub zaraz po.
Ustalono (streszczenie):
Świadek – pochodzenie niemieckie, dawne powiązania z Werhwolfem. Niezidentyfikowane, bez odpowiedzialności karnej.
W okresie powojennym powiązania z osobnikiem „Duch” poprzez jego działania w UPA i ucieczkę na Ziemie Zachodnie.
W latach sześćdziesiątych podwładna w sektorze leśnictwa. Współpraca zakończyła się poważnym wypadkiem wysoko postawionych w aparacie towarzyszy. Świadek obarczona współodpowiedzialnością, straciła stanowisko. Osobnik „Duch” pozostał. Więcej nie miał z nią kontaktu, świadek tylko słyszała plotki, że „Ducha” nie pociągnięto, a wręcz awansował…”.
Śledcza oderwała wzrok od swoich zapisków, popatrzyła w górę, przez okno, na biegnące w dal, w świat, tory. Zupełnie niewidoczne w tych ciemnościach. Ich ślad w przestrzeni wyznaczało tylko światło latarń… Zamyśliła się. Wróciło wspomnienie tego dnia w parku…
Było dosyć mroźno, na pewno poniżej zera, bo z rana był wszędzie szron. Pora bez śniegu, ale bez wątpienia zimowa. Dzielnicowy zadzwonił do niej, do wojewódzkiej, jako pierwszy, aby się przypomnieć, zaraz po ósmej.
– Poruczniku, tu… – przedstawił się. – Jeżeli plany nie zmieniły się, to po czternastej jesteśmy umówieni przy winiarni.
– Zima za oknem. One tam będą w taki ziąb?
– A gdzie niby miały by być? To ich rewir.
– No przecież kobiety stamtąd nie chodzą chyba w futrach? A bez tego, zamarzłyby tam…
– Obywatel porucznik chyba nie zna tego środowiska…
– Że ja niby nie znam tych ludzi…?
– No tak, oni sobie radzą. Co mają innego do roboty?
Spotkali się w portierni wytwórni win. Właśnie kończyła się zmiana dla fizycznych. Opatuleni mężczyźni wychodzili z pracy przez bramę od strony ulicy Moniuszki. Sierżant i Śledcza podążyli za częścią z nich, tą samą drogą, którą wiosną przemierzał Chrenowicz z Redaktorem.
– Rano śpią gdzieś po melinach. Przed południem wychodzą, grzeją się po sklepach, w miejscach publicznych, takich jak dworzec. Kto ma fuchę, to ją odbębni. Pożebrzą, coś tam gdzie ukradną. No i po południu zbierają się na swoich rewirach. W dobry dzień trafia się na takich właśnie frajerów z fabryki, robotników, którzy przyjdą po robocie, popić z meliną na ławce, w parku. Zamiast od razu iść do domu, do urągliwej kobity i wrzeszczących bachorów. W słaby dzień piją sami do siebie, skoczą sobie do gardła, po-szarpią się – tłumaczył koleżance z komendy wojewódzkiej dzielnicowy specyfikę marginesu z parku, pro-wadząc kobietę do zaniedbanego zagajnika w trójkącie dwóch ulic i torów kolejowych.
Teraz, późną jesienią, gdy liście opadły, zrobiło się mniej mroczno, niż Olek przyszedł tu pierwszy raz. Raczej było szaro i smętnie, ale dało się już popatrzeć z zewnątrz, na wskroś.
– A jaki dzisiaj mają dzień?
– Nie wiem. Zobaczymy…
Rudą Trudę w żółtawym półkożuszku i z nieodłączną parasolką zobaczyli poprzez nagie konary z daleka. Zawsze wyróżniała się. Żywa, kolorowa plama na tle zlewających się w nic nie mówiące tło popieli waciaków, zniszczonych palt, brudnych portek.
Teraz jednak kobieta była sama.
– Macie co? – zadziornie rzuciła stróżowi prawa na dzień dobry – Jak nie macie, to nic tu po tobie, sierżancie.
– Spokój mi. To jest pani oficer z wojewódzkiej. Chce z tobą pogadać.
– Jak aż z wojewódzkiej, to musi mieć coś poważnego – trzeźwo zauważyła rudowłosa – A jak coś po-ważnego, to jej zależy, czyli musi konkretnie postawić. Bez tego ani rusz…!
– Nie zarzekaj się tak. Jak nie chcesz tutaj, radiowóz powiezie cię na Partyzantów. Chcesz tego?
Truda wstrząsnęła ramionami.
– A gdzież tam!
„Samotna wilczyca” podeszła do niej z kobiecej strony. Odprawiła dzielnicowego, zagadała jak to między babami. Truda, nie mając nic innego do roboty (w sensie, że tego dnia nie kręcił się wokół nikt, kogo mogłaby naciągnąć na jakieś „procenty”), zgodziła się pogadać.
Śledcza pamiętała z tego początku tylko tyle, że na wstępie nieco pokluczyła po różnych, mało znaczących tematach. Nie chciała jej spłoszyć przedwcześnie, odwrotnie, chciała wejść z nią w głęboki kontakt, zdobyć jej zaufanie, a zarazem zaciekawić ją, stworzyć (odnaleźć?) wspólne tematy, problemy, jakiś jednolity dla nich obu, dla tak pozornie różniących się kobiet, obszar emocji i przeżyć. Dopiero, gdy uznała, że jej się to udało, zaczęła pytać o to, po co tu przyszła:
– Słyszałaś o „czerwonej piwnicy”?
– A powinnam?
– Z Bruzenwaldau w Fraystadt Kreis do Sprottau było blisko. Do tego ta kolej, która to łączyła…
– Wtedy to już nie było Bruzenwaldau, ani Sprottau, ani Kreis…
– A zatem słyszałaś?
– Być może, coś niecoś doszło, to sąsiedni powiat.
– Wiesz, że nie wszyscy wtedy zostali zabici? Uratowała się mała dziewczynka, niemowlę.
– Mówiło się, że oni zaszlachtowali całą rodzinę. Dokładnie i konkretnie. Tak, aby nikt nie mógł po-wiedzieć…
– Czego nie mieli zdradzić?
– O tym się nie mówiło…
– Czego sprawcy się bali, jakiej prawdy?
– Skąd niby ja mam wiedzieć?!
– Pomagałaś „Wilkołakom”. A do Lasu Broniszowskiego przybył człowiek z rozkazem. On był przedtem w UPA, w SS Galizien…
Gdy Truda zrozumiała, że ta drobna, młodziutka blondyneczka nie jest taką pierwszą naiwną, na jaką wyglądała, że wie bardzo dużo, o wiele więcej niż można się było spodziewać po kimś przyprowadzonym do parku przez dzielnicowego, spoważniała. Zniknął jej lekceważący ton i postawa pijaczki, której nie zależy na niczym poza kolejną flaszką. Jakby na powrót pojawiła się dawna kierowniczka świetlicy, restauratorka z zacnej, niemieckiej rodziny sprzed lat.
Spojrzała badawczo na panią porucznik. W jej oczach było pytanie, którego jednak głośno nie wypowiedziała. Ale „wilczyca” nie chciała się bawić w żaden psychologiczny pojedynek na takie spojrzenia i milczenia.
– Jak się nazywał naprawdę Reinhard?
– Nie wiem… – z ociąganiem odrzekła ruda, wyraźnie nadal sondując, co wie jej rozmówczyni.
– Przynajmniej jakich innych nazwisk używał? No, zaraz po wojnie, w Szprotawie, wcześniej, jeszcze za Bugiem.
Truda roześmiała się.
– Nic z tego – niewyraźnie wycedziła odwracając twarz ku ziemi.
Śledcza chwyciła ją za rękę, którą mocno potrząsnęła.
– Przecież wziął cię potem ze sobą. Pracowaliście razem! – krzyknęła jej w twarz, a drugą ręką z powrotem odwróciła całą siłą ku sobie. Ale wywołała tym tylko diaboliczny grymas. Ruda zacięła się w sobie.
– To opowiedz o tej wspólnej pracy. Co robiłaś jak przestałaś być kierowniczką świetlicy i gdzie spotka-łaś Reinharda? Od tego się nie wywiniesz – zagroziła. – Gadaj prawdę albo przez całą zimę zapewnię ci, że będziesz się wygrzewać w Krzywańcu. Tam lubią takie Niemry, co to były z „Wilkołakami” i takie tanie kurwy, dające za zlewki. Zeszmacone Niemry są tam w cenie, posmakujesz tego głęboko i dobrze o tym wiesz…!
Truda spojrzała na nią z lekceważeniem, ale w jej oczach czaił się strach. Przemogła się:
– Dla Broniszowa i Kożuchowa nastały złe czasy. Powiat przeniesiono do Nowej Soli, gminę zlikwidowano. Praca w świetlicy była niepewna, a goście, miejscowe chłopy, stawali się coraz bardziej prostaccy. Pociągnęłam do miasta. Ktoś mnie zarekomendował do roboty w kasynie milicyjnym. I jakiś czas byłam szefową zmiany „Pod Pałkami”.
– Ktoś? Kto to był?
Truda spojrzała na nią i nagle zamilkła. W jednej chwili odeszła ją chęć do tak już rozkręcających się zwierzeń.
Śledcza była jednak bardzo nieustępliwa.
– Przecież doskonale wiesz, kto to był. Czy on wtedy nazywał się Troszczenko? Stefan Troszczenko?
Ruda pokiwała przecząco głową.
A porucznik drążyła dalej:
– A może używał swojego prawdziwego nazwiska: Stefan Łach?
Była dama podniosła oczy i spojrzała prosto na krótką blond czuprynkę swej rozmówczyni.
– Tak, ja wiem, ale i ty wiesz. To był Reinhard. Niedługo potem zabrał mnie ze sobą do Żar. Po tym, jak go niemal nie dopadli w Broniszowie, w 1958, gdy przyjechał do tej awarii w cegielni, znowu gdzieś zniknął. Wiedziałam, że to on, przez swoich znajomych, pomógł mi w tej Zielonej Górze, ale przez dwa albo trzy lata go nie widziałam. Jakoś tak na początku lat sześćdziesiątych przyjechał do mnie, usiadł „Pod Pałkami” przy stoliku, jak zwyczajny gość. W czasie między obiadem a wieczorem, gdy kelnerki nie obsługiwały sali, sama podchodziłam do nielicznych o tej godzinie klientów. I wtedy złapał mnie za rękę, omal mi nie wytrącił na podłogę tacki. Powiedział, że mnie zabiera do takiej dyrekcji lasów państwowych, do Żar. On tam się załapał jako jeden z kierowników, czy jakiś wicedyrektor. Byliśmy blisko, potem po tym wypadku na polowaniu w Jarogniewicach znowu mi pomógł. Ukręcił łeb sprawie i szybko mnie przeniósł z powrotem „Pod Pałki”, tak że udało mi się wywinąć. Chociaż ze mnie też chcieli zrobić kozła ofiarnego. Ale mimo tego wszystkiego nie poznałam jego nazwiska z lat tuż po wojnie…
Śledcza oparła nogę o pozostałości ławki. Spuściła głowę.
– Lucyna Miska, niby ta córka, co to miała dać mordercy kosza, nie była tak naprawdę mu niechętna. Niedługo przed morderstwem w „czerwonej piwnicy” urodziła mu córeczkę. W dzień tragedii dziewczynka, niemowlę była u sąsiadki. Miała gorączkę, rozchorowała się… Na cały dzień, gdy wszyscy od Misków byli poza domem, młodsi w szkole a rodzice pracowali w polu, to ta sąsiadka się nią opiekowała… Lucyna miała odebrać niemowlę, jak tylko wróci z miasta, gdzie poszła szukać jakiegoś lekarstwa. I już nie odebrała, nie zdążyła…
– Miała szczęście, mała.
– Szczęście? Co ty w ogóle gadasz!
– A ty po co mi to teraz opowiadasz? Tyle lat minęło, nikt nie przeżył, nikt nie pamięta… Masz coś z tym wspólnego?
– Tak, mam. To ja byłam tą dziewczynką. Ja przeżyłam! I chcę pamiętać! Ale nie wiem, co? – wykrzyczała Ewa.
– Nie powiem, że mi ciebie szkoda – zaczęła ruda nieco wyniośle, z nieukrywanym lekceważeniem. – Zresztą, popatrz kim teraz jestem, jak ja tu żyję. Nic ci po współczuciu kogoś takiego…
– Nie chcę, abyś się roztkliwiała. Dwa lata temu odnalazł mnie niejaki Jan Lizak. Przedstawił się mi jako siostrzeniec mojej zabitej babki, matki Lucyny.
– Znalazł cię? Po co? – w tonie głosu Trudy dało się wyczuć strach, podejrzenie wobec nowego, nie-pewnego tak charakterystyczne dla osobowości bezdomnych i meneli. A może Niemka tylko chciała, aby Śledcza tak to odebrała, a naprawdę bała się czegoś zupełnie innego? Czyżby podejrzewała, że nagle po latach dopada ją widmo niewykonanego rozkazu, że oto pojawił się ktoś, kto zna lub odkrył dawne tajemnice? Jej tajemnice, tajemnice, których miała dopilnować, to, czego doglądali chłopcy z „Werhwolfu”, to, po co przyjechał wtedy, na początku, Reinhard?
– To on mi opowiedział całą tę historię.
– Nie, nie znałam wcześniej Reinharda – szybko, bardzo szybko zaprzeczyła ruda, tak aby mieć to już za sobą, odpędzić widma. Tak jakby to mogło cokolwiek zmienić, przywrócić jej spokój. I choć, tak naprawdę, nie mogło, dalej tłumaczyła się tej Polce, która jednak, na szczęście, jak się okazuje, nie wiedziała wszystkiego, a przyszła do niej z zupełnie inną, osobistą sprawą – Gdzieś w 1947 lub na początku czterdziestego ósmego dołączył do „Werhwolf”, do oddziału ukrywającego się w Dolnej Puszczy, co szła od Bolesławca, aż po Szprotawę, a który na chwilę przeszedł też przez Las Broniszowski. Słyszałam, że przybył z Rusi albo z Czech, zza Karpat. Miał jakieś rozkazy dla SS-manów z lasu. Musiałam mu pomóc ukryć się, a potem na-wiązać kontakt. Pracowałam potem dla niego w tych Żarach, ale już tych spraw wtedy nie było. Po wypad-ku na polowaniu pod Jarogniewicami uratował mnie, bo przez Polaków, przez partię i przez milicję, byłam spisana na straty. Ale nie znam jego pochodzenia, nazwiska, nie wiem co robił?
– Co było w tych Jarogniewicach?
– W Żarach, w tej dyrekcji lasów organizowałam ogniska, grochówki, spotkania dla wojskowych i partyjnych. A najważniejsze były polowania. W 1965 było duże strzelanie w okolicy Jarogniewic. Jakiś wysoko postawiony wojskowy wziął ze sobą syna. To nie był dorosły mężczyzna, taki dorastający chłopaczek. I zdarzył się wypadek z udziałem sekretarza z województwa. Ucierpiał ten syn tego wojskowego, a zamieszany był sekretarz. Chłopak został inwalidą, nie to, żeby był niesprawny, ale coś mu się stało z głową. Pomieszało mu się w głowie. I aby wybronić sekretarza, zwalono winę na kilku ludzi z obsługi. Poszły wyroki, były więzienia. Wszystko, aby ten wojskowy myślał, że to nie z winy sekretarza. Oficer by go zabił, a do tego milicja. No wiesz, sekretarz, to sekretarz, nie jest od tego, aby go ciągała milicja.
– Reinhard był w to zamieszany?
– Nie, chyba nie… Ja nic o tym nie wiem. Mnie tylko ratował, bo ja miałam być wśród tych niesłusznie oskarżonych. Ostatecznie służbowo byłam za wszystko odpowiedzialna. Miałam dopilnować porządku i bezpieczeństwa…
– A czemu nie pracujesz dalej „Pod Pałkami”?
– Wtedy, gdy Reinhard mnie wywiózł z tego polowania, to nawet awansowałam w kasynie. Z sali prze-nieśli mnie do biura. Wyrzucili mnie na początku 1971. Mówiono, że to po tym jak ekipa Gierka wymiotła ludzi Moczara.
Zamilkły obie. Śledcza zastanawiała się, czy ma jeszcze o co pytać i nawet już chciała odejść, gdy Truda energicznie złapała ją za rękaw i mocno ciągnąc ku sobie, zatrzymała.
– Czekaj! Przypomniałam sobie! – krzyknęła niespodziewanie z wielką energią. – Reinhard miał coś z tym Moczarem. Jeszcze w Żarach, w tej dyrekcji, ludzie gadali po kątach, że on skumał się już po wojnie z tym Moczarem i że tamten wspierał naszego. Reinhard podobno wygadał się, że w okresie wojny, tak samo jak Moczar był w partyzantce, gdzieś na waszych Kresach. I że tak jak Moczar był Białorusinem, on jest z pochodzenia Ukraińcem, czyli dla Polaków obaj są tak samo ludźmi drugiej kategorii. I że to ich łączy, niczym braci, których tępi macocha… Wspólne losy partyzanckie i wspólne, rusińskie pochodzenie, miały ich tak połączyć, pobratać…
Blondynka popatrzyła na rudą, nic nie mówiąc. Na jej twarzy odmalowało się głębokie zamyślenie.
– Ty – szturchnęła ją znowu Truda. – To by znaczyło, że Reinhard to nie ten od „czerwonej piwnicy”. Ludzie gadali, że tamten był w SS – Galizien i w policji, a nie w partyzantce.
– Pomyśl kobieto! Przecież sama mówiłaś, że Reinhard był w UPA, że przyjechał z rozkazami do „Wilkołaków”. Taka była ta jego „partyzantka”. Oszukał Moczara, tak i wielu innych. Jak wszystkich.
Widząc, że porucznik Ewa odchodzi, ruda Truda, dawna dama, jeszcze raz złapała ją za rękaw.
– I co ty, naprawdę nie masz żadnych „procentów”? Ty tak na serio nie przyniosłaś mi nic do wypicia?
„Samotna wilczyca” odłożyła pierwszy skoroszyt. Wzięła kubek. Wypiła sporo herbaty. Spojrzała, czy mały śpi? Spał.
Drugi skoroszyt był zatytułowany „Rozmowy z kresowiakami ze wsi Łężyca”.
„Wilczyca” nie uśmiechnęła się na to wspomnienie, ale w jej oku pojawił się jakiś błysk. W tamten wto-rek, tuż przed końcem pracy, wpadła na korytarzu komendy na swojego szefa, zastępcę wojewódzkiego. Niosła całe naręcza akt. I przystanęła na dłuższą chwilę w hallu przy sztucznej palmie. Zamyśliła się. Gdy usłyszała tuż za sobą kroki, energicznie odwróciła się, a segregatory, napotkawszy nagle opór barczystego zastępcy, uniosły się i straciły kontakt z jej rękoma. Gdyby mężczyzna nie wykazał się refleksem i ich nie złapał, cała sterta niechybnie z hukiem rozsypałaby się po podłodze.
– Poruczniku Ewa! Co z wami?!
Rozejrzała się z bezmyślnym wyrazem twarzy po korytarzu. Zamiast odpowiedzieć cokolwiek sensowne-go, zacisnęła usta w ryjek. Kto ją znał, wiedział, że tak właśnie reagowała na stres.
– Jakiś kłopot? Ejże, chyba nie ze sprawą, którą prowadzicie? Coś w domu…
Szef aż tak wierzył w jej umiejętności i szczęście, że tylko coś takiego przyszło mu do głowy. Aż poczuła się głupio. W takiej sytuacji robić z siebie idiotkę, to ci dopiero!
Nie wiedziała dlaczego, ale wygadała mu się wtedy ze wszystkim. Odpowiedział jej, że łatwo nie będzie. Ale już w środę przywołał ją przez sekretarkę.
– Rozmawiałem w waszej sprawie. Nieoficjalnie – zastrzegł się. – Do tych ludzi normalnie się nie dotrze. Boją się. Nawet między sobą nie rozmawiają o tym, nie przyznają się do tego, co kto robił, skąd są i dlaczego akurat tutaj? W ciągu kilku dni będziemy mieli konkretny kontakt.
Nie pytała przez kogo, ani w jaki sposób. Do tego kilka dni skurczyło się do parudziesięciu godzin. Już w piątek przyszedł do niej sam. Bez pośrednictwa sekretarki. Wywołał ją na korytarz i zeszli na dół. Przed komendą poprowadził ją na skwer, między krzewy.
– Dziś jest piątek. Pojutrze, nie, w poniedziałek, z samego rana. W Łężycy – objaśniał krótkimi zdania-mi.
– Ktoś mnie wprowadzi, czy mam sama…?
– To jest kontakt, który wyprosiłem od szefa SB. Tylko oni mają jakiekolwiek rozeznanie. To niezwykle delikatne tematy… Pułkownik pomógł mi prywatnie, wyłącznie na moją osobistą prośbę… Zaraz o wszystkim zapomnicie, poruczniku…
– Ale…
– Ale nie pułkownik zajmuje się sam tym zagadnieniem. Pojedziecie na wieś z majorem Makarewiczem. On jest obeznany w kwestii kresowiaków.
– Słyszałam, że rozpracowywał jehowych i homoseksualistów…
– Jest specem od Kresów i dawnych UPOwców. To zresztą to samo.
– Bez różnicy…?
– Bez. Nie zawiedźcie mnie. Robię to tylko dla was. Jak to spartolicie bekniemy oboje… Rozumiemy się?
– Tak jest!
Ewa sięgnęła w końcu po skoroszyt z nazwą wsi „Łężyca”. Otworzyła na chybił trafił. Odczytała zapiski. Zrobiła ryjek. Przewróciła kilka kartek. Zwęziła oczy do wąskich szparek. Nie, to jeszcze nie to. Kilka kar-tek… To?
Tak, tego szukała.
Mały zakwilił w łóżeczku. Nałożył się na to stukot osobowego w kierunku Nowej Soli.
Wstała od stołu. Stanęła nad chłopcem. Spojrzała. Wszystko było w porządku, poprawiła tylko kołderkę. Podniosła wzrok, popatrzyła przez okno, gdzieś w dal. A na jej twarzy, bogatą mimiką odbiła się ta opisana w aktach rozmowa.
Spotkali się praktycznie już za wsią, na skraju lasu na północ od zabudowań. Z utwardzonej drogi idącej na Wysokie, kolejną miejscowość, leżącą na wysokiej nadodrzańskiej skarpie, skręcili w piaszczystą, polną dróżkę w lewo. Wiodła ona najpierw brzegiem lasu, a następnie skręcała z powrotem w stronę wsi, środkiem rozległych pól. Jak okiem sięgnąć, wszędzie wokół horyzont zamykał wysoki, sosnowy las.
Ewa z Makarewiczem zostawili samochód zaraz na początku tej polnej drogi. Pieszo zagłębili się trochę między drzewa, przeszli kawałek lasem, aż wyszli na powrót na pola. Trafili na chłopa idącego za koniem. W rękach trzymał lejce i podrygujące uchwyty od brony. Koszyki na grzyby, jakie mieli ze sobą tłumaczyły każdemu postronnemu obserwatorowi, skąd się tu wzięli i co robią.
Rolnik, ten od brony i konia na widok wychodzącej z lasu pary przystanął, odłożył lejce i wyprostował się. Przykładając rozpostartą dłoń do oczu spojrzał pod słońce. Poznał majora.
Odszedł dwa kroki od brony, poklepał konia po grzbiecie. Wyjął paczkę „sportów” i zapalił papierosa. Byli tak właśnie umówieni z oficerem. Wszystko działo się zgodnie z ustalonym wcześniej planem, zatem nie było powodu do niepokoju.
Z pustej ciekawości zastanowił się tylko, co to za dziewczyna idzie jeszcze na spotkanie ich dwóch? Ni-gdy by nie śmiał o nic takiego pytać obcego, tym bardziej, gdy takiemu obcemu towarzyszył sam major. A jednak, ten jeden, jedyny raz postąpił inaczej, przemógł się:
– A pani, to kto?
Ewa żachnęła się.
– Mówiłem wam – osadził go Makarewicz – Ma kilka pytań. Powiedzcie jej wszystko, jak u księdza na spowiedzi.
– Jak u księdza?
– Tak… Nie – poprawił się major – Jej powiedzcie nawet to, czego ksiądz by od was nie usłyszał…
„Źródło operacyjne, dane utajnione.
Środowisko kresowiaków. Gniłowody, województwo tarnopolskie. Wiadomość sprawdzona – nie po-wiązani z UPA, Polacy, ofiary band. Mają wielki ból po stracie najbliższych i nienawiść do faszystowskich, ukraińskich sprawców. Rozmowa jednak trudna, kryją się ze swoimi przeżyciami. Nic na zewnątrz. Boją się ujawnić” – Ewa już wróciła do stołu. Przeczytała fragment notatek.
Podniosła głowę. Siedziała chwilę wyprostowana i zamknęła skoroszyt. Zamyśliła się nad swoimi zapiskami. Powoli przypominała sobie, jak to było wtedy, na skraju lasu…
– Na co to wam? – w pewnej chwili zapytał ją tamten chłop.
– Wy tu jesteście takim naczelnikiem tych wszystkich… Wszystkich, którzy przeżyli… Znacie wielu ludzi. Wiecie, kto, gdzie… – tak, dokładnie tak mu wówczas odpowiedziała.
– Naczelnikiem? – żachnął się. – U nas nie ma nijakich takich… Każdy sobie…
– Nie opowiadajcie! Wiemy to i owo.
Chłop spuścił głowę.
– Wiecie, a pytacie… – wymamrotał niewyraźnie.
– Stefan Troszczenko. Albo Stefan Łach – twardo powtórzyła Ewa. Była nieustępliwa. Zdecydowana, co zauważył pytany.
– A na co wam to? Wyście za młodzi, panienko, aby… To zapewne nie są wasze sprawy…
– Stefan Łach, służył w ukraińskiej policji pomocniczej, był w pułku SS Galizien, a potem w UPA – wyliczała, początkowo beznamiętnie, ale emocje powoli brały w niej górę.
– Pewnie, wielu tych zbirów było w SS a potem u Bandery…
– Po wojnie nazywał się Troszczenko. W Szprotawie zamordował całą moją rodzinę. Ja jedyna cudem się uratowałam, miałam wtedy kilka tygodni…
– Szukasz go? Spytaj bliskich… Tych, u których się chowałaś … Starzy wiedzą takie rzeczy…
– Słyszysz, człowieku? Całą moją rodzinę wymordowali, już tutaj. Wychowałam się w domu dziecka.
Spojrzał w końcu na nią.
– Sierota? Jak wiele innych. Miałaś szczęście…
– Szczęście? Miałam szczęście…?
– A skąd niby ten banderowiec był? Znaczy się, skąd tu przyjechał?
– Z Kładna, spod Lwowa.
– Droga panienko, to będzie ze trzysta kilometrów od Gniłowodów. Skąd mnie go znać…?
– Nie słyszeliście w czterdziesty szóstym o „czerwonej piwnicy”, o rzezi w Szprotawie?
– Takich rzeczy było tu wiele… Lepiej nie pamiętać, nie słyszeć. Poza tym, Szprotawa daleko.
– Prawdopodobnie przywiózł rozkazy od UPA dla bandytów grasujących na pograniczu powiatu zielonogórskiego… Przecież wszyscy kresowiacy mieli jakieś kontakty, znali ich.
– Ale panienko, tak ty ze mną i nie gadaj. Kresowiacy, to kresowiacy, a banderowcy to zupełnie inna inszość… – oburzył się chłop.
Makarewicz właśnie do nich wrócił. I od razu uspokoił chłopa. Tak, że tamten jeszcze spytał:
– Po co ci go znaleźć? I czemu go szukasz pośród nas?
– Prawdopodobnie był moim ojcem. Ludzie mówili, że wymordował całą rodzinę, bo moja matka, jak się dowiedziała kim był, chciała go porzucić… Bał się, że powie na milicji…
– Była u nas obca sotnia, chyba przyszła ode Lwowa. Pewnikiem była od zachodu. Łach mógł tam być, nie powiem, że nie…
– On potem woził rozkazy do band. Być może dawane przez UB. A takie rozkazy pod Zieloną Górą przywiózł kiedyś taki Reinhard. On jeszcze potem był dyrektorem. Chyba przezywali go „Duch” – recytowała pełna nadziei kobieta.
– Panienko… To strach tak sięgać starych czasów, gdy poplątały się z tym, co i teraz. Daj ty pokój.
– Popytacie wśród swoich? – twardo rzucił Makarewicz, nie bardzo dając tamtemu wybór.
– Popytam, panie majorze.
– Na pewno? – z nadzieją rzuciła ku niemu Ewa.
– Jak mus, to mus – osadził ją zimno – A jakże, nie powinienem, ale popytam.
Jakieś dwa tygodnie po tym spotkaniu, podpułkownik zaprosił porucznik do siebie. Gdy weszła do jego gabinetu, pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, to była sterta segregatorów na blacie stolika przeznaczonego dla gości. Bez słów było jasne, że nie są to papiery dotyczące jakiejkolwiek z aktualnie prowadzonych przez ich wydział spraw. Czuło się, że są to akta tylko podrzucone tu w jakimś zupełnie innym celu. Obce temu urzędowi, tej atmosferze. Dodatek.
Zastępca wojewódzkiego wyszedł zza biurka. Podszedł do stolika, wskazał nań ręką.
– To wszystko, co udało mi się odnaleźć i wypożyczyć w sprawie „czerwonej piwnicy”.
Gestem nakazał jej usiąść w obitym zamszem fotelu.
– Wielu ludzi przy tym pracowało. Niełatwo było to wszystko poskładać do kupy – zaczął protekcjonalnym tonem – Doceń to moja droga. Masz te akta, powiedzmy, na dwa tygodnie. Nic z nich nie może zginąć. Nic z tych zapisków nie powinno też wyjść poza twoje biuro. To nie są rzeczy do ogólnej wiadomości. Nie zawiedźcie poruczniku ludzi, którzy nam zaufali – zakończył niemal patetycznie.
Ewa zastosowała się do tych wytycznych. Porobiła sobie odpisy, a oryginały na czas wróciły do miejsc ich przechowywania. Teraz przekartkowała te notatki, świadoma tego, że to jest pożegnanie ze sprawą. Przy-najmniej na jakiś czas. Tego ranka miała odłożyć historie „czerwonej piwnicy” do chwili, gdy jakimś cudem wypłyną nowe okoliczności lub wszystko w kraju się zmieni. I tylko ona sama, Ewa z bidula, matka samotnie wychowująca chorowitego synka, w pełni dyspozycyjny wobec władz porucznik aparatu, miała pozostać taka sama. Obiecała sobie, że ona nigdy się nie zmieni. I przenigdy nie zapomni. A być może ta pamięć doprowadzi ją jeszcze kiedyś, w przyszłości, do prawdy. Nie zastanawiała się, tak jak ten kresowiak ocalony z rzezi wołyńskiej, po co? Co z nią zrobi, jak tylko ją już odkryje? Bo i cóż mogłaby zrobić z tą prawdą, o ile ona, w ogóle, przede wszystkim, istnieje? Czy w tym świecie faktycznie istnieje jakaś prawda? O tym i o wszystkim innym? A szczególnie, właśnie, o tym…
„Zeznanie Kurowej, sąsiadki zamordowanych:
– …Kurowa, zamieszkała Szprotawa, ulica Wolności… dla ofiar obca, ot – sąsiadka. Przyjechałam na Ziemie Zachodnie z krakowskiego.
– Tak, prawdopodobnie jako pierwsza odkryłam tę zbrodnię. A co Wysocki? Ach, ten Wysocki, Władzio… No tak, on też był pierwszy.
– Kto najpierwszy? A kto to może wiedzieć, panie…!
– Tak, w tę sobotę rodzice wysłali mnie do Misków, to znaczy do zamordowanych, by pożyczyć po sąsiedzku pasty do butów. Zaraz niedziela była przecież…
– Jak weszłam do ich odejścia, to nie było tam słychać żadnych odgłosów, żadnego życia. Drzwi od do-mu były zaryglowane. Podeszłam wtedy od tyłu i zajrzałam przez zamknięte okno. I wtedy zobaczyłam, że na łóżku nie ma pościeli, a na podłodze leży pokrwawiona siekiera.
– Aha, i jeszcze na okiennym progu też były ślady krwi.
– Co wtedy zrobiłam? A zaalarmowałam rodziców.
– I co było dalej? Ci weszli siłą do domu i w piwnicy zobaczyli to wszystko…”
Drugie przesłuchanie Kurowej poszło w kierunku ogólnych okoliczności, co się mówi w mieście, jak żyli Miskowie.
„– …A nie wie pan, że ten bandyta, zbir… Tak, ten podejrzany o to morderstwo, no ten, który teraz siedzi, to ludzie mówią, że w chwili, gdy go zabierali, aresztowali znaczy się, to miał przy sobie aż pięć różnych papierów? I każdy na inne nazwisko! Teraz, to on chodzi za tego Tyryszczenko, ale kto to naprawdę jest? Zresztą sami przecież wiecie…
– A i to jeszcze. Do tej najstarszej od Misków, to chodził nie tylko ten ubek, no, morderca, ale i taki je-den leśniczy…”
„Raport Kowalczyka Czesława, porucznika MO, z oględzin miejsca przestępstwa. Notatka odręczna.
Zostałem wezwany na miejsce zbrodni…
…kiedy wszedłem do piwnicy Misków, krew wlała mi się do butów.
…zwłoki małżeństwa Misków nieopodal wejścia, na podłodze, ułożone obok siebie. Ojciec i matka, skrępowane ręce i nogi. Korpusy podziurawione nożem. Sińce, krwiaki, naskórek pod paznokciami, zapewne sprawcy. Stoczyli przed śmiercią walkę z napastnikiem.
…w głębi piwnicy ciała czwórki dzieci, rzucone na jedną stertę. Najstarsza córka liczne rany kłute…
Skala zwyrodnienia poraża. Przeżyłem okrucieństwa wojny, ale to tutaj…”.
„Teczka opatrzona tylko nazwiskiem: Jan Lizak i datą roczną: 1974.
Prokuratura Powiatowa w Żaganiu do Jana Lizaka, siostrzeńca zamordowanej Anny Miska, lat 45, znak Ko 483/74:
…materiały dotyczące wymordowania w roku 1946 w Szprotawie rodziny Misków przesłane zostały do Prokuratury Powiatowej w Nowej Soli…
Prokuratura Powiatowa w Nowej Soli do Jana Lizaka, znak So. 225/4 –L/74:
…materiały sprawy wydarzeń, które miały miejsce w Szprotawie w lipcu 1946 r. przekazane zostały przez byłą Prokuraturę Sądu Okręgowego w Nowej Soli dnia 1.VII.1946 r. za Ds. 629/46 do Wojskowej Prokuratury Rejonowej we Wrocławiu według właściwości.
Prokuratura Śląskiego Okręgu Wojskowego w odpowiedzi Janowi Lizakowi (nr Og – 721/74):
…sprawa była prowadzona przez byłą Prokuraturę Rejonową we Wrocławiu i w czasie likwidacji tej prokuratury akta o rozbój i nielegalne posiadane broni zostały przekazane do Prokuratury Wojewódzkiej
Prokuratura Wojewódzka we Wrocławiu (pismo znak IV.Sk. 13/74/L)
…sprawdzono w różnych rejestrach i skorowidzach, w tym również Prokuratury Wojskowej we Wrocławiu, lecz nie uzyskano żadnych danych o poruszanej sprawie…
Prokuratura Powiatowa w Nowej Soli, Jan Lizak, dn. 4.XI.1974
…w związku z Pana pismem z dnia 4.XI.1974 informuję, że według ustaleń Komendy Powiatowej MO w Szprotawie wydarzenia, o których pisze Obywatel miały miejsce w maju lub czerwcu 1946 r., a nie w lipcu. Podejrzanym o zabójstwo był Troszczenko Stefan / działający w czasie okupacji pod nazwiskiem Stefan Łoch. Tutejsza Prokuratura Powiatowa nie jest w posiadaniu akt, gdyż jak uprzednio informowano przekazane zostały według właściwości Wojskowej Prokuraturze Rejonowej we Wrocławiu…
notatka służbowa z dn. 5 czerwca 1974 r., sporządzona przez zastępcę komendanta, kapitana…
…w tym dniu, na posterunku MO w Szprotawie pojawił się ob. Lizak Jan, urodzony (…), zamieszkały (…).
…dla przedmiotu sprawy / ofiary krewny w stopniu (…).
…jednoznacznie zaznaczyłem, że niektóre aspekty tej sprawy stanowią nadal tajemnicę (…). Zasugerowałem obywatelowi, aby przestał nachodzić organy w tej sprawie, gdyż dalsze (…) spowoduje (…).
…o powyższym zajściu poinformowałem (…) ze Służby Bezpieczeństwa w(…) oraz (…) we Wrocławiu…”
Sama Ewa nie potrafiłaby powiedzieć, co tak naprawdę spowodowało, że wytrwała w tym swoim postanowieniu nie wracania do „tej sprawy” tak krótko. Co ją podkusiło, aby wziąć te akta do domu i przeglądać po raz kolejny właśnie przed odprawą wyznaczoną przez Prokurator dla zakończenia postępowania przeciwko Chrenowiczowi? Dlaczego Śledcza zadała w pewnej chwili w tym nowym gabinecie takie pytanie:
– Czemu Redaktor mu nie odpowiedział?
– Kiedy miał to zrobić? I po co? – zaoponowała Prokurator.
– Pamiętacie ten fragment o spacerze przez park, gdy spotkali Trudę? Podejrzany zapytał Demianiuka, dlaczego Truda tak skończyła… Nie powiedział mu… – próbowała jej tłumaczyć Śledcza. Bez skutku.
– A co miał mu powiedzieć?
– O Reinhardzie. O tym, co zrobił.
– Po co to podejrzanemu?
– Bo ten człowiek pojawił się znowu w życiu młodego SOKisty.
– Co masz na myśli? – niespodziewanie włączyła się do ich dialogu Psycholog.
– No, to… Mówią, że „Duch”, to Reinhard…
– To tylko plotki! – krzyknęła Prokurator.
– Nie, nie tylko. Ja odnalazłam Trudę i rozmawiałam z nią… – niepewnie wykrztusiła Śledcza.
– To oskarżenie o tym wie?! – żywo odkryła Psycholog – Widzę, że nie zaskoczyło to obywatelki Pro-kurator…
Porucznik z jakąś zupełnie nieprzystającą do sytuacji nadzieją utkwiła wzrok w twarzy ich gospodyni. Natarczywie, z dziwnym, a niewypowiedzianym głośno żądaniem. I znów się przeliczyła. Znów życie z niej zakpiło.
Prokurator pochyliła się nad stołem. Zbliżyła twarz do twarzy Psycholog, blisko, bardzo blisko. Z szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami, ze ściśniętymi szczękami, dobitnym i zimnym tonem przygwoździła ją:
– Z akt sprawy Chrenowicza wynika, że „Duch” porusza się czarną wołgą. Czy przypiszemy mu zatem również porwania tych wszystkich dzieci? Tym się teraz będziemy zajmować?
Psycholog delikatnie roześmiała się. Ale Śledczą zatkało. Chwilę siedziała zaskoczona, nie wiedząc, co powiedzieć, aż w końcu ostro zaoponowała:
– Ależ to tylko legenda miejska! Proszę nie mieszać opowieści z magla z faktami! Z tak poważnymi, mającymi wszelkie symptomy prawdopodobieństwa zarzutami!
A więc falstart. Minimalny, czy raczej o kilka godzin? Zrozumiała, że to jeszcze nie teraz, nie tutaj. Powinna się wycofać, jeszcze zaczekać. Na co?
zaczynają opowieść o człowieku
od jego pierwszego oddechu wymieszanego z krzykiem
od mazi i krwi jako pieczęci
na spisanej historii kobiet pochodzących z tej samej linii komórek
linieją pierwotną mocą przesuwania świata przez kanał rodny
tunel jasnego światła rozrywa ciepłe ciało
stwarza nowe zakamarki i czeluście
horyzonty lub klatki dla nowego istnienia
epitafia kiełkują w krtani
rodzą i oblekają w całuny milczenia
widok ciała
jego nieżywość i obcość zmieniła perspektywę
mojego postrzegania
zmieniła trajektorie mojego myślenia
jakby trumna stała się czółnem
a ja śledziłam jej podróż
kiedy odpływała w kierunku wiecznego horyzontu
do
nieboskłonu w pryzmacie barokowych obrazów
czasu i przestrzeni w której mieszkały wspomnienia mojego dzieciństwa
i ta cisza
która wpisywała się w pastelowe kolory
poświaty czającej się dookoła
usprawiedliwiała swoją nieoczywistością
to co typowe stało się
anachronizmem
gdy nic więcej nie mogło się już wydarzyć
mam wrażenie że chodzę po gruzach
godzin
dni
wyrazów twarzy
wspomnienia stały się nieistotne
światło zgasło automatycznie
dla oszczędności energii wyłączają się ludzkie synapsy
na próżno szukać przyczyny tego co się wydarzyło
nie ma logicznej odpowiedzi
wolna wola człowiecza miesza się
z fatum zależnym od słów
wyssanych z genów przodków
ich lęków
z przemieszczanych walizekbiletem do tego spektaklu
jest moja cisza
może to nie dziś stanie się najważniejszy dzień
a dziś wydarzyło się
to co przeznaczył mi los na kiedyś
może nie warto było zatrzymać myśli na wszystkim o czym do tej pory czytałam
a jedynym błogosławieństwem świata dla mnie był dotyk
matczyny dotyk nowo narodzonego istnienia
zwierzęce wylizywanie krwi i potu
chronologia przodków dopełniła się
przez historię usychania mojej odciętej pępowiny
w kontekście twojego umierania
według chronologii numerów pesel i mitochondrialnego DNA
długo przed zakończeniem aktu
przed finalnym akordem
zanim to się stało – był we mnie niepokójwietrzyłam jak zwierzę to co miało się wydarzyć
czułam obecność czających się zmarłych
widziałaś ich pytałaś o nichobraz kurczącej się ciebie
z dnia na dzień mniejszejten obraz został we mnie
stawał się obsesją w środku nocy
zasiedlił oczodoły i niepokoił
drażniąc jeszcze i jeszcze
powodował wątpienie w prawidłową ocenę zdarzeń
stał się przyczyną mojego lekarskiego milczeniabezradność w obliczu uspokajania myślą
kiedy umarłaś nic się nie zmieniło
czuję tę samą pustkę i samotność
i zmieniło się wszystko
bez radykalnego momentu wyznaczającego cezurę
przemijania i niemożnościmoże istniejemy równocześnie po obu stronach powietrza
patrzysz na mnie
może moja materialna zwierzęcość i twoja niewidzialność
istnieje w tej samej przestrzeni
splecione w pamięci genów które trwają bez zbędnych kartotek
synchronizacji systemów
pozwoleńty już wiesz czy istnieje
pozaczasowa i bezterminowa miłość
PYTANIA BADAWCZE
czy energia z pierwszego krzyku dziecka przybyłego z zakrzywienia czasoprzestrzeni staje się gwiazdą. satelitą. sonatą. parą wodną opadającą na kafle podłogi łatwej do utrzymania w stanie sterylnej czystości. czy ginie. cud pierwszego krzyku umiera od środków dezynfekcyjnych. zamienia w nicość. w strach o to co będzie później. jutro. za miesiąc za rok. bilet do przyszłości zamyka się w książeczce szczepień jako gwarancji niesprecyzowanej zdrowotności
krew. pot. ból. nienawiść. miłość. układają się w dłoniach. wiążą palce pierścieniami by zatrzymać i zataić ich histeryczny taniec. odcisk. ich czystość i brud. kruchość linii papilarnych nawinięta na opuszki palców w celu autoryzacji. niezbędnej do nauki czułości swojej skóry. lub obcej
jak przez kamień ukazać umiłowanie wolności. rzeźbiąc w nim Niobe lub Nike. lub zwykłe kamienne balu-strady. lub kraty ogrodzeń
jak zatrzymać wspomnienie o człowieku inaczej niż w portrecie zdeponowanym w cyklonie czasu
czy żarłoczna czeluść nieskończoności ma jakiekolwiek znaczenie dla zwykłego pojedynczego istnienia. nieskończoność ubrana w kości szkieletów na barokowych obrazach. krągłe ciała wymieszane z resztkami gnijących szczątków. oczy wywrócone do nieba do granicy kiczu i sztuki. czas człowieczy w loterii rozliczeń których bilans nie ulega podsumowaniu
co pochodzi od Boga. gdzie On mieszka. kogo upoważnił do wglądu w dokumentację na jego temat. a może nie istnieje w sensie zwierzęcego istnienia. jest tworem. botem. Pandorą. czymś stworzonym by nadać sens kolejnym dniom. chociażby przez gorycz wyczekiwania na sygnał ze zbioru biblijnych proroctw
odwieczny dialog ze śmiercią. czy możliwe jest nieistnienie tego dialogu