logo3
logo2
logo1

"Ufajmy znawcom, nie ufajmy wyznawcom"
Tadeusz Kotarbiński
Język jest ważnym elementem śląskiej tożsamości

Prezydent Andrzej Duda zawetował język śląski.

A właściwie zawetował uchwaloną przez parlament nowelizację Ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych i języku regionalnym, nadającą śląskiemu etnolektowi status języka regionalnego. Dzięki niej mowa Ślązaków mogłaby cieszyć się statusem, jaki przysługuje obecnie jedynie językowi kaszubskiemu. O ile samo prezydenckie weto w kontekście dotychczasowej polityki obozu, z którego się wywodzi, trudno rozpatrywać w kategoriach sensacji, o tyle jego uzasadnienie wzbudziło reakcje od rozbawienia absurdalnością po oburzenie i wzmożenie antypolskich nastrojów na Śląsku. „Niedające się wykluczyć działania hybrydowe […] związane z prowadzoną wojną za wschodnią granicą, nakazują szczególną dbałość o zachowanie tożsamości narodowej. Ochronie zachowania tożsamości narodowej służy w szczególności pielęgnowanie języka ojczystego” – stwierdził prezydent. Nie sposób zrozumieć, w jaki sposób kultywowanie regionalnej tożsamości miałoby wpisywać się w kontekst wojny hybrydowej. O wiele łatwiej umieścić to stanowisko wśród wcześniejszych wypowiedzi polityków polskiej prawicy na temat Ślązaków.

Od Długosza do Kaczyńskiego, czyli dzieje śląskiej tożsamości

„Śląskość jest sposobem odcięcia się od polskości i przypuszczalnie przyjęciem po prostu zakamuflowanej opcji niemieckiej” – te słowa Jarosława Kaczyńskiego z 2011 roku na długie lata zdefiniowały stosunek jego partii do Ślązaków (jednostronnie, gdyż PiS wciąż osiąga dobre wyniki wyborcze w gminach etnicznie śląskich). Z pewnością jednak nie on pierwszy mówił o polsko-śląskim antagonizmie. Piętnastowieczny kronikarz Jan Długosz nie miał wątpliwości, że Ślązacy to najbardziej wrogi z narodów sąsiadujących z Polską. Dziś jego słowa budzą zdziwienie większości Polaków. Sąsiadujących? Naród? Wrogi? I nic dziwnego, bo historia Śląska, tak bardzo różna od polskiej, to swoista terra incognita. Zarówno dla Polaków, jak i Ślązaków. Ten region pojawia się w szkolnych podręcznikach dopiero w kontekście powstań śląskich i przyłączenia do II Rzeczpospolitej, zupełnie tak, jakby wcześniej nie istniał. To, co nieznane budzi lęk i z lękiem Polacy powitali Śląsk (najpierw Górny, Dolny dopiero po 1945 r.) w granicach swojego państwa. Zaawansowana cywilizacyjnie kraina ze swoim przemysłem była im niezbędna, ale czy ów „powrót do macierzy”, z taką lubością odmieniany przez przypadki przez polskich nacjonalistów, naprawdę był złączeniem dwóch idealnie do siebie pasujących elementów? Górnoślązacy, którzy jeszcze w dziewiętnastym wieku sami uważali, że mówią „po polsku”, nagle zorientowali się, że ich mowa znacząco różni się od tego, co za standard polskości uważano w Warszawie czy Lwowie. Gorzej, powiedziano im, że ich subiektywna polskość to gorsza odmiana tej właściwej, zatem lepiej dla nich, jeśli jak najszybciej dopasują się do większości. To wtedy pojawił się podział na „czystą” polszczyznę i stojącą w opozycji do niej śląszczyznę (w domyśle – „brudną”). Rozczarowanie nową przynależnością państwową rozpoczęło się już w dwudziestoleciu międzywojennym, dobre wyniki ugrupowań proniemieckich w wyborach samorządowych 1926 roku są tego najlepszą ilustracją, a sanacyjny brak poszanowania dla lokalnej odrębności tylko wzmógł te nastroje.

Między gwarą a językiem

Tożsamościowe tarcia w kluczowym regionie nie leżały w interesie państwa polskiego. Dlatego Śląsk należało zglajszachtować, ujednolicić. Oczywiście bardziej nadawała się do tego działalność kulturalna niż odgórne decyzje administracyjne. Stanisław Ligoń, znany na Śląsku jako „Karlik z Kocyndra”, był jednym z działaczy narodowych mających oswoić śląskość dla polskiej opinii publicznej. To on spisał śląskie bery i bojki, które miały „wzbogacić nieliczne wydawnictwa gwarowe, które zaświadczyć winny o naszej tu na ziemi Piastów odwiecznej polskości”. Zwróćmy uwagę, że Ligoń pisze o „gwarze”, a więc o pojęciu, które dziś uznawane jest za uwłaczające randze mowy Ślązaków. „Sądzi się wśród polskiego ogółu, że język śląski jest jakąś kaleczą polszczyzną, popstrzoną wpływami niemczyzny” – pisał Feliks Koneczny. Jeśli „gwara” definiowana jest jako mowa niewykształconego ludu wsi, to istotnie definicja ta nijak nie przystaje do współczesnej śląszczyzny, modnej wśród lokalnych elit intelektualnych i mogącej się pochwalić rosnącą z roku na rok liczbą publikacji literackich. Ale czy aby Ligoń nie miał racji i nie pisał rzeczywiście w gwarze?

Weźmy zatem do ręki Ligoniowe Bery i bojki śląskie, otwierając je na dowolnej stronie. Już na pierwszy rzut oka widać, że zapis znacząco różni się zarówno od współczesnej literatury śląskiej, jak i od dziewiętnastowiecznych śląskojęzycznych tekstów źródłowych. Nie ma tu znaków diakrytycznych, nie ma pochylonego ō (jak w wyrazie „wōngel”), nie ma labializacji (jak w słowie „ôkno”, wymawianym „łokno”). Są za to imiesłowy, bardzo rzadkie w śląskim, oraz znaki wskazujące na dźwięki charakterystyczne dla polszczyzny (np. ą, ę), wykształcone w niej w czasach, gdy Śląsk dawno już leżał poza granicami Królestwa Polskiego.

Nie powinno dziwić, że ktoś mający kontakt jedynie ze śląszczyzną w zapisie, jaki widzimy w Berach i bojkach… (pierwsze wydanie w roku 1931, potem wielokrotnie wznawiane) ma prawo pytać: „Co ta «gwara śląska» wnosi do polszczyzny, skoro w tak małym stopniu różni się od literackiej normy? I dlaczego mielibyśmy marnować publiczne pieniądze na jej krzewienie?”.

Wszystko staje się jasne, jeśli odpowiemy sobie na pytanie: „W jakim celu tworzyli Ligoń i inni «budziciele polskości na Górnym Śląsku»?”. Tym celem było oswojenie obcości ich regionu. Przedstawienie Śląska w sposób bezpieczny dla obu stron.

Przidzie Hanys, wice bydzie godać

Lęk Polaków przed Śląskiem był oczywisty – gdzieś w tle czaiły się potężne Niemcy, z którymi (z polskiej perspektywy) Ślązacy mieli niejasne relacje. Obawy Ślązaków wzmogły się po II wojnie światowej i, przyznajmy to szczerze, były w pełni uzasadnione. Prześladowania roku 1945, znane dziś pod nazwą Tragedii Górnośląskiej, to wciąż niewyjaśniona czarna karta polsko-śląskich stosunków. Szacuje się, że do przymusowej pracy w ZSRR wywieziono nawet 90 tysięcy osób, z których wróciła jedna piąta. Kolejne tysiące były brutalnie torturowane i umierały w obozach, takich jak ten na świętochłowickiej Zgodzie. Miejscowi musieli przejść upokarzający proces weryfikacji, od którego zależało, czy pozwoli im się pozostać w miejscu, z którym ich rodziny były w wielu przypadkach związane od stuleci. „Godanie” nagle stało się pretekstem do pozbawienia kogoś majątku, wywiezienia bez możliwości powrotu czy też zabicia. Przez kolejne dekady śląskie dzieci były w szkołach bite za używanie mowy przodków, jej znajomość bywała przyczyną blokowania miejscowym awansu zawodowego.

Paradoksalnie to, że homogenizacyjne ciągoty Polski Ludowej nie zniszczyły do końca godki zawdzięczamy właśnie „gwarze śląskiej”, a więc sposobowi „sprzedania” regionalnej tożsamości w sposób bezpieczny, bez wzbudzania podejrzeń o bycie elementem niepewnym narodowościowo. Na wiele dziesięcioleci język śląski (w swojej skarlałej, okaleczonej, bo spolszczonej formie) trafił do skansenu, którego granicami były wypełnione rubasznością, a nieraz i wulgaryzmami, sceniczne występy kabaretowe oraz folklor. Trwało rozwadnianie etnolektu coraz częstszymi polonizmami. Łatwiej było usłyszeć błędnie spolszczone „Kochom cie” niż śląskie „Jo ci przaja”.

Z konsekwencjami tych procesów zmagamy się do dziś. Skojarzenie śląskości z kabaretem jest wciąż żywe, a niezaprzeczalny potencjał komiczny tej mowy tylko je wzmacnia. Tu przed oczami staje mi scena sprzed kilku lat, gdy w katowickim Teatrze Korez prezentowano najlepsze jednoaktówki napisane po śląsku. Akcja jednej z nich rozgrywała się podczas wojny trzydziestoletniej, a w pierwszej scenie autor zawarł opis gwałtów wojennych, tortur i palenia wsi. Mimo to, gdy tylko wybrzmiały pierwsze słowa, na widowni rozległ się śmiech. Mieliśmy do czynienia z najprostszym przykładem warunkowania, do jakiego doprowadziło zamknięcie śląszczyzny na wiele dekad w kabaretowo-folklorystycznym więzieniu.

Małpa, zegarek, język i autonomia

Ślązacy przetrwali mroczne czasy PRL dzięki stereotypowi pracowitości (śląski „etos pracy” świetnie wpasował się w polską politykę eksploatacji regionu) i braku większych ambicji tożsamościowych. Wychowane wówczas polskie elity intelektualne uznały tę wersję śląskości za jedyną możliwą. Jakie było zatem ich zdziwienie, gdy w latach 90. na regionalnej scenie politycznej pojawił się Ruch Autonomii Śląska, którego lider Jerzy Gorzelik otwarcie mówił, że jest co prawda polskim obywatelem, ale narodowości śląskiej, który nie jest winien Polsce lojalności, dziedzictwo zaś Mickiewicza i Sienkiewicza uznawał za zupełnie Ślązakom obce. Jego barwne metafory, jak choćby ta porównująca Polskę do małpy, która zepsuła śląski zegarek, nawiązująca zresztą do słów brytyjskiego premiera Lloyd George’a, budziły na początku XXI wieku oburzenie po obu stronach polskiej sceny politycznej. Na spotkaniach z udziałem Gorzelika zbulwersowani uczestnicy pytali, kto dał mu prawo nie czuć się Polakiem. „Półtora miliarda Chińczyków nie czuje się Polakami i jakoś Rzeczpospolita istnieje”, odpowiadał kpiąco i ze stoickim spokojem lider RAŚ. O panice, jaką wzbudzały wypowiedzi Gorzelika świadczy fakt pojawienia się w roku 2000 jego organizacji w raporcie Urzędu Ochrony Państwa jako potencjalnego zagrożenia.

Szok ma jednak to do siebie, że nie trwa wiecznie. Dwadzieścia lat po największych kontrowersjach wzbudzanych przez Gorzelika polityczny mainstream oswoił się z większością jego postulatów. Dziś co prawda nie ma dyskusji o politycznej autonomii, na wzór tej, którą region cieszył się w dwudziestoleciu międzywojennym, a głównym postulatem Ślązaków jest autonomia kulturalna. Opierać się ma ona na uznaniu etnolektu śląskiego za język regionalny, a w przyszłości nadanie jego użytkownikom statusu mniejszości etnicznej. Gdy Donald Tusk obiecał w Radzionkowie spełnienie tego pierwszego postulatu, region zareagował nieufnością. Nic dziwnego w kontekście wcześniejszego traktowania Ślązaków przez państwo polskie. Tym razem jednak za słowami poszły czyny i Koalicja 15 Października bez problemów uchwaliła nowelizację, nadającą śląszczyźnie status języka regionalnego. Nowelizację zawetowaną przez Andrzeja Dudę.

Jynzyk jak Berga

„Ślōnski jynzyk je jak berga, co jij niy trza uznanio ôd politykrōw, coby istniała. Dejcie pozōr na berga” – takimi słowami prezydenckie weto skwitowała Rada Języka Śląskiego, społeczne ciało składające się z naukowców, literatów i działaczy, zajmujące się kodyfikacją etnolektu. Niemniej jednak nie sposób ukryć, że nowelizacja jest śląskiej kulturze i tożsamości niezbędna. O ile literatura śląska ma się dobrze (największe regionalne wydawnictwo Silesia Progress ma kilkadziesiąt śląskojęzycznych książek w swojej ofercie, zarówno dzieła oryginalne, jak i tłumaczenia światowej klasyki), a etnolekt jest coraz bardziej obecny w przestrzeni publicznej, o tyle nieobecność kwestii tożsamościowych w szkołach budzi obawy, że kolejne pokolenie będzie generacją wykorzenioną. A przecież wykorzenienie idzie w parze z depopulacją, największym obecnie zagrożeniem śląskich miast i wsi. Ostatnie miarodajne badania wiedzy śląskiej młodzieży pokazują, że około 90 procent z nich nie zna żadnych wydarzeń ani postaci z dziejów regionu, mowa przodków jest im coraz bardziej obca. Wydaje się, że śląska tożsamość właśnie teraz dotarła do punktu krytycznego. I to ostatni moment, by ją wesprzeć. Dla dobra obu stron. Aby Śląsk był syty i Polska cała.

Marcin Melon – Ślązak, nauczyciel, dziennikarz, działacz regionalistyczny i autor tworzący w języku śląskim.

W ostatnim czasie jesteśmy świadkami gwałtownego wzmożenia produktywności nowych nazw żeńskich. Przez to, że jest ono zadekretowane i systemowe, nie wzbudza we mnie aprobaty; tym bardziej, że podważa dotychczasowy semantyczno-syntaktyczny paradygmat nazw zbiorów (rzeczowników) osobowych.

Dyskusja w sprawie feminatywów toczy się u nas nie od dziś. Przypomnę dość liberalne stanowisko Rady Języka Polskiego z 2012 roku: „Formy żeńskie nazw zawodów i tytułów są systemowo dopuszczalne. Jeżeli przy większości nazw zawodów i tytułów nie są one dotąd powszechnie używane, to dlatego, że budzą negatywne reakcje większości osób mówiących po polsku. To, oczywiście, można zmienić, jeśli przekona się społeczeństwo, że formy żeńskie wspomnianych nazw są potrzebne, a ich używanie będzie świadczyć o równouprawnieniu kobiet w zakresie wykonywania zawodów i piastowania funkcji”.

Kolejne stanowisko Rady Języka Polskiego pojawiło się w 2019 roku: „Większość argumentów przeciw tworzeniu nazw żeńskich jest pozbawiona podstaw”, „dążenie do symetrii systemu rodzajowego ma podstawy społeczne”, „prawo do stosowania nazw żeńskich należy zostawić mówiącym”, a „w polszczyźnie potrzebna jest większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich w zasobie słownictwa”.

Warto przy tym zwrócić uwagę na brak kategoryczności rozstrzygnięć Rady, na pewną jej relatywność w podejściu, objawiającą się, chociażby stopniowaniem typu: „większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich”. Jak Rada sama przyznaje, „ma [to] podstawy społeczne”, a nie językowe (i językoznawcze); a i to społeczne nie jest kompletne lub większościowe, skoro „prawo do stosowania nazw żeńskich należy zostawić mówiącym”. A wśród mówiących, jak wiadomo, w tej materii zgody nie ma. Wielu nie podziela, podobnie jak ja, trafności orzeczenia z 2019 r., że większość argumentów przeciw „jest pozbawiona podstaw”. Podstawy są i to niemałe. Bezwarunkowe i bezrefleksyjne, czyli w każdym wypadku, bez zastrzeżeń,  stosowanie nazw żeńskich w opozycji do nazw męskich wydaje mi się podejściem nierozważnym i błędnym. Przyjrzyjmy się przykładowemu materiałowi językowemu. Czy na pewno nie mamy żadnych zastrzeżeń do stosowania feminatywów w parach: kopacz : kopaczka, węglarz : węglarka, widz : widzka? Jaką nazwę żeńską przyjąć np. w opozycji do rzeczownika myśliwy? A wobec męskich nazw znaczeniowo negatywnych czy nawet obraźliwych jak drań, szubrawiec, ancymonek? Tu i w wielu innych przykładach przy wymyślaniu nazw żeńskich chyba jesteśmy bezradni. Tendencyjne, sztuczne dążenie do wypełnienia luk w rzeczownikowej opozycji płci prowadzi do śmieszności. Nie dajmy się zwariować w tej nadgorliwości.

Nie znaczy to, że nie możemy wprowadzać nowych nazw żeńskich, zwłaszcza wtedy, gdy nas to nie razi, gdy nie mamy przy tym poczucia rewolucyjnego gwałtu na języku ojczystym. Daje się przecież odczuć, kiedy korzystając z potencjalnych form w nazewnictwie, zgodnie z wykształconym przez wieki obyczajem językowym i przyjętymi regułami, przekraczamy niewidoczną granicę smaku. Oczywiście jest to dość subiektywne i zależne też od następujących po sobie okresów historycznych, wpływających na zmiany językowe. Wiemy, że język przedwojenny w interesującym nas zakresie różnił się od tego, który po II wojnie światowej wykazywał tendencje defeminizacyjne. Chodzi tu jednak o zakres tych zmian, ich gwałtowność, jak dzisiaj, oraz następstwa, jakie pociągają w rozumieniu pewnych kategorii językowych.

***

Nie ufając zbyt łatwym analogiom, chciałbym jednakże w porównaniu, którym się posłużę, odnieść się do powszechnie znanego konfliktu w sferze polityczno-społecznej. Pragnę wyrazić swój zdystansowany stosunek do różnego typu bardziej lub mniej oczekiwanych ingerencji w życie społeczne, np. w życie kobiet, przez narzucanie im decyzji w kwestiach dotyczących aborcji przez przedstawicieli określonej partii lub Kościoła, niekompetentnych w zakresie medycyny i prawa. Podobnie nie jestem też zachwycony, kiedy wpływowe w danym momencie historycznym grupy użytkowników języka, niefachowców w dziedzinie, w której usiłują zadekretować swoje oczekiwania, zbyt apodyktycznie lansują swoje postulaty dotyczące praktyk lingwistycznych.  A z taką sytuacją mamy do czynienia – z dość rewolucyjną ingerencją w dotychczas funkcjonujący system językowy, ingerencją uzasadnioną głównie kryteriami ideologicznymi. Jako językoznawca nie chciałbym się jednak godzić na wprowadzanie do języka sztucznych, tworzonych naprędce, na zasadzie neologizmu, nazw żeńskich, a w dalszej kolejności zdublowanych konstrukcji językowych typu „Sztukę naszą oglądali oczarowani nią widzowie i oglądały oczarowane widzki”.

Realizacja tego typu nie do końca przemyślanych postulatów, sprowadzająca się do próby zniwelowania w języku historycznej dominacji mężczyzn nad kobietami przez radykalne rozszerzenie zakresu nazw żeńskich, wynika z niepełnej świadomości językowej samozwańczych reformatorów, inspirujących tendencyjne zmiany językowe. Właściwie – zgodnie z ich reformą – powinienem powiedzieć reformatorów i reformatorek, by się posłużyć obligatoryjnym dla nich rozróżnieniem podmiotów osobowych w nazwach zbiorów typu widzowie, mieszkańcy, reformatorzy, które w języku zawsze odnosiły się wspólnie do kobiet i mężczyzn, a dziś muszą z osobna. W wyniku tych zabiegów nastąpiło bowiem przesunięcie znaczeniowe, a zarazem ograniczenie zakresu znaczeniowego wymienionych nazw. Do tej pory np. nazwa mieszkańcy odnosiła się do wszystkich mieszkańców bez względu na ich płeć. Dzisiaj odnosi się tylko do mieszkańców rodzaju męskiego. I dlatego, aby powiedzieć o wszystkich, wyrażamy już podwojoną osobową nazwę: mieszkanki i mieszkańcy Warszawy, Śląska itp.

Tendencyjnym narzucaniem zmian językowych, w rezultacie demolowaniem części istniejącego systemu językowego, nie przezwycięży się dziejowej niesprawiedliwości. Część językoznawców nie chce się wtrącać do tej ostatnio tak modnej przemiany językowej, charakterystycznej zapewne nie tylko dla feministek, ale i szerszych grup społecznych. Ja przeciwko nim nic nie mam, rozumiem nawet przyczyny ich rozgoryczenia i wierzę w ich dobre intencje. Uważam jednak, że gwałtownie narzucana społeczeństwu poprawka językowa, a dziś już chyba reguła, polegająca na zmianie rozumienia nazw zbiorów niczego nie załatwi w rzeczywistości społecznej, tj. w kwestii równouprawnienia kobiet. Może mieć jedynie znaczenie symboliczne. Tym zaś karmi się głównie polityka i zideologizowana socjologia, a nie naturalny rozwój języka danego narodu. Istotę tego nieporozumienia mogą zilustrować konkretne przykłady.

Problem zaczął się od nagłej potrzeby wypełniania luki w zakresie nazw żeńskich, z których przecież cała masa od dawna funkcjonuje, jak np. lekarka, pacjentka, mieszkanka. Stosowane i odbierane są one jako naturalne, usankcjonowane historycznie. Niektóre jednak są obco brzmiące, są neologizmami, tworzonymi na zamówienie społeczne. Za przykład mogą posłużyć: widzka, gościni, ministra (wobec minister), blacharka (wobec blacharz), kominiarka – chyba że kobietę, która zechce czyścić kominy nazwiemy kominiarzą!

Gdyby bitwa toczyła się tylko na polu liczby pojedynczej rzeczownika, spór by polegał jedynie na wypełnieniu braków leksykalnych, czyli dodaniu niefunkcjonującej dotąd widzki, ministry, premierki (bo chyba nie premiery?), prezydentki i chirurżki. I zdawać by się mogło, że na tego typu wypełnieniu braków – podkreślam: braków – leksykalnych w zakresie nazw żeńskich rzecz szczęśliwie by się zakończyła. A właśnie, że nie, bo język jest systemem powiązań, budowlą, z której nie zawsze da się wyjąć lub dołożyć jakąś cegiełkę, by wszystko było w porządku. Podważenie zasady takiej niesprawiedliwej kategorii męskoosobowej i dopełnianie jej w zdaniu zdublowanymi składnikami, które podlegają kategorii niemęskoosobowej, też może mieć destrukcyjne znaczenie. Chociażby w szerszym kontekście – w tzw. obligatoryjnej konotacji składniowej, rozumianej jako otwieranie miejsca dla składników zdania o określonej kategorii gramatycznej lub znaczeniowej. Taka duplikacja podmiotów osobowych i postawienie żeńskiego obok męskiego lub zdań składowych z tymi podmiotami w zdaniu złożonym łącznym wydaje mi się bałamutną uzurpacją.

***

Psychologicznie i socjologicznie nawet zrozumiałe jest zjawisko dokonującej się od jakiegoś czasu  rewolucyjnej zmiany w podejściu do naszego systemu językowego, zwłaszcza w funkcjonującej w liczbie mnogiej kategorii męskoosobowej : niemęskoosobowej, np. To byli młodzieńcy, lekarze, bandyci wobec: To były lekarki, malarki, bandytki. Od dawien dawna faworyzuje mężczyzn kategoria gramatyczna „męskoosobowości”, która zdominowała paradygmat gramatyczny, zwłaszcza w odniesieniu do nazw rzeczowników typu: nauczyciele, rzemieślnicy, mieszkańcy, arystokraci, złodzieje. Każdy z tych rzeczowników wchodzi w związki nie tylko z formami przymiotnikowymi: dobrzy, mądrzy, wysocy, ale i z odpowiednimi formami czasowników w czasie przeszłym w liczbie mnogiej: chodzili, myśleli, walczyli (wobec kobiet, które chodziły, myślały, walczyły). Wystarczyło, że w zbiorze nazwanym przez rzeczownik w liczbie mnogiej znalazł się choć jeden mężczyzna, a już czasownik w liczbie mnogiej stosujący się do tego rzeczownika musiał być w odpowiadającej mu formie męskoosobowej (a nie niemęskoosobowej, czyli żeńsko-rzeczowej). I chociaż w grupie uczniów był tylko jeden chłopak, a reszta to były dziewczęta, wystarczający i właściwy był komunikat: Uczniowie wyszli z klasy. A może teraz już tak nie będzie wypadało mówić i pisać? Jednego chłopca w takiej klasie może można nie zauważyć albo i tę  semantycznie – składniową podstawę też podważyć i wyrzucić do lamusa historii? Już dzisiaj mówimy, podwajając podmioty: Uczennice wyszły z klasy i uczeń wyszedł z klasy?

Jeśli w jakimś zdaniu pojedynczym nazwa mieszkańcy zostaje rozłożone na dwa osobne elementy, które w liczbie mnogiej muszą być wyrażone nazwą żeńskoosobową – mieszkanki i męskoosobową – mieszkańcy, zmusza nas to do podwojenia konstrukcji składniowej. W rezultacie powstaje całość będąca zdaniem współrzędnie złożonym łącznym: nasze mieszkanki zaprotestowały + nasi mieszkańcy zaprotestowali. Już od dłuższego czasu obserwuję takie podwojone konstrukcje.

Nikt mnie nie zmusi, bym się stosował do nowej mody i mówił: Najlepsze uczennice klasy czwartej jutro będą miały wolne i najlepsi uczniowie klasy czwartej będą mieli wolne. Który język, rozwijający się w naturalny, swobodny sposób, a nie sztucznie kodyfikowany, przyjąłby tego typu składniową nowinkę wbrew stałej zasadzie jego ekonomiczności? Wydaje się to niemożliwe lub bałamutne, zwłaszcza w czasach przesadnego dążenia do skrótu, wymuszonego przez wymogi internetu i nowoczesnej ogólnej tendencji do kondensacji i eliminowania rozwlekłego gadulstwa, nadmiaru mowy. Sam w to niestety teraz wpadam ze względu na potrzeby wyrazistości mojego wykładu.

W typie nazw rzeczownikowych, jak np. uczniowie, mieszkańcy, lekarze, ze względu na brak formalnego znacznika żeńskości można się dopatrywać niegodziwego źródła niedocenienia płci pięknej w naszym języku. Pominięcie formy żeńskiej, a co za tym idzie nieadekwatność opozycji rodzajowej, a także historyczna przewaga kategorii męskoosobowej nad niemęskoosobową rzeczownikowych nazw zbiorów w liczbie mnogiej w ostatecznym rezultacie musiała zaowocować potrzebą właściwej rekompensaty.

Nawet nie wszystkim kobietom się to podoba. Niektóre z nich dobrze rozumieją, że opór wobec systemu językowego, który się ukształtował przez wieki, i próba wymuszania na nim określonych zmian, nie przełożą się na rzeczywiste przezwyciężenie historycznego braku równouprawnienia kobiet. Zamach na język, nie jest w istocie skutecznym zamachem na rzeczywistą społeczną niesprawiedliwość (nierównowagę).

***

Jak widać, rzecz dotyczy nie tylko samego nazewnictwa, więc leksyki, ale jak już było mówione, pociąga też za sobą obligatoryjne zmiany w systemie fleksyjno-składniowym. Dając kolejne przykłady, by rzecz uczynić wyrazistszą i potwierdzić bezkrytyczne przyjmowanie nowych zasad dotyczących nazw żeńskich, odniosę się do szerzących się tego typu praktyk w telewizji. Na przykład redaktor TVN Radomir Wit (którego ze względów merytorycznych oraz za prawdziwe zaangażowanie i ekspresję przekazu wysoko cenię) zamiast dotychczasowego schematu zdaniowego „Kłaniam się widzom, którzy nas dziś oglądali” (nie jest to dosłowny cytat, tylko przykład), chcąc być językowym konsekwentnym neofitą, musiałby wygłosić formułkę: „Kłaniam się widzkom, które nas dziś oglądały i widzom, którzy nas dziś oglądali, studentkom i studentom, które nas oglądały, oglądali”. W ten oto sposób został sztucznie rozbudowany system składniowy – tylko z pozajęzykowych przyczyn. Czy to jednak pomoże kobietom w ochronie ich uzasadnionych praw albo też w poszerzeniu ich zakresu? Bardzo w to wątpię.

W moim odczuciu takie bezsensowne duplikacje składniowe to choroba dwudziestego pierwszego wieku, polegająca na pomieszaniu zrozumiałych i oczywistych dla współczesnych ludzi kryteriów sprawiedliwości społecznej oraz nie zawsze jasnych dla nich kryteriów zasad funkcjonujących w danym języku. Nie zdobywa się okopów Świętej Trójcy przez wysadzenie w powietrze jej historycznej nazwy.

Dziś jesteśmy zmuszani, by z nazw zbiorów osobowych (np. grup narodowych, zawodowych itp.) Polaków, chirurgów, ministrów, z ich wspólnego dla mężczyzn i kobiet zakresu znaczeniowego wyodrębniać nazwy żeńskie, co w wypowiedzeniu implikuje rozszerzanie, podwajanie całych konstrukcji zdaniowych. W konstrukcjach tych wyrażamy expressis verbis podmioty rodzaju żeńskiego (mieszkanki, polityczki), by zestawiać je jako byty osobne w ciągu zdaniowym, równolegle wobec zdegradowanej co do zakresu znaczeniowego, do niedawna samowystarczalnej nazwy wyrażonej rzeczownikiem typu mieszkańcy, politycy. Tak zaczyna się przemiana całego fleksyjno-składniowego paradygmatu, gdyż musimy konsekwentnie, obligatoryjnie stosować nie tylko wyrażone w zdaniu odróżnianie rzeczowników (w liczbie mnogiej) według kategorii męskoosobowej wobec niemęskoosobowej, ale i innych wyrazów z nimi powiązanych, takich jak przymiotniki, imiesłowy, zaimki, np. nasi mieszkańcy : nasze mieszkanki, nasi widzowie : nasze widzki. Podlegają temu także czasowniki w czasie przeszłym, np. poszli : poszły, zostali zwolnieni : zostały zwolnione. 

Jest oczywiste, że pomysłodawcom i pomysłodawczyniom tej językowej naprawy (inni powiedzą – demolki) zależy na równoprawnym traktowaniu podmiotów ludzkich, to znaczy kobiet i mężczyzn, czyli na opozycji rodzajów naturalnych. Nie zastanawiają się oni nad tym, że rodzaj gramatyczny nie zawsze się pokrywa z naturalnym i że jest on z zasady kwestią przyjętej w danym języku konwencji. Nie ma bowiem żadnej naturalnej właściwości, żadnej koniecznej, poza konwencjonalnie przyjętą, podstawy do tego, by stół w naszym języku był rodzaju męskiego, a drzewo nijakiego. Po niemiecku drzewo – der Baum jest rodzaju męskiego. Zatem, czy w realnym życiu społecznym warto nadawać takie znaczenie konwencjom językowym i z nazw zbiorów z natury wspólnotowych wydobywać nazwy żeńskie, by ustawiać je równolegle, zatem równoprawnie wobec nazw męskich, aby w ten sztuczny sposób nadawać im równoprawny status?

Tego typu znaczeniowa opozycja w realności mieszkańcy : mieszkanki, chirurdzy : chirurżki, widzowie : widzki, przeniesiona do metajęzyka, nie jest w pełni adekwatna z opozycjami kategorii lingwistycznych (męski : żeński, męskoosobowy : niemęskoosobowy). W języku relacje te są znacznie bardziej skomplikowane. Przeniesione z realności dosłownie jeden do jednego rozpoczynają całe to zagmatwanie, generują powstawanie całych ciągów z konstrukcją dodaną w wyniku zbytecznej dla języka duplikacji. Jako efekt następczy, a zarazem uboczny, doprowadza to do niezamierzonej redundancji językowej, czyli nadmierności, czegoś, co zbyteczne. Wystarczy powiedzieć: Polacy to mądry naród. Przejawem redundancji natomiast jest wypowiedź: Polki i Polacy to mądry naród. W Pieśni 5 (Księgi wtóre) Jana Kochanowskiego czytamy: „Nową przypowieść Polak sobie kupi, że i przed szkodą, i po szkodzie głupi”. Dlaczego z tego Kochanowskiego był taki paskudny antyfeminista?! Dlaczego zapomniał o Polkach? Oczywiście, że nie zapomniał. Tylko niektórzy, nawet językoznawcy z tolerancji sławni, gotowi są zapomnieć, jak brzmiał nasz język. A gdyby trzeba było w analogicznym zdaniu zastosować czas przeszły? „Nową przypowieść Polki sobie kupiły i Polacy sobie kupili, że i przed szkodą Polki były głupie, i po szkodzie głupie, i przed szkodą Polacy byli głupi, i po szkodzie głupi”. Od tego można osiwieć, co już na szczęście mi nie grozi.

Krótko mówiąc, mimo że szczerze popieram długotrwałą walkę o równe prawa kobiet i sam bez kobiet żyć nie mogę, uważam, że w rozstrzyganiu językowych problemów istotna jest nie poprawność społeczno-polityczna, lecz językowa. Oczywiście język nie jest tylko synchronicznym systemem znaków, ale i procesem historycznym. Każdy wyraz znaczy to, co znaczy, bo taką miał historię w wielowiekowym rozwoju języka – jak twierdził mój Mistrz, profesor Witold Doroszewski, wybitny językoznawca. Wiem to, bo byłem przez wiele lat jego sekretarzem osobistym, asystentem, a później adiunktem. Nie trzeba mi więc tłumaczyć, że język jest procesem. Z czasem język się zmienia i może się zmieniać, ale szanujmy jego ewolucyjność, zmiany wynikające z wielowiekowej praktyki językowej, a nie czynione na jeden rewolucyjny pstryk decydentów – przepraszam – decydentek i decydentów, niekoniecznie znających teorię zbiorów i adekwatność przyjętego wobec tych zbiorów nazewnictwa. Wiadomo, język jest nasz, jest konwencją, na którą myśmy się umówili.

Zawsze możemy się umówić inaczej. Papier wszystko przyjmie, tak jak ministrę, której się już nie wypleni, gościnię pewnie też już nie, ale myśliwą czy myśliwkę razem z widzką radziłbym jeszcze trzymać od nas z daleka. Taką, a może bardziej zmyślną grę lingwistyczną zostawcie raczej poetom. Koledzy językoznawcy, a przede wszystkim Wy, użytkownicy języka, nie gódźcie się tak łatwo, bezrefleksyjnie na bylejakość kształtowanego przez stulecia języka, pielęgnowanego przez naszych przodków. Niech nowi dyktatorzy mód zmieniają naszą polszczyznę niespiesznie i z umiarem, a przede wszystkim z wszechstronnym rozmysłem.

Grzegorz Walczak poeta, prozaik, dramatopisarz, satyryk, tłumacz literatury serbskiej i chorwackiej. Doktor nauk humanistycznych, b. wykładowca akademicki.

Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.

Dyskusja na temat żeńskich form osobowych trwa w najlepsze. Toczy się w mediach głównego nurtu, w internecie i podczas spotkań rodzinnych, a także na uczelniach. Rozgrzewa fora i zajmuje naszą uwagę, zyskując (czy potrzebnie?) rangę tematu politycznego. Może dlatego, że wszyscy jesteśmy po trochu właścicielami języka ojczystego i – jak to właściciele – chcemy porządzić. Nic, tylko się cieszyć, bo przecież „pańskie oko konia tuczy”, a język od tego kwitnie i pięknieje. Czy jednak na pewno?

Warto zastanowić się, jak chcielibyśmy, by język polski brzmiał na co dzień, wyglądał na papierze, w jaki sposób moglibyśmy się nim nie tylko poprawnie, ale zrozumiale posługiwać – jednym słowem: porozumiewać. Oczywiście przy zachowaniu norm językowych i wspólnych zasad, ale także z szacunkiem dla tych, którzy chcą pewnych odstępstw, wychodząc z założenia, że język jest żywy i żywo reaguje na zmiany społeczne, gospodarcze, wszystkie inne.

Nowomowa. Czyżby?

„Modna nowomowa”, „sztuczne wyrażenia”, „niepotrzebne neologizmy”, „potworki językowe” – to często spotykane określenia, które mają zamknąć usta tym, którzy feminatywów używają i których wcale nie razi w rozmowie adwokatka, psycholożka albo ministra. Rozczaruję internetowych (głównie) specjalistów od języka: ani to nowomowa, ani neologizmy.

Nowomowa to – jak wiemy ­– wymyślony przez Orwella język władzy, który służył do manipulowania ludźmi i nastrojami społecznymi. Zmieniał rzeczywistość i był elementem opresji. Trudno jednak doszukać się jakichkolwiek działań unijnych eurokratów, naszego rządu lub (nie daj Boże!) prezydenta w sprawie feminatywów. Nasze władze mają zgoła inne, mniej lub bardziej ważne, sprawy na głowie. Na przykład kwestie języka śląskiego… Chyba, że podanie nazwy swojego stanowiska w formie żeńskiej przez nieżyjącą już ministrę Izabelę Jarugę-Nowacką lub ministrę Joannę Muchę uznać za przejawy opresji wobec kolegów. Dajmy spokój! Jedynym kłopotem jest to, że słowo to zostało utworzone nieprawidłowo, ale czy ministerka (poprawna forma) brzmiałaby mniej „feminatywnie”?

Neologizmy natomiast powstają po to, aby nazwać coś, co wcześniej nie istniało i co trzeba po prostu nazwać. A także aby zastąpić wyrazy obce w języku rodzimym albo nadać wyjątkowego stylu wypowiedziom artystów. Z żadną z takich sytuacji nie mamy tu do czynienia. Lepiej więc porzucić próby pokrycia pewnych luk we własnej wiedzy mądrymi (bo naukowymi) określeniami.

Co się zaś tyczy potworków i sztuczności – z tym dyskutować nie sposób, to kwestia gustu, a z nim się przecież nie dyskutuje.

Ekspertyzy vs poglądy

Jeśli chcemy podejść do sprawy fachowo i wyrobić sobie jakiś rozsądny pogląd, odwołajmy się do ekspertów w dziedzinie, na której sami się specjalnie nie znamy, ale interesujemy się nią, korzystamy z jej osiągnięć i uznajemy za ważną w życiu naszej wspólnoty.

Wielki słownik języka polskiego PAN podaje następującą definicję słowa „feminatyw”: wyraz nazywający kobietę wykonującą określony zawód lub pełniącą określoną funkcję, traktowany jako pochodny słowotwórczo od wyrazu mającego rodzaj gramatyczny męski, nazywającego mężczyznę lub w ogóle osobę pełniącą tę funkcję lub wykonującą ten zawód[1].

Skoro tak, to nic prostszego – nazywajmy kobietę wykonującą zawód lekarza lekarką (jeśli o specjalności z chirurgii, to nawet chirurżką), zawód piekarza – piekarką, a zawód montera – monterką. Możemy nawet nazwać kogoś pilotką (pilotem możemy nazwać także coś, a nie tylko osobę). Wiemy już, jak to robić! Osoby hołdujące bardziej tradycyjnemu podejściu powinny się tu ucieszyć  – słownik pozwala taki wyraz utworzyć od rodzaju gramatycznego męskiego, czyniąc w ten sposób zadość uznaniu, że znów „panowie przodem”.

Bliższe naszej polskiej tradycji jest podejście: lubię, bo znam, przyzwyczaiłem się i czuję się z tym dobrze. Naukowiec i prezes – to jest gość! A naukowczyni i prezeska… jakoś nam nie brzmią! Tu dotykamy istotnej kwestii ­–  zwyczajów językowych, z których rezygnacja budzi niepokój. Faktycznie, użycie określenia naukowczyni lub gościni dla niektórych jest trudne, niekiedy bolesne, czasem wręcz nieakceptowalne. Czy zatem feminatywy to kłopotliwa nowość? I tak, i nie.

Maciej Makselon – językoznawca, redaktor i popularyzator wiedzy o języku polskim mówi podczas swojego wystąpienia na TEDx w Koszalinie: „To, że jesteśmy przyzwyczajeni do czegoś, nie stanowi problemu. Problem zaczyna się wtedy, kiedy zaczynamy traktować, jakby świat narodził się razem z nami, jakby przed nami nie było niczego. A to, co znamy, było punktem odniesienia dla wszystkich i wszystkiego”. I przytacza przykład słowa gościni, obecnego już w tzw. słowniku warszawskim z 1927 roku, a także wielu innych używanych wówczas form, podawanych przez słowniki w latach 1807–1927, co skrupulatnie prześledził: preferansistka, wajdelotka, delegatka, prezydentka, doktorka, bankierka lub kojarzycielka[2].

Bądźmy jednak obiektywni – nie zawsze można mówić o tym, że mamy do czynienia z powrotem popularnych dawniej form. „Ich istnienie w słownikach nie musi oznaczać tego, że były one powszechnie używane – zauważa z kolei Marek Łoziński z Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. – Gościni była formą sztuczną w okresie międzywojennym. Nie znaczy to, że mamy jej nie używać; to bardzo dobrze utworzony wyraz. Natomiast nie mówmy, że do niego wracamy, bo to nieprawda” – zaznacza[3].

Czyli możemy mieć różne oceny, ale gościni już u nas gościła – to pewne!

O historię warto pytać rodzinne autorytety, nasze babcie i dziadków, najlepiej tych z przedwojennych roczników. Jak zauważyła jedna z internautek „chodziło się wtedy do doktora lub doktorki, uczyły profesorki, była też prezeska…”. Możemy również poszukać wyjaśnień w literaturze – w końcu większość Polaków i Polek pochodzi nie tylko od „Chłopów” Władysława Reymonta, ale w równym stopniu od „Chłopek” Joanny Kuciel-Frydryszak. Może w tym tkwi cząstka odpowiedzi na pytanie, dlaczego jedni przyjmują formy żeńskie ze spokojem, a inni traktują je jak wymysł „lewaków”. Boimy się tego, co nowe…

Ekonomia w języku

Feminatywy są dobre tak samo, jak maskulatywy i formy neutralne. Ani lepsze, ani gorsze. Pozwalają od razu rozpoznać, że mówimy o niej, a nie o nim. Są najkrótszym i najprostszym, a więc najbardziej ekonomicznym sposobem przedstawienia osoby rodzaju żeńskiego. A język dąży do prostoty i ekonomiczności wypowiedzi. Pani doktor w stosunku do krótszej doktorki nie broni się, tak samo jak pani chemik albo pani prezydent. Krótsze formy trafiają w sedno, a dłuższe mogą nawet wprowadzać zamieszanie. Jak w tekście nieodżałowanej Stefanii Grodzieńskiej, wspaniałej pisarki, aktorki i satyryczki zatytułowanym Dałam listonosz, opublikowanym w Przekroju w 1960 roku[4]. Mistrzyni satyry wyraziła w nim dowcipnie i dobitnie swoją niezgodę na kojarzenie męskich nazw zawodów z profesjonalizmem, a żeńskich nie. Dzisiaj, po sześćdziesięciu latach większość społeczeństwa tym bardziej nie chce takich skojarzeń i posługuje się bez oporów słowami: astronomka, matematyczka, redaktorka, informatyczka czy piłkarka. A nawet – prezeska i burmistrzyni!

W odpowiedzi na tę narastającą tendencję, obserwowaną u nas od lat, w 2019 roku ukazał się stosowny komunikat Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN. Zawiera on  poniekąd replikę wobec opinii tych, którzy uważają, że symetria rodzajowa w języku to „nagła, rewolucyjna ingerencja w funkcjonujący od wieków system językowy, ingerencja uzasadniona jedynie kryteriami ideologicznym”.

„Rada (…) uznaje, że w polszczyźnie potrzebna jest większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich w zasobie słownictwa. Stosowanie feminatywów w wypowiedziach, na przykład przemienne powtarzanie rzeczowników żeńskich i męskich (Polki i Polacy) jest znakiem tego, że mówiący czują potrzebę zwiększenia widoczności kobiet w języku i tekstach. Nie ma jednak potrzeby używania konstrukcji typu Polki i Polacy, studenci i studentki w każdym tekście i zdaniu, ponieważ formy męskie mogą odnosić się do obu płci”.

Znak tego, że mówiący czują potrzebę… Jeśli dobrze to rozumiem – można uznać, że język to nie misterna budowla, z której nie wolno nam wyjąć choćby cegły, ale żywy i pulsujący organizm, zmieniający się w czasie i przestrzeni. A jego kodyfikatorzy (językoznawcy) mogą jedynie badać go, obserwować życzliwie i uwzględniać zmiany, jakie w nim zachodzą. Pilnować wzorców i bronić zasad – tak, ale raczej jak troskliwi rodzice, a nie żandarm i sędzia.

Językowe łamańce

Na koniec argument ostatniej linii, często używany przez przeciwników niektórych form żeńskich: „Kto to słyszał – chirurżka, adiunktka albo architektka? Nie da się tego wymówić!”. Trzeba przyznać  – faktycznie łatwo nie jest. Ale można być raczej spokojnym o to, że ci, którzy potrafią wypowiedzieć (z mniejszym lub większym trudem) polskie słowa: źdźbło, zmarzlina, garść, zmarszczka i krztusić – poradzą sobie zapewne ze wszystkimi innymi, nawet bardzo trudnymi, wyrazami.

Szczególnie, gdyby miały one dotyczyć bliskich im osób, czyli dziewczyn i kobiet, z których każda może sama zdecydować, jak nazywać jej stanowisko w pracy lub zawód, który wykonuje. I jak się do niej zwracać w tym kontekście. Jeśli chce być panią adiunkt lub panią doktor – proszę bardzo! Ale jeśli marzy o tym, żeby zostać astronautką, psycholożką lub prezydentką, pozwólmy jej na to.

Zapytajcie kobiety o zdanie, one wiedzą, czego chcą!

 

[1] Wielki słownik języka polskiego, praca zbiorowa, red. nauk. P. Żmigrodzki, PAN, Warszawa 2022, dostępny online: https://wsjp.pl/.

[2] Feminatywy. O genderowej nowomowie słów kilka, M. Makselon, TEDx Koszalin, styczeń 2023, https://www.youtube.com/watch?v=MYH2qGScEVk.

[3] Feminatywy – nowy wymysł czy wiekowy środek językowy?, https://trojka.polskieradio.pl/artykul/3375508,feminatywy-nowy-wymysl-czy-wiekowy-srodek-jezykowy.

[4] S. Grodzieńska, Dałam listonosz, „Przekrój” 1960, nr 05; https://przekroj.pl/archiwum/artykuly/5657.

Na zlecenie Włodzimierza Cimoszewicza, wówczas jeszcze posła do Parlamentu Europejskiego, i na zamówienie Grupy Postępowego Soju­szu Socjalistów i Demokratów w PE redakcja „Res Humana” przygotowała i przeprowadziła konferencję pod tytułem „Unia Europejska jako wspólnota reguł społecznych i norm socjalnych” (8 maja 2024 r.). Zaproszonym pre­legentom – politykowi, związkowcom i ekspertce – zadaliśmy pytanie: „Czy coś poszło nie tak?”. Poprosiliśmy ich także o refleksje na temat możliwego dalszego rozwoju Unii Europejskiej jako projektu socjalnego: zwiększania znaczenia dialogu społecznego, poprawy spójności społecznej oraz ujedno­licania jakości usług publicznych dla wszystkich obywateli UE.

Włodzimierz Cimoszewicz zwrócił uwagę na ograniczone kompetencje Unii w zakresie polityk społecznych. Powinniśmy zacząć poważnie rozma­wiać o rozwijaniu jej także w tym obszarze. Dopóki będą istniały duże różnice materialne wewnątrz i między społeczeństwami, dopóty będą one wywoły­wać problemy w obrębie całej UE. Jak na razie na to przyzwolenia nie ma. Panuje też ogromny sceptycyzm, gdy chodzi o możliwość otwarcia dyskusji na temat zmian w europejskich traktatach – a bez nich nie da się zrealizować wielu zamierzeń socjalnych, jeśli miałyby mieć charakter wspólnotowy.

Jako zwolennik wzmacniania integracji, były premier wyraził jednak wątpliwość co do możliwości przyjęcia daleko idących rozwiązań w wymia­rze filozofii organizacyjnej UE wyłącznie w wyniku wiedzy i wyobraźni jej liderów. Pchnąć Unię w tym kierunku mogą natomiast zewnętrzne zagro­żenia lub wewnętrzne kryzysy – vide zaciągnięcie wspólnego długu podczas pandemii COVID-19.

Przewodniczący OPZZ Piotr Ostrowski ujął perspektywy dalszego rozwoju Unii Europejskiej w następujący sposób: albo stanie się ona bardziej socjalna, albo nie będzie jej wcale. Wiele ośrodków i grup próbuje bowiem podważyć jej autorytet, ograniczyć rolę, doprowadzić do jej rozpadu. Nie można na to pozwolić także ze względu na to, że jest to ważna przestrzeń rozwijania norm socjalnych, stosunków pracy i polityki społecznej. Pro­blemy UE wynikają po części z tego, że jest ona niewystarczająco spo­łeczna, że w niedostatecznym stopniu odpowiada na wyzwania związa­ne ze społecznymi oczekiwaniami oraz problemami.

Mimo ograniczeń prawnych Unia niewątpliwie coraz silniej integruje się w zakresie spraw społecznych. Tam, gdzie dostrzega korzyści płynące z regulacji, potrafi je wprowadzić. Z punktu widzenia związków zawodo­wych robi to coraz aktywniej i skuteczniej.

Maria Anioł, doradczyni w sieci Faire Mobilität (zajmuje się wspar­ciem pracowników migrujących) przy Federacji Niemieckich Związków Zawodowych DGB, zauważyła, że Unia Europejska stworzyła ramy praw­ne w celu zabezpieczenia pracowników, ale brakuje jej instrumentów eg­zekwowania tych praw. Mogą nimi być rozbudowa placówek doradczych z budżetu UE; przeprowadzanie efektywnych kontroli u pracodawców kampanie dla pracowników podwyższające ich świadomość posiadanych przez nich praw. Uwagi wymagają również indywidualne losy ludzi, którzy decydują się na emigrację w ramach swobodnego przepływu osób w UE.

Marta Witkowska, europeistka, profesor UW, wyraziła pogląd, że w obecnych warunkach osiągnięto maksymalny możliwy poziom har­monizacji usług publicznych w Unii Europejskiej (zabezpieczenie spo­łeczne, opieka medyczna). Pomiędzy poszczególnymi państwami ist­nieje zbyt wielka dywersyfikacja systemów, by można było zapewnić coś więcej niż dostęp do świadczeń wynikający z dyrektyw określających status osób podróżujących lub pracujących.

Konkluzje: Fala różnych niepokojów przetaczająca się przez obszar Unii Europejskiej w latach 2023 i 2024 nie ma wspólnego mianownika. Mamy do czynienia z wyjątkowym zbiegiem okoliczności; różne grupy społeczne z różnych powodów i motywacji domagają się zaspokojenia swoich interesów, ale to nie znaczy, że kumulacja protestów może osłabić spójność społeczną Wspólnoty. To bardzo dobry, optymistyczny wniosek.

Jeśli chodzi o przyszłość, uznano, że Unia musi się dalej integrować; co więcej, ta integracja musi być bardziej zdecydowana. Byłoby zgodne z pewną historyczną logiką, gdyby z czasem objęła ona również usługi publiczne.

Rysują się obecnie trzy modele gospodarcze: obok społecznej gospo­darki rynkowej w wydaniu znanym w UE, także amerykański – wolno­rynkowy, ale odmienny od europejskiego – oraz chiński (prawdopodob­nie w przyszłości można będzie go ekstrapolować na większość krajów BRICS). Poza dyskusją jest, że Europejczycy w żadnym wypadku nie będą chcieli zamienić swojego modelu na żaden z tych dwóch alterna­tywnych. A to będzie wymuszać głębszą integrację wewnątrz Wspólnoty.

Na pewno czekają nas wyzwania dotyczące przyszłości rynku pracy. W konsekwencji upowszechnienia się sztucznej inteligencji wiele za­wodów zniknie, powstaną nowe. Implikacje tego procesu będą daleko idące. Jednak Unia Europejska lepiej się zmierzy z tym wyzwaniem niż jakiekolwiek państwo członkowskie z osobna.

Powyższa relacja ukazała się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.

Przeczytaj:

Wysłuchaj całości obrad w formie podcastu

Obejrzyj film na kanale „Res Humana” w serwisie YouTube

Robert Smoleń: Zastanówmy się, jak wygląda polska polityka po ośmiu miesiącach nieustannych kampanii i serii głosowań – na posłów i senatorów, władze lokalne i ostatnio przedstawicieli naszego społeczeństwa w Parlamencie Europejskim. Chodzi o to, żebyśmy popatrzyli na scenę polityczną z większego dystansu, również w kontekście przyszłorocznej elekcji prezydenta RP, która zwieńczy ten wyborczy maraton. To będzie moment, w którym ta scena ułoży się w kształcie, który potrwa przynajmniej przez jakiś czas. Na dzisiaj, po 9 czerwca, wydaje się, że mamy do czynienia z pewną stabilizacją: dwie duże formacje zdominowały system partyjny, cztery mniejsze ugrupowania (z tym, że dwie z nich jak do tej pory współtworzą jeden blok, Trzecią Drogę; inaczej widzę sytuację na lewicy, gdzie małe stronnictwa, włącznie z Razem, nie są moim zdaniem zdolne do samodzielnej egzystencji) mają dość niestabilne notowania, nawet jeśli fluktuują w ramach wąskich widełek. Mnie zastanawia to, że Prawo i Sprawiedliwość cały czas utrzymuje mniej więcej trzydziestoprocentowe poparcie, mimo że z jego rąk zostały wytrącone instrumenty, które wydawały się decydujące dla jego siły, np. publiczne media przekształcone w narzędzie wyjątkowo tępej propagandy, czy hojne programy socjalne – bo te są kontynuowane (a nawet poszerzane) przez obecny rząd. Tłumaczę to sobie tym, że postawy społeczne nie zmieniają się tak szybko, jak byśmy chcieli. Bo jednak cały czas obserwujemy stopniowy spadek poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości.

Jan Garlicki: Prawdopodobnie jest pewna stała grupa wyborców, która przynajmniej do pewnego stopnia będzie głosować na Prawo i Sprawiedliwość niezależnie od tego, co się wydarzy. Jest to być może smutne z punktu widzenia patrzenia na przyszłość kraju. Nawet różnego rodzaju afery i aferki, jakie zostały teraz odkryte, nie kruszą – jak widać – tego żelaznego elektoratu. Liczy on może trzydzieści, może dwadzieścia kilka procent (to zależy też od frekwencji odnotowywanej w kolejnych wyborach).  Widziałem mem, że jakby snopek słomy wystawić na pierwszym miejscu na Podkarpaciu, to też by został wybrany do Europarlamentu. Coś w tym jest. Chociaż z drugiej strony trzeba zauważyć, że zostały tylko trzy województwa, w których w ostatnich wyborach kandydaci PiS zdobyli pierwsze miejsce (najwięcej głosów), a we wszystkich pozostałych na miejscu pierwszym znaleźli się kandydaci Koalicji Obywatelskiej. To pokazuje, że elektorat PiS do pewnego stopnia kruszeje, nie uczestniczy, inni zdobywają więcej głosów.

Jerzy J. Wiatr: Podstawowa lekcja z tych wyborów jest taka, że polska scena polityczna wyraźnie się ustabilizowała i stabilizuje się coraz bardziej w wariancie dwóch wielkich biegunów. Częścią tego jest przesuwanie się Koalicji Obywatelskiej na lewo w rozmaitych ważnych kwestiach. Przez to dla wielu wyborców stała się swą bardziej atrakcyjną wersją – lewicową w planach i na tyle silną, że gwarantującą możliwość ich realizacji. Tym w pierwszym rzędzie jest w moim przekonaniu spowodowany katastrofalny wynik Lewicy, nie jej jakimiś szczególnymi błędami – chociaż nie twierdzę, że ich nie było. Natomiast jeżeli chodzi o Prawo i Sprawiedliwość, to kluczem do zrozumienia, dlaczego zachowuje ono silną (choć już nie tak silną, jak w przeszłości) pozycję jest pewnego rodzaju anatomia jego elektoratu. Z czym się korelują istniejące podziały? Z wykształceniem (PiS wygrywa w cuglach wśród ludzi z wykształceniem podstawowym), miejscem zamieszkania (wieś) i wiek (ludzie po sześćdziesiątce). Przy takim podziale elektorat nie reaguje na bieżącą politykę. Nie da się tego zmienić na zasadzie, że rząd przeprowadzi parę słusznych i potrzebnych posunięć socjalnych, bo to nie zatrze w świadomości tej biedniejszej i mniej wykształconej części społeczeństwa pewnego rodzaju pamięci historycznej. Biedniejsza i mniej wykształcona część społeczeństwa czuła się osierocona, opuszczona. Żeby się zmieniło, musiałaby przyjść pamięć kolejnych pokoleń.

Dlatego sądzę, że mamy do czynienia ze sceną stabilną. Przy czym cechą tej stabilności jest jednak to, że obóz demokratyczny, obecnie rządzący, ma pewną przewagę. Z tym że wyraża się ona bardziej w procentach oddanych głosów niż w zdobytych mandatach. Gdyby na przykład w wyborach europejskich te trzy główne ugrupowania koalicji demokratycznej poszły razem, to przewaga tak zbudowanej listy nad listą Zjednoczonej Prawicy wynosiłaby nie jeden mandat, tylko 3-4 mandaty. To jest lekcja na wybory za 3 lata. Jeżeli ten obóz chce wygrać wybory, a na pewno chce, to do wyborów parlamentarnych powinien iść jednak ze wspólną listą.

Z wyborami prezydenckimi sprawa jest o tyle prostsza, że przy obowiązującej ordynacji to, co się dzieje w pierwszej turze ma w gruncie rzeczy bardziej psychologiczne niż polityczne znaczenie. Także w przyszłym roku decydująca będzie druga tura. Z jednym zastrzeżeniem! Ugrupowaniom demokratycznym nie wolno powtórzyć błędu, jaki popełniono w 2020 roku. Wtedy kandydat lewicy, Robert Biedroń, opowiadał głupstwa typu, i tu zacytuję niemal dokładnie: „Nie jest ważne, kto wygra: Duda, Trzaskowski czy jakikolwiek inny kandydat prawicy”. Jak się opowiada takie głupstwa, to nic dziwnego, że się potem dostaje mniej głosów niż Magda Ogórek. Tego nie wolno oczywiście powtórzyć. Wystawieniu własnego kandydata powinno towarzyszyć jasne i wyraźne powiedzenie: „W drugiej  turze wszyscy popieramy tego kandydata obozu demokratycznego, który się w niej znajdzie”. A ponieważ jest oczywiste, kto wejdzie do drugiej tury z tej strony, więc praktycznie biorąc, jest to złożenie jeszcze przed wyborami jednoznacznej deklaracji, że głosowanie na kandydata lewicy czy na kandydata Trzeciej Drogi nie oznacza zwiększenia szans na zwycięstwo kandydata Prawa i Sprawiedliwości.

J. Paweł Gieorgica: Tak to się dzieje w czasie ostatniej dekady, że lewica odchodzi, a świat skręca na prawo. To, co się stało w tych wyborach w innych krajach pokazuje, że ten proces nawet przyspiesza. Pod pewnymi względami ma to miejsce również w Polsce. Jeżeli coś nowego się wydarzyło, to alternatywna możliwość tworzenia przyszłego rządu złożonego z PiS-u i Konfederacji. Na razie czysto matematycznie, na papierze. Jak to będzie wyglądało w przyszłości, zależeć będzie od tego, jak długo ten prawicowy trend się utrzyma. Nie można wykluczyć, że do takiej koalicji dołączy PSL, które jest od zawsze ugrupowaniem konserwatywnym obyczajowo, a obecnie skłóconym programowo z lewicą. W drugiej kolejności – centrowa partia marszałka Hołowni, któremu do nominacji na urząd prezydenta niezbędne będzie (w II turze) poparcie elektoratu PiS. To oczywiście nie znaczy, że lewica zniknie ze sceny. Ale potrzebuje lidera, który umiałby jej wielki potencjał wyborczy skutecznie podnieść i aktywować. Do tej pory były tylko sondażowe oraz kolejne wyborcze porażki, aż lewica doszła do strefy granicznej. Dalej może ją czekać już tylko otchłań, w której rozdrobni się do końca i przestanie się liczyć w grze politycznej.

Moja wizja rozwoju sytuacji jest, niestety, pesymistyczna. Rząd Tuska – co już wyraźnie widać – idzie ostro na prawo. Wcześniej widoczny był przechył na lewo, ale teraz, kiedy PO stała się partią wiodącą, jej niekwestionowany lider zmierza do tego, ażeby bardziej przypodobać się prawej stronie elektoratu. Mówię tu o nowej taktyce, odpowiedniejszej dla sprawowania rządów partii władzy. Dla mnie takim koronnym argumentem na wsparcie tej hipotezy był przygotowany projekt nowelizacji ustawy regulującej użycie broni przez żołnierzy, który w pierwotnej wersji był realną, a nie filmową licencją na zabijanie.

Mało się mówi o finansach państwa po wyborach. Zapewne zacznie się mówić już niedługo, kiedy w górę wystrzelą koszty życia. Kiedy także władze unijne narzucą nam dotkliwe rygory po rozrzutnym przekroczeniu poziomu deficytu budżetowego. Nadchodzą konieczne podwyżki związane ze wzrostem cen paliw i energii, ograniczone zostanie finansowanie projektów socjalnych itd. Niepokój niższych sfer, jakieś rozchwianie, mogą przynieść znaczące polityczne skutki w postaci zachwiania stabilnością systemu. Trudno będzie uznać je za nieistotne. Będzie więc odreagowywanie społeczeństwa – może manifestacje, strajki, jak przed wyborami, podjudzające rolników? A może jakaś inna poszkodowana warstwa społeczeństwa stanie się kolejną twarzą protestów?

Jeżeli w Polsce ma nastąpić pożądana trwała stabilizacja, to widziałbym ją na takiej platformie: że udział w rządzeniu będą miały nie tylko na przemian dwie największe partie, lecz także inne ugrupowania. Zwracam uwagę, że rządząca koalicja demokratyczna w ostatnich wyborach nie otrzymała swoistej nagrody, która zwykle przynależy się zwycięzcom wyborów. To jest 10-15 procent głosów wyborców, które specjalnie się polityką nie interesują, ale poprzez szacunek dla werdyktu demokracji przenoszą swoje zaufanie na stronę wygranych. W tych wyborach tacy nie wystąpili. Ciekawe, czy czasem nie jest tak dlatego, że postanowili ukarać w szczególności rządzącą koalicję, która właściwie nic ze swoich kluczowych obietnic nie dokonała. Ani w sto dni, ani w pół roku.

Jerzy J. Wiatr: W dwóch kwestiach mocno się nie zgadzam. Po pierwsze z ostatnią tezą.  Można się spierać, czy wyborcy w wystarczającym stopniu wyróżnili obecną koalicję, ale nie można twierdzić, że tego nie zrobili. Koalicja Obywatelska w poprzednim Parlamencie Europejskim miała 16 posłów, teraz ma 21. Zjednoczona Prawica miała 27, teraz ma 20. Oczywiście można mówić, że to nie jest gigantyczna różnica, ale nie można twierdzić, że jej nie ma. Druga teza, z którą się nie zgadzam – to ta, że obecny rząd przesuwa się na prawo. Moim zdaniem – nie! Możemy się spierać, czy jest wystarczająco przesunięty na lewo – i oczywiście chętnie bym widział bardziej energiczne przesunięcie w tym kierunku. Ale po raz pierwszy na agendę wszedł projekt ustawy o związkach partnerskich (jak to się skończy, nie wiadomo, bo w tej sprawie jest znaczny opór). Po raz pierwszy od lat pojawiła się sprawa rewizji ustawy antyaborcyjnej. Tu znowu wiadomo, że droga jest wyboista, ale czym innym jest powiedzenie, że na tej drodze są wielkie trudności, a czym innym, że rząd się przesunął na prawo. Bo się nie przesunął. Natomiast wyborcy w tych sprawach dali mniejsze poparcie tej agendzie progresywnej, niż by to wynikało z sondaży. I ostatnia sprawa – kwestia granicy. Wsłuchuję się uważnie w różne głosy protestu przeciwko stosowanym środkom. Ale zadaję sobie pytanie: gdyby krytycy odpowiadali za państwo, jak zapewniliby jego bezpieczeństwo wobec oczywistej agresji rosyjsko-białoruskiej? Na napływ agresywnych pseudouchodźców, używających siły (w końcu z ich ręki zginął żołnierz), nie można odpowiedzieć łagodną perswazją. Na to trzeba odpowiedzieć siłą. Niestety. Z łagodną perswazją można dyskutować z tymi, którzy w dobrej intencji chcą się dostać do Polski. Ale nie z bojówkami, przygotowywanymi specjalnie do czegoś, o czym mówimy jako o wojnie hybrydowej. Jeżeli to jest wojna, to ma ona, niestety, swoje brutalne prawa.

Robert Smoleń: Rząd jednak wycofał się z tak radykalnego, jak pierwotnie planował, rozszerzenia prawa do użycia broni przez żołnierzy w czasie pokoju, czym przyznał, że była to propozycja nienajlepiej przemyślana. Są różne sposoby rozwiązywania trudnych problemów. Ich dostrzeżenie i wybór jest pewną sztuką. Na przełomie 2015 i 2016 roku Unia Europejska zakończyła ówczesny kryzys migracyjny, choć dzięki środkom wątpliwym moralnie (zapłacono prezydentowi Turcji, która ten kryzys faktycznie wywołała). Powstrzymanie napływu uchodźców i imigrantów uznano za ważniejsze. W sprawie kryzysu na polsko-białoruskiej granicy rząd jest równie nieporadny i nieskuteczny jak wcześniej PiS. A strzelanie do ludzi tam przebywających musi zostać uznane za niedopuszczalne.

Piotr Stefaniuk: W czasie dyskusji po ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych zastanawiałem się, o ile mniej głosów uzyskałoby PiS, gdyby nie kontrolowało mediów publicznych. Oceniałem, że mogłoby to być 10 do 15 procent. Wykazałem się żenującą naiwnością (nie mówię „niekompetencją”, bo nie uważam się za analityka bieżącej polityki). Co to znaczy, że tak ważny czynnik nie wpływa na postawę wyborców? To znaczy, że mamy do czynienia z podziałem tożsamościowym. A to taki podział, który każe głosować na „swojego”, choćby był złodziejem. To znaczy, że sytuacja nie zmieni się szybko i dwubiegunowa polaryzacja, o której mówił Jerzy Wiatr, będzie trwałą charakterystyką sceny politycznej. Kruche zwycięstwo w ostatnich wyborach każe poważnie obawiać się recydywy PiS, a tutaj stawką jest projekt modernizacyjny kraju. Biorąc pod uwagę wyborczy potencjał prawicy, należy ze szczególną determinacją przeprowadzić rozliczenie wszystkich nadużyć PiS-u. Procesy będą trwały wiele lat, ale prokuratura musi wykonać swoją pracę możliwie najszybciej. Liczę na to, że ujawnienie skali nieprawości choć o kilka małych procent uszczupli ich elektorat, a tych kilka procent może mieć kluczowe znaczenie w przyszłorocznych wyborach prezydenckich.

Zdzisław A. Raczyński: Właściwie od początku transformacji, od wyborów prezydenckich w 1995 roku, gdy na Kwaśniewskiego głosowały, generalnie, środowiska opowiadające się za modernizacją, proeuropejskie, lewicowe, postępowe, w Polsce utrzymuje się praktycznie przepoławiający nasze społeczeństwo podział elektoratu na promodernizacyjny i antymodernizacyjny, zachowawczy. Gdy przyjrzymy się rezultatom wyborów parlamentarnych w 2005 roku, to widzimy, że ten podział utrzymuje się mniej więcej niezmiennie, łącznie z poparciem dla skrajnej prawicy; wcześniej – dla Ligi Polskich Rodzin, dzisiaj – dla Konfederacji.  W wyborach do Parlamentu Europejskiego przed pięcioma laty PiS uzyskało 27 mandatów, Koalicja Europejska łącznie z partią Wiosna – 25. W tym roku koalicja demokratyczna łącznie zdobyła 27 mandatów, PiS z Konfederacją – 26. Przesunięcia są nieznaczne.

Mniej więcej jedna trzecia wyborców stale popiera tę antymodernistyczną, antylewicową i antyliberalną opcję. Zaproponowana przez PiS rewolucja narodowo-tradycjonalistyczna, wzmocniona przez ofertę socjalną, nie była odgórnym zabiegiem socjotechnicznym, lecz autentycznie wyrażała interesy dużej części naszego społeczeństwa. Ta grupa nigdzie się nie podziała. Ci wyborcy zawsze będą głosowali na antyliberalną prawicę, a ich liczebność będzie zmniejszała się powoli, w miarę zmian w strukturze demograficznej i w miarę, określmy to ogólnie, postępu cywilizacyjnego. Tę grupę  charakteryzuje tradycjonalizm, oczekiwanie na paternalistyczną, opiekuńczą rolę państwa i – swojskość. Przez swojskość rozumiem zarówno przywiązanie do tradycji, narodowych i katolickich, jak i lęk przed zmianami, przed otwarciem na nowości, na wpływy zewnętrzne, w których to oddziaływaniu widzi się zagrożenie dla dotychczasowego sposobu i stylu życia.  Podobne postawy dotyczą nie tylko Polski, lecz także tych krajów, w których skrajna prawica odnotowała sukces. Tam również ludzie boją się nieznanego,  nowych wyzwań i dają posłuch tym, którzy obiecują powrót do przeszłości, do traconych korzeni.

Niebezpieczeństwo obecnej sytuacji, według mnie, tkwi w tym, że Koalicja Obywatelska, największa partia bloku demokratycznego, nie proponuje wyrazistej, konsekwentnie liberalnej platformy ideowej. Staje się typową partią władzy. Wypchnęła wprawdzie, na użytek kampanii wyborczej, najbardziej konserwatywnych polityków, takich jak Ryś czy Zalewski, lecz nadal doskonale mieści w sobie i Kowala, i Nowacką. Koalicja Obywatelska nie tyle przesuwa się na prawo, ile jej lider, Tusk, będąc technokratą władzy, wchodzi na pole populizmu, przygotowane wcześniej i uprawiane przez PiS. Uważam, że Tusk liczy na to, że zdoła zapanować nad populizmem, że go osiodła i okiełzna. Istnieje niebezpieczeństwo, że może się srodze zawieść.

Populistyczny trend w polityce Koalicji Obywatelskiej oraz jej liberalizm gospodarczy otworzyły pole dla programu i działań Lewicy. Tak, aby pozostać wyrazicielem tendencji konsekwentnie liberalnej kulturowo, socjalnej, proeuropejskiej i promodernizacyjnej. Lewica wszakże tej możliwości albo nie dostrzegła, albo nie była w stanie jej wykorzystać. Lewica nie przemówiła własnym, oryginalnym i atrakcyjnym głosem. Chociaż jako jedyna chyba partia przedstawiła program przez wyborami do PE. Polityka jest teatrem. Lecz aby aria przyciągnęła, uwiodła odbiorców, trzeba nie tylko mieć dobry tekst, trzeba jeszcze mieć chwytliwą melodię i dobrych, wiarygodnych wykonawców, którzy nie fałszują. Lewica miała tylko libretto.

Robert Smoleń: We współczesnych społeczeństwach jeden główny podział, jak kiedyś między pracą a kapitałem, został zastąpiony mozaiką wielu różnych, nieustannie się zmieniających, sporów i konfliktów. Tworzą się nieformalne partie jednego tematu, które po załatwieniu swoich postulatów się „rozwiązują”. Jeśli w Polsce utrzymuje się jakiś podział w miarę trwały, to jest to podział – zgoda – na tradycjonalistów i zwolenników modernizacji. Tylko że moim zdaniem proporcje między tymi grupami wynoszą nie 50:50, lecz 80:20, może 85:15. Sztuczką, jaką sprytnie stosuje PiS jest zamazywanie tego metapodziału poprzez koncentrowanie uwagi opinii publicznej na wzbudzających emocje szczegółach, w oderwaniu od istoty głównego dylematu.

Ale chciałem teraz zadać pytanie o to, co wydarzy się za rok? Mniej w kontekście liczb i faktów – bo to chyba jest dość łatwe do przewidzenia. Ja bym powiedział, że prezydentem zostanie Rafał Trzaskowski, bo PiS nie znajdzie „drugiego Dudy”, a nikt z obecnych polityków tego obozu nie zdobędzie zaufania umiarkowanych, centrowych wyborców. Nikt poza tymi dwoma wielkimi obozami nie ma szans na wygranie tych wyborów. Włącznie z Szymonem Hołownią. Nie mówiąc już o Konfederatach czy Lewicy, która pewnie skończy tak, jak Magdalena Ogórek i Robert Biedroń. Ale co to będzie znaczyło? Czy wtedy obóz demokratyczny uzna, że ma już pełną legitymację do przeprowadzenia tych wszystkich zmian, jakie obiecywał w kampanii 2023 roku i których nie realizuje, powołując się na prawdopodobne weta Andrzeja Dudy? Czy nastąpi odbudowa państwa demokratycznego, praworządnego i sprawnego? Czy też będzie to, co jest – brak konsekwencji, rozmywanie się zamiarów, taka właściwie bylejakość, nic przełomowego się nie wydarzy? A jeśli tak, to czy są powody do obaw, że nawet jeśli najbliższe wybory wygra obóz demokratyczny to finalnie może dojść do renesansu populizmu i autorytaryzmu?

Jan Garlicki: Pierwsza rzecz, którą trzeba uwzględnić w naszej analizie, jest taka, że – powołuję się tu na wyniki badań – około połowy Polaków nie ma partii, z którą się w pełni identyfikuje, na którą po prostu chce głosować. Jest więc poszukiwanie umownej „trzeciej drogi”; nie mówię tu oczywiście o koalicji o tej nazwie, tylko o poszukiwaniu jakiegoś innego bytu. Było ich kilka i każdy odwoływał się do innej części elektoratu niezadowolonego: Samoobrona, Ruch Palikota, Kukiz’15, Nowoczesna. Teraz mamy Polskę 2050, która – jak sądzę – też przekona się o prawdziwości powiedzenia, że lepiej wybierać oryginał niż podróbkę. Teoretycznie istnieje duży potencjał dla nowej formacji, natomiast żadnemu z dotychczasowych ugrupowań nie udało się zagospodarować tego elektoratu na dłużej. Kierowały się też raczej do pewnego wycinka, a nie do wszystkich wyborców. W końcu jak przychodzi do wyboru, to na zasadzie „albo akceptacja, albo odrzucenie”, ludzie głosują na dwie najistotniejsze partie. Albo na PiS, albo na Platformę Obywatelską z przystawkami. Czy to się za rok może zmienić? Wątpię. Wybory prezydenckie prawdopodobnie wygra kandydat Koalicji Obywatelskiej. Chociaż może być problem, jeśli się okaże, że do drugiej tury przejdą na przykład Trzaskowski i Hołownia. Tu mogłyby być różne zachowania. Nie jestem taki pewien, że wtedy na pewno w cuglach wygrałby Trzaskowski.

Następna rzecz: wspomnieliśmy o lewicy. Została ona w pewnym sensie pozbawiona jej głównych elementów programowych. PiS zabrało jej kwestie socjalne. Teraz zresztą idzie w tę stronę Platforma Obywatelska, też gwarantując różne benefity i przywileje. Platforma zawłaszczyła jej postulaty światopoglądowe – kwestie aborcji, wolności, związków partnerskich itd. I lewica zostaje w pewnym sensie – przepraszam za określenie, nie chcę ich obrazić – taką trochę wydmuszką, której różne inne partie rozdrapały postulaty i zabrały ważne hasła wyborcze. Na marginesie: nie jestem pewien, czy sytuacja po eurowyborach, gdzie tylko trzy osoby otrzymały mandaty i wszystkie trzy wywodzą się z dawnej Wiosny, zadowala elektorat dawnego SLD. Mam co do tego poważne wątpliwości. Dodam jeszcze, że z badań wynika, iż duża część wyborców lewicy przynajmniej w ostatnich wyborach przełożyła swoje poparcie na Koalicję Obywatelską. To samo zresztą zrobili wyborcy Trzeciej Drogi, a zwłaszcza Polski 2050.

Jerzy J. Wiatr: Mówimy o podziale na linii lewica – prawica. Ten podział jest istotny, ale niejedyny. W tej chwili w Polsce nakładają się na siebie trzy, moim zdaniem, podstawowe wybory: jednym jest ten tradycyjny (lewica – prawica), drugim – orientacja europejska i antyeuropejska, trzecim – demokratyczny czy autorytarny sposób sprawowania władzy. Czy PSL w obecnej postaci jest częścią lewicy, czy nawet centrolewicy? Nie. Natomiast z całą pewnością jest częścią obozu demokratycznego, bo jest antyautorytarny. Z tego wynikają pewne konsekwencje. Gdyby cały podział był wyłącznie na linii lewica – prawica, to nie byłoby takiej sytuacji, że w społeczeństwie, w którym większość opowiada się na przykład za liberalizacją ustawy antyaborcyjnej, w Sejmie nie ma dla tej liberalizacji większości. Cała sztuka rządzenia polega teraz na tym, że trzeba doprowadzić do pewnego rodzaju stopienia się w jedno tych trzech elementów programowych, tzn. generalnie progresywna orientacja, proeuropejska i antyautorytarna. To nie jest rzecz prosta, ale moim zdaniem – wykonalna. Jedno jest bezsporne, jeśli chodzi o te wybory: mamy do czynienia z przesunięciem się sceny politycznej w kierunku nam bliskim. Jeżeli porównamy sytuację dzisiejszą z sytuacją sprzed pięciu lat, to nie ulega wątpliwości, że Polska jest dzisiaj w znacznie lepszej sytuacji. Szczególnie ciekawe jest to, że Polska poszła w odwrotną stronę niż Europa. W stosunku do Europy jako całości uzasadniona jest teza o wzroście sił antyeuropejskich, autorytarnych i konserwatywnych. W Polsce mamy do czynienia z odwrotnym trendem. My uważamy, że on nie jest dostatecznie silny, ale nie możemy negować, że on jest.

Zdzisław A. Raczyński: Oczywiście, możemy dokonywać ekstrapolacji naszych oczekiwań i wyobrażeń na czas za rok. Proponuję jednak, abyśmy przyjrzeli się temu, co mamy, co dokonał, a ściślej – czego nie dokonał rząd Koalicji 15 Października w ciągu sześciu miesięcy.  Tusk zasadnie, a nie tylko taktycznie, stwierdził, że w wyborach do PE Trzecia Droga zapłaciła cenę za swój swoisty symetryzm, za niejednoznaczny stosunek do rozliczeń. Faktycznie w czasie od powołania obecnego rządu nie przeprowadzono żadnej istotnej naprawy zepsutych elementów państwa. Nie przeprowadzono dogłębnego przeglądu, nie zmieniono zasadniczo reguł i procedur w administracji, która jest rdzeniem sprawności państwowej. Militaryzacja języka i wszystko, czego jesteśmy świadkami w kwestii ochrony granicy, świadczy raczej o tym, że idziemy dalej w stronę pisizacji państwa. Można zrozumieć zniecierpliwienie Tuska, który ponagla i dopinguje swoich ministrów, rozumiejąc, jakie są oczekiwania elektoratu Koalicji 15 Października. Używając bardziej radykalnych sformułowań, Tusk na czele swoich koalicyjnych ministrów rządu jawi się jako wilk na czele stada baranów,  które nie potrafią podążać samodzielną drogą. Dlatego patrzę w przyszłość z dużą dolą pesymizmu, twierdząc, że nic nie zmieni się diametralnie w ciągu następnego roku. Utkniemy w miałkości sporów, w nijakości działań, w braku sprawczości i braku sprawności państwa. Dlatego nie można wykluczyć recydywy i powrotu do władzy opcji narodowo-tradycjonalistycznej. Wówczas nawet wybór na stanowisko prezydenta Rafała Trzaskowskiego, zdecydowanie na wyrost zaliczanego do lewicującego skrzydła koalicji, nie przełamie niepokojącego trendu rewolucji konserwatywnej.

J. Paweł Gieorgica: Dużo jeszcze byłoby do powiedzenia w tej sprawie. Moim zdaniem jest już za późno, żeby skonsumować oczekiwania wobec rządu Tuska, że w sposób prawidłowy dokona rozliczeń choć niektórych polityków poprzedniego obozu rządzącego za łamanie Konstytucji, przestępstwa, nadużycia budżetu, malwersacje itd. Teraz tak naprawdę pierwsze procesy i wyroki mogą być zrealizowane do końca nie szybciej niż za 4-6 lat.

Kampania prezydencka już trwa, dlatego że cechą sceny politycznej po ostatnich trzech wyborach jest to, że na skutek niemal antagonistycznego rozwarstwienia społecznego partie w sposób płynny wkraczają w kolejną kampanię. W następnych wyborach dojdzie do bardzo ciekawego pojedynku. Moim zdaniem jest jeden podział, który w ogóle tutaj nie był brany pod uwagę. Można spekulować, że osłabione PiS doprowadzi do jeszcze jednego rozłamu społeczno-politycznego: podziału na prawdziwych Polaków-katolików i całą resztę, resztę świata. „Jesteś prawdziwym patriotą itd… – głosujesz na naszego kandydata”. Pewnie będzie to jakiś ewangelista, może np. gładki Tobiasz, który stanie do pojedynku z Trzaskowskim, który będzie przedstawiany jako totalny nihilista.

Nie wiem, czy zauważyliście, ale w polskim systemie nigdy nie zrodziła się partia chadecka, która funkcjonuje chociażby w Niemczech, czy w wielu innych krajach. Niewątpliwie inklinacje w tym kierunku zdradza Hołownia, także  Kosiniak-Kamysz, który będzie zapewne ostatnim już  liderem partii  ludowców przed jej ostatecznym zniknięciem ze sceny politycznej. No cóż,  rolnictwo stało się  bardzo małą gałęzią przemysłu w gospodarce bloku, stanowiącą zaledwie około 1,4 procent PKB UE i nie więcej niż 5 proc. PKB w żadnym z 27 krajów Unii. Ale na razie jest to taki projekt in stadu nascendi – trochę podobnie do współczesnej lewicy: niby jest bardzo duży potencjał, ale nie może on skrystalizować się w jedną silną partię. Być może czeka nas, jeżeli miałbym przewidywać, początek drogi ku precyzowaniu tego kierunku budowy także innych partii opartych na realnych interesach kluczowych zbiorowości społecznych…

Piotr Stefaniuk: Powstanie chadecji w Polsce jest nierealne, w Polsce to się rozbije o episkopat! Przy takiej charakterystyce instytucjonalnego Kościoła katolickiego, w Polsce chadecja jest niemożliwa. Musiałaby mieć pewien stopień autonomii. A zobaczcie: chadecja – to jest „Znak”, „Tygodnik Powszechny”, tego typu środowiska – zupełnie wyplute poza Kościół. Chadecje są formacjami liberalnymi, a liberalizm to w oczach Kościoła najgroźniejszy wróg polskiej tożsamości.

J. Paweł Gieorgica: Trzeba jednak uwzględnić aktualne silne tendencje osłabienia instytucji Kościoła. Wiadomo jakie: odpływ wiernych – laicyzacja, rezygnacja z uczestnictwa w uroczystościach religijnych, nauki religii w szkołach itd. Można przewidywać, że jeżeli wartości religijne staną się orężem i paliwem do walki politycznej w wyborach prezydenckich, to ten ważny podział stanie się kluczowy. Nie wiem, czy i kiedy tak się stanie, ale wskazuję na bardzo duże prawdopodobieństwo, że może tak być. Trudno jest przewidywać, jak się ta sytuacja będzie rozwijała. Jeszcze raz podkreślam, że jestem w tej sprawie pesymistą. Nie spodziewam się, że do czasu wyborów prezydenckich zmieni się coś na lepsze. Może się zmienić tylko na gorsze – z tych powodów, o których mówiłem.

Redakcja „Res Humana” szykuje się do odbycia dyskusji poświęconej poszukiwaniu optymalnych, z uwzględnieniem zmieniających się postaw społecznych, ale także aktualnego układu sił w polityce, sposobów uregulowania prawa kobiet do decyzji o terminacji ciąży. Kwestia ta od początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia unosiła się nad polskim życiem publicznym, aż po 22 października 2020 roku nabrzmiała i wybuchła. W znaczącym stopniu wpłynęła na powstrzymanie dryfu Rzeczypospolitej w stronę autokracji. Progresywne oczekiwania społeczne rozmijają się jednak z konserwatyzmem elit politycznych. Bez wątpienia ta materia zostanie uregulowana na nowo, ale kiedy i w jaki dokładnie sposób, pozostaje sprawą otwartą.

Uczestnikom planowanej debaty chcemy zaproponować kilka punktów, od której mogłaby się ona rozpocząć.

1. Problem aborcji nie jest problemem światopoglądowym

Rolą państwa demokratycznego – w odróżnieniu od teokratycznego – nie jest przymuszanie jego obywateli do przyjęcia i stosowania w codziennym życiu określonego zestawu norm moralnych i etycznych, w szczególności wypływających z doktryny i dogmatów dominującej religii. Państwo demokratyczne, zbudowane na zasadzie wzajemnego zaufania jego struktur oraz mieszkańców, ma szanować wszelkie mieszczące się w granicach prawa wybory dokonywane przez obywateli oraz stworzyć im komfortowe warunki do życia i funkcjonowania w społeczeństwie zgodnie z dokonanymi wyborami. Państwo powinno traktować aborcję jako procedurę medyczną, a nie dylemat moralny.

Wspólnoty religijne mogą oddziaływać na swoich członków mocą autorytetu; ale nie mogą – za pośrednictwem siły państwa – przymuszać osób pozostających poza nimi do zachowań zgodnych z kanonami wiary.

Karanie przez państwo za pomoc osobie najbliższej w wykonaniu czynności niezakazanej prawem, albo lekarza ratującego zdrowie lub życie pacjentki, jest moralnie nieakceptowalne.

2. Prawa człowieka są przyrodzone, ale ich zakres i sposób ochrony regulują przepisy

Podejście do praw człowieka ulega ewolucji, bo zmieniają się same społeczeństwa. Przechodzą procesy modernizacyjne, generalnie – zgodnie z historyczną logiką – umacniając wolność jednostki i poszanowanie jej godności, dając jej więcej przestrzeni do realizacji potrzeb i zaspokajania aspiracji (choć nierzadko, w wielu miejscach na świecie, nie jest to proces linearny). Nowe prawa wymagają kodyfikacji. W Polsce stało się kwestią sporną, czy właściwe jest poszukiwanie narzędzi innych niż zwykły proces legislacyjny, które prawdopodobnie przyspieszyłyby uznanie prawa do aborcji. Jeśli nie będzie większości parlamentarnej do zliberalizowania przepisów, może lepiej odwołać się do woli większości obywateli w ogólnonarodowym referendum, niż liczyć na bardziej progresywny skład przyszłego Sejmu i Senatu oraz odwagę kolejnego prezydenta? Do przygotowania decyzji w tej sprawie można też użyć nowoczesnych instrumentów demokracji, takich jak panel obywatelski; w ten sposób nowe rozwiązania będą trwalsze i lepiej rozumiane. Przed jeszcze większym dylematem można stanąć, jeśli okaże się, że możliwe jest uzyskanie rozwiązania cząstkowego, poprawiającego sytuację kobiet, ale nierozwiązującego problemu w całości.

3. Czy kompromis jest wartością nadrzędną?

Prawa narzucone lub uchwalone niewielką tylko większością mają mniejsze szanse na zakorzenienie się w życiu społeczeństwa. Szybki wzrost akceptacji dla uznania prawa kobiety do decydowania o jej ciele najprawdopodobniej nie jest przejawem wychylenia się wahadła w jedną stronę: opinia publiczna nie zaakceptuje powrotu do stanu prawnego z 1993/2020 roku. W jakim stopniu należy jednak brać pod uwagę głos tej części społeczeństwa, która godząc się na sens zmian, wyraża pewne obawy dotyczące jej zakresu?

Sztuka negocjacji polega na umiejętności skompensowania ustępstw w innych, niekiedy na pozór niezwiązanych obszarach – np. dostępność do psychologa/psychiatry, usunięcie klauzuli sumienia.

4. Jesteśmy obywatelami i obywatelkami Unii Europejskiej

Na obszarze UE obowiązuje swobodny przepływ osób, towarów i usług, dzięki czemu restrykcyjne prawo antyaborcyjne jest fikcją. Ponadto obywatele RP nie powinni korzystać z gorszych praw, niż te, którymi cieszą się inni Europejczycy. Chociaż kwestia ta nie należy do katalogu kompetencji Unii, kształtuje świadomość prawną wszystkich jej mieszkańców, którzy następnie oddziałują na zmiany legislacji w poszczególnych krajach (Francja właśnie wpisała prawo do aborcji do swojej konstytucji). Ktoś, kto chciałby odwrócić ten proces, na nowo otwierałby drogę do polexitu. Niewykluczone, że zdrowie publiczne stanie się z czasem jednym z obszarów integracji; będzie się z tym wiązać ujednolicenie standardu opieki medycznej.

Ilustracją tekstu jest artystyczna instalacja autorstwa Tomasza HOŁUJA, będąca hołdem wobec wszystkich kobiet spalonych na stosach jako czarownice. Praca składa się z kiczowatych chińskich trójwymiarowych pocztówek, na których centralna postać Jezusa została zastąpiona wizerunkami kobiet z krótkim opisem zdarzenia (kliknij w fotografię, aby powiększyć).

 

Maria Wilczek-Krupa, Żuan Don. Biografia Jeremiego Przybory, Wydawnictwo Znak, Kraków 2023, 638 str.

 

Mija właśnie 20. rocznica śmierci Jeremiego Przybory i może to najwyższy czas, by kompleksowo spojrzeć na tę niezwykłą postać, kojarzoną nieodmiennie z Jerzym Wasowskim i Kabaretem Starszych Panów. Tego zadania podjęła się Maria Wilczek-Krupa, która podała życiorys swojego bohatera na grubo ponad 600 stronach świetnie udokumentowanej biografii, która obejmuje nie tyle wyżej wymienionego Pana B, ale także jego epokę, dzieło i ludzi, których na swej drodze spotkał.

To hufiec najlepszych polskich aktorów, muzyków, scenografów, twórców radiowych i telewizyjnych, złożony z Ireny Kwiatkowskiej, Kaliny Jędrusik, Barbary Kafftówny, Wiesławów Michnikowskiego i Gołasa, Edwarda Dziewoński, Mieczysława Czechowicza, Jerzego Wasowskiego, Jerzego Derfla, Xymeny Zaniewskiej czy Alicji Wirth… długo by wymieniać. Autorce biografii należy się przy tym dozgonna wdzięczność plemienia przyborian (jak to pięknie ujął Michał Rusinek) za to, że z detaliczną rzetelnością narysowała „Przyborę i jego czasy”, rozwiązując zagadki i tajemnice, którymi ta niezwykła postać była otoczona.

Choć pan Jeremi sam opisał swoje dzieje w pamiętnych Memuarach, które swego czasu były wielkim wydarzeniem literackim, to jednak nie pokazał wszystkich splotów okoliczności, w których przyszło mu tworzyć, kochać i żyć. Wilczek-Krupa to czyni, ale nie ulega modnemu dziś prezentyzmowi, a stara się wyjść naprzeciw czasom, które opisuje, co trzeba podkreślić i docenić. Szczególnie opisując Przyborę w pierwszej połowie lat 50. na antenie Polskiego Radia, jego ówczesne wybory ideowe i dokonania antenowe. A przy tym subtelnie i z wielkim wyczuciem autorka żegluje pośród różnych raf, które ten życiorys miał, czyniąc z tej biografii dzieło prawie skończone. Tam, gdzie to konieczne szuka drugiego dna wyborów Jeremiego Przybory, rozwiązuje zagadki jego bujnego życia zawodowego, towarzyskiego i uczuciowego, bardziej rozumiejąc swojego bohatera, niż go tłumacząc czy usprawiedliwiając. Maria Wilczek-Krupa rysuje prawdziwy obraz przyjaźni i zadurzeń Pana Jeremiego, przy okazji pysznie portretując Warszawę przełomu I i II połowy XX wieku. Zajęło jej to okrągłe 5 lat benedyktyńskiej pracy i doskonale to widać w książce, jak i jej przypisach, których drobiazgowe śledzenie pokazuje nie tylko ogrom zaangażowania, ale podkreślaną tu rzetelność warsztatu.

Książka może uchodzić niemal za encyklopedię, choć zapewne aż takich ambicji autorka nie przejawiała. Ale śmiało można to dzieło tak zakwalifikować – ja przynajmniej zrobiłem to na własny użytek. Co ważne, są też utwory pana Jeremiego, które czytane dziś mają jeszcze większy wdzięk i ukazują mistrzostwo, niż kiedy powstawały, co należy szczególnie dedykować Ministerstwu Edukacji Narodowej, debatującemu nad podstawą programową.

Geniusz Jeremiego Przybory, jako lirycysty i mistrza czarnego humoru, jest niekwestionowany, a mapa jego zaangażowań zawodowych obejmuje zarówno Polskie Radio, jak i Telewizję, niemal od zarania ich dziejów. Co warto podkreślić, oznaczało to wniesienie na fale eteru i na wizję pereł doskonale skrojonej rozrywki, która dla wielu pokoleń Polaków była, jest i będzie wzorem klasy, elegancji, liryzmu i humoru. Tym bardziej zaskakują cytowane przez Wilczek-Krupę recenzje z ówczesnej prasy, dąsające się na Kabaret Starszych Panów i jego kontynuacje, czy na film Upał, który wówczas miał się okazać klęską, a obecnie trafił do kanonu polskiej kinematografii. No cóż, w przypadku Przybory nawet rzecz nie do końca udana to, okazuje się po latach, niedościgłe wyżyny…

Inną cechą tej biografii jest rozwijanie wątków osobistych, a nawet intymnych – i tu wkraczamy w sfery, które sam pan Jeremi wolał taktownie pomijać. Czy to dobrze, że Maria Wilczek-Krupa aż tak mocno weszła w sprawy rodzinne czy uczuciowo-intymne? Na jej obronę na pewno warto przytoczyć zgodę żyjących, aby żadnych wątków skomplikowanych relacji rodzinno-osobistych nie pomijać i to też jest pierwszorzędna zaleta tej grubej książki i świadectwo klasy osób, które ją autoryzowały. Przecież nie wszystko układało się w życiu Jeremiego Przybory tak jak w bajce, a występujące kryzysy nieraz rzutowały np. na przyjaźń p. Jeremiego z p. Jerzym, która przecież trwała do grobowej deski. To udało się przedstawić na tyle zgodnie z prawdą i istniejącymi świadectwami, iż prawdopodobnie definitywnie załatwia niewątpliwy deficyt dotychczasowych biografii. Takich wątków jest zresztą więcej – choćby sprawa uczucia do Agnieszki Osieckiej czy katalog innych damskich podbojów i fascynacji Przybory.

Mamy tu przykład naprawdę świetnej biografistyki, której należą się laury od Czytelników, bo przecież życie i twórczość Przybory są opisane dość dobrze, no i żyją świadkowie wydarzeń oraz naprawdę wytrawni znawcy jego dzieła. Wilczek-Krupa daje im obficie głos, dopytując w naszym imieniu o szczegóły. To wszystko znajdziemy w tej niezwykle cennej biografii, świetnie opisującej etapy życia Jeremiego Przybory, z wątkiem wojennym włącznie. A trzeba wiedzieć, że podczas Powstania Warszawskiego pan Jeremi był głosem Polskiego Radia, nadającego na cały świat z walczącej Warszawy. Można by mu za to zapewne wystawić okazały pomnik, ale czy pan Jeremi by to ścierpiał? Był co prawda bohaterem, ale pełnym goryczy, szczególnie w ocenie zburzenia Warszawy i wybicia jej mieszkańców.

Przybora, zamiast pomnika, uzyskał coś znacznie cenniejszego – silne i rozrastające się plemię przyborian, swoich wiernych wyznawców, do których zaliczała się np. Wisława Szymborska, jak i tę biografię, zupełnie pozbawioną brązu, a przez to prawdziwą i wiarygodną. A dla mnie osobiście miarą wielkości pana Jeremiego jest wejście jego słów do codziennej polszczyzny (takich jak „tanie dranie”, „by żądz moc móc wzmóc”, „addio pomidory”) oraz stworzenie najpiękniejszego hymnu normalnej, lepszej Polski:

Dobranoc, dobranoc, mężczyzno

zbiegany za groszem jak mrówka,

dobranoc, niech sny ci się przyśnią

porosłe drzewami w złotówkach.

 

Złotówki, jak liście na wietrze,

czeredą unoszą się całą,

garściami pakujesz je w kieszeń,

a resztę taczkami w Pekao.

Aż prosisz, by rząd ulżył tobie

i w portfel zapuścił ci dren.

Dobranoc, dobranoc, mój chłopie,

już czas na sen.

 

Dobranoc, dobranoc, niewiasto,

skłoń główkę na miękką poduszkę,

dobranoc, nad wieś i nad miasto,

jak rączym rumakiem wzleć łóżkiem.

Niech rycerz cię na nim porywa,

co piękny i dobry jest wielce,

co zrobił zakupy, pozmywał

i dzieciom dopomógł zmóc lekcje.

A teraz tak objął cię ciasno

jak amant ekranów i scen.

Dobranoc, dobranoc, niewiasto,

już czas na sen.

 

Dobranoc, dobranoc, ojczyzno,

już księżyc na czarnej lśni tacy,

dobranoc i niech ci się przyśnią

pogodni, zamożni Polacy.

 

Że luźnym zdążają tramwajem,

wytworną konfekcją okryci,

i darzą uśmiechem się wzajem,

i wszyscy do czysta wymyci,

i wszyscy uczciwi od rana,

od morza po góry aż, hen.

Dobranoc, ojczyzno kochana,

już czas na sen.

 

 

Recenzja ukazała się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.

Tegoroczne wybory samorządowe – wbrew większości sondaży przedwyborczych – nie przyniosły zasadniczych zmian na polskiej scenie politycznej. Pod pewnymi względami były one powtórzeniem wyborów parlamentarnych z października zeszłego roku (pierwsze miejsce Prawa i Sprawiedliwości, ale większość uzyskana przez koalicję demokratyczną, wyraźny podział na miasto i wieś oraz jeszcze bardziej wyraźny wpływ wykształcenia na wybór opcji politycznej). Buńczuczne wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego o rzekomym zwycięstwie brzmią w tym kontekście niepoważnie. W sejmikach wojewódzkich stan posiadania Prawa i Sprawiedliwości skurczył się do co najwyżej pięciu województw – w podlaskim utrzymanie się PiS u władzy zależy od tego, jak zachowa się jedyny radny wybrany z listy Konfederacji. Koalicja Obywatelska umocniła swą wiodącą pozycję, ale musi też mieć świadomość tego, że w dziesięciu województwach rządzić może jedynie w koalicji z Trzecią Drogą, w tym w jednym (łódzkim) także z udziałem Lewicy. Natomiast bezspornym powodem do zadowolenia dla koalicji demokratycznej jest sukces jej kandydatek i kandydatów w wyborach prezydentów miast.

Z tak zarysowanego obrazu sceny politycznej wynikają wnioski dla wszystkich głównych ugrupowań politycznych. Stosunkowo najprościej wyglądają one dla tak zwanej Zjednoczonej Prawicy. Nie poniosła ona druzgocącej klęski, co wróżyły jej dość liczne sondaże, ale nie zdołała wydobyć się z zapaści politycznej, którą spowodowała przegrana w październikowych wyborach. Czeka ją niemal pewna porażka w czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego, spotęgowana tym, że ten rodzaj wyborów zawsze przyciąga liczniej wyborców lepiej wykształconych, wśród których Prawo i Sprawiedliwość nie cieszy się popularnością. W nieco dalszej perspektywie są też przyszłoroczne wybory prezydenckie, które będą stanowiły dla prawicy poważny problem, między innymi dlatego, że w odróżnieniu od Koalicji Obywatelskiej nie ma ona w tej chwili kandydata tak znanego i popularnego, by mógł liczyć na sukces. Obóz prawicowy będzie więc trwał na pozycjach silnej, ale politycznie izolowanej opozycji, co w nieco dalszej perspektywie może prowadzić do jego dekompozycji, zwłaszcza w przypadku odejścia prezesa Kaczyńskiego.

Koalicja Obywatelska i oba ugrupowania Trzeciej Drogi ponownie przekonały się, że tylko działając razem, mają szansę na sukces. To się zapewne nie zmieni, gdyż istnieje w Polsce centrum polityczne, zbyt konserwatywne, by stopić się w jedną formację z przesuwającą się na lewo Koalicją Obywatelską, a zarazem zbyt silnie przywiązane do wartości demokratycznych, by sprzymierzyć się z Prawem i Sprawiedliwością. Współpraca KO i Trzeciej Drogi jest i pozostanie warunkiem obrony polskiej demokracji przed recydywą populistycznego autorytaryzmu i utrzymania silnej pozycji Polski w Unii Europejskiej. Współpracy tej może jednak zaszkodzić rywalizacja o stanowisko prezydenta. W wyborach 2020 roku Szymon Hołownia zajął trzecie miejsce, znacznie ustępując liczbą uzyskanych głosów Rafałowi Trzaskowskiemu. Gdyby teraz te dwa ugrupowania zdołały się porozumieć i wystawić wspólnego kandydata, byłoby to gwarancją ich sukcesu – zapewne już w pierwszej turze. Nie można jednak wykluczyć, że dojdzie do powtórnej rywalizacji między Trzaskowskim i Hołownią, w której najbardziej prawdopodobnym zwycięzcą okaże się prezydent Warszawy. Cokolwiek się stanie, sprawą dla polskiej demokracji bardzo ważną jest, by te wybory nie nadwyrężyły spójności obozu demokratycznego.

Lewica musi wyciągnąć wnioski z wyborów kwietniowych. Poniosła wyraźną porażkę. W procencie uzyskanych głosów (w wyborach do sejmików) powtórzyła marny wynik z 2018 roku, co oznacza stratę części poparcia uzyskanego w zeszłorocznych wyborach sejmowych. Podstawowy problem Lewicy polega na tym, że nie potrafi ona wyjść z głębokiego kryzysu, który zaczął się dwadzieścia lat temu i spowodował, że ta formacja została zepchnięta na margines sceny politycznej. Nie sprawdziły się oczekiwania, że odważna obrona praw kobiet, zwłaszcza w kontrowersyjnej kwestii zakazu aborcji, przełoży się na głosy oddawane na lewicowych kandydatów w wyborach. Wybory bowiem nie są plebiscytem w jednej – nawet bardzo ważnej – kwestii. Lewica słusznie walczy o zniesienie restrykcyjnego zakazu przerywania ciąży, ale nie powinna łudzić się, że ta jedna sprawa spowoduje radykalną poprawę jej pozycji politycznej.

Nie należę do tych, którzy winą za obecną kondycję lewicy obciążają wyłącznie jej kolejne ekipy kierownicze, choć nie zamykam oczu na popełniane przez nie błędy. Za najważniejszy uważam rozmazanie ideowego wizerunku lewicy jako ugrupowania łączącego sprawiedliwość społeczną z nowoczesną strategią gospodarczą, patriotyzm z zaangażowaniem europejskim, świeckość państwa z obroną praw kobiet, otwarcie na młodzież z szacunkiem dla starszego pokolenia, któremu prawica stara się odebrać dumę z osiągnięć Polski Ludowej. Powrót do tych wartości uważam za warunek niezbędny do odbudowania pozycji lewicy. Niezbędny – ale nie wystarczający. Lewicę od dłuższego czasu osłabia brak autentycznego życia wewnątrzpartyjnego, w tym demokratycznych mechanizmów wyłaniania kierownictwa na wszystkich szczeblach. Wyraźnemu wzrostowi poparcia dla lewicy wśród młodych wyborców nie towarzyszy proces odmładzania składu władz statutowych. Za najważniejszą zaś przyczynę obecnej słabości lewicy uważam brak poważnej refleksji nad tym, czym miałaby ona być w dającej się określić przyszłości. Takiej – trudnej, ale niezbędnej – debaty nie zastąpią nawet najzręczniejsze chwyty propagandowe.

Analiza ukazała się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj – czerwiec 2024 r.

Ta strona internetowa przechowuje dane, takie jak pliki cookie, wyłącznie w celu umożliwienia dostępu do witryny i zapewnienia jej podstawowych funkcji. Nie wykorzystujemy Państwa danych w celach marketingowych, nie przekazujemy ich podmiotom trzecim w celach marketingowych i nie wykonujemy profilowania użytkowników. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia przeglądarki lub zaakceptować ustawienia domyślne.