Bliski Wschód po planie Trumpa

Podpisanie planu pokojowego Donalda Trumpa dla Strefy Gazy otwiera nowy rozdział nie tylko w relacjach izraelsko-palestyńskich, lecz także w układzie sił na całym Bliskim Wschodzie. Porozumienie, które formalnie oznacza zawieszenie broni, jest zarazem symptomem nowej architektury bezpieczeństwa oraz przeobrażenia regionalnych sojuszy, budowanych dziś wokół dwóch osi: USA–Izrael i Turcja–Katar. Potwierdza to erozję znaczenia tradycyjnych potęg arabskich oraz przynajmniej częściową marginalizację Iranu, którego nieobecność w procesie ma charakter tyleż widoczny, co niejednoznaczny. Nowy układ sił ujawnia, że o stabilności regionu coraz częściej decydują pragmatyzm, elastyczność i doraźna zbieżność interesów. Nadal jednak nie daje to jasnej odpowiedzi na pytanie o trwałość pokoju ani o przyszłość sprawy palestyńskiej.
Ostatecznie deklaracjom stało się zadość i plan pokojowy prezydenta Donalda Trumpa dla Strefy Gazy został podpisany, co jego inicjator skwitował we właściwym sobie stylu: „Trzeba było trzech tysięcy lat, by dotrzeć do tego punktu”[1] – a w domyśle: „to ja, Donald Trump, do tego punktu was doprowadziłem”. Można ubolewać, czyjej obecności w Szarm el-Szejk zabrakło, czyje nadzieje nadal pozostaną niespełnione, zastanawiać się, jakimi ambicjami inicjatywa ta jest napędzana. Można też pytać, jak długo przetrwa świeżo osiągnięty rozejm. Temu ostatniemu pytaniu, zwłaszcza, poświęca się najwięcej miejsca i czasu. W istocie to zagadnienia o znaczeniu fundamentalnym, ale też, niestety, o wielce nieuchwytnej, wręcz delfickiej naturze. Spójrzmy jednak na to co – choć majaczy tylko w tle – jest już dostrzegalne, a mianowicie na procesy, które do porozumienia doprowadziły, a także na nowy ład, który właśnie wyłania się na naszych oczach na Bliskim Wschodzie. To on określi perspektywy rozwoju całego regionu na kolejne lata.
Zawieszenie broni między Izraelem a Hamasem – bo trudno się łudzić, że jest to trwały pokój – zostało przyjęte z ulgą zapewne przez niemal wszystkich. Oznacza kres przemocy i rzezi mieszkańców Strefy Gazy oraz koszmaru rodzin i bliskich zakładników. To właśnie stanowi – jakkolwiek można się zrzymać na osobowość autora planu i kruchość przyjętych rozwiązań – o sukcesie Donalda Trumpa. Symptomatyczne są tu dwie kwestie: po pierwsze, rozejm ma charakter transakcyjny, narzucony przez styl uprawiania polityki przez amerykańskiego przywódcę; po drugie, jest on symptomem głębszych zmian w układzie sił na całym Bliskim Wschodzie.
Istotę zmian odzwierciedla skład uczestników i pośredników w negocjacjach: Egipt, Turcja, Izrael, Katar, USA oraz Hamas. Obecność Ankary i Dohy u boku Waszyngtonu i Tel Awiwu wskazuje na nową konfigurację sił, w której dotychczasowe powiązania tracą znaczenie na rzecz elastycznych i pragmatycznych aktorów. W praktyce nowy ład polityczny będzie najpewniej opierał się na dwóch osiach – sojuszu USA–Izrael oraz tandemie Turcja–Katar. Na tym tle szczególnie wyraźnie widać osłabienie dawnych potęg arabskich. Z trójki dominujących niegdyś w regionie państw – Egiptu, Syrii i Iraku – jedynie Egipt zachowuje pewne znaczenie, głównie z racji kontroli granicy z Gazą i roli w zarządzaniu przejściem w Rafah przy przepływie pomocy humanitarnej. Jest to de facto funkcja bardziej technicznego pośrednika, choć nadal ważnego to jednak wykonawcy cudzych decyzji, a nie autonomicznego uczestnika gry.
Katar, choć niewielki terytorialnie i ludnościowo, a gospodarczo plasujący się w połowie rankingu członków GCC – z czterokrotnie mniejszym PKB od Arabii Saudyjskiej – zdołał w stosunkowo krótkim czasie umocnić swoją pozycję dzięki niezwykle realistycznie prowadzonej polityce zagranicznej i skutecznej dyplomacji, która potrafiła zapewnić dobre relacje zarówno z USA, jak i z Izraelem, ale też z Iranem i radykałami z Hamasu. Na naszych oczach miejsce ideowych wzorców panarabizmu, idei zjednoczeniowych i pomysłów na arabską wersję socjalizmu, jakie wcześniej promowała wspomniana silna trójka, zajmuje zatokowa przemyślność w biznesie, sprawne zarządzanie ogromnymi pieniędzmi i technologiczna modernizacja.
Turcja, kraj na drugim krańcu tej osi, od kilku lat prowadzi konsekwentną politykę wzmacniania swojej pozycji na Bliskim Wschodzie. W Syrii krok po kroku utrwala swoją strefę wpływów, skutecznie przy tym rozgrywając złożony problem kurdyjski. W odniesieniu do konfliktu izraelsko-palestyńskiego Ankara prezentuje otwarty sprzeciw wobec działań Tel Awiwu, budując w ten sposób polityczny kapitał w świecie arabskim i muzułmańskim. W relacjach z NATO i USA Turcja podkreśla własną autonomię strategiczną, czego symbolem są zakupy uzbrojenia spoza sojuszu, stając się dla Zachodu partnerem trudnym, ale niezbędnym. Towarzyszy temu dynamiczny wzrost nakładów na armię, która ma być nie tylko narzędziem obrony, lecz także projekcji siły niezależnego gracza w regionie. Połączenie tureckiego potencjału militarnego i politycznego z kapitałem dyplomatycznym oraz siłą finansową Kataru stanowi o nowej jakości tego układu, co dla Izraela staje się nawet powodem do niepokoju.[2] Oba państwa odgrywają rolę aktywnych mediatorów i uczestników regionalnej dyplomacji, co przesuwa centrum ciężkości w stronę elastycznych sojuszy finansowo-politycznych zamiast tradycyjnych bloków państwowych.
Druga oś w regionalnym rozkładzie sił – USA–Izrael – jest od lat niezmiennie oczywista, niemniej warto odnotować nowe niuanse. Ostatnie miesiące sprzyjały rozważaniom nie tylko o rosnącej symbiozie obu krajów, ale i spekulacjom, kto w tandemie Trump–Netanjahu ma więcej do powiedzenia i kto z kim musi (lub nie musi) się liczyć. Sprzyjało temu bezkrytyczne wsparcie Waszyngtonu dla działań Izraela, którego kulminacją było przyłączenie się lotnictwa USA do izraelskiego uderzenia na irańskie instalacje nuklearne w czerwcu 2025 roku. A stało się to – warto przypomnieć – w trakcie kolejnej rundy negocjacji nuklearnych z Iranem, których Waszyngton był stroną. Izraelski atak na liderów Hamasu przebywających w Dosze wywołał szok nie tylko w Katarze, bliskim sojuszniku USA; po raz kolejny sprowokował też domysły na temat istoty i charakteru relacji izraelsko-amerykańskich.
Kolejne wydarzenia pokazały jednak, że głównym rozgrywającym w tym duecie jest Donald Trump. To właśnie pod jego naciskiem i w jego obecności premier Netanjahu przeprosił w rozmowie telefonicznej emira Kataru za izraelski nalot i zapewnił, że nic podobnego się w przyszłości nie wydarzy. Co więcej, pośród meandrów izraelskiej polityki wewnętrznej – a przypomnijmy, że Netanjahu cieszy się poparciem netto ledwie jednocyfrowym – to Donald Trump dysponuje większym kapitałem zaufania politycznego w samym Izraelu niż jego premier. Bezprecedensowo pokazały to telawiwska ulica podczas przemówienia wysłannika prezydenta Trumpa, Steve’a Witkoffa, reagując okrzykami sympatii i oklaskami na wzmiankę o amerykańskim prezydencie oraz buczeniem, gdy wymieniono nazwisko izraelskiego szefa rządu. Donald Trump potrafił tę przewagę wykorzystać, by przekonać Benjamina Netanjahu do akceptacji rozejmu z Hamasem. Nie zawahał się przy tym wywrzeć presji i uciec się do manipulacji, przedstawiając ogólnikową zgodę Hamasu jako pełną akceptację. Tym samym zalegitymizował Hamas jako stronę negocjacji. Postawiło to Netanjahu w sytuacji, z której nie mógł się wycofać bez utraty twarzy, również za sprawą zdesperowanych rodzin izraelskich zakładników.
Nie znaczy to jednak, że Izrael coś traci w wyniku amerykańskich nacisków – wręcz przeciwnie. W ciągu kilku miesięcy Izrael zyskał bezprzykładną przewagę polityczną i militarną nad wszystkimi państwami i graczami w regionie. Żadne istotne rozwiązanie na Bliskim Wschodzie nie może zostać wprowadzone bez jego zgody. Stało się tak za sprawą znaczących sukcesów w zwalczaniu zewnętrznych wrogów i działań zbrojnych w Gazie, Libanie i Syrii, a także uderzenia na Iran. Za tym stoi również wsparcie USA, obejmujące wymianę danych wywiadowczych, koordynację działań oraz dostawy broni, w tym systemów obrony przeciwrakietowej THAAD. Nawet porażka w ataku na cele w katarskiej stolicy – ewidentna militarnie i wizerunkowo – osobliwie wzmocniła pozycję Tel Awiwu. Wysiłki Kataru i Arabii Saudyjskiej, próbujących w pośpiechu dostosować swoje strategie do przejawów izraelskiej siły, potwierdzają ten stan rzeczy. Zwołany z katarskiej inicjatywy szczyt państw arabskich i muzułmańskich miał doprowadzić do znalezienia antidotum na bezkarność (czyli faktyczną hegemonię) Izraela po wstrząsie, jakim był atak na cele w Dosze. Tak się jednak nie stało, a katarskie władze zdecydowały się, nolens volens, ponowić zabiegi o gwarancje bezpieczeństwa w Waszyngtonie. Rijad ze swej strony ogłosił zawarcie paktu obronnego z Pakistanem – państwem dysponującym bronią jądrową – który natychmiast zapowiedział, że żadna z opcji obrony nowego sojusznika nie może być wykluczona.
Obie wyżej opisane osie krzyżują się obecnie w Gazie a Hamas – piąty uczestnik negocjacji – symbolicznie znalazł się dokładnie w miejscu ich przecięcia. W istocie cały proces negocjacyjny dotyczy kwestii palestyńskiej wyłącznie poprzez Hamas – jedynego aktora pozapaństwowego w tej konfiguracji – co generalnie oznacza, że interesy państw kotwiczących bieguny obu osi ogniskują na problemie, jakim jest hamasowski ekstremizm, a już niekoniecznie na losach palestyńskiej państwowości.
W nowej konfiguracji sił nie widać też Iranu, który od czasów rewolucji uchodzi w oczach Izraela i USA za głównego adwersarza, a przez arabskie państwa Zatoki postrzegany jest co najmniej jako kontestator politycznego porządku w regionie, a okresowo – jako źródło zagrożeń dla tegoż porządku. Jest to jednak nieobecność połowiczna czy wręcz pozorna. Trudno sobie wyobrazić, by irańska obecność była pożądana lub akceptowalna przez niektórych uczestników rozmów, ale równie trudno przypuszczać, by Irańczycy zabiegali o uczestnictwo w negocjacjach, wiedząc, z kim musieliby wymieniać uściski dłoni. Iran nie znika jednak z tej układanki – będzie działał, równolegle, gdy uzna to za konieczne, na własnych warunkach, broniąc swoich interesów, w tym bezpieczeństwa, tak jak sam je definiuje.
Czerwcowe bombardowania osłabiły Iran wobec izraelsko-amerykańskiej osi, ale przy tym, z drugiej strony, skonsolidowały społeczeństwo irańskie pod hasłami patriotycznymi, mimo narastających problemów wewnętrznych, w szczególności gospodarczych. Wzbudziły ponadto poczucie międzynarodowej solidarności – nie tylko regionalnej, choć ta była najbardziej widoczna. Arabskie monarchie Zatoki, tradycyjnie co najmniej krytyczne wobec Iranu, jednoznacznie potępiły izraelskie i amerykańskie ataki. Stabilność regionu, obawa przed eskalacją konfliktu i konsternacja wywołana jawnym naruszeniem prawa międzynarodowego okazały się ważniejsze niż dotychczasowe animozje. Atak w Dosze tylko pogłębił te odczucia. Niezgoda na poczynania Izraela i USA na Bliskim Wschodzie przestaje zatem być wyłącznie domeną irańskiej polityki zagranicznej, co pośrednio oznacza wzmocnienie narracji Teheranu, a przynajmniej większą dla niej przychylność – nie tylko w najbliższym sąsiedztwie.
Spójrzmy teraz na perspektywy, jakie omówione przemodelowanie sił tworzy tu i teraz. Mimo izraelskiej dominacji militarne zwycięstwa Izraela nie rozstrzygnęły głównych problemów politycznych. Kwestia palestyńska pozostaje nierozwiązana, Hamas również nie znikł i zapewne nie zniknie, a Iran – choć osłabiony – nie zrezygnuje z prawa głosu i wpływów w regionie. Brak precyzyjnego planu demilitaryzacji Gazy stwarza ryzyko wznowienia konfliktu. Hegemonia Izraela jest dziś bezsporna, lecz opiera się wyłącznie na sile militarnej, a taki stan nie musi trwać wiecznie. Przełożenie tej przewagi na trwały wymiar strategiczny wymaga politycznego zaplecza i regionalnego konsensusu.
Pomimo przemocy i radykalizmu, jedynym długofalowo realistycznym rozwiązaniem pozostaje wciąż koncepcja dwóch państw – być może jeszcze trudniejsza do zrealizowania dzisiaj niż dwie czy trzy dekady temu. Okno możliwości dla powstania państwa palestyńskiego jest obecnie otwarte, ale pod warunkiem zmiany polityki w samym Izraelu oraz – niemal na pewno – większego nacisku państw arabskich oraz zachodnich. Brak precyzyjnych zasad demilitaryzacji Gazy oraz dyskusyjna dla Izraela kwestia zwolnienia więźniów palestyńskich to największe rafy na drodze ku czemuś większemu niż tylko zawieszenie broni. Pomysł wprowadzenia do Gazy arabskich sił stabilizacyjnych, pozornie doskonały, może prowadzić do napięć z IDF i powrotu do działań zbrojnych – w zwielokrotnionej odsłonie.
Owszem, transakcyjne podejście prezydenta Trumpa doprowadziło do zawarcia rozejmu, jednak trwały pokój wymaga wizji wykraczającej poza doraźne kalkulacje. Plan, mimo technicznych ułomności, zadziałał zaskakująco dobrze, ale nadal pozostaje moralnie i politycznie kontrowersyjny. Izrael niezmiennie dąży do maksymalnego podporządkowania Palestyńczyków, a rozdygotane wojną społeczeństwo izraelskie popiera ekspansję i politykę kolonizacji na Zachodnim Brzegu. Sukces polityczny, by zaistniał trwale, wymaga nie tylko autorytetu i presji, lecz również moralnego porządku, odbudowy zaufania i współpracy z sąsiadami.
© Juliusz Gojło dla Res Humana
[1] https://www.bbc.com/news/articles/c709jxxrrvlo
[2] https://www.israelhayom.com/2025/07/17/turkey-qatar-alliance-seen-as-growing-threat-to-israel
oraz