Nie może nie skłaniać do zadumy sprzeczność w tym, co mówią amerykański prezydent Donald Trump i jego sekretarz obrony Pete Hegseth. Gdzie jest logika w twierdzeniu, że USA środkami politycznymi i na drodze dyplomatycznej szybko doprowadzą do zakończenia wojny we Wschodniej Europie i równoczesnego skłaniania europejskich członków NATO do dalszego radykalnego zwiększania wydatków na zbrojenia? To po to ma się zakończyć zbrojna awantura Rosji, aby wzrosły jej możliwości napaści na inne państwa? I dlatego mają się one uzbroić po zęby, aby Rosję wystraszyć i odżegnać od kolejnej agresji? Przecież po zmuszeniu Kremla do zakończenia wojny z Ukrainą powinien zapanować pokój na europejskim kontynencie, a nie potęgować się ewentualność następnej wojny. Otóż ta logika tkwi na zewnątrz, jest poza tym schematem, i polega na podtrzymywaniu zimnowojennego amoku, bo to znakomicie nakręca koniunkturę amerykańskiemu przemysłowi zbrojeniowemu. Gorącej wojny ma nie być, ale zimna – jak najbardziej. Nagłaśniane ostatnimi czasy ponad wszelki rozsądek powiedzenie „chcesz pokoju, szykuj się do wojny” jest wyjątkowo głupie, ale działa. Może właśnie dlatego, że jest zaprzeczeniem stwierdzenia „chcesz pokoju, szykuj się do pokoju”[1]. Nie powinno mieszać się logiki współpracy z logiką wojny, w ramach której paradoksy są normalnością; dobra droga jest zła, bo przewidywalna, a zła jest dobra, bo trudniej ją przewidzieć.
Gdzie logika, gdy przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen oświadcza na Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium, że zaproponuje aktywację tzw. klauzuli wyjścia w celu ułatwienia znacznego zwiększenia wydatków obronnych państw członkowskich UE, które i tak już skokowo je podniosły w poprzednich trzech latach – z około 200 miliardów euro w 2021 roku do 320 miliardów w 2024 roku? Klauzula wyjścia zwalnia państwa, które przekraczają dopuszczalne na mocy Paktu Stabilizacji i Wzrostu limity deficytu budżetowego oraz długu publicznego (odpowiednio 3 i 60 proc. PKB) z obowiązku dostosowania fiskalnego ograniczającego nadmierną nierównowagę finansową. Innymi słowy, oznacza to poluzowanie obowiązujących zasad dyscypliny finansów publicznych i de facto akceptację wydatków zwiększających już i tak nadmierny deficyt budżetowy. Bez tego instrumentu przekroczenie deficytu budżetowego w wysokości 3 proc. PKB powoduje wdrożenie Procedury Nadmiernego Deficytu (Excessive Deficit Procedure, EDP). W 2025 roku było nią objętych osiem państw UE: Belgia, Francja, Malta, Polska, Słowacja, Rumunia, Węgry i Włochy. Szczególnie aktywnie opowiadają się za taką nierozsądną zmianą reguł gry Polska i państwa bałtyckie – Estonia, Litwa i Łotwa.
O ile klauzula została słusznie uruchomiona w trakcie pandemii COVID-19 – to był dopust boży – o tyle w sytuacji psychozy militarnej jest to głęboko niesłuszne. Jeśli zaiste konieczne byłoby zwiększanie wydatków wojskowych, należy to czynić, pozyskując środki poprzez podnoszenie podatków albo na drodze cięcia innych wydatków. Jedno i drugie jest bardzo niepopularne w społeczeństwie, do jednego i drugiego trzeba mieć odwagę polityczną. Najgorszym rozwiązaniem jest inflacyjne finansowanie poprzez zwiększanie deficytów budżetowych i w dodatku sankcjonowanie tego procederu regulacyjnym rozmiękczaniem systemu.
Gdzie logika, kiedy Trump 2.0 podpuszcza pozaamerykańskich członków NATO do radykalnego zwiększenia wydatków wojskowych, a zarazem oświadcza: „W pewnym momencie, gdy wszystko się uspokoi, spotkam się z Chinami i spotkam się z Rosją, w szczególności z tymi dwoma, i powiem, że nie ma powodu, abyśmy wydawali prawie bilion dolarów na wojsko” (słusznie). I że chciałby dojść do porozumienia między wszystkimi trzema krajami w sprawie obniżenia obecnych wydatków wojskowych o 50 proc.: „Chciałbym powiedzieć, zmniejszmy nasz budżet wojskowy o połowę. I możemy to zrobić”[2]. To oni mogą go zmniejszyć o połowę, a europejscy członkowie NATO mają go potroić?!
Oczywiście nie zmniejszą wojskowych wydatków o połowę, ale dobrze, że w ogóle próbują. Co cieszy, bo Trump już po miesiącu rządów polecił Pentagonowi zidentyfikowanie wydatków, które mogą być w 2026 roku obcięte o 50 miliardów; to kwota nie do zlekceważenia, bo równa około 8 proc. budżetu amerykańskiej armii. Uzyskane w ten sposób fundusze miałyby zostać przekierowane na cele „zgodne z priorytetami prezydenta”, co z kolei martwi, zważywszy na jego preferencje.
Często słyszy się głosy, że Europa musi zwiększyć wydatki wojskowe, aby przegonić pod tym względem Rosję. Już nie będę powtarzał, że sztuka dbania o bezpieczeństwo polega nie na zmierzaniu do przewagi, a na utrzymywaniu równowagi sił na możliwie jak najniższym poziomie wydatków na ten cel. Nieprawdą jest twierdzenie, że Rosja wydaje na militaria więcej niż Europa. Akurat jest odwrotnie, o czym powinni wiedzieć polityczni przywódcy – prezydenci, premierzy, ministrowie spraw zagranicznych i obrony. Jeśli nie wiedzą, to wstyd, bo jako profesjonalni politycy wiedzieć powinni. Ale sądzę, że wiedzą, a zatem jeśli świadomie głoszą nieprawdę, to po prostu kłamią. Jeszcze gorszy wstyd! Fakty bowiem są takie, że 2024 rok był dziesiątym z kolei, w którym wydatki wojskowe europejskich państw NATO wzrosły, osiągając równowartość 476,2 miliardów dolarów (budżet wojskowy USA był z górą dwukrotnie większy, wynosząc 968 miliardów dolarów; Kanada wydała 25,1 miliarda dolarów). Tak licząc, Polska wydała na obronę narodową 28 miliardów dolarów, plasując się w NATO na szóstym miejscu po USA, Niemczech, Wielkiej Brytanii, Francji i Włoszech. Jeśli chodzi o wydatki w relacji do PKB, to jesteśmy zdecydowanie wysforowani na pierwszą pozycję.
W tymże roku Rosja na ten cel przeznaczyła znacznie mniej, bo według wiarygodnych danych Międzynarodowego Instytutu Studiów Strategicznych w Londynie (International Institute for Strategic Studies, IISS) tylko (albo aż, jak kto woli) równowartość 145,9 miliardów dolarów[3].
W porównaniu do Europy wydaje się to szokująco mało, ale trzeba wziąć pod uwagę różnice w wartości walut. Po uwzględnieniu parytetu siły nabywczej tzw. obronne wydatki Rosji szacowane są na 462 miliardy dolarów. Innymi słowy, za równowartość każdego miliarda dolarów w Rosji kupić można trzykrotnie więcej sprzętu militarnego aniżeli w Europie. To o śladowe 5 miliardów dolarów więcej niż łączne budżety obronne Unii Europejskiej i Wielkiej Brytanii w wysokości 457 miliardów dolarów. Ale mówiąc o Europie, należy jeszcze uwzględnić wydatki Norwegii (9,79 miliarda dolarów) i Turcji (14,3 miliarda dolarów) oraz małych państw należących do NATO, ale nie do UE – Albanii, Północnej Macedonii, Czarnogóry i Islandii ze zagregowanymi wydatkami wynoszącymi miliard dolarów. Szwajcarię z budżetem obronnym równym 6,2 miliarda dolarów już pomińmy. Inaczej wygląda sprawa, jeśli bierze się pod uwagę wyłącznie wydatki na zakup uzbrojenia, ponieważ w budżetach wojskowych europejskich państw NATO udział wydatków osobowych jest znacznie, być może nawet dwukrotnie większy niż w Rosji.
Nie musimy zatem gonić Rosji z wydatkami wojskowymi, bo już ją wyprzedzamy. To zaś, czego trzeba, to bardziej ekonomiczne gospodarowanie tymi środkami poprzez lepszą koordynację działań inwestycyjnych, produkcyjnych i zaopatrzeniowych. To zadziwiające, jak marnie ta koordynacja wygląda zarówno w NATO, jak i w łonie Unii Europejskiej. Rzecz nie tylko w tym, ile się wydaje, lecz jak się wydaje. I teraz zamiast rozliczać polityków i ich biurokratów za ten kosztowny brak koordynacji i wadliwe zarządzanie, musimy wysłuchiwać militarystów, że potrzebują jeszcze więcej pieniędzy. Wbrew faktom twierdzą (z wyjątkiem Wielkiej Brytanii), że bez cięcia innych wydatków, i nie dodają, że z naszych podatków, bo wydaje się im, iż bezkarnie można to wszystko finansować z deficytu budżetowego i zwiększania długu publicznego. Otóż bezkarnie nie można, a przeciąganie tego procederu grozi innym, tym razem realnym niebezpieczeństwem – kryzysem finansowym.
Do jeszcze większej zadumy skłaniać musi to, że europejscy politycy dają się naciągać amerykańskim na podnoszenie wydatków militarnych, zamiast skorzystać z okazji i przesuwać środki finansowe z celów wojskowych na wspieranie konkurencyjności gospodarek i wspomaganie ich zrównoważonego rozwoju. Przecież europejskie armie (a dokładniej armie państw europejskich), o ile tylko skoordynowane będzie dowodzenie nimi oraz zarządzanie zaopatrzeniem i logistyką, są już dostatecznie silne, aby skutecznie odstraszać Rosję od agresji. Jeśli ktoś wciąż wierzy, że mogłaby ona mieć na to ochotę po politycznej i militarnej kompromitacji poniesionej w starciu ze wspieraną przez Zachód Ukrainą. Królowi Epiru Pyrrusowi po jego „zwycięstwie” nie marzyła się już żadna wojna; po bitwie stoczonej z Rzymianami w 279 roku p.n.e. powiedział do gratulujących mu dowódców: „Jeszcze jedno takie zwycięstwo i jesteśmy zgubieni”. Putinowi po nauczce, jakiej mu udzieliliśmy, zapewne też się nie marzy jeszcze jedno takie „zwycięstwo”, które jakoby odniósł w Ukrainie. Bo jeszcze jedno takie zwycięstwo i byliby zgubieni.
Sprawy wszakże bardzo się skomplikowały, ponieważ europejscy członkowie NATO są w coraz większym stopniu przekonani, że nie można liczyć na lojalność Stanów Zjednoczonych skażonych dewiacjami Trumpa 2.0. W skrajnych przypadkach można spotkać opinie, że to koniec NATO, jakie znamy. Być może. Nawet jeśli europejscy partnerzy zechcą ulec Waszyngtonowi i importować zza oceanu coraz więcej kosztownej broni, to już się przekonali, że polityka Białego Domu zamiast opierać się na rozsądku i honorować zawarte traktaty, kierowana jest humorami jego lokatora i nie przestrzega ustanowionych zasad. Krytyczne w tym całym zamieszaniu jest zachowanie niektórych państw europejskich, poczynając od Wielkiej Brytanii, które deklarują gotowość ewentualnego wysłania wojsk na Ukrainę w celu zapewnienia jej bezpieczeństwa po zawieszeniu walk z Rosją. Wiadomo, że w takich okolicznościach, bez przyzwolenia USA, nie mogą one tam stacjonować pod flagą NATO. Sytuacja stała się jeszcze trudniejsza, skoro Rosja jednoznacznie stwierdziła, że nie zaakceptuje żadnego układu pokojowego, jeśli w Ukrainie miałyby znaleźć się jakiekolwiek zachodnie wojska.
Jeśli zasada wszyscy za jednego, jeden za wszystkich przestaje obowiązywać, to faktycznie jest to koniec NATO, jakie znamy. Wyłania się zatem pytanie: jest jakaś szansa, że sprawy wrócą na poprzednie tory czy potoczą się niewiadomymi koleinami z niejasnymi rozwiązaniami końcowymi? Znamienne jest oświadczenie przywódcy zwycięskiej partii w wyborach w Niemczech, które zbiegiem okoliczności odbyły się dokładnie w trzecią rocznicę rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Friedrich Merz zakomunikował: „Moim absolutnym priorytetem [jako kanclerza Niemiec] będzie jak najszybsze wzmocnienie Europy, abyśmy krok po kroku mogli naprawdę osiągnąć niezależność od USA”[4]. Odnosząc się do planowanego na lipiec 2025 roku szczytu NATO, powiedział, że nie wie, czy spotykający się tam przywódcy państw członkowskich „będą nadal rozmawiać o NATO w jego obecnej formie, czy też będziemy musieli znacznie szybciej ustanowić niezależne europejskie zdolności obronne”[5].
Według roczników SIPRI globalne wydatki kwalifikowane jako obrona narodowa, zrelatywizowane do dochodu narodowego w latach 1985–
–2000 spadły o połowę – z 4,3 proc. zagregowanego światowego produktu brutto do 2,2 proc. Było to możliwe dzięki postępującemu z roku na rok odprężeniu w stosunkach międzynarodowych, wpierw w okresie rządów prezydenta Ronalda Reagana w Stanach Zjednoczonych i Michaiła Gorbaczowa w Związku Radzieckim, później, w dekadzie lat 90. dzięki zakończeniu poprzedniej zimnej wojny. W historycznym roku 1989, który zapisał się w annałach sukcesem polskiego Okrągłego Stołu i obaleniem Muru Berlińskiego, było to 3,5 proc., ale w roku 1996 już tylko 2,4 proc. Dzięki temu w trakcie zaledwie sześciu lat przesunąć można było około 600 miliardów dolarów (w obecnych cenach to ponad 1,3 biliona[6]) z celów wojskowych na finansowanie rozwoju gospodarczego, na czym skorzystały miliardy ludzi na całym świecie. My w Polsce też.
W trakcie następnych dwóch dekad, w latach 2001–2020, udział wydatków wojskowych w światowym produkcie brutto utrzymywał się z niewielkimi wahaniami na w miarę stabilnym poziomie 2,2 proc.[7]. W 2025 roku jest to już 2,5 proc. i wskaźnik ten coraz szybciej rośnie. Obecnie każdy punkt procentowy globalnego PKB to ponad bilion dolarów. Ileż można dobrego uczynić za milion milionów dolarów! Należy przeto czynić co w ludzkiej mocy, aby nie powrócić do poziomu wydatków militarnych (wszędzie nazywanych obronnymi; w Rosji też) z czasów tamtej zimnej wojny, a wygospodarowane w ten sposób środki przeznaczać na zrównoważony rozwój. Żal, ale tak nie jest.
Wtedy zdrowe impulsy wyszły i z Kremla, i z Białego Domu. Teraz nie sposób na to liczyć, chyba że ktoś zaryzykuje i zawierzy prezydentowi Trumpowi, że będzie obniżał wydatki wojskowe USA oraz namawiał do tego Rosję i Chiny, co mogłoby mu przyjść łatwiej, bo oni nie kupują amerykańskiej broni, więc straty małe. Wydawałoby się, że może uda się postawić na Europę, ale poleganie na niej okazuje się jeszcze bardziej iluzoryczne. Ex ante nie wiemy, ile lat zmarnujemy, zanim dojdziemy do kolejnego pozytywnego przełomu i zapoczątkujemy następną demilitaryzację świata, kontynentu i Polski. Ex post będziemy się dziwić, dlaczego trwało to tak długo.
[1]¹ Książkę Wojna i pokój zadedykowałem „Tym, którzy walczą o pokój, nie szykując się do wojny”. Zob. G. W. Kołodko, Wojna i pokój, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa, 2022.
[2]² Trump says Russia should rejoin G7 after call with Putin, „Independent”, February 14, 2025 (https://www.independent.co.uk/news/world/americas/us-politics/russia-g7-trump-putin-call-b2698235.html; dostęp 15.02.2025).
[3]³ Global defence spending soars to new high, International Institute for Strategic Studies (IISS), London (https://www.iiss.org/online-analysis/military-balance/2025/02/global-defence-spending-soars-to-new-high/; dostęp 19.02.2025). Dane w dolarach w cenach bieżących 2024 roku. Szczegółowo zob. Press Release: Defence Expenditure of NATO Countries (2014–2024), NATO, Brussels (https://www.nato.int/nato_static_fl2014/assets/pdf/2024/6/pdf/240617-def-exp-2024-en.pdf; dostęp 19.02.2025).
[4]⁴ New German leader signals seismic shift in transatlantic relations, BBC News, February 24, 2025 dostęp 24.02.2025).
[5]⁵ Ibidem.
[6]⁶ 100 dolarów w 1989 roku odpowiadało pod względem siły nabywczej dzisiejszej kwocie około 254,52 dolarów. Biorąc za punkt wyjścia rok 1996, ówczesne 100 dolarów warte było na początku 2025 roku 201,15 dolarów. Zob. CPI Inflation Calculator.
[7]⁷ Armaments, Disarmament and International Security, Stockholm International Peace Research Institute, SIPRI.
W minionych dniach byliśmy świadkami historycznych wydarzeń, związanych z polityką prezydenta USA – Donalda Trumpa w sprawie wojny Rosji z Ukrainą. Nie będę w tym miejscu przypominać mrożących krew w żyłach licznych wypowiedzi samego Trumpa oraz członków jego ekipy, a w tym wiceprezydenta USA J.D. Vance`a. Ich poglądy i decyzje wielu obserwatorów amerykańskiej polityki zagranicznej doprowadziły do wniosku, że dziś Stany Zjednoczone świadomie przestają pełnić rolę lidera demokratycznego świata.
Objawiana niechęć do Europy i prezentowanych przez nią wartości, zaskakujący w swym przebiegu flirt Trumpa z Putinem – wszystko to zmobilizowało polityków europejskich do reakcji w postaci wypracowania i przegłosowania 12 marca w Parlamencie Europejskim rezolucji w kwestii wzmocnienia obronności UE. Jeden z jej zapisów dotyczy budowy Tarczy Wschód, co zdecydowanie leży w interesie Polski. Jednakże reprezentanci polskiej prawicy w PE (PiS i Konfederacji) byli tej rezolucji przeciwni, czemu dali wyraz w głosowaniu. Osobiście uważam tę inicjatywę za niezwykle cenną, ponieważ jestem świadoma, że w obecnych uwarunkowaniach kwestie bezpieczeństwa nie dają szans nawet najlepszym indywidualnym strategiom obronnym. Współpraca na tym polu państw UE i Wielkiej Brytanii (zapewne i Kanady) daje nadzieję na utrzymanie pokoju i dorobku cywilizacyjnego starej Europy.
W ślad za tą rezolucją 20 marca z inicjatywy rządu Sejm przyjął uchwałę w sprawie bezpieczeństwa Rzeczypospolitej, w której poparto rezolucję PE z 12 marca. Większość koalicyjna poparła w Sejmie tę uchwałę (bo czy można było w obecnej sytuacji zachować się inaczej?), ale sejmowa prawica znów była przeciw (oddano 220 głosów za i 171 przeciw). Premier Donald Tusk skwitował zachowanie sejmowej prawicy stwierdzeniem „Wybrali hańbę”. Zgadzam się. Wypróbowani polityczni awanturnicy ponowili swoją pisowską wrogość nie tylko wobec rządu Tuska, ale również wobec kształtowania się europejskiej strategii bezpieczeństwa, w którą włączona jest od początku Polska.
A przypominam, że nie zawsze w Europie tak było. Patrząc z perspektywy historycznej, nietrudno zauważyć, że wszystko, co w przeszłości przynosiło Polsce straty i korzyści w układach międzynarodowych, było przez dziesiątki lat funkcją interesów wielkich mocarstw. Samodzielny wpływ Polski na jej własny los był ograniczony. Na dowód przywołam tak znane fakty i wydarzenia międzynarodowe, jak:
* rok 1943 – Jałta i następstwa jej postanowień w sprawie naszych granic;
* rok 1945 – Poczdam i określenie miejsca Polski w porządku europejskim;
* grudzień 1989 – spotkanie G. Busha i M. Gorbaczowa na Malcie, gdzie obaj prezydenci ogłosili koniec zimnej wojny, czego efektem była polityczna zgoda na zmianę ustroju Polski;
* 1990 – konferencja 2+4, zainaugurowana 5 maja w Bonn, w której uczestniczyły dwa państwa niemieckie oraz cztery mocarstwa koalicji antyhitlerowskiej; wydarzenie to doprowadziło do zjednoczenia Niemiec. Polska została dopuszczona do tych rozmów w czasie trzeciego posiedzenia 17 lipca 1990 r., odbywającego się w Paryżu, ponieważ dopiero wtedy omawiano kwestię granicy polsko-niemieckiej. Efektem tej konferencji był Traktat z 14 listopada 1990 r., potwierdzający istniejącą granicę polsko-niemiecką. Traktat ten został podpisany przez ministrów spraw zagranicznych RFN, NRD, USA, Francji, ZSRR i Wielkiej Brytanii.
Dziś, po wstąpieniu Polski do NATO i Unii Europejskiej jesteśmy w innym układzie sił, który – dzięki polityce Trumpa – staje przed nowymi i – mam nadzieję – twórczymi wyzwaniami, które pozwolą przetrwać wartościom europejskim. Czy polska prawica jest w stanie pojąć tę zmianę i wynikające z niej niebezpieczeństwa…? Myślę, że pełna złości i nienawiści takiej zdolności nie ma.
A tak na marginesie: czekam na udostępnienie światowej opinii publicznej portretu D. Trumpa, podarowanego mu przez zbrodniarza Putina. To taki osobisty, bardzo ciekawy i wieloznaczny gest…
Wstęp
Jak można nazwać inaczej upośledzoną zdolność rozumienia bardzo złożonego kontekstu politycznego w czasie, w którym znaleźliśmy się obecnie? Moim zdaniem jest to dyskartografia polityczna. Tu nie chodzi przecież o to, że jesteśmy upośledzeni intelektualnie, szwankuje przekaz komunikacyjny, bo rząd nie dostarcza nam przekazu dnia, jak wtedy, kiedy żyliśmy w reżimie porządku autorytarnego. Brakuje nam tej zdolności dlatego, że kontekst tak szybko się zmienia, że żaden z wcześniej znanych nam kontekstów nie ma zastosowania, a niektóre z nich brzmią bardzo niebezpiecznie, np. salutem rzymskim czy wersetami poezji Broniewskiego.
To, co opisywane jest poniżej, można określić jako stan przeciążenia złożonością polityczną lub zamieszaniem w tzw. ładzie politycznym. Zjawisko to występuje, gdy skomplikowany i szybko zmieniający się krajobraz polityczny staje się tak przytłaczający, że nawet osoby zdolne i przygotowane profesjonalnie mają trudności ze zrozumieniem go. To odzwierciedlenie samej złożoności i płynności rozwoju sytuacji, na który nie mamy wpływu.
W takich scenariuszach znajome punkty odniesienia mogą już nie mieć zastosowania, a poprzednie konteksty mogą wywoływać niezamierzone i potencjalnie szkodliwe skojarzenia. Szybki obecnie przebieg wydarzeń globalnych, sprzeczne informacje i wieloaspektowe interesy mogą sprawić, że nadążanie za implikacjami obecnego stanu środowiska politycznego i dokładna jego interpretacja są trudne i niejednoznaczne. Poruszanie się po takiej złożoności często wymaga głębokiego zrozumienia kontekstów historycznych, kulturowych i geopolitycznych, a także umiejętności krytycznej analizy i syntezy nowych informacji w miarę ich pojawiania się.
Główne globalne trendy kierunku wydarzeń, jakie zachodzą obecnie w świecie polityki zmierzają coraz silniej na prawo i bez wątpienia kształtują także polską rzeczywistość. Wpływa to na podejmowane decyzje polityczne i gospodarcze rządu i opozycji, zmienia ton przekazów medialnych oraz preferencji wyborczych elektoratu i wpływa na zmiany zachodzące w społeczeństwie. W artykule oznaczam najważniejsze tego rodzaju zjawiska, wskazuję na główne trendy, które jeszcze rok temu były tylko ledwie zauważane, a obecnie dominują. Skupiam uwagę na przedstawieniu możliwych negatywnych skutków, ich dalszego przebiegu i długotrwałych konsekwencji kierując się polską racją stanu i oznaczeniem tych interesów państwa, które mają na celu dalszy stabilny rozwój gospodarczy i wzmocnienie politycznego znaczenia pozycji Polski na arenie międzynarodowej.
Napięcia międzynarodowe. Nakaz skrętu w prawo
Rok 2025 przyniósł ze sobą eskalację dotychczasowych gorących konfliktów i narodziny nowych napięć między głównymi globalnymi mocarstwami. Mamy wojnę Rosji w Ukrainie, nieustające konflikty izraelsko-palestyńskie na Bliskim Wschodzie, zaostrzenie sprzeczności interesów gospodarczych między USA a Chinami, także z Unią Europejską dalej odgrywającą kluczową rolę w kształtowaniu globalnej polityki. Pojawiły się przy tym także nowe, niekorzystne dla Polski zjawiska i ich trendy. Wynikają one z dokonującej się właśnie radykalnej zmiany polityki realizowanej przez nowego prezydenta USA m.in. wobec Rosji i zakończenia wojny w Ukrainie.
W tej skomplikowanej geopolitycznej politycznej układance Polska – zarówno jako członek NATO, największy unijny sojusznik USA i kraj sprawujący rotacyjną prezydencję w Unii Europejskiej – stara się oznaczyć i zabezpieczyć kluczowe interesy państwa, zwłaszcza że Donald Trump ogłosił koniec sojuszu USA z UE na dotychczasowych warunkach i przyłączył się do tych nurtów polityki europejskiej, które opowiadają się po stronie sił skrajnej prawicy, a EU została zobowiązana do wspierania Ukrainy, ale już bez silnego (jak dotychczas) wsparcia ze strony USA.
Problem w tym, że Polska polityka zagraniczna w wyniku wspomnianej zmiany znalazła się w sytuacji koniecznego, alternatywnego wyboru/dylematu chcącego jednocześnie „mieć ciastko i je zjeść”. Na przyzwolenie przyjęcia dowolnego rozwiązania tego wyzwania zarówno rząd Tuska-Sikorskiego, jak i opozycja nie jest przygotowana i chce poczekać do czasu zdobycia silniejszego mandatu: korzystnego wyniku głosowania w majowych wyborach prezydenta. Wybory te – jak wcześniej również przewidywano – nabiorą uzupełniającego, pełnego charakteru ogólnokrajowego referendum już nie tylko w sprawach przyjęcia dalszego kierunku wewnętrznej polityki. Pozostały czas okresu kampanii aż do jej zakończenia, czyli przeprowadzenia II tury wyborów, niesie w sobie ryzyko, które zawiera się w dużym prawdopodobieństwie wystąpienia nawet ostatniego dnia ciszy wyborczej tzw. efektu motyla. W teorii chaosu pojęcie to odnosi się do projekcji, że małe zmiany w początkowych warunkach systemu mogą niespodziewanie prowadzić do znacznych i nieprzewidywalnych różnic w jego późniejszym stanie. Nazwa pochodzi od metaforycznego przykładu, w którym trzepot skrzydeł motyla w jednym miejscu globu może wywołać nieprzewidywalne skutki, np. huragan w innym miejscu na świecie. W kontekście politycznym, teoria chaosu sugeruje więc, że nie ma dobrego rozwiązania różnych dylematów, bo każda decyzja w takiej sytuacji niesie ze sobą spore ryzyko w postaci nieprzewidywalnych skutków.
Póki co nie widać, aby któraś ze stron konfliktu już obecnie była przygotowana na taką okoliczność. Polska nie ma solidnego wariantowego programu na czas chaosu. Nie ma też faktów świadczących o tym, aby rząd prowadził pracę nad strategicznymi projektami alternatywnych decyzji. Także opozycja – jeśli nawet zdobędzie władzę – straci dużo czasu, zanim wytrzeźwieje od picia toastów, a programu dalekosiężnych rozwiązań jak nie było, tak i nie będzie.
Polityka wewnętrzna
W Polsce, po upływie 16 miesięcy od wyborów parlamentarnych, które doprowadziły do zmiany rządu PiS, dalej trwa nieustająca i zaostrzająca się walka między dwoma kluczowymi partiami politycznymi. Główne trendy, jakie się z tym wiążą i zostały rozpoznane, były już prezentowane w roku ubiegłym na portalu reshumana.pl (Krajobraz po wojnach wyborczych,
9 sierpnia 2024 r.). Zwiastowały one zarówno bliski zmierzch koniunktury dla liberałów i fałszywej „lewicy”, jak także zanik najstarszej partii politycznej w Polsce – PSL. Kruchość, chwiejność polityczna koalicyjnej władzy w kraju bez umiejętności współpracy instytucji władzy i prowadzenia dialogu większości z mniejszością, totalna dysfunkcjonalność różnych opozycji i wielu innych segmentów nowej koalicji rządowej, brak możliwości realizacji deklarowanych przez koalicyjny rząd wielu populistycznych obietnic wyborczych – stanowią ciągle duże zagrożenie dla spoistości państwa narodowego. Także niespotykanych dotąd rozmiarów militaryzacja gospodarki, brak sukcesów w rozliczeniach setek afer, tłumaczony zabetonowaniem decyzji rządu przez pisowskiego prezydenta. Wszystko to wydaje się być jednak tylko fragmentem prawdy o słabości myślenia w zakresie strategii działań tego rządu.
Po upływie roku trendy te nabrały jeszcze większej wyrazistości prowadzącej w swoim finale do coraz bardziej prawdopodobnej konieczności przeprowadzenia przyspieszonych wyborów parlamentarnych. Będzie to wynik pojawienia się kolejnych znaczących rys w postaci nierównomiernej dywersyfikacji udziałów we władzy poszczególnych koalicjantów, poluzowania spójności interesów obecnej koalicji przy jednoczesnym wzmocnieniu siły oporu ugrupowań opozycyjnych. Kolejnym przystankiem tego trwającego procesu, a zapewne i następnym przełomem na tej drodze, będą oczekiwane równocześnie przez obie strony konfliktu pozytywne rozstrzygnięcia wyborów prezydenckich.
Z dotychczasowego przebiegu kampanii wyborczej wynika wniosek, że prezydencki kandydat obecnej władzy, czyli Koalicji Obywatelskiej na czele z PO, mimo znaczącej kilkuprocentowej przewagi w sondażach, wcale nie musi stać się zwycięzcą wyborów w przypadku konieczności przeprowadzenia drugiej tury. Szanse kandydata tzw. obywatelskiej opozycji aspirującej póki co również są znikome. Jak dotąd nie osiągnął on progu popularności mierzonej rezultatem poparcia elektoratu dla partii PiS, która wysunęła jego kandydaturę. Skupił swoją strategię działania na celu pozyskania swojej większej rozpoznawalności i poszukiwaniu możliwych do zdobycia głosów dodatkowego wsparcia dzięki przepływowi głosów z elektoratu Konfederacji oraz wybranych segmentów elektoratu w rodzaju geriatrycznych emerytów i rencistów, mieszkańców wsi i małych miast i in.
Ostatnie wyniki badań ankietowych wskazują, że znaczącym beneficjentem kształtującego się nowego układu sił stał się kandydat nacjonalistyczno-populistycznej formacji skrajnej w polskich warunkach prawicy, na którego deklaruje oddać swój głos już co piąty wyborca. Oznacza to, że końcowa faza kampanii przebiegać będzie w sytuacji wzmożonego zaostrzenia się populistycznej retoryki i propagandowej agitacji wszystkich bez wyjątku kluczowych kandydatów i coraz większego uwidaczniania się starań uruchomienia starych/nowych podziałów społecznych. Największe szanse zwycięstwa w takiej sytuacji miałby kandydat opozycji, która w pewnej – jak się wydaje dziś – II turze wyborów sięgnie po większość głosów.
Podziały te mogą w toku dalszej kampanii zaostrzyć się do takiego stanu, że wyborcy będą zmuszani do niechcianego przez nich bezalternatywnego opowiedzenia się przy urnie wyborczej, po której stronie barykady są ich wybory. W warunkach narastającego chaosu mogą to być alternatywne rozstrzygnięcia, takie jak:
– czy Twoja tożsamość polityczna jest bliżej modelu rozwoju Polski silnej tradycją narodowo-katolicką, czy Polski liberalno-lewicowej, pozostającej w silnym związku z Unią Europejską?
– Czy Polska powinna wiązać przyszłość swojego bezpieczeństwa i rozwoju w sojuszu z USA, czy w zacieśnionej wspólnocie państw Unii Europejskiej?
Opozycja zachowała spory potencjał tzw. władzy negatywnej (określenie J. Staniszkis) w postaci różnych pozostawionych po swoich rządach zabezpieczeń jurysdykcji gwarantujących im uwolnienie od wszelkiej odpowiedzialności prawnej. Coraz bardziej zniechęcony ślamazarnością rozliczeń poprzedniej władzy elektorat PO oraz jej koalicyjnych sojuszników wymaga jednak dużo większej przejrzystości w podejmowaniu prawomocnych decyzji, także większej skuteczności władzy (w stylu działań prezydenta Trumpa i jego administracji rządowej), a także przyspieszenia działań władzy sądowniczej, która w sposób praworządny miała mieć ostateczny głos w ocenie praworządności działania polityków poprzedniego reżimu. Stawia to przed polskimi elitami i politykami nowe wyzwania, bo wisząca ponad ich głowami możliwość recydywy w postaci powrotu do władzy skompromitowanej – jak się mogło wydawać – formacji PiS w sojuszu z Konfederacją i PSL staje się coraz bardziej realna.
Premier Tusk może uważać, że skutecznym antidotum będzie nadchodzące według prognoz ekonomistów znaczące przyspieszenie wzrostu PKB (wyrażające się w hasłach „miliardy na inwestycje”, „pieniądze z KPO” itp.) oraz rekonstrukcja gabinetu władzy zwiększająca jego decyzyjność. Może jednak sam się oszukać, ponieważ dla większości wyborców są to pojęcia całkowicie puste, niemające dla nich żadnego znaczenia. Co najwyżej wzbudzają gniew, przekonanie, że oni znów się bogacą, a my widzimy, że ceny prądu wzrosły o 13,2 procent, zaś ceny żywności – o 5,5 proc. (rok do roku). Nadchodzi więc czas lepszej koniunktury dla opozycyjnej prawicy i tradycjonalnych konserwatystów oraz politycznej prawicy różnych odcieni, co w każdych warunkach wiąże się z ryzykiem sięgającym aż do poziomu koloru prawie brunatnego.
Podsumowanie
Jako wspólnota znaleźliśmy się w trudnym momencie procesu przywracania praworządności i stabilizacji naszego dalszego rozwoju. Bieżące wydarzenia i trendy mają ogromny wpływ na nasze życie oraz przyszłość. Polityka, gospodarka, technologiczne innowacje i społeczeństwo są ze sobą ściśle powiązane, a zmiany w jednym obszarze mogą prowadzić do dalekosiężnych negatywnych konsekwencji w procesie dalszego rozwoju. W obliczu dynamicznie zmieniającego się świata kluczowe jest, aby być na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami i trendami i móc skutecznie reagować na wyzwania przyszłości i wykorzystywać pojawiające się szanse. Potrzebujemy wewnętrznego oraz zewnętrznego programu realistycznych zmian. Inaczej wobec presji wewnętrznych systemowo pójdziemy na dno.
Podróż. Tak, książka Herodota powstała właśnie z podróży, to pierwszy wielki reportaż w literaturze światowej. Jej autor ma reporterską intuicję, reporterskie oko i ucho. Jest niestrudzony, musi płynąć po morzu, przemierzać step, zagłębiać się w pustynię – zdaje nam z tego sprawę. Zdumiewa nas swoją wytrwałością, nigdy nie skarży się na zmęczenie, nic go nie zniechęca, ani razu nie mówi, że się czegoś boi.
Co nim kieruje, kiedy nieustraszony i niestrudzony rzuca się w swoją wielką przygodę?…
Herodot wciągnął mnie od początku…
Jak pracuje Herodot?
To rasowy reporter: wędruje, patrzy, rozmawia, słucha, żeby później zanotować to, czego dowiedział się i zobaczył, lub żeby po prostu rzecz zapamiętać…
Ryszard Kapuściński, Podróże z Herodotem, Znak, Kraków 2004
Pierwszy zbiór reportaży Ryszarda Kapuścińskiego dotyczył, jak wiadomo, rzeczywistości polskiej (Busz po polsku, 1962). Ale prawdziwą domeną jego twórczości i sukcesów reportersko-pisarskich stały się już wkrótce sprawy zagraniczne. Pokazujące zwłaszcza rzeczywistości krajów wyzwalających się ówcześnie z kolonializmu w Afryce, Azji czy Ameryce Południowej. Krajów rozdzieranych przez postkolonialne konflikty, wojny, głód, nędzę, jak i przez zadawnione etniczne zatargi i groźne dyktatorskie zapędy ich przywódców. Autor jako korespondent prasowy (początkowo dziennika „Sztandar Młodych”, a potem PAP), dociera wszędzie tam, gdzie dochodzi do bezpośredniej konfrontacji nabrzmiałych procesów społecznych, narodowościowych czy politycznych w krajach szukających ucieczki z okowów kolonializmu.
Reporterskie relacje Ryszarda Kapuścińskiego (1932–2007) układają się w kilkanaście książkowych cykli geograficzno-tematycznych, publikowanych i częstokroć wznawianych od lat 60. XX w. (i to wydawanych w potężnych, nieosiągalnych obecnie i budzących podziw, kilkudziesięciotysięcznych nakładach!). Związanych tematycznie z Afryką (Czarne gwiazdy, Gdyby cała Afryka…, Jeszcze dzień życia, Cesarz, Heban), Rosją (Imperium), Dalekim i Bliskim Wschodem (Kirgiz schodzi z konia, Szachinszach) oraz Ameryką Łacińską (Chrystus z karabinem na ramieniu, Wojna futbolowa, Lapidarium). Były – i są nadal – znane i popularne nie tylko w Polsce, ale i w wielu krajach świata jako klasyka reportażu XX wieku…
Stanowią one bowiem do dziś ważne dokumenty historycznych już (acz często jakże nadal istotnych oraz aktualnych) spraw rzeczywistości polityczno-społecznej. W tym także i zagadnień ogólniejszych – problemów implikacji, sprzeczności i paradoksów tzw. ludzkiej natury. Dotyczących zwłaszcza owych trapiących ludzkość odwiecznych mechanizmów zdobywania i funkcjonowania władzy, nawet tej sprawowanej w imię wzniosłych haseł i idei…
Co przecież jest tak ważne i cenne dla nas czytelników także dzisiaj ze względu na wielką autentyczność empirycznego materiału zbieranego przez Kapuścińskiego przez długie lata wędrówek po świecie. Jak też i poprzez (by tak rzec) wiedzę, wywiedzioną z dzieła pierwszego i niedościgłego (jak sam Kapuściński często przypomina), starogreckiego mistrza Herodota z Halikarnasu – autora Dziejów. Gorzką wiedzę o świecie i człowieku, który niepomny dawnych doświadczeń tak niewiele w gruncie rzeczy się zmienił…
Ostatnia z książek Ryszarda Kapuścińskiego Podróże z Herodotem – zbiór tekstów z pogranicza reportażowej prozy i bardzo dramatycznego w wielu momentach osobistego wyznania, czytana dzisiaj jawi się coraz wyraźniej jako utwór najbardziej nasycony prozatorsko-eseistycznie elementami autobiograficznymi w całym jego dorobku (obok może Wojny futbolowej i zbioru Lapidarium). Przy tym nie tylko nie osłabia to samej wymowy wszystkich realiów, ale i dobitniej jeszcze podkreśla wagę i doniosłość wyłaniających się z nich, tak aforystycznie i lapidarnie ujmowanych rozmyślań o świecie i ludzkiej kondycji…
Jako swoiste, niezmiennie po latach i nadal atrakcyjne czytelniczo i poznawczo dzieło, a zarazem podsumowanie całego życiowego doświadczenia Kapuścińskiego, niezliczonych przygód i reporterskiej doli, czyli jego tak nadal nowatorskiego pisarskiego dorobku…
Czytajmy zatem…
* Fotografia z wystawy Podróże z Herodotem. Świat oczami Ryszarda Kapuścińskiego w Muzeum im. Jacka Malczewskiego w Radomiu, prezentującej różnorodność cywilizacji i kultur pozaeuropejskich opisanych w Podróżach z Herodotem. Wystawa jest czynna do 3 sierpnia 2025 r. w imieniu naszym oraz Dyrekcji Muzeum – zapraszamy!
Nasz rysownik, Jan Stępień, uwielbia koty.
Także dlatego, że są im obce wszystkie przywary człowieka.
Prace opublikowane w numerze 2/2025 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2025 r.
Przyzwyczailiśmy się już do wiązania etyki niezależnej z nazwiskiem Tadeusza Kotarbińskiego. Tymczasem nurt ten ma w Polsce znacznie dłuższe tradycje. Nie należy bowiem utożsamiać niezależności etyki wyłącznie z jej antyreligijnym przesłaniem. Rzecz jest o tyle skomplikowana, że to właśnie separacja etyki od religii wzbudzała największe kontrowersje i spory, w których racje naukowe ścierały się z utrwalonym tradycją sposobem postrzegania miejsca człowieka w świecie i w społeczeństwie. Tradycja ta była co najmniej do czasów nowożytnych kształtowana wyłącznie przez religię. Nie można tu mówić tylko o etyce chrześcijańskiej, bo ona przecież dominuje w Europie i obu Amerykach, ale równolegle na naszym kontynencie są kultywowane także inne wierzenia. Pytanie o to, dlaczego właśnie Europą wstrząsnęły takie spory, należy wiązać z burzliwą historią kontynentu, a przede wszystkim z niezliczonymi wojnami toczonymi na jej terytorium lub wszczynanymi przez Europejczyków po całym świecie. Wiele z tych wojen było toczone w rzekomej obronie religii. Takie wojny najmocniej podważyły przekonanie o jej moralnej wyższości, bo przecież to nie w Afryce wynaleziono niewolnictwo, ale właśnie w kolebce cywilizacji, szczycącej się wykreowaniem ideałów humanizmu i pierwszych regulacji humanitarnych. Był z tym kłopot szczególnego rodzaju, bo niewolnictwo przecież było sankcjonowane przez prawo, a także religię. Dopiero Wielka Rewolucja Francuska z 1789 r. z hasłami „Wolność, Równość, Braterstwo” ostatecznie zakwestionowała praktyki bezpodstawnego pozbawiania człowieka wolności. Nie stało się tak jednak dlatego, że mentalność Europejczyków nagle się zmieniła, ale dzięki odkryciom nauk przyrodniczych.
W okresie Oświecenia w Europie przyrodnicy (jak Georges-Louis Leclerc de Buffon) formułowali teorie wyjaśniające powstanie świata i człowieka na drodze naturalnej, podważając tym samym podstawy tradycji religijnej. Idee te dotarły także do Polski. Paradoksalnie pierwsze nieśmiałe próby zbudowania teorii etycznej uwzględniającej odkrycia nauki zawdzięczamy przedstawicielom duchowieństwa, a przede wszystkim Hugonowi Kołłątajowi, który w swoim dziele Porządek fizyczno-moralny stwierdził: „Między prawami moralnymi jest jedno z najważniejszych, że każdy człowiek rodzi się z pewnymi należytościami sobie jedynie właściwymi, do których są przywiązane pewne powinności, jak gdyby warunki, pod którymi używać ma swych należytości”. Kołłątaj w swych przemyśleniach wiązał postęp nauki z etyką. Dzięki niemu następne pokolenie miało już przygotowane pole pod formułowanie jeszcze bardziej rewolucyjnych koncepcji, a w nich etyka była już nierozerwalnie powiązana z nauką.
Definitywna utrata niepodległości przez Polskę w 1795 r. wiązała się również z regresem polskiej kultury i nauki. Na to, aby przemyślenia Kołłątaja znalazły kontynuatorów, trzeba było czekać do czasu, aż Aleksander Świętochowski i Julian Ochorowicz dokonali prawdziwego przewrotu w polskiej nauce. To właśnie oni stworzyli pierwsze rodzime koncepcje etyki niezależnej. Z dzisiejszego punktu widzenia młodzi pozytywiści warszawscy wszczęli ferment ideowy, otwarcie i publicznie podważając istniejące układy społeczne oraz konformizm ludzi nauki, którzy jakby ignorowali to, co działo się w nauce i kulturze światowej. Pozytywistyczny przełom oznaczał więc nie tylko zerwanie z tradycją, ale i włączenie polskiej nauki i kultury do światowego obiegu.
Przełom pozytywistyczny
W pozytywizmie nauki humanistyczne realizowały dokładnie te same zadania, co wszystkie pozostałe dziedziny, a wyrazem takiego stanowiska był zwłaszcza System of Synthetic Philosophy Herberta Spencera. Wedle niego każda nauka miała jakieś zadanie do zrealizowania, a wiedza zdobywana przez nią zawsze miała znaczenie praktyczne. Ludzkość, jako całość ewoluuje, ale progresywnie tylko dzięki temu, że nauka i kultura dostarczają jej coraz to doskonalszych narzędzi. Żal za utraconą przeszłością jest więc nie na miejscu, ponieważ powrót do przeszłości wiązałby się z unieszczęśliwieniem wszystkich ludzi. Łatwo stąd wyciągnąć wniosek, że zadaniem nauki jest uszczęśliwianie ludzi, jest to bowiem naturalny cel ludzkich dążeń. Mamy tu zatem do czynienia także z dowartościowaniem etyki, która jako jedna z nauk musi także taki cel realizować. Wiedza pozytywna stanowiła zatem „najpewniejszy przewodnik do krainy szczęścia”. Etyka pozytywizmu tym różnić się miała od wcześniejszych systemów, że musiała dostosować swe postulaty do reguł obowiązujących w naukach szczegółowych, czyli tych, które zaspakajają konkretne potrzeby ludzkie.
Programowy nomotetyzm, czyli poszukiwanie stałych i niezmiennych praw w każdej dyscyplinie nauki, doprowadził pozytywistów do poszukiwania najbardziej ogólnych prawidłowości także w etyce. Pierwszym polskim filozofem, który starał się w taki sposób unaukowić etykę był Aleksander Świętochowski (1849–1938). Jeszcze przed obroną swego doktoratu, który stał się pierwszym polskim traktatem etyki niezależnej, pisał: „Jeżeli ktoś nawet najbardziej utalentowane dziecko od pierwszego momentu poznania uczy, że niepodległa wiedza jest głupstwem i występkiem, że najwyższym przeznaczeniem człowieka jest poddać się prawdom uznanym, a najwyższą chwałą nie myśleć i nie szukać nowych dróg myśli – to z pewnością albo na pewien czas albo w pewnej mierze sparaliżuje mu duszę”.
W 1875 r. na uniwersytecie w Lipsku Świętochowski obronił rozprawę doktorską O powstawaniu praw moralnych napisaną pod kierunkiem Wilhelma Wundta, wybitnego filozofa i twórcy nowoczesnej psychologii. Zgodnie z regułami metodologii naukowej rozpoczął ją od zdefiniowania pojęcia prawo moralne, przez które rozumiał każdą regulację samorzutnie powstałą w danej zbiorowości społecznej, niezależnie od posiadanych instynktów wzbudzającą poczucie powinności. W ten sposób założył, że wszelkie regulacje moralne mają charakter naturalny, a przez to są wytłumaczalne z wykorzystaniem narzędzi, których dostarcza nauka. Religia zatem nie jest już obecnie potrzebna do wyjaśnienia fenomenu istnienia moralności i obowiązywania norm moralnych w społeczeństwie. Inaczej mówiąc, swoje historyczne zadanie już spełniła i dziś przestała być potrzebna, została bowiem zastąpiona przez doskonalsze narzędzie – naukę. Dlatego Świętochowski zwalczał klerykalizm, gdyż próbował on cofnąć postęp dziejowy, starając się przywrócić dawno zakwestionowane dogmaty, a zatem był próbą powrotu do epoki ciemnoty, w której ludzie niczego o świecie nie wiedzieli. Jego walka z klerykalizmem wynikała zatem nie z antyreligijnych uprzedzeń, ale wprost z ideałów pozytywizmu.
Pozytywiści byli ponadto optymistami, bo już Świętochowski podjął próbę połączenia biologicznych funkcji organizmu ze społecznym charakterem egzystencji człowieka. Oznaczało to przekonanie, że postęp ewolucji przebiega równolegle zarówno w sferze biologicznej, jak i społecznej, i ma zawsze charakter progresywny. Z dzisiejszej perspektywy próba ta wygląda na wielce naiwną i pozbawioną uzasadnienia w faktach, niemniej jednak była zgodna z linią myślenia ówczesnych elit naukowych. Świadomość tego, że ludzki organizm samorzutnie doskonali się, a proces ten przebiega tym szybciej, im w dogodniejszych warunkach się odbywa, wyznaczała dla Świętochowskiego kierunek walki o poprawę warunków bytowych szerokich mas społeczeństwa. W myśl przekonania pozytywistów autonomia jednostki była bowiem gwarantowana przez struktury społeczne, jeśli tylko sama jednostka stała się częścią społeczeństwa. Jeśli jednostka nie jest jeszcze w pełni zintegrowana, to nie jest ukształtowana moralnie i nie może w pełni odpowiadać za swoje czyny. Logika rozumowania pozytywistów była więc trudna do podważenia. Dziecko nie może być karane analogicznie, jak osoba dorosła, ponieważ nie przeszło jeszcze pełnego procesu socjalizacji. Zasadniczy spór, jaki rozgrywał się na linii etyka naukowa a etyka tradycyjna dotyczył więc nie systemu wartości, ale tego, czy każdy człowiek osiąga stadium pełnej dojrzałości moralnej. Jeśli bowiem go nie osiąga, to przynajmniej po części zostaje zwolniony z ponoszenia odpowiedzialności.
Próbując dokonać oceny wkładu pozytywizmu do procesu kształtowania się etyki niezależnej w Polsce, należy skoncentrować się na dorobku trzech postaci, których poza wspólnym nauczycielem Wilhelmem Wundtem (1832–1920) na pozór nic więcej nie łączyło. Chodzi tu oczywiście o Juliana Ochorowicza (1850–1917), Aleksandra Świętochowskiego (1849–1938) i Adama Mahrburga (1855–1913). Ten ostatni zresztą z trudnością mieści się w nurcie pozytywistycznym, bo równie często nazywa się go neokantystą lub przedstawicielem tzw. filozofii nowokrytycznej. Do przedstawicieli etyki niezależnej okresu pozytywizmu można jeszcze zaliczyć Feliksa Bogackiego (1847–1916) oraz samego Bolesława Prusa (1847–1912).
Łączyła ich przede wszystkim niezachwiana wiara w niepowstrzymany postęp społeczny i towarzyszący mu progres moralny. Nie tyle tworzyli nowe teorie, co wdrażali w życie wszystko to, co ich zdaniem temu postępowi służy. Nie było im łatwo upowszechniać w społeczeństwie poglądy, które burzyły utrwalone tradycją schematy myślenia. Musieli przebijać się przez mur niezrozumienia i ostracyzmu wydawniczego. Inna sprawa, że bez takich burzycieli starego porządku Polska zapewne nigdy by się nie wydobyła z nostalgii za utraconą w wyniku zaborów niepodległością. Decydującym w kwestiach politycznych czynnikiem nie były dla nich bezosobowe siły kierujące historią, ale samo społeczeństwo. A zatem to samo społeczeństwo decyduje, gdzie i w jakim kraju pragnie żyć. Można żyć według nich jedynie w kraju funkcjonującym dzięki woli obywateli, a moralność i kondycja społeczeństwa wynikają z uświadomienia sobie tego, czym jednostki powinny się kierować w swym życiu. Kwestia odzyskania niepodległości nie miała zatem dla nich priorytetowego znaczenia, bo miało zostać ono uzyskane niejako automatycznie, jeśli tylko społeczeństwo osiągnie stosowny do tego poziom rozwoju. Na próżno zatem szukać było pozytywistów wśród działaczy niepodległościowych nawołujących do kolejnych powstań narodowych. Być może właśnie dlatego pozytywiści nigdy nie osiągnęli w kraju takiej popularności, na jaką niewątpliwie zasługiwali. Ten sam los spotkał także propagatorów etyki niezależnej.
Niezależność etyki w szkole lwowsko-warszawskiej
Pozytywizm warszawski wywarł jednak ogromny wpływ na następne pokolenia. Stało się tak dzięki temu, że za swe posłannictwo pozytywiści uważali propagowanie swoich poglądów na wszelkie dostępne sposoby. O tym, jak poważnie traktowali swe zadanie świadczy niezliczona liczba różnego rodzaju prelekcji, odczytów, artykułów w popularnych czasopismach oraz uczestnictwo w różnych legalnych i konspiracyjnych formach edukacji powszechnej. W taki sposób ukształtowała się kolejna cecha etyki niezależnej, czyli samorzutny obowiązek autorów głoszenia swoich poglądów i wdrażania ich do praktyki społecznej. Spod ich wychowawczych skrzydeł wywiodła się ogromna rzesza wychowanków zauroczonych bezkompromisowością i odwagą intelektualną nauczycieli. Właśnie tym uczniom zawdzięczamy dojrzałą postać etyki niezależnej, których najdoskonalszą postacią była ta sformułowana przez Tadeusza Kotarbińskiego.
Wpływ ten był na tyle ewidentny, że sam Kazimierz Twardowski podkreślał zasługi pozytywistów dla polskiej filozofii. Nie przeszkadzały mu w tym nawet ostre spory polemiczne toczone z Mahrburgiem na temat przedmiotu i zadań psychologii jako dyscypliny naukowej. Twardowski nie tylko sam także przyznawał się do inspiracji pozytywistycznych, ale były one również zauważalne u jego uczniów, którzy zajmowali się problematyką etyczną, twórczo rozwijając jej nurt niezależny. Sam Twardowski nie został uznany za przedstawiciela etyki niezależnej głównie z tej przyczyny, że – pogrążony w aktywności organizacyjnej – nie prowadził działalności upowszechniającej jej założenia i nie zajmował się wypracowaniem form metodyki jej nauczania. Z tej racji jest traktowany jako ogniwo łączące pozytywizm z polską filozofią analityczną, uprawianą w ramach założonej przez niego szkoły filozoficznej.
Problem niezależności etyki (uzyskanej dzięki pozytywistom) uwidacznia się z całą wyrazistością w przypadku wybierania drogowskazów moralnych podczas wkraczania młodego człowieka w dorosłość. Można je przejąć w postaci gotowej, alternatywą jest wypracowanie ich samemu. W przypadku, gdy młody człowiek nie akceptuje żadnego z rozwiązań już istniejących, jest skazany na niemały wysiłek intelektualny po to, aby wypracować takie wskazania, którymi chciałby się w całym swoim życiu kierować. Nie jest to zadanie łatwe, zważywszy na rozmaitość sytuacji, w których każdemu przychodzi funkcjonować. Żeby móc wypracować reguły, które mogą obowiązywać w każdym czasie i w każdej sytuacji, muszą one opierać się na niepodważalnych podstawach. Młody człowiek szybko się przekonuje, że dostarczyć je może tylko nauka. Takie przekonanie było powszechne wśród absolwentów wywodzących się ze szkoły Kazimierza Twardowskiego. Każdy musi sam sobie wypracować własne wskazania etyczne albo jest skazany na rozwiązania gotowe. Ten, kto nie podejmuje takich starań, nie może liczyć na to, że zostanie jego uczniem i spadkobiercą.
Stawianie znaku równości pomiędzy etyką niezależną a etyką naukową jest jednak nieuprawnione. Niezależność nie wynika bowiem tylko z samych racji naukowych, ale jest także deklaracją twórcy danej koncepcji etycznej. Wśród etyków wywodzących się ze szkoły lwowsko-warszawskiej mianem etyki niezależnej określano dopiero takie propozycje określenia sfery powinności, które nie wymagały uzasadnienia zewnętrznego. Takiego uzasadnienia dostarczała dotąd nie tylko religia, ale także metafizyka – obydwie nie musiały odwoływać się do racji zweryfikowanych przez naukę. W pozytywizmie sprawa była oczywista, programowo odrzucał on zarówno religię, jak i metafizykę, jako zbiory utartych przekonań niepoddających się osądowi rozumu. Najogólniej rzecz ujmując, jedynym autorytetem w kwestiach moralności staje się wówczas sama jednostka, a wskazania innych mają o tyle dlań znaczenie, o ile wzmacniają takie jej przekonania. Ktoś, kto zbuduje etykę odwołującą się do tez głoszonych przez religię lub opartą na metafizycznych założeniach, kreuje tylko kolejne niepodważalne dogmaty; nie formułuje postulatów, które dopiero sama jednostka ma dostosować do sytuacji, w jakiej się znajduje.
Dla samego Twardowskiego, jak i jego uczniów, było oczywiste, że w nauce (jak i w życiu) nie ma gotowych rozwiązań, które da się stosować we wszystkich sytuacjach życiowych. Tymczasem tezy zawarte w przesłaniu religijnym nie mogą być podważane ani zmieniane przez jednostkę, a każdy, kto spróbuje mechanicznie przenieść zalecenia zawarte w doktrynie religijnej do sytuacji życiowych, szybko się przekona, że nie jest to możliwe. W efekcie etyka zależna, zamiast przyczyniać się do postępu moralnego w społeczeństwie, powoduje skutki dokładnie odwrotne, bo ludzie wykorzystują z niej tylko to, co jest zgodne z ich interesem. A przecież zasadniczym wyznacznikiem tego, czy coś może być uważane za moralne, jest jego bezinteresowność. Działanie interesowne (egoistyczne), jakiekolwiek by ono było, nie jest przecież uznawane za moralne.
Tego typu rozumowanie jest oczywiście konsekwencją rewolty pozytywistycznej, ale do polskiej etyki wprowadziła je dopiero szkoła Twardowskiego. Postulatem była tu niezależność etyki, ponieważ tego wymaga dobro społeczne, a ponadto niezależność ta jednoznacznie określa powinności ludzi nauki. Nie pracują oni już dla splendoru czy zaszczytów, ale dla społeczeństwa, bo taki obowiązek został na nich nałożony. Niemniej jednak etyka niezależna jako taka pozostała produktem oświeceniowego racjonalizmu, a Hugo Kołłątaj był tylko pierwszym Polakiem, który taki pogląd odważył się głosić. Tym samym w debatach etycznych ujawnił się jeden z głównych rysów etyki niezależnej, bo jej głosiciel musiał być człowiekiem odważnym, który nie boi się głosić swoich poglądów nawet wbrew wszystkim. W przypadku Kołłątaja ta odwaga była niejako podwójna – nie dość, że głosił poglądy burzące ukształtowaną tradycję, to jeszcze jako ksiądz występował przeciwko interesom instytucji, którą reprezentował. Pozytywistom (podobnie, jak i uczniom Twardowskiego) było już łatwiej kontynuować jego pracę na rzecz zwiększania autonomii moralnej jednostek, nie dokonało się to przecież natychmiast.
Propozycje etyki niezależnej sformułowane przez uczniów Kazimierza Twardowskiego, a zwłaszcza Władysława Witwickiego, Kazimierza Ajdukiewicza i Karola Frenkla, Tadeusza Kotarbińskiego, stanowią do dziś kanon polskiej filozofii i myśli niezależnej. Ich koncepcje etyki nie były tworzone tylko jako rozwiązania jakiegoś problemu naukowego, ale miały dać podstawy do doskonalenia praktyki wychowawczej. Ten praktyczny rys jest kolejnym wyróżnikiem etyki niezależnej. Nauka bowiem nie służy samym naukowcom, lecz jest potrzeba do przyspieszenia postępu cywilizacyjnego, który nigdy nie nastąpi, jeśli nie będzie mu towarzyszyć postęp moralny. Propozycje sformułowane przez uczniów Twardowskiego łączy wyraźny wpływ poglądów ich nauczyciela oraz próba uwzględnienia trendów istniejących już w etyce światowej. Każdy jednak z nich w etyce nawiązywał do innych tradycji. Dla najstarszego z uczniów Twardowskiego, Witwickiego, charakterystyczne było nawiązywanie do tradycji antycznej oraz do propozycji Franza Brentano i Friedricha Nietschego. Ajdukiewicz zaś, poza oczywistymi nawiązaniami do Twardowskiego, sięgał w swych analizach do propozycji Moritza Schlicka, znanych z jego pracy Zagadnienia etyki. Natomiast (dziś prawie zupełnie zapomniany) Frenkel nawiązywał zarówno do brytyjskiej filozofii zdrowego rozsądku, jak i niemieckiej filozofii pesymizmu, formułując oryginalną propozycję wyjaśniającą związek moralności z życiem codziennym. Przełożył tym samym potoczne rozumienie moralności na język nauki, dzięki czemu postulaty etyczne byłyby możliwe do upowszechniania w społeczeństwie. Niestety, z powodu przedwczesnej śmierci nie dane mu było doprowadzić jego dzieła do końca. Niemniej jednak zamierzał powołać do życia Towarzystwo Szerzenia Kultury Etycznej, które zadanie to miałoby spełniać.
Każdy z uczniów Twardowskiego na swój sposób upowszechniał te zasady etyczne, z którymi się utożsamiał, przy czym największe zasługi należy tu przypisać Władysławowi Witwickiemu, który był nie tylko nauczycielem gimnazjalnym, ale już jako profesor odpowiadał bezpośrednio na pytania zadawane mu przez uczniów z różnych placówek edukacyjnych.
Etyka niezależna Tadeusza Kotarbińskiego
Ponad wiekowy proces kształtowania się etyki niezależnej był możliwy dzięki istnieniu więzi personalnych pomiędzy autorami poszczególnych koncepcji, jak też dzięki wspólnym przedsięwzięciom, które realizowali. Na pozór pomiędzy Kotarbińskim a Świętochowskim czy Mahrburgiem nie istniał żaden związek. Tymczasem okazuje się, że Kotarbiński był uczniem Adama Mahrburga i sam przyznawał się do wielkiego wpływu, jaki wywarły na nim kontakty z warszawskim pozytywistą. Znane były mu także losy założonego przez Aleksandra Świętochowskiego Towarzystwa Kultury Polskiej. Poglądy Posła Prawdy pośrednio zatem wpłynęły także na jego rozumienie zadań etyki. Musiał też znać głośną pracę Juliana Ochorowicza Metoda w etyce. Transmisja poglądów polskich pozytywistów w jego przypadku odbywała się zatem nie tylko poprzez Kazimierza Twardowskiego, sami pozytywiści byli przecież aktywni naukowo jeszcze w czasach zdobywania naukowych kwalifikacji przez Kotarbińskiego, Ajdukiewicza, Frenkla czy Witwickiego. Próbując wyjaśnić genezę etyki niezależnej Kotarbińskiego nie można tego wpływu nie uwzględniać. Ale najważniejszym doświadczeniem Kotarbińskiego było niewątpliwie poczucie bezradności etyki wobec okrucieństw, jakie przyniosły dwie kolejne wojny światowe, które przecież rozegrały się na jego oczach.
Przed wybuchem II wojny światowej Kotarbiński nie zajmował się bliżej problematyką etyczną. Jego naukowe zainteresowania były wówczas skoncentrowane na teorii poznania. Przełomowe znaczenie miały dla niego doświadczenia wojenne i tragiczny los, jaki spotkał niektórych jego uczniów, o czym przypomniał w artykule okolicznościowym Garść wspomnień opublikowanym w piątą rocznicę powstania w getcie warszawskim. Powojenne wystąpienie Kotarbińskiego z koncepcją etyki niezależnej dotyczyło zatem wielce zaniedbanej z powodu traum wojennych płaszczyzny życia społecznego, co dostrzegali nawet najzagorzalsi jego przeciwnicy.
Z perspektywy lat można zauważyć, że koncepcja Kotarbińskiego nie była skierowana przeciwko komukolwiek, kto podejmował działania na rzecz poprawy stanu istniejącego. Kotarbiński bowiem sprzeciwiał się przeteoretyzowaniu rozważań natury moralnej, co znajdowało wyraz już w jego przedwojennych felietonach, pisanych dla czasopism wolnomyślicielskich. Nie sztuką jest bowiem rozprawiać o moralności, sztuką jest być moralnym i swym postępowaniem pozytywnie wpływać na pozostałych. Precyzyjnie określał cel działań umoralniających, które nie miały być wcale nastawione na walkę z religiami, ale na uczynienie życia ludzkiego bezpiecznym, przewidywalnym i możliwie szczęśliwym. Walka jednostek o jakieś dobro nie prowadzi do postępu moralnego, ale każdy może i powinien walczyć ze złem. Po to powołał do życia Towarzystwo Kultury Moralnej. Miało ono w założeniu kształtować i konsolidować ludzi godnych miana opiekuna spolegliwego. To właśnie takim ludziom przypisana została rola kreatorów postępu moralnego.
Opracowując teoretyczne podstawy programu poprawy kondycji moralnej polskiego społeczeństwa, Kotarbiński wykorzystał przede wszystkim własne przedwojenne doświadczenia z działalności w ruchu wolnomyślicielskim, a uwieńczeniem tej pracy były maksymalnie uproszczone pod względem teoretycznym propozycje przedstawione najpierw w Zagadnieniach etyki niezależnej, a następnie rozwijane w Zasadach etyki niezależnej. Kotarbiński w taki sposób pragnął uniknąć błędów popełnionych przez poprzedników, którzy owszem – potrafili opracować spójne koncepcje etyki niezależnej, ale czynili to w sposób właściwy dla naukowców, posługując się językiem niezrozumiałym dla przeciętnego odbiorcy tego typu postulatów. Przekaz Kotarbińskiego był natomiast jasny i klarowny, wyłożony przy pomocy niewielkiej liczby słów, a zatem zgodny z postulatem minimalizmu właściwego dla całej szkoły lwowsko-warszawskiej. Nie miały przy tym znaczenia wątpliwości Kotarbińskiego co do uznania etyki za naukę, bo uznawał obszar jej zagadnień za najważniejszy dla filozofii.
Kontekst historyczny wyraźnie wskazuje, że Tadeusz Kotarbiński (1886–1981) nie musiał więc tworzyć etyki niezależnej w Polsce od podstaw. Zasadnicze jej zręby były już gotowe zanim trafił ze Lwowa do Warszawy. Można nawet sądzić, że gdyby nie specyficzna sytuacja polityczna oraz odbudowywanie instytucji nauki w powojennej Polsce, to opublikowanie założeń koncepcji etyki niezależnej mogłoby przejść bez większego echa. Tym samym to sytuacja wewnętrzna spowodowała, że z chwilą, gdy ukazały się Zagadnienia etyki niezależnej, dla wielu ludzi nauki i publicystów pojawiła się okazja uzewnętrznienia długo tłumionej potrzeby dyskusji i wypowiadania się w sprawach dla ludzi najważniejszych, a zarówno osoba autora, jak i temat do toczenia takich polemik i dysput z różnych względów nadawały się prawie idealnie. Dyskusje i polemiki naukowe, jakie przetoczyły się wówczas w polskich czasopismach i publikacjach naukowych, nie tylko prezentowały własne stanowiska zwalczających się oponentów, ale także stwarzały wyjątkową okazję do krytyki istniejącego wówczas porządku społecznego i politycznego. Można uznać nawet za cechę charakterystyczną dla (formułowanych nie tylko w Polsce) koncepcji etyki niezależnej, że poza określonym przesłaniem o charakterze moralizatorskim, zawierały zawsze element krytyki istniejącego porządku społecznego, a często i politycznego. Każda zatem próba prześledzenia historii takiej etyki wiązać się musi także z odtworzeniem momentów krytycznych w kulturze, w której powstawała.
W polskich debatach etycznych doszło jednak do trudno wytłumaczalnego wypaczenia idei etyki niezależnej przez skoncentrowanie się w zasadzie tylko na jej niezależności od religii. Winą za taki stan rzeczy należy zwłaszcza obarczyć polskich marksistów, którzy z przyczyn ideologicznych dostrzegali w niej tylko niezależność takiego rodzaju. Ale nie można także lekceważyć wpływu sloganów rozpowszechnionych zwłaszcza w publicystyce, w której każda koncepcja etyki nieodwołująca się wprost do religii chrześcijańskiej, uważana była za społecznie niebezpieczną i z góry zasługującą na potępienie. Historia etyki niezależnej w Polsce jest zatem historią walki o wolność myślenia i prawo ludzi do stanowienia o sobie. Czy ten nurt przestał dziś odgrywać znaczącą rolę w etyce polskiej – pozostaje sprawą dyskusyjną. Wydaje się, że co najwyżej można symbolicznie zamknąć okres jej oddziaływania na roku 1981, czyli wraz z momentem śmierci Tadeusza Kotarbińskiego. Ale niewątpliwym jest dziś już to, że pozostawiła ona niemożliwy do zatarcia ślad w polskiej kulturze i obecnie nikt już nie odważy się w naszym kraju sformułować jakiejkolwiek postaci etyki zależnej.
Literatura:
S. Konstańczak, Etyka niezależna w Polsce, Oficyna Wydawnicza Uniwersytetu Zielonogórskiego, Zielona Góra 2019.
T. Kotarbiński, Garść wspomnień (o filozofach poległych w pogromie ghetta), „Opinia” 1946, nr 33.
T. Kotarbiński, O problemach kultury moralnej w Polsce, „Biuletyn Informacyjny TKM” 1960, nr 1(2), s. 1-11.
T. Sobieraj, W stronę konsiliencji wiedzy. Pozytywizm polski o ideale nauki i poznania, [w:] Między przyrodoznawstwem a humanistyką. Przestrzenie kultury polskiego pozytywizmu, pod red. M. Glogera i T. Sobieraja, Wyd. Semper, Warszawa 2016.
A. Świętochowski, O powstawaniu praw moralnych, Nakładem „Przeglądu Tygodniowego”, Warszawa 1877.
A. Świętochowski, Katechizm rodzinny, „Przegląd Tygodniowy” 1873, nr 40.
R. Wiśniewski, Jak jest możliwa etyka niezależna?, „Acta Universitatis Nicolai Copernici. Filozofia” 1984, vol. 8.
Artykuł ukazał sie w numerze 2/2025 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2025 r.
W sztuce teatralnej Quo vadis, Polsko [z której pochodzi poniższy fragment i nad którą Autor wciąż pracuje – przyp. red.] przywołane momenty z naszych dziejów, w toku dialogu fantastycznych postaci, stanowią pretekst do spojrzenia z lotu ptaka na wielowiekowe losy całych generacji. To punkt wyjściowy, pewnego rodzaju zachęta do krytycznej dyskusji nad przebiegiem, sensem i powtarzalnością pewnych istotnych wątków w naszych dziejach. Ważne będą wnioski widzów na przyszłość, wynikające z tej niebanalnej lekcji historii. Dodatkową prowokacją intelektualną będzie ukazanie, za pomocą chwytu fantasy, alternatywnych rozwiązań w newralgicznych dla kraju sytuacjach. Umożliwia to ponadczasowy, nadprzyrodzony status dwu nadrealnych postaci spierających się o Polskę w przeszłości, ale tym samym i w przyszłości.
Mam nadzieję, że sztuka moja uprzytomni widzom, jakie znaczenie może mieć powtarzalność naszych niewłaściwych zachowań, złych wyborów, tak ważnych dla przyszłej historii naszego narodu, szczególnie w sytuacji niezależnych od nas uwarunkowań geopolitycznych.
Ujmując rzecz w maksymalnym skrócie: przy zastosowaniu konwencjonalnego chwytu dramaturgicznego typu fiction faktograficzny materiał historyczny zostanie poddany analizie (obróbce) historiozoficznej w sporze między postaciami kreującymi przebieg fabularny. Przebieg i wynik tego sporu będzie rzutować na rozstrzygnięcia w aktualnej, współczesnej konfrontacji politycznej. Ten ambitny zamiar skierowany jest do widzów równie intelektualnie ambitnych. Świadomie nie proponujemy tu, tak dziś gorliwie poszukiwanych przez niektóre sceny, produktów artystycznych podporządkowanych wymogom typowej komercji. Fantastyczne przenikanie nadrzędnych Kreatorów/ Narratorów (Angela i Kruka) do rzeczywistego, choć odtwarzanego świata dziania się historii w pewien sposób może uatrakcyjniać dramaturgicznie przebieg fabularny i równoważyć bardziej statyczne, historyczno-eseistyczne wątki sztuki.
Grzegorz WALCZAK
W wyższych sferach teatrum świata rozprawiają ze sobą dwa tajemnicze byty, narodzone przed wiekami z wydrążonego pnia na Saskiej Kępie: Angel – dobry duch Warszawy w postaci ludzkiej, prawdziwy patriota, i jego antagonista, inteligentny sceptyk, złośliwy Kruk (który też się uważa za Polaka). Prowadzą dość intensywny dyskurs nad istotnymi momentami w historii Polski i politycznymi następstwami decyzji podejmowanych przez historyczne postaci. Tło ich dyskursu stanowi historyczny moment z XVI wieku – narada króla Zygmunta Starego z prymasem Janem Łaskim w obecności królowej Bony Sforzy.
Akt I: Jednak rację miała Bona
Pierwsze spotkanie Angela z Krukiem
Angel: O, mój mądry kruk, czasem przemądrzały. Dawno cię nie widziałem.
Kruk: Mogę ci przysiąść na ramieniu?
Angel: Ależ proszę, nie krępuj się. (po chwili). Skoro znów mnie nawiedzasz, znaczy, że coś nam grozi? Milczysz?
(Kruk nie odpowiada)
Angel: Zgroza?
Kruk: Bo cię znam. Głuchyś na argumenty. I po co bym miał na próżno dziobem trzaskać?
Angel: Znów zaczynasz. A ty, choć uczony, uparty jak kozieł.
(poważnieje) Zgroza?
Kruk: Pewnie, że zgroza. Coraz trudniej jest się porozumieć.
Angel: Tylko taka? Komu to tak trudno?
Kruk: No, naszym rodakom.
Angel: Dobrze, że jesteś. Pospolitym ludziom nawet nie przychodzi do głowy, jakie moce nimi rządzą, a my… razem sięgniemy po tajny szyfr do przyszłych wydarzeń…
Kruk: Gadasz.
Angel: … a znaleźć go można… w przeszłości. Dobrze wiesz, że niewykrycie tego szyfru na czas… Bo kiedy nas przyszłość zaskoczy…
Kruk: Naiwny fantasta. Zawsze nas zaskakuje. W każdej kropli historii ukrywa się jakaś tajemnica, której przed czasem nie da się rozwikłać, tak jak koniecznego toku wydarzeń nie da się uniknąć.
Angel: Koniecznego?
Kruk: To prawda, wiele jest możliwych ścieżek naszych przyszłych losów, ale to tylko drobne strumyczki, które i tak spłyną do głównego nurtu.
Angel: A przypadki?
Kruk: Ależ, to tylko odpryski gwiazd. Liczą się całe gwiazdozbiory, ich wielkie wodospady, potoki i rzeki, które żłobią z pozoru trwały grunt.
Angel: … Gdybyśmy umieli wykorzystać doświadczenia naszych przodków…
Kruk: Nowe pokolenia zachowują się tak, jakby ich historia niczego nie nauczyła. Muszą, jak ich poprzednicy, wywrócić się na podobnej skórce banana, przeżyć tę samą skłonność do słów pięknych, wzniosłych i wielce romantycznych, odkryć dawno odkryte, by w końcu wyprzeć się siebie, zdradę swoich idei nazywając dojrzałością i na starość całkiem o tym zapomnieć.
Angel: Nie wierzysz w postęp historii, diabelski kruku?
Kruk: … Mon amie, powinieneś się uwolnić od historii, która wciąga jak bagno.
Angel: „Nie wierzysz, jakie wspaniałości kryje historia? Nie czujesz obecności tych ludzi, których czyny i myśli zdają się nadal wisieć tu w powietrzu?”
Kruk: Lawrance Durrell – Monsieur, albo książę ciemności, pierwszy tom Kwintetu awiniońskiego – tym chcesz mnie zaskoczyć?
Angel: Tak, oczytany kruku. I ja – jak Durrell – uważam, że to, co tak głęboko i tragicznie przeżyte, nie ulatnia się gdzieś bezpowrotnie. Bo weź choćby nasz warszawski dystrykt i to całe jego podłoże. Gleba polska… Nie uśmiechaj się tak kpiąco.
Kruk: Zapewne wywiedziesz z tego głębie polskiego mistycyzmu, mesjanizmu i czort wie, czego jeszcze.
Angel: Myślisz, że to wszystko to…
Kruk: Poezja.
Angel: Pod domami i pod nawierzchnią warszawskich ulic ciągną się całe pokłady ziemi usłanej ofiarami naszych krwawych powstań. To też tylko poezja?
Kruk: Chcesz nimi straszyć nowe pokolenia?
Angel: W tych ofiarach jest wieczny żar, którym można rozpalić…
Kruk: Tak, tak…oczywiście.
Angel: …, kiedy przyjdzie czas. A ty, ty kruku, wyczuwasz najlepiej, kiedy ten czas nadchodzi, czas groźny.
Kruk: Jednak jestem ci potrzebny.
Angel: Mimo wszystko jesteś polskim krukiem.
Kruk: A ty pewnie wiernym bocianem. To wyjątkowo polski ptak. Z jego widokiem bardziej się oswoiliśmy niż z widokiem orła.
Angel: Z tego samegośmy gniazda na Saskiej Kępie, z tej samej dziury wydrążonej w pniu na łące za Wałem Miedzeszyńskim.
Kruk: Obaj umazaniśmy polskością. Taplamy się wciąż w tym samym bajorze patetycznego patriotyzmu. Bardzo nam z tym do twarzy, rzyg, rzyg! – jak powiadał Gombrowicz, nim znikł.
Angel: Możesz sobie kpić, ale ta nasza łąka – taki niby nic nieznaczący skrawek ziemi wzdłuż koryta Wisły – wiele widziała. Niesamowity, energetyczny lej tam powstał, który jak Trójkąt Bermudzki, może zassać wszystko i każdego. Wieść gminna niesie…
Kruk: …a wieść gminna to taka plotka natchniona oddechem naszych rozległych pól, kominem wędzarni, zapachem obornika i dobrą nadzieją tych zaspanych, którzy ciągle wierzą, że i dziś wzejdzie słońce… i że trzeba czekać na znak.
Angel: Co, przyjedzie na białym koniu i na rogu zagra, i lud z sobą porwie?
Kruk: Lud patrzy, gdzie dziś biją świnie, żeby kaszanką się sycić, a bo to zagrycha dobra pod samogon.
Angel: A ta twoja wielkomiejska inteligencja, zapatrzona w siebie i w swoje przywileje, jak kiedyś sobiepańska szlachta, łatwo da się uwieść.
Kruk: Uwieść? Jej nie wystarczy kilka pięknych słów naród i ojczyzna.
Angel: No pewnie, to słowa staromodne. Dla niej na przykład miłość zwyczajna, bez pieprzyku perwersji lub domieszki homo, wydaje się zbyt prosta, a nawet banalna.
Kruk: A kto wzniecał nasze powstania… Listopadowe, Styczniowe? – nie inteligencja szlachecka, nie kadeci, tylko gmin prosty?
Angel: W Insurekcji go nie było?!
Kruk: U Chmielnickiego było go niemało, tylko, że przeciw nam.
Angel: Ukraina, to odrębny problem.
Kruk: Ciągle się odnawia w relacjach naszych, jak rana, co ledwie przyschnie, ale gdy ją z lekka zawadzisz, to znowu coś z niej wycieka.
Angel: No, teraz to już całkiem świeża rana, ale nie myśmy jej powodem.
Kruk: Nie my, ale niektórzy z nas przyjaźnią się z takimi, którzy na Kreml na podwieczorek jeżdżą i z łotrem się bratają.
Angel: Co ty powiesz?
Kruk: I jak patrzą na to nasi sojusznicy?
(Kruk mimo woli aż trzaska dziobem)
Angel: Chyba ostatnio w dyplomacji służyłeś.
Kruk: Tobie by się to też przydało. Podobno chcesz być Europejczykiem. Traktaty nawet podpisałeś.
Angel: Raczej cyrografy.
Kruk: Bez nich, gdyby do czego doszło, miałbyś tylko bociany, bo helikoptery już gdzieś odleciały.
Angel (kpiarsko): No, ale gawrony wciąż trwają na posterunku.
Kruk: Dajmy spokój. Prawdziwej i znacznie mocniejszej armii trzeba nam było znacznie wcześniej, podobnie jak reform. Konstytucja 3 Maja srodze była spóźniona. Za łatwo zdmuchnęli nam Rzeczpospolitą.
Angel: Dobra, skoro przestałeś się wygłupiać, zastanówmy się. Poszukajmy tych chwil decydujących o losach naszych. Gdzieśmy pobłądzili?
Kruk: Pytasz, jak można byłoby inaczej? I co nas zgubiło?
Angel: Wiele wojennych ścieżek krzyżowało się na tej naszej ziemi, ale główna linia frontu od wieków była wciąż ta sama, zawsze ta sama – Wschód : Zachód.
Kruk: Zawsze?
Angel: Daj spokój Szwedom. A to i z Turkami się trochę Sobieski pozabawiał. Wiem, wiem, ale nie było wyboru. Ktoś musiał…
Kruk: Przyleciał na husarskich skrzydłach, ale czy musiał, nie jestem pewny. Nie to miałem na myśli, pytając, czy zawsze, tylko to (niepewnie) że… może teraz… ten Zachód…
Angel: Co, może teraz…? Byłoby inaczej? I to podobno ja jestem naiwny.
Kruk: No, Europa teraz… inna.
Angel: Teraz inna? …A jaka była dla nas w czas rozbiorów albo kiedy zaczynała się druga światowa, a w Jałcie, a w Teheranie i dlaczego dzisiaj w następnym Monachium, Paryżu lub Warszawie miałoby być inaczej?
Kruk: Dzisiaj w Monachium? …Inni szatani byli tam czynni.
Angel: Zostaw Kornela Ujejskiego i te swe maturalne mądrości. Wiem do czego zmierzasz, ale tym razem nie dam się wciągnąć w twoje prowokacje. Sam wiesz, jak sytuacja jest patowa. Na wyjątkowe draństwo może jest potrzebna wyjątkowa metoda. Jeszcze poczekajmy.
Kruk: Ty wierzysz, że ten Wuj Sam z blond czupryną przechytrzy Iwana? Przecież to przedszkole. Szkoda gadać. Walkower już we wstępnej licytacji.
Angel: Dobra, nie kracz, lepiej…
Kruk: Pochylmy się nad dziuplą czasu, tu, gdzie nasz pień. Spójrzmy, jeszcze raz.
Angel: Proszę cię uprzejmie. Może ci odpowiada 1 i 17 września? To jak historyczny wzorzec w Sevres tego naszego z sąsiadami przeklętego losu.
(Z dala słychać pieśń Chłopcy popielaci–leitmotiv z obsesyjną muzyką Zygmunta Koniecznego, powracający jak uporczywy sen)
Angel: Spójrz na nich. Z ilu bitew wracają!
Kruk (smętnie): Idą tak przez wieki.
Chłopcy popielaci: (śpiew – zespół męski)
Szliśmy, chłopcy popielaci,
trochę jakby pochyleni,
a byliśmy nie z ołowiu,
lecz z tej podeptanej ziemi.
I przypięła nam wojenka
ciężkie skrzydła dla zwycięstwa,
a zbyt młode nasze twarze
zarastały nam bandaże.
Wierzby nam się rozszumiały.
Kto z nas nie zna płaczu wierzb?
Piersi Polską nam wezbrały,
kiedyś rozstrzelaną gdzieś…
Szliśmy, chłopcy popielaci
od łez czarnych, od popiołu,
a byliśmy jacy tacy,
lecz zmieniono nas w sokoły.
I przypięła nam wojenka
kilka gwiazdek dla zwycięstwa,
gdy trafiła w serce szczere,
zabliźniło się orderem.
Wierzby nam się rozszumiały…
Kruk: Tyle razy już to oglądałem. Etos męczeństwa – wieczna chwała porażki.
Angel: Ale nie poddaństwa.
(śpiew) (cd. Szliśmy, chłopcy popielaci)
Szliśmy, chłopcy popielaci.
Może kolor to niechrobry,
może bohaterów szaty
ludzką barwą strach ozdobił.
Teraz każdy z nas za sobą
wlecze cień, co sypie próchno,
staje nad zapadłym grobem
z kromką chleba za pazuchą.
Lecz najbardziej bolą rany,
których nie ma, jak tych wierzb,
co się Polską rozszumiały,
kiedyś rozstrzelaną gdzieś.
(Angel i Kruk pochylają się nad studnią przeszłości i wsłuchują się w odległe głosy)
Bona: …Przecież chyba nie na darmo budowaliśmy nasz sojusz polsko-francusko-turecki, i naszą przyjaźń z Portą.
(Współcześni Angel i Kruk, sami niewidzialni, przyglądają się parze królewskiej i prymasowi Łaskiemu i komentują ich rozmowę)
Angel: A jakże, niebawem, bo w tysiąc pięćset trzydziestym trzecim, podpiszecie pokój wieczysty z Turcją muzułmańską.
Kruk: Ba, gdybyż on mógł być wieczysty. Byłbym z tego rad, bo Turcy zawsze lubili się przejechać po naszych przyszłych gnębicielach.
Angel: Jeździli i po nas. A cóż to zapomniałeś, od kogo poległ hetman Żółkiewski pod Cecorą? I dalej by po nas jeździli, gdyby ich Sobieski nie przejechał skutecznie husarią swoją pod Wiedniem…
(Ponownie wsłuchują się w głosy szesnastowiecznych postaci)
Zygmunt: To prawda, budowaliśmy sojusz, no ale nie wiem, czy jest ktoś taki, komu można ufać.
Kruk (bezczelnie wplątuje się dialog postaci historycznych): Na pewno nowy prezydent Stanów Zjednoczonych.
Angel: Przestań!
Łaski[1]: A ja to, Miłościwy Panie, znów muszę powtórzyć, że Turcy to tylko chwilowo niebezpieczni sąsiedzi, a Niemcy – odwieczny wróg Polaków.
Angel: Widzisz, Kruku, nie ja to wymyśliłem. A przecież Łaski nie znał Bismarcka ani Hitlera, ani historii rozbiorów Polski.
Kruk: Nie wiedział też nasz Jan Sobieski, jakich chrześcijan wybawia, ratując pod Wiedniem Habsburgów i przeklętą Austrię. Cóż z tego, że bohater?
Angel: Trochę się chyba rozpędziłeś. Przecież nie tylko o chrześcijaństwo, ale chodziło tu o całą Europę, która u ciebie w takiej cenie.
Kruk: Patrzaj chłodno. Co nam przyszło z tej pięknej odsieczy Wiednia, co nam z tego przyszło w ostatecznym rozrachunku?! Nie nas by wtedy Turcy zmietli, tylko wrogów naszych. No, może by Kamieniec Podolski i Ukrainę urwali. Ale znacznie ważniejsze, że urwaliby łeb Habsburgom, a my, jak sam Sobieski słusznie planował, łatwiej byśmy wtedy wsadzili do dziadka do orzechów łby odradzającej się prusko-niemieckiej hydry. Chcesz, by przed Wiedniem zatrzymać taśmę historii, bym ci pokazał alternatywną ścieżkę? Naprawdę, chcesz ją zobaczyć?
Angel: Daj spokój.
Kruk: Nie chcesz. Za bardzo pokochałeś ten piękny obraz, to zwycięstwo nasze, wzniesione ku niebu husarskie skrzydła i tę uroczą na filmach galopadę, gorzej, bo i tę prawdziwą, powtarzaną przez wieki szarżę, i pod Grunwaldem, i pod Samosierrą, i tę ostatnią kawalerzystów na niemieckie czołgi w polu, i tę w kanałach w gównie.
Angel: Aleś się podniecił.
Kruk: A co ty myślisz, że tylko ty patriota?
Angel: Przecież wiem, że jakbyś stąd daleko nie odleciał, zawsze wrócisz na tę naszą łąkę.
Kruk: Dlatego żałuję, że nie odzyskał Prus Książęcych Zygmunt III Waza i oddał Niemcom. Wyparlibyśmy z ziem naszych Brandenburgię i mocno ją osłabili. Pomyśl tylko, Prusy Wschodnie byłyby nasze, a Austria 65 lat później pobita przez Turków pod Wiedniem, gdyby się Sobieski nie wtrącił – leżałby na łopatkach! Wtedy i Rus by nam nie podskoczył.
Angel: Aleś się podniecił.
Kruk: „Turcy to tylko niebezpieczni sąsiedzi, a Niemcy…odwieczny wróg Polaków…”.
Angel: Tyś to powiedział.
Kruk: Prymas Łaski Zygmuntowi Staremu i królowej Bonie, nie słyszałeś? Nie mógł się domyślić, że w przyszłości to właśnie Turcja nigdy nie zaakceptuje rozbiorów Polski, a ci, których Sobieski przed tą Turcją bronił, kiedyś wraz z Rosją wezmą nas w jasyr. I potrwa to 123 lata.
Angel: I dzisiaj by nas chcieli.
Kruk: No, chyba tylko Rosjanie.
Angel: Oj, nie miej złudzeń. Nasz zachodni sąsiad, gdyby była szansa zawsze by nas chętnie na odwieczerz spożył.
Kruk: Jeśli tak, tym bardziej musi być skrępowany Unią Europejską. Ten unijny kaganiec niewidoczny, mentalny, dobrym jest dla nas bezpiecznikiem.
Angel: Bo ja wiem, czy taki delikatny, mentalny może wystarczyć? Za Zygmunta Starego takie delikatne symbole, jak sam dowodziłeś, na nic się zdały.
Kruk: To fakt, bo cóż z tego, że Albrechcik wujkowi Zygmuntowi się pokłonił, lennikiem jego się ogłosił, odebrał z rąk króla proporzec z herbem Prus Książęcych jako symbol wiecznego poddaństwa? To się tylko na symbolach skończyło.
Angel: Chytry był Mistrz Zakonu Krzyżackiego, cwaniak lepszy. Zaraz skwapliwie na luteranizm przeszedł, by sobie bardziej swobodnie poczynać.
Kruk: A trzeba było wtedy radykalnie po tym Zakonie posprzątać. Tak i Bona mężowi radziła. Posłuchajmy mądrej białogłowy.
Bona: A ja ci to nieraz do ucha szeptałam, żebyś nigdy nie ufał Habsburgom i Hohenzollernom, bo od nich idzie największe zagrożenie Korony, i to nie tylko na twej, panie, głowie, ale i tej Korony, co się Polską nazywa. Nie u tych drapieżników szukaj ty sojuszu, a we Francji, co może mieć interes z tobą, nigdy przeciw tobie. Za daleko jest, by po twoje ziemie przyszła, a o Alzację albo Lotaryngię – czemu nie? – może się ze swym sąsiadem powadzić. Nie daj się oszukiwać twoim zaufanym. Ja bym im nie wierzyła. Knują z Albrechtem Hohenzollernem. Za puste gesty oddasz krzyżackiemu bratankowi należne ci ziemie.
Kruk: Rację miała Bona, ale pewnie nie na długo byśmy mieli spokój. Rzeka wielkiej historii zawsze wraca do swego głównego koryta. I trudno się takiemu krajowi jak nasz na dłużej w wolności ostać bez mocnych sojuszy. A już najgorzej bywa, kiedy samotni zostajemy między dwoma rekinami, co krew poczuły i wspólnie się na nas zasadzają. Prześledź takie chwile w historii naszej, a pojmiesz, drogi patrioto, w czym jest nasza nadzieja na bezpieczeństwo. Teraz i jeden ranny tygrys nam, samotnym, mógłby zagrozić. A że i nawet w najlepszych związkach różne się za nie ceny płaci, to prawda. Dopóki są one dobrowolne, wolę je jednak stukrotnie bardziej niż te, które ktoś obcy narzuci mi siłą. Przypomnij sobie nie tak odległą historię Polski. Bądź nie tylko szlachetny, ale i mądry, bo czasem wydaje mi się, żeś całkiem zgłupiał. Miło się gawędziło. Muszę lecieć.
(Rozpościera skrzydła, zrywa się z ramienia Angela i znika za horyzontem)
* * *
Drugie spotkanie Angela z Krukiem
Angel: Jak to się stało, że tak nam Polskę rozdarli na strzępy wiecznie głodni sąsiedzi nasi?
Kruk: Różnie można sięgać – daleko i głęboko albo i płycej, ale chyba już ci Rycerze się nam przysłużyli.
Angel: Myślisz o Krzyżakach?
Kruk: Byli to pokorni słudzy Pana. Zbyt słodko brzmiące nazwy zawsze są mi podejrzane. Zakon Szpitala Najświętszej Panny Marii…, pobożność aż dymi z tego ich nazwania.
Angel: Najpierw wybili rdzennych Prusów.
Kruk: A kiedy na początku czternastego wieku na polskich Pomorzan napadli Brandenburczycy, nasi krzyżowi przyjaciele wyrżnęli margrabiów…
Angel: …pazernych margrabiów…
Kruk: …a chwilę potem zdradziecko rzeź sprawili Gdańszczanom. Tak to czasem wygląda sojusznicza przyjaźń.
Angel: Czasem?
Kruk (z wyrzutem w głosie): A cóż wtedy robił Łokietek?
Angel: Pognał był z wyprawą na Ruś Halicką. Jagiełło pod Grunwaldem też ścierwa nie dobił.
Kruk: W końcu gość zaproszony pożarł nasze Prusy Książęce, bo po wygaśnięciu prawowitych przodków książąt pruskich z linii Albrechta w 1618 r., wbrew podpisanym traktatom, ten fajtłapa, Zygmunt III Waza, oddał Prusy w łapy brandenburskie. Nie trzymałbym go na cokole.
Angel: Więcej było tych królewskich winowajców. I Stefan Batory w 1576 przegapił szansę, kiedy mu pod opiekę się garnęły i hołd składały stany pruskie.
Kruk: Przehandlował Prusy Książęce u Brandenburczyka za 200 tys. zł, bo się szykował na wojnę z Moskwą.
Angel: …I Jan Kazimierz w traktatach w 1657 zrzekł się ostatecznie naszego lenna na rzecz wrogów naszych.
Kruk: Tego bym tak nie ganił. Miał w kraju potop szwedzki. Zrzekł się naszych starych ziem, w zamian za zerwanie sojuszu Brandenburgii ze Szwecją. Gorzej, że i Sobieski na czas nie odpalił, a dobrze kombinował.
Angel: Tak się rodziła potęga niemieckich Prus, które w końcu z Habsburgami i Świętą Rusią, miłującą pokój i Polaków, głównie na talerzu, pięknie nas mogły poćwiartować, skonsumować i się oblizać ze smakiem.
Kruk: Zatem jasno ustaliliśmy naszą geopolitykę.
Angel: No, to teraz się zabierz, mądralo, do lepszej strategii i powiedz, jak można było odwrócić te przyszłe nieszczęścia?
Kruk: Konrad Mazowiecki nie był jedyny. Izabella Kastylijska i Ferdynand Aragoński też dali się złapać w podobną pułapkę, na świątobliwą pomoc Zakonu Kalatrawensów w Kastylii. Ale się w końcu wywinęli z objęć tej świątobliwej ośmiornicy.
Angel: Wiem, wzorem Hiszpanów chciał pójść i nasz polityczny szachista – prymas Jan Łaski. Usiłował namówić Zygmunta Starego… A co tam rozprawiać! Lepiej to sobie podsłuchajmy.
(Angel rozpoczyna swoją tajemną, magiczną ceremonię. Wykonuje gesty, jakby coś rozsiewał lub posypywał świat minionej historii)
Kruk: O, widzę, że już rozsiewasz swoją magię. Zamek Krakowski, a w nim kukiełki w teatrum Historii: król Zygmunt Stary, królowa Bona Sforza i prymas Polski – Jan Łaski – w komplecie. Tuszę, że to jeszcze sprzed hołdu pruskiego w 1525 roku.
Angel: Ciii…!
(Zmienia się sfera akustyczna)
Zygmunt I: Bono, a cóżeś to dziś uwarzyła na obiad?
Bona: Pytaj kucharczyka.
Zygmunt: Wszak ty władasz nie tylko alkową, ale kredensem i jadalnią… I niechby się już na tym skończyło.
Bona: Znajduję dziś Króla Jegomości w dobrym humorze.
Zygmunt: (z lekka żartobliwie wykorzystując brzmienie nazwiska prymasa Polski, zwraca się do niego): Łaski, łaski się wielmoży dopraszam, a to zaradź mi, Prymasie kochany i poradź, co z tym przeklętym Zakonem uczynić by nam należało. Wiem, wiem… no ale jak się nim zbyt gorliwie zajmę, to papież, a szczególnie cesarz się na mnie rozedrą, że chrześcijanin ze mnie plugawy. A sam, legacie, dobrze wiesz, że taki Zakon, to czyrak na dupie Polski.
Łaski: Wasza Królewska Mość!… Królowa!
Bona: Dobrze prawi.
Angel: Oj, dobrze, dobrze.
Zygmunt (przedrzeźniając Łaskiego): Wasza królewska mość!… Wasza królewska mość! …No, tak, tak – wybić do nogi, szast, prast… i po chorobie. Ale jak, żeby to w prawie osadzone było?… jak? – pytam, żeby wyszło na to, że to ja pokrzywdzony?
Łaski: A toż mało krzywdy od tych złoczyńców, Królu, odebrałeś?… A ten ich Mistrz cały, Albrecht – Branderburczyk po ojcu i Jagiellon po Twej siostrze, panie – jakże od nas daleko odskoczył.
Kruk: O, żebyś ty wiedział, prymasie, odnowicielu Świętej Inkwizycji w Rzeczypospolitej, jakże twój bratanek odskoczy od ciebie!… Poczekaj jeszcze kilkanaście lat, to się przekonasz.
Angel: Myślisz o tym teologu protestanckim, co miał takie samo imię i nazwisko, jak jego stryj – Jan Łaski. Będzie się on za parę latek naprzykrzał synalkowi Starego – Zygmuntowi Augustowi, chcąc go namówić do schizmy kalwińskiej. Zgaduję, że teraz niebożątko, nasz malutki Zygmuncik, słodko śpi zabawą zmorzony.
Kruk (uznaniem): A, tak, wiem, wiem – bratanek prymasa, zwany Johannes a Lasco! – a to ci gość! – toż najwybitniejszy polski działacz reformacji, znany w całej Europie, przyjaciel Erazma z Rotterdamu. Wiem, wiem – stawał na głowie, żeby cały ruch protestancki zebrać do kupy: kalwinów, braci czeskich z luteranami, i w końcu stworzyć jeden polski kościół ewangelicki. Nie było to takie głupie.
Angel: Tak, ptaszku, uważasz?
Kruk: Słał w tej sprawie listy do króla, w swoich ostatnich latach życia jeździł nawet do Wilna, gdzie go monarcha dwukrotnie przyjął. Ale to już było za późno. Zygmunt August niby na innowierców otwarty, w końcu wykonał woltę i było po staremu.
Angel: „Nie było to takie głupie…?” Króliki ci się chyba w głowie zalęgły. Doceniasz tego przechrztę, a pamiętasz jego wyprawy do Anglii… jeszcze w czterdziestym ósmym na zaproszenie arcybiskupa Canterbury Tomasza Cranmera?…
Kruk: Cóż w tym złego, że chciał dopomóc w reformie Kościoła anglikańskiego?
Angel: Myślisz, że tylko po to? No to ci przypomnę. Przybywał wtedy, ten wichrzyciel podstępny, z jeszcze jedną misją, a wiesz od kogo?… Od naszego, a niech go kule biją, księcia Albrechta Hohenzollerna… mistrza krzyżackiego. Tak, tak… od naszego uroczego Albrechta, by zawiązać protestancką koalicję przeciw Karolowi V.
Kruk: I to by nas miało martwić? Przecież Karol to Habsburg, cesarz, no, chyba nie twój.
Angel: Powinni go tak samo spalić na stosie, jak arcybiskupa Canterbury, kiedy w Anglii zabrakło protestanckiego króla.
Kruk: Cesarza skopcić?
Angel: Co się wygłupiasz?! Toż mówię, że tego odszczepieńca protestanckiego – Jana Łaskiego Młodszego, bratanka naszego prawowiernego prymasa.
Kruk: A cóż to takiego, skopcić cesarza czy króla?… Maria Tudor, krwawa Maria, ta katolicka pobożnisia, ledwo na tron wstąpiła po panującej tylko dziewięć dni siedemnastoletniej królowej Joannie Grey, zaraz jej głowę urżnęła. Jak widzisz ani nadmierna pobożność, ani katolicyzm nie zapewniają niewinności w czynach. Ale widzę, że masz z tym problem, słodki Torquemado. Chętnie pewnie czasem i ty byś na wolnym ogniu sobie poprzypiekał i obcążkami się posłużył.
Angel: Ciebie to nawet na pełnym ogniu. – „Torquemada”! Pięknie. Ubliżaj mi, proszę.
Kruk: Wiesz, że go zwali bestią Boga? W samym jego nazwisku znajdziesz człon… quemada, co po hiszpańsku znaczy palić. Nomen omen. Och, ilu niewinnych na stos, łobuz, wysłał.
Angel: Znakomicie, dalej się popisuj.
Kruk: Janowi Młodszemu udało się stosu uniknąć.
Angel: Bo w Polsce zawsze była tolerancja religijna.
Kruk: No, niby nie była to Hiszpania, chociaż czasem jakiegoś Żyda się przysmoliło albo parę czarownic przytopiło.
Angel: Pomyśl, w połowie szesnastego wieku mógł sobie taki arcykacerz spokojne w listach do króla pisać o „podstępnych faryzeuszach z Watykanu” i mu włos z głowy nie spadł.
Kruk: No i bardzo słusznie. Szkoda tylko, że Zygmunt August go nie posłuchał, choć ucha nadstawiał. A nie był przecież taki gorliwy w kwestii wyznania, jak jego ojczulek Zygmunt Stary.
Angel: Oj, nie był, nie był. Spozierał nawet z zazdrością na Anglika.
Kruk: Dziwisz się? Henryk VIII lepiej to sobie urządził. Nie dość, że król, to jeszcze został głową Kościoła anglikańskiego i sam sobie udzielał rozwodów. I to nie raz, bo tak, jak i Zygmunt August, nie gardził świeżą niewiastką.
Angel: Zygmunt August musiał jakoś sobie załatwić problem dynastyczny…
Kruk: …, czyli powić męskiego potomka. Henryk VIII w poszukiwaniu swego następcy z prawego łoża oraz z prawdziwej miłości, zmuszony był, biedny, rozstać się z Katarzyną Aragońską, potem zaraz z papieżem, który mu nie chciał dać rozwodu. Rozstał się więc z wiarą katolicką, by dla Anny Boleyn samemu zostać głową Kościoła i się z nią szybko ożenić…
Angel: Co, ze swoją głową?
Kruk: Nie dworuj sobie ze mnie Angelu! – …, aby niedługo potem ściąć jej głowę, a potem jeszcze jednej z sześciu żon, co mu nie całkiem wygodziły.
Angel: No to przy nim nasz Zygmunt August, choć babiarz, można powiedzieć, że niewiniątko.
Kruk: Papież i dla naszego też nie musiałby być zbyt wyrozumiały. Będąc więc w kłopocie, Zygmunt się zastanawiał, a Johannes a Lasco pisał do niego listy, nalegał, żeby się nasz król ogłosił głową Kościoła Polskiego. A kiedy po 17 latach ucieczki przed prześladowaniami Kościoła katolickiego…
Angel: A kto go tu prześladował?!
Kruk: …, kiedy już wrócił z organizowania życia religijnego w Anglii, bo go Tudorka wypędziła, dobrze, że nie spaliła, jeździł jeszcze za królem i kusił:
Głos Jana Łaskiego Młodszego (do króla): (zamiast samego głosu, można by go puścić z ekranu albo z telewizora)
Powołasz Kościół Narodowy, zostaniesz jego głową, będziesz mógł się rozwodzić, ile razy zechcesz…
Kruk: Ale to już był 1557 rok i król już nie był tak jurny, jak we wczesnej młodości. Po śmierci Barbary Radziwiłłówny, którą chyba szczerze miłował, kobiety już mu tak nie smakowały. Co ta starość z człowiekiem wyprawia!
Angel: „Będziesz mógł się rozwodzić, ile razy zechcesz…”. No, pięknie. A szlachta protestancka bezczelnie domagała się na sejmie w Piotrkowie niezależnego od Watykanu Kościoła Narodowego. Wszystko przez tych Anglików.
Kruk: Przepuścił okazję, nie skorzystał. Może dlatego, że w tym samym roku gromadził 50-tysięczną armię, by ostatecznie popędzić kota Zakonowi Kawalerów Mieczowych. Tak jak Krzyżacy, zakon ten, związany przecież z Polską, przeciw Polsce z Iwanem Groźnym się zmawiał. No to Zygmunt wkroczył. Car odebrał to jako cassus belli i tak się zaczęła wojna o Inflanty.
Angel: Więc co się dziwisz, że nie mógł się wtedy awanturować z papieżem i swój Kościół zakładać. Sam mnie pouczałeś, że nie należy otwierać zbyt wielu frontów naraz.
Kruk: Katarzyna Habsburzanka nie była piękna jak Baśka Radziwiłłówna, ale właśnie była żoną naszego Augusta. Henryk VIII pewnie by ją o głowę skrócił. Szkoda.
Angel: Czego szkoda, barbarzyńco?
Kruk: Nie, nie… nie mówię o Katarzynie, tyko o tym, że szkoda, że nie został głową polskiego Kościoła.
Jan Łaski Młodszy (z ekranu znowu nawołuje): Powołasz, królu, Kościół Narodowy, a będzie to wydarzenie na miarę chrztu Polski przez Mieszka, zapomnisz o niepotrzebnej ci podległości watykańskiemu poborcy świętopietrza.
Angel:
I tak to, na całe szczęście, skończyło się u nas szybko, bez schizmy.
Jan Łaski Młodszy: Szlachta, chcąc być z tobą, panie, w dobrej komitywie…
Kruk: Dziś to się układem nazywa.
Jan Łaski Młodszy: … masowo będzie przechodzić na rodzimą wiarę. A nadal będzie to szczery katolicyzm, tyle że nieodłącznie związany z Polską. Ale pójdźmy dalej – Litwa oczywiście dołączy do twojego Kościoła, bo czym jest ona bez Korony?…
Kruk: Wiadomo, że bez nas to ją Iwan zje.
Jan Łaski Młodszy: I tak być musi, by pod twoją opieką Litwa nasza pozostawała, pod opieką Wielkiego Księcia, i Króla, i głowy wspólnego Kościoła obojga narodów.
Angel: Amen. Wystarczy, bo już mnie znudził.
(„wygasza” go)
Kruk: Weź to jeszcze pod uwagę, zacny i opiekuńczy duchu Warszawy, że żadne antypolskie nacjonalizmy litewskie, które niestety pojawiły się w XIX na XX wiek, w nowej sytuacji nie miałyby szansy. A może nowa wiara rozszerzyłaby się pięknie na Ruś.
Angel: Niepohamowany optymizm tryska z twojego dzioba.
Kruk: Nie tylko z mojego. Czytuję Kurier Historyczny, a w nim Historie Alternatywne Krystiana Skąpskiego. Zaryzykuję jeszcze takie stwierdzenie, że gdyby powstał Kościół Narodowy, niepotrzebna byłaby już unia brzeska.
Angel: W głowie mi się kręci od twoich hipotez.
Kruk: A co najważniejsze, powstanie Polskiego Kościoła Narodowego spowodowałoby intelektualny rozwój Polski. Nasi wierni nie byliby już skazani na jałowe przyjmowanie nakazów Rzymu. Zaczęliby myśleć.
Angel: Co ty masz przeciw Rzymowi?
Kruk: Nie zawsze potępiał agresora, który chciał naszej wolności zagrozić, nie zawsze też sądy Świętej Inkwizycji bywały tak sprawiedliwe, by Chrystus nie musiał się wzdrygnąć.
Angel: A toś armaty wytoczył.
Kruk: Wytaczali je nieraz mądrzejsi ode mnie, chociażby Frycz Modrzewski, a i Słowacki w Rzymie widział zgubę Polski.
Angel: Chyba jego Kordian w malignie.
Kruk: To ci na koniec zacytuję list, jaki wysmarował nasz kalwiński Jan Łaski do senatu, list, którego dzisiaj już bym nikomu pisać nie radził.
Angel: Cytuj, jeżeli go sam nie napisałeś.
Kruk: Mam tu na myśli papieża rzymskiego, który wraz ze swą wygoloną zgrają domaga się pod pozorem posługi apostolskiej najwyższej władzy nad wszystkimi królestwami i zawsze nie inaczej sadowi swe purpurowe, rogate małpy, jak tylko na wszelkich najwyższych stanowiskach. Autentyk.
Angel: Powiedz mi, potworze, czy ty w nic nie wierzysz, tylko w siebie? A może masz na drugie imię Mefistofeles?
Kruk: No to się odciąłeś, aniołku, za to, że cię ochrzciłem Torquemadą. Lepiej wróćmy na dwór Zygmunta Starego i Bony, do czasu, kiedy ich mały Zygmuś był jeszcze pacholęciem i nie odczuwał dylematów wiary ani zbyt zburzonej krwi, co żąda męskiego spełnienia. Czas to był wielkiej wagi. Zbliżał się rok 1525. Za rogiem czaił się wąż podstępny, który już zamierzał zrzucić swoją świątobliwą skórę okraszoną czarnym krzyżem, by się przepoczwarzyć w pięknego księcia Prus, Prus – jednej z trzech głów przyszłego smoka, co pożre naszą Polskę.
[1] Jan Łaski herbu Korab – arcybiskup gnieźnieński i prymas Polski w latach 1510–1531, kanclerz wielki koronny od 1503, sekretarz królewski od 1501 r.
Holenderski eseista Rob Riemen, analizując możliwość ponownego pojawienia się faszyzmu jako możliwego kierunku światowej polityki, pisał: „(…) w Europie tematem tabu jest słowo «faszyzm», o ile odnosi się ono do współczesnych zjawisk politycznych. Istnieje prawicowy ekstremizm, radykalna prawica, populizm, prawicowy populizm, ale faszyzm… nie, tego nie ma: to nie może być prawda, coś takiego u nas nie występuje, żyjemy w demokracji, proszę nie siać paniki i nie obrażać ludzi!”[1]. Do podanych przykładów słów zastępczych można dodać jeszcze kilka: totalitaryzm, autokracja, dyktatura. Nawet znana z ciętego języka Anne Applebaum dała swojej ostatniej książce tytuł Koncern autokracja[2]. Faszyzm jest przypadłością wstydliwą, wydaje się więc, że gdy znika słowo, znika też desygnat. Faszyzm, owszem, przytrafił się światu, ale to zaszłość historyczna, konstrukt obecny w naszym życiu w ściśle określonych ramach czasowych 1922–1945. Od marszu Mussoliniego na Rzym do zakończenia II wojny światowej. Może trochę wcześniej: 1919–1945 – od Manifestu Faszystowskiego Mussoliniego[3]. Takie ramy czasowe przyjmuje też Johann Chapoutot w książce Wiek dyktatur. Faszyzm i reżimy autorytarne w Europie Zachodniej (1919–1945)[4]. Przed tą datą można dopatrzeć się co najwyżej protoplastów faszyzmu w osobach Nietzschego, Dostojewskiego czy Sorela i kogo tam jeszcze, ale trudno byłoby jednoznacznie przypisać im takie poglądy, a już z pewnością nie można ich utożsamiać z ruchem jako zjawiskiem politycznym. Czasem jednak warto zaglądać za kulisy, choćby do programu Zrzeszenia Włoskich Nacjonalistów. Liberalna demokracja – tak twierdzili – „nie jest zgodna z regułami nowoczesnego świata, który potrzebuje silnego państwa i imperializmu, twierdząc, że ludzie są z natury drapieżni, a narody toczą ciągłą walkę, w której przetrwać mogą tylko najsilniejsi”[5]. Te idee okazały się zdumiewająco żywotne. Giovanni Gentile, Gabrielle d’Annunzio i Martin Heidegger to już zwolennicy i propagatorzy faszyzmu w jego włoskim i niemieckim wydaniu.
Podążając za Riemenem, powinniśmy pytać o możliwość odrodzenia faszyzmu we współczesnym świecie. A za Jerzym W. Borejszą pytamy o wielość faszyzmów. I o wspólny faszystowski mianownik. „Czy uzasadnione jest łączenie faszyzmu włoskiego, narodowego socjalizmu i stalinizmu we wspólnym pojęciu totalitaryzmów”[6]? W każdym z europejskich krajów faszyzm miał różne odcienie. Za jego ojczyznę uważa się Włochy. „Faszyzm jest polityką zakorzenioną w tradycji włoskiego narodu” – twierdził Duce[7]. Niemcy chętniej posługują się terminem: narodowy socjalizm. Integralnym składnikiem tego systemu jest nazizm – dążenie do fizycznej likwidacji narodu żydowskiego, do czego Mussolini nie nawoływał. Nic dziwnego, jego kochanka była przecież Żydówką. Franz Neumann – autor fundamentalnego dzieła Behemot, napisanego i opublikowanego w 1942 roku w apogeum rządów Hitlera, dodaje podtytuł Narodowy socjalizm. Ustrój i funkcjonowanie, który „(…) jest – bądź staje się «nie państwem», chaosem, stanem bezprawia, nieładu i anarchii, który pochłonął prawa i godność człowieka, zmierza do przekształcenia świata w chaos przez panowanie nad ogromnymi obszarami lądowymi (…)”[8], a więc nowe określenia do postulowanego przez Borejszę zestawu tworzącego „faszystowskie minimum”, wspólne dla wszystkich odmian. Franciszek Ryszka nazwał faszystowskie Niemcy „państwem stanu wyjątkowego”. Rzeczywiście, w marcu 1933 roku Reichstag uchwalił ustawę o usunięciu zagrożenia narodu i państwa, która – przedłużana co kilka lat aż do 1943 roku – umożliwiła Hitlerowi rządzenie bez parlamentu. Johann Chapoutot dostrzega, że obok kapitalistycznego liberalizmu i komunizmu radzieckiego pojawił się w XX wieku projekt narodowo-katolicki równoległy do faszyzmu, z pewnością autorytarny, ale odróżniający się od „kultury faszystowskiej i władzy faszystowskiej”; jego przykładem jest Austria[9]. Istnieją spore podobieństwa między włoskim faszyzmem, narodowym socjalizmem a projektem narodowo-katolickim w Austrii. Entuzjazm, z jakim Austriacy przyjęli Anschluss w 1938 roku nie był przypadkowy. Jednak nawet dla zamordowanego w 1934 r. kanclerza Dollfussa głównym przeciwnikiem był komunizm. Może do grona państw skażonych tym bakcylem da się zaliczyć Hiszpanię i Portugalię. Warto przywołać w tym kontekście także Polskę.
Cytowany parokrotnie Rob Riemen, powołując się na amerykańskiego historyka Roberta Paxtona, uważa, że nie istnieje definicja faszyzmu. Można go rozpoznać po „pewnych charakterystycznych cechach, które spotyka się zawsze – bez względu na to, jaką postać zdecyduje się przyjąć”[10]. Oto one: * charyzmatyczny i autorytarny przywódca; * populizm – wykrzykuje się to, co masa chce usłyszeć, a ukrywa się brak własnej wizji (faszyzm jest upolitycznieniem pamiętliwego człowieka masowego); * kozioł ofiarny – jedna grupa w społeczeństwie, na przykład cudzoziemcy [wcześniej Żydzi – przyp. AŻ], którą obarcza się odpowiedzialnością za cały społeczny marazm i niezadowolenie; * podsycanie resentymentu; * skrajnie nacjonalistyczny; * antydemokratyczny; * kontekst społeczeństwa dotkniętego kryzysem: społeczno-gospodarczym, kryzysem tożsamości, utratą zaufania do instytucji społecznych i elit rządzących”[11].
Przywoływany przez Riemena Paxton próbuje określić „[f]aszyzm, [który – AŻ] może być zdefiniowany jako forma zachowania politycznego naznaczonego obsesyjną troską o upadek wspólnoty, upokorzenie czy poczucie bycia ofiarą oraz przez kompensacyjny kult jedności, energii i czystości, w którym masowa partia oddanych nacjonalistycznych bojowników (…) porzuca demokratyczne wolności i dąży – za pomocą przemocy bez etycznych czy prawnych ograniczeń – do celów, którymi są wewnętrzna czystość i zewnętrzna ekspansja”[12]. Rzeczywiście, nie jest to klasyczna definicja. Ale już włoski historyk Emilio Gentile (ur. 1946) był bardziej precyzyjny: „Faszyzm jest nową (…) formą doświadczenia dominacji politycznej, ustanowioną przez ruch rewolucyjny, który (…) walczy w celu uzyskania monopolu władzy na drodze legalnej lub nielegalnej, przekształca istniejący do tej pory ustrój w nowe państwo oparte na rządach jednej partii oraz systemie rewolucji skierowanej przeciwko «wrogom wewnętrznym». Głównym celem totalitarnego ruchu jest podbój i transformacja społeczeństwa, podporządkowanie obywateli, ich integracja i homogenizacja na zasadzie prymatu polityki nad wszystkimi aspektami życia ludzkiego”[13].
Jerzy W. Borejsza woli – w finale swoich rozważań – posługiwać się terminem „totalitaryzm”, będącego wspólnym „parasolem” dla faszyzmu, nazizmu i komunizmu (bolszewizmu, stalinizmu). Bliski jest tu Hannah Arendt i jej Korzeni totalitaryzmu. Ale swoją książkę nazwał „historią faszyzmów europejskich”, choć ma wątpliwości co do słuszności „faszyzmu” jako nazwy zbyt rozciągliwej dla różnych systemów obecnych nie tylko na tradycyjnych terytoriach Włoch, Niemiec, Hiszpanii, Portugalii itd., ale także w Europie Wschodniej i Południowej, aktywnych w międzywojniu, bez wątpienia autorytarnych. To: Węgry, Bułgaria, Polska, Litwa, Jugosławia, Albania, Grecja, Austria, Estonia, Łotwa, Rumunia, Słowacja, Finlandia. „(…) brak tam było aktywnej mobilizacji szerokich mas, brak masowej partii, brak armii partyjnej wspierającej rządzących. Nie cechowała ich ani globalność celów, ani totalność metod typowa dla faszystów”. Wiele z tych państw powstało w wyniku I wojny światowej i dla nich „(…) niepodległość państwowa była dobrem najwyższym, pojęcia «racji stanu» czy «interesu narodu» miały usprawiedliwić zastąpienie dawnej obcej dyktatury (…) dyktaturą rodzimą. Do rangi ideologii państwowej urastały hasła nacjonalistyczne i rasistowskie. W niektórych państwach ustanowieniu dyktatury sprzyjały rojenia o mocarstwowej potędze. (…) nie narzucono [im – AŻ] siłą z zewnątrz idei zamachu stanu i ustanowienia reżimu autorytarnego. Wyrosły one z rodzimej gleby, niektóre jawnie inspirowane z zagranicy (…)”[14].
A co w Polsce? Agnieszka Deja – autorka artykułu Polski faszyzm przedwojenny[15] – pisała, że główny ideolog polskiej prawicy Roman Dmowski, utrwalony w narodowej świadomości jako jeden z twórców polskiej niepodległości, był zafascynowany włoskim faszyzmem: „(…) gdybyśmy mieli taką organizację jak faszyzm, gdybyśmy wreszcie mieli Mussoliniego, największego (…) człowieka w dzisiejszej Europie, niczego więcej nie byłoby nam potrzeba”[16]. Opierał się na wzorcach włoskich, organizując w r. 1926 Obóz Wielkiej Polski. „Tworząc Obóz, mieliśmy przed oczyma faszyzm”. Do OWP przystąpili m.in. członkowie Polskiej Organizacji Faszystowskiej, Straży Narodowej i Młodzieży Wszechpolskiej. Wielkim Oboźnym został sam Dmowski. Rok później powstał Ruch Młodych OWP. Jego członkowie nosili tzw. mieczyk Chrobrego – symbol dążenia do Polski mocarstwowej. W 1928 roku – znów z inicjatywy Dmowskiego – utworzone zostało Stronnictwo Narodowe, lecz nie udało się zapewnić jednolitej organizacji całego ruchu; nadal działały OWP i Ruch Młodych. OWP tworzy własne bojówki. Wśród młodzieży zyskuje coraz większe poparcie. „Żydów jako całkowicie pozbawioną znaczenia grupę (…) można było obciążać odpowiedzialnością i ostatecznie przedstawić jako ukrytych sprawców wszelkiego zła”[17]. Zbieżność z hasłami programowymi niemieckich narodowych socjalistów jest oczywista. W ślad za hasłami poszły zorganizowane akcje bojkotu ekonomicznego i ograniczenia, a nawet egzekwowane fizycznie zakazy wstępu na uczelnie (numerus clausus). Obok działań ND pojawiały się kolejne – nawet bardziej radykalne hasła i akcje. W październiku 1933 roku ukazał się pierwszy numer czasopisma „Sztafeta”, skupiającego zwolenników nurtu narodowo-radykalnego pod hasłem „Hitler, Endek – dwa bratanki”. Jeszcze przed utworzeniem ONR (Obozu Narodowo-Radykalnego) powstawały tzw. Bojówki Różne, kierowane przez Zygmunta Dziarmagę. Określano ich członków jako zdeterminowanych fanatyków narodowych[18]. W 1934 powstał Obóz Narodowo-Radykalny. Jego organem prasowym stała się wymieniana „Sztafeta”. Aktywność ONR spowodowała, że rząd rozwiązał tę organizację. Kontynuatorem działalności Obozu była założona rok później przez Bolesława Piaseckiego „Falanga” – Ruch Narodowo-Radykalny[19]. Ustrój Polski ma być według Piaseckiego „ustrojem Wielkiej Polski, wielkiej według sprawdzianu absolutnego”[20]. Nadchodzące lata mają być wiekiem nacjonalizmów, a przyszłość należy do ruchów faszystowskich. Istotnie, w 1937 roku nastąpiło nasilenie akcji bojówkarskich, organizowanych przez (sterowaną przez Falangę) Narodową Organizację Bojową „Życie i Śmierć dla Narodu”. Planowano, by wspólnie z tzw. Ozonem (Obóz Zjednoczenia Narodowego), kierowanym przez byłego współpracownika Piłsudskiego płk. Adama Koca (major Pyć w powieści Kadena Bandrowskiego Generał Barcz) dokonać zamachu stanu, aresztować małżonkę Piłsudskiego, Aleksandrę, prezydenta Mościckiego i przejąć władzę[21]. Przybywało też mniej znanych ugrupowań, nawiązujących do faszyzmu włoskiego i niemieckiego narodowego socjalizmu.
Poruszający bardziej ogólne aspekty polskiej polityki w międzywojniu Borejsza uważał, że mimo wyraźnej ewolucji w stronę państwa autorytarnego, „Polska pod rządami Józefa Piłsudskiego i jego zwolenników nie przekształciła się (…) nigdy w państwo faszystowskie. Wprawdzie po maju 1926 roku stopniowo ograniczano swobody demokratyczne, uchwalono konstytucję 1935 r. utrwalającą rządy autorytarne, utworzono nawet słynny obóz koncentracyjny w Berezie Kartuskiej, którym kierował osławiony płk. Wacław Kostek Biernacki (1884–1957)[22], ale nie zlikwidowano systemu wielopartyjnego oraz opozycyjnej prasy. Ani piłsudczycy, ani endecja nie utworzyły masowych partii. Liczebność Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, który miał być zaczątkiem takiej partii, nie była oszałamiająca. Organizacje faszystowskie miały charakter marginalny. Natomiast zasięg oddziaływania ideologii faszystowskiej „przekraczał znacznie ramy samego ruchu”[23]. Idea mocarstwowa („wielkiej Polski”) odgrywała ważną rolę w programach obu rywalizujących ugrupowań: piłsudczyków i endecji. Podobnie większy zasięg oddziaływania miał nacjonalizm, a zwłaszcza antysemityzm. Kult wodza był bezspornie silniej reprezentowany wśród piłsudczyków, ale rola Dmowskiego jako ideologa i politycznego przywódcy była też wyraźnie akcentowana w ideologii endecji. W opinii niektórych krajów (Francji, ZSRR, Czechosłowacji) ukoronowaniem tendencji faszystowskich w Polsce było podpisanie w styczniu 1934 roku deklaracji z Niemcami o niestosowaniu przemocy, co zmniejszało izolację tego państwa. Orędownik polityki zbliżenia z Niemcami Józef Beck postawiony był jednak przed „diabelską alternatywą” (z Niemcami czy ze Związkiem Radzieckim)[24]. „Porozumienie z Hitlerem ze stycznia 1934, wystąpienie Polski przeciwko polityce Ligi Narodów, popieranie na jej forum Włoch faszystowskich i szybkie wycofanie się z bloku państw sankcyjnych, przychylne deklaracje i przyjazne akty wobec rebeliantów generała Franco, wykorzystanie Anschlussu Austrii do narzucenia Litwie normalnych stosunków dyplomatycznych, co równało się uznaniu przyłączenia Wilna do Polski i wreszcie udział w podziale Czechosłowacji w roku 1938 sprawiły, że Polska uchodziła w opinii światowej za wspólnika mocarstw faszystowskich”[25]. Nie można jednak zapominać o roli Polski w koalicji antyhitlerowskiej w latach wojny, w odróżnieniu np. od Litwy, Łotwy, Rumunii czy Węgier, które jednoznacznie wspierały państwa Osi. W Polsce też nie sięgano po takie złowieszcze nazwy jak Żelazny Wilk (Litwa – to partia premiera Voldemarasa), Żelazna Gwardia w Rumunii, Ogniste Krzyże we Francji, Falanga w Hiszpanii, Gwardia Walońska w Belgii.
Autorka wielokrotnie cytowanego artykułu Agnieszka Deja napisała w zakończeniu swojego artykułu „W kraju Oświęcimia i Holokaustu siły i idee narodowo-radykalne nigdy już nie powinny się odrodzić. A jednak…”[26].
Obserwacja wyraźnie rysujących się tendencji w polityce światowej wskazuje na znaczny rozrost tendencji autokratycznych. Popularność Zjednoczenia Narodowego we Francji i jego przywódczyni Marine Le Pen, wzrost znaczenia Alternatywy dla Niemiec (Elon Musk na kongresie AfD), poparcie dla Orbána, Fico, Giorgii Meloni, wyniki przerwanych wyborów w Rumunii i stosunkowo nikłe zwycięstwa partii centrowych w wyborach do wielu innych parlamentów europejskich wskazują na umacnianie się trendów totalitarnych. Wciąż nie wiemy, w jakim kierunku podążać będzie polityka amerykańska za prezydentury Donalda Trumpa, ale pierwsze poczynania nowej administracji dowodzą, że nie będzie to kierunek pożądany z punktu widzenia sił liberalno-demokratycznych. Jaka rola przypadnie Europie i co z nią będzie – to wciąż znak zapytania. Grzech pychy, jaki popełniała demokracja europejska, niezauważanie i lekceważenie nowych centrów w polityce światowej, jednoznaczne potępianie wszystkiego, co nie mieściło się w kanonie cywilizacji zachodniej, może poważnie odbić się na losach naszego kontynentu. Wystarczy przypomnieć, że w niedalekiej przyszłości do BRICS może należeć 51 państw (obecni członkowie + aplikujący) i że może ono okazać się najsilniejszym ugrupowaniem gospodarczym w świecie. Na tym tle muszą niepokoić również tendencje, które wyraźnie już widać w polskiej polityce.
Mija właśnie 80 lat od zakończenia II wojny światowej w Europie. To dostatecznie długi czas, by zapomnieć. Urodzeni w XXI wieku nie są skłonni brać odpowiedzialności za grzechy poprzednich pokoleń? Do tego Musk namawiał przecież młodzież niemiecką.
Wypada więc przytoczyć zakończenie Dżumy Camusa. Niewielu z tych, co sięgają po książki, odczytuje ją dziś dosłownie. Nie ma wątpliwości, że to wielka alegoria faszyzmu. Może więc pora wyjść poza parawan słów – eufemizmów, skrzętnie ukrywających istotę wydarzeń i kierunki zmian. „Słuchając okrzyków radości dochodzących z miasta, Rieux pamiętał, że ta radość jest zawsze zagrożona. Wiedział bowiem to, czego nie wiedział ten radosny tłum i co można przeczytać w książkach, że bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i bieliźnie, że czeka cierpliwie w pokojach, w piwnicach, w kufrach, w chustkach i w papierach, i że nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście”[27].
* Taki tytuł nosił radziecki film z 1965 r. w reżyserii Michaiła Romma.
[1] Rob Riemen, Wieczny powrót faszyzmu, Universitas, Kraków 2014, s. 12.
[2] Anne Applebaum, Koncern autokracja. Dyktatorzy, którzy chcą rządzić światem, Wyd. Agora, Warszawa 2024.
[3] Takie daty przyjął jako graniczne Jerzy W. Borejsza w książce Szkoły nienawiści. Historia faszyzmów europejskich 1919–1945, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków 2000.
[4]5 Oficyna Naukowa, Warszawa 2012.
[5] Za: Wikipedia, hasło: Faszyzm.
[6] Jerzy W. Borejsza, op. cit. s. 7.
[7] Rob Riemen, op. cit. s. 34.
[8] Franz Neumann. Behemot. Narodowy socjalizm. Ustrój i funkcjonowanie 1922–1944, Wyd. Naukowe Textura, Warszawa 2016, b. n.
[9] Johann Chapoutot, Wiek dyktatur. Faszyzm i reżimy autorytarne w Europie Zachodniej (1919–1945), Oficyna Naukowa, Warszawa 2012, ss. 129–142.
[10] Rob Remen op. cit. s. 50.
[11] ibidem
[12] Robert Paxton, Anatomia faszyzmu [za:] Johann Chapoutot, Wiek dyktatur, op. cit. s. 128.
[13] [za:] Johann Chapoutot, op. cit. s. 128.
[14] Jerzy W. Borejsza, op, cit. s. 178.
[15] Agnieszka Deja, Polski faszyzm przedwojenny, „Nigdy więcej”, nr 6/1998.
[16] Ibidem.
[17] Ibidem.
[18] Ibidem.
[19] Jego działalność opisał Szymon Rudnicki w książce Falanga. Ruch Narodowo-Radykalny, Oficyna Wydawnicza Aspra, Warszawa 2018.
[20] Agnieszka Deja, op. cit.
[21] Tę próbę i jej fiasko świetnie przedstawił Szczepan Twardoch w powieści Król.
[22] Stanisław Mackiewicz nazywał go „chorobliwym sadystą”. W 1945 r. władze Rumunii, gdzie został internowany w 1939 r. wydały go władzom Polski. Odsiedział kilka lat, był nawet skazany na karę śmierci, lecz karę zamieniono na 10 lat więzienia. Opuścił je w 1955 roku i po niespełna dwóch latach zmarł. (Wikipedia. Wacław Kostek-Biernacki).
[23] Jerzy W. Borejsza, op. cit. s. 140.
[24] Por. Marek Kornat, Mariusz Wołos, Beck. Biografia, Wyd. Literackie, Kraków 2020.
[25] Jery W. Borejsza, op. cit. 141.
[26] Agnieszka Deja, op. cit.
[27] Albert Camus, Dżuma [w:] Cztery powieści, Świat książki, Warszawa 2000, s. 327.
Model przywództwa w samorządzie od 2002 roku opiera się przede wszystkim o silną pozycję wójta, burmistrza, prezydenta. Wtedy to zlikwidowane zostały kolegialne zarządy gmin, a wybór organu wykonawczego oddano bezpośrednio mieszkańcom, kosztem rady gminy.
Ów model ustrojowy silnego burmistrza opisuje Adam Gendźwiłł[1], wskazując jego zasadnicze elementy, wśród których znajdują się przede wszystkim stosunkowo szerokie kompetencje samorządów gminnych, dające dużą samodzielność i niezależność od polityki centralnej. To także silny mandat jednoosobowego organu wykonawczego, łączącego funkcje przywództwa politycznego i administracyjnego. Autor podkreśla również stosunkowo mało wymagające formalne zasady wchodzenia do polityki lokalnej (tworzenie lokalnego komitetu wyborczego), a jednocześnie dużą personalizację organu wykonawczego. Ten model charakteryzuje też duża niezależność organu wykonawczego od rady – w praktyce dająca możliwość wykonywania władzy bez poparcia w radzie. I wreszcie – możliwość wpływania wójtów, burmistrzów, prezydentów na zagospodarowanie przestrzenne i obsadę stanowisk w administracji samorządowej, co w praktyce daje kontrolę nad bardzo ważnymi zasobami: przestrzenią i polityką kadrową. Wymienione elementy, ale także wyniki prowadzonych badań, jednoznacznie wskazują więc na wójta, burmistrza, prezydenta jako niekwestionowanego przywódcę lokalnego, postać centralną dla lokalnego systemu politycznego.
Przez przeszło dwadzieścia lat dopracowaliśmy się więc modelu, w którym najważniejszym elementem wyborów samorządowych stały się właśnie wybory wójta, burmistrza, prezydenta. Wybory z biegiem czasu coraz bardziej personalne – w badaniach CBOS przeprowadzonych po wyborach samorządowych w 2018 roku 79 procent wyborców wskazało, że kluczowa dla ich decyzji była osoba kandydata, tylko dla 7 proc. była to nazwa partii lub komitatu wyborczego. Na znacznie słabszą legitymację władz kolegialnych wskazują także badania sondażowe prowadzone przez FRDL (Fundusz Rozwoju Demokracji Lokalnej), ujawniające istotną asymetrię w postrzeganiu władz lokalnych. Najwyższe noty (4 i 5) za swoją pracę otrzymywał burmistrz (41 proc. respondentów) i urzędnicy gminni (38 proc.), znacznie niższe – rada gminy (tylko 24 proc.)[2]. Ocena dobrego zarządzania gminą, poczucie, że jej sprawy idą w dobrym kierunku, stają się równoznaczne z wysoką oceną wójta, burmistrza, prezydenta. Rola i pozycja rady jest tu mało dostrzegalna dla większości mieszkańców.
Warto podkreślić za A. Gendźwiłłem, że model sprawowania władzy przez burmistrza z dużym zakresem władzy, samodzielnością i niezależnością, wydaje się podobać większości Polaków. Co więcej – często pojawiają się sugestie, że model bezpośredniego wyboru powinien być przeniesiony także na dwa pozostałe szczeble samorządu: starosty i marszałka województwa. Wybory burmistrza wzbudzają więc największe emocje, a efekt tego wyboru jest kluczowym czynnikiem budowania koalicji samorządowych nie tylko na poziomie gminy, ale także powiatu. Zbudowane przez mocnych samorządowych włodarzy komitety wyborcze wyborców z powodzeniem konkurują z silnymi komitetami partii politycznych.
Nowa rzeczywistość, nowe wyzwania, nowe nawyki
Ostatnia kadencja, znacznie dłuższa od poprzednich (bo trwająca pięć i pół roku), przyniosła wiele zmian społecznych. Była to kadencja kryzysów, zagrożonego bezpieczeństwa, zmian postaw i nawyków. Zmieniający się szybciej niż kiedykolwiek świat nie ominął także samorządowej rzeczywistości. Nowe style życia, nowe aspiracje i przyzwyczajenia mieszkańców stały się wyzwaniem dla samorządowych włodarzy. Nagle np. okazało się, że w kampanii wyborczej pojawiły się pytania o dostępność schronów – jeszcze kilka lat wcześniej takie postulaty wywoływałyby kpiący uśmiech. Mieszkańcy, dotąd zadowalający się rozwojem infrastruktury, zaczęli podnosić nowe postulaty: społeczne i mniej oczywiste od dotychczasowych. Zmiany klimatu, kryzys energetyczny, zmiana narzędzi i kanałów komunikacji lokalnej zaczęły wymuszać na wójtach, burmistrzach, prezydentach konieczność zmian w politykach gminnych, zdobywania nowych kompetencji i umiejętności.
To wreszcie kadencja trudna dla nich jako szefów samorządowych urzędów i jako pracodawców. Przez lata praca w samorządowych jednostkach była prestiżem, a na jedno stanowisko w naborze zgłaszało się kilku, a nawet kilkunastu zainteresowanych kandydatów. Ograniczenia w polityce płacowej, konkurencja prywatnych podmiotów, niestabilność zatrudnienia ze względu na kadencyjność i proces wyborczy czy choćby przestrzeń w mediach społecznościowych otwarta dla surowej krytyki – te i inne czynniki sprawiają, że urzędnicy samorządowi szukają alternatywnych miejsc pracy, a ich dotychczasowi szefowie muszą podjąć duży wysiłek, by pozyskać dobrego pracownika. Zmiana relacji i stosunków pracowniczych w samorządzie oznaczać będzie konieczność zmiany modelu zarządzania urzędem, transformację w kierunku lidera, przywódcy, a nie kierownika – menedżera. Nadzwyczaj pomocne mogą być wówczas umiejętność budowania relacji, autorytet, inteligencja emocjonalna, przywództwo przez dawanie przykładu. Ale przede wszystkim świadomość, że zmiany są nieuchronne, zachodzą szybciej, niż kiedykolwiek, trzeba za nimi odważnie podążać.
Racjonalizm i pragmatyzm, tak charakterystyczne dla polityki samorządowej, wcale nie muszą nadal być atutami. Coraz ważniejsze jest odróżnienie tego, co potrzebne, od tego, czego chcą mieszkańcy. Stabilny gminny budżet przestaje być dla mieszkańca istotnym argumentem. Bardziej interesują go jego własne opłaty lokalne, jak podatki czy opłata za śmieci. Coraz częściej w praktyce samorządowej widać, jak my zamienia się w ja. Beneficjentem rozwoju lokalnego nie ma być tylko wspólnota, beneficjentem ma być bezpośrednio konkretny mieszkaniec.
Nowa, liderska elita?
Ci, którzy pamiętają pierwsze samorządowe elity po wyborach w 1990 roku wspominają, że to był czas, kiedy merytoryczne kompetencje nie były aż tak ważne, jak uczciwość i zaangażowanie. Te pierwsze elity, szczególnie po stronie opozycyjnej w stosunku do wcześniejszej władzy państwowej, nie były zaznajomione z regułami kierowania administracją publiczną. Były to elity zróżnicowane, połączone raczej wspólnym opozycyjnym rodowodem i ideologią. Wraz z wejściem nowej, samorządowej Polski nie udało się wyprzeć elit minionego systemu, doświadczonych w zarządzaniu administracją państwową. Powstała – jak pisał Janusz Sztumski – nowa elita władzy, swoista mozaika złożona z ludzi wywodzących się z elit władzy państwa socjalistycznego oraz zróżnicowanych pod wieloma względami przedstawicieli sił dotąd opozycyjnych wobec tego państwa. Dla wyborców nadchodził czas, gdy główni lokalni politycy nie byli już przywożeni w teczce, ich zadaniem było zdobyć zaufanie i głosy mieszkańców.
Tę elitę, połączyły wyzwania lokalne, związane przede wszystkim z wieloletnimi zaległościami i zaniedbaniami w budowie infrastruktury technicznej. Wówczas zaczęło się wielkie, samorządowe budowanie. Wyznaczanie celów i priorytetów nie było skomplikowane ani specjalnie dyskusyjne, a w konstruowaniu budżetów gminnych nie pojawiały się istotne dylematy. Krótko mówiąc: spełnianie oczekiwań mieszkańców było znacznie prostsze – wszystkim chodziło przecież o budowę dróg, dostępność sieci wodociągowych czy kanalizacyjnych, oświetlenie uliczne. I być może właśnie dlatego ci samorządowcy, którzy swoją pracę zaczynali w latach niedoboru infrastruktury, a którym w ostatnich wyborach samorządowych wyborcy dali czerwoną kartkę, mają poczucie krzywdy i niezrozumienia. Być może nie dostrzegli, że to, co było czynnikiem sukcesu wyborczego jeszcze dziesięć lat wcześniej, w kontekście zmieniających się priorytetów mieszkańców przestało nim być.
Wtedy, w czasie wielkiego budowania wyborcy premiowali kompetencje techniczne kandydatów na włodarzy, znajomość prawa, technologii, doświadczenie w procesach inwestycyjnych. A kiedy w 2004 roku Polska weszła do Unii Europejskiej, a przed samorządami otworzyła się szeroka perspektywa pozyskiwania europejskich pieniędzy na rozwój lokalny, w samorządowej elicie pojawili się sprawni menedżerowie, nastawieni przede wszystkim na skuteczną absorbcję środków, a za ich sprawą – na zmienianie lokalnej Polski. I trzeba podkreślić, że ten milowy krok rozwoju samorządowej infrastruktury został uczyniony.
To skupienie samorządowców na twardej infrastrukturze sprawiało, że nawet w unijnych programach budowania kapitału społecznego najważniejszym celem było pozyskanie pieniędzy na oświetlenie czy nowy chodnik. Sukcesem było zbudowanie boiska, a obowiązkowy w programie animator aktywności na tym boisku schodził na dalszy plan. Sukcesem było piękne boisko, nawet jeśli zamknięte przed mieszkańcami na weekend ze względu na niebezpieczeństwo dewastacji.
Ostatnie wybory samorządowe pozbawiły funkcji wielu doświadczonych i obiektywnie zaangażowanych wójtów, burmistrzów, prezydentów. Przegrywali ci, którzy plasowali się wysoko w rankingach nakładów inwestycyjnych, pozyskiwania środków europejskich, jeszcze nie tak dawno stawiani za wzór gospodarności i zaangażowania. Czy zatem przed nami zmiana modelu zarządzania sprawami lokalnymi?
Koniec lokalnych agencji rozwoju infrastruktury?
Badania prowadzone przez ekspertów rozwoju lokalnego skupionych wokół Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej dowodzą, że rozwój oparty przede wszystkim na inwestycjach infrastrukturalnych nakierowanych na poprawę warunków życia, nie musi wcale oznaczać poprawy jego jakości. W znakomitej publikacji Kapitał obywatelski społeczności lokalnych pod redakcją dr Cezarego Trutkowskiego autorzy – podkreślając niekwestionowane sukcesy samorządu w zmienianiu Polski – wskazują jednak, że rozwój lokalny nie może być sprowadzany wyłącznie do przedsięwzięć inwestycyjnych. I przypominają o konieczności zrównoważonego rozwoju, który kładzie nacisk na różne typy kapitałów znajdujących się w dyspozycji lokalnych społeczności: ekonomiczny, infrastrukturalny, przyrodniczy, ludzki i społeczny. Wzrost gospodarczy, choć przyniósł oczekiwaną poprawę warunków życia, wiązał się jednak z zaspokojeniem tylko części potrzeb życiowych mieszkańców, a w tych warunkach potrzeby wyższego rzędu mogły pozostać niezaspokojone.
A zatem: niekwestionowany sukces rozwojowy samorządów, pożądany i doceniany także przez samych mieszkańców, a warunkowany głównie lokalną polityką inwestycyjną, dokonał się mimo wszystko pewnym pokoleniowym kosztem, na który zwracają uwagę badacze FRDL. Nie zawsze przykładano bowiem należytą uwagę do zaspokajania zróżnicowanych potrzeb i nie zawsze racjonalnie wykorzystywano istniejące zasoby. Rozwój mógł odbywać się kosztem kapitału ludzkiego.
„Trzeba odejść zarówno od menedżerskiego jak i romantycznego sposobu pojmowania samorządności terytorialnej” – pisze dr Trutkowski, dowodząc, że samorząd nie jest przedsiębiorstwem, w którym chodzi o efektywne wykorzystanie środków, ale także nie stanowi realizacji utopijnej idei wspólnoty. Powinien zaś, zgodnie z zapisami Europejskiej Karty Samorządu Terytorialnego, oznaczać prawo i zdolność społeczności lokalnych, w granicach określonych prawem, do kierowania i zarządzania zasadniczą częścią spraw publicznych na własną odpowiedzialność i w interesie mieszkańców – przypomina dr Trutkowski. To zaś zaczyna kłócić się z przyjętym modelem lokalnego przywództwa, ponieważ – jak dowodzą autorzy publikacji – samorząd nie powinien być polem realizacji osobistych ambicji inwestycyjnych polityków lokalnych. Postulują przywrócenie samorządowi charakteru wspólnotowego, gdzie świadome i zaangażowane społeczności lokalne rozumieją nie tylko swoje potrzeby, ale także wyzwania i ograniczenia w ich realizacji. „Pora skończyć z zarządzaniem społecznościami lokalnymi i zainwestować w zdolności społeczności do zarządzania swoimi sprawami” – pisze Trutkowski.
Biblioteka czy czytelnik?
Samorządowi liderzy, z którymi rozmawiałam, ostrożnie podchodzą do prognoz zmieniającego się modelu przywództwa. Dostrzegają jednak konieczność weryfikacji priorytetów rozwojowych. Coraz częściej, szczególnie na poziomie powiatów, decydują się postawić na wysoką jakość usług publicznych. Szukają sposobu, by zachęcać ludzi do zamieszkania na ich terenie ofertą edukacyjną, społeczną, obniżania kosztów życia – a nie tylko dobrą infrastrukturą techniczną. Ale są też sceptycy.
„Priorytety zależą od lokalności. Tam, gdzie wciąż brakuje dobrych dróg czy wodociągu, mieszkańcy nie będą oczekiwać rozbudowy domu kultury. Wyborcy oczekują ekstra projektów, ale pod warunkiem, że infrastrukturę już mają” – usłyszałam podczas jednej z samorządowych konferencji od doświadczonego burmistrza.
Samorządowcy dostrzegają jednak, że wyznaczanie priorytetów rozwojowych nie jest już tak oczywiste, jak jeszcze dziesięć czy nawet pięć lat temu.
„Trzeba odróżniać środki i cele. Dotąd skupieni na tym, by zmodernizować budynek biblioteki musimy rozumieć, że to tylko połowiczny sukces. Do pełnego potrzeba jeszcze atrakcyjnej oferty, która zachęci i spełni oczekiwania czytelnika, mieszkańca” – przyznaje wójt młodego pokolenia. Wygrał tylko o włos z konkurentem – debiutantem, choć w swojej gminie zbudował przedszkole, zmodernizował wszystkie najważniejsze drogi gminne, pozyskał więcej środków zewnętrznych w jednej kadencji, niż jego poprzednik w trzech. Teraz wójt myśli o budowie otwartego basenu dla mieszkańców. Konkurent miał to w swoim programie wyborczym, pomysł bardzo spodobał się ludziom. Z pewnością wójt w tej kadencji nie zainwestuje w sieci i infrastrukturę podziemną.
Liderzy przyszłości, liderzy zmian
Samorządowi liderzy zmian muszą uczyć się budować wizje rozwoju oparte o zrównoważoną realizację różnych potrzeb, nie tylko aktywną politykę inwestycyjną. Dodatkowo – rozwijając kompetencje komunikacyjne, by tę wizję odważnie i otwarcie zderzać z oczekiwaniami i opiniami mieszkańców.
Partycypacja i wspólne zarządzanie sprawami lokalnej wspólnoty to wciąż w samorządzie trudny temat. I chociaż dla wszystkich oczywiste jest, że to współdecydowanie jest konieczne, to w praktyce realizacja bywa wyzwaniem – zwłaszcza, ze samorządność to także proces polityczny. Współdecydowanie wymaga dużej świadomości i zaangażowania ze strony mieszkańców, rozumienia ograniczeń. Ale jakkolwiek byłoby to trudne, samorządowi liderzy przyszłości muszą się uczyć. Już ostatnie wybory samorządowe pokazały, że bardzo często doświadczonych włodarzy z solidnym samorządowym stażem detronizowali aktywiści lokalni stawiający na dobrą komunikację i angażowanie we wspólne sprawy.
Współczesne samorządy to coraz częściej miasta przepływu, determinowane przez migracje. Wyzwaniem dla liderów przyszłości będzie więc budowanie takiej wizji rozwoju, która będzie atrakcyjna zarówno dla rdzennych mieszkańców, jak też ludności napływowej. Czy to zjawisko w przyszłości może powodować, że miejscowe zamieszkanie nie będzie silnym czynnikiem wyborczego sukcesu?
Ważna dla samorządowych elit będzie też decyzja, czy zasada dwukadencyjności zostanie utrzymana. Jeśli tak, za pięć lat z samorządu wyjdzie wielu lokalnych liderów, niejednokrotnie w najlepszym momencie kariery, którzy będą szukać pomysłu na siebie. Część pewnie zaktywizuje się na innym szczeblu samorządu, część spróbuje swoich sił w wielkiej polityce. Najtrudniej będzie im odnaleźć się w biznesie, bo zatrudnienie byłego burmistrza czy starosty w swojej firmie może okazać się mało komfortowe. Stąd też ważne dla samorządowych liderów przyszłości jest budowanie kapitału kompetencji, z jednoczesną otwartością na zmianę, umiejętnością wychodzenia poza strefę komfortu. Kluczowa będzie dla nich umiejętność komunikacji i docenianie jej znaczenia.
Mamy nowe czasy, w których formułowanie wizji nie jest już tak łatwe, a ustawianie priorytetów – tak oczywiste. Wyzwania dalece wychodzą poza możliwości samorządu, a konsekwencje przestają być przewidywalne. Nowe są reguły oceny samorządowych włodarzy: sprawczość, przejrzystość, współpraca z mieszkańcami, wzmacnianie trzeciego sektora. O zadowolenie mieszkańców w warunkach niedoboru było zdecydowanie łatwiej niż teraz, gdy obiektywnie żyje się nam lepiej, a nasze aspiracje stale rosną.
Czy zatem w samorządzie nadchodzi czas liderów otwartych na dialog i partycypację, potrafiących dobrze komunikować zmiany i przeprowadzać mieszkańców przez te procesy? Przywódców, którzy nie swoją pozycją w strukturze, ale osobistym zaangażowaniem i przykładem zdobywają zwolenników? Liderów z dużą inteligencją emocjonalną, równoważących potrzeby społeczne z infrastrukturalnymi? I jak w dłuższej perspektywie społeczeństwo oceni takich partycypacyjnych liderów? Wreszcie, czy system prezydencjalny zrobi miejsce pluralizmowi?
To nie będą łatwe czasy dla samorządowej elity. Ale im bardziej będzie ona świadoma zmieniającej się rzeczywistości, tym łatwiej będzie jej się w niej odnaleźć. Kolejne wybory już za pięć lat, a kampania wyborcza do nich rozpoczęła się przecież wraz ze złożeniem ślubowania.
[1]¹ Adam Gendźwiłł, Funkcje i dysfunkcje przywództwa lokalnego w świetle badań, w: Kapitał obywatelski społeczności lokalnych, red. C. Trutkowski, Wydawnictwo Naukowe SCHOLAR, Warszawa 2024.
[2]² Ibidem.
Pośród określeń setek epitafiów, wspomnień i nekrologów najbardziej uderzające i trafne wydają mi się świadek historii i mędrzec. Przejdę do tego, choć zacznę od mego głównego pola obserwacyjnego: redakcji tygodnika „Polityka”, w której Marian przepracował niemal całe swe dorosłe życie. Od 1958 roku aż do śmierci był członkiem kolegium redakcyjnego i kierownikiem działu historycznego naszego tygodnika. Dziennikarz to zawód indywidualistyczny, ale praca redakcji i jej sens polega na rozmowach, roztrząsaniu tematu, refleksjach i radach. Marian w tej roli był absolutnie świetny – nie tylko ze względu na swe doświadczenie życiowe i kontakty w świecie, ale również dzięki swej osobowości. Był jakby stworzony do łagodzenia napięć i jednoczenia sił. Redakcji zasłużył się stworzeniem i prowadzeniem redakcyjnej dorocznej nagrody historycznej. Propagowaliśmy dzięki niej setki wartościowych książek, mieliśmy oparcie w kontaktach z najwybitniejszymi polskimi historykami. Nic dziwnego, że postanowiono, by przyszłe nagrody historyczne były opatrzone Jego imieniem.
Przez wiele lat kierowałem działem zagranicznym redakcji i mój pokój – w nowej siedzibie na Ochocie – sąsiadował z pokojem Mariana. Niewiele z tego sąsiedztwa można było wynieść, gdyż Marian tak zawalił swój gabinet książkami i maszynopisami, że po jakimś czasie na regałach zabrakło miejsca, a książki ustawiane w piramidzie na podłodze zwaliły się na drzwi otwierane do środka. Pokoju nie można było otworzyć i dopiero mozolna wielogodzinna praca Joanny, wspomaganej przez personel techniczny pozwoliła pomieszczenie odblokować.
Marian dużo czytał, bardzo dużo wiedział, bardzo wielu znał. Znał też świat. W 1964 roku wyjechał na prawie rok na amerykańskie rządowe stypendium do USA, gdzie przez pewien czas mieszkał w domu prof. Josepha Korbela, ojca późniejszej amerykańskiej sekretarz stanu, Madeleine Albright. Sam miałem okazję skorzystać później z takiego kontaktu. Nigdy jednak, choć mógł równie dobrze żyć i prosperować na Zachodzie, zwłaszcza w siermiężnych czasach PRL, nie rozważał emigracji. Czuł, że w Polsce może zrobić o wiele więcej i dokonać czegoś naprawdę wartościowego.
Z życia redakcji pamiętam też nadzwyczajny stosunek Mariana do chleba, co przypominało mi wzruszającą frazę wiersza Norwida. Marian, już po obiedzie, sięgał zwykle po kromkę lub dwie wyłożonego na stole chleba i chował je do torby. Rozumiałem, że głęboko siedzi w nim dramatyczne wspomnienie głodu. Wiadomo mi, że nawet w domu Marian nie pozwalał niczego wyrzucać, toczył walkę o każdy okruszek. Nawet wtedy, kiedy gorzej widział i nie dostrzegał pleśni, upierał się, że wystarczy odkroić zepsuty kawałek. Był jednym z nielicznych, którzy przeżyli Auschwitz i marsze śmierci. W chwili wyzwolenia 19-latek ważył 37 kilogramów i umierał na tyfus. Przeżył niemal cudem.
Ten skutek Jego obozowej traumy nasunął mi pewien pomysł, kiedy pisałem o wybitnym psychiatrze i antropologu francuskim, Borisie Cyrulniku. Uczony ów rozpropagował w świecie pojęcie i koncepcję résilience, odrodzenia po traumie. Podkreślał, że to trauma z dzieciństwa (dziecko żydowskich emigrantów z Polski, które cudem przeżyło polowanie na Żydów we Francji) skłoniła go do studiowania psychiatrii. Polscy specjaliści, stosujący angielski termin resilience, twierdzą, że nie ma w naszym języku jednego słowa, które w pełni oddawałoby tę ideę. Resilience to odporność, sprężystość, prężność, elastyczność i siła potrzebne, aby przeżyć kryzys, podnieść się i iść dalej. Poświęcę temu więcej miejsca, gdyż sprawa wydaje mi się mieć w życiu Mariana kapitalne znaczenie.
Wszystkie katastrofy skutkują przemianą – to oczywiste. Ci ze zranionymi duszami albo ci okaleczeni przez głód emocjonalny, dzieci bite czy dorośli po poniewierce mogą znaleźć nową filozofię życia. Do słownika nauk termin resilience wprowadziła amerykańska psycholożka Emma Werner, której zespół śledził losy dzieci ulicy na Hawajach. Przezwyciężanie cierpienia i wykorzystanie go na korzyść przyszłości – to temat fascynujący. Czy można porównywać cierpienia dzieci i ekstremalne sytuacje dorosłych? Rozmawiałem o tym długo z Marianem. Jak zdołał przeżyć? Co – po własnym doświadczeniu – uważa za resilience, jakim czynnikom przypisuje swoje ocalenie? „Ponad wszystko przekonaniu, że przeżyję” – mówił Turski. „Opuściło mnie ono dopiero w ostatnim tygodniu, kiedy – po drugim marszu śmierci – organizm był skrajnie wyniszczony, w tym krótkim czasie zwątpiłem, czy to przetrzymam. Pierwszym progiem do degradacji fizycznej i umysłowej jest zwątpienie”.
Druga ważna sprawa – mówił – to solidarność z innymi i wzajemna pomoc. Inny więzień obozu, zmarły 10 lat temu nasz redakcyjny kolega Roman Frister, przedstawił w autobiografii tragiczną receptę przetrwania: bezwzględną walkę o życie, nawet „przez trupy tych szlachetniejszych od ciebie”. Turski natomiast był w grupie towarzyszy, którzy sobie nawzajem pomagali. „Złożyli dla mnie ofiarę w obozie największą – z chleba, by mi kupić okulary, zdjęte oczywiście z trupa, bez których nie mogłem się poruszać. Ale też ta codzienna pomoc polegała na tym, by zmuszać innych, żeby nie leżeć bez życia, nie poddawać się”.
„Trzeba doznać dotkliwego braku, by móc tworzyć i żywić nadzieję na światło” – orzeka Cyrulnik. I pisze pięknie: „Symbolem resilience może być perła wewnątrz ostrygi. Kiedy ziarno piasku dostaje się wewnątrz ostrygi i jest tak dokuczliwe, że ostryga, zamiast się bronić, musi wydzielać substancję perłową; reakcja obronna wytwarza materiał, który jest twardy, błyszczący i cenny”.
Tą perłą, którą Marian dysponował, była późniejsza Jego misja w Polsce i świecie: wykorzystał głos pomordowanych, by poruszać sumieniem i pamięcią następnych pokoleń. To on zwracał uwagę, że Auschwitz nie spadło z nieba jak grom, lecz wkradało się w ludzkie istnienie jak zarazek, małymi kroczkami, które trzeba widzieć i trzeba głośno potępiać, by dżuma nie szła dalej. Pisaliśmy o nim w tygodniku: „Orędownik człowieczeństwa i wrażliwości, bronił dobra przed złem, a sensu przed obłędem i chaosem”. Pozostawił przesłanie, które powinno przemawiać zawsze, wszędzie i do każdego: nie bądźcie obojętni. Nazwał to XI przykazaniem: „Nie bądź obojętny”. Jego przemówienie w rocznicę wyzwolenia obozu powinno wejść do programu nauczania w Europie i na świecie. Każdy powinien się z tym tekstem zapoznać, by żyć świadomie w dzisiejszym groźnym i pełnym zamętu świecie.
Drugie dzieło to Muzeum Polin w Warszawie – kto wie, czy nie najważniejsze współczesne dokonanie w skomplikowanych i trudnych stosunkach polsko-żydowskich. Pomysł utworzenia muzeum Polin w Warszawie powstał w Żydowskim Instytucie Historycznym w latach dziewięćdziesiątych, po wizycie w Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie. Zaczęto wtedy u nas dyskutować o innej koncepcji: żeby nie robić w Polsce muzeum Holokaustu, lecz muzeum życia, pokazać historię życia. Polska była przecież tą największą i najważniejszą częścią jidiszlandu, przestrzeni, na której istniało może nawet tysiąc sztetli. Stąd wywodzą się korzenie 70 proc. współcześnie żyjących na świecie Żydów. Chodzi więc o ogromną historię ponad tysiąca lat życia Żydów w Polsce. Holokaust był jej ostatnią, tragiczną klamrą. Pomysł ten został podchwycony i powstała cała grupa naukowców, dosłownie kilkuset z całego świata, wszystkich największych skupisk diaspory żydowskiej. Wtedy to ostatecznie ów zespół ukształtował podział muzeum na dziewięć galerii, z których ostatnią jest galeria poświęcona zagładzie.
Tę koncepcję przyjął do swego założenia urbanistycznego i architektonicznego Rainer Mahlamäki. Jego projekt: monumentalny hol muzeum, zalany światłem z widokiem na park, a więc na zieleń, życie – w ten optymistyczny sposób przypomina, że historia polskich Żydów nie została zamknięta, a Muzeum POLIN jest muzeum życia. Jest też łącznikiem między przeszłością a teraźniejszością i przyszłością – jak podkreśla w swoim folderze samo muzeum. Marian Turski odgrywał kluczową rolę na każdym etapie założeń, projektu i koncepcji Muzeum. Spotykał się też z architektami, m.in. z Frankiem Gehrym, który gotów był robić projekt za darmo, jednak wszyscy, też za radą Mariana, zdecydowali się ogłosić konkurs, w którym udział wzięli najwybitniejsi specjaliści projektujący muzea. Jeszcze przed opracowaniem projektu wystawy całe środowisko aż wrzało sporami na temat kształtu dzieła, wizji jego przekazu. Wtedy też objawił się talent Mariana w szukaniu zgody i współdziałania, jego mądrości i dyplomacji. Jest jasne, że dla Mariana to muzeum było – w XXI wieku – najważniejszym projektem jego indywidualnego życia i zależało mu na wysunięciu owego życia Żydów w Polsce na pierwszy plan. Marian – na koniec – powiedział właśnie: „Jesteśmy tu”. „Miał uczucie spełnienia” – powiedziała mi Jego córka Joanna.
Nie można oczywiście wszystkich zasług przypisać wyłącznie Jemu, ale z pewnością był w absolutnej czołówce grupy twórców, zwłaszcza tych, którzy gromadzili środki finansowe na muzeum. Marian, dzięki swoim znajomościom i kontaktom w świecie, budował dla tego muzeum bezwarunkowe poparcie. A może głównie dzięki maestrii rozmowy i zachęcania umiał skłonić darczyńców do pięknych, szczodrych gestów. Pamiętam moment, na korytarzu w redakcji, kiedy spotkałem go rozpromienionego, z telefonem w ręku. Mówił: „Właśnie załatwiłem 20 milionów!”.
Marian, choć ostatecznie spoczął na Cmentarzu Żydowskim, wśród swego ludu, nigdy nie żył w środowisku zamkniętym dla gojów. Przeciwnie, był otwarty, nie wyczuwałem żadnej rezerwy w stosunku do nich czy dystansu. Być może była w tym obawa przed wyczuwalnym w kraju antysemityzmem. Przez wiele lat Joanna nie wiedziała o swym żydowskim pochodzeniu, rodzice to przed nią ukrywali, nie chcieli, by córka miała z tego tytułu problemy. Nie umiem określić stosunku Mariana do religii, Jego ojciec był bardzo religijnym Żydem, Marian zapewne nie. W każdym razie był wrogiem każdej ortodoksji, a jeszcze większym wrogiem ortodoksji była Halina – Jego żona, która tępiła ortodoksję każdej religii, może przede wszystkim żydowskiej.
Niemniej Marian, niczym chodząca encyklopedia wszystkiego, doskonale znał też Księgę i ceremonie żydowskie. Miałem okazję uczestniczyć w zaprzyjaźnionej rodzinie w nocy Pesach. To jedna z najstarszych uroczystości religijnych w tradycji judaizmu. Dla Żydów Pesach (Pascha) jest wielkim świętem wolności, obchodzonym na pamiątkę wyjścia z niewoli egipskiej pod wodzą Mojżesza. Rytuał trwa godzinami, obejmuje dania, gesty, śpiew, czytanie, recytacje. Marian – który zaproponował skrót – przy okazji objaśniał laikom znaczenie i historię poszczególnych symboli z taką wprawą, jakby w życiu nie robił nic innego. Po prostu czym by się nie zajmował – znał to dogłębnie. Miał świetną pamięć. I umiejętność kojarzenia rzeczy i zjawisk z różnych dziedzin.
Dbał też o zdrowie. Pamiętam kiedyś wspólną dziennikarską podróż do Waszyngtonu, w dawniejszych czasach, kiedy niewielki rządowy samolot z którymś z ministrów musiał dla nabrania paliwa lądować na Islandii. Lądowaliśmy tam o drugiej w nocy. Wskutek jakiegoś niedopatrzenia budynek lotniska był zamknięty i dopiero po długim kołataniu dozorca go otworzył. Na kompletnie opustoszałym lotnisku Marian zaproponował, byśmy pełną godzinę poświęcili na energiczny marsz korytarzem pustego gmachu tam i z powrotem – dla podtrzymania zdrowia i kondycji.
Marian kochał muzykę. Dowodem jest Jego jedyne dziecko – Joanna, znakomita flecistka. Rodzice od najmłodszych jej lat zabierali ją na koncerty. Jeszcze po drodze do przedszkola Joanna mijała szkołę muzyczną z odgłosami muzyki klasycznej i wspomina teraz, iż rodzice mówili jej, że sama chciała tam chodzić. Ale jest raczej zdania, że sporo w tym było podpowiedzi rodziców.
Tak, jak nam Marian mówił: „Trzeba się zwrócić ku przyszłości. Czego mamy oczekiwać od ludzi młodych, gdy od wojny – jaka jeszcze niedawno wydawała się w Europie absurdalnym nieprawdopodobieństwem – minęło 80 lat?”. Odejście świadka historii jest wielką stratą.
Tekst ukazał się w numerze 2/2025 „Res Humana”, marzec-kwiecień 2025 r.
Wyniki wyborów a polityka wewnętrzna i zagraniczna Niemiec
Po około dwóch miesiącach od rozpisania nowych wyborów do Bundestagu, które nastąpiło po wyjściu z koalicji FDP i utraceniu większości przez rząd kanclerza Olafa Scholza (SPD), Niemcy, a także ich sojusznicy oraz partnerzy mają już jasność, jak kto wypadł w głosowaniu 23 lutego 2025 roku i kto ma szanse na utworzenie stabilnego rządu.
Zwycięska CDU/CSU (28,50 proc. i 208 mandatów do Bundestagu) oraz SPD – przegrana w sensie liczby uzyskanych głosów (tylko 16,41 proc., 120 mandatów) oraz miejsca zajętego w głosowaniu – mogą przystąpić do rozmów koalicyjnych w celu utworzenia nowego rządu.
Mimo wszystko, mimo tych 20,5 proc. głosów oddanych na Alternatywę dla Niemiec (AfD), powyborczy krajobraz polityczny Niemiec jest przede wszystkim zwycięski dla Republiki Berlińskiej oraz systemu wartości, w tym socjalnego państwa prawnego, zapisanego w Ustawie Zasadniczej. Należy podkreślić, że wraz z Partią Zielonych (11,61 proc., 85 mandatów), liczba oddanych głosów na te partie, poza AfD, wynosi łącznie ponad 56 proc. i 413 mandatów! A to są partie, mimo dzielących ich różnic, stojące na gruncie wartości konstytucyjnych oraz zasadniczych kierunków polityki zagranicznej Niemiec; jak również stosunku do przeszłości.
Wszystkie te partie były związane również z dobrymi relacjami oraz dialogiem polsko-niemieckim.
Spośród partii politycznych szczególnie zasłużonych dla naszych dwustronnych relacji do Bundestagu nie weszli liberałowie z FDP, nie osiągnąwszy wymaganego pięcioprocentowego progu wyborczego. W wyborach 23 lutego FDP zapłaciła wysoką cenę za opuszczenie koalicji z SPD i Zielonymi oraz za wcześniejszy udział i współodpowiedzialność za rządy koalicji z kanclerzem Olafem Scholzem.
Obie partie na skrajnych skrzydłach, AfD i Sojusz Sary Wagenknecht (BSW) już ogłosiły, pomimo bardzo różnych pozycji wyjściowych: kierunek 2029 rok i następna elekcja oraz poprawa lokat wyborczych.
W porównaniu zwłaszcza z Sojuszem Sary Wagenknecht, zaskakująco dobrze wypadła Lewica (Die Linke, 8,77 proc., 64 mandaty). Jesienią ubiegłego roku w prognozach po wyborach landowych do Bundestagu miała raczej wejść BSW.
Alternatywa dla Niemiec i jej działacze liczą może na rozwój co najmniej drogą austriacką (wolnościowcy z FPOE wygrali wybory, choć nie tworzą rządu). Ale nawet hipotetyczna zamiana miejsc z CDU/CSU w przyszłych wyborach przy takim wyniku głosowania, nie dałaby Alternatywie stanowiska kanclerza i misji utworzenia rządu, przy założeniu, że inne partie wykluczają z nią koalicję. Wtedy jeszcze trzy partie: CDU, SPD i Zieloni dysponowałyby łącznie bezpieczną większością… Realistycznie biorąc, tylko program uporania się przez nowy koalicyjny rząd kanclerza Friedricha Merza z problemami wewnętrznymi Niemiec narosłymi nie tylko w okresie rządów koalicji SPD-Zieloni-FDP, ale jeszcze z czasów kanclerstwa Angeli Merkel, daje szansę, w przeważającym przekonaniu, na zatrzymanie wzrostu poparcia dla dążącej do przejęcia władzy AfD. Jest to także ostra rywalizacja o przejęcie części wyborców CDU/CSU, którzy już głosują lub mogliby oddać głosy na tę partię. Tymczasem profil wyborcy AfD wciąż się poszerza w kategoriach wiekowych, zawodowych itp. i znacznie już odbiega od stereotypu niedawnego mieszkańca i wyborcy z landów wschodnich.
Reminiscencje historyczne po wyborach do Bundestagu
Sięgając pamięcią do końca lat 60. i 70., pamiętam, że każde wybory parlamentarne w Niemczech Zachodnich, a nawet do poszczególnych landów, były śledzone z wielką uwagą przez ówczesne polskie siły polityczne, media, licznych i wybitnych korespondentów prasowych i telewizyjno-radiowych. Istotną i wartościową rolę odgrywało środowisko naukowe niemcoznawców, związane przede wszystkim z Instytutem Zachodnim oraz Polskim Instytutem Spraw Międzynarodowych (PISM).
Przez szereg lat nie było złudzeń dotyczących jakiegoś wielkiego przełomu w stosunkach polsko-niemieckich – dopóki nie nastąpiła koalicja SPD-FDP. Przełomowym aktem politycznym i prawno-międzynarodowym był podpisany 7 grudnia 1970 roku w Warszawie Układ o podstawach normalizacji stosunków. Ale nawet wtedy, kiedy koalicja SPD-FDP walczyła o utrzymanie się przy władzy, część polskich polityków i niemcoznawców, zwłaszcza po ratyfikacji Układu, nie obawiała się zbytnio powrotu do władzy CDU/CSU. Obie wielkie partie polityczne Niemiec, mimo dzielących je różnic, były bowiem zorientowane na normalizację stosunków z Polską. I w tamtych latach koalicji SPD-FDP kolejne kampanie wyborcze do Bundestagu miały także swoje demony polityczne oraz mniejsze czy większe zagrożenia. Obserwując po raz pierwszy w życiu na żywo kampanie wyborcze poszczególnych partii politycznych podczas dłuższego pobytu w Niemczech jesienią 1980 roku, przypominam sobie jak Hans Dietrich Genscher, zabiegając na wiecu wyborczym o głosy dla swojej partii, nawoływał do wyboru FDP, która jest „przeciwko kandydaturze Franza Josefa Straussa”, ale i przeciwko „absolutnej większości” dla SPD. Jak podkreśliliśmy w inspirującej dyskusji o wyborach w Niemczech zorganizowanej 27 lutego br. w Instytucie Nauk o Polityce i Administracji UKSW wraz z Fundacją Adenauera są na tej liście zasług wybitni politycy FDP, tacy jak Hans Dietrich Genscher, Walter Scheel czy Guido Westerwelle. Polityki tej partii w stosunkach polsko-niemieckich nie zmienił zwrot FDP i wyjście z koalicji z Helmutem Schmidtem w celu utworzenia rządu z CDU z Helmutem Kohlem jako kanclerzem w 1982 roku.
Ówczesne kontakty polsko-niemieckie odbywały się poza formalnymi stosunkami dyplomatycznymi (PRL i RFN nawiązały je dopiero od 1972 roku) przy ograniczonej reprezentacji handlowo-konsularnej PRL w Kolonii, także przy uwzględnieniu ówczesnego statusu Berlina Zachodniego i działalności tamtejszej Misji Wojskowej PRL.
Pośrednio zasługą polskich sił lewicowych po 1956 roku jest także to, że wybitni polscy intelektualiści (jak poseł Stanisław Stomma z Koła Znak w Sejmie PRL, który był już w 1956 roku współautorem ze Stefanem Kisielewskim artykułu w „Tygodniku Powszechnym” w sprawie dialogu z Niemcami), mieli możliwość podjęcia kontaktów z czołowymi politykami ówczesnych Niemiec, mimo ciągle bolesnych ran niedawnej jeszcze przeszłości oraz problemu uznania granicy.
Z perspektywy historycznej, list biskupów polskich do biskupów niemieckich z 1965 roku, mimo konfliktowych sytuacji i nieporozumień, jakie wywołał w stosunkach Państwo-Kościół, a także rozbieżnych reakcji społecznych, miał także swoje moralne i polityczne znaczenie dla przyszłego procesu pojednania i normalizacji w stosunkach polsko-niemieckich.
Willy Brandt (Herbert Frahm), związany z pobytem emigracyjnym, antyfaszystowskim, w Norwegii, był znacznie bardziej predestynowany do znaczącej roli w normalizacji stosunków polsko-niemieckich niż wcześniejsi kolejni kanclerze: Ludwig Erhard czy Kurt Georg Kiesinger, którzy mieli za sobą epizody działalności na rzecz Trzeciej Rzeszy. I tak się stało, przypomnijmy, po wyborach w 1969 roku, wraz z utworzeniem rządu Willy’ego Brandta jako kanclerza koalicji SPD z liberalną FDP.
Pamiętając o wkładzie intelektualistów i polityków związanych z chrześcijańską orientacją światopoglądową po obu stronach, nie można zapominać o politykach polskiej lewicy i ich kontaktach z przedstawicielami socjaldemokracji niemieckiej. Naczelny redaktor tygodnika „Polityka” Mieczysław F. Rakowski miał bardzo dobre kontakty z Willym Brandtem i z niemieckimi publicystami, a w kraju wniósł wkład do przygotowania stanowiska do rozmów czy treści korespondencji z politykami niemieckimi. Znacznie później, już po przejściu do działalności politycznej na najwyższych szczeblach, M.F. Rakowski usiłował dokonać nowego otwarcia w stosunkach dwustronnych i w styczniu 1989 roku złożył wizytę i odbył nieoficjalne rozmowy z czołowymi politykami w RFN. Obie strony powołały swoich pełnomocników ds. stosunków polsko-niemieckich, którymi zostali: Ernest Kucza po stronie polskiej oraz Horst Teltschik jako doradca Kohla po stronie niemieckiej. Było już jednak za późno wobec naporu nowych sił politycznych w Polsce oraz nadziei z tym związanych także rządu RFN. Dzieło zaś otwarcia w stosunkach polsko-niemieckich kontynuowali odpowiednio: Tadeusz Mazowiecki i Pełnomocnik Mieczysław Pszon[1].
Sięgając wstecz do lat 60. i 70., a potem porównując je już z okresem po 1990 roku, mamy do czynienia jakby z dwoma generacjami traktatów międzypaństwowych w stosunkach polsko-niemieckich: Układ z 1970, który wynegocjowali: Józef Winiewicz po stronie polskiej oraz Georg Ferdinand Duckwitz po stronie niemieckiej[2], a potem już w zupełnie innym okresie i jako dzieło innych negocjatorów Traktaty: graniczny z 1990 roku oraz Traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy z 17 czerwca 1991 roku[3], a więc już po zmianach politycznych w Polsce. To były nie tylko generacje dokumentów prawno-międzynarodowych, ale i pokoleń ludzi, którzy je negocjowali, zawarli, a potem nadzorowali ich implementację.
Warto w tym miejscu podkreślić wkład również dyplomatów i urzędników państwowych, którzy bez tego pozostaliby bezimienni czy zapomniani, chociaż byli ważnymi współautorami propozycji do rozmów i dokumentów z zakresu stosunków polsko-niemieckich. Prowadzili też wiele rozmów prezentujących polskie stanowisko, także z politykami niemieckimi i prawnikami, którzy nie podzielali polskich interpretacji z zakresu prawa międzynarodowego. Dotyczy to Wacława Piątkowskiego, pierwszego ambasadora pod rządami Układu z 7 grudnia 1970 roku (Moja misja nad Renem). Wymieńmy tu może z lat 70. i 80. takich dyplomatów jak Tadeusz Olechowski, Bolesław Kulski, Marek Jędrys, Mirosław Wojtkowski, Jerzy Mąkosa, Witold Sędziwy, Jerzy Sułek, Stanisław Brzeziński, Bogumił Król, Andrzej Kąkolecki czy Leopold Kutyła.
Obok historycznej roli kanclerza Helmuta Kohla i premiera Tadeusza Mazowieckiego w doprowadzeniu do zawarcia traktatów polsko-niemieckich, potrzebna i ważna dla procesu pojednania polsko-niemieckiego była symbolika wspólnej mszy w Krzyżowej. Niedawno też w korespondencji ze znaną polityczką FDP oraz Konsulem Generalnym RFN w Gdańsku Cornelią Pieper przypomnieliśmy szczególne znaczenie prowadzonych rozmów, bezpośrednich kontaktów i wpływu na kształt ostateczny Traktatu polsko-niemieckiego, jakie wywarli wówczas szefowie dyplomacji Polski i Niemiec: Krzysztof Skubiszewski i Hans-Dietrich Genscher. Ważnym elementem wewnętrznym dla procesu zjednoczenia Niemiec były wybory do Bundestagu w 1990 roku, w których kontrkandydatami na kanclerza ze strony dwóch największych partii byli: Helmut Kohl (CDU) i Oskar Lafontaine (SPD). Kohl okazał się zdecydowanym zwycięzcą tych wyborów i wszedł do historii Niemiec jako „kanclerz zjednoczenia”.
Uwagi końcowe oraz sugestie dotyczące ułożenia stosunków polsko-niemieckich
Stosunki polsko-niemieckie nie mogą być oparte tylko na zwracaniu się ku rozpamiętywaniu i rozliczaniu tragicznej przeszłości, choć jest to moralna i historyczna powinność, ale i na projektach o przyszłych relacjach. Projekty te, a następnie ich rychła realizacja, obejmowałyby m.in. zarówno sprawy bezpieczeństwa, jak i rolę obu państw w sprawach europejskich, prowadząc do jakościowo nowego współdziałania Polski i Niemiec w Unii Europejskiej, aktywności w NATO i europejskich siłach obronnych, a także ku dalszemu ożywieniu, a nawet instytucjonalizacji Trójkąta Weimarskiego.
Szansą byłoby, także perspektywicznie i strategicznie patrząc, by surowa, bolesna lekcja agresji rosyjskiej na Ukrainę oraz wojny rosyjsko-ukraińskiej wiodła do upadku mitu i złudzeń związanych z bliskimi relacjami gospodarczymi i politycznymi niemiecko-rosyjskimi ponad głowami sąsiadów i partnerów Niemiec. Miało to rzekomo służyć takiemu związaniu czy uzależnieniu Rosji, że jakoby leżało to nie tylko w interesie Niemiec ale i ich europejskich sojuszników. Już w czasie i po wyborach w Niemczech, a także w nieodległym okresie chodzi też o to, by cena przyszłego pokoju po wojnie ukraińsko-rosyjskiej nie była zbyt wysoka dla Ukrainy i nie umacniała dzisiejszych neutralnych, a w gruncie rzeczy prorosyjskich przekonań AfD wobec tego konfliktu.
Nie mogę też jako prawnik nie wiązać nadziei, zarówno przez wieloletnią pracę w służbie dyplomatycznej, jak i działalność w pozarządowym Polsko-Niemieckim Stowarzyszeniu Prawników (DPJV) oraz pracy naukowej w zakresie polskiej i niemieckiej filozofii prawa, z rolą prawników, w tym osób związanych z wielką polityką i dyplomacją, a także nauką prawa, obroną państwa prawnego i praworządności. Zwracając się w stronę osobistej kompetencji i zainteresowań upatrywałbym też szansę w ożywieniu, nowych impulsach oraz wsparciu międzyrządowym i europejskim dla polsko-niemieckiej współpracy transgranicznej. W latach 90. i przed wejściem Polski do UE miała ona większe znaczenie polityczne i społeczne.
Ostrzegałbym przy tym przed nie do końca przemyślanymi, z udziałem nie tylko polityków, ale i ekspertów obu stron, propozycjami zmian w Traktacie o dobrym sąsiedztwie z 1991 roku. A przede wszystkim przed takim majstrowaniem w tym dziele nieodpowiednimi narzędziami, które prowadziłoby do nieuzasadnionych roszczeń po obu stronach, a nawet swojego rodzaju relatywizacji tego, co już było przyjęte we wcześniejszym Traktacie z 1991 roku.
Niektórzy z nas, ze starszego i nieco młodszego pokolenia, mimo swojego wieloletniego zaangażowania, a może i kompetencji, nie mieli we wcześniejszych latach większego wpływu na ocenę przyjętych rozwiązań w stosunkach polsko-niemieckich i ich skutków. Warto byłoby może tym razem, w następnych miesiącach i latach, skorzystać z ich doświadczeń i przemyśleń…
Pierwsze deklaracje polityczne i zamierzone pierwsze kroki dyplomatyczno-protokolarne Friedricha Merza po zwycięskich dla niego wyborach, dotyczące stosunków z polskim sąsiadem są obiecujące, ale wobec wielu trudnych spraw i wyzwań w tych relacjach (polityka bezpieczeństwa, migranci, upamiętnienie przeszłości itp.), pozostaje nam cierpliwie odczekać na wyniki tych działań i starań po obu stronach.
[1]¹ Por. J. Sułek, Historia powstania Traktatu dobrosąsiedzkiego RP-RFN z 17 czerwca 1991 r. (ze wspomnień głównego negocjatora) w: „Przegląd Zachodni” 2011 nr 2.
[2]² Por. Akt normalizacyjny. 50 lat Układu o podstawach normalizacji stosunków PRL-RFN z 7 grudnia 1970 roku, red. nauk. J. Barcz i K. Ruchniewicz, Elipsa, Warszawa 2021.
[3]³ Por. Ein Historischer Akt 30 Jahre Vertrag ueber die Bestartigung der Deutsch-Polnischer grenze, Hrsg. J. Barcz und K. Ruchniewicz, Elipsa, Warszawa 2022; por. też: Akt dobrosąsiedzki. 30 lat Traktatu polsko-niemieckiego o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy, red. J. Barcz i K. Ruchniewicz, Elipsa, Warszawa 2021.
Granice wschodnie Rzeczypospolitej Polskiej zostały ustanowione decyzją trzech wielkich mocarstw (w Teheranie, Jałcie, a na koniec w Poczdamie) wzdłuż tzw. linii Curzona–Namiera[1]. Odwołanie się do tej koncepcji w 1944 r. sankcjonowało nie tylko zdobycze terytorialne ZSRR, ale – według niektórych opinii – „miało na celu ostateczne rozwiązanie nabrzmiałych kwestii etnicznych między Polską a jej wschodnimi sąsiadami”[2]. W wyniku decyzji wielkich mocarstw Polska straciła na rzecz ZSRR bez mała 46 proc. terytorium II Rzeczypospolitej. W zamian do Polski włączono prawie 100 tys. km kwadratowych kosztem przegranych Niemiec (Ziemie Zachodnie i Północne).
Nietrudno zauważyć, że na przesunięciu polskich granic Kościół prawosławny stracił ponad 90 proc. przedwojennego stanu posiadania. Jak wynika z materiałów źródłowych, z pięciu przedwojennych diecezji prawosławnych pozostała w granicach naszego kraju resztka struktur polskiego prawosławia, czyli tylko Diecezja Warszawska oraz niewielka część Diecezji Grodzieńskiej.
Istotny wpływ na sytuację Kościoła prawosławnego w nowych granicach Polski miały w latach 1944–1948 przymusowe przesiedlenia ludności, dokonywane na podstawie poufnych tzw. umów republikańskich, będących konsekwencją Porozumienia między PKWN a rządem ZSRR o polsko-radzieckiej granicy, podpisanego w Moskwie 27 lipca 1944 r. przez Edwarda Osóbkę-Morawskiego i Wiaczesława Mołotowa[3].
W następstwie tego porozumienia Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego zawarł odrębne układy z trzema republikami radzieckimi – Białoruską (9 września 1944 r.), Ukraińską (9 września 1944 r.) i Litewską (22 września 1944 r.). Późniejsze próby renegocjacji linii granicznej, podejmowane przez stronę polską, nie dały żadnego efektu ze względu na nieugięte stanowisko Stalina. O ostatecznym przebiegu granicy Polska-ZSRR przesądziła formalna umowa graniczna, podpisana w Moskwie 16 sierpnia 1945 r. przez premiera Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej E. Osóbkę-Morawskiego oraz W. Mołotowa – komisarza spraw zagranicznych ZSRR.
W latach 1944–1946 ze wschodnich terenów przygranicznych do Białoruskiej SRR z powiatów białostockiego, sokólskiego i bielskiego wyjechało 34 411 osób, co stanowiło ok. 20 proc. ludności białoruskiej, zamieszkałej na zachód od linii Curzona[4]. Po stronie polskiej pozostała mniejszość białoruska w okolicy Hajnówki, Siemiatycz i Bielska Podlaskiego. Nie do rzadkości należały przypadki wyjeżdżania całych wsi wraz z duchownymi, co w następstwie skutkowało likwidacją parafii prawosławnych drogą administracyjną[5].
Do lata 1946 r. na terytorium USRR przesiedlanie ludności ukraińskiej objęło 480 305 osób (122 450 rodzin)[6], akcja na tym etapie nie miała charakteru przymusowego. Po jej zakończeniu na terenie Polski pozostało ok. 200 tys. Ukraińców, którzy zamieszkiwali głównie południowo-wschodnią Rzeszowszczyznę. Na skutek tego tradycyjne tereny parafii cerkiewnych opustoszały. Zapewne pod naciskiem władz Sobór Biskupów Kościoła Prawosławnego w Polsce 15 lipca 1946 r. zadecydował o likwidacji diecezji chełmsko-podlaskiej i krakowsko-łemkowsko-lwowskiej, a ich obszar został włączony najpierw do diecezji warszawskiej, a później do diecezji warszawsko-bielskiej. Władze administracyjne zgodziły się jedynie na zachowanie sześciu placówek prawosławnych na terenie Chełmszczyzny i Podlasia Południowego. Taka postawa wynikała z obawy, że restytuowanie kolejnych struktur cerkiewnych przyczyni się do „pobudzenia przygasłego szowinistyczno-nacjonalistycznego ruchu ukraińskiego”, do czego przyczyniali się także niektórzy duchowni prawosławni[7].
Planowe przesiedlenia nie uspokoiły jednakże napiętej sytuacji narodowościowej na terenach zamieszkałych przez Ukraińców, ponieważ do wiosny 1947 r. nieustannie dawały o sobie znać zbrojne próby oddziałów UPA i OUN, dokonujących regularnych napadów na okoliczne wsie polskie oraz posterunki milicji i wojska. Jak wynika z materiałów źródłowych, celem tych zbrojnych, zbrodniczych akcji było usunięcie polskiej administracji z terenów, z którymi OUN i UPA wiązały własne plany terytorialne, mimo zakończenia II wojny światowej.
28 marca 1947 r. w Bieszczadach (wieś Jabłonki, pow. leski) w starciu z bandą UPA zginął gen. Karol Świerczewski – ówczesny wiceminister obrony narodowej[8]. Miesiąc później Sztab Generalny Wojska Polskiego powołał Grupę Operacyjną „Wisła”, której zadaniem było przeprowadzenie przymusowych przesiedleń ludności ukraińskiej z Podlasia Południowego, Chełmszczyzny oraz Łemkowszczyzny na Ziemie Zachodnie i Północne. Podstawowym celem operacji „Wisła” była całkowita likwidacja partyzantki UPA i likwidacja zbrodniczego nacjonalizmu ukraińskiego w Polsce[9]. Operacją objęto ponad 140 tys. Ukraińców, ludność tę po wysiedleniu rozproszono na Ziemiach Zachodnich i Północnych. Szybkim efektem jej przeprowadzenia była – z jednej strony – całkowita likwidacja mniejszości ukraińskiej na terenach przygranicznych, a z drugiej – skutkiem rozciągniętym w czasie była asymilacja ludności prawosławnej przesiedlonej na zachód wraz ze środowiskami polskimi, przybyłymi w ramach powojennej repatriacji z kresów wschodnich.
Co oczywiste, operacja ta miała zdecydowany wpływ na sytuację Kościoła prawosławnego na terenach objętych przesiedleniami: na Łemkowszczyźnie faktycznie zlikwidowane zostały wszystkie placówki prawosławne, na Chełmszczyźnie i Podlasiu Południowym zachowało się dziewięć parafii i jeden monaster, a w nich obecnych było jedynie dziewięciu duchownych. W konsekwencji Kościół prawosławny stracił na tym obszarze nie tylko większość wiernych, ale również znaczną część swojego majątku, w tym wielu świątyń (przejętych przez Kościół katolicki). Jednakże w trudnych dla siebie okolicznościach podjął wyzwanie budowy struktur cerkiewnych na nowych terenach osadnictwa, gdzie (co warto podkreślić) prawosławie nigdy wcześniej nie było obecne. Placówki duszpasterskie powstawały na Śląsku, Ziemi Lubuskiej, Warmii i Mazurach, objęły ok. 40 tys. wiernych, za zgodą władz uzyskały poewangelickie obiekty kultu, nieruchomości gospodarcze i mieszkalne.
Operacja „Wisła” formalnie zakończyła się późną jesienią 1947 r., chociaż ostatnie przesiedlenia na Ziemie Zachodnie i Północne miały miejsce jeszcze w 1950 r.
Kwestia przemieszczenia ludności polskiej, która znalazła się po radzieckiej stronie linii Curzona, wymagała odrębnych ustaleń, ponieważ mieszkańcy tych terytoriów po 17 września 1939 r. w trybie administracyjnym otrzymali obywatelstwo ZSRR. Na mocy wyżej wymienionych umów przyjęto, że osoby narodowości polskiej i żydowskiej, które przed aneksją obszarów wschodnich posiadały obywatelstwo polskie, miały prawo do wyboru przynależności państwowej i miejsca zamieszkania w Polsce lub w Związku Radzieckim. Według ówczesnych szacunków dotyczyło to ponad 3,5 mln ludzi. Z kierunkowych analiz wynika, że w latach 1944–1946 i później napłynęło ze wschodu do Polski 2 207 716 osób[10].
Jedną z najistotniejszych kwestii stało się wyjaśnienie prawnego położenia Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego (dalej: PAKP) w nowych uwarunkowaniach polityczno-ustrojowych i terytorialnych. Na gruncie państwowym chodziło w szczególności o dalsze obowiązywanie przyjętych przed wybuchem wojny na najwyższym szczeblu władzy aktów prawnych, takich jak: dekret Prezydenta RP z 18 listopada 1938 r. o stosunku Państwa do Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego, rozporządzenie Rady Ministrów z 10 grudnia 1938 r. o uznaniu Statutu Wewnętrznego Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego, zarządzenie Ministra Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego z 6 maja 1939 r., które zatwierdziło Statut Konsystorzy Diecezjalnych Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego oraz ustawy z 23 czerwca 1939 r. o uregulowaniu stanu prawnego majątków Kościoła Prawosławnego. Należy dodać, że przywołane wyżej akty prawne nie ingerowały w ustrój Kościoła i jego strukturę organizacyjną, nadal jej trzonem pozostawał Synod Biskupów jako władza ustawodawcza i administracyjna.
Pierwszym aktem polityczno-ustrojowym, który uznał kontynuację przedwojennego ustawodawstwa wyznaniowego, był Manifest Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego z 22 lipca 1944 r. (dalej: PKWN)[11]. Przypomnijmy, że oprócz PKWN od nocy sylwestrowej 1943 r. na 1 stycznia 1944 r. działała w konspiracji Krajowa Rada Narodowa (dalej: KRN) jako „faktyczna reprezentacja narodu polskiego upoważniona do kierowania jego losami do czasu wyzwolenia Polski spod okupacji”[12]. Manifest PKWN stwierdzał, że oba organy władztwa politycznego działają na podstawie demokratycznych założeń Konstytucji z 17 marca 1921 r., jako jedynej uchwalonej legalnie i praworządnie (przy jednoznacznym odrzuceniu obowiązywania konstytucji kwietniowej). Odwołanie się przez PKWN do Konstytucji Marcowej miało symbolizować podtrzymanie ciągłości polskiej państwowości.
4 lutego 1947 r. w Warszawie zebrał się na pierwszym posiedzeniu Sejm Ustawodawczy, którego głównym zadaniem było przygotowanie i uchwalenie nowej konstytucji. Jednakże na okres tymczasowy Sejm uchwalił 19 lutego 1947 r. ustawę konstytucyjną o ustroju i zakresie działania najwyższych organów Rzeczypospolitej Polskiej, zwanej później „małą konstytucją”, która w art. 1 znów odwoływała się do „podstawowych założeń” Konstytucji z 17 marca 1921 r.
Ustawa ta pominęła instytucję praw, wolności i obowiązków obywatelskich, co wywołało złe wrażenie w społeczeństwie oraz falę krytyki po stronie opozycji. Lukę tę postanowiono wypełnić Deklaracją Sejmu Ustawodawczego w przedmiocie realizacji praw i wolności obywatelskich, uchwaloną 22 lutego 1947 r. Stwierdzono w niej, że Sejm Ustawodawczy, jako organ zwierzchniej władzy Narodu Polskiego, deklaruje uroczyście, iż w swych pracach konstytucyjnych i ustawodawczych oraz przy wykonywaniu kontroli nad działalnością rządu i ustalaniu zasadniczego kierunku polityki państwa będzie realizował podstawowe prawa i wolności obywatelskie, takie jak m.in.: równość wobec prawa bez względu na narodowość, rasę, religię, płeć, pochodzenie, stanowisko lub wykształcenie, a także wolność sumienia i wolność wyznania, wolność prasy, słowa, wolność zgromadzeń publicznych i manifestacji, stowarzyszeń i zebrań.
Późniejsza praktyka życia politycznego modyfikowała tę deklarację o tyle, o ile nie dawała się ona pogodzić z wprowadzanymi w życie przemianami ideologiczno-ustrojowymi, dokonującymi się w Polsce. Również podstawowe założenia Konstytucji Marcowej ustępowały pierwszeństwa nowym wyzwaniom – wszak rewolucja ludowa niosła za sobą nowe zasady i idee ustrojowe. Jednakże ówczesna administracja rządowa często korzystała przy podejmowaniu decyzji z katalogu zawartych w niej praw obywatelskich, również w sprawach wyznaniowych. Tak traktowano przepisy art. 110–116 Konstytucji Marcowej, które odnosiły się do tych kwestii[13].
Jednakże od początku wprowadzania nowych rozwiązań ustrojowych należało spodziewać się takich zmian w polityce wyznaniowej, której dyrektywą kierunkową była zasada rozdziału Kościołów od państwa. I tak na mocy dekretów PKWN z 25 września i 28 grudnia 1944 r. zniesiony został m.in. obowiązek składania przysięgi religijnej przez urzędników państwowych, którą zastąpiono ślubowaniem świeckim, a z procedur czynności urzędniczych wykluczono stosowanie praktyk religijnych w jakiejkolwiek formie. Zniesiono również obowiązek składania przysięgi religijnej na stanowisku sędziowskim, zastępując ją przyrzeczeniem świeckim, czyli nadając mu typowo laicki charakter.
Istotnym elementem nowej polityki wyznaniowej było wejście w życie 1 stycznia 1946 r. nowego prawa małżeńskiego, które zostało oparte na przedwojennych projektach prawa małżeńskiego osobowego i majątkowego oraz prawa rodzinnego. Wprowadzono powszechny obowiązek zawarcia ślubu cywilnego i zasady udzielania rozwodów cywilnych. Przepisy te dotyczyły wszystkich wyznań oraz wszystkich obywateli, niezależnie od wyznawanej religii.
Problemy Kościoła prawosławnego, wynikające ze zmian terytorialnych państwa polskiego, odnowiły spór o autokefalię, a tym samym o sprawowanie duchownego przywództwa wobec PAKP. Autokefalia odnosi się do formy ustrojowej Kościołów lokalnych, cechą charakterystyczną każdego Kościoła prawosławnego jest samodzielne (niezależne) rozwiązywanie wszystkich problemów wewnątrzkościelnych oraz prawo ustanawiania dla siebie biskupów, łącznie z jego zwierzchnikiem. „Kościół autokefaliczny jest samodzielnym źródłem władzy”, jednakże „nie zrywa związków dogmatycznych i kanonicznych z innymi Kościołami prawosławnymi, które tworzą razem Powszechny Kościół Prawosławny oraz uznaje pierwszeństwo honorowe patriarchy konstantynopolitańskiego”[14].
Przypomnijmy więc, że w 1924 r. polski Kościół prawosławny otrzymał autokefalię od Patriarchatu Konstantynopola[15], co oznaczało zerwanie związku z cerkwią rosyjską jako ośrodkiem macierzystym. Od tej pory nosił nazwę Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego. Taki obrót rzeczy satysfakcjonował ówczesne władze polskie zarówno z uwagi na pamięć o okresie zaborów, jak i na konieczność zerwania „wszelkich związków z wrogą w stosunku do państwa polskiego i prawosławia władzą bolszewików”. Z danych natury historycznej wynika, że takim rozwiązaniem był bezpośrednio zainteresowany sam Józef Piłsudski, który od samego początku II Rzeczypospolitej „jak najkategoryczniej żądał samodzielności cerkwi prawosławnej”[16]. Tak więc uzyskanie autokefalii przez Kościół prawosławny w Polsce – ku zadowoleniu ówczesnych władz – nastąpiło bez zgody Patriarchatu Moskiewskiego, co miało swoje konsekwencje w okresie powojennym.
W 1944 r. po przejściu frontu, wraz z zajmowaniem ziem polskich przez Armię Czerwoną, Rosyjska Cerkiew Prawosławna natychmiast odnowiła ostry spór w sprawie nieuznawania autokefalii PAKP, nadanej w 1924 r. przez Patriarchat Konstantynopola. Nawet po latach wrażenie robią fakty, z których wynika, że jeszcze w czasie trwania działań wojennych władze Cerkwi „podjęły próbę podporządkowania sobie, a przynajmniej objęcia kontrolą” terytorialnych struktur polskiego prawosławia[17], bez uwzględniania aspektów formalno-prawnych o charakterze międzypaństwowym.
Dramatycznym wyrazem szybko narastającego konfliktu stały się kwestie personalne, wywołane na terenie województwa białostockiego wokół zarządzania miejscowymi parafiami[18]. Ich uczestnikami byli z jednej strony bp Tymoteusz, działający na podstawie upoważnienia przewodniczącego PKWN z 27 sierpnia 1944 r., z drugiej miński i białoruski abp Bazyli, dysponujący poparciem rządu Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej[19]. Na przełomie lat 1944/45 dokonano nawet próby samozwańczego przyłączenia dekanatów białostockich do Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej i ustanowienia Tymczasowej Rady Diecezjalnej, której zadaniem było podporządkowanie duchowieństwa i wiernych Patriarchatowi Moskiewskiemu. Tym samym odrzucono władzę bpa. Tymoteusza, a duchownym nakazano złożenie przysięgi na wierność Rosyjskiemu Kościołowi Prawosławnemu.
Nie ulega wątpliwości, że takie postępowanie stanowiło jawną ingerencję w niezależność PAKP, czego skutkiem stał się groźny dla polskiego Kościoła prawosławnego rozłam, w rzeczywistości powodujący wyznaniową dwuwładzę, która podważała suwerenne decyzje władz polskich. Sytuację tę w dużej mierze komplikowała kilkumiesięczna nieobecność w Polsce zwierzchnika Kościoła prawosławnego – metropolity Dionizego.
W kontekście tych wydarzeń pojawia się pytanie o postawę, jaką w tych okolicznościach zajmowały ówczesne władze polskie. Należy bowiem przypuszczać, że w znanej sytuacji politycznej i międzynarodowej liczyły się one zapewne z koniecznością zmiany źródła autokefalii PAKP. Fakty świadczą jednakże o tym, że nagromadzone konflikty starano się rozwiązać decyzjami legalnymi, uznając za punkt wyjścia obowiązywanie autokefalii z 1924 r. Elementem tej postawy była również wola utrzymania niezależności PAKP, co w ówczesnych okolicznościach wydawało się być również zagrożone. W każdym razie ówczesne polskie władze państwowe zdecydowanie nie życzyły sobie funkcjonowania struktur kościoła rosyjskiego na terytorium Polski.
Potwierdza to stanowisko Departamentu Wyznaniowego Ministerstwa Administracji Publicznej (dalej: MAP) z wiosny 1945 r. W pochodzącej z tamtego czasu notatce czytamy, że „organizacja władz duchownych napotyka na trudności ze względu na to, że ze strony władz kościelnych sowieckich czynione są usiłowania w kierunku zniesienia autokefalii i poddanie prawosławnych na terenie Rzeczypospolitej pod jurysdykcję Kościoła prawosławnego ZSRR. Patriarcha Moskiewski Aleksy, nie licząc się zupełnie z postanowieniami ustawodawstwa polskiego, decyzją z 12 lutego 1945 r., oddał parafie prawosławne na terenie województwa białostockiego pod jurysdykcję biskupa mińskiego”. Notatkę tę spuentowano stwierdzeniem, że „[i]nteres państwa wymaga bezwzględnie utrzymania autokefalii”[20].
W podobnym duchu utrzymane były dyrektywy płynące z MAP do władz terenowych. Stąd np. w kwietniu 1945 r. wojewoda białostocki skierował do starosty bielskiego pismo, w którym zostało jasno stwierdzone, że na terytorium Polski nie należy uwzględniać „żadnych decyzji abpa Bazylego”, dotyczących zwłaszcza obsadzania stanowisk kościelnych[21].
Ze względu na powagę tego konfliktu, 27 czerwca 1945 r. MAP wydało zarządzenie, w którym informowano, że do czasu wyjaśnienia źródła autokefalii polskiego Kościoła prawosławnego „władzę diecezjalną na terenie województwa białostockiego wykonuje bp Tymoteusz”[22]. Nie uspokoiło to jednak konfliktu wokół zarządzania parafiami prawosławnymi, nadal rozgrywano w nim nie tylko duchowieństwo, ale również miejscową ludność. Takie postępowanie traktowane było przez polską administrację jako „ingerencja obcej władzy w wewnętrzne sprawy Polski oraz naruszenie jej praw suwerennych […]”. Powoływano się przy tym ponownie na autokefalię z 1924 r. „dającą Cerkwi w Polsce niezależność od jakiejkolwiek władzy duchownej lub świeckiej”, przy czym zdecydowanie podkreślano, że „aktualny interes państwa wymaga bezwzględnego jej utrzymania”[23].
Ostatecznie konflikt w diecezji białostockiej rozwiązany został w lutym 1946 r., kiedy to na zjeździe całego duchowieństwa powiatu bielskiego została przez większość uczestników podpisana deklaracja lojalności wobec władz polskich i polskiej hierarchii cerkiewnej. Uznano również władzę zwierzchnią bpa. Tymoteusza, który w lipcu 1946 r. został mianowany ordynariuszem diecezji białostocko-bielskiej.
Należy dodać, że po stronie duchowieństwa prawosławnego w okresie 1945–46 trwała walka o zachowanie struktury cerkiewnej na Podlasiu Południowym i Chełmszczyźnie. Jednakże opisywane wyżej wydarzenia sprawiły, że życie cerkiewne ulegało odczuwalnej dezorganizacji, na skutek planowych przesiedleń gwałtownie malała liczba wiernych, odnotowywano również liczne przypadki grabieży mienia cerkiewnego.
Stabilizacji życia parafialnego nie sprzyjały również kierowane wobec osób duchownych podejrzeń o sprzyjanie nacjonalistom i szowinistom ukraińskim. Stąd w ówczesnych uwarunkowaniach polityczno-wyznaniowych nie należały do rzadkości działania represyjne władz, podejmowane zarówno wobec wiernych, jak i duchownych prawosławnych. W jednym z pism kierowanych przez naczelnika do starosty powiatowego włodawskiego czytamy, że „Kościół prawosławny na terenie tego czy innego powiatu musi być polskim i dlatego na pierwszym miejscu jako najbardziej palące zagadnienia nasuwałaby się konieczność obsadzania stanowisk duszpasterskich ludźmi o przekonaniach niewątpliwie polskich”[24].
Jednakże ówczesne władze administracyjne Rzeczypospolitej były świadome nacisków, jakie wywierała Cerkiew Moskiewska w sprawie autokefalii Kościoła prawosławnego działającego na terytorium Polski. Patriarcha moskiewski Aleksy I nie uznawał autokefalii nadanej polskiemu prawosławiu w 1924 r. przez Patriarchat z Konstantynopola. Stanowisko władz radzieckich ewoluowało w tym czasie od prób podporządkowania polskiego prawosławia patriarchatowi w Moskwie do zgody na autokefalię. Co ciekawe, narady w tej sprawie prowadzone były w MSZ ZSRR.
W tej sytuacji w czerwcu 1948 r. udał się do Moskwy wraz z delegacją duchowieństwa prawosławnego abp Tymoteusz, a celem tej wizyty było zrzeczenie się autokefalii z 1924 r. i wystąpienie o nadanie jej przez cerkiew rosyjską. W kontekście tego wydarzenia przywoływany był często argument, że po zakończeniu działań wojennych w 1945 r. intencją Stalina było uczynienie z Moskwy centrum światowego prawosławia, przeciwstawnego Watykanowi.
Akt nadania przez Synod Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej autokefalii polskiemu Kościołowi prawosławnemu podpisano 22 czerwca 1948 r., przy czym autokefalię z 1924 r. uznano za niekanoniczną i nieważną.
Wprawdzie w obecnych komentarzach politologiczno-historycznych ich autorzy odwołują się przede wszystkim do argumentu, że nowe władze wdrażały radziecki model polityki wyznaniowej, jednakże nie chcą pamiętać o tym, że najsilniejsza i najstarsza polska partia lewicowa – PPS – konsekwentnie dążyła w okresie międzywojennym do ograniczenia publicznoprawnych uprawnień związków wyznaniowych, a zwłaszcza Kościoła katolickiego. Wola zmian idących w tym kierunku dawała o sobie znać od początku działalności prawodawczej PKWN. Przypomnijmy również, że PPS była zdecydowaną zwolenniczką świeckości państwa, stąd m.in. Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej (powołany 28 czerwca 1945 r.), skład którego PPS współtworzyła, realizował w sprawach światopoglądowych postanowienia Manifestu PKWN, zapowiadające przede wszystkim sekularyzację życia obywatelskiego. W publikacji na ten temat Anna W. Wyszywaniuk stwierdza, że ówczesne władze polskie, a zwłaszcza reprezentujący je w rozmowach ze stroną radziecką Minister Sprawiedliwości Henryk Świątkowski, uważały za niedopuszczalne ingerowanie Patriarchatu Moskiewskiego w sprawy Kościoła prawosławnego na terytorium Polski. Autorka prezentuje przy tym opinię, że postawa taka „stanowiła odzwierciedlenie złożoności reakcji wewnątrz rządu polskiego i ich odmienności od specyfiki sowieckiego systemu władzy”[25]. Podkreśliła również, że rozmowy z ministrem Świątkowskim odegrały decydującą rolę w zmianie poglądu władz ZSRR w sprawie autokefalii.
Z czasem kwestia zjednoczenia Kościoła prawosławnego w Polsce z Patriarchatem Moskiewskim została porzucona i powoli traciła na znaczeniu politycznym.
[1]¹ Koncepcja ta sięga czasów I wojny światowej, linia demarkacyjna miała posłużyć rozgraniczeniu pozycji wojsk polskich i bolszewickich w toczącej się wojnie z 1920 r. George Curzon był w latach 20. szefem brytyjskiego ministerstwa spraw zagranicznych, Lewis Namier (Ludwik Niemirowski) był również wysokim rangą urzędnikiem Foreign Office, urodzonym w rodzinie polskiej o korzeniach żydowskich. W niektórych opracowaniach L. Namier uchodzi za faktycznego twórcę „linii Curzona”. Ze źródeł wynika, że L. Namier był zaciekłym wrogiem polskich aspiracji terytorialnych na wschodzie, czemu dawał wyraz w sporach z R. Dmowskim w 1918 r.; patrz: Bartłomiej Rusin, Lewis Namier a kwestia „linii Curzona” i kształtowania się polskiej granicy wschodniej po I wojnie światowej, [w:] „Studia z Dziejów Rosji i Europy Środkowo-Wschodniej” UJ, XLVIII, Kraków 2013.
[2]² P. Eberhardt, Przemieszczenia ludności na terytorium Polski spowodowane II wojną światową [w:] „Dokumentacja geograficzna nr 15” 2000, IGiPZ PAN, s. 56.
[3]³ Edward Osóbka-Morawski był wówczas Przewodniczącym PKWN, a Wiaczesław Mołotow – Komisarzem Ludowym Spraw Zagranicznych ZSRR. Rok później, 6 lipca 1945 r. podpisana została „Umowa między Tymczasowym Rządem Jedności Narodowej RP a rządem ZSRR o prawie do zmiany obywatelstwa radzieckiego osób narodowości polskiej i żydowskiej, mieszkających w ZSRR i ich ewakuacji do Polski i o prawie zmiany obywatelstwa polskiego osób narodowości rosyjskiej, białoruskiej, ukraińskiej, rusińskiej i litewskiej mieszkających w Polsce i ich ewakuacji do ZSRR”.
[4]⁴ Władze ZSRR uważały, że: „Na wschodzie podstawą polsko-radzieckiej granicy powinna być granica z roku 1941”, cytuję za: A. Skrzypek, Miejsce Polski w zagranicznej polityce ZSRR w latach 1944–1963 [w:] Polska w podzielonym świecie po II wojnie światowej (do 1989 r.), pod red. M. Wojciechowskiego, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2002, s. 78.
[5]⁵ Patrz: K. Urban, Z dziejów Kościoła prawosławnego na Chełmszczyźnie i Podlasiu w latach 1944–1970 [w:] „Cerkownyj Wiestnik”, 1992, nr 1.
[6]⁶ Dane zasięgnięte: z P. Eberhardt, Przemieszczenia ludności…, op. cit., s. 57.
[7]⁷ Pismo wojewody lubelskiego do Ministerstwa Administracji Publicznej z 7 marca 1947 r.
[8]⁸ Gen. Karol Świerczewski jako żołnierz brał udział w wielu ofensywach wojennych po stronie Armii Czerwonej, w Hiszpanii walczył przeciwko gen. Franco m.in. na czele IV Brygady Międzynarodowej „Marsylianka” i w polskim oddziale Dąbrowszczaków. Uwieczniony został jako gen. Golz w powieści E. Hemingwaya Komu bije dzwon.
[9]⁹ Akcja „Wisła” została szeroko opisana w literaturze polskiej, stąd w tym miejscu autorka nie podejmuje tej problematyki w innym kontekście, niż przeanalizowanie jej skutków dla ludności prawosławnej i Kościoła prawosławnego.
[10] S. Banasiak, Działalność osadnicza Państwowego Urzędu Repatriacyjnego na Ziemiach Odzyskanych w latach 1945–1947, Instytut Zachodni, Poznań 1963, s. 151.
[11] Tekst manifestu [z:] Konstytucja i podstawowe akty ustawodawcze Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, oprac. A. Gwiżdż, J. Zakrzewska, Wydawnictwo Prawnicze, Warszawa 1966, s. 8–16.
[12] Fragment Manifestu demokratycznych organizacji społeczno-politycznych i wojskowych w Polsce, powołującego KRN, patrz: E. Duraczyński, Między Londynem a Warszawą. Lipiec 1943-lipiec 1944, PWN, Warszawa 1986.
[13] Wymienione artykuły m.in. poręczały obywatelom wolność sumienia i wyznania, mniejszościom narodowym gwarantowały równość praw wyznaniowych i językowych, a także „prawo zakładania, nadzoru i zawiadywania swoim własnym kosztem zakładów dobroczynnych, religijnych i społecznych, szkół i innych zakładów wychowawczych oraz używania swobodnie swej mowy i wykonywania przepisów swej religii” (art. 110, 111). Należy podkreślić, że Konstytucja zabraniała używania wolności wyznania w sposób przeciwny ustawom. Mówiła również, że „nikt nie może uchylać się od spełnienia obowiązków publicznych z powodu swoich wierzeń religijnych. Nikt nie może być zmuszony do udziału w czynnościach lub obrzędach religijnych, o ile nie podlega władzy rodzicielskiej lub opiekuńczej” (art. 112).
[14] patrz: S. Dudra, Autokefalia i soborowość jako podstawy ustrojowe prawosławia [w:] Polityczne uwarunkowania religii – Religijne uwarunkowania polityki, red. S. Dudra, R. Michalak, Ł. Młyńczyk, Wydawnictwo Morpho, Zielona Góra 2017, s. 230, 231.
[15] Patriarcha Grzegorz VII podpisał odpowiednie orędzie (tomos) 13 listopada 1924 r. (czynności tej towarzyszył dar w postaci 12 tys. funtów szterlingów, przekazany przez abp. Dionizego). Uroczyste ogłoszenie samodzielności Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego miało miejsce 17 września 1925 r. w soborze warszawskim, w obecności starożytnych patriarchatów prawosławnych, jednakże z pominięciem moskiewskiego.
[16] S. Dudra, Spór o jurysdykcję nad parafiami w województwie białostockim jako element konfliktu między Polskim Autokefalicznym Kościołem Prawosławnym a Patriarchatem Moskiewskim [w:] Polska 1944/45–1989. Studia i Materiały, nr XVIII/2020, Zielona Góra, s. 7.
[17] Ibidem, s. 10.
[18] W granicach ówczesnego województwa białostockiego ostały się cztery prawosławne dekanaty – białostocki, bielski, sokólski i hajnowski, a liczbę ludności prawosławnej liczono na 160 tys. wiernych, patrz: Idem, s. 11.
[19] Formalnie to duchowni prawosławni z Białostocczyzny zwrócili się w 1944 r. do Patriarchatu w Moskwie z prośbą o zwierzchnictwo. Patriarcha Aleksy taką zgodę wydał, zwłaszcza że leżało to w wojennym interesie Stalina. W czasie działań wojennych wsparcie cerkwi stanowiło ważny element taktyki. W czasie wizyty na Białostocczyźnie w grudniu 1944 r. abp. Bazylemu towarzyszył przedstawiciel rządu BSRR Aleksander Łobanow. Zachowanie abp. Bazylego było zapewne następstwem tego, że w sierpniu 1942 r. cała diecezja grodzieńska (z częścią Białostocczyzny) została włączona do Białoruskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego.
[20] Archiwum IPN BU 01283/1653, fragment sprawozdania Dyr. Dep. V Wyznaniowego MAP za miesiąc kwiecień i maj 1945 r.
[21] S. Durda, Spór o jurysdykcję…, op. cit., s. 13.
[22] Ibidem, s. 14.
[23] Ibidem, s. 15. Duchowni opowiadający się po stronie interesów Cerkwi Rosyjskiej zbierali jednocześnie podpisy pod apelem do władz w Moskwie i w Mińsku o wzięcie pod swą opiekę ludności białoruskiej.
[24] Archiwum Państwowe w Lublinie, UWL WSP, sygn. 44.
[25] A. W. Wyszywaniuk, Kwestia autokefalii Polskiej Prawosławnej Cerkwi w kontekście zimnej wojny [w] „Pamięć i Sprawiedliwość”, 2021, nr 1, s. 127.
Człowiek może nawet już chciałby dać sobie spokój z tą całą polityką i zająć się na dobre pracami na świeżym powietrzu, dajmy na to przygotowaniem działki do nieuchronnie zbliżającej się wiosennej wegetacji, ale obywatelskie sumienie i wredny charakter niestety nie pozwalają. No bo z jednej strony mamy ogłoszony pełzający zamach stanu, z drugiej toczące się wybory prezydenckie, czyli klasyczną sytuację znalezienia się niechcący pomiędzy młotem a kowadłem, jak pamiętny Jan Piszczyk. I nie wiadomo, które nieszczęście jest tu większe. A oba naraz to już naprawdę mogą znamionować prawdziwą katastrofę.
Jeśli chodzi o pełzający zamach stanu, to został on ogłoszony przez osobę znaną w kręgach Zjednoczonej Prawicy jako Godzilla, w sumie jak się okazuje całkiem słusznie. Analogia do filmowego gada jest tu moim zdaniem o tyle trafna, iż w wersji zarówno japońskiej, jak i amerykańskiej, był ów gad znany z robienia widowiskowej demolki. Z tym że część obserwatorów bardziej zbliżona do branży filmowej kwestionuje tę oczywistą przecież analogię. Bo jednak prawdziwa Godzilla doprowadzała do zagłady całe kwartały i miasta, trzęsąc podstawami takich mocarstw jak Japonia czy USA. A tu niestety nasz krajowy klon, jeśli czymś naprawdę zatrząsł, to narodem ze śmiechu. Czyli okazuje się, nawet rodzimą Godzillę mamy raczej na skalę naszych potrzeb oraz możliwości.
Za to sytuację polityczną mamy taką oto, że pełzający zamach stanu trwa jednak w najlepsze, choć go nijak nie widać. No a Godzilla ani myśli się zeń wycofywać, co w sumie jest zrozumiałe. Szkoda tylko, że kandydaci w wyborach prezydenckich się do tego doniosłego faktu jakoś nie odnoszą, chyba żeby w stawce uwzględnić nieobecnego w niej jedynie formalnie prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który odważył się na krótki komentarz zdecydowanie popierający krok Godzilli. Właściwie w tych wyborach prezydenckich mamy sporo kandydatów, za którymi stoi ktoś zupełnie inny, co u wielu obserwatorów wzmaga jedynie dysonans poznawczy, a w umysłach elektoratu czyni ogromne spustoszenie.
Mamy oto bowiem kandydata obywatelskiego PiS, co samo w sobie w zupełności wypełnia podręcznikową definicję dysonansu poznawczego. I może o tym kandydacie parę zdań, bo jest to niewątpliwie najbardziej uśmiechnięty (jak dotąd) kandydat z całej czołowej stawki. Radość ta na ogół szalenie udziela się uczestnikom jego wieców, generalnie kandydat obywatelski PiS nie skupia wokół siebie ludzi smutnych czy jakoś zatroskanych. Jest to ważny sygnał, że jednak są w naszym kraju ludzie z jakiegoś powodu zadowoleni, a nawet szczęśliwi. I to należy kandydatowi zapisać na plus, że ich odnalazł i w tle swoich występów pokazuje. Podobnie jak to, że przez 200 dni uprawiał w niezapłaconym apartamencie muzealnym dyplomację oraz czytał lektury. Wyznaczył tym samym niedościgły standard poświęcenia się dla Ojczyzny, choć apartament sam w sobie może budzić pewną zazdrość, szczególnie w dobie powszechnie znanych i nagłaśnianych w kampanii prezydenckiej problemów mieszkaniowych społeczeństwa. Ale na usprawiedliwienie kandydata idzie właśnie to, że na salonach wynajętych nieopodal własnego lokum, zajmowanego przez szczęśliwą rodzinę, uprawiał też czytelnictwo (choć złe języki mówią, że jednak nie do końca samotnie…). Czyli ostatecznie oddawał się nad wyraz szlachetnemu zajęciu, wymagającemu skupienia, ciszy i odpowiednich warunków lokalowych. Można powiedzieć, że jeśli już, to był to apartament bezinteresownej, platonicznej nawet miłości do książek i proponuję niniejszym, żeby jako taki przeszedł do historii Polski oraz hotelowego marketingu bezpośredniego.
Bladym tłem dla tego przypadku staje się nagłaśniane tu i ówdzie, choć znane nie od dziś, upodobanie innego kandydata do podróży międzynarodowych, co zabierało mu rzekomo aż 250 z 365 dni w roku sprawowania ważnego urzędu. Wypominanie tego jest moim zdaniem jednak okrucieństwem, nie do przyjęcia w obecnej zaciekłej kampanii, skoro kandydat szczyci się biegłą znajomością aż sześciu języków obcych. Już tylko to wymusza na nim wzmożoną aktywność międzynarodową, no bo przecież nie może z nimi ot tak po prostu zostać, jak swego czasu Jan Himilsbach z angielskim! Jest to więc zarzut nietrafny. Jeśli się bowiem zna biegle aż tyle języków obcych, to wręcz trzeba jeździć i robić z nich użytek, byleby nie samotrzeć. Niektórzy wyrzucają przy tym kandydatowi niezałatwioną do końca sprawę rozbudowy warszawskich tramwajów o nowe, dalekie linie. Przepraszam, ale co ma piernik do wiatraka? Trudno jest udać się tramwajem w podróż międzynarodową, najdalej dojedzie się co najwyżej do Miasteczka Wilanów, pod warunkiem, że nie wydarzył się akurat jakiś niespodziewany wypadek na trasie. Kandydat może mieć zresztą w tej sprawie zupełnie czyste sumienie. Jak donoszą media, sprawa tramwajów w mieście stołecznym rozgrywała się bowiem głównie pod jego nieobecność na ważnym urzędzie.
Natomiast pewnym rozczarowaniem jest kolejna para w stawce, o której można powiedzieć tylko tyle, że jest szyta na miarę naszego bogobojnego narodu. Takich ludzi rzekomo często spotyka się na niedzielnych mszach świętych, na które co prawda z założenia nie chodzę, ale dobrzy ludzie mi donieśli.
Zdecydowanie bardziej ciekawie robi się pod koniec stawki, mamy tu bowiem postaci znane, opisywane, a nawet lubiane bądź szczerze nienawidzone. Nie wiem, ile prawdy jest w tym jawnym pomówieniu, że kandydatka Lewicy na serio poczęła rozważać zmianę swego ustalonego kampanijnego ubioru na bardziej jednak kobiecy i wiosenny. Jako pierwszy przestrzegam kandydatkę i jej ugrupowanie, żeby lepiej nie iść pochopnie w stronę metamorfoz, analogicznych do dokonanych swego czasu przez niedawną przecież kandydatkę tego ugrupowania, znaną z doboru w swej kampanii bardziej kobiecych strojów, a następnie z występów w telewizji prezesa Jacka Kurskiego. O ile można było to jeszcze wówczas uznać za adekwatną odpowiedź na upodobania poprzedniego lidera Lewicy, o tyle inne elementy dokonanej w trakcie pamiętnej kampanii i zaraz po niej przemiany nie mogą budzić pozytywnych skojarzeń ani tym bardziej aprobaty. Jeśli więc obecna kandydatka chciałaby osiągnąć widoczny przełom w swej kampanii, to niech jak najdłużej odwleka moment wejścia w wiosenne sukienki i spódnice. Choć na finalnym etapie, wraz ze wzrostem temperatury, byłoby to jak najbardziej pożądane.
Natomiast stanowiącego alternatywę lewicowemu kandydatowi warto przekazać tu opinię o jego kampanii dobiegającą z mojej kuchni, że co jak co, ale na budownictwie mieszkaniowym to on się jednak nie wyznaje. Opinia ta jest zupełnie miarodajna, bo pochodzi od fachowca drenującego od wielu miesięcy moją kieszeń remontami kuchni i łazienki przeprowadzanymi łącznie, choć z doskoku, który wprost twierdzi, że nie zna życia, kto nie pracował w wykończeniówce. Przyznając generalnie rację temu stanowisku, na obronę alternatywnego lewicowego kandydata można mieć argument, że i tak jest już za późno na wdrożenie go w wykończeniówkę, co wymaga przeszkolenia. Choć dla przypomnienia tylko dodam, że w przypadku Daniela Obajtka powiodło się w ekspresowym tempie i z jakże imponującymi rezultatami.
A na koniec oczywiście czarny koń tych wyborów: kandydat, którego wzrastających szans upatruję w zakresie odważnego wychodzenia poza kampanijny kanon mody męskiej, a konkretnie noszenia fularu pod szyją. Nie ukrywajmy, to rzadkość zobaczyć na własne oczy poważnego mężczyznę w fularze, nawet w dzisiejszych postmodernistycznych czasach. Tymczasem miało i okresowo nadal ma to miejsce w Sejmie RP, w którym omawiany tu kandydat od wielu kadencji udanie zasiada. I naprawdę nie zgadzam się z lansowanym tu i ówdzie poglądem odmawiającym noszenia tej ozdoby kandydatowi, rzekomo pod hasłem, że fular u jego szyi pasuje „jak wół do karety”. Jeden z kolegów obsługujących informacyjnie Wysoką Izbę zasugerował mi nawet na ucho, że do keiserowskiego wąsika kandydata pasowałaby bardziej pikielhauba, aniżeli tak wyrafinowana i subtelna ozdoba, jakiej się dopuścił. To jednak, muszę przyznać, oburzyło mnie już do cna. Bo jakże można odmawiać fularu politykowi, który jako jedyny w Polsce ubił interes ze znanym działaczem Ruchu Palikota Januszem P., sprzedając mu browar i w dodatku otrzymując obiecane z tej transakcji pieniądze?! Ostatecznie nie wszyscy partnerzy Janusza P. tak o sobie mogą powiedzieć, co aktualnie jest przedmiotem żmudnego postępowania sądowego. Tym bardziej niepokoić musi chwilowe zaniechanie przez kandydata noszenia fularu na rzecz krawatu w przedłużonej wersji à la Donald Trump, co rzekomo bardziej odpowiada wyznawanym poglądom. Tu zdania są podzielone w kwestii, jak ta radykalna jednak zmiana wizerunkowa może się odbić na jego szansach w dalszej kampanii. Jako wyraziciel opinii postronnych obserwatorów mogę jedynie apelować o opamiętanie się, bo warto mimo wszystko czymś w tej ostrej kampanii się wyróżniać.
Punkt wyjścia
Świat zmienia się szybciej niż zdolności elit politycznych do przemyślenia i adekwatnego reagowania na nowe ryzyka, wyzwania i zagrożenia. Zakwestionowane zostały fundamentalne zasady, na których opierał się globalny system relacji międzynarodowych po zakończeniu II wojny światowej. Z polskiej perspektywy kamieniem węgielnym i fundamentem, na którym opierał się powojenny system, były dwie zasady: nienaruszalność granic i terytorialna integralność państw. Budulcem tego systemu było uznanie suwerennej równości państw oraz zasad: nieużycia siły i groźby jej użycia; pokojowego rozstrzygania sporów; niemieszanie się w sprawy wewnętrzne; równouprawnienia i prawa narodów do samostanowienia; współpracy międzynarodowej i poszanowania w dobrej wierze zobowiązań prawnomiędzynarodowych; wreszcie – respektowanie praw człowieka i podstawowych wolności, łącznie ze swobodą myśli, sumienia, religii lub przekonań.
Zasady te – wyrażone w takich podstawowych aktach prawnych i politycznych jak Karta Narodów Zjednoczonych (1945), Powszechna Deklaracja Praw Człowieka (1948), Akt Końcowy KBWE z Helsinek (1975) oraz Karta Paryska (1990) – zamykały kolejne etapy regulowania skutków II wojny światowej i powojennego ładu międzynarodowego. Poszanowanie tego porządku zapewniło Europie i Ameryce Północnej okres nieprzerwanego pokoju trwającego blisko 80 lat[1].
Okres ten definitywnie dobiegł końca.
Stało się to w wyniku odrzucenia przez Rosję tych norm i uregulowań, które zapewniły w przeszłości stabilizację świata dwubiegunowego. Na rosyjskie próby narzucenia siłą jej imperialnych roszczeń, których korzenie tkwią w historycznie odległej przeszłości (epoki Iwana Groźnego, Piotra I, Katarzyny Wielkiej, Mikołaja I oraz porewolucyjnej Rosji Lenina i Stalina) nałożyły się populistyczne, nacjonalistyczne i autorytarne tendencje w niektórych krajach Europy Zachodniej i Środkowej. A przede wszystkim – ponowny wybór Donalda Trumpa na prezydenta w Stanach Zjednoczonych.
Diagnoza i postulaty
W sposób naturalny nasuwa się pytanie: jak powinna być formułowana strategia bezpieczeństwa Polski jako członka dwóch wspólnot demokratycznych – Sojuszu Północnoatlantyckiego (NATO) i Unii Europejskiej (UE)? Zgodnie z Konstytucją zapewnienie bezpieczeństwa obejmuje: po pierwsze – niepodległość i nienaruszalność terytorium; pod drugie – wolności i prawa człowieka oraz bezpieczeństwo obywateli; a po trzecie – ochronę dziedzictwa narodowego i ochronę środowiska, z uwzględnieniem zasady zrównoważonego rozwoju. Założenia formułowanej strategii powinny uwzględniać zarówno te określone w Konstytucji cele, jak i nowe czynniki sprawcze.
1. Sprawy wewnętrzne a zewnętrzne. Dziś granica między tym, co tradycyjnie jest postrzegane jako sprawy wewnętrzne lub zewnętrzne, zaciera się. Na przykład swobody obywatelskie, podstawy funkcjonowania demokratycznego państwa, czyli trójpodział władzy na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą opierają się nie tylko na uregulowaniach wewnętrznych (konstytucyjnych i ustawowych), ale w coraz większej mierze na zobowiązaniach prawnomiędzynarodowych – zarówno o charakterze uniwersalnym, jak też regionalnym i subregionalnym, wynikającym z przynależności do Unii Europejskiej i do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Co istotne, wbrew opiniom, jakoby zobowiązania te ograniczały suwerenność państwa polskiego, w swej istocie członkostwo w obu tych demokratycznych strukturach znacząco wpływa na rozszerzenie możliwości oddziaływania Polski na sytuację globalną. Działając w pojedynkę, Polska nigdy nie miałaby szansy na to, by jej stanowisko było czynnikiem wpływającym w znaczącej mierze na relację Europy z państwami regionów Azji, Afryki, Ameryki Północnej i Południowej[2].
2. Suwerenność vs. współzależność. Główną przeszkodą było i pozostaje w moim rozumieniu to, że między werbalnymi zapewnieniami a realnymi interesami państw i ich przywiązaniem do konserwatywnie pojmowanej suwerenności istnieje przepaść. Nawet państwa demokratyczne i zaprzyjaźnione stoją twardo na straży swoich wewnętrznych praw, regulacji i instytucji w obawie, że dając priorytet zobowiązaniom międzynarodowym utracą kontrolę oraz własną tradycyjnie pojmowaną tożsamość. Innymi słowy, nie należy ignorować faktu, że procesom globalizacji i integracji towarzyszy opór, którego wyrazem są tendencje odśrodkowe, dezintegracyjne i fragmentaryzacja systemu międzynarodowego.
Przyczyny tego stanu rzeczy są różne. W globalnych mocarstwach jest to stawianie własnych interesów, norm i uregulowań ponad transnarodowe – obowiązujące na równi wszystkie państwa niezależnie od ich potencjałów demograficznych, gospodarczych czy wojskowych. Jest to głęboko zakotwiczone w mentalności przywódców potęg światowych myślenie imperialne. W państwach średnich i małych są to obawy przed utratą własnej tożsamości kulturowej i politycznej. Wreszcie – w państwach nowo powstałych jest to nadwrażliwość na punkcie własnej, świeżo uzyskanej podmiotowości politycznej, prawnej oraz kulturowej.
3. Rosyjskie wyzwanie[3]. Sprawy traktowane jeszcze nie tak dawno jako „nie do pomyślenia” (unthinkable) stały się nie tylko wyobrażalne, ale są na porządku dziennym w procesie podejmowania decyzji o bezpieczeństwie. Porządek międzynarodowy ukształtowany po II wojnie światowej jest już od ponad 20 lat otwarcie i jawnie kwestionowany. Nie są to przecieki z tzw. miarodajnych źródeł, ale publiczne oświadczenia głów państw i szefów rządów. Osiemnaście lat temu (10 lutego 2007 r.) na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa prezydent Federacji Rosyjskiej Władimir Putin oświadczył bez ogródek, że „zbliżyliśmy się do momentu przełomowego, w którym musimy poważnie pomyśleć o całej architekturze bezpieczeństwa globalnego”[4]. Kilka lat później na spotkaniu klubu „Wałdaj” Putin, w nawiązaniu do tematu debaty pt. Porządek światowy: nowe reguły gry czy świat bez reguł? oświadczył: „Zimna wojna się zakończyła. Jednak nie zawarto pokoju w formie zrozumiałych i przejrzystych uzgodnień o poszanowaniu istniejących lub wypracowaniu nowych reguł i standardów”[5]. Oskarżył przy tym Stany Zjednoczone o naruszanie wszystkich norm, zasad i przyjętych zobowiązań, a w szczególności o kierowanie się w swej strategii zasadą amerykańskiej wyjątkowości (American exceptionalism). W swoim artykule opublikowanym na łamach dziennika New York Times Putin pisał: „It’s extremely dangerous to encourage people to see themselves exceptional, whatever the motivation”[6].
4. Broń nuklearna. Wojna jądrowa przestała być uważana za niemożliwą, co nie oznacza, że stała się nieuchronna. Nowe niebezpieczeństwa kryją się w tym, że budowany przez lata system zaufania w sferze wojskowej okazał się nietrwały i nieskuteczny. Może to być przesłanką do niekontrolowanego i niesterowalnego przeradzania się incydentów w konflikt zbrojny na skalę globalną, którego przywódcy mocarstw nie będą zdolni powstrzymać. Rozważane są z całą powagą potencjalne możliwości użycia broni jądrowej, ponieważ takie uderzenie może zapewnić przewagę strategiczną temu mocarstwu, które użyje jej jako pierwsze.
5. Poszukiwania strategii. Nie jest sprawą przypadku, że od początku istnienia Sojuszu sekretarze generalni organizacji powoływali grupy refleksyjne do przygotowania kolejnych koncepcji strategicznych NATO. Były to na ogół dokumenty, które wyrażały w większej mierze filozofię polityczną na nadchodzącą dekadę niż ściśle wojskowe dyrektywy. W skład tych grup refleksyjnych wchodzili badacze i myśliciele oraz konceptualiści, którzy mieli doświadczenie i poczucie odpowiedzialności, ponieważ pełnili w przeszłości funkcje szefów dyplomacji w swoich krajach i odpowiadali za ich politykę bezpieczeństwa. Niektóre z raportów opracowanych przez grupy refleksyjne – jak choćby raport Harmela (1967) – odegrały istotną rolę w redefiniowaniu strategii politycznej NATO. Koncepcje strategiczne grup refleksyjnych traktowane były przez sekretarzy generalnych jako inspiracja czy też „budulec” (building-blocks) myślowy w przygotowaniu dokumentów, które następnie zatwierdzali szefowie państw i rządów na szczytach NATO. W czasie zimnej wojny opracowano trzy raporty – w latach 1949, 1957 i 1967. W sposób adekwatny do zmieniającej się sytuacji wyrażały one obronny charakter Sojuszu.
Ogólne założenia strategii NATO opierały się (od czasów „doktryny Harmela”) na dwoistym podejściu: odstraszaniu i odprężeniu (deterrence and detente). Koniec zimnej wojny sygnalizował fundamentalną zmianę.
Na szczycie Sojuszu Północnoatlantyckiego w Londynie (1990) przyjęto dokument końcowy, którego ostatnie zdanie brzmiało: „Dziś nasz Sojusz rozpoczyna zasadniczą transformację. Współpracując ze wszystkimi państwami w Europie, jesteśmy zdecydowani stworzyć trwały pokój na kontynencie”[7]. Była to adresowana do Rosji wiadomość, że wobec zachodzących zmian Sojusz Atlantycki rozważy możliwość ułożenia swoich relacji z Federacją Rosyjską na jakościowo nowych zasadach.
Naturalnie tego typu zmiana stosunków z Rosją zakładała, że zapoczątkowany proces przemian wewnętrznych będzie opierał się na wspólnych wartościach i kształtowaniu Federacji Rosyjskiej jako państwa prawnego. Świadectwem życzliwego podejścia do demokratycznej transformacji realizowanej przez prezydenta Borysa Jelcyna i skupionych wokół niego młodych reformatorów była polityczna formuła: Russia first. W praktyce okazała się swoistym hamulcem w spełnianiu oczekiwań świeżo proklamowanych demokracji w Europie Środkowej, które zabiegały o zgodę na ich szybką akcesję do Sojuszu. W krajach Zachodu – zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i większości państw zachodnioeuropejskich – postulat ten był przyjmowany z powściągliwością podyktowaną głównie tym, by nie wywoływać negatywnych reakcji Rosji.
6. Linie podziału. Kluczowym i rozstrzygającym czynnikiem, który determinuje podziały w trzeciej dekadzie XXI w., są problemy ustrojowe natury wewnętrznej. Zwrócił na nie uwagę w końcu lat 90. ub. wieku Pierre Hassner[8]. Był bodaj pierwszym teoretykiem, który prognozował, że rozwój świata po zakończeniu zimnej wojny będzie postępował najogólniej w ramach sześciu modeli. Dwa z nich były optymistyczne i zakładały „przezwyciężenie konfliktów i prymat współpracy”; dwa inne były pesymistyczne i przewidywały ciągły i powracający prymat konfliktu. Wreszcie dwa ostatnie wykraczały poza alternatywę konfliktu lub współpracy i zakładały potencjalne kształtowanie się dwóch odrębnych światów lub rozwój zmierzający w kierunku powszechnej, czyli globalnej, anarchii[9].
W kontekście polityki realizowanej w praktyce pierwszy model nowego ładu międzynarodowego znalazł odbicie w koncepcji prezydentów Stanów Zjednoczonych i Francji – George’a Busha seniora i François Mitteranda. Bush sygnalizował koncepcję „nowego porządku światowego” (16 stycznia 1991 r.). Miał to być system obejmujący „rządy prawa, które […] regulują zachowanie państw i w którym [wiarygodne Narody Zjednoczone – dop. ADR] mogą użyć swojej roli w utrzymaniu pokoju (peacekeeping) do spełnienia obietnic i wizji założycieli ONZ”[10].
Drugi pozytywny model miał być realizacją koncepcji Francisa Fukuyamy, który swoim głośnym studium (The End of History and The Last Man)[11] zapoczątkował wielką debatę wokół sprawy mającej i dziś fundamentalne znaczenie. A mianowicie: w jakiej mierze pokój i bezpieczeństwo międzynarodowe zależne są od czynników natury międzynarodowej i tradycyjnej gry mocarstw, a w jakiej – pokój w XXI w. miałby opierać się na ewolucji wewnątrz społeczeństw, które kierują się zasadami demokracji liberalnej? Błąd Fukuyamy polegał na tym, że w jego przekonaniu pokojowy upadek systemów monopartyjnych i ich transformacja w państwach Europy Środkowo-Wschodniej były zapowiedzią uniwersalnych przemian w skali globalnej. Zwycięstwo demokracji we wszystkich państwach świata miało usuwać źródła wojen i konfliktów międzynarodowych. Innymi słowy, po zakończeniu zimnej wojny powszechne było przekonanie, że świat wszedł na drogę trwałego wyeliminowania wojen. Miały tę wizję zapewnić dwie zbieżne siły: prawo i struktury międzynarodowe (w relacjach między państwami). Jak również ewolucja społeczeństw i wewnętrzna transformacja ustrojowa, zgodna z zasadami i istotą liberalnej demokracji. Rzeczywistość polityczno-wojskowa, społeczna i gospodarcza drugiej dekady XXI w. podważyła te optymistyczne prognozy.
Przeciwnicy demokracji w Europie i poza Europą absolutyzują zasadę suwerenności, która jakoby miała zwalniać państwa niedemokratyczne, autorytarne, dyktatorskie i despotyczne od respektowania uroczyście przyjętych norm i zasad państwa prawnego, obejmujących trójpodział władzy, praworządność i niezależność władzy sądowniczej oraz przestrzeganie zasady, że władza ma pochodzić z wyborów równych, powszechnych i tajnych, ale też sprawiedliwych. Takich, w których partiom i kandydatom uczestniczącym w wyborach przysługują równe prawa w korzystaniu z publicznej telewizji oraz innych środków masowego przekazu.
7. Strategia państwa niezbędnego. Struktury i instytucje unijne oraz organizacje sojusznicze są ze swej natury statyczne i stanowią odbicie czasów, w których były powołane do życia. Podczas gdy relacje międzynarodowe są dynamiczne i niosą nowe zagrożenia, ryzyka i wyzwania. Zmiany te poddają próbie skuteczność struktur i są sprawdzianem, czy i w jakiej mierze wspólnoty tego typu jak Unia Europejska i Sojusz NATO odpowiadają nowym potrzebom i są w stanie przeciwdziałać zagrożeniom i rozwiązywać nowe problemy. Napaść Rosji na Ukrainę była probierzem przydatności i ograniczonej skuteczności obu tych wielostronnych instytucji. Gdy nadeszła godzina próby i Rosja stworzyła realne zagrożenie bezpieczeństwa, państwa Unii i Sojuszu były w stanie stawić czoła narastającemu zagrożeniu pełzania w kierunku nowej wojny światowej. Umiały też poszukiwać rozwiązań zapewniających Ukrainie prawo do suwerennego wyboru dalszej drogi rozwoju. Jakkolwiek cena za prawo narodu ukraińskiego do zachowania suwerennego prawa do swobodnego wyboru jest bardzo wysoka.
8. Założenia polskiej strategii. Fundamentalne przewartościowanie porządku międzynarodowego stawia przed Polską pilną potrzebę wypracowania strategii, która byłaby adekwatną i skuteczną odpowiedzią na wyzwania bliższej i dalszej przyszłości. Przesłanką wyjściową w poszukiwaniu takiej strategii jest fakt, że w ostatnich 35 latach Polska nie tylko zdołała dokonać trafnego wyboru cywilizacyjnego, ale co ważniejsze zrealizować zadania, które były niewyobrażalne dla wielu poprzednich pokoleń. Mam na myśli zarówno przyśpieszony rozwój wewnętrznych demokratycznych instytucji, jak i akcesję do obu wielostronnych wspólnot – Unii Europejskiej i Sojuszu Atlantyckiego. Usunęło to raz na zawsze dylemat, przed którym stawały elity polityczne poprzednich generacji w podejmowaniu decyzji o zapewnieniu bezpieczeństwa państwa: czy wiązać się z Niemcami przeciwko Rosji, czy z Rosją przeciwko Niemcom. Czy też – jak zdecydowały rządy polskie w okresie międzywojennym – prowadzić politykę „równego dystansu” wobec obu sąsiadów, na Wschodzie i na Zachodzie. Zdawałoby się, że ten dylemat jest odwieczny i jego unieważnienie nie wydawało się możliwe. Stało się to jednak nie tylko możliwe, ale i realne w wyniku zmian wewnętrznych i fundamentalnej transformacji ustrojowej. Polska obrała drogę demokratycznych i pokojowych przemian, które zapoczątkowały bezkrwawą transformację w całym subregionie Europy Środkowo-Wschodniej. Taki rozwój wypadków był możliwy, ponieważ otwarło się „okno możliwości”. Z jednej strony nowy krajobraz polityczny określał wielomilionowy ruch Solidarności, który personifikowała osobowość Lecha Wałęsy, i uruchomiony proces fundamentalnych demokratycznych przemian w Polsce. Z drugiej zaś – głęboki kryzys polityczny i gospodarczy w ZSRR oraz zapoczątkowane przez Michaiła Gorbaczowa reformy z postulatami jawności życia publicznego (głasnost’) i radykalnej przebudowy (pieriestrojka). W obu krajach – w Polsce i w ZSRR – czynniki sprawcze miały korzenie wewnętrzne i ze swej istoty ich charakter był spontaniczny. Nie stanowiły realizacji żadnego spójnego programu.
W swojej monografii Państwo inteligentne (2008)[12] Przemysław Grudziński postulował, by Polska wyzwoliła się czy też przełamała „syndrom Rapallo” i świadomie przyjęła rolę „roztropnego pośrednika”. Zgodnie z tą koncepcją, Polska miała zmierzać „ku strategicznemu modelowi państwa funkcjonującego jako inteligentny pośrednik – zastępujący historycznie fatalny dla Polski model państwa-geopolitycznego bufora, funkcji, która została narzucona Polsce przez geografię i przez wielkie mocarstwa (i, jak twierdzę – pisze Grudziński – została przez nas bezkrytycznie zaakceptowana)”. Autor trafnie odnotowuje, że polska autodefinicja jako nowoczesnego państwa-pośrednika nie powinna sprowadzać się głównie do funkcji eksperta lub czynnika inspirującego myślenie państw na europejskiej osi Wschód-Zachód. Jak ilustrują to poszukiwania rozwiązań konfliktu zbrojnego wywołanego przez Rosję niczym niesprowokowaną napaścią na Ukrainę, potencjalnych kandydatów do roli pośredników jest nadmiar. Polska powinna wypracować dla siebie pozycję państwa, którego autorytet i prestiż sprawią, że nie będzie jednostronnie zabiegać o rolę arbitra, ale to strony w konflikcie będą zainteresowane jej pośrednictwem. Wyrażany też jest pogląd, jakoby „polityka wschodnia III RP ukształtowała się jako program neoprometejski”, a jego treścią były koncepcje Giedroycia. Teza ta formułowana jest post factum i podporządkowuje spontaniczny bieg zdarzeń wcześniejszym teoretycznym założeniom i koncepcjom. Natomiast godny odnotowania – choć rzadko przywoływany – jest fakt, że Polska jest bodaj jedynym krajem w tej części Europy, w którym transformacji ustrojowej nie towarzyszyło zjawisko oligarchizacji życia politycznego. Jest to zasługa Ojców Założycieli III Rzeczypospolitej, których postawa w podejmowaniu decyzji była determinowana bezwzględnym przestrzeganiem zasad etyczno-moralnych. Były to postacie tej miary, co Tadeusz Mazowiecki, Krzysztof Skubiszewski, Bronisław Geremek, Władysław Bartoszewski, Jacek Kuroń, Karol Modzelewski oraz wielu innych. Przywódcą tej pokojowej zmiany, a zarazem jej symbolem był Lech Wałęsa. To jego odwaga w zapoczątkowaniu trudnych reform wewnętrznych i bezinteresowność oraz wysokie morale osobiste ekipy, która sprawowała wówczas władzę, sprawiły, że Polska dokonała właściwego wyboru zarówno w sprawach wewnętrznych, jak i w zapewnianiu bezpieczeństwa zewnętrznego.
Jedna z chińskich mądrości głosi: „Nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku”. Te pierwsze kroki wyznaczyły kierunek dalszego marszu, podczas którego było wiele przeszkód, jak również błędnych decyzji. Jednak kierunek ku państwu, które opiera się na demokracji, trójpodziale władzy, praworządności i respektowaniu swobód obywatelskich oraz rynkowej gospodarce, został utrzymany. Nadchodzące czasy wymagają od elit politycznych i przywódców państw zarówno nowego i śmiałego myślenia, jak też większej uczciwości i zwykłej przyzwoitości, których deficyt w klasie politycznej stał się w miarę wzrostu zamożności państwa coraz bardziej odczuwalny i dojmujący.
Polska noblistka pisała: „Nic dwa razy się nie zdarza. I nie zdarzy…”[13]. Dotyczy to zarówno ludzi, jak i państw. Myślą przewodnią w poszukiwaniu strategii polskiej polityki obrony i bezpieczeństwa na najbliższą i na dalszą przyszłość powinna być koncepcja, którą wyraża idea państwa niezbędnego. Jest to optymalna formuła kształtowania relacji zarówno z państwami wspólnoty transatlantyckiej, jak też budowania dobrych relacji z państwami całego zglobalizowanego świata. Jest to wizja państwa silnego, demokratycznego, nowoczesnego, bez kompleksów oraz życzliwego i przyjaznego wobec wszystkich innych uczestników społeczności międzynarodowej.
9. Wspólnotowe myślenie. Za swoisty testament można uznać słowa Bronisława Geremka, który w swoim wstępie do polskiego przekładu książki Roberta Schumana Pour l’Europe pisał: „Wytworzenie wspólnoty politycznej wymaga także określenia wspólnej obrony europejskiej. Wspólna polityka zagraniczna i bezpieczeństwa wespół z już istniejącą mocną polityką solidarności euroatlantyckiej w ramach NATO powinna służyć realizowaniu projektu Europy mocnej i zespolonej, ale także demokratycznej i obywatelskiej”[14].
Były prezydent RP Aleksander Kwaśniewski zamieścił w zbiorze Polityka przełomu wieków (2024) esej pt. Polska racja stanu, który zamknął konkluzją, że nasza racja stanu wymaga „przemyślenia na nowo polskiej obecności w Unii i przekonania rodaków, że nasz interes narodowy wymaga dzisiaj jej wzmocnienia. Wymaga także stworzenia realnej zdolności obronnej, umacniającej Europę w scenariuszach, w których nie będziemy mogli liczyć na zaangażowanie Stanów Zjednoczonych, które coraz więcej uwagi i zasobów poświęcają obszarowi Pacyfiku”[15]. Jest to postulat wymagający odwagi i innowacyjnego podejścia w myśleniu osób decydujących o bezpieczeństwie państwa i jego strategii. Jej istotą jest właściwe rozpoznanie własnych słabości i umiejętne ich przezwyciężanie.
Budowanie strategii państwa niezbędnego wymaga głębokich przewartościowań w polityce wewnętrznej. W praktyce oznacza to potrzebę i konieczność respektowania trzech fundamentalnych postulatów. Sprowadzają się one do kształtowania silnych i stabilnych instytucji, które będą stały na straży demokratycznego państwa, jego wartości i porządku prawnego. Instytucje te, a w szczególności sądy i prokuratura, nie mogą być zawłaszczane przez partie polityczne. I wreszcie, respektowanie zasady ciągłości w polityce zagranicznej jest na tyle istotne, że stanowi o skuteczności tej polityki. Dotyczy to spraw egzystencjalnych i tak fundamentalnych, jak zapewnienie bezpieczeństwa granic i integralności terytorialnej państwa, jego suwerenności i kulturowo-cywilizacyjnej tożsamości.
Blisko 70 lat temu Karl Deutsch sformułował główne elementy, które składają się na koncepcję pluralistycznej wspólnoty bezpieczeństwa. Są to: „suwerenność i niepodległość państw; kompatybilność podstawowych wartości, na których straży stoją wspólne instytucje i wzajemna gotowość do współpracy, poszanowanie tożsamości i lojalności; zintegrowanie państw do tego stopnia, że w praktyce prowadzi to do «współzależnych oczekiwań związanych z pokojowymi zmianami» (dependable expectations of peaceful change)”[16].
Za formułowanie i realizowanie tak pojmowanej wspólnotowej kultury bezpieczeństwa odpowiedzialność ponoszą politycy.
[1]¹ Burzliwy rozpad Jugosławii i samorozwiązanie ZSRR stały się przyczyną wielu krwawych konfliktów, głównie natury etnicznej, na peryferiach Europy – na Bałkanach i Kaukazie oraz w Azji Środkowej.
[2]² Szerzej na ten temat w pracy zbiorowej pt. Przyszłość UE i NATO, autorzy: M. Belka, J. Czaputowicz, J. Lewandowski, A. Olechowski, D. Rosati, A. D. Rotfeld, red. R. Stemplowski, tom I, Wydawnictwo Wolski, Kraków 2025.
[3]³ W tej części rozważania oparte są na eseju: A. D. Rotfeld, Strategie z wyboru czy z konieczności, zamieszczonym w publikacji Przyszłość UE i NATO, op. cit., s. 117–146.
[4]⁴ Teksty dotyczące relacji między NATO a Rosją cytowane wg dokumentacji opracowanej przez Roberta Kupieckiego i Marka Menkiszaka, Stosunki NATO–Federacja Rosyjska w świetle dokumentów, PISM, 2018 oraz wg źródłowych danych zamieszczonych w książce: A. D. Rotfeld, W poszukiwaniu strategii, BOSZ, 2018 i w eseju Porządek międzynarodowy w czasach pandemii, „Rocznik Strategiczny” 2020/2021, t. 26, s. 21–39.
[6]⁶ „New York Times” z 11 września 2013 r.
[7]⁷ London Declaration on a Transformed North Atlantic Alliance, 7–8 czerwca 1990 r.
[8]⁸ P. Hassner, Koniec pewników. Eseje o wojnie, pokoju i przemocy, tłum. M. Ochab, Fundacja im. Stefana Batorego, Sic!, Warszawa 2002.
[9]⁹ Idem, Beyond the Three Traditions: The Philosophy of War and Peace in Historical Perspective, „International Affairs” 1994, t. 70, nr 4.
[10] B. L. Kessler, Bush’s New World Order: The Meaning Behind the Words, Air Command and Staff Coll Maxwell, marzec 1997.
[11] F. Fukuyama, The End of History and the Last Man, The Free Press, NY 1992.
[12] P. Grudziński, Państwo inteligentne. Polska w poszukiwaniu międzynarodowej roli, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2008, s. 10.
[13] W. Szymborska, Nic dwa razy. Wybór wierszy, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1997, s. 14.
[14] B. Geremek, Nasza Europa, Universitas Kraków 2012, s. 10–11.
[15] A. Kwaśniewski, Polska racja stanu, w zbiorze: Polityka przełomu wieków, red. J. Kluczkowski, Fundacja Amicus Europae, Warszawa 2024, s. 394.
[16] K. W. Deutsch i inni, Political Community and the North Atlantic Area, Princeton University Press, New York 1957.
Zaczynam rozumieć lekko ironiczny komentarz, jakby z niedowierzaniem, Radosława Sikorskiego na temat taktyki negocjacyjnej Donalda Trumpa mającej doprowadzić do zakończenia wojny w Ukrainie. Wygłosił ją podczas Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, zaraz po tym, gdy bomba wybuchła: doszło do pierwszej, niezapowiadanej, rozmowy telefonicznej przywódców USA i Rosji, sekretarz stanu Pete Hegseth zarysował linie ustępstw wobec agresora (pogodzenie się ze stratą zajętych ukraińskich terytoriów, brak zgody na przyjęcie Kijowa do NATO oraz nieudzielenie żadnych gwarancji bezpieczeństwa przez Waszyngton), a prezydencki pełnomocnik do spraw tego konfliktu gen. Keith Kellogg dobitnie zapowiedział, że Europejczycy nie zasiądą przy stole rokowań. Sens wypowiedzi polskiego ministra spraw zagranicznych sprowadzał się do tego, że jest to taktyka dziwna, zaskakująca, nierokująca dobrze, ale „życzymy powodzenia”.
W ciągu miesiąca Trump wywarł bezprzykładną presję – nie tylko słowną, ale i poprzez wstrzymanie dostaw sprzętu i danych wywiadowczych – na prezydenta Zełenskiego, zmuszając go do zaakceptowania warunków 30-dniowego zawieszenia broni, po czym w kolejnej rozmowie telefonicznej z Putinem ustąpił ze wszystkich założeń tej propozycji. Inaczej mówiąc, taktyka polega na nacisku na ofiarę agresji, zależną od amerykańskiego wsparcia, w celu wymuszenia na niej zgody na pomysły przychodzące do głowy Trumpowi i jego zausznikom, przedkładaniu powstałych w ten sposób ofert agresorowi, a gdy ten je zmiękcza, wycofywania się z własnego stanowiska. Oczywiście, bez konsultacji z Zełenskim; nie tylko w trakcie pertraktacji, ale i w ciągu przynajmniej 15 i pół godziny po ich zakończeniu.
Putin mógł równie dobrze przystać na złożoną mu propozycję (czytaj tutaj). Zapewne wyczuł jednak słabość interlokutora – bądź zorientował się, że bardziej niż na Ukrainie zależy mu na Izraelu i przyszłym starciu (ekonomicznym, politycznym, może dyplomatycznym) z Chinami. Czemu miałby za darmo rezygnować z osiągnięcia większych korzyści, niż te, które i tak satysfakcjonowałyby go na tym etapie? Na marginesie zauważmy, że praktycznie Rosja niewiele może zaoferować Ameryce we wspomnianych innych częściach świata (czy Trump potrzebuje pośrednika w relacjach z Iranem?). Albo całkowicie niezasadna jest wiara w to, że obecny prezydent USA był skutecznym negocjatorem biznesowym, albo w ogóle nie rozumie on współzależności współczesnego świata. A najprawdopodobniej i jedno, i drugie.
Strony przestają niszczyć swoje instalacje energetyczne, zaś szczegóły krótkotrwałego rozejmu na morzu będą teraz opracowywane przez amerykańskich i rosyjskich negocjatorów (bez Ukraińców!). Będą to czynić, za zamkniętymi drzwiami, w powiązaniu z finalnym rozstrzygnięciem. Nie może to doprowadzić do niczego dobrego.
Na szczęście jest jeszcze Unia Europejska i jej sojusznicy, którzy wykazują się solidarnością w tym trudnym momencie (mają, rzecz jasna, także zbieżne interesy): Wielka Brytania, Norwegia, Kanada. Dwa tygodnie temu, 6 bm., na posiedzeniu Rady Europejskiej, najwyższego decyzyjnego organu UE w kwestiach politycznych i strategicznych, uzgodniono następujące zasady procesu prowadzącego do zakończenia wojny:
To jest dokładnie to, czego nie chce Rosja i na czym nie zależy Stanom Zjednoczonym. Ten zestaw jest oficjalnie ogłoszonym stanowiskiem Europejczyków. Nie może zostać zdezawuowany zaraz po jego ogłoszeniu. Zapewne okaże się więc, że bez UE (i bez Ukrainy) żadne negocjacje nie doprowadzą do trwałego uregulowania. Trump i Putin będą musieli przyjąć to do wiadomości.
Jest takie powiedzenie, że generałowie szykują się do wojen, które już były. Nie inaczej jest z politykami, szczególnie tymi, którzy w swej karierze nie mieli nic wspólnego z wojskiem. Oni również na dźwięk słowa wojna przywołują obrazy wojen dawno minionych. W dodatku chcąc zyskać uznanie u elektoratu tryskają pomysłami, które mają potwierdzić ich wysokie kompetencje i, przynajmniej w ich mniemaniu, spełnić oczekiwania społeczeństwa. Nie inaczej jest z planowanym przez rząd powszechnym, dobrowolnym szkoleniem wojskowym dla dorosłych Polaków. Brzmi pięknie, ale… jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach.
Przede wszystkim, jak zauważył to radziecki pisarz i korespondent wojskowy z lat II wojny światowej, Konstanty Simonow, nikt nie rodzi się żołnierzem. Żołnierza trzeba więc nie tylko wyszkolić, ale i odpowiednio ukształtować jego psychikę, tj. zdyscyplinować i wyrobić pewne nawyki potrzebne do funkcjonowania w specyficznych warunkach ewentualnego pola walki. A na to niestety potrzeba czasu. Poza tym nie każdy ma predyspozycje psychiczne do służby wojskowej. Ich dowodem niekoniecznie będzie dobrowolne zgłoszenie się na szkolenie wojskowe. Zgłosić się na nie mogą bowiem ludzie o mankamentach psychicznych, których ujawnienie w czasie weekendowego szkolenia będzie trudne – o ile wręcz nie niemożliwe. Dać takim ludziom broń do ręki może być więc sporym ryzykiem.
Jeżeli zaś chodzi o samo szkolenie to każdy, kto otarł się o wojsko wie, iż w szkoleniu strzeleckim rzecz nie w samym strzelaniu, ale w wyrobieniu nawyków związanych z obsługą techniczną broni oraz umiejętności jej użycia w różnych sytuacjach. Pamiętać też trzeba, że w wojsku oprócz broni strzeleckiej jest cała masa innego sprzętu, który żołnierz powinien dla swego bezpieczeństwa i skutecznego wykonywania zadań na współczesnym polu walki umieć obsłużyć. Niezbędne są także umiejętności poruszania się na polu walki i radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Nauczenie tego wszystkiego wymaga znacznie więcej czasu niż kilka niedziel. Mówiąc brutalnie – w czasie sobotnio–niedzielnych, dobrowolnych szkoleń wojskowych możemy wyszkolić tylko gorszej jakości mięso armatnie, coś w rodzaju niemieckiego Volkssturmu z lat II wojny światowej, który w przemowach hitlerowskiego ministra propagandy J. Goebbelsa był formacją zdolną odeprzeć ataki Armii Czerwonej i aliantów zachodnich, w rzeczywistości zaś reprezentował nikłą wartość bojową.
Nie oznacza to jednak, iż sama idea upowszechnienia wiedzy obronnej i tym samym podwyższenia szeroko rozumianej kultury bezpieczeństwa jest zła. Wręcz przeciwnie! We współczesnym turbulentnym, a tym samym pełnym różnego rodzaju zagrożeń świecie, człowiek musi posiadać wiedzę pozwalającą zapewnić bezpieczeństwo zarówno jemu samemu, jak i innym ludziom z jego otoczenia. Nie każdy musi umieć strzelać i obsługiwać złożone systemy uzbrojenia. Wystarczy, że będzie umiał udzielić pierwszej pomocy oraz będzie wiedział, jak zachować się w sytuacjach nadzwyczajnych, np. w przypadku klęsk żywiołowych lub katastrof technicznych.
Co się zaś tyczy rezerw dla wojska, wszak to one wygrywają wojny, to system ich szkolenia musi być dokładnie przemyślany i nie opierać się tylko na sobotnio–niedzielnych, piknikopodobnych szkoleniach.
Znaczenie grupy nieunijnych państw-członków NATO z liczącymi się siłami zbrojnymi i istotnym, zaawansowanym potencjałem przemysłów obronnych znacznie wzrosło. Zjednoczone Królestwo po brexicie (z potencjałem jądrowym) na północno-zachodnim kierunku Europy, sojusznicza Norwegia, a także Republika Turcji (druga armia w Sojuszu) na południowo-wschodnim cyplu stały się w obecnych warunkach i będą w przyszłości nieodłącznymi częściami bezpieczeństwa kontynentu. Z kolei przeobrażenia na wschodniej rubieży UE utworzyły – od północy wraz z przyjęciem do NATO unijnych Szwecji i Finlandii, poprzez centralną Europę z Polską na czele (obecnie trzecia armia w ramach Sojuszu), dalej – Rumunię, Bułgarię po Turcję włącznie – sojuszniczą wschodnią flankę NATO, ale nie całej Unii Europejskiej.
Tak wygląda mapa. Twarda i wciąż nieprzewidywalna rzeczywistość ostatnich tygodni wymusiła pilną weryfikację stopnia gotowości i możliwości podjęcia się przez Europę odpowiedzialności za bezpieczeństwo kontynentu. Choć to tylko tzw. pineski na mapie, jednakże to właśnie w nieunijnym Londynie 2 marca odbyło się nieformalne spotkanie liderów z udziałem Ukrainy i przedstawiciela Turcji (minister spraw zagranicznych Fidan). Z kolei 6 marca na nadzwyczajnym szczycie UE via łącze przemawia prezydent Erdoğan (vide zdjęcie). O tym ostatnim nie było szerokich doniesień w mediach, a szkoda… Jako autor tej analizy, śmiem twierdzić, że to właśnie podczas (nawet nie w wyniku) tego szczytu, w świetle bardzo precyzyjnego przesłania Erdoğana, podjęto decyzję, iż pełniący obowiązki prezydencji UE, dyskontujący ponad 600-letnie tradycje relacji z Turcją, negocjujący w 2018 r. z Erdoğanem jako przewodniczący Rady Europejskiej porozumienie w sprawie syryjskich uchodźców, obecny premier rządu RP Donald Tusk, złoży ad hoc roboczą wizytę w Ankarze.
Optyka Białego Domu rozumienia rosyjskiej agresji na Ukrainę i warunków zawieszenia broni, a przede wszystkim niejasne wciąż możliwości zawarcia – w ślad za Erdoğanem – „sprawiedliwego, trwałego i honorowego” pokoju, „gdyż tylko wówczas nie będzie przegranych”, w kontekście tureckich doświadczeń w relacjach z USA, a także jako kandydata od 2005 r. do członkostwa w UE, wskazują na konieczność radykalnego przewartościowania i wypracowania odważnej, szerszej wizji miejsca i roli Turcji jako państwa zintegrowanego z interesami bezpieczeństwa, ale nie tylko Europy. Zasygnalizował konieczność takiej zmiany jeszcze w lutym br. Sekretarz Generalny NATO Mark Rutte, wzywając przywódców Wspólnoty do zwiększenia zaangażowania w sprawy i relacje z Turcją.
Bagaż tureckich doświadczeń a obecna sytuacja międzynarodowa
Zażegnanie konfliktu w Zatoce Świń w 1962 roku, choć uchroniło świat przed atomową konfrontacją dwóch ówczesnych supermocarstw, dla Turcji oznaczało utratę znaczenia w strategicznej polityce USA. To na żądanie Kremla wycofane zostały z jej terytorium amerykańskie rakiety Jupiter – wówczas jedne z pierwszych balistycznych jednostek mogących przenosić ładunki jądrowe. W 1963 r. Ankara otrzymuje kolejny sygnał ostrzegawczo-dyscyplinujący ze strony Waszyngtonu: jeśli w związku poważną destabilizacją między społecznościami Turków a Greków cypryjskich, nastąpi militarna interwencja Turcji, spotka się ona ze wstrzymaniem amerykańskiej pomocy wojskowej. Gdy w 1974 r., w okresie rządów junty czarnych pułkowników w Atenach, Ankara podejmuje „zbrojną interwencję pokojową” na Cyprze, Sojusz, pod wpływem USA, nakłada embargo na dostawy uzbrojenia do Turcji. Ankara, negocjująca bezskutecznie za czasów Baraka Obamy zakup Patriotów, uzyskuje jedynie czasowe rozmieszczenie tych jednostek (art. 4 NATO), które – częstokroć z powodu lub pod pretekstem naruszania praw człowieka – są przez sojuszników wycofywane z Turcji… Czy li tylko z tego powodu dokonuje zakupu rosyjskich S-400? To wymagałoby oddzielnej analizy obrazującej przyczyny obrania w XXI wieku przez Turcję kursu na autonomię w polityce zagranicznej, inaczej zwaną transakcyjnością; w tym utrzymywania relacji z Putinem (jako jedynego państwa z Sojuszu) czy też nieuczestniczenia w unijnych sankcjach na Rosję.
Naukę z tych lekcji Turcja wyciągnęła szybko: pomimo niezachwianego przekonania o konieczności członkostwa w NATO, po 1974 r. przystąpiono do budowy narodowego przemysłu zbrojeń. Nie miejsce tutaj, by prezentować diapazon współczesnego stanu i wielowektorowości tureckiego przemysłu obronnego i jego dynamicznych zdolności szybkiego dostosowywania się do potrzeb bezpieczeństwa, by nie sprowadzać go tylko do znanych dronów Bayraktar. Kołem zamachowym jest publiczno-prywatne partnerstwo, które doprowadziło do powstania tureckiej zbrojeniowej Doliny Krzemowej. To właśnie te ponad trzydziestoletnie inwestycje usytuowały Turcję jako jednego z najatrakcyjniejszych obecnie partnerów w sferze produkcji współczesnych systemów obronnych, wojennych oprogramowania i AI, amunicji, wyposażenia, lotnictwa i marynarki wojennej oraz przemysłu rakietowego.
Tureckie oczekiwania wobec UE
Jeśli Unia upatruje w Turcji przede wszystkim ważnego partnera w realizacji ogłoszonego 800-miliardowego pakietu zbrojeń i zdolności obronnych, obrazową reakcją na tego typu podejście niech służy tytuł artykułu jednego z tureckich opiniotwórczych komentatorów M. Yetkina omawiającego nie samą wizytę premiera Tuska (tureckie oficjalne media nadają jej przede wszystkim wymiar dwustronnej wizyty), ile możliwe ogólniejsze cele samej UE: „Hipokryzja oferty UE dla Turcji: tak dla jej wojska, nie dla jej członkostwa”.
Udając się do Ankary 12 marca br., premier państwa sprawującego obecnie prezydencję w UE zdawał sobie sprawę z tureckich warunków inkluzywności tego kraju w obecne potrzeby UE. Z tego powodu zamiast analizy przytaczam (tłumaczenie własne) najistotniejsze fragmenty przesłania Erdoğana do uczestników szczytu UE 6 marca br., by je potem częściowo choćby rozszyfrować.
„[…] Nie ma uzasadnienia dla wykluczania Turcji z unijnych zamówień obronnych i programów odbudowy… nasze wspólne interesy wymagają od UE skorygowania tego stanowiska… Bezpieczeństwo europejskie nie jest kwestią, która dotyczy tylko państw członkowskich UE. Ta kwestia dotyczy wszystkich europejskich sojuszników [NATO]…. Uważam, że europejski program przemysłu obronnego, prowadzony przez UE, powinien być otwarty dla wszystkich europejskich sojuszników [NATO]…. Turcja jest gotowa wnieść wkład w rozbudowę europejskiego systemu obrony poprzez włączenie naszego przemysłu obronnego, jednakże pod warunkiem zapewnienia otwartości ze strony partnerów europejskich. Planowanie wszystkich kroków na rzecz bezpieczeństwa europejskiego wspólnie z Turcją leży w naszym wspólnym interesie… Zdecydowanie podtrzymujemy nasz cel, jakim jest pełne członkostwo w UE… Oczekujemy, że UE przyjmie strategiczne i wizjonerskie stanowisko, a w związku z tym nasze stosunki zostaną niezwłocznie rewitalizowane”.
Konkretyzując możliwe wnioski…
„Nic o Ukrainie bez nas” – zapewniał Erdoğan prezydenta Zełenskiego pozującego pod parasolem trzymanym nad nim przez o wiele wyższego tureckiego męża stanu. A to oznacza nie tylko wielokrotnie podkreślaną chęć goszczenia negocjacji pokojowych, nie tylko zasygnalizowanie możliwości udzielenia Ukrainie gwarancji bezpieczeństwa, ale i gotowość do rozmieszczenia tureckiego kontyngentu sił pokojowych w Ukrainie. 24 lutego br. Rosyjski minister spraw zagranicznych Ławrow rozmawiał w Ankarze z Erdoğanem – cisza medialna wokół tej wizyty jest znacząca, więc i tematy rozmów musiały być tym bardziej ważkie. Czy do tego stopnia, że obejmowały wiarygodność ew. tureckiego kontyngentu pokojowego w oczach Kremla? O opcji rozmieszczenia tureckich sił w Ukrainie, sojuszniczych w naszych rozumieniu, napomykał wcześniej min. SZ Fidan. Warto tu przytoczyć wypowiedź premiera Tuska: „zwróciłem się z jednoznaczną propozycją, aby Turcja wzięła na siebie jak największą współodpowiedzialność za proces pokojowy, gwarancje stabilności i bezpieczeństwa w całym naszym regionie”.
Nie jest moim zamiarem czytać w myślach tureckich liderów, upraszczając rysującą się nową korelację, niemniej można by wskazać następujący kierunek rozumowania Ankary: Co w takim razie zrobisz, Unio, bez nas, choć my nie jesteśmy Ameryką? Mamy wysłać nasze wojska do Ukrainy, dysponując zarazem naszym prężnym przemysłem zbrojeniowym, chroniąc cieśniny i Morze Czarne, a wy staracie się uzgodnić waszą, europejską architekturę bezpieczeństwa bez nas i naszego wkładu?! W takim razie to unijnym stolicom pozostawiamy do rozważenia, czy Turcja powinna stać się członkiem UE na troszeczkę innych warunkach niż obowiązują obecnie…
Od czasu załamania negocjacji z UE, tj. po 2011 r., Erdoğan twierdzi, że jeśli już, „to uzyskamy członkostwo w UE nie w oparciu o kryteria kopenhaskie, lecz ankarskie”. Choć teza ta, kierowana ongiś na wewnętrzne potrzeby polityczne, w praktyce nie występuje w narracji od momentu agresji Rosji na Ukrainę, niemniej rozczarowanie Ankary wobec Unii sprowadza się do twierdzenia o stosowaniu przez Brukselę podwójnych standardów wobec jej unijnych aspiracji (np. problem cypryjski; prawa człowieka i degradacja demokracji; problem kurdyjski; unia celna z UE; relacje z Grecją, Francją i unijną Republiką Cypru; zasoby i wydobycie surowców energetycznych na Morzu Śródziemnym). I choć wina za obecny stan relacji w obszarze martwych negocjacji leży po obu stronach, wymogi tzw. koniunktury bezpieczeństwa europejskiego przemawiają na korzyść Turcji. Szczególnie koncentrowanie się Erdoğana na stosowaniu zasady transakcyjności w polityce zagranicznej będą kształtować jego podejście do oferty przemysłu obronnego państw UE i projektów Brukseli.
Ankara uzyskała szersze pole manewru wobec Rosji w związku z porażką Moskwy w Syrii, która do czasu upadku Asada było zarzewiem zarówno obustronnych konfliktów i rywalizacji, jak i współpracy. Doprowadzenie w wyniku kilkumiesięcznych negocjacji do wystosowania przez lidera terrorystycznej PKK A. Ocalana apelu o złożenie broni i rozwiązanie jej struktur, a zarazem podpisanie 11 bm. w Damaszku przez urzędujące tam obecnie nowe władze porozumienia ze zbrojnymi syryjskimi siłami kurdyjskiej demokratycznej opozycji (uznawanej przez Turcję za przedłużenie zbrojnego ramienia PKK) na temat procesu włączania ich w struktury nowej państwowości syryjskiej, zwalnia obciążenie koncentracji uwagi Ankary na tym wymiarze bezpieczeństwa kraju. Co więcej – jeśli proces pokojowej ewolucji problemu kurdyjskiego w Turcji zakończy się realnym sukcesem, usunięta zostanie jedna z zasadniczych barier na rzecz członkostwa tego państwa w UE, gdyż „droga do demokratyzacji Turcji, do Europy wiedzie przez Diyarbakir” (słowa z 1997 r. ówczesnego premiera Turcji M. Yilmaza; Diyarbakir – nieformalna stolica Kurdów tureckich we wschodniej części kraju).
Pozostanie na wokandzie problem cypryjski, który nadal wiąże ręce Turcji w procesie unijnego zbliżenia… Od którego m.in. rozpoczęły się rozważania, po co jeżdżą europejscy mężowie stanu do Ankary.
Jeśli rozmowy w Ankarze prowadzone były przez premiera Tuska w oparciu o ten konglomerat wzajemnie warunkujących się aspektów – należy mu się zasłużony odpoczynek nad tamtejszą riwierą śródziemnomorską.
Od kilku godzin trwa powszechne zastanawianie się, jak na uzgodnioną przez Amerykanów i Ukraińców propozycję zawieszenia broni na trzydzieści dni zareaguje Rosja. W pierwszych komentarzach raczej dominuje pogląd, że odrzuci ten pomysł, być może piętrząc kolejne żądania.
Jednak w strategicznym interesie Putina leży nie igranie z Trumpem, udowadnianie samemu sobie, jakim to jest narodowym bohaterem, lecz doprowadzenie do pokoju na jego warunkach. Sformułował je w ultimatum przed rozpoczęciem wojny w 2022 roku, oczywiście niektóre z punktów umieszczając w nim na wyrost. Co więcej, trzy najważniejsze kwestie już ma obiecane przez jego nowego partnera z Waszyngtonu: zatrzymanie zdobytych ziem, niedopuszczenie do przyjęcia Ukrainy do NATO oraz obietnicę désintéressement Stanów Zjednoczonych sprawami bezpieczeństwa na Starym Kontynencie. W koniunkcji oznacza to wolną rękę dla Kremla w polityce europejskiej, a już szczególnie w obszarze Europy Wschodniej.
W negocjacjach – właściwych, nie tych dotyczących krótkotrwałej przerwy w walkach – Putin będzie mnożył oczekiwania. Z pewnością będzie się domagał zniesienia sankcji nałożonych przez Joe Bidena, Unię Europejską, G-7 i ich sojuszników, a także faktycznego rozbrojenia armii swojego sąsiada (pod pretekstem obaw o bezpieczeństwo Rosji). Będzie też dążył do jak najszybszego przeprowadzenia wyborów prezydenckich w Ukrainie, aby spróbować w Kijowie zainstalować osobę niezdolną do opanowania chaosu politycznego, zwalczenia korupcji i ograniczenia wpływów oligarchów. Ma w tym wszechstronne doświadczenia, jak pokazały ostatnio przypadki Mołdawii i Rumunii, a nieco wcześniej Wielkiej Brytanii (brexit) i USA (wybór samego Trumpa w 2016 roku). Jeśli teraz mu się uda, prawdopodobieństwo akcesji Ukrainy do UE, a także wyposażenia jej sił zbrojnych w nowoczesne zachodnie uzbrojenie, gwałtownie spadnie.
Co mu się uda uzyskać w tych rokowaniach – będzie jego. Czego się nie uda, weźmie sobie sam. Będzie to tym łatwiejsze, im bardziej zdezorganizowanym państwem będzie Ukraina.
W rozmowach na temat szczegółów 30-dniowego rozejmu niewątpliwie postawi kwestię braku udziału jakichkolwiek jednostek zachodnioeuropejskich w siłach nadzorujących przestrzeganie zawieszenia broni. Już wcześniej jednoznacznie to zakomunikował minister spraw zagranicznych Ławrow. W odróżnieniu od innych żądań, niemających podstaw w politycznej i dyplomatycznej praktyce, ten punkt akurat jest trudny do podważenia: obie strony rozejmu mają prawo do odrzucenia udziału w takiej misji państw, które uznają za sobie nieprzyjazne.
Putin uważa, że tę wojnę w gruncie rzeczy już wygrał. Dlaczego miałby się tego wyrzekać na tle drobnej rzeczy, jaka jest przerwanie ognia na krótki czas? Ten miesiąc zresztą służyłby mu nie tylko do doprecyzowania warunków finalnego rozwiązania, ale też do wzmocnienia kadrowego i sprzętowego jego sił na froncie. Przemysł zbrojeniowy pracuje pełną parą, wyprodukuje więcej pocisków i rakiet, niż zdążą to zrobić Amerykanie i Europejczycy (włącznie z ewentualnymi zakupami w dalekich krajach trzecich). I w każdej chwili może wznowić walki, jeśli Trump nie wywiązałby się z danego słowa.
Nie będę się wygłupiał i udawał, że choć w drobnej części mógłbym ocenić obecne przetasowania w sferze idei i w światowej polityce. Przestrzegałbym również przed popełnieniem grzechu pychy tych wszystkich, którzy są przekonani o własnej w tym względzie możności. Bodaj Dürrenmatt pisał, że kiedy najstaranniej planujemy, wówczas najmocniej trafia nas przypadek. Możemy co najwyżej odwołać się trochę do historii, a na deser uruchomić futurologiczną fantazję.
Podejmującym próbę racjonalnej oceny Polakom mocno przeszkadzają nadchodzące wybory prezydenckie: ważniejsze, by je wygrać, niż dociekać, jakie będą własne i cudze zachowania w przyszłości. Policzyłem: do pierwszej tury pozostało 68 dni. W poprzedniej prezydenckiej rundzie taki dystans nie mącił snu entuzjastom Bronisława Komorowskiego, ani jemu samemu. A wyszło, jak wyszło.
Gdy zacząłem pisać ten krótki szkic, dotarła do mnie wiadomość, że Prezydent zawetował ustawę incydentalną (o ważności wyborów miało rozstrzygać 15 najstarszych stażem sędziów Sądu Najwyższego). To w języku praktyki oznacza, że trzeba wygrać wybory wysoko, by zostały uznane za ważne. W przypadku wygranej różnicą 1-2 pkt opozycja zrobi wszystko, łącznie z atakiem na Sejm, by zdezawuować wyborczy wynik. Mogą się w tej sprawie odwołać do znanych wzorów.
W rywalizacji politycznych „skrzydeł” nie przypominam sobie przypadku z polskich dziejów najnowszych, by wyborczy wynik kwestionowała lewica. To specjalność prawej strony sporu. W elekcji AD 1922 zaprzysiężenie prezydenta Narutowicza nie wystarczyło. Trzeba było uciec się do zabójstwa. O wyborach przegranych kilkakrotnie przez własne ugrupowanie Jarosław Kaczyński powtarzał jak mantrę, że zostały sfałszowane. A przykłady z zagranicy? Donald Trump spróbował ataku na Kapitol, by sięgnąć po władzę. I tak dalej.
W wyborach’2025 dominować będą dwa wątki. Pierwszy to dyskusja na temat współczesnego porządku światowego. Ten obowiązujący do niedawna (nazwijmy go reaganowskim) utrzymywał się bez większych zakłóceń przez 35 lat. Niby niewiele, ale ten jałtańsko-poczdamski tylko dekadę dłużej. Wersalski nawet krócej (tylko 20), ale zdaniem wielu był tylko przystankiem w wojennych zmaganiach. Szybciej na ogół nie znaczy mądrzej. Za to porządek wiedeński uregulował europejskie, czyli światowe relacje na okres 100 lat. Gdyby jednak wprowadzić cezurę (wojna francusko-pruska) i podzielić stulecie na dwie części, pierwsza trwałaby 55, druga 45, potem niesatysfakcjonujące przegranych 20 lat, a następnie 45 i 35. Trochę karkołomny to wniosek, ale czeka nas raczej przyspieszenie zmian niż ich spowolnienie.
Nowy porządek kształtował się zazwyczaj w wyniku wielkich zmagań militarnych: wojny napoleońskie, wojna francusko-pruska, I i II wojna światowa. Nasze pokolenia otrzymały prezent od losu; żyjemy w pokoju już 80 lat. Historia mówi nam też, że wojny wywoływali dyktatorzy, agresywni politycy, w ostatnim czasie reprezentujący partie autorytarne, faszyzujące, bądź faszystowskie. Oni często nie wygrywali wyborów parlamentarnych, zdobywali władzę w wyniku manipulacji i słabości starych elit. Prawie wszyscy źle skończyli, degradując swoje narody i państwa, i źle, wręcz fatalnie, zapisując się w ludzkiej pamięci. Kiedy słucham Elona Muska, niemającego atrybutów władzy, wydającego dyspozycje rządom i politykom, odnoszę wrażenie, że żaden z istniejących systemów ustrojowych, nie zna przypadku takiej uzurpacji. System, w którym wola jednego z urzędników stoi ponad prawem i zwyczajem, wymyka się ocenom. Gdzie podziała się amerykańska demokracja, będąca przez dwa stulecia wzorcem dla demokratycznego świata? A kiedy czytam piątkę Mentzena, zachwyconego Muskiem, a więc wizję Polski bez Żydów, gejów, aborcji, podatków i Unii Europejskiej nie mogę opędzić się od złowróżbnych skojarzeń. Stawiając „X” na karcie wyborczej, powinniśmy więc pamiętać o historii.
Co oznacza Polska bez Unii Europejskiej (bo ta bez Żydów i gejów mocno mi pachnie faszyzmem)? Rywalizacja światowa będzie raczej konfliktem wspólnot niż państw. Nawet USA, choć podkreślają swoją indywidualną potęgę, są skazane na współdziałanie. Wydawałoby się, że to wspólnota euroatlantycka, bo jest wspólnotą kulturową, wzmacnianą wspólną dla większości obywateli religią, będzie naturalnym wyborem dla Stanów. Wracając na rodzimy grunt, Polska bez Unii, osamotniona, znów ulokuje się między Niemcami a Rosją ze wszystkimi dobrze znanymi konsekwencjami. Jeśli USA zdecydują się na inny wybór, musimy tym wyraźniej dążyć do zintegrowanej Europy. Gdy Trump postawi nie na UE, ale na Rosję, czy PiS opowie się za tym wyborem? Wyborem Rosji, która według często powtarzanej narracji zamordowała jego brata? Czy ta wolta może pozostać niezauważona przez wyborców?
Chiny, które 40 lat temu plasowały się u dołu wszystkich tabel, dziś walczą ze Stanami o palmę pierwszeństwa w gospodarce światowej. Górują nad nimi w dynamice zmian. Indie, świat Islamu, może Izrael uzupełniają stawkę. O członkostwo BRICS ubiega się dziś 51 państw. Liczba aspirantów rośnie. To nowa sytuacja, nieznana w świecie bilateralnym i unilateralnym. Tym bardziej rysuje się potrzeba różnorodnych sojuszy i… tak, wspólnot. Nie znam profesjonalnych fachowców w polskiej polityce, zwłaszcza w PiS i Konfederacji, którzy mogliby sprostać temu zadaniu.
Równie trudnym, a być może nawet trudniejszym, zadaniem wydaje się zakończenie konfliktu w Ukrainie. Czy podtrzymamy w nowych warunkach obowiązujące przez 3 lata stanowisko? Wydaje się, że nadrzędną przesłanką dla wypracowania stanowiska powinien być pokój. Z nadzieją, że zostanie zawarty na warunkach najkorzystniejszych dla Ukrainy. Ale też bez iluzji kontynuowania oporu za wszelką cenę (jak długo?), wyniszczającego ludzi i substancję materialną. Po wojnie też trzeba żyć. Polska powinna starać się o wspólny głos Europy w tej sprawie. Wydaje się, że robimy bardzo wiele w tym celu. Lepiej byłoby zatem kontynuować tę linię niż dokonywać karkołomnej wolty w zachwycie nad J.D. Vancem i Elonem Muskiem.
O przyszłej Polsce (i świecie) decydować będzie młode pokolenie. To w wieku 18-29 lat. Do niedawna sprzyjające KO, dziś wybiera Konfederację, KO plasuje się na drugim miejscu, ale różnica jest dość znaczna. Bardzo martwią słabe notowania Lewicy, ale wspólnie z partią Razem mogą liczyć w tym segmencie na 11,6 proc. głosów. Łącznie z KO równoważą Konfederację. Kiepskie są w tej grupie wyniki PiS i PSL. Obie te partie notować będą dalsze spadki, trudno wyobrazić sobie, by zdobyli głosy młodych. Identyfikacja przyczyn spadku jednych i awansu innych, a co za tym idzie właściwy wybór priorytetów, wydaje się już spóźnionym, ale wciąż jeszcze realnym wyzwaniem.
Drugim kluczowym wątkiem tegorocznych wyborów – i wcale nie mniej ważnym – jest wyważenie racjonalnych i dobrze postrzeganych proporcji między wielką polityką a dostrzeganiem bieżących potrzeb obywateli, zwłaszcza w kwestiach dokuczliwych: dostęp do lekarza i jakość opieki medycznej, budowa dróg i mieszkań, zastój w funkcjonowaniu poczty itd. Ale to już całkiem inna historia, jak mawiał Kubuś Puchatek, do której przyjdzie wrócić w kolejnym szkicu.
Koleżanka z Polski zapytała, co sądzę o tym, co się wyprawia w Stanach Zjednoczonych. Odpowiedziałem jej tak:
Wyobraź sobie, że USA to wyspa (US Island), a Ty jesteś jej prezydentem, który ma wielkie uprawnienia, a poza tym jesteś typem ego-maniaka.
Z dodatkami, takimi jak Meksyk oraz Kanada, Północna Ameryka jest zarówno cywilizacją, jak i kontynentem. Daleko od zagrożeń, bez złośliwych sąsiadów oraz ze wszystkim, co potrzebne do dobrego życia. Mnóstwo żywności, produkcji, surowców, krótko mówiąc, wszystkiego, czego trzeba do dostojnego przetrwania jako narodu. Co prawda masz jakieś peryferie, które uważają się za niezależne państwa i handlują na potęgę z Tobą, zarabiając 70 procent całego przychodu pieniądza na wymianie z Twoją wyspą. Ale to niuans niewart poważnej rozmowy (przyjdą na kolanach po prośbie).
Poza tym masz świadomość, że mimo tego, że posiadasz już wszystko, żeby cieszyć się władzą, wiele rzeczy na Twojej wyspie szwankuje. I tak naprawdę nie ma jak tego szybko poprawić. Coś w Twojej głowie mówi, że są to strukturalne problemy, których bez zmian systemowych nie da rady zmienić (może jesteś i wariat, ale nie głupiec). Ale po co głęboko zmieniać strukturę, jak można inaczej, szybko, efektownie, powierzchownie, z poklaskiem. Jak wyspa to wyspa. Ze światem zewnętrznym trzeba mieć tyle wspólnego, ile to przyniesie wymiernych korzyści. Z wyjątkiem Chin. Chiny to Twój jedyny duży problem spoza Twojej wyspy, bo jeszcze ciut-ciut, a naprawdę będą lepsi we wszystkim, co produkują. Wiesz to na pewno – masz dowody – że za parę lat to Ty będziesz musiała od nich kupować technologie, a nie odwrotnie. Europa jest za mocno na lewo, jakaś skomplikowana i nie ma takiego jak Ty, jednego dominującego partnera do rozmowy. I jeszcze te wszystkie LGBT! A poza tym się stawiają, nie dysponując odpowiednim zapleczem. No to niech robią, co chcą. I tak bez nas nic im nie wyjdzie.
Jak już to wszystko wiesz, to reszta jest tylko technologią – bez ideologii, bez wizji na parę lat, bez szacunku wobec prawa i sympatii wobec przyjaciół, bez sojuszy oraz zobowiązań. Do spełnienia Twoich planów jako prezydenta potrzebujesz sprawczości oraz woli, determinacji; a to zapewniają Ci zasoby Twojej wyspy (zwłaszcza, jak pod but weźmiesz Twoje peryferie), Twój charakter oraz instytucje, które reprezentujesz. Trochę Cię denerwuje, że na razie świat jest urządzony jakoś dziwnie, bo nie możesz jutro kupić jakiegoś kraju (a przecież żyjesz na wyspie, gdzie absolutnie wszystko jest na sprzedaż). Ale za to możesz dogadać się ponad głowami innych o losie całych państw z podobnymi sobie; bo inni nie mają odwagi i środków, żeby Ci się postawić, a poza tym i tak Cię nie rozumieją. Poza tym wiesz, że Twoja siła leży także w słabości innych. Jest ich pełno, bo albo nie mają środków, albo intelektu/pomysłu na chaos. Nie interesuje Cię, co z tego będzie, Twoja polityczna mantra powtarzana przy każdej okazji, od Ukrainy poprzez Unię europejską po Palestynę – to we will see, what happens, „zobaczymy, co z tego wyjdzie”.
Pokazujesz się jako obrońca ludu i na razie to wystarczy. Ludzie kupią dużo, jeśli uwierzą, że robisz to dla nich oraz ukochanego, wyjątkowego kraju. Twoja wyspa – US Island – nie będzie już klasycznym hegemonem świata (bo każdy hegemon musi także się czymś podzielić, żeby być prawomocnym hegemonem). Będziesz hegemonem, bo inni będą słabsi, pogrążeni w chaosie i w desperacji; w nadziei, że ktoś im pomoże, choćby mieli zapłacić wysoką cenę. Twój imperializm jest inny niż poprzednie. Nie chodzi Ci przecież o terytoria, ale o wybrane zasoby, które się na nich znajdują.
Wyspa US pod Twoim kierunkiem przeora świat poprzez Twoje działania i zaniechania. Może nawet bardziej przez zaniechania. Wielu będzie Ci klaskać, bo na tym zyskają (Chiny, Rosja, Izrael), inni stracą, jeśli głęboko nie przemyślą swoich strategii rozwoju tak społecznego, jak i gospodarczego. Na Twojej wyspie sprawy się jakoś ułożą. Ktoś mocno straci, ktoś zyska, ale Ciebie to najmniej obchodzi, bo i tak już dokonałaś rewolucji na miarę twórców tego systemu – z pomocą Twoich kolegów z sektora high-tech i ich algorytmów przeorałaś coś, co było nie do ruszenia, zanim zostałaś prezydentem.
Co do nas – poddanych, bo już nie obywateli – to pora pokajać się, że byliśmy naiwni, a teraz zapiąć pasy i nie panikować. Bo i tak trzeba jeździć w pasach.
Nadzieja Twoich przeciwników jest w tym, że jako prezydent ugrzęźniesz w zbyt szerokim froncie prac i Twoje ręce nie sięgną wszystkiego.
Autor jest naukowcem, politologiem, na stałe mieszkającym i pracującym za Oceanem.
Końcówka tygodnia obfitowała w sygnały, że przyjęty przez Europejczyków kurs na budowę własnych, autonomicznych zdolności w dziedzinie bezpieczeństwa jest poważny i nieodwracalny. Jeśli ktoś jeszcze łudził się, że może nowa polityka Donalda Trumpa w odniesieniu do Rosji, Ukrainy, Europy oraz zakończenia wojny to tylko słowa – albo że kryje się za nimi jakaś zmyślna taktyka – to najwyraźniej porzucił te nadzieje. Nie mam tu oczywiście na myśli Viktora Orbána, który jawnie już występuje jako jednoosobowa frakcja Putina we Wspólnocie; Robert Fico zadowolił się niezobowiązującym zapisem (o szukaniu rozwiązań kwestii tranzytu rosyjskiego gazu via Ukraina) w konkluzjach czwartkowego szczytu w Brukseli i do tej frakcji, póki co się nie zapisał.
Zapewne na liderach zachodnioeuropejskich państw wrażenie zrobiła relacja Emmanuela Macrona o jego długiej rozmowie z Trumpem, z ewidentnie mniej optymistycznymi wnioskami niż to, co się wydawało części polityków i opinii publicznej. Coraz głośniej mówi się o redukcji amerykańskich wojsk stacjonujących w Europie – ostatnio również o redyslokacji części z nich z Niemiec na Węgry. A już bez wątpienia piorunujący efekt miały decyzje realnie podjęte przez obecną amerykańską administrację: absolutne wstrzymanie dostaw sprzętu na teatr działań wojennych, włącznie z tym wyasygnowanym przez Joe Bidena i już znajdującym się w drodze przez lotnisko w Jasionce i ulokowane w Polsce magazyny, oraz natychmiastowe odcięcie Ukrainy od danych wywiadowczych, bez których skutecznie walczyć niepodobna. Korzystając z okazji, Rosja nasiliła presję na najważniejszych odcinkach frontu oraz ataki z powietrza na ukraińskie miasta i obiekty kluczowej infrastruktury, jedne i drugie w nagły sposób pozbawione obrony.
W tej sytuacji po przywództwo sięgnął Macron, udostępniając Kijowowi francuskie informacje wywiadowcze – być może nie tak bogate i precyzyjne jak amerykańskie, ale też bazujące na rozpoznaniu satelitarnym i przede wszystkim niezależne od sojusznika zza oceanu (Brytyjczycy mają tu bardziej związane ręce). Zaproponował też partnerom ze Wspólnoty rozpostarcie nad nimi francuskiego parasola nuklearnego. Polegałby on, jak można sądzić, na rozmieszczeniu przy wschodnich granicach UE (włącznie z krajami bałtyckimi i Rumunią; być może i Polską – to ma być przedmiotem rozmów Macrona z Donaldem Tuskiem) samolotów wielozadaniowych Dassault Rafale, zdolnych do przenoszenia pocisków z głowicami atomowymi. Francja ma około 300 takich ładunków. To wystarczająca liczba do efektywnego powstrzymania Rosji przed ewentualnymi zakusami. Tym bardziej że zgodnie z własną strategią Francja nie wyklucza uderzenia jądrowego jako pierwsza.
Czwartkowy nadzwyczajny szczyt Rady Europejskiej rzeczywiście ma szansę przejść do historii. Dwadzieścia siedem państw Wspólnoty w zasadzie postanowiło przystąpić do budowy sojuszu obronnego. Nawet zwyczajowe zapewnienia o wadze relacji transatlantyckich brzmiały słabo i bez przekonania (chodzi o USA, bo Kanada bez wątpienia pozostaje na pokładzie). Ważniejsze od publicznych deklaracji lojalności – nawet jeśli druga strona ich nie odwzajemnia, lepiej byłoby korzystać z efektu synergii, a zwłaszcza z tego, czego Europejczycy w krótkim czasie nie są w stanie zastąpić – są jednak decyzje. Za najważniejszą uważam zaciągnięcie przez Komisję Europejską pożyczki na potrzeby obrony w wysokości 150 mld euro. Ursula von der Leyen co prawda posługuje się kwotą aż 800 miliardów, jednak 650 mld z nich – to możliwość zaciągania pożyczek przez państwa członkowskie, te, które zechcą, w związku z tym, że Komisja nie będzie na nie nakładać kar za przekroczenie dopuszczalnych poziomów deficytu budżetowego i długu (tzw. klauzula wyjścia, escape clause, zawarta w Pakcie Stabilności i Wzrostu). Kto będzie chciał samodzielnie zadłużać się na ten cel i później spłacać to zadłużenie, zobaczymy. Przewodnicząca KE w mediach mówiła też o opcji przeznaczenia części środków z pocovidowego Funduszu NextGenerationEU (nasz KPO) na inwestycje poprawiające bezpieczeństwo, np. zwiększanie wyporności mostów. W ten sposób można wygospodarować kolejne ponad 90 miliardów.
Wspomniane 150 miliardów to nie tylko duża suma, ale ma być kołem zamachowym dla paneuropejskiej zbrojeniówki. Procedury zostaną ujawnione 19 marca, ale rozumiem, że pieniądze będą kierowane na wspólne przedsięwzięcia firm przynajmniej z kilku państw członkowskich. W ten sposób promowana będzie kooperacja, a zniechęcane wydatkowanie pieniędzy nieefektywnie, ale przez swoich. Europa powinna zmierzać do tego, aby na kontynencie były wytwarzane wszystkie nowoczesne rodzaje broni, niezbędne na polu walki XXI wieku. Wspólnie mamy wystarczający potencjał intelektualny, doświadczenia praktyczne i zasoby, by w tej produkcji nie odstawać od Amerykanów, Rosjan i Chińczyków.
Nie ma doniesień, iż w Brukseli mowa była też o doprowadzeniu do interoperacyjności jednostek z państw członkowskich, przyjęciu odpowiednich procedur i stworzeniu wspólnego dowództwa. First things first, jak mawiają Anglicy. Nawet jeśli nie odbyła się dyskusja na ten temat, ani nie jest ona zaplanowana na kolejne posiedzenie 20-21 marca, w pewnym momencie stanie się nieuchronna.
26 państw – tym razem bez Węgier – jednoznacznie stanęło po stronie Ukrainy. To też bardzo mocny antytrumpowski akcent. Podczas gdy prezydent USA bezprzykładnie naciska na Wołodymyra Zełenskiego i układa się z Rosją, Unia mówi o „pokoju przez siłę”: to Ukraina musi znaleźć się w jak najsilniejszej pozycji negocjacyjnej i dysponować własnymi „solidnymi zdolnościami wojskowymi”. Proces pokojowy musi być prowadzony w oparciu o jasne zasady: z udziałem Ukrainy i UE (tam, gdzie wpływa to na bezpieczeństwo Europy); porozumienie „musi szanować niepodległość, suwerenność i integralność terytorialną Ukrainy”; Kijów musi uzyskać gwarancje bezpieczeństwa wystarczające do powstrzymania Rosji przed agresją w przyszłości; rozejm jest możliwy tylko w powiązaniu z finalnym, kompleksowym porozumieniem. Widać, że Unia nie zamierza podporządkowywać się linii Trumpa.
Co więcej, będzie nadal wspierać Ukrainę i zapowiada nowe sankcje na Rosję. W 2025 r. przekaże Kijowowi 30,6 mld euro, w tym 18,1 mld z pożyczki grupy G-7 „przyspieszającej wykorzystanie nadzwyczajnych przychodów” (zostanie spłacona z zysków pochodzących z immobilizowanych aktywów Rosji).
Nawet piątkowe wystąpienie Donalda Tuska w Sejmie było wyjątkowo proeuropejskie. Tym razem nie zarzekał się jakoś szczególnie stanowczo o znaczeniu USA jako sojusznika. Odszedł od wcześniejszej retoryki, w której akcentował konieczność zwiększania wydatków zbrojeniowych przez poszczególne kraje UE – i na tym koniec. Te niuanse pewnie przez mało kogo zostały dostrzeżone, ale dla mnie były wyraźne i bardzo znaczące.
Jeśli ktoś naiwnie myślał, że po okresie pewnego początkowego, powyborczego jeszcze wzmożenia, fala rozliczeń rządów PiS się spłaszczy i spokojnie spłynie, nie czyniąc nikomu większej szkody, to ma dowód, że jest właśnie dokładnie odwrotnie. Fala się wzmaga i dotyka już tuzów poprzedniej ekipy; większość na Wiejskiej coraz odważniej przegłosowuje zdjęcie immunitetów, które do tej pory gwarantowały czołówce PiS komfort bezkarności. Objęło to już nawet samego Prezesa, który uchodził za nietykalnego, b. wicepremiera Błaszczaka, ministra Ziobrę, posła Mateckiego i wielu jeszcze innych, bo marszałek Hołownia lubi grupować wnioski immunitetowe, aby nie wyglądało to na represję i retorsję wobec Prawa i Sprawiedliwości. Innymi słowy, sypią się wnioski o odebranie przywileju bezkarności, a w ślad za tym wnioski do prokuratury i do sądów, które ustami prawicowej opozycji i ich mediów już zostały obwołane wspólnikami zbrodni reżimu Tuska. No cóż, grube to i jednak mało adekwatne słowa, bo przecież nawet osławionemu posłowi Dariuszowi Mateckiemu sąd darował 1 miesiąc z 3 wnioskowanych – więc nie jest tak, że prokuratura hula na polityczne zamówienie, a sądy to łatwo i bezrefleksyjnie przyklepują. Wtórną sprawą jest to, jak poseł Matecki będzie teraz sprawować swój mandat – w sytuacji procesowej, w jakiej się znalazł? Zza krat, o ile w ogóle, ale jak? Cóż, trzeba to rozwiązać jakoś systemowo, służby prawne marszałka już nad tym pracują, antycypując nijako przyszłe wydarzenia, bo w ogóle jednak jest to nowa sytuacja. Mandatu poseł Matecki się nie zrzekł i nie zamierza zrzec… czyli nadal go sprawuje i spełnia.
Drugą stroną medalu jest to, że PiS jako całość raczej nieszczególnie się kwapi do obrony swojego posła, co tylko pokazuje napięcia w nadbudowie. Zdjęcie immunitetów dla pisowskiej czołówki politycznej i tego dalsze konsekwencje będą moim zdaniem poważnym przyczynkiem do dezintegracji tego obozu politycznego, już i tak bardzo zorientowanego na innych uczestników gry politycznej, przede wszystkim na Konfederację. Która zresztą się do tego trochę przygotowuje, rugując z szeregu grona liderów przedstawicieli partii europosła Brauna, której nazwy zapamiętać nie sposób. Ludzie Brauna zostali z tego gremium wyrugowani, czyli możliwe są już przesunięcia na tej szachownicy, i sygnał został doskonale zrozumiany, tam gdzie powinien. Inna sprawa, że np. pos. Matecki może, jak widać, liczyć jedynie na wsparcie pos. Ziobro, drugiego męczennika reżimu Tuska, a to jednak nieco za mało, aby poruszyć prawicowe trzewia. Moim zdaniem zresztą, istnieje całkiem silny nurt w PiS, który nawet skłonny byłby otrząsnąć się i publicznie przyznać do popełnionych błędów i wypaczeń, byleby tylko nie brnąć dalej w rozliczeniach i ich skutkach.
Pokuta jest zawsze możliwa, ale na razie prawda ważniejsza. Tu dobrą robotę wykonał wiceminister Wróbel z resortu kultury, obnażając w Sejmie wydatki na rzekomą promocję Polski poza granicami kraju, m.in. w Szwajcarii. Jest to kolejna rzecz, którą rząd będzie rozliczać i akurat temu tematowi wróżę wielkie powodzenie. Podobnie jak rozliczenie niektórych podróży przewodniczącego KRRiT Macieja Świrskiego do USA, jak donoszą media, niezwiązanych z pełnioną funkcją, ale z elekcją Donalda Trumpa i imprezami temu towarzyszącymi.
Swoją drogą mówi się, że wspomnianej frakcji PiS skłonnej do pokajania przewodzi były premier Morawiecki, następny przecież w kolejce do golenia, ale to chyba nieprawda, albo co najwyżej strategia procesowa. Dziś coraz wyraźniej wygląda na to, że PiS może nie przetrwać nawet wyborów prezydenckich; kandydat Nawrocki, mimo swej wielkiej aktywności w terenie, nie wzbudza szału w bazie, i nikną w oczach jego szanse na drugą turę. Jeśli to się nie ziści, to PiS przepadnie – słychać na korytarzach sejmowych. Nie pomogło też to, że Prezes go tak mocno lansuje jako jedynego kandydata. Wpłaty na kampanię prezydencką są nadal cienkie, o prawicowe pieniądze rywalizuje ze sobą kilku innych potrzebujących, mimo apeli, żeby wspierać jedynie komitet wyborczy doktora Nawrockiego. Co swoją drogą należy czytać w ten sposób, że Prezes boi się, iż część prawicowego elektoratu ma już inne preferencja i kandydat Nawrocki nikogo ani nie ziębi, ani nie grzeje. No cóż, i sami liderzy też wstrzymują się z wpłatami, czekając chyba na rozwój wypadków – nie to, co kiedyś, gdy prezesi spółek Skarbu Państwa odwdzięczali się w ten sposób za swoje awanse.
Może więc jednak czeka nas jakiś zamach stanu, tylko że w szeregach PiS?
Przed wylotem na kolejny szczyt Europejczyków zwołany w odpowiedzi na niestandardowe działania Donalda Trumpa w odniesieniu do rosyjskiej wojny przeciw Ukrainie – tym razem przez brytyjskiego premiera Keira Starmera do Londynu – polski premier powiedział, że „my, Polacy, jesteśmy zdecydowanie zwolennikami jak najściślejszego sojuszu Polski, Europy i całego Zachodu ze Stanami Zjednoczonymi”. Po zakończeniu obrad zaś oświadczył: „Nikt też nie miał wątpliwości, że dla nas, dla polskiego, europejskiego i ukraińskiego bezpieczeństwa, dla przyszłości Ukrainy, ważne jest utrzymanie jak najbliższych relacji ze Stanami Zjednoczonymi”.
Rzeczywiście, podobne były wypowiedzi innych przywódców (uczestniczyło ich dziewiętnaścioro – oprócz większości państw członkowskich UE, tych podzielających przekonanie, że to Rosja napadła na jej sąsiada, po wielokroć łamiąc prawo międzynarodowe, zaś zgoda na jakiekolwiek ustępstwa wobec agresora będzie równoznaczna z zachętą do dalszego stosowania siły lub groźby jej użycia w celu naruszania ładu na kontynencie – także liderzy Norwegii, Kanady, Turcji i Ukrainy oraz szefowie NATO i instytucji unijnych). Jednak Reuters w dzisiejszej rozbudowanej depeszy cytuje szereg niezwykle ostrych nieoficjalnych wypowiedzi przedstawicieli państw uczestniczących w szczycie (czytaj tutaj), które dowodzą irytacji działaniami Trumpa. Wydaje się więcej niż prawdopodobne – i absolutnie logiczne – że Europejczycy rozumieją, iż zmiana polityki obecnej ekipy w Waszyngtonie jest nieodwracalna. W związku z tym szykują się na różne scenariusze.
Szerzej zakrojone działania będą rozważane za trzy dni na posiedzeniu Rady Europejskiej, w oparciu o dokument przygotowany przez Komisję Europejską (Kaję Kallas i Andriusa Kubiliusa). Na razie zainteresowane państwa próbują znaleźć rozwiązania doraźne, polegające na zapobieżeniu zasadniczemu pogorszeniu zdolności obronnych Ukrainy i jej sytuacji na froncie. Mogłoby się tak stać, gdyby na przykład Amerykanie momentalnie zaprzestali dostarczania danych zwiadowczych i/lub zablokowali dostęp do satelitów Starlink – sieci Elona Muska. Ewentualne decyzje mają być dzisiaj omawiane przez Trumpa i jego doradców.
Europejczycy zachęcają Wołodymyra Zełenskiego do powrotu do negocjacji z Trumpem w kwestii dostępu do złóż surowców – do czego jest naturalnie gotów, bo w tym celu poleciał w piątek do USA; pytanie jednak, czy nadmiernie wrażliwy na swoim punkcie Trump jest w stanie zasiąść z prezydentem Ukrainy przy jednym stole, jakby się nic nie stało. Jeśli nie, trzeba będzie szukać innych sposobów dojścia do podpisania umowy ramowej (jest na tyle ogólna, że sama z siebie nic Ukrainie praktycznie nie daje, ale też nie jest szkodliwa czy ryzykowna; tworzyłaby za to dobry klimat do rozwijania stosunków).
Starmer, Macron i przywódcy „innych krajów” pracują też nad bardziej kompleksową propozycją pokojową, którą można byłoby przedłożyć Trumpowi. Nie jest jednak powiedziane, że będzie on skłonny przystać na koncepcje alternatywne do tego, co obiecał już Putinowi – a na to grupa zaangażowanych w tę kwestię państw z pewnością nie będzie chciała się zgodzić. Byłoby to bowiem wbrew ich interesom bezpieczeństwa.
Wśród wspomnianych „innych krajów” jest zapewne także (mam nadzieję) Polska. Premier Tusk, niestety, nie stanął w jednym szeregu z premierem Wielkiej Brytanii i prezydentem Francji na czele tego procesu. Rozumiem potrzeby trwającej kampanii wyborczej – o rzeczywiście wielkim znaczeniu dla polityki krajowej – choć z drugiej strony prawdziwe przywództwo wymaga również podejmowania odważnych decyzji w historycznych momentach. Jeśli jednak ta ostrożność byłaby motywowana egoizmem narodowym, próbą wykorzystania sytuacji do zabezpieczenia wyłącznie własnych potrzeb, np. budowy „Tarczy Wschód”, byłoby to świadectwem krótkowzroczności. Coraz wyraźniej widać, że dalekosiężne interesy RP są nierozerwalnie związane ze Wspólnotą Europejską.
Rumuni mieli wybrać prezydenta w drugiej turze już 8 grudnia ubiegłego roku. W komisjach zagranicznych 30 tysięcy obywateli zdążyło nawet przedterminowo oddać głos. Jednakże dwa dni przed głosowaniem Sąd Konstytucyjny unieważnił wyniki pierwszej rundy. Powodem był raport tajnych służb, wskazujący na szeroki udział „farm trolli” i innych środków wpływu na opinię publiczną, działających z inspiracji niewymienionego z nazwy „obcego państwa”. Decyzję sądu wsparł swoim autorytetem prezydent Iohannis i – kluczowe figury UE, Rady Europy, a także kilku państw unijnych. W samej Rumunii nastroje były dalekie od euforii. Sąd Konstytucyjny wydał decyzję o unieważnieniu wyborów cztery dni po wcześniejszej… uznającej ich legalność. Wielu Rumunów nie ufa swym służbom specjalnym, uważając, że działały one nie w interesie państwa, ale – razem z Sądem Konstytucyjnym – chronią aktualny układ rządzący.
Rzeczywiście, nie zdarza się aż tak często, aby z wyścigu o prezydenturę odpadli po pierwszej turze dwaj „murowani” faworyci. Sondaże przedwyborcze zapowiadały, że w drugiej turze zmierzą się ze sobą urzędujący premier Marcel Ciolacu z Partii Socjaldemokratycznej (największe ugrupowanie w parlamencie) i lider skrajnie prawicowego „Sojuszu na Rzecz Zjednoczenia Rumunii” George Simion. Tymczasem obaj faworyci wypadli z trasy, pokonani przez Calina Georgescu (22,95% głosów) i Elenę Lasconi (19,17%), którzy w sondażach zajmowali trzecie i czwarte miejsce.
Zwycięzców dzieli wszystko. Georgescu krytykuje członkostwo Rumunii w UE i NATO, uważa USA za winne rozpętania wojny w Ukrainie, sprzeciwia się wspieraniu Kijowa, poza tym gloryfikował faszyzację Rumunii przed II wojną. Lasconi jest prozachodnia, pronatowska i proukraińska.
Wiedza jest władzą – przypomina współczesny nam niemiecki historyk kultury Peter Sloterdijk, kiedy tłumaczy, skąd biorą się polityczne anomalie, trudne do wytłumaczenia zwroty i niewytłumaczalne zachowania zbiorowe. Biorą się z upadku tradycji wiedzy. Tyle że różne mogą być rodzaje wiedzy. Paradoksem jest, że dostęp do niej, najszerszy z dotychczas odnotowanych w historii ludzkości, możliwość powszechnego kształcenia i wymiany myśli z całym światem w czasie rzeczywistym sprowadzone zostały do absurdu. Do – mianowicie – najszerszego dostępu do wszelkich, najlepiej „pikantnych”, ale obojętne czy prawdziwych rewelacji politycznych, powszechnej wymiany fotografii z wakacji, formalnego i nieformalnego zdobywania wiedzy o cudzych sprawach prywatnych oraz wymiany w czasie rzeczywistym fake newsów z całym światem. Oczywiście jest to raj dla wszelkiej maści trolli internetowych, spin-doktorów i specjalistów od wpływu na opinię publiczną.
Nie ma wątpliwości, że Rosja wykorzystywała media społecznościowe do wpływania na postawy wyborcze. Ale wyrzucenie do kosza prawie jednej czwartej ważnych głosów nie może nie mieć wpływu na scenę polityczną. Wygląda to tak, jakby wyborcom Georgescu powiedziano: „głosowaliście, bo macie za mało rozumu, by nie dać się zmanipulować Tik-tokowi”. Takiego potraktowania łatwo się nie zapomina – już teraz sondaże mówią o spadku zaufania do instytucji rządowych i znaczącym wzroście popularności Georgescu.
Sąd Konstytucyjny Rumunii ma kolejny problem: czy można wykluczyć Georgescu z ponownego głosowania? Podstawa prawna jest dosyć wątła, po drugie – jest to woda na młyn Simiona, bo większość wyborców Georgescu raczej zagłosuje na niego. Przez ostatnie dwie dekady scenę polityczną Rumunii zdominowali socjaldemokraci i liberałowie, albo rywalizując, albo tworząc koalicję. Od czasu do czasu jakieś ugrupowanie, przeważnie nacjonalistyczne, bezskutecznie próbowało „wywrócić stolik”. Wielu Rumunów jest tym wieloletnim układem zmęczonych i gotowi są zagłosować na kogokolwiek, kto wydaje się człowiekiem spoza elity.
Analizując wydarzenia rumuńskie, zadajemy sobie kilka pytań:
– czy raporty służb specjalnych powinny być podstawą do ingerowania w proces wyborczy? Czy nie pojawi się pokusa „ustawiania” w ten sposób wyników wyborów, wygodnych dla władz?
– czy zakładanie z góry, że poprzez media społecznościowe można ogłupić znaczący procent elektoratu, nie jest dzieleniem wyborców na „gorszych” (dających posłuch niesłusznej propagandzie) i „lepszych” (nawet jeśli nie głosowali tak, jak „gorsi”, bo np. nie mają internetu)?
– czy argument o rosyjskiej inspiracji powinien być powodem o nieuznania woli wyborców, nawet jeśli była ona „wspierana” Tik-tokiem czy Telegrafem? Czy nie będzie to typowe „leczenie dżumy cholerą”, które zaszkodzi demokracji, zamiast jej pomóc?
Jedno wydaje się niezaprzeczalne: Aresztowanie Calina Georgescu, prawie pewnego zwycięzcy zapowiadanych na maj wyborów. niezbyt konweniuje z procesem demokratycznym i na pewno nie wniesie wiecej spokoju i stabilności na rumuńską scenę polityczną.
PS. Życie przynosi niespodzianki, o których nie śniło się filozofom. Według agencji Bloomberg, liczącej się na światowym rynku informacji, urzędnicy administracji D. Trumpa naciskają na władze Rumunii, by pozwoliły Georgescu bez przeszkód kandydować w powtórzonych wyborach. Złośliwi pytają, czy jeśli Bukareszt ugnie się pod presją, będzie to argument do zakwestionowania wyniku wyborów przed Sądem Konstytucyjnym.
Mirosław Cieślik – autor jest byłym wysokiej rangi dyplomatą; pracował m.in. jako radca polityczny ambasady Polski w Rumunii.
Formalnym powodem spotkania Zełenskiego z Trumpem było zawarcie umowy o wspólnej eksploatacji znajdujących się w Ukrainie złóż rzadkich minerałów. Ukraina nie ma żadnego interesu w podpisywaniu kolonialnego de facto porozumienia, jeśli nie towarzyszyłyby mu takie gwarancje bezpieczeństwa ze strony USA, które zapobiegłyby ewentualnej kolejnej napaści ze strony Rosji.
W rzeczywistości chodziło o warunki zakończenia wojny rosyjsko-ukraińskiej. Trump żądał, aby Ukraina in blanco zaakceptowała pokój lub rozejm, który Trump chce zawrzeć z Rosją jak najszybciej i za wszelką cenę. Zełenski nie mógł, co oczywiste, podpisać nieznane sobie warunki faktycznej kapitulacji więc został nazwany niewdzięcznikiem i obwiniony przez Trumpa o brak gotowości do pokoju, a następnie wyrzucony z Białego Domu.
Świat po raz kolejny ujrzał prawdziwą twarz nowych Stanów Zjednoczonych, uosabianą przez Donalda Trumpa – arogancką, agresywną, nieliczącą się z nikim i z niczym. To dzień hańby dla USA. Ale też dzień prawdy. Zełenski przybył do Białego Domu, mając za sobą oczywiste racje historyczne i moralne. Powtórzył wszystkie słowa, skuteczne dotychczas w kontaktach z przywódcami Zachodu: opowieść o niesprowokowanej agresji Rosji, o okrucieństwie jej żołnierzy, o bohaterstwie Ukraińców i o ich prawie do życia w swoim kraju według własnych zasad. Ubrał swój polowy strój, lecz zapomniał z kim ma do czynienia. To kanclerz Scholz, pomny szczególnej winy i odpowiedzialności Niemiec, mógł cierpliwie znosić połajanki Zełenskiego, wykazując zrozumienie dla dramatycznej sytuacji Ukrainy i dyplomatycznej amatorszczyzny jej prezydenta. Trump nie przestrzega żadnych konwenansów, nie ma w sobie ani krzty europejskiej ogłady, ani kropli empatii. Więc spotkanie w Białym Domu dwóch sfrustrowanych gwiazd zakończyło się publiczną awanturą.
Źródła frustracji Zełenskiego są oczywiste. Trump z kolei jest sfrustrowany brakiem spektakularnych zapowiadanych sukcesów wewnętrznych i tym, że oddala się perspektywa pokoju w Ukrainie. Rosja nie wydaje się być zainteresowana zakończeniem wojny inaczej niż na swoich warunkach, co najmniej takich jak w projekcie porozumienia stambulskiego. Trumpowi łatwiej jest przymusić do pokoju na niewygodnych dla niej warunkach Ukrainę niż Rosję. Odrzucenie przez Zełenskiego kapitulacji osłabia Trumpa w oczach Rosjan i czyni go jeszcze mniej odpornym na nacisk i argumenty Moskwy. A brutalna obcesowość Trumpa zraża do niego sojuszników Ameryki. Większość z nich natychmiast pospieszyła ze słowami solidarności z Zełenskim i wsparcia dla niego.
Problem polega na tym, że to USA dysponują siłą i instrumentami, bez których Ukraina nie będzie mogła walczyć skutecznie z Rosją, nawet mimo wsparcia Europy. Europa ma pieniądze i trochę, ale już niewiele, sprzętu wojskowego. Nie zapewni natomiast wsparcia wywiadowczego, łączności i niektórych, niezbędnych Ukrainie rodzajów broni. Bez wsparcia USA Ukraina nie utrzyma się dłużej niż do końca bieżącego roku.
Istnieją zatem dwa bieżące scenariusze. Albo Żeleński uda się do Canossy (idzie o życie narodu!). Albo którejś z dyplomacji europejskich, zręczniejszych niż ukraińska, uda się doprowadzić do ponownego spotkania Trump-Zełenski. Alternatywą dla takiego rozwiązania pozostaje coraz większe osamotnienie Ukrainy w jej walce. Lub – już z gatunku fantastyki życzeniowej – wypłynie czarny łabędź.
Robi się ciekawie, bo już jutro prezydent Ukrainy może podpisać umowę z USA. Faktycznie – w sprawie zgody na zaprzestanie walki na froncie, a formalnie – udziału Ameryki w dostępie do korzystania z ukraińskich zasobów pierwiastków ziem rzadkich, których przemysł wojenny cierpi na stały deficyt.
Stany Zjednoczone i Ukraina zgodziły się na warunki projektu umowy dotyczącej minerałów, która może znacząco ukształtować przyszłość gospodarczą Kijowa, jednocześnie zabezpieczając dostęp Waszyngtonu do krytycznych zasobów. Porozumienie to, kluczowe dla szerszej strategii prezydenta USA Donalda Trumpa mającej na celu zakończenie wojny z Rosją, zostało opisane jako istotny krok w kierunku zapewnienia stabilności i dobrobytu gospodarczego Ukrainy. Brakuje w nim „jeszcze tylko” postanowień dotyczących gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy i ewentualnie dalszego wsparcia wojskowego USA.
W odpowiedzi Rosja natychmiast ocknęła się i na zbliżający się koniec wojny ze zwiększonym impetem naciera na Ukrainę. Jednocześnie zaproponowała swoje usługi Stanom Zjednoczonym w tej samej sprawie. Prezydent Putin miał zasugerować, że Rosja jest gotowa do współpracy z amerykańskimi firmami w celu wydobycia metali ziem rzadkich zarówno w Rosji, jak i w częściach okupowanej przez Rosję Ukrainy. „Chcę podkreślić, że z pewnością mamy znacznie więcej takich zasobów niż Ukraina” – powiedział Putin o rosyjskich złożach metali ziem rzadkich.
Oczywiście nie znamy jeszcze szczegółów nowej propozycji przedstawionych do negocjacji (ani przez Ukrainę, ani Rosję), ale właściwe negocjacje dotyczące zawarcia pokoju już zostały rozpoczęte. Ukraina oczywiście odrzuciła pierwszą ofertę Trumpa „oddania praktycznie za darmo” już nie-swoich bogatych złóż na terenach okupowanych przez Rosję. Wiadomo, że Ukraina – zanim oficjalnie pogodzi się ze swoją przegraną – chce uzyskać przede wszystkim obecnie możliwie najmocniejsze gwarancje ze strony USA, że będą ich bronić przed kolejną agresją wojskową Rosji. Mniej więcej na tej samej zasadzie jak Polska, gdzie rozlokowano kilkanaście tysięcy wojska w bazach wojskowych USA położonych w newralgicznych obszarach terytorium. Wiadomo nie od dziś, że tego rodzaju gwarancje są mocniejsze niż najlepsze interpretacje art. 5 Paktu NATO czy inne umowy międzynarodowe, łącznie z rezolucjami ONZ. Stany Zjednoczone posiadają około 750 takich baz rozmieszczonych w co najmniej 80 krajach na całym świecie (najwięcej w Japonii – 120, w Niemczech – 119 i w Korei Południowej – 73). Na palcach jednej ręki można policzyć incydenty ataków na amerykańskie bazy czy ich likwidację na skutek wypowiedzenia.
Kluczowym atutem Ukrainy jest to, że posiada złoża 22 z 34 minerałów określanych przez Unię Europejską jako krytyczne. Szacuje się, że Ukraina posiada 500 000 ton metrycznych rezerw litu i ogromne złoża pierwiastków ziem rzadkich, tytanu i niklu, które mają kluczowe znaczenie dla przemysłu zaawansowanych technologii. Jakie z tych brakujących minerałów posiada Rosja, która również oferuje możliwości zawarcia w tej sprawie umów z USA? Rosja posiada jeszcze większe rezerwy minerałów krytycznych, w tym metale ziem rzadkich, które są kluczowe dla zaawansowanych technologii i potrzeb przemysłu obronnego. To jedne z największych na świecie rezerw metali ziem rzadkich, 3,8 miliona ton metrycznych w 2024 r., co czyni Rosję piątą co do wielkości rezerwą metali ziem rzadkich na świecie, po Chinach, Brazylii, Indiach i Australii.
Na początku tego roku Rosja uruchomiła krajowy projekt „Nowe materiały i chemia”, którego celem jest zwiększenie produkcji takich materiałów jak metale ziem rzadkich (skand, tantal i niob), które są kluczowe m.in. dla produkcji zaawansowanych technologii, w tym pojazdów elektrycznych, systemów rakietowych i in. towarów high-tech w Rosji. Rosja oferuje współpracę ze Stanami Zjednoczonymi w zakresie wydobycia tych minerałów nie tylko, żeby osłabić Ukrainę poprzez lepsze dla siebie warunki zawarcia pokoju. Może to być atrakcyjną propozycją dla odgrywającego rolę rozjemcy Trumpa, który dąży do zmniejszenia zależności USA od Chin w zakresie dostaw tych surowców.
A jakie to może mieć znaczenie dla Polski? Bez wątpienia, po pierwsze i najważniejsze, jest to przerwanie i wygaszenie działań wojennych u granic naszego kraju. Zawarcie stałego pokoju na warunkach porozumienia transakcyjnego opartego na gwarancji obecności w Ukrainie żywotnych interesów USA również wydaje się korzystne dla naszej racji stanu. Taka gwarancja „buforowego bezpieczeństwa” oczywiście niesie ze sobą wiele ryzyk. Także konieczność przemyślenia dokonania korekty dotychczasowej polityki wschodniej w kierunku dostosowania jej do strategii działania nowego prezydenta USA. Być może okaże się to koniecznością także dla polityki Unii Europejskiej.
Pojęcie resilience wprowadziła do słownika nauk amerykańska psycholożka Emma Werner na określenie przezwyciężenia traumy i wykorzystania cierpienia jako źródła siły na korzyść przyszłości. W języku polskim nie ma jednego słowa, który w pełni, adekwatnie oddawałby znaczenie tego wyrażenia. Resilience to odporność, sprężystość, prężność, elastyczność i siła – potrzebne, aby przeżyć kryzys, podnieść się i iść dalej.
Pięknie pisze o tym Boris Cyrulnik, także Żyd, cudem, jako dziecko, uratowany przed Zagładą: Symbolem „resilience” może być perła wewnątrz ostrygi. Kiedy ziarno piasku dostaje się wewnątrz ostrygi i jest tak dokuczliwe, że ostryga musi wydzielać obronną substancję perłową; reakcja obronna wytwarza materiał, który jest twardy, błyszczący i cenny. Trzeba doznać dotkliwego braku, by móc tworzyć i żywić nadzieję na światło.
Gdy pytałem Mariana (a przez dziesięciolecia byliśmy kolegami i sąsiadami w zespole redakcyjnym „Polityki”), co było dla niego tą siłą, która pozwoliła mu przeżyć, mówił: Ponad wszystko przekonanie, że przeżyję. Opuściło mnie ono dopiero w ostatnim tygodniu, kiedy – po drugim marszu śmierci – organizm był skrajnie wyniszczony, w tym krótkim czasie zwątpiłem, czy to przetrzymam. Pierwszym progiem do degradacji fizycznej i umysłowej jest zwątpienie. Drugim źródłem wewnętrznej mocy była dla Mariana solidarność ludzi i ich pomoc, która uratowała go wielokrotnie przed śmiercią w Auschwitz. Ta codzienna pomoc polegała też na tym, by zmuszać innych, żeby nie pozostawali bezczynni, aby nie poddawali się – opowiadał.
Przesłanie o potrzebie aktywnej obrony człowieczeństwa i wrażliwości, o obronie dobra przed złem, sensu przed obłędem i chaosem przeniósł i głosił Marian przez całe życie. Pozostawił przesłanie, które powinno przemawiać zawsze, wszędzie i do każdego: nie bądźcie obojętni. Nazwał to XI przykazaniem: „Nie bądź obojętny”. Jego przemówienie w rocznicę wyzwolenia obozu powinno wejść do programu nauczania w Europie i na świecie. Każdy powinien się z tym tekstem zapoznać, by żyć świadomie w dzisiejszym groźnym, pełnym zamętu świecie.
Był nie tylko Sumieniem i Nauczycielem. Jako wieloletni dziennikarz „Polityki”, kierownik działu historycznego tygodnika propagował wartościowe prace historyczne, powtarzając, że trzeba czytać historię tak, aby zwracać się w stronę przyszłości. Współtworzył Muzeum „Polin” w Warszawie, największe dzieło Jego życia w XXI wieku i – kto wie – czy nie najważniejsze współczesne dokonanie w skomplikowanych i trudnych stosunkach polski-żydowskich. Muzeum Polin nie jest muzeum Holokaustu; jest muzeum życia, pokazującym ponadtysiącletnią historię życia milionów Żydów w Polsce.
Uwielbiał muzykę. Szanował, w Norwidowskim ujęciu, każdą „kruszynę chleba”. Z mądrością rabina łagodził nieporozumienia między ambitnymi dziennikarzami, artystami, politykami. Kochał życie i ludzi. Czuł się spełniony.
Nieustannie powtarzał: Trzeba się zwrócić ku przyszłości. Czego mamy oczekiwać od ludzi młodych, gdy od wojny – jaka jeszcze niedawno wydawała się w Europie absurdalnym nieprawdopodobieństwem – minęło 80 lat? Odejście świadka historii jest stratą niepowetowaną.
Autor jest komentatorem i publicystą, wieloletnim szefem działu zagranicznego tygodnika „Polityka”. Pracował w Wielkiej Brytanii, Francji, Szwajcarii i Rosji. Autor książek, m.in. „Co nas obchodzi świat. Ściągawka na czas chaosu” oraz „Teatr sprawiedliwości. Aktorzy i kulisy”.
Badania opinii publicznej przed wyborami do Bundestagu 23 lutego w Niemczech okazały się bardzo trafne, gdyż tylko minimalnie różniły się od ogłaszanych po zamknięciu głosowania wyników wyborów. Dotyczy to również największych partii politycznych: CDU/CSU (28,50 proc. –208 miejsc w przeliczeniu na mandaty), Alternatywa dla Niemiec (AfD) (20,80 proc. – 152 mandaty), Socjaldemokracja (SPD) 16,41 proc. – 120 mandatów, Sojusz 90/Zieloni (11,61 proc. – 85 mandatów), ale także partii politycznych, które nie osiągnęły wymaganego progu wyborczego (FDP i Sojusz Sary Wagenknecht). Udało się to jeszcze Lewicy (Die Linke, 8,77 proc. – 64 mandaty), a uzupełniająco jeden (1) mandat przypadł mniejszości duńskiej.
Już przed wyborami rozważane były (a nawet deklarowane) przyszłe koalicje i sojusze polityczne, nieuchronne wobec polaryzacji politycznej w wyborach, nie tylko oczekiwanego rosnącego poparcia dla AfD i spadku głosów oddanych na partie dotychczasowego, długoletniego establishmentu, najpierw dla demokracji czy Republiki bońskiej, a potem Republiki berlińskiej. W wyniku tego głosowania zwycięski kandydat na kanclerza z CDU/CSU Friedrich Merz może skorzystać tylko z jednego koalicyjnego partnera i to w ramach wielkiej koalicji – z SPD. Nieobecność w Bundestagu wspomnianych dwóch partii jest ich porażką, ale z kolei umożliwia to utworzenie koalicji złożonej tylko z dwóch ugrupowań. Jakby bowiem przed nawiasem, twardo powtarzanym założeniem, jest to, że żadna z partii politycznych nie wejdzie w koalicję z AfD. Zwycięska chadecja oraz jej kandydat na kanclerza mogą więc przygotowywać się już do rozmów koalicyjnych z SPD, bez koniecznego wariantu trójczłonowego z Zielonymi i zgodnie z wolą większości wyborców CDU/CSU. A byłoby to też problemem wewnętrznym wobec niechęci przewodniczącego CSU Markusa Soedera.
Pierwsze deklaracje po wyborach przyniosły, poza zwyczajowymi wypowiedziami, ważne zapowiedzi personalne. Oto przewodniczący FDP Christian Lindner, po przegranej swojej partii, zapowiedział – i to w głównej dyskusji publicznej po wyborach, w tzw. rundzie berlińskiej szefów poszczególnych partii – rezygnację i wycofanie się z polityki. Upatruje on przyczyn porażki swojej partii w udziale w poprzedniej koalicji i nieuwzględnieniu postulatów liberałów; inni zaś w tym, że tę koalicję opuścił, przez co stał się współodpowiedzialny za kryzys rządowy i rozpisanie nowych wyborów. Jednym z pretendentów do schedy po Lindnerze jest znany od lat wielu polityk FDP ze Szlezwiku-Holsztynu Wolfgang Kubicki. Natomiast Olaf Scholz, w tej chwili i jeszcze przez czas jakiś nadal komisaryczny kanclerz, zapowiedział, że nie wejdzie do rządu w ramach ewentualnej koalicji z CDU. Pojawiają się też w SPD głosy podtrzymujące pozycje dotychczasowych przewodniczących SPD: Saskię Esken i Larsa Kingbeila, przyszłego szefa frakcji parlamentarnej SPD; głosy nawet z grona polityków CDU, co może być wskazówką dla rozmów koalicyjnych obu partii.
Chyba niemający już większych złudzeń Zieloni w sprawie swojej siły przetargowej po wyborach i rozmów koalicyjnych, z rozpędu dotychczasowych rządów i sytuacji międzynarodowej domagają się „hamulców zadłużeniowych” oraz przeznaczenia więcej środków na obronę (R. Habeck, A. Baerbock). Wygląda jednak na to, że stracą tak ważne resorty i ministrów, jak szefowa dyplomacji i minister gospodarki.
Zarówno wygrane, jak i przegrane partie ze skrajnych skrzydeł: AfD i Sojusz Sary Wagenknecht, pomimo diametralnie różnej pozycji politycznej, składają już deklaracje walki wyborczej w następnych wyborach w 2029 roku.
Mimo że wyniki wyborów i ich ogłoszenie były bardzo sprawne i szybkie, co wzbudziło nawet podziw samego Elona Muska (na szczęście, jak się okazuje, podziwia on w Niemczech nie tylko AfD i jej przewodniczącą Alice Weidel!), to perspektywa rozmów koalicyjnych Friedricha Merza i polityków CDU/CSU wydaje się dosyć długa, pomimo słabego wyniku wyborczego socjaldemokratów. Optymistycznie zakładając, potrwają one co najmniej do Świąt Wielkanocnych. Pokusa i wyzwania są duże z perspektywy deklarowanego przez Merza stabilnego rządu, ponieważ obie wielkie partie ludowe dysponowałyby bezpieczną większością (328) ponad wymagane 316 mandatów w Bundestagu.
Z natury rzeczy więcej reakcji polsko-niemieckich tuż po wyborach słychać po stronie polskiej, a na jedną z ciekawszych w dyskusji zapowiada się panel w Instytucie Nauk o Polityce i Administracji na UKSW, organizowany wspólnie z Fundacją Konrada Adenauera w Warszawie 27 lutego br. (relacja i komentarz po dyskusji dla subskrybentów portalu reshumana.pl – odrębnie).
Zapraszając Rosję do stołu rozmów o przyszłości Ukrainy, pozostawiwszy na razie za drzwiami samą Ukrainę i Europę, Donald Trump potwierdził pośrednio, że wojna rosyjsko-ukraińska jest wojną proxi. Jej zakończenie pozostaje więc zadaniem dla głównych graczy, a pozostali (pacynki, statyści, fellow travellers…) zostaną doproszeni po skonsumowaniu głównego dnia, lecz przed opłaceniem rachunku.
Wojna jeszcze trwa i jej rychłe zakończenie nie jest pewne. Gdy jednak się zakończy, wszyscy ogłoszą zwycięstwo. Rosja – że osiągnęła główne cele. Ukraina – że obroniła swoją państwowość. Nawet Europa poszuka jakiegoś objaśnienia, najwyżej ogłosi się zwycięzcą moralnym; my, Polacy, mamy patent na takie opowieści i chętnie pomożemy. W rzeczywistości, i Ukraina, i Rosja, i Europa poniosły dotkliwą klęskę. Ukraina, w 1990 roku kraj 52-milionowy, z rozwiniętym przemysłem i PKB większym niż Polska, kontroluje dzisiaj 80 proc. swojego terytorium, na którym mieszka 29 mln ludzi, a jej gospodarka leży w ruinach. Rosja doznała upokarzającego braku sukcesu militarnego, jej gospodarka znajduje się w trudnym do określenia stanie. Wojna obnażyła, że Rosja nie ma potencjału na odbudowanie imperium. Europa potwierdziła swoją słabość, rozbicie, miałkość elit i niezdolność do samodzielności.
Zwycięzca wojny rosyjsko-ukraińskiej jest znany już dzisiaj i nie omieszka tego gromko obwieścić, gdy umilkną armaty. Są nimi Stany Zjednoczone Ameryki. Inny, pośredni, wygrany, Chiny, jak zwykle, zachowa dyskretne milczenie.
Agresja Rosji wywołała w całej Europie, a i na świecie, falę współczucia i solidarności z zaatakowanym narodem. Współczucie, oburzenie wobec najeźdźcy (a w Polsce wzmocnione historycznie motywowaną niechęcią wobec Rosji), jak każde silne emocje, nie są najlepszym przewodnikiem po twardych realiach polityki, zwłaszcza gdy współczesność wydaje się wkraczać w nowy Żelazny Wiek. Emocje połączone z inercją myślenia utrudniają nam trzeźwość oglądu pola wielkiej gry, tym bardziej że zgiełk bitwy i harmider kibicujących polityków i komentatorów przysłaniają istotę tektonicznych zmian, zachodzących na naszych oczach.
Ponowny wybór Donalda Trumpa, kabotyna i egotyka, człowieka, który pogwałcił konstytucję swojego kraju, mógł szokować nas, Europejczyków, chociaż mamy przecież u siebie niewiele mniej egzotyczne postacie. Amerykanie chcą wierzyć, że Trump przywróci wielkość USA, ożywi obumarłe dzisiaj zakłady przemysłowe, ulepszy zdewastowaną infrastrukturę, poprawi ich życie.
Polityka Make America great again w wydaniu Trumpa oznacza powrót do dziewiętnastowiecznych źródeł, które uczyniły Amerykę wielką – do ekspansjonistycznego, egoistycznego mocarstwa, które kierowało się zasadami izolacjonizmu Monroe’a i protekcjonizmu McKinley’a. Powrót wymuszony tym faktem, że USA wyciągnęły już możliwe dla siebie korzyści z procesu globalizacji w jej dotychczasowym wydaniu i potrzebują radykalnej zmiany trajektorii rozwoju świata, w nadziei, że nowy układ powstrzyma ugasanie hegemonii amerykańskiej.
W tej logice, która musi uwzględniać przyszłe starcie (gospodarcze i technologiczne) z Chinami o dominację, wojna rosyjsko-ukraińska jest peryferyjnym zdarzeniem, które już spełniło swoją rolę. Amerykanie sprawdzili skuteczność swojej broni, ich firmy nieźle zarobiły na wojnie i stworzyły podstawy do dalszych zysków (porozumienia o metalach ziem rzadkich i przyszłe dostawy broni), przetestowali i osłabili Rosję, podzielili i upokorzyli Europę, wykazując jej impotencję. Dalsze prowadzenie wojny byłoby mniej opłacalne niż jej zakończenie. Zwłaszcza że Trump, sam najgłębiej przekonany o wyłącznych prawach USA w Ameryce (ex. Maksyk, Panama, Kanada), jest gotowy przyznać je także Rosji w jej najbliższym otoczeniu. Odstąpienie Rosji części terytorium Ukrainy oraz jej finlandyzacja nie są, z punktu widzenia USA, wygórowanymi kosztami zakończenia wojny i nowego, głębokiego resetu w stosunkach z Rosją.
Pomijając już fakt, że historia nie zna przykładu pokonania mocarstwa jądrowego, USA nie są zainteresowane bardzo poważnym osłabieniem Rosji. Rosja może być ważnym elementem przyszłej rozgrywki z Chinami, a nade wszystko – Rosja jest potrzebna jako straszak na Europę, zwłaszcza Centralną i Wschodnią. Państwa graniczące z Rosją – od Finlandii przez Polskę aż do Rumunii – w obawie przed zagrożeniem ze wschodu staną się wiernymi klientami USA, wielkim „fortem Trumpa”, kosztem osłabienia swoich więzi z innymi krajami Unii Europejskiej. Jeśli Polska z jej sąsiadami z północy i południa będzie budować swoje bezpieczeństwo regionalne w oparciu tylko o sojusz z USA i w opozycji do największych partnerów z UE, projekt Europa upadnie.
Wraz z odrzuceniem w 2005 r. Traktatu ustanawiającego Konstytucję Europa zaprzepaściła, chyba unikatową i jedyną, szansę na prawdziwą integrację i uwspólnotowienie polityki zagranicznej i obronnej, co otwierałoby drogę do rzeczywistej podmiotowości w polityce międzynarodowej. Dzisiaj, podzielona, rozdzierana wewnętrznymi sprzecznościami, zagrożona rozprzestrzenieniem nacjonalizmów, Europa jest niezdolna do strategicznego manewru, a już tym bardziej do jakiejkolwiek autonomii obronnej ani też do zaoferowania Ukrainie i Rosji lepszego, konkurencyjnego wobec trumpowskiego, pomysłu na zakończenie wojny.
By przejść do historii, w dzisiejszych czasach wystarczy odpowiednio dobrany fragment wiersza Władysława Broniewskiego, który był poetą i sekretarzem redakcji w „Wiadomościach Literackich”, choć tu zacytowany w niewłaściwym czasie, miejscu i kontekście. Stało się to akurat na Wiejskiej i nie było bynajmniej związane z uczczeniem pamięci tego wielkiego poety, oficera i patrioty, ale wręcz odwrotnie. Posłowi Siarce powiedziało się tak w kontekście oskarżeń pod adresem premiera Tuska miotanych z mównicy przez posła Zbigniewa Ziobro, który na dobre powrócił do aktywności parlamentarnej – bo aktywności publicystycznej oddawał się intensywnie od jakiegoś już czasu. Siarka co prawda przeprosił za swój niestosowny wybryk, ale nie zmyliło to bardzo przytomnej przedstawicielki Prezydium Sejmu, prowadzącej wówczas obrady, tak że ostatecznie nie pozostawiono tego incydentu bez reperkusji. Owszem, posłów ponosi na sali obrad, niekiedy panuje tam nastrój istnej furii i tylko przytomności niektórych umysłów można zawdzięczać, że nie doszło jeszcze do rękoczynów. Ale i to nas niechybnie czeka; nie jest bowiem wykluczone, że finalnie pójdziemy jednak w stronę pięści i kastetów, jeśli wspólnie nie opanujemy języka, nerwów i emocji.
Nie wiem, jak poseł Siarka zamierza w dalszym swoim parlamentarnym życiu zmyć tę ewidentną hańbę, ale można postulować, że skoro tak dobrze zna się na poezji rewolucyjnej, to niech stworzy zespół parlamentarny poświęcony jej recytowaniu. Będzie to naprawdę mądre i pożyteczne wyjście; ci, którzy operują rewolucyjnymi strofami, nawet wyjętymi z kontekstu, spotykaliby się ponadpartyjnie, aby dać upust swojej pasji i znajomości rzeczy. Tymczasem plotkuje się na potęgę, iż nie jest wykluczone, że posła Siarkę czekają także jeszcze inne restrykcje. Mówi się w Sejmie i okolicach, że jest on posiadaczem broni i to noszonej przy sobie. To już widocznie jakiś styl w Zjednoczonej Prawicy, bo nawet Zbigniew Ziobro miewał kaburę za paskiem, a swym domowym arsenałem chwalił się publicznie. Może więc, prócz alkomatu, przydałoby się również rozbrojenie posłów i senatorów (bo parlament mamy dwuizbowy), tak na wszelki wypadek. Podsumowując ten przykry incydent: należałoby wyciągnąć jakieś wnioski na przyszłość i marszałek Hołownia to solennie obiecał – zamawiając stosowne ekspertyzy prawne.
Ale przecież doniosłych wydarzeń na Wiejskiej było ostatnio co niemiara, dla przykładu zdjęto (ponownie!) immunitety politykom, którzy już przeszli do historii. Jak poszukiwany poseł Marcin Romanowski, sprawujący swój mandat z Budapesztu czy poseł Zbigniew Ziobro, w pełni już władz umysłowych i fizycznych. Marszałek Hołownia sprawnie te wnioski przegłosował i teraz czekamy na działania organów i sądów, co z tym fantem dalej zrobić. Wykonanie aresztowania Zbigniewa Ziobro będzie wydarzeniem trudnym, choć nie niemożliwym; a także spektakularnym. O co zadba już sam zainteresowany, wraz z powolnymi sobie mediami, które przeprowadzą transmisję na żywo.
W dzisiejszych czasach nie jest to znowu jakieś wielkie halo, raczej normalka; mówi się, że w kolejce czeka b. premier Mateusz Morawiecki, a nawet sam prezes Jarosław Kaczyński. Kamery prawicowych partyjnych telewizji będą więc pracować ciągle, pytanie, komu to przysporzy strat, a komu zysków. Mamy przecież kampanię prezydencką, która nieraz blednie przy wyczynach na Wiejskiej, choć przecież parlamentaryzm i kampania na siebie oddziałują. Dając fory kandydatowi Mentzenowi, który już jest na pudle i ma zamiar z drugiego miejsca strącić kandydata obywatelskiego PiS, dr. Nawrockiego. A to byłoby już naprawdę coś, bo automatycznie stałoby się katalizatorem chybotliwej sytuacji wewnętrznej w Zjednoczonej Prawicy i ośmieliło wielu jej polityków do zmiany barw klubowych na konfederackie; albo wręcz oderwania się od tej bardzo już chwiejącej się i podtapianej Arki Przymierza.
Kandydat Mentzen jest atrakcyjny niezwykłą prostotą i wyrachowaną szczerością swojego przekazu, co było na przykład podręcznikowo widać po przypadku posła niedysponowanego, którego nazwiska nie wymienię, skoro jest osobą chorą i poddaje się właśnie leczeniu. Wyprowadzony w świetle jupiterów z sali obrad plenarnych prawie natychmiast zadeklarował poddanie się terapii i przyznał, że przegrywa walkę z alkoholem. Już pobieżna analiza tego komunikatu nasuwa klasyczny szablon reakcji na sytuację kryzysową. Więc jednak ktoś nad tym w ugrupowaniu konfederackim panuje, jej szefowie i spin doktorzy znają procedury reagowania kryzysowego i umieją z nich skorzystać. Występ kandydata Mentzena w Bełchatowie był także tego dowodem – precyzyjne wyłożenie racji i argumentów, wypowiedziane nie za długo i nie za krótko, pomijając oczywiście ich treść, z którą generalnie nie warto się zgadzać. Ale miało to swoje oddziaływanie, tym bardziej że padł z ust kandydata całkiem niegłupi pomysł lokalizacji w Bełchatowie elektrowni jądrowej. Nie pytajcie, co na to zgromadzeni na tej konwencji ludzie… Cóż, może tak właśnie robi się udaną kampanię prezydencką?
Czego niestety nie można powiedzieć o wpadce z b. szefową CBA, mianowaną niedawno na to stanowisko przez samego premiera pod pięknym hasłem wybitnego apolitycznego fachowca. Podczas obrad komisji ds. inwigilacji wyszło szydło z worka, o Pegasusie szefowa służby nie powiedziała ani słowa (tajemnica państwowa); za to zajęła się wykazywaniem niekompetencji posłów-członków komisji, którzy przecież byli w tym przypadku nastawieni rzeczowo i zupełnie apolitycznie. Mamy więc dymisję w tej służbie i wściekłość premiera, naprawdę szkoda, że po czasie, choć nowy p.o. szef CBA jest zdecydowanie bardziej wzbudzający zaufanie.
Można więc powiedzieć, że zamykamy tydzień sejmowy trzęsieniem ziemi, a napięcie niechybnie dalej będzie wzrastać.
W maju 1787 roku doszło w Kaniowie do ważnego spotkania króla Stanisława Augusta z carycą Rosji Katarzyną II. Stanisław wiele sobie po nim obiecywał. Odnowienie wspomnień i reaktywacja uczuć – tak daleko chyba nie sięgał, choć być może w marzeniach? Zawsze podkreślał, że jej kochać nie przestał, choć od ich schadzek upłynęło ćwierćwiecze, a Katarzyna – dama wielce romansowa – nie szczędziła sobie erotycznych uciech. On też nie próżnował. Z woli Carycy został w 1764 roku królem Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Nic dziwnego, że mimo krętych wyborów politycznych, jakich dokonywał w czasie panowania, pozostał wierny prorosyjskiej opcji. I rozbiór (1772) niewiele tu zmienił. Można było przecież udowodnić, że winni są Polacy, którzy zwołali konfederację barską i wystąpili przeciw dominacji rosyjskiej i marionetkowemu monarsze. Żeby ich ukarać, zabrano im kawał terytorium i podzielono między Rosję, Austrię i Prusy. Od rozbioru minęło już 15 lat, co światlejszym obywatelom Rzplitej marzyły się ustrojowe reformy. Stanisław ruszył do Kaniowa w nadziei, że osobisty urok, elokwencja, towarzyska ogłada zrobi wrażenie na dyplomacji rosyjskiej.
Długo budował swój plan polityczny. Że znalazł się w nim niewzruszony po wiek wieków sojusz z Rosją – to jasne, nie po to jedzie się na takie spotkanie, by mówić sobie impertynencje. Były też konkrety, a jemu wydawało się, że będą dla Rozmówczyni ważne. Wrogiem nr 1 Rosji było Imperium Osmańskie. Pokonanie tego przeciwnika oznaczało panowanie na Morzu Czarnym i nad dużą częścią południowej Europy. Oznaczało także zwycięstwo prawosławia, kontynuowanie dawnego Bizancjum, przewagę religii wschodniej nad znienawidzonym papiestwem. Moskwa trzecim Rzymem – ta idea zakodowała się wtedy mocno w duszach i umysłach elity Imperium. Stanisław zgłosił gotowość wystawienia odpowiednio liczebnego (zdaje się, że chodziło nawet o 40 tysięcy żołnierzy) korpusu i – znając bitewność husarii (o czym Turcy powinni pamiętać, jak dostali w skórę 100 lat wcześniej) – powinno dać Rosji już nie szansę, ale pewność zwycięstwa. W zamian za to poświęcenie Imperatorowa powinna wyrazić zgodę na powiększenie polskiej armii (co wydawało się naturalną konsekwencją pomocy wojskowej) i łaskawe zezwolenie na przeprowadzenie reform ustrojowych w Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Chodziło głównie o zniesienie liberum veto i dziedziczność tronu (nie dla Poniatowskich, oczywiście, lecz dla dynastii saskiej, która już tym państwem rządziła z opłakanymi skutkami).
Wyruszyli więc w podróż. Katarzyna po jednej, a Stanisław po drugiej stronie Dniepru, która to rzeka oddzielała oba państwa. Katarzynie organizował tę ekskursję Potiomkin. Wtedy właśnie pojawiło się pojęcie: wiosek potiomkinowskich – makiet, a nie prawdziwych wsi, atrap tworzących wrażenie potęgi i dostatku. Jechali długo, podróż Stanisława trwała trzy miesiące. A spotkanie było atrakcyjne, biesiady i uczty ciągnęły się godzinami. Nie było jednak dane Stanisławowi spędzić choć kilku chwil sam na sam z Ukochaną, od której odgradzał go tłum dworaków. Te manipulacje organizował znów Potiomkin, a on miał alternatywny plan oparcia się na sojuszu magnackim (Branicki, Rzewuski, Szczęsny Potocki), który potem zmaterializował się w postaci konfederacji targowickiej.
Nie piszemy jednak historii, lecz dzielimy się skromną refleksją. Towarzyszący Katarzynie znany francuski kondotier książę de Ligne (który pracował przede wszystkim dla Potiomkina) opatrzył uciechy kaniowskie takim komentarzem: „Stanisław August wydał trzy miliony i czekał trzy miesiące, aby spotkać się z carycą na trzy godziny”. Tyle bowiem trwały rozmowy polityczne. Katarzyna memoriał Stanisława zabrała i odpowiedziała po kilku miesiącach, że na powiększenie armii się zgadza, ale że mają nią kierować Szczęsny Potocki, Branicki i królewski bratanek, też Stanisław. Bóg zapłać, nie skorzystamy.
Nie wspominam o tym, by przypominać zasługi, winy i śmieszności ostatniego króla Polski. Tę myśl przywiodła mi po prostu podróż Prezydenta Andrzeja Dudy do Waszyngtonu. Ruszyła kawalkada: prezydent ze swoją świtą (na spotkaniu z Trumpem zauważyłem Mastalerka, Kolarskiego i kogoś z bródką – chyba Nikodema Rachonia, nie zauważyłem ministra Sikorskiego i p.o. ambasadora Klicha, nad czym radziłbym się zastanowić). Tłum dziennikarzy, wszystkie stacje TV mówią tylko o tym. Historyczne. Wiekopomne etc., etc.… Przy obecnej zdolności przemieszczania i komunikowania: podróż trwała 12 godzin, oczekiwanie na rozmowę trzy godziny, a rozmowa 10 minut. Przy poszanowaniu proporcji wychodzi, że plus minus jak w Kaniowie. Konkluzje podobne. I tę refleksję polecam PT Czytelnikom – ku przestrodze.
Andrzej Duda przeleciał nad Atlantykiem w tę i we w tę, aby na 10 minut spotkać się w wąskim gronie, w towarzystwie jego trzech ministrów i dwóch doradców interlokutora, z Donaldem Trumpem.
Uczestniczyłem w tego typu spotkaniach (choć nigdy nie dziesięciominutowych, zazwyczaj trwały około godziny) za czasów prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego. I kładę swoją głowę na stół za prawdziwość tezy, że w tak krótkim czasie jak wczoraj pod Waszyngtonem, nie da się nic sensownego powiedzieć, dowiedzieć, a tym bardziej ustalić. Mam absolutną pewność, że panowie nawet nie przeszli do rzeczy. Nie wiedzą Państwo, ile czasu przy takich okazjach zajmuje tzw. small talk, luźna pogawędka znajomych, którzy dawno się nie widzieli. W jednym z późniejszych sezonów serialu political fiction House of Cards pokazane jest takie spotkanie Franka Underwooda z jego politycznym rywalem; trochę przerysowane, ale nie tak znów odległe od rzeczywistości. Proszę odnaleźć sobie ten odcinek na którejś z platform streamingowych.
Być może Dudzie udało się wypowiedzieć jedno krótkie zdanie o jego rozmowie telefonicznej z Wołodymyrem Zełenskim. Ponieważ jednak – jak sam de facto przyznał we wpisie na portalu X – namawiał w niej przywódcę broniącego się państwa do kapitulacji wobec żądań dotyczących dostępu do złóż pierwiastków ziem rzadkich jako rekompensaty za poniesione przez USA koszty dotychczasowego wsparcia Ukrainy w tej wojnie, mógł raczej Trumpa umocnić w przekonaniu, iż ma rację, niż odwieść go od wywierania presji w tej sprawie.
Trump nadał tej rozmowie status przypadkowego spotkania w korytarzu przy windzie. Może też uznał ją za rodzaj składanego mu hołdu – rzecz miała miejsce na marginesie konferencji CPAC (Conservative Political Action Conference), drogiej sercu obecnego prezydenta USA, gdyż to od niej w 2011 roku zaczął karierę w Partii Republikańskiej; w ostatnich latach uchodzi ona za dodatek do trumpizmu. Po uściśnięciu dłoni głównego aktora tego spektaklu Duda musiał pozostać na sali, wysłuchać stronniczego, często kłamliwego, momentami obrzydliwego przemówienia swojego rozmówcy, wstawać razem z wiwatującym tłumem. Wątpliwe, aby nawet jemu sprawiało to przyjemność.
Gdyby amerykański prezydent był zainteresowany opinią polskiego kolegi, mógłby jej zasięgnąć telefonicznie, bez konieczności dalekich podróży. Nadzieje, że to spotkanie tête-à- tête mogłoby przyczynić się do zmiany nowej polityki Waszyngtonu w odniesieniu do wojny Rosji w Ukrainie były albo naiwne (w przypadku części polskich komentatorów), albo dyplomatycznie nieszczere (polski rząd). Premier Tusk i minister spraw zagranicznych Sikorski nie oponowali wobec tej wizyty zapewne w przekonaniu, że nie ma ona sensu, ale też i żadnego znaczenia.
Większą wagę miało spotkanie Sikorskiego z jego odpowiednikiem Marco Rubio. Z ostatnich wypowiedzi polskiego szefa dyplomacji można wywnioskować, że dostrzega on istotę amerykańskiej ofensywy na rzecz szybkiego zakończenia wojny, wątpi w jej powodzenie i rozumie płynące stąd zagrożenia. Chyba uzyskał potwierdzenie trafności własnych intuicji i spostrzegawczości. W poniedziałek Sikorski wystąpi na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ w imieniu Wysokiej Przedstawiciel UE ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa Kai Kallas oraz na sesji Zgromadzenia Ogólnego NZ, gdzie państwa Unii zgłosiły własny projekt rezolucji, zaś Stany Zjednoczone – własny.
Niepowodzenie misji Dudy widać jeszcze wyraźniej na tle zaplanowanych na przyszły tydzień spotkań z Trumpem prezydenta Francji Emmanuela Macrona oraz premiera Zjednoczonego Królestwa Keira Starmera. Przyjadą do Waszyngtonu z mandatem Europy Plus (UE, Wielka Brytania, Norwegia), jaki zarysowano podczas dwóch nieformalnych szczytów w Paryżu w tym tygodniu. Przedłożą ofertę zaangażowania militarnego. Spróbują ekstrawaganckiego biznesmena, który zasiadł w Gabinecie Owalnym, wziąć pod włos, połechtać jego ego – w celu racjonalizacji prowadzonej przez niego polityki. Prawdopodobnie to się nie uda, bo 47. prezydent wbił sobie do głowy mrzonki, do których będzie parł bez względu na koszty i konsekwencje. Ale mimo wszystko to jest poważna polityka.
Nie można całkowicie wykluczyć, iż rodzi się alternatywny do Trumpowego – polegającego na poddaniu Ukrainy – scenariusz: Ukraińcy nie godzą się na podporządkowanie się woli Moskwy i Waszyngtonu, kontynuują walki na froncie (utrzymają się przez pół roku, mówią eksperci, dzięki wsparciu zrealizowanemu przed oddaniem władzy przez Joe Bidena), zanim zużyją wszystkie zapasy, Europa Plus uruchomi własne programy finansowe i może nawet sprzętowe (Niemcy np. produkują teraz na potęgę amunicję; czego się nie da wytworzyć w europejskich fabrykach, kupimy w amerykańskich – gospodarz Białego Domu nie odmówi), Trump się zniechęci i obrazi, wybuchnie ogniem i furią (tytuł książki Michaela Wolffa o początkach pierwszej prezydentury), wprowadzi jeszcze wyższe cła, Unia odwzajemni, Trump poluzuje sankcje na Rosję, UE utrzyma w mocy swoje 16 pakietów, US Army zredukuje swoją obecność na Starym Kontynencie (i tak by zredukowała, choć może wolniej i w mniejszym stopniu), europejscy członkowie NATO i Unia jako Wspólnota zaczną lepiej koordynować współpracę przemysłów zbrojeniowych i budować europejską tożsamość obronną, zmniejszając jednocześnie zakupy uzbrojenia za oceanem. Albo jacyś odważni eksperci uświadomią Trumpowi, że tak też sprawy mogą się potoczyć, i sam stonuje swoje działania. Jeszcze dwa tygodnie temu uznałbym taki bieg wypadków za nieprawdopodobny. Ale świat został wprowadzony w obroty o tak wielkiej prędkości, że teraz wszystko wydaje się możliwe.
W 1956 roku dwa poważne kryzysy wstrząsnęły światem i Europą – antykomunistyczne powstanie w Budapeszcie oraz kryzys sueski, zrodzony z postkolonialnych resentymentów i napędzany ambicjami wielkich mocarstw, z groźbami nuklearnej eskalacji w tle. Ostatecznie węgierski zryw został rozjechany przez radzieckie czołgi przy faktycznej bierności Zachodu, a ZSRR i USA, mimo rywalizacji zimnowojennej, zgodnie doprowadziły do zakończenia kryzysu sueskiego – każde z własnych powodów.
Nieco ponad tydzień po tragedii Węgier i niecałe dwa tygodnie po zawieszeniu broni ogłoszonym przez Wielką Brytanię, Francję i Izrael pod presją Waszyngtonu i Moskwy – 18 listopada 1956 roku – w murach polskiej ambasady w Moskwie odbyło się przyjęcie. Honory gospodarza pełnił sam Władysław Gomułka, a w gronie zaproszonych znaleźli się m.in. akredytowani w Moskwie dyplomaci, w tym ambasadorowie państw zachodnich. Gościem niewątpliwie najważniejszym – i w pewnym sensie prawdziwym gospodarzem – był Nikita Chruszczow.
Zakończenie obu kryzysów – dla jednych będące szczęśliwym zażegnaniem nuklearnej wojny, dla innych świadectwem utraconych nadziei czy gorzką lekcją realpolitik – w Moskwie było powodem do świętowania skuteczności radzieckiej wersji uprawiania dyplomacji i polityki. Chruszczow, niewątpliwie sam upojony tak rozumianymi sukcesami, zwrócił się do zachodnich dyplomatów słowami, które miały na lata rezonować złowróżbnym echem: „Zniszczymy was od środka, bez konieczności wojny”. Lub w innym wariancie: „My was pogrzebiemy”.
Po latach stajemy znów w obliczu wyzwań, z których – obok wcale nie najmniej ważnych, jak pełzająca katastrofa klimatyczna, napięcia wokół Tajwanu, rosnąca rywalizacja między Chinami a USA i narastająca presja migracyjna – dwa zdominowały europejskie (choć nie tylko) myślenie. To rosyjska agresja na Ukrainę i nowa, wyjątkowo brutalna odsłona kryzysu bliskowschodniego. W obu z nich wszyscy aktorzy kryzysów sprzed siedmiu dekad znów biorą udział – może w nieco zmienionych dekoracjach i z inaczej rozdanymi rolami.
Początek drugiej kadencji Donalda Trumpa zaczął się jak w scenariuszu pisanym przez Hitchcocka – od trzęsienia ziemi na Grenlandii, w Panamie, Kanadzie oraz w Strefie Gazy. Pierwsza fala tektonicznej polityki była, przyznać trzeba, silna, wręcz – nomen omen – wstrząsająca. Jeśli tak, to co mogłoby spowodować, że napięcie miałoby jeszcze rosnąć? Udało się to wydatnie, zgodnie z zaleceniem mistrza dreszczowców, i to z pomocą retoryki na miarę Chruszczowa, w miejscu historycznie znanym z erupcji napięć – w Monachium. Wszystko to za sprawą J.D. Vance’a, nowego wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, który wszedł na scenę monachijskiej konferencji, niosąc światu – a zwłaszcza Europie – zupełnie nową nowinę. Okazało się, że zagrożenia dla Europy i więzi transatlantyckich nie płyną z Rosji ani z Chin, lecz z wnętrza samej Europy.
Wizja iście chruszczowska – to nie rosyjska wojna napastnicza, czyli zagrożenie zewnętrzne, stanowi problem, lecz zakusy europejskich elit na wolność słowa są prawdziwym zagrożeniem, do tego wewnętrznym. Vance nie ograniczył się do snucia teorii o upadku cywilizacji pod naporem masowej migracji i „woke mind virus”. Jego wystąpienie było de facto zapowiedzią zmiany amerykańskiej strategii: porzucenia Europy na rzecz Rosji, pogrzebania Ukrainy jako nieistotnej karty przetargowej oraz uznania europejskiej skrajnej prawicy za naturalnego sojusznika Waszyngtonu. Użyta przez niego retoryka była zaskakująco zbieżna z koncepcjami Carla Schmitta i Johna Mearsheimera – myślicieli, którzy każdy na swój sposób opisywali brutalną realpolitik i bezwzględną logikę siły.
Schmittowska wizja polityki opiera się na binarnym podziale: przyjaciel kontra wróg. Naziści z rewerencją odnosili się do koncepcji Schmitta – to też był „tylko opis rzeczywistości”. Ich rzeczywistości. A do władzy doszli, strasząc zagrożeniem wewnętrznym. Vance, opowiadając o europejskiej elicie jako głównym zagrożeniu, stawia na taką właśnie binarność. Wróg nie jest zewnętrzny, lecz wewnętrzny, co usprawiedliwia każdą formę nadzwyczajnych działań. To świat, w którym Putin jawi się jako bardziej akceptowalny partner niż Scholz, Macron czy von der Leyen. To nie prezydent kraju walczącego o niepodległość jest godzien uznania heroldów niepodległości, ale napastnik dążący do podbicia sąsiada.
Z kolei Mearsheimer, od lat głoszący prymat interesów narodowych nad ideologią, z pewnością przyklasnąłby podejściu Vance’a. Warto posłuchać niektórych wypowiedzi Mearsheimera, gdzie utrzymuje on, że to NATO i Ukraina sprowokowały rosyjską napaść. Jednym słowem: kanibal ma prawo zaspokajać swój głód zgodnie ze swoimi upodobaniami. Taki brutalny realizm polityczny usprawiedliwia porzucenie Ukrainy, a nawet osłabienie Europy, jeśli leży to w interesie Stanów Zjednoczonych.
Czy w interesie Ameryki jest wzmacnianie Rosji? Może to być racjonalne posunięcie – bo kto silnemu zabroni. Czy w interesie Europy jest oddanie Ukrainy w rosyjskie ręce? Z perspektywy europejskiej odpowiedź jest oczywista – nie. Ale Vance zdaje się stawiać na to, że Stary Kontynent nie ma innego wyjścia.
O ile Vance w Monachium w zasadzie uśmiercał Europę, to pytanie brzmi: czy Europa pozwoli się pochować? Czas sojuszniczych pewników się skończył. Trzeba zmierzyć się z Mearsheimerem, Schmittem i Chruszczowem na nowo. „Realizm polityczny” w tej odsłonie bije tym razem w Europę.
Jeśli Europa ma wyciągnąć jakąkolwiek lekcję z wystąpienia Vance’a, to powinna zrozumieć, że stawka jest wyższa niż kiedykolwiek: nie tylko Ukraina, ale cała architektura europejskiego bezpieczeństwa. A to oznacza, że czas na miękkie podejście się skończył.
Bardzo spodobała mi się szczerość wicepremiera Kosiniaka-Kamysza, który nie kluczył, nie udawał, a uczciwie wyznał, jak to było, zanim czterotonowy fragment amerykańskiej rakiety Falcon 9 walnął o ziemię pod Komornikami w województwie wielkopolskim. Owszem, przyznał wicepremier, sojusznicy z Unii Europejskiej uprzedzili, że coś takiego może spaść nam na głowę. Tak, Polska Agencja Kosmiczna wiedziała, śledziła, uprzedziła… Ale mail wysłała na adres departamentu, który nie istnieje. Rządowe Centrum Bezpieczeństwa chyba także o spadających szczątkach nie wiedziało. „Należy poprawić komunikację” – skonkludował minister.
Fakt. Mieszkańcom regionów potencjalnie zagrożonym bombardowaniem z kosmosu wyprzedzająca informacja się należała. Za naszą wschodnią granicą trwa wojna i różne rakiety z różnym skutkiem mogą wlecieć na nasze terytorium. Aby jednak przekazać komunikat obywatelom, najpierw powinien on dotrzeć we właściwym czasie do odpowiednich instytucji i urzędów państwa. I chyba poprawę tej komunikacji między urzędami i urzędnikami miał wicepremier na myśli. Gdyż z odpowiedzialną korespondencją między nimi kłopot mamy od dawna, aby tylko przypomnieć, jak minister Dworczyk z kancelarii premiera z harcerską brawurą i młodzieńczą beztroską uzgadniał z naszym ambasadorem przy NATO (a i z innymi politykami też) bardzo tajne sprawy, śląc najzwyczajniejsze w świecie maile. Całe szczęście, że jest Rosja; jak rzecz się wydała, można było wszystko zwalić na Putina.
Problem komunikacji wewnątrz instytucji państwa polega na tym, że Polska nie posiada (w odróżnieniu, przykładowo, od Wielkiej Brytanii czy Estonii) zintegrowanego rządowego systemu komunikacji niejawnej, czyli szyfrowanej. Takie sieci wewnętrzne istnieją w poszczególnych ministerstwach, ale nie są one ze sobą połączone i urzędnik z jednego ministerstwa nie może przesłać szyfrowanej informacji do swojego kolegi z innego ministerstwa. Jeśli chce coś poufnego szybko mu przekazać, może umówić się z nim na kawę. Lub wysłać gołębia. Oczywiście, wyizolowane ministerialne systemy komunikacji wewnętrznej są bezpieczniejsze w tym znaczeniu, że zhakowanie jednego z nich nie naraża bezpieczeństwa komunikacyjnego innych resortów. Rozwiązanie tego problemu nie powinno jednak być barierą nie do pokonania.
Wszystkie banki na świecie spięte są jednym systemem szyfrowanej komunikacji, którą znamy jako SWIFT. Polska, obok Finlandii i Holandii, uchodzi za kraj z najbardziej wykwalifikowaną kadrą informatyczną. Polski system płatności BLIK jest tak unikatowym systemem, że gdybyśmy byli mocarstwem finansowym na miarę Wielkiej Brytanii czy USA, wysłalibyśmy amerykańskie systemy płatnicze VISA czy Mastercard na zasłużoną emeryturę. Ale rząd, chociaż od lat ma specjalnego ministra od cyfryzacji, nie potrafi zbudować bezpiecznego systemu kodowanego komunikowania się w obrębie instytucji państwowych.
P.S. Kolega przesłał informację z innego (pozornie) obszaru: w Bangladeszu uruchomiono – drugą już – elektrownię atomową.
Wyniki ostatnich sondaży wydają się potwierdzać dotychczasowe prognozy i notowania. Niezmiennie – z poparciem 30-32 procent wyborców – w sondażach prowadzi CDU/CSU. Na drugim miejscu utrzymuje się Alternatywa dla Niemiec (AfD), na którą zamierza głosować 20-21 proc. Niemców. Rządząca Socjaldemokratyczna Partia Niemiec (SPD) jest dopiero trzecia z wynikiem 14-16-procentowym.
Spośród pozostałych partii politycznych tylko dwie mają wysokie szanse przekroczenia 5-procentowego progu wyborczego i wprowadzenia swoich przedstawicieli do Bundestagu: Die Gruene (Zieloni), którzy mogą liczyć na ok. 14 proc. i Die Linke (Lewica) z 7 proc. sondażowych głosów.
Dwie inne partie, liczące się w przedwyborczych rozważaniach jako ewentualni partnerzy koalicyjni, Partia Wolnych Demokratów (FDP) oraz Sojusz Sary Wagenknecht (BSW), notują w sondażach przedwyborczych wyniki poniżej 5-procentowego progu.
Największe partie polityczne zapewniają, że nie będą wchodziły w sojusz koalicyjny ze skrajną prawicą. Również CDU, która zajęła w sprawie zaostrzenia przepisów migracyjnych podobne stanowisko co AfD, dystansuje się od tej ostatniej w stanowczych deklaracjach przedwyborczych.
Przywódcy dwóch największych dotychczas partii politycznych, CDU i SPD, Friedrich Merz i Olaf Scholz, zgodnie odrzucają sojusze koalicyjne z AfD, twierdząc, że ewentualne wpadki przy wspólnym głosowaniu „to jeszcze nie współpraca”. Nie ma wspólnych spraw i nie będzie współpracy z AfD – podkreślił F. Merz.
Siostrzana partia CDU, bawarska CSU i jej przywódca Markus Soeder odrzucają też potencjalną koalicję z Zielonymi, krytykując przy tym politykę gospodarczą ministra Roberta Habecka. Takiego sojuszu nie wykluczają zaś Friedrich Merz i CDU. Chadecja pozostaje natomiast sceptyczna wobec koalicji z liberałami (głównie z powodu niepewnych notowań przedwyborczych FDP), pomimo deklarowanej chęci zawarcia koalicji wyborczej z partiami „politycznego środka”, a także mimo tradycji politycznej sojuszu chadeków z liberałami.
Perspektywa utworzenia stabilnego rządu po wyborach wydaje się więc dość odległa i będzie dla liderów partyjnych sporym wyzwaniem, nie bacząc na złożone deklaracje koalicyjne.
W badaniach sondażowych Instytutu FORSA dla tygodnika „Stern” 53 proc. wyborców CDU jest za koalicją z SPD; wśród socjaldemokratów opowiedziało się za taką koalicją aż 81 proc. wyborców. Według tegoż sondażu, 43 proc. obywateli Niemiec popiera pomysł „wielkiej koalicji” CDU-SPD. Dość znaczące poparcie, bo 43-procentowe (bez podziału na partie polityczne), odnotowuje możliwa koalicja CDU-Zieloni.
Podczas debaty 9 lutego w telewizji ARD F. Merz podkreślił, że jego partię interesuje zwycięstwo oraz jeden partner koalicyjny dla utworzenia rządu, ale przeważa sceptycyzm, czy koalicja z partią Sojusz 90/Zieloni będzie dysponowała wystarczającą większością głosów w Bundestagu. Kandydat CDU/CSU na kanclerza nie wyklucza jednak perspektywy utworzenia wielkiej koalicji CDU-SPD, co odpowiada wyrażonej w sondażach woli większości wyborców obu partii. Friedrich Merz liczy, że SPD – dla utworzenia stabilnego rządu z CDU – pójdzie na ustępstwa w sprawach migracyjnych.
Pomimo jednoznacznych deklaracji chadeków odrzucających możliwość koalicji z Alternatywą dla Niemiec, politycy i wyborcy AfD nie tracą nadziei na szansę utworzenia wspólnego rządu z CDU/CSU. Za taką perspektywą opowiedziało się w sondażu 92 proc. wyborców AfD, ale tylko 13 proc. spośród wyborców CDU.
16 lutego, w ostatnim przed wyborami pojedynku telewizyjnym w stacji RTL najwyższych przedstawicieli czterech partii politycznych: CDU, AfD, SPD i Zielonych, Friedrich Merz zarzucił AfD, że nigdy nie potwierdziła, iż agresja Rosji na Ukrainę nie miała żadnego uzasadnienia, zaś kanclerz Olaf Scholz odniósł AfD do czasów narodowego socjalizmu, ku oburzeniu jej przewodniczącej Alice Weidel. Kandydatka AfD opowiedziała się przeciwko wysłaniu żołnierzy na Ukrainę i przeciwko dalszej pomocy militarnej Ukrainie. Według niej Niemcy straciły szansę, aby zachować neutralność w konflikcie ukraińsko-rosyjskim. Kandydat CDU/CSU na kanclerza zareagował na to zdecydowanym przypomnieniem, że Niemcy nie mogą pozostać neutralni, ponieważ, udzielając pomocy Ukrainie, bronią „naszego porządku politycznego”. Friedrich Mertz, podobnie zresztą jak lider SPD, opowiedzieli się jednoznacznie za utrzymaniem wydatków na obronę na poziomie co najmniej 2 proc. PKB (Niemcy wydają obecnie na obronę 2,12 proc. PKB, co sytuuje ich na 15. miejscu w NATO). Weidel zarzuciła Merzowi, że w koalicji z SPD i Zielonymi nie będzie w stanie zrealizować swojego programu wyborczego w zakresie obniżenia podatków.
W pojedynku kandydatów na kanclerza uczestniczył również minister gospodarki Robert Habeck, który ma opinię – i to nie tylko wśród Zielonych – polityka, który byłby w stanie zastąpić Merza na stanowisku kanclerza, jeśliby doszłaby do skutku koalicja CDU-Zieloni. W sprawach polityki gospodarczej Merz bardzo krytycznie ocenił strategię i wyniki rządów SPD, która – według lidera CDU – albo podnosi podatki, albo zaciąga nowe zadłużenie. Friedrich Merz obarcza także SPD odpowiedzialnością polityczną za dwukrotny wzrost poparcia i notowań AfD po okresie rządów SPD i pozostałych partnerów koalicyjnych.
Z mniejszych partii, poza FDP, pewnym zaskoczeniem są niskie (na poziomie 4 proc.) notowania lewicowego Sojuszu Sary Wagenknecht, który jeszcze w jesiennych wyborach do landtagów osiągnął dobry rezultat, zapowiadający – jak się wydawało – niezłe wyniki także w wyborach federalnych. Sara Wagenknecht utrzymuje, że niskie notowania jej partii są następstwem przeszkód, jakie przedstawicielom BSW czyni się w udziale w debatach i telewizyjnych pojedynkach przedwyborczych. Sara Wagenknecht złożyła w tej sprawie nawet skargę konstytucyjną do Federalnego Trybunału Konstytucyjnego, która jednak została odrzucona.
Kto zna protokół dyplomatyczny i miał okazję przyjrzeć się dokładnie ceremonii powitania na dziedzińcu imponującej, oddanej parę lat temu ankarskiej siedziby prezydenta Turcji, zauważył, iż ochroniarz, który czekał przy samochodzie z prezydentem Zełenskim z dodatkowym otwartym parasolem, czyli dla Zełenskiego, na „życzenie spoza ujęcia kamery”, ustąpił miejsca „parasolowi” prezydenta Erdoğana. Ten, przyjacielskim gestem, zaprosił prezydenta Zełenskiego pod s w ó j obszerny, szeroko rozpostarty parasol, mieszczący bezpiecznie przed opadami obu mężów stanu. A prezydent Zełenski – chyba po raz pierwszy zmienił swój dotychczasowy, tak dobrze znany zielony w kolorze wojskowym ubiór – na pięknie skrojoną, narodową, haftowaną c i e m n ą nicią, c z a r n ą ukraińską koszulę ze stójką. Czy ona lepiej wkomponowywała się w twarz Zełenskiego, niezwykle zmęczoną?
W byłych już czasach – jak wskazują biegnące w zawrotnym tempie wydarzenia od 20 stycznia br. – w tradycyjnej dyplomacji snuć można by rozważania na temat znaczenia symboliki tych przesłań.
Nastały jednak dni (czy potem także będą to czasy nowej epoki?), że niuanse dyplomatyczne, a nawet łamiący się głos zamykającego obrady tegorocznej Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa Christopha Heusgena, odchodzą do lamusa historii, a przekazy każdego dnia coraz dobitniej potwierdzają, że „nasze wspólne wartości nie są już tak wspólne”.
Z planów prezydenta Zełenskiego, by przeprowadzić rozmowy w dwóch stolicach – w Rijadzie i Ankarze, tylko ta ostatnia miała miejsce. Z czasem dowiemy się, czy prezydent Ukrainy, który w wyniku działań i inicjatyw pokojowych Trumpa, znalazł się w dramatycznie trudnej sytuacji, sam przekonał się o nieskuteczności prób pomieszania szyków tandemowi Ławrow – Rubio, czy też dobiegł go jednoznaczny, twardy w przekazie sygnał z Zatoki Perskiej wykluczający Ukrainę z gry o Ukrainę.
Bez względu na przyczynę powyższego, ankarska wizyta Zełenskiego tym bardziej ma pogłębiony sens, i to nie tylko dla niego samego i dla Ukrainy, ale także i dla Turcji.
Ankarze wizyta ta była potrzebna. Turcja nie była doproszona na paryskie spotkanie najważniejszych szefów rządów europejskich, chociaż Wielka Brytania, podobnie jak Turcja członek NATO, ale nie państwo członkowskie UE, była tam obecna. A przecież Turcja jest jednym z filarów bezpieczeństwa europejskiego i jej znaczenie wzrasta. I nie tylko z powodu drugiej co do liczebności armii w Sojuszu, lecz także w następstwie imponujących osiągnięć we wszechstronnym rozwoju rodzimych sił zbrojnych. Zełenskiego nie można było zaprosić do Paryża z przyczyn oczywistych. Ponad trzygodzinne rozmowy Erdoğan-Zełenski, chociaż dwustronne, nabierają szczególnego znaczenia, uwzględniwszy kontekst, w jakim się toczyły. Podobnie jak Wielka Brytania, non-EU NATO member Tego układu, który poddany został od czasów zakończenia WWII największemu z wzywań egzystencjalnych, tym bardziej że wywołanych dotychczasowym hegemonem w NATO.
Ankara jest permanentnie podejrzewana czy wręcz oskarżana o transakcyjność jej polityki międzynarodowej. Chociaż – przypomnijmy – Turcja zamknęła w 2022 r. cieśniny czarnomorskie dla floty rosyjskiej (ale i dla sił NATO), stworzyła kanał umożliwiający Ukrainie eksport zboża, dostarczyła Ukrainie drony Bayraktar, które dobrze sprawdziły się w pierwszych miesiącach agresji rosyjskiej na Ukrainę. Jednocześnie Turcja nie przyłączyła się do sankcji wobec Rosji, przyjmowała u siebie biznesmenów rosyjskich i ich kapitał, Erdoğan nazywał swoimi przyjaciółmi zarówno Putina, jak i Zełenskiego… Prowadząc politykę wielowektorową i autonomiczną (z jednoczesnym członkostwem w NATO), Turcja zdała sobie sprawę – o ironio – jak głęboko jest państwem europejskim, tj. zależnym od dynamiki na kontynencie.
Turcji nie zaproszono do Paryża, nie zaproszono jej też do Rijadu, a skutki dotychczasowych działań administracji Trumpa mogą być dla niej równie potężnym wyzwaniem z opcją negatywnych konsekwencji, jak dla obszaru strefy euro i dominującej większości państw UE. Turecka gospodarka jest sprzęgnięta głównie z rynkiem unijnym (ok. 65% eksportu), większość inwestycji kapitałowych, technologicznych oraz w przemyśle pochodzi z Europy.
Podczas trzyletniej wojny rosyjsko-ukraińskiej Turcja zbudowała status jedynego członka Sojuszu posiadającego bezpośrednie kontakty z Kremlem. Turcja i Rosja mają interesy – zarówno synergiczne, jak i sprzeczne – w regionie szerokiego Bliskiego Wschodu (Syria, Libia, Południowy Kaukaz). I obie stolice intensywnie kontaktowały się, by ich ekwilibrystyka interesów nie doprowadzała do konfrontacji militarnej. Ambitne plany władz tureckich przekształcenia tego kraju w hub energetyczny głównie dla Europy, została wsparta planem Putina utworzenia w tureckim hubie miejsca także na rosyjski gaz czy ropę (Turkish blended Russian gas), z czego ostatnio skorzystała Słowacja jako pierwsza w sojuszniczo-unijnej Europie. Ponad 60 procent nośników energii, głównie gazu na potrzeby przemysłowe, Turcja importuje z Rosji (ostatnio wynegocjowała z Gazpromem odroczenie płatności). Co więcej, Turcja liczyła, iż osłabienie Rosji umożliwi jej wynegocjowanie nowych, korzystnych finansowo, długoterminowych kontraktów, gdyż obowiązujące wygasają z końcem 2026 roku. I wreszcie, obywatele obłożonej sankcjami Rosji podróżują głównie tureckimi liniami lotniczymi (via Stambuł) do Europy i dalej; sam zysk sektora turystyki w 2024 r. to 61 mld. USD, z czego lwią część dochodów przynieśli obywatele Rosji.
Kierunek tektonicznego uskoku wywołany wstrząsami Trumpa oznaczać będzie powrót Rosji do światowego obiegu także w wymiarze ekonomicznym. Trump już wezwał, by przywrócić Rosję do grupy G-8, a sama rozmowa telefoniczna Trumpa z Putinem o 20 proc. podniosła wartość rubla… Wraz z upadkiem Assada, Putin nie musi już ucierać się w tym regionie z Erdoğanem. Kreml odzyskując stopniowo powiązania gospodarcze, będzie rozgrywać je wobec Turcji z niekorzyścią dla tej ostatniej (ceny gazu, przyszłość hubu). Putin będzie mógł ze zdwojoną siłą przystąpić do kolejnej fazy (po Trumpie) osłabiania spoistości Sojuszu poprzez manewrowanie Turcją i wywieranie na nią presji (powrót na Kaukaz i Morze Śródziemne). Plany Turcji ściślejszej integracji z BRICS oraz Szanghajską Organizacją Współpracy uzależnione będą od nowej konfiguracji: czy USA wykorzystają Rosję jako oręż w walce z Chinami, co tym samym będzie wymagać od Turcji dokonania istotnych przewartościowań.
Zapowiadane przez Trumpa zakończenie wojny na Ukrainie na warunkach rosyjskich – tak przynajmniej wygląda ta perspektywa obecnie – oznacza powrót Rosji na Morze Czarne, czyli odbudowę jej Floty Czarnomorskiej. Rzadko kiedy analizowana przyszłość reżimu cieśnin czarnomorskich dla ruchów jednostek marynarek wojennych państw litoralnych, jak i spoza tego basenu, od dawna jest solą w oku dla strategów Pentagonu, ponieważ nakłada znaczne ograniczenia na obecność US Navy w tym basenie. Jeśli USA wymuszą renegocjację Traktatu z Montreux (jednego z niewielu porozumień międzynarodowych sprzed II wojny światowej, niezmienionego od 1936 r., aktualnego i wciąż sprawnie działającego), który daje Turcji de facto pełną kontrolę nad cieśninami, będzie to oznaczało utracenie przez Ankarę „perły w koronie” jej bezpieczeństwa.
Stąd Ankara jest niezmiennie zainteresowana współpracą z Ukrainą w sferze przemysłów zbrojeniowych. Oczywiście, powstają tutaj pewne znaki zapytania, przykładowo: czy lukratywny dla Turcji kontrakt (jeszcze sprzed 22 lutego 2022 r.) na budowę w Ukrainie zakładów produkcji dronów Bayraktar, zostanie zrealizowany, jeśli Rosja narzuci Ukrainie w przyszłym traktacie pokojowym limity uzbrojenia? Ukraińskie zaawansowane technologie wyrobów metali, na razie niestosowane w Turcji, będą tej ostatniej bardzo potrzebne w realizacji jej planów kosmicznych (istotne podzespoły do budowy silników rakietowych).
Jednakże najważniejszym obecnie wyzwaniem dla Turcji pozostaje charakter oraz pewność gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy. O tym w ten deszczowy dzień rozmawiali liderzy obu krajów.
A sam parasol?… Skoro – jak okazało się – wszystko, co wydało się być nierealnym, jest możliwe w relacjach międzynarodowych, może i amerykańskiego nie stanie. Stąd naiwnością byłoby trwanie w przeświadczeniu, że dni dobrej pogody niewymagające parasoli jeszcze powrócą. Dobra pogoda zakończyła się i w Europie, i w Turcji. Dlatego prezydent Erdoğan rozpoczął konferencję prasową słowami: „Wojna nie ma zwycięzców, a pokój nie ma przegranych„. To znana definicja, dobrze zweryfikowana w historii Europy. Jej pogłębionego sensu – bo na konferencji prasowej nie padły żadne konkrety – doszukiwać się można dopiero w późniejszym jego stwierdzeniu, gdzie nietrudno się domyśleć, kto jest adresatem: „… by sprawiedliwy pokój był realny i trwały, kraje, o których wiemy, że są potężne, muszą bez wątpienia wykazać ich nastawienie na rzecz pokoju. Po to właśnie powiedziałem, że pokój nie ma przegranych”.
Prezydent Erdoğan jednoznacznie podkreślił, wręcz apelował, iż najgodniejszym, „idealnym”, miejscem do przeprowadzenia negocjacji pokojowych będzie Turcja. Nie definiował składu uczestników negocjacji. Dla niego najważniejsza jest możliwość choćby ograniczonego, ale oddziaływania na przebieg negocjacji między stronami, a jako gospodarz zapewne wszedłby w posiadanie informacji o przebiegu rozmów. Mógłby wówczas na bieżąco konfrontować przekaz ukraińskich negocjatorów w głównych stolicach europejskich, jeśli rzeczywiście Europa zostanie wyłączona z negocjacji. A sami negocjatorzy ukraińscy czuliby się bardziej komfortowo w znanym im tureckim otoczeniu w zapowiadającej się niekomfortowo dla nich sytuacji (nieprzypadkowo Zełenski mianował ministrem spraw zagranicznych A. Sybihę, przenosząc go ze stanowiska ambasadora w Ankarze).
Należy tylko mocno życzyć prezydentowi Zełenskiemu, że wydanie „Time” z 2022 r. „Człowiek roku” nie stanie się li tylko kolejną, archiwalną biblioteczną pozycją.
[Artykuł aktualizowany]
Po szokujących wydarzeniach z końcówki ubiegłego tygodnia, które wywróciły do góry nogami powstały dwie i pół dekady temu nowy porządek euroatlantycki, liderzy Europy Zachodniej zaczęli wychodzić z osłupienia. Okazało się, że Donald Trump naprawdę zamierza wcielić w życie swoją kampanijną zapowiedź szybkiego doprowadzenia do końca rosyjskiej wojny w Ukrainie i – co gorsza – robi to z wdziękiem buldożera. Nie tylko odrzuca podstawowe w naszym kręgu kulturowym nakazy moralne (zło nie może brać góry nad dobrem; agresor nie może zostać nagrodzony, a ofiara – ukarana; prawa międzynarodowego trzeba bezwzględnie przestrzegać; nie podaje się ręki zbrodniarzom wojennym; zdrada jest naganna także w stosunkach między państwami; demokracja jest lepsza od autokracji), ale też całkowicie lekceważy interesy bezpieczeństwa sojuszników powiązanych więzami solidarności od wielu dekad.
Trzeba było się do tego odnieść, zareagować. Przywództwo objęli prezydent Francji Emmanuel Macron i brytyjski premier Keir Starmer. Jako trzeci w tej pozycji mógł ustawić się Donald Tusk, ale z okazji nie skorzystał – o czym za chwilę. Narada odbyła się w Pałacu Elizejskim, przyciągnęła oczywistą uwagę światowej opinii publicznej, ale jej uczestnicy dochowali przyrzeczenia poufności. W kontaktach z mediami po zakończeniu obrad gryźli się w język, cedzili słowa, zaglądali w swoje notatki, by powiedzieć tylko to, co można i to z absolutną precyzją.
I bardzo dobrze: poważna polityka w kluczowych momentach historii nie dialoguje z wpisami w mediach społecznościowych.
Mam jednak nieodparte wrażenie, że w ciągu czterech i pół godziny spędzonych za zamkniętymi drzwiami podjęli ważne decyzje, choć niespisane na papierze. Unia Europejska i jej bliscy sojusznicy – Wielka Brytania, Norwegia (nieobecna, ale chyba reprezentowana przez duńską premier Mette Frederiksen, która szybko awansowała do pierwszej ligi europejskiej polityki, stała się jej gwiazdą, ewidentnie w efekcie Trumpowego zamachu na Grenlandię) – postanowili twardo stanąć na własnych nogach. Co prawda wszyscy, jak jeden mąż, deklarowali, że współpraca ze Stanami Zjednoczonymi pozostaje kamieniem węgielnym bezpieczeństwa, jest niezbędna; i to prawda, nie ma mowy o gwałtownym rozwodzie, to po prostu niemożliwe. Jednak budowa własnych zdolności obronnych – a spomiędzy wierszy wypowiedzi prezydenta i premierów można wyczytać, że jednym z ich postanowień jest przyspieszenie i ułatwienie realizacji decyzji nieformalnego szczytu UE w Brukseli 3 bm. w tej materii – będzie m.in. skutkowała ułożeniem relacji transatlantyckich na nieco innych zasadach.
Państwa członkowskie będą mogły więcej przeznaczać na obronność, bo łatwiej im będzie się zadłużać (z czym wiąże się osobne ryzyko, ale to inna kwestia). Komisja Europejska wyasygnuje niemałe środki na wspólne projekty. Żeby te działania miały sens, trzeba zacieśnić kooperację przemysłów zbrojeniowych. To z kolei wymusi zakupy na miejscu, a nie za oceanem lub po drugiej stronie euroazjatyckiego kontynentu. Żeby ten sprzęt optymalnie wykorzystywać, powstaną ponadnarodowe struktury. Żeby podejmować szybkie decyzje w razie potrzeby, obszar polityki zagranicznej i bezpieczeństwa będzie musiał zostać uwspólnotowiony. Finalnie – choć to kwestia lat – Europa stanie się partnerem, a nie wasalem Stanów Zjednoczonych.
Miejmy nadzieję, że to przeobrażenie zdąży się dokonać zanim Rosja uzupełni swoje zapasy sprzętu i amunicji, wyczyszczone w ciągu trzech lat wojny, i zreformuje jej siły zbrojne.
Nie wiem, czy jedenastu najważniejszych ludzi Europy zdołało zastanowić się nad kwestiami, o których pisałem w przeddzień ich spotkania (przeczytaj tutaj). Pewnie nie, tym bardziej że czasu było mało. W sprawach najpilniejszych stanęli jednak niedwuznacznie po stronie Ukrainy, co też wyraźnie odróżnia ich – i nas – od Trumpa. Wątpliwe jednak, by ten ostatni tym się przejął. Jak widać po zadowolonych minach uczestników faktycznej pierwszej rundy negocjacji w Rijadzie (niech nas nie zwiedzie gwałtowne zaprzeczanie temu określeniu!) oraz po oświadczeniach po jej zakończeniu, sprawy toczą się tam po myśli prezydentów Stanów Zjednoczonych i przede wszystkim Rosji. Z tej układanki obraz wyłania się bardziej niż ponury.
Nieaktualny stał się, przynajmniej na razie, jeden z głównych dylematów „Paryżan”: jak przekonać Trumpa do jakiejś formy amerykańskiej osłony ewentualnych europejskich sił monitorujących porozumienie pokojowe po stronie ukraińskiej. Na taką obecność, pod jakąkolwiek flagą, nie tylko NATO-wską, nie zgadzają się Rosjanie.
Donald Tusk pospieszył się więc z twardą odmową polskiego udziału w takiej operacji. Pewnie uczynił tak po części ze względów polityki krajowej, po części być może z powodu jego własnych przekonań. Tego nie wiem, ale wiem jedno – prawdziwym przywódcą może być tylko ten, kto jest zdolny do brania odpowiedzialności w momentach przełomowych. Tusk nie skorzystał z tej okazji, ale przez to nie skorzystała też Polska. W ogóle odnoszę wrażenie, że nasz premier pojechał do stolicy Francji z pięknymi deklaracjami na ustach, ale zajął w niej stanowisko nadmiernie egoistyczne.
[Dopisek 19.02.2025:]
Europejczykom bardzo zależy na obecności przy stole rokowań z dwóch powodów: po pierwsze, naprawdę chcą wspierać Ukrainę, w której suwerenność, niezależność i niezawisłość wiele zainwestowali – politycznie, militarnie i finansowo. Po drugie, nie mogą zgodzić się na decydowanie o sprawach bezpieczeństwa ich kontynentu ponad ich głowami, bez ich udziału. Rozstrzygnięcia, jakie zapadną w najbliższych tygodniach lub nawet dniach, będą bardzo bezpośrednio dotyczyć Unii Europejskiej i europejskich członków NATO. Trump dogada się z Putinem i zajmie się Chinami, obszarem Pacyfiku, poszukiwaniem cennych złóż w innych częściach świata albo polityką wewnętrzną. My będziemy ponosić konsekwencje jego decyzji przez długie lata.
Byłbym jednak ostrożny z entuzjazmem, jaki europejscy komentatorzy wyrażają po słowach Marca Rubio, iż musimy w pewnym momencie zasiąść przy stole, ponieważ UE nakładała sankcje na Rosję (do tej pory Amerykanie i Rosjanie twardo oświadczali, że nie ma po temu powodu i takiej potrzeby; mówili wprost, że nas tam po prostu nie będzie). Widzę w tym nie zmiękczenie stanowiska Waszyngtonu, lecz zapowiedź presji na zniesienie tych sankcji. Tymczasem ich utrzymanie, zwłaszcza co się tyczy dostępu rosyjskich podmiotów do zachodniego kapitału i technologii, jest kluczowe dla interesów bezpieczeństwa Zachodniej – w tym Środkowej – Europy.
Jednak słowa i działania amerykańskiego prezydenta odcisną ślad na naszych tegorocznych wyborach. Ale nie w ten sposób, jak sobie to wyobrażają zapatrzeni weń rodzimi naśladowcy, tylko dokładnie w odwrotny.
Europejski Kolektyw Analityczny „Res Futura”, fundacja zajmująca się badaniami i analityką treści w internecie, stwierdziła wyraźny wzrost niepokoju, lęków i negatywnych emocji w odpowiedzi na doniesienia o uruchomionym przez nową waszyngtońską administrację procesie mającym doprowadzić do rozejmu lub pokoju w wojnie Rosji z Ukrainą. Znów zaczęliśmy, jako społeczeństwo, obawiać się tego, że wojna wciągnie i nas. Najwyraźniej nie wierzymy, że Donald Trump wynegocjuje trwały pokój.
Intuicja Polaków nie zawodzi. Dobre rokowania polegają na tym, aby znaleźć punkt równowagi, w którym wszystkie strony są w miarę zadowolone; w każdym razie na tyle, by uzgodnionego rozwiązania nie podważać w bliższej lub dalszej przyszłości. Szczególnie o to trudno w przypadku niesprowokowanej zbrojnej napaści, w efekcie której agresor zajął 1/5 terytorium kraju napadniętego i nie zamierza się z tych terenów wycofać. Pokój zawarty pod presją będzie jeszcze bardziej niesprawiedliwy, jeśli strona, której wykręca się ręce, nie uzyska niczego w zamian. I nie będzie trwały, jeśli napastnik – który nie kryje swoich dalszych apetytów – uzyska możliwości odbudowy nadszarpniętych zasobów i poprawy organizacji swoich sił zbrojnych, tak aby wyeliminować odkryte słabości.
Bezpieczeństwo wraca więc jako główny temat trwającej kampanii (o dziwo do tej pory słabo się w niej pojawiał). A tu Rafał Trzaskowski ma o wiele większy potencjał do wykorzystania. Chociaż sam nie zajmował się nigdy na poważnie sprawami wojska i obronności, może uchodzić za dobrego Brukselczyka i zręcznego dyplomatę – a kwestia umocnienia sojuszy i wypracowania wspólnych odpowiedzi staje się kluczowa. Ramię w ramię stoją z nim Donald Tusk i Radosław Sikorski, których kompetencje są niepodważalne.
Trzaskowski był na monachijskiej konferencji na temat bezpieczeństwa, która w drugiej połowie tygodnia zogniskowała uwagę całej światowej opinii publicznej. Wypowiadał się w jej trakcie niezmiernie ostrożnie, bardziej już jako prezydent niż kandydat. Trochę to zrozumiałe, bo Trump jest pamiętliwy, więc musiał mieć na względzie perspektywę ich przyszłych relacji, Z drugiej strony ogranicza to ekspresję jego wypowiedzi w trakcie kampanii. Korzysta z tego Magdalena Biejat, która najbardziej zdecydowanie z całej stawki pretendentów zajmuje stanowisko proeuropejskie, zgodne z polską racją stanu, i nie gryzie się w język, oceniając ekstrawaganckie podejście obecnego gospodarza Białego Domu do konfliktu w Ukrainie.
Karol Nawrocki nie ma w tej materii nic do powiedzenia. Zaś jego obóz polityczny, PiS, próbujący podczepić się pod Trumpa, staje się ryzykowną alternatywą, gdyż to właśnie guru światowej populistycznej prawicy wprowadza Europę w stan drżenia. W Polsce nikt nie ma wątpliwości, że to Rosja jest zagrożeniem, a Putin – zbrodniarzem wojennym. Informacje o tajnych układach wysłanników Waszyngtonu z ludźmi Moskwy oraz o bezpośredniej rozmowie obu prezydentów (ponad głowami Europejczyków, w tym Ukraińców), w której ten amerykański ewidentnie wywiesił białą flagę, nie zachęcą do głosowania na Nawrockiego.
Na scenie międzynarodowej dyplomatycznie wyjść z tego galimatiasu nie będzie łatwo, bo Trump trzyma w ręku niemal wszystkie atuty, UE ma ich niewiele, Ukraina – wcale. Co mogą zrobić Europejczycy na jutrzejszym szczycie w Paryżu? Muszą dokładnie skatalogować posiadane instrumenty i przygotować się do ich precyzyjnego użycia.
Nie odwiodą Trumpa od dealu z Putinem. Co prawda słynie on ze zmienności i niestabilności, ale skoro kości zostały rzucone, zawrócić znów za Rubikon się nie da; to nie w jego stylu.
Złoża pierwiastków ziem rzadkich z chęcią weźmie, ale w taki sposób, by nie przeszkadzało to w zawarciu rozejmu (lub pokoju). Marny interes dla Ukrainy, ale być może to jedyny sposób zapobieżenia przyszłemu kolejnemu atakowi. Jeśli oczywiście Amerykanie zobowiązaliby się do obrony tych złóż; i tylko do czasu, aż zostaną one wyczerpane (sytuacja zmieniłaby się diametralnie po oddaniu władzy przez Republikanów Demokratom).
Europejscy członkowie NATO z pewnością zażądają od prezydenta USA gwarancji, że żadnego wycofania się sojuszniczych wojsk i zwinięcia infrastruktury ze wschodniej flanki nie będzie. To być może zadeklaruje, zapewne domagając się pokrycia kosztów amerykańskiej obecności. Pytanie, czy będą to gwarancje wykute w żelazie. Raczej nie, ale na dziś musi wystarczyć.
UE powinna domagać się od Waszyngtonu utrzymania sankcji na Rosję, wprowadzanych w 2014 (aneksja Krymu) i później od 2022 roku. To kluczowa kwestia dla Putina, jest duże prawdopodobieństwo, że od tego uzależni całe porozumienie, więc Trump może nie być skłonny do przyjęcia tego punktu widzenia. Część sankcji Unia może utrzymywać sama, co też będzie dotkliwe – np. embargo na rosyjskie gaz i ropę; ale bez wątpienia bez Stanów Zjednoczonych efektywność tego reżimu znacznie spadnie.
Te kraje UE, w których bankach rosyjski Bank Centralny zdeponował swoje aktywa, aktualnie zamrożone, powinny szybko je przeznaczyć jako zabezpieczenie kredytów na pomoc militarną i wsparcie państwowości Ukrainy. W razie czego mogłaby się ona dalej bronić nawet bez dostaw finansowanych przez budżet USA. Ten mechanizm jest już opracowany.
Najważniejsze jest przyspieszenie budowy tzw. europejskiej tożsamości obronnej. To zadanie na lata, ale jeśli się szybko do niego przystąpi, możemy być gotowi przynajmniej do powstrzymania zapędów Kremla w chwili, gdy odbuduje swój potencjał i zreformuje armię. Czyli za parę lat. Do zniechęcenia napastnika, jak twierdzą wojskowi eksperci, wystarczy 1/3 siły, jaką zamierza użyć do ataku. Dzisiaj Rosja na terenie działań w Ukrainie dysponuje ok. półmilionową armią. Powinniśmy więc być w stanie utrzymywać w gotowości około 27 dywizji, koniecznie w pełni ukompletowanych, dobrze wyposażonych i wyćwiczonych, także pod względem interoperacyjności. Statystycznie to jedna dywizja na państwo członkowskie. Do osiągnięcia.
Europa powinna przy tym sama produkować wszystkie niezbędne rodzaje broni, włącznie z samolotami dalekiego zasięgu do szybkich przerzutów na duże odległości, satelitami wywiadowczymi – i oczywiście wystarczającą ilością amunicji. To jeszcze dalszy horyzont czasowy, ale trzeba w końcu zacząć to robić; dyskusje na ten temat toczą się od dawna. Oznaczałoby to, że także Polska musiałaby przestawić (nie od razu oczywiście, chodzi o nowe programy) swoją politykę zakupową w tym obszarze z kierunku amerykańskiego na europejski. I aktywnie włączać się do wspólnych projektów B+R. Na marginesie, obecna ofensywa Trumpa przyniosłaby w przyszłości wymierne straty dla amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego.
W bliższej perspektywie trzeba twardo postawić, że – jeśli miałoby dojść do wysłania europejskich sił do nadzorowania przestrzegania porozumienia (jak wiadomo, tego się domaga Trump i jednocześnie nie zamierza tam wysłać jednostek amerykańskich) – nie mogą one być wyłączone spod mechanizmu artykułu 5 traktatu waszyngtońskiego.
Gdyby pokój został zawarty, Unia musiałaby udostępnić Ukrainie swoje narzędzia do zwalczania zewnętrznych ingerencji w procedury demokratyczne jej państw członkowskich. Nie są one doskonałe, ale czegoś się jednak po brexicie, aferze Cambridge Analytica i ostatnio Călinie Georgescu w Rumunii (a także na przykładzie wyborów w USA w 2016 roku) nauczyliśmy. Jeśli pozwolimy rosyjskim hakerom zamieszać w kampanii prezydenckiej w Ukrainie, możemy być pewni, że spróbują w Kijowie obsadzić kogoś, kto wywoła chaos, przestanie zwalczać korupcję i będzie uległy wobec oligarchów. Trudno byłoby sobie wówczas wyobrazić członkostwo takiego kraju we Wspólnocie, nawet jeśli takie ograniczenie nie byłoby częścią pakietu „pokojowego”. Jeśli Ukraina przejdzie ten test suchą stopą, Unia powinna bez zbędnej zwłoki prowadzić rozmowy w sprawie jej członkostwa.
Wspólnota razem z Ameryką powinna opracować plan powojennej odbudowy Ukrainy. Zainwestowane pieniądze będą niezłą gwarancją, że nie zostawi się jej na pastwę losu w razie kolejnego zagrożenia.
W tych sprawach Polska ustami Tuska i Sikorskiego powinna przemawiać w Paryżu (jutro) i Brukseli (odtąd zawsze), zaś Trzaskowski powinien zapewnić wyborców, że będzie skutecznie działał na rzecz realizacji tych postulatów.
Na zdjęciu: Donald Trump przemawia pod pomnikiem Powstania Warszawskiego. Warszawa, 6 lipca 2017 r.
Przełom XX i XXI stuleci przyniósł duże zmiany w sztuce wojennej. Przede wszystkim pojęcie wojny rozszerzono na płaszczyzny pozamilitarne. Współczesną wojnę toczyć więc można, bez oficjalnego jej wypowiedzenia i użycia sił zbrojnych, na płaszczyźnie informacyjnej, gospodarczej, kulturowej, a nawet społecznej. Działania wojenne powoli zaczynają przenosić się poza Ziemię. Mówi się już nawet o kosmicznym teatrze działań wojennych i związanym z nim nowym rodzaju sił zbrojnych – wojskach kosmicznych. Zmiany zaszły również i na ziemskich polach bitew. Jedną z ważniejszych zmian jest cyfryzacja i robotyzacja pola walki. Oprócz robotów na polach współczesnych bitew pojawiły się także tworzone z najemników prywatne jednostki wojskowe. Przykładem mogą być chociażby tocząca się w 2003 roku II wojna w Zatoce Perskiej oraz trwająca za naszą wschodnią granicą wojna rosyjsko-ukraińska. Zjawisko prywatyzacji przemocy zbrojnej uznać można za formę działań asymetrycznych i hybrydowych, a w układzie politycznym – za wdrażanie koncepcji neoliberalnych lub wręcz libertariańskich.
Zawód najemnika nie jest jednak zawodem nowym. Najemnicy walczyli już bowiem w greckich falangach i rzymskich kohortach. W historii Europy trwale zapisali się działający pod koniec XV i w XVI wieku niemieccy landsknechci i włoscy kondotierzy. Ci ostatni zapisali się w dziejach Włoch jako niezdyscyplinowani grabieżcy gotowi dla zysku nie tylko rozpętać wojnę, lecz również, w jej toku, zdradzić swego mocodawcę. Nieco inaczej sprawa wyglądała z niemieckimi landsknechtami. W wyobrażeniu uznawanego za ich twórcę cesarza Maksymiliana I Habsburga mieli być swego rodzaju zakonem wojskowym stanowiącym przeciwwagę dla feudalnego rycerstwa. I rzeczywiście, landsknechtów można uznać za dobrze wyszkoloną i zorganizowaną korporację wojskową. Niestety, podobnie jak kondotierzy, przejawiali oni skłonność do grabieży i okrucieństwa oraz zależną od pieniędzy lojalność. Patrząc na landsknechtów przez pryzmat historii wojskowości, należy jednak stwierdzić, iż ich pojawienie się związane było z zachodzącymi w europejskiej sztuce wojennej zmianami, m.in. zmierzchem walczącego konno ciężko zbrojnego rycerstwa i wzrostem znaczenia wyszkolonej i zdyscyplinowanej piechoty. Landsknechci dali też podwaliny pod nowoczesną organizację wojska, w tym podział na kompanie, bataliony i pułki.
Wydawałoby się, iż kres rekrutującym się spośród najemników, często prywatnym oddziałom wojskowym położyło pojawienie się na przełomie XVIII i XIX wieku dużych, pochodzących z poboru armii narodowych. Tak się jednak nie stało. Co ciekawe, niemalże od początku XVII wieku aż do połowy XIX wieku działała jedna z największych prywatnych armii ówczesnego świata. Należała ona do Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej[1]. W dodatku około roku 1800 armia ta była liczniejsza i lepiej wyszkolona od armii podległej angielskiemu królowi. Dysponując tak potężną i sprawną prywatną armią, Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska w niemałym stopniu przyczyniła się do rozwoju ekonomicznego Anglii i powstania imperium brytyjskiego.
W XIX wieku pojawiła się także najsławniejsza, istniejąca do dziś i od samego początku podległa władzy państwowej, formacja najemna – francuska Legia Cudzoziemska. Podobnie jak prywatna armia Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej służyła ona głównie kolonialnym podbojom. Niechlubną kartą w jej dziejach jest udział w tłumieniu Komuny Paryskiej. Pomimo to otacza ją swego rodzaju romantyczna legenda, do powstania której przyczyniła się literatura i sztuka, w tym poświęcone jej filmy, a także… służący w niej sławni ludzie, m.in. francuski pisarz Guillaume Apollinaire, książę Monako Ludwik II Grimaldi czy polski rzeźbiarz Xawery Dunikowski. W 1920 roku, wzorując się na Francuzach, swoją legię cudzoziemską utworzyli także Hiszpanie. Wbrew nazwie większa część żołnierzy tej formacji pochodziła jednak z Hiszpanii. Podczas hiszpańskiej wojny domowej 1936–1939 roku hiszpańska legia cudzoziemska walczyła po stronie gen. Franco. Wcześniej, w 1934 roku, jej żołnierze tłumili strajk górników w Asturii.
Również w XIX wieku władze państwowe wynajęły prywatną agencję detektywistyczną do prowadzenia działań wywiadowczych i kontrwywiadowczych. Do zdarzenia tego doszło w USA podczas wojny secesyjnej. Wówczas to prezydent USA, Abraham Lincoln zatrudnił agencję detektywistyczną Pinkertona do zbierania informacji o wojskach Skonfederowanych Stanów Ameryki oraz wyłapywania działających w Waszyngtonie wrogich szpiegów. Agenci Pinkertona dostarczali władzom USA sporo nie zawsze przydatnych i prawdziwych informacji, licząc sobie za nie dosyć pokaźne sumy. Wypracowali oni jednak kilka stosowanych do tej pory nie tylko przez policję, lecz także przez służby specjalne metod operacyjnych, m.in. „pracę pod przykrywką” oraz obserwację podejrzanych osób. Agencja Pinkertona pracowała dla rządu USA także i później, m.in. przy tłumieniu strajków i protestów robotniczych. W pewnym sensie Agencja Pinkertona działa do dziś, także w Polsce[2].
Generalnie XIX wiek kojarzy się z nazwiskami pojedynczych najemników, których zaczęto wówczas nazywać „żołnierzami fortuny”. Do najsławniejszych XIX-wiecznych najemników zaliczyć należy Giuseppe Garibaldiego oraz Anglika, Charlsa Gordona, który podczas Powstania Tajpingów dowodził jednostkami chińskiej armii cesarskiej. Charls Gordon, już jako brytyjski generał, zginął w 1885 roku podczas obrony Chartumu przed powstańczymi wojskami Mahdiego, o czym wspomniał w powieści W pustyni i w puszczy Henryk Sienkiewicz.
Szerokie pole do działania otworzyło się dla najemników w XX wieku, szczególnie w jego II połowie, kiedy to nastąpił rozpad imperiów kolonialnych. Proces ten nie przebiegał pokojowo, towarzyszyły mu bowiem liczne konflikty o granice i władzę w nowo powstających państwach. Nierzadko konflikty te, głównie w Afryce, były inspirowane i finansowane przez byłe mocarstwa kolonialne oraz międzynarodowe koncerny górnicze zainteresowane w eksploatacji bogactw naturalnych nowo powstałych państw. Narzędziem pomocnym w realizacji ich interesów byli właśnie najemnicy. W burzliwych XX-wiecznych dziejach państw afrykańskich zapisali się tacy służący swoją wiedzą wojskową różnym afrykańskim watażkom ludzie jak: Irlandczyk Mike Hoare, Francuz Bob Denard (urodzony jako Gilbert Borgeaud) czy Niemiec Siegfried Müller, znany także, z uwagi na swoje pierwsze kondotierskie sukcesy, jako „Kongo Müller”. Ludzie ci nie byli jednak walczącymi w pojedynkę wojownikami-awanturnikami, lecz … biznesmenami, którzy na zlecenie i za pieniądze wywiadów takich państw jak np. Francja, Wielka Brytania czy USA oraz zainteresowanych bogactwami Afryki międzynarodowych koncernów zakładali firmy oficjalnie oferujące zainteresowanym afrykańskim podmiotom swoje usługi w zakresie… wydobycia surowców, handlu kopalinami i drogimi gatunkami drewna. Niejako na marginesie tych usług oferowali oni swą pomoc w zakresie ochrony kopalń, szkolenia armii oraz… zapewnienia porządku konstytucyjnego – czytaj: zwalczania opozycji i zapewnienia władzy pożądanemu przez właściwego mocodawcę (zachodni rząd lub firmę górniczą) figurantowi.
Jednak to nie oni byli założycielami pierwszej nowoczesnej firmy wojskowej. Firmę tę, PMC Watchguard International, założył bowiem już w 1965 roku związany z brytyjskim wywiadem wojskowym były dowódca walczącej w latach II wojny światowej w Afryce Północnej brytyjskiej jednostki specjalnej Special Air Service (SAS), David Stirling. Głównym zadaniem PMC Watchguard International było szkolenie wojskowych jednostek specjalnych i policji w zaprzyjaźnionych z Wielką Brytanią państwach.
Obecnie na świecie funkcjonuje ponad 150 prywatnych firm wojskowych, które według danych z 2020 roku wygenerowały zyski sięgające 223 miliardów dolarów. Największy udział w tej branży mają Stany Zjednoczone. One też są głównym klientem tych firm. To właśnie w USA powstały i działają takie wielkie firmy militarne jak DynCorp (utworzona w 1987 r.; przejęta w 2020 r. przez Amentum), Kellog Brown & Root (w latach 1998–2007 wchodził w skład koncernu górniczego Halliburton) czy Blackwater (założona przez Erika Princa w 1997 r.; obecnie Academi). Wszystkie te firmy wzięły w 2003 roku aktywny udział w toczących się w Iraku działaniach wojennych. Niektórym z nich zarzucono nawet popełnienie zbrodni wojennych. Oprócz USA prywatne firmy wojskowe funkcjonują także w innych państwach, m.in. Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech, Rosji, Chinach, Turcji, a nawet w Peru. Prywatna firma militarna działa także w Polsce. Jest nią założona w 2008 roku Europejska Akademia Bezpieczeństwa i Ochrony. Firma ta skupia się przede wszystkim na szkoleniu w oparciu o międzynarodowe standardy szeroko rozumianych sił bezpieczeństwa, tj. nie tylko policji czy wojska, lecz również prywatnych firm ochroniarskich.
Zaznaczyć należy, iż nie możemy mówić o jednym typie prywatnych firm wojskowych. Z uwagi na wykonywane zadania dzielą się one bowiem na:
1) kompanie usług wojennych – firmy te oferują swoim klientom wsparcie taktyczne operacji wojskowych, włączając nawet bezpośredni udział w walkach;
2) kompanie konsultingowe, które zajmują się konsultingiem w zakresie strategicznego planowania i reformy sił zbrojnych, a także szkoleniem pododdziałów wojskowych w obsłudze nowych systemów uzbrojenia;
3) kompanie logistyczne, które zajmują się tyłowym zabezpieczeniem operacji wojskowych oraz budową obiektów wojskowych. Do tej grupy zaliczane są także prywatne firmy obsługujące wojskowe systemy komputerowe;
4) prywatne firmy ochroniarskie, które oprócz ochrony osób i mienia zajmują się także zarządzaniem kryzysowym, szacowaniem ryzyka i szkoleniem pododdziałów wojskowych oraz jednostek policyjnych.
Do tego wykazu można jeszcze dodać prywatne firmy wywiadowcze, które coraz częściej świadczą usługi nie tylko z zakresu szpiegostwa gospodarczego, lecz także politycznego i militarnego. W tym przypadku ciekawy może być fakt, iż podczas wojny w Afganistanie większość działań wywiadowczych USA była prowadzona właśnie przez prywatne wywiadownie, a nie oficerów służb podległych amerykańskiemu rządowi.
Swego rodzaju paradoksem jest, iż do najważniejszych klientów wszystkich tych prywatnych firm militarnych i ochroniarskich należą dysponujące wszak własnymi strukturami siłowymi rządy licznych, w tym tych najpotężniejszych, państw świata. W dodatku firmy te wynajmowane są przez państwa nie tylko do prowadzenia tajnych operacji mających na celu zapewnienie i ochronę stref wpływów w różnych regionach świata. Coraz częściej zaczynają one bowiem uczestniczyć także w prowadzonych przez zatrudniające je państwo wojnach. Przykładem może być udział rosyjskiej prywatnej firmy wojskowej Grupy Wagnera w prowadzonej przez Rosję na Ukrainie tzw. specjalnej operacji wojskowej.
Powodów, dla których rządy wiodących państw świata zdecydowały się sprywatyzować wojnę, jest wiele. Niewątpliwie pewną rolę odgrywa w tym przypadku wspomniany już na wstępie neoliberalny, by nie rzec libertariański punkt widzenia, zgodnie z którym coraz więcej obszarów funkcjonowania państwa, w tym także tych związanych z bezpieczeństwem i obroną, przekazywanych jest pod kontrolę prywatnych firm. Drugim powodem może być fakt, iż prywatne firmy nie są tak jak armie narodowe obciążone złożonymi procedurami ich użycia i ograniczeniami prawno-traktatowymi. W związku z tym mogą działać szybciej i bardziej elastycznie niż wojska państwowe, co pozwala na bardziej skuteczne podejmowanie działań w krótkim czasie. Państwo może też łatwo odciąć się od popełnianych przez te firmy zbrodni wojennych i innych niezgodnych z prawem międzynarodowym działań, zwalając całą winę na ich kierownictwo. Może właśnie dlatego, że działanie prywatnych firm militarnych jest tak korzystne dla władz wielu państw, w prawie międzynarodowym nie ma wyraźnego zakazu ich zatrudniania. W istniejących dokumentach, takich jak dokument z Montreux z 17 września 2008 roku oraz Rezolucja Parlamentu Europejskiego z dnia 25 listopada 2021 roku, praktycznie zaleca się jedynie ostrożność we współpracy z takimi firmami.
Zatrudnienie przez państwo prywatnej firmy ochroniarskiej wiąże się jednak dla niego z pewnymi zagrożeniami. Przede wszystkim prywatne firmy wojskowe mogą działać w swoim własnym interesie, ignorując interesy zatrudniającego je państwa lub nawet próbując narzucić mu korzystne dla siebie rozwiązania. Swoistym przykładem może być bunt Grupy Wagnera, do którego doszło w czerwcu 2023 roku. Nie bez znaczenia jest także fakt, iż prywatne firmy wojskowe często działają w nieuregulowanym prawem obszarze, co oznacza, że nie podlegają takiej samej kontroli i odpowiedzialności jak wojska państwowe. Prowadzi to do wielu nadużyć, m.in. zbrodni wojennych i łamania praw człowieka. W układzie międzynarodowym użycie prywatnych firm wojskowych może także przyczynić się do pogłębienia różnic dzielących państwa biedne i bogate. Prywatne firmy militarne mogą również stanowić duże zagrożenie dla demokracji.
Przedstawione zagrożenia są na tyle poważne, że dla własnego dobra i przede wszystkim bezpieczeństwa powinniśmy starać się zahamować ślepy pęd do prywatyzacji przemocy. Prywatyzacja ta nie przyniesie nam nic dobrego. Skutkiem jej będzie wzrost niekontrolowanej przemocy, kres demokracji oraz podeptanie godności i praw człowieka. Przemyśliwającym szersze zatrudnienie prywatnych armii politykom i co poniektórym strategom wojskowym warto przypomnieć, iż przed pochopnym podjęciem takiej decyzji przestrzegał w swoim traktacie o władzy Niccolo Machiavelli. Wiedział przed czym przestrzega, przyszło mu bowiem żyć w czasach, gdy we Włoszech panoszyły się bandy kondotierów. Zdać sobie jednak należy sprawę, że prywatne kompanie wojskowe nie znikną w pomroce dziejów. Zawód kondotiera przynosi wykonującym go ludziom duże zyski. Kondotierzy byli, są i będą. Nie oznacza to jednak, że mogą czuć się bezkarni, a my nie możemy ograniczyć ich działalności.
Dr Adam Paweł Olechowski jest oficerem rezerwy Wojska Polskiego, nauczycielem akademickim specjalizującym się w naukach o bezpieczeństwie oraz dziennikarzem.
[1]¹ Do 1707 roku Angielska Kompania Wschodnioindyjska.
[2] W 1999 roku agencja została zakupiona przez szwedzką firmę ochroniarską Securitas AB. W 2016 roku Pinkerton Inc. rozpoczął swoją działalność w Polsce.
Tekst ukazał się w numerze 1/2025 „Res Humana”, styczeń-luty 2025 r.
Stało się. Jak Trump zapowiedział w kampanii wyborczej, tak też zrobił. Zgodził się na główne żądania Putina i faktycznie zakończył wojnę.
Nie wiemy jeszcze wszystkiego, ale wygląda na to, że architektem tego rozwiązania – niezwykle niekorzystnego dla całej Europy i dla świata – jest Steven Witkoff, specjalny wysłannik (pierwotnie do spraw Bliskiego Wschodu, ale teraz okazuje się, że i do kontaktów z prezydentem Rosji) i stary przyjaciel Trumpa, podobnie jak on rekin na nowojorskim rynku nieruchomości. Wczoraj niespodziewanie przyleciał do Moskwy, gdzie po serii rozmów z rosyjskimi politykami bliskimi Putinowi, spotkał się osobiście z tym ostatnim. Dzień później sekretarz obrony Pete Hegseth twardo powiedział sojusznikom z NATO, że: powrót Ukrainy do granic z 1991/2014 roku – sprzed aneksji przez Rosję Krymu, rozpętania wojny domowej w Donbasie i w końcu wywołania w 2022 roku wojny, jakiej w Europie nie widzieliśmy od 80 lat – jest nierealistyczny; Ukraina nie zostanie przyjęta do NATO; a Stany Zjednoczone nie będą angażować się w jej gwarancje bezpieczeństwa. W domyśle – niech to robią, jeśli chcą, Europejczycy. Chodzi zapewne nie tylko o wysłanie zachodnioeuropejskich wojsk do pilnowania pokoju, ale także o sfinansowanie dostaw broni, oczywiście amerykańskiej.
Ze stwierdzenia Hegsetha, że „to nie powinien być Mińsk 3.0”, należy wnioskować, że mowa nie o zawieszeniu broni, lecz o rozstrzygnięciu definitywnym.
Mniej więcej w tym samym czasie Trump podniósł słuchawkę i w rozmowie telefonicznej z Putinem zgodził się na jego kluczowe żądania. Ogłosił to natychmiast na swojej platformie społecznościowej Truth Social oraz na Muskowym X.
Czy jego rosyjski rozmówca też z czegoś zrezygnował, nie napisał. Temu pewnie będą poświęcone negocjacje, które mają się rozpocząć natychmiast. Ze strony amerykańskiej będą je prowadzić: sekretarz stanu Marco Rubio, dyrektor CIA John Ratcliffe, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Michael Waltz i wspomniany Witkoff. Ukraina, jak należy rozumieć, w tych rozmowach nie będzie brała udziału; w każdym razie nie w sposób równoprawny i aktywny. Niczym się to nie różni od Monachium w 1938 roku.
Teraz Putin może rezygnować z wielu innych rzeczy. Może się na przykład zgodzić na członkostwo Ukrainy w UE. To bez znaczenia, bo bez wątpienia jego hakerzy zamieszają w wewnętrznej polityce nad Dnieprem. Po ustaniu walk będą musiały odbyć się wybory prezydenckie. Notowania Zełenskiego i tak nie są nadmiernie wysokie, a teraz rozczarowanie ukraińskiego społeczeństwa, w tym zwłaszcza weteranów i rodzin poległych, będzie wielkie. Jeśli urząd obejmie ktoś w rodzaju Wiktora Janukowycza, może w wersji light, trudno będzie sobie wyobrazić rządzony przez niego kraj we Wspólnocie.
Rosja pewnie w trakcie tych negocjacji będzie się domagać wprowadzenia ograniczeń na siły zbrojne Ukrainy. Jeśli napotka opór, może (nie od razu) od tego postulatu odstąpić. Byle zostałyby zdjęte sankcje nałożone przez świat zachodni na nią samą; głównie jeśli chodzi o dostęp do kapitału i technologii. Bez ich zniesienia trudniej będzie odbudować jej potencjał militarny.
Bo Putin nie wyrzeknie się zajęcia całej Ukrainy. Nawet jeśli de facto byłaby mu całkowicie podporządkowana, będzie chciał przejść do historii jako ten, który skutecznie zebrał z powrotem rdzenne rosyjskie (ruskie) ziemie. A później być może zechce podjąć dalsze próby odbudowy imperium: Mołdawia? Może fragment Łotwy?
To wszystko – sukces Putina i wycofanie się Ameryki – oznacza, że Unia Europejska i tak musi przekształcić się w sojusz wojskowy i w znacznym stopniu zacieśnić integrację. To pozytywny skutek tej generalnie fatalnej sytuacji. Będziemy jednak musieli wydawać coraz większe pieniądze na nasze bezpieczeństwo. Pierwsze decyzje, kierunkowe, zapadły już na niedawnym nieformalnym szczycie Rady Europejskiej w Brukseli.
Niestety, nie mamy alternatywnego scenariusza. UE nie zablokuje porozumienia ponad jej (bo nie tylko Zełenskiego) głowami, nie wesprze Kijowa finansowo i militarnie – dostawami sprzętu i amunicji, szkoleniem żołnierzy, doradztwem, rozpoznaniem satelitarnym. Nawet gdyby chciała, nie ma takich zdolności. Taki krok wywołałby też furię Trumpa, bo w jego przekonaniu zabralibyśmy mu zasłużoną pokojową Nagrodę Nobla. Na konflikt polityczny i gospodarczy ze Stanami Zjednoczonymi nie pójdziemy.
Nie wydaje mi się też, że warto lokować nawet cień nadziei w to, że Putin przeciągnie strunę i obaj panowie jednak nie dogadają się co do szczegółów. Ma sukces na wyciągnięcie ręki i wie, że czego nie dostanie teraz, weźmie sobie za chwilę. Poczeka.
Przeczytaj także: Świat według Trumpa
Znane są bardzo krytyczne głosy o polskiej transformacji (Główczyk 2003), a zwłaszcza o jej początkowej fazie (Bożyk 1992; Poznański 1996; Rosati 1991). Sam wolę pisać o szoku bez terapii, ponieważ na początku lat 1990. można było uniknąć sporo kosztownych szoków, a ozdrowieńczych skutków polityki liberalizacji i stabilizacji mogło być wiele więcej (Kołodko, Nuti 1997; Sadowski 2011). Niektórzy autorzy pisali wręcz o zupełnym niepowodzeniu pierwszych lat transformacji (Poznański 2000) i klęsce „Solidarności” (Ost 2005), której z kolei inni euforycznie nastawieni autorzy przypisują wręcz niebotyczne zasługi w ukierunkowaniu polskich dróg ku lepszej przyszłości.
Warto pamiętać, że PKB rósł w PRL szybciej niż PKB podczas transformacji. Zdumiewać przeto muszą szacunki sugerujące zgoła odmienne tendencje. Napotkać można nawet kuriozalny pogląd, że PKB w Polsce Ludowej rósł przeciętnie rocznie o mizerne 2 proc. (Vonyó 2017), co implikowałoby jego przyrost zaledwie o około 140 proc. w całym 45-leciu. To nonsens, który niestety jest powtarzany też przez niektórych polskich autorów. Ponadto podkreślmy, że w realnym socjalizmie z jego istoty systemowej i w wyniku realizowanej strategii rozwoju nadającej priorytet przemysłowi wobec usług i preferującej przemysł ciężki ponad lekki, immanentnie wynikały okresy szybszego wzrostu inwestycji niż konsumpcji, co było przyczyną wytrącania gospodarki z równowagi i przemienności lat szybszego i wolniejszego wzrostu produkcji (Kołodko 1988; Koźmiński 1982). Na pozór zniknęła cykliczność wzrostu gospodarczego, w rzeczywistości zaś była to jedna z właściwości gospodarki centralnie planowanej (Gruszczyński, Kołodko 1975; Bauer 1978).
Wielu autorów ma skądinąd zrozumiałą skłonność do uśredniania danych pokazujących przebieg procesów gospodarczych, ale trzeba pamiętać, że kryją się za tym nie tylko wahania dynamiki produkcji i konsumpcji, lecz również fluktuacja innych aspektów realiów społecznych i ekonomicznych. Interesujące nas procesy nie są liniowe; w praktyce na różnych odcinkach ścieżki czasu mamy do czynienia z odmienną charakterystyką – raz lepszą, kiedy indziej gorszą. Gdy nadmiernie się uśrednia, gdy pochopnie się uogólnia, obraz się zamazuje. Niestety, błędu tego nie udało się uniknąć w odniesieniu do pewnych wątków transformacji także poważnym ekonomistom, którym nie można odmówić znajomości rzeczy. Tak jak niektórzy, dokonując interesujących porównań w czasie i przestrzeni na tle panoramicznego obrazu dziejowego procesu rozwojowego, skłonni są do proklamowania interesującego nas okresu jako „złotego wieku” (Piątkowski 2019), tak inni dopatrują w tej samej rzeczywistości bez mała epokowej klęski (Ślązak 2021). Oczywiście, nie spotkało nas ani jedno, ani drugie.
Uśredniając dane ilustrujące przebieg minionej z górą już jednej trzeciej wieku, ukrywa się – zwłaszcza w odniesieniu do zmian PKB – katastrofalną recesję szokowej terapii i dramatyczne załamanie dynamiki gospodarczej w czasie szkodliwego przechłodzenia gospodarki w końcowych latach dekady 1990. Doprowadziło to do bez mała stagnacji gospodarczej, kiedy to w czwartym kwartale 2001 roku w porównaniu z ostatnim kwartałem poprzedniego roku PKB zwiększył się o śladowe 0,2 proc. W latach 1990–2024 PKB rósł, średnio biorąc, o 3,3 proc. rocznie. Ostatnio popularny, zwłaszcza w kręgach neoliberalnych, staje się zabieg polegający z jednej strony na wychwalaniu szokowej terapii, z drugiej na pomijaniu w wyliczeniach i interpretacjach danych z okresu jej forsowania w latach 1990–1991. Wtedy, dla lat 1992–2024, średnie tempo wzrostu podnosi się do 3,95 proc., co po zaokrągleniu do 4 proc. ma zdecydowanie lepszy wydźwięk. Ale nawet te 3,3 proc., do czego szczególnie przyczyniła się „Strategia dla Polski”, podczas realizacji której w latach 1994–1997 PKB na mieszkańca rósł przeciętnie o 6,4 proc. rocznie, to więcej niż w innych gospodarkach posocjalistycznych i odczuwalnie szybciej niż w bogatych krajach Zachodu.
Przeciętna dynamika PKB w latach 1990–2024 jest o jedną trzecią punktu procentowego wyższa w Polsce niż dla całego świata (2,9 proc.), co powoduje, że udział naszej gospodarki w światowym produkcie brutto jest obecnie nieco wyższy niż w 1989 roku. Tak jest, jeśli liczyć według kursu walutowego (w cenach stałych w dolarach 2010 r.). Przy takim ujęciu udział ten po spadku z 0,60 proc. w 1989 roku do 0,54 w roku 1990 wzrósł do 0,68 proc. w 2024 roku. Z kolei opierając się na szacunkach według parytetu siły nabywczej, jest on obecnie niższy, gdyż spadł z 1,02 proc. w roku 1989 do 0,91 proc. w 1990 roku, aby później, po roku 1992 rosnąć, jednakże w 2024 roku osiągnął zaledwie 0,97 proc. wartości produktu globalnego świata[1], a więc relatywnie mniej niż w ostatnim roku PRL. Lepiej rzeczywistą sytuację pokazuje ta druga miara, ponieważ to właśnie dochód szacowany zgodnie z parytetem siły nabywczej mówi nam, ile on jest naprawdę wart, czyli ile dóbr i usług można zań nabyć, zważywszy na zróżnicowanie cen.
Nasz udział w światowej gospodarce byłby znacznie większy, gdyby nie błędy koncepcyjne i wykonawcze początku i końca pierwszej dekady transformacji. W szczególności w trakcie szokowej terapii nadmiernie zawyżono stopy procentowe, także na stare kredyty, co uniemożliwiło wielu przedsiębiorstwom spłatę zadłużenia i prowadziło do ich upadku[2]. Takiej destrukcji sprzyjał też nałożony wyłącznie na przedsiębiorstwa państwowe wyśrubowany podatek od ponadnormatywnego wzrostu wynagrodzeń, tzw. popiwek, który praktycznie uniemożliwiał kompensowanie pracownikom drastycznego w warunkach zaindukowanej hiperinflacji spadku płac realnych, nawet gdy miały na to środki finansowe zarobione dzięki swej efektywności. Nadmierna była skala dewaluacji złotego i zbyt długo, przez ponad szesnaście miesięcy, utrzymywano jego sztywny kurs wobec dolara amerykańskiego zamiast koszyka walut odzwierciedlającego strukturę obrotów handlu zagranicznego. Z kolei tenże handel został zbyt wcześnie i na zbyt dużą skalę zliberalizowany, z czego nawet ówczesny rząd wkrótce potem się wycofywał.
Te i inne błędy były do uniknięcia, ale niezdrowy radykalizm wziął górę. A może jednak zdrowy? Przecież to była terapia… Gdy na słynnym Salzburg Seminar prowadziłem w 1991 roku wykłady na temat polityki stabilizacyjnej, przysłuchiwał się im Dušan Tříska (ja z kolei przysłuchiwałem się jego wykładom na temat prywatyzacji), autor czeskiej masowej prywatyzacji, tzw. kuponówki. Na moje argumenty odnoszące się do imperatywu racjonalizacji i pragmatycznego traktowania liberalizacji i stabilizacji w warunkach wychodzenia z syndromu shortageflation zareagował, mówiąc, że to wszystko mało istotne. Ważne natomiast jest, by zniszczyć własność państwową, wyrywając ją wraz z korzeniami, bo jest to podstawa gospodarki komunistycznej. No to wyrywano…
Z kolei podczas chłodzenia gospodarki w latach 1998–2000 niepotrzebnie ulegano monetarystycznemu doktrynerstwu, myląc środki polityki z jej celami. I tak równoważenie budżetu uznano za nadrzędny cel, podobnie jak redukcję deficytu na rachunku obrotów bieżących, pomimo że był on w zasadniczym stopniu finansowany dopływem bezpośrednich inwestycji zagranicznych. W efekcie nie tylko koniunktura gospodarcza została gwałtownie wyhamowana i bezrobocie ponownie mocno wzrosło, lecz również nie osiągnięto zamierzonego zrównoważenia budżetu i obrotów bieżących. „W latach 80. zaraziliśmy się ideologią neoliberalizmu, rzeczywiście sporo się tutaj zasłużyłem, namawiałem do tego Tuska, Bieleckiego, całe to gdańskie towarzystwo. Pisma Hayeka im pracowicie podtykałem. Mieliśmy podobne poglądy z Balcerowiczem, dzisiaj się rozjechaliśmy. Wygasł we mnie ten zapał dość szybko. Zorientowałem się, że w liberalizmie zaczyna dominować składnik indywidualizmu, który po kolei wypiera inne ważne wartości i zabija wspólnotę” (Król 2014).
Zrozumieli to także inni, w tym związana z Solidarnością tak znacząca postać dla polskiej transformacji, jak profesor Karol Modzelewski. W jednym z wywiadów na indagację rozmówcy: „Mnie się zdawało, że wtedy zachwyciliśmy się kapitalizmem”, odpowiada: „Nasi wielcy działacze tak bredzili wówczas. Pamiętam, jak w czasie wyborów prezydenckich moi koledzy, robotniczy działacze związku, którzy popierali Tadeusza Mazowieckiego, jeździli na spotkania wyborcze i tłumaczyli robotnikom, że wielki przemysł socjalistyczny to jest przeżytek i złom historii. A oni, czyli klasa robotnicza z wielkich przedsiębiorstw, to resztówka po socjalizmie. Przekonywali, że powinni jak najszybciej opuścić to złomowisko i wziąć się za jakiś pożyteczny biznes”. (Modzelewski 2013). Z kolei Jacek Kuroń przyznał w jednym z wywiadów, że zawinił: „Wtedy, w radzie ministrów, to ja miałem znaczenie, a nie Balcerowicz. Podżyrowałem ten jego plan i to był mój grzech niewątpliwy” (Kuroń 2002).
* * *
Jakże często w debatach społeczno-ekonomicznych i politycznych, a niekiedy również w rozważaniach naukowych popełniany jest klasyczny błąd logiczny typu post hoc ergo propter hoc: potem, czyli dlatego. Otóż realizacja „Strategii dla Polski” przyniosła w latach 1994–1997 rekordowy wzrost gospodarczy i odczuwalną poprawę standardu życia ludności oraz ważki postęp instytucjonalny w sferze budowy społecznej gospodarki rynkowej nie dlatego, że przedtem była szokowa terapia, lecz pomimo tego. Gdyby eliminowanie inflacji cenowo-zasobowej i przyspieszenie rynkowo zorientowanych reform strukturalnych na początku lat 1990. było lepiej przeprowadzone, postęp gospodarczy także w późniejszych okresach byłby jeszcze większy.
Fakt ten podkreśla Joseph Stiglitz, jeden z najwybitniejszych współczesnych ekonomistów, laureat Nagrody Nobla, który na zadane mu pytanie: „Polska zbliża się obecnie do standardów życia Europy Zachodniej. Czy to pokazuje, że terapia szokowa może po prostu zadziałać, jeśli będziesz się jej trzymać?”, odpowiada: „Nie, myślę, że pokazuje coś zupełnie przeciwnego, a odbyłem wiele dyskusji z architektami tego, co można nazwać polskim «cudem». Powodów, dla których Polska odniosła największy sukces spośród krajów Europy Wschodniej, jest kilka, ale to nie terapia szokowa, która miała wielce negatywny skutek makroekonomiczny, lecz fakt, że po tym szoku rozpoczęto stopniową politykę reform, tworzenia infrastruktury instytucjonalnej będącej podstawą gospodarki rynkowej” (Stiglitz 2024). Nie dziwi przeto komentarz, że „Jego opinia nie wszystkim się spodoba” (Business Insider 2024), nierozumiejących bowiem istoty tych procesów czy wręcz ideologicznych apologetów szkodliwej szokowej terapii wciąż nie brakuje…
To oczywiste, że pewne działania były możliwe dlatego, iż wcześniej dokonane zostało nieodwracalne pchnięcie do gospodarki rynkowej, ale rzecz w tym, że można to było zrobić znacznie lepiej – przy niższych kosztach można było osiągnąć więcej. Na dowcipny argument, że nie obcina się psu ogona na raty, odpowiadano: OK, ale dlaczego od razu za głową? Natomiast faktycznie niektóre działania, które zrealizowano podczas „Strategii dla Polski”, możliwe były tylko dlatego, że wcześniej była szokowa terapia. W istocie post hoc ergo propter hoc. Gdyby nie dewastacja spowodowana polityką lat 1990–1991, nie byłoby konieczności pewnych przedsięwzięć, chociażby dokapitalizowania banków, z których niejeden został doprowadzony do krawędzi bankructwa, czego przykładem może tu być uratowanie później prosperującego Banku Gospodarki Żywnościowej, BGŻ. Wielkim wysiłkiem rząd realizował program konsolidacji sektora finansowego (Kalicki 2019), który uratował przed tanią wyprzedażą trzon polskiej bankowości, bank PKO oraz ubezpieczalnię PZU (Monkiewicz 2002).
Zawodowi ekonomiści – akademiccy, polityczni, biznesowi – którzy lansują neoliberalizm albo popełniają błąd, zakładając, że zapewnia on zrównoważony rozwój społeczno-gospodarczy i ekologiczny, albo też wiedząc, iż tak bynajmniej nie jest, obłudnie posługują się tą teorią w celu forsowania polityki złej deregulacji gospodarki, świadomego osłabiania nadzorczych funkcji państwa i manipulacji systemem finansów publicznych (podatki, transfery, wydatki), co koniec końców służy wzbogacaniu nielicznych kosztem większości (Galbraith 2014; Stiglitz 2019; Tirole 2017). Potwierdzają to dane o ewolucji sytuacji gospodarczej w czasach neoliberalnych rządów od USA i Wielkiej Brytanii poprzez Polskę i Rosję po Hongkong i Australię. Proponowane przez nie rozwiązania nie są drogą do społecznego dobrobytu, lecz do pogłębiania nierówności dochodów i majątkowych[3] (Malinowski 2016; Milanovic 2016; Tanzi 2011; Tomkiewicz 2017), co z kolei budzi gniew, o jakim w przypadku Polski pisał David Ost (2005), a na co współcześnie reakcją są formy innej patologii – populizmu i nowego nacjonalizmu (Kołodko, Koźmiński 2017).
Co zaś tyczy się ekonomistów popierających utopię wolnego rynku czy też medialnych komentatorów życia publicznego nie do końca pojmujących zawiłości ekonomii, to niezbyt wysilają się oni intelektualnie, by w pełni ogarnąć jego istotę i ryzyko, jakie stwarza dla rozwoju społeczno-gospodarczego. Stąd też nie tylko w Polsce było swego czasu tyle bezkrytycznej admiracji wobec oderwanych od społecznego i ekonomicznego kontekstu postulatów Konsensusu Waszyngtońskiego. W nadwiślańskim neoliberalizmie sprowadza się to do zachwytu zwodniczymi hasłami stanowiącymi kanony szoku bez terapii: radykalnej liberalizacji, szybkiej prywatyzacji i bezwzględnie twardej polityki finansowej. Szkoda, że niektórzy nawet ex post, w obliczu twardych faktów i przemożnych argumentów wolą tkwić w błędzie.
Uleganie ekonomicznej modzie to bardzo grząski grunt. Zdarza się to w różnych czasach, w wielu miejscach. Nam przytrafił się taki zbieg okoliczności, że w latach, w których reformy gospodarcze w państwach socjalistycznych nabierały impetu i przekształcały się w ustrojową transformację posocjalistyczną, bardzo modna stała się teoria monetarna i ekonomia strony podażowej. Gdyby królował keynesizm – tak jak kilka dekad wcześniej albo jak neokeynesizm w odpowiedzi na kryzys finansowy lat 2008–2010 i na szok pandemii koronawirusa po roku 2019, wypadki potoczyłyby się inaczej. Moda jednak robiła swoje. Amerykański historyk Brian Porter-Szücs odnotowuje, że „Podczas pobytu w Nowym Jorku Balcerowicz zachłysnął się podejściem podażowym, które właśnie zyskiwało popularność”. (Porter-Szücs 2021, s. 518). Formułuje on ciekawy pogląd, że może występować zgoda opinii przy wielce pojemnym ujęciu sprawy, a mianowicie generalnym stosunku do liberalnej ekonomii, ale to nie wyklucza zasadniczo odmiennych poglądów co do tego, jak należy liberalną ideę ekonomiczną wykorzystywać w praktyce polityki gospodarczej. „W latach dziewięćdziesiątych panowała przedwczesna pewność, że merytokracja zyska ostatecznie pozycję dominującą. Skrajne bieguny w debacie o gospodarce zdawali się reprezentować Leszek Balcerowicz i Grzegorz Kołodko, ekonomista bliższy podejściu keynesowskiemu, piastujący urząd ministra finansów w latach 1994–1997 i 2002–2003 w rządach SLD. Uważali, że dzielące ich różnice są nie do pogodzenia, ale obaj akceptowali podstawowe założenia liberalnej ekonomii. Wszystko, co wykraczało poza spektrum Balcerowicz-Kołodko, uważano za utopię, za propozycje niepoważne, nierealistyczne lub po prostu świadczące o ignorancji”. (op. cit., s. 564) To ostatnie zdanie jest dyskusyjne, bo jednak nie wszystko, chociażby w odniesieniu do prywatyzacji majątku państwowego, co do której opinie wielce różniły się od siebie (Bałtowski 1998).
[1]¹ Wyliczenia oparte na danych (IMF 2024).
[2]² Marek Pol, minister w rządzie SLD-PSL, pamięta, jak „panowało przekonanie, że kluczową dla rozwoju nowoczesnej gospodarki jest nie sfera wytwarzania, lecz sfera usług. Dlatego wśród rządzących w Polsce w końcu 1989 roku i następnie w latach 1990–1992 żal po kurczącym się przemyśle i upadających przedsiębiorstwach przemysłowych nie był zbyt wielki. Wtedy wręcz niektórzy głosili pogląd o przeindustrializowaniu Polski (należało ją przeto deindustrializować, aby – o ironio! – ćwierć wieku później politycy z formacji wspierających kiedyś ten proces mogli ogłosić reindustrializację). Dominował pogląd, że wszystkie problemy przemysłu rozwiąże rynek i prywatyzacja przedsiębiorstw wymuszana m.in. popiwkiem oraz upadłościami lub ich groźbą”. (Pol 2019, s. 144). Poglądy o konieczności deindustrializacji nadmiernie jakoby uprzemysłowionej Polski głosił między innymi Sachs (1994).
[3]3 Wnikliwy obserwator naszej najnowszej historii podkreśla, że „Polska stała się znacznie mniej egalitarna niż kiedyś (nic dziwnego, skoro taki był cel reform Balcerowicza)”. (Porter-Szücs 2021, s. 533).
Bibliografia artykułu dostępna w stosownej informacji pod linkiem https://www.tiger.edu.pl/aktualnosci/main.htm.
Tekst ukazał się w numerze 1/2025 „Res Humana”, styczeń-luty 2025 r. Otrzymaliśmy go od Autora i z chęcią przystaliśmy na propozycję publikacji – tym bardziej, że zbiegła się ona z nader interesującą konferencją pt. Pokoleniowa transformacja gospodarcza i co dalej?, zorganizowaną przez prof. Grzegorza Kołodkę i kierowane przez niego Centrum Badawcze TIGER na warszawskiej Akademii Leona Koźmińskiego (17.12.2024 r.), w której mieliśmy przyjemność uczestniczyć. Znacznie szersza wersja artykułu została opublikowana w numerze 2/2022 kwartalnika „Zdanie”.
– Polska transformacja jest sukcesem?
– Nie odpowiem „tak” lub „nie”. Wiele się udało, szczególnie w wymiarze gospodarczym czy relacji międzynarodowych. Polska nie jest strefą buforową, jest częścią Unii Europejskiej, zachodniego bloku i to w kilku wymiarach: ekonomicznym, militarnym, ale też do pewnego stopnia – kulturowym. Lecz system demokratyczny jest nieumocniony. To powoduje, iż jest podatny na osłabianie i podważenie, tak jak obecnie.
– Zapytam inaczej: trzy sukcesy i trzy porażki transformacji rozumianej jako zmiana od 1989 roku do teraz?
– Wielkim sukcesem i osiągnięciem jest stworzenie w Polsce gospodarki rynkowej i to takiej, która jest silna przedsiębiorczością. Osiągnięciem jest także reforma samorządowa, szczególnie ustanowienie samorządowej gminy. Krytyczniej patrzę na drugi etap reformy samorządowej, na stworzenie słabych powiatów i samorządowych województw, które nie są de facto gospodarzami regionów. Trzecim takim wielkim dokonaniem jest wykorzystanie członkostwa w Unii Europejskiej i wyraźny skok cywilizacyjny, w tym stworzenie nowoczesnej infrastruktury, np. drogowej czy komunalnej.
Natomiast, niepowodzeniem trzeba nazwać stan finansów publicznych. To nawet poważniejsze zjawisko: jesteśmy na ścieżce wyraźnej degradacji finansów publicznych. Nie udało nam się też stworzyć systemu usług publicznych, które sprzyjałyby rozwojowi jednostkowemu i wspólnotowemu. Oczywiście są dziedziny, w których usługi publiczne funkcjonują lepiej, ale są też takie, w których jest miernie. Tak się dzieje w edukacji, słaba jest opieka zdrowotna. Widzę problemy związane z e-administracją, cyberbezpieczeństwem, stanem środowiska i usługami ekośrodowiskowymi. Nie udało się nam wkomponować polskiego rolnictwa w system gospodarki rynkowej z jednej strony i z drugiej – w system działania lokalnego i proekologicznego. Nasze rolnictwo pomnaża problemy z bioróżnorodnością i usługami ekosystemowymi.
Jeśli zaś popatrzeć szerzej na transformację ustrojową, to nie potrafiliśmy skonsolidować systemu demokratycznego w taki sposób, by z jednej strony istniał stabilny i stabilizujący układ instytucjonalny, a z drugiej, aby demokracja była podtrzymywana wysoką aktywnością obywatelską – społeczną energią. […] Jeśli nie ma energii społecznej, która się kumuluje, prowadzi do aktywizowania i usamodzielniania się lokalnych społeczności, to nie ma tlenu. Demokracja musi być zasilana energią społeczną, praktyką dialogu, respektowaniem reguł samoograniczania się władzy publicznej, a nie podporządkowania sobie wszystkiego. Łatwiej nam działać zamordystycznie niż demokratycznie.
– Czy był inny sposób na rozpoczęcie transformacji niż plan Balcerowicza?
– Jeśli zastanawiamy się nad kierunkiem zmian – to innej drogi nie widzę. Natomiast sposób przeprowadzania pierwszego etapu transformacji, czyli tak jak się wtedy mówiło – szokowa terapia – był przedmiotem dyskusji i zasadniczych sporów. Sam przeciwstawiałem imperatywną metodę Leszka Balcerowicza metodzie interaktywnej. To faktycznie było wymuszenie nowego rynkowego systemu. I temu były podporządkowane wszystkie działania. Mnie się wówczas wydawało, że podejście, które często nazywano gradualnym, a ja określałem je jako interaktywne, czyli bardziej ewolucyjnie, byłoby właściwsze. Z dystansu uważam, że główne elementy planu Balcerowicza były konieczne, bo inaczej nie zapanowalibyśmy szybko nad rozkładem gospodarki z końcowej fazy PRL.
Uznaję zatem, że podejście szokowe było uzasadnione i przydatne w fazie inicjowania rynkowych reform, zwłaszcza gdy dokonuje się tego w warunkach makroekonomicznego kryzysu i utraty kontroli nad gospodarką, natomiast nie jest wystarczające dla ich zaawansowania i skonsolidowania.
Słabość metody imperatywnej polega zasadniczo na tym, że odgórnie przeprowadzona zmiana formalnych reguł nie stanowi wystarczającego warunku formowania nowego instytucjonalnego porządku. O ile jest względnie skuteczna w przywracaniu makroekonomicznej równowagi, okazuje się zawodna w tworzeniu nowego społecznego ładu.
Metoda imperatywna implikuje postrzeganie państwa jako wyłącznego instrumentu władzy, którego opanowanie i podporządkowanie sobie staje się samoistnym celem. Państwo jest ujmowane statycznie jako coś, co się urządza według przyjętego przez siebie wzorca i nadaje mu się tym samym cechy doskonałego instrumentu rządzenia. Ograniczenia wynikają tylko z tego, że się nie ma w pełni samodzielnej władzy. To rozumienie prowadzi do absolutyzacji państwa i władzy.
Metoda interaktywna implikuje widzenie państwa w płaszczyźnie obywatelskiego dyskursu i koordynacji działań zbiorowych, co stwarza możliwość podejmowania i realizacji przez państwo strategicznych przedsięwzięć. Państwo przestaje być przestrzenią, którą się okupuje i urządza, a staje się częścią szerszego porządku (ład konstytucyjny), która tak czy owak jakoś ewoluuje, a zarazem musi być zdolne do mobilizowania i ukierunkowywania zborowych wysiłków, co odnawia społeczną legitymizację i nadaje mu tożsamość.
– Radykalizm tych zmian wpłynął na to, że w tej chwili wolny rynek, liberalizm, jest traktowany jako największe zło przez część społeczeństwa?
– Nie wydaje mi się, by rynek był traktowany przez większość obywateli jako zło. Myślę, że się z nim oswoiliśmy. Gdybym zaś miał wskazać negatywne konsekwencje naszego sposobu urynkowienia, to jest nim niepodejmowanie działań, które reformowałyby różne dziedziny usług publicznych i społecznych. Państwo nie miało zdolności lub chęci do reformowania i finansowania różnych dziedzin. Jakby uznano, że rynek załatwi wszystko sam. Zabrakło zrozumienia znaczenia edukacji, poza pomysłami prywatyzowania szkolnictwa. Zmarginalizowano kulturę. Osłabiając domenę państwa osłabiono system finansów publicznych. Uporządkowano go przez wprowadzenie systemu podatkowego, ale potem nie zadbano o jego stabilność i przejrzystość.
Te wszystkie elementy doprowadziły do tego, że duża grupa ludzi została wyłączona z uczestnictwa w procesie transformacji. Była zepchnięta na margines. A to stanowiło podłoże do pojawienia się populizmu. W latach 1992–1993 napisałem dwie książki „Kryzys finansowy państwa w procesie pokomunistycznej transformacji” i „Populistyczne zagrożenie w procesie pokomunistycznej transformacji”. Przewidziałem w nich to populistyczne odbicie, choć w rzeczywistości pojawiło się później niż myślałem.
– Kolejny zryw reformatorski to zmiany systemowe usług publicznych wprowadzone przez rząd Jerzego Buzka stworzony przez „Solidarność”. Dlaczego związki zawodowe odegrały taką rolę w naszej transformacji?
– Nie wyłączałbym z czasu reform okresu, w którym rządził SLD i mieliśmy do czynienia z działaniem Grzegorza Kołodki i jego koncepcją strategiczną. Mówię o tym nie dlatego, że byłem w te działania zaangażowany. Wówczas lewica nie zakwestionowała wszystkiego, co się stało za sprawą Leszka Balcerowicza czy liberałów, a zaproponowała w polityce gospodarczej nowe zagadnienia, np. politykę strukturalną, regionalną. Według mnie mieliśmy przynajmniej cztery fazy transformacji gospodarczej: prof. Balcerowicza, prof. Kołodki, rządu AWS – w którym rola Leszka Balcerowicza była już dużo słabsza, oraz czwartą, kiedy ponownie rządziła lewica – do momentu wejścia do Unii Europejskiej.
„Solidarności” nie należy traktować jak związku zawodowego. Najpierw był to ruch społeczny, a potem trudniej ją zdefiniować. Formalnie miała status związku zawodowego, ale była to formuła o wiele bardziej pojemna niż tylko reprezentacja interesów pracowniczych. Stanowiła rodzaj skupienia politycznospołecznego tych wszystkich, którzy chcieli jak najszybszego i jak najdalszego odejścia od PRL. Później zaczęła się stopniowo dzielić na coraz bardziej zróżnicowane opcje i frakcje. Ale w okresie, o którym mówimy, czyli w drugiej części dekady lat 90., to ciągle był w miarę spójny blok.
Rząd AWS zajął się zmianami związanymi z domeną państwa. Częściowo dopełnił reformę samorządu terytorialnego. Problem polega jednak na tym, że nigdy nie pojawił się trzeci etap reformy samorządowej: zmiana, która czyniłaby z gminy faktycznie wspólnotę mieszkańców. Natomiast niektóre korekty, na przykład bezpośredni wybór prezydentów i wójtów, niekoniecznie umacniały samorządność, umacniały władzę w terenie, ale nie samorządność.
– Na czym powinien polegać trzeci etap reformy samorządowej?
– Między innymi na zwiększeniu autonomii finansowej jednostek samorządu terytorialnego. Nie zrobiono tego i samorząd województwa w zasadzie nie ma własnych pieniędzy. W związku z tym wisi na pieniądzach unijnych, a to oznacza, że jest strukturą zdolną do rozdawania i rozliczania tych pieniędzy, ale nie jest zdolny do inicjowania procesów rozwojowych w układzie regionalnym.
– Rząd premiera Buzka to cztery reformy…
– Tak, tyle tylko, że koncepcja kas chorych i ubezpieczeń zdrowotnych pojawiła się i została uchwalona za poprzedniego rządu, kiedy premierem był Włodzimierz Cimoszewicz. Podobnie było z reformą emerytalną. Przypominam o tym, ponieważ do czasu pierwszego rządu PiS nie przerwano głównej transformacyjnej linii rozwojowej. Dopiero PiS przestawia zwrotnice w innym kierunku, często doprowadzając nas do punktu wyjścia.
– Która z tych reform pana zdaniem była całościowa, a nie przerwana.
– Każda była początkiem. Reforma edukacyjna była skoncentrowana głównie na ustroju, na organizacji szkolnictwa. Kluczowym momentem było powołanie gimnazjów. Czy to było najważniejsze? Dla mnie nie, bo najważniejsze było zmienienie modelu szkolnictwa poprzez to, co się dzieje w szkole. Potrzebne było stopniowe odchodzenie od modelu transmisyjnego do modelu relacyjnego. To nie nastąpiło. W przypadku reformy opieki zdrowotnej wprowadziliśmy skomplikowany instytucjonalnie model, który dodatkowo wymagał wysokiej trudnej kultury zarządczej, której nie mamy. Wydawało mi się wtedy, że nie mamy zaplecza intelektualnego i kadrowego dla takiego systemu. Uważałem, że będzie nieszczelny, będzie generował coraz wyższe koszty, przy umiarkowanym podniesieniu jakości usług. Zastąpienie kas jednym płatnikiem – co zrobiło potem SLD – jeszcze pogłębiło wady konstrukcji, którym były kasy chorych.
– Jak pan ocenia zryw reformatorski rządu Buzka i AWS?
– Nie jest to jednoznaczna ocena. Po stronie plusów podkreśliłbym to, że zaczęto działać w obszarach, które były pomijane. Za minus uznałbym, że osiągnięcie celu było ważniejsze niż włączanie różnych interesariuszy do tych reform. Jakby nie pomyślano, że w każdym takim złożonym systemie musi wyłaniać się nowy układ relacji pomiędzy interesariuszami. Nie da się przeprowadzić tak głębokich reform, jeśli jest to jednorazowe posunięcie, władcze odgórne działanie, a brakuje refleksji, jakie to tworzy nowe relacje społeczne. Nie stworzono podstaw do zmiany relacji w szkołach. Ten rząd cechował się zapałem transformacyjnym, ale zabrakło programu naprawy finansów publicznych.
W efekcie cały wysiłek rządów SLD i PSL był skoncentrowany na odbudowie wzrostu gospodarczego, poprawie sytuacji na rynku pracy (mieliśmy 20–proc. bezrobocie) i na uporządkowaniu finansów publicznych. Uniknęliśmy katastrofy, która mam groziła, ale nie rozwiązaliśmy wszystkich problemów do końca.
– A czy w wyłoniła się u nas oligarchia kapitałowa?
– Krajowy kapitał początkowo był w rękach ludzi, którzy zajmowali się działalnością gospodarczą jeszcze w czasach PRL. Nie jest tak, że nagle zbudowali swoje imperia. Oni je tworzyli krok po kroku. W czasie transformacji, chaosu zmian pojawiają się skłonności bratania się polityków i przedsiębiorców. I SLD było na to narażone. Pamiętam sylwestra u jednego z rodzimych przedsiębiorców, na którym była połowa rządu. To było skandaliczne. Moim zdaniem ci ludzie się jednak dalej nie przebili, ich wpływ na politykę i na gospodarkę był ograniczony. Klasycznym przykładem był pan Ryszard Krauze, który informatyzował ZUS i w taki sposób, żeby jak najwięcej wyciągnąć od państwa, a jak najmniej zrobić. No ale właśnie to była między innymi moja rola, by do tego nie dopuścić. Teraz niestety powstaje w Polsce nowa oligarchia poprzez traktowanie spółek skarbu państwa jako łupu wyborczego. I to jest faktyczne zagrożenie.
– Ostatnie dwie dekady. Pewnie mało kto pamięta o koncepcji PO-PiS. Oba ugrupowania wzmocniły naszą transformację, czy raczej trwają dla własnej wygody?
– Już pierwszy rząd PiS podjął wiele działań, które albo blokowały wcześniej podjęte reformy, albo zmieniały zwrotnicę zmian. Jednak trwał krótko i dopiero działania kolejnych rządów PO są okresem wyhamowania reform i transformacji, zgodnie z tezą, że najważniejsza dla obywateli jest „ciepła woda w kranie”. Unikano wtedy dokonywania zmian systemowych. A jeśli już, to były to zmiany regresywne, jak w przypadku destrukcji OFE.
Strategicznego programu nie było i nawet świadomie przyjmowano, że ma go nie być. Donald Tusk na pytanie o wizję strategiczną mówił, kto ma wizję niech idzie do lekarza. Rządy PO podzieliły problemy na dwa rodzaje: na samorozwiązywalne i nierozwiązywalne. Później zaczęła się dobra zmiana i to są już zmiany, które można nazwać wprost kontrreformatorskimi. O ile rząd SLD rozwiązał kasy chorych i wprowadził płatnika, który miał istotną autonomię, to obecnie Narodowy Fundusz Zdrowia jako płatnik jest już całkowicie poddany ręcznemu sterowaniu. I ręcznie steruje jednostkami opieki zdrowotnej. Wyłania się ustrój skrajnie scentralizowany, w którym kontrola jest podstawowym wymiarem demokracji.
– Czy za rządów Platformy Obywatelskiej zaczęło się psucie finansów publicznych? Myślę o zabraniu pieniędzy z OFE.
– Nie, oczywiście, że nie. Praprzyczyną problemu była zmiana systemowa, która dokonała się na początku transformacji. Wtedy słusznie wycofaliśmy się z doktryny państwa-właściciela, ale nie w pełni stworzyliśmy sprawne państwo fiskalne. Wysoki wzrost gospodarczy, który zawdzięczamy domowej przedsiębiorczości, napływowi kapitału zagranicznego i sprawnemu rynkowi, łagodził napięcia w finansach publicznych. Jeśli jednak nasz potencjał wzrostu się wyczerpie będzie dramat.
– Powiedział pan o czterech fazach transformacji, ostatnią jest nasz udział w Unii Europejskiej. Czy to, że zostaliśmy z własną walutą, to jest dla gospodarki i dla transformacji dobre czy nie ma znaczenia?
– Rozglądnijmy się. Niewiele jest krajów z nami sąsiadujących, które nie weszły do strefy euro. To są Czechy. Ukraina nie jest członkiem Unii Europejskiej. Wśród krajów unijnych, które są położone nieco dalej niewiele jest też takich, które nie chcą przyjąć wspólnej waluty. Jesteśmy coraz bardziej osamotnieni. Mimo podpisania traktatu, który nas zobowiązuje do spełnienia kryteriów obecności unii walutowej i gospodarczej oraz do wejścia do tej Unii, zanegowaliśmy potrzebę takiego rozwiązania. Odrzuciliśmy tę perspektywę. Z jednej strony możemy posługiwać się walutą krajową i poprzez płynny kurs walutowy neutralizować negatywne oddziaływania płynące z gospodarki zewnętrznej – w tym z krajów ze strefy euro. Ale z drugiej strony to oznacza, że nie jesteśmy wystarczająco mocni we wspólnym obszarze jednolitego rynku. Czy powinniśmy zmierzać do tego, by być także w strefie euro? Moja odpowiedź jest jednoznaczna – tak. Drugą sprawą jest to, jakie powinny być podjęte działania, które by do tego doprowadziły. Zostały zdefiniowane po raz pierwszy w latach 90. jako pakiet, który zaproponował rząd lewicowy i personalnie Grzegorz Kołodko. Nie były to jednak konsekwentne działania. Później nigdy euro nie był priorytetem: ani rządu AWS, ani SLD, a od czasu rządu PO w ogóle temat zszedł z agendy. Ba, teraz jest to projekt negowany i odrzucony.
– Czy można rozwijać kraj, w którym, jeśli nawet powstały strategie i zostały spisane to prawie nigdy ich nie zrealizowano?
– Oddzielmy strategiczne myślenie, od dokumentu, który ujednolica na poziomie rządu różne działania. Wyobrażam sobie rządzenie bez takich dokumentów, jednak bez myślenia strategicznego – nie. Myślenie strategiczne rozumiane jako przyjęcie długofalowych priorytetów charakteryzowało kolejne rządy. Choć niektóre z nich, jak gabinet Krzysztofa Bieleckiego czy Hanny Suchockiej, działały krótko. Jednak charakterystyczna była dla nich proaktywna, a nie tylko responsywna postawa. Niestety, przeciwieństwem dla poprzednich rządów były czasy Platformy Obywatelskiej. Wyraźnie nastawiono się na reaktywność, a nie proaktywność. Natomiast PiS myślenie strategiczne podporządkowało taktyce politycznej i walce o władzę. Mózgiem państwa jest głowa Jarosława Kaczyńskiego, w której rodzą się różne pomysły, teorie i im podporządkowane są rządowe działania. Nie wynikają ze sformułowania dalekosiężnych celów, koncentrują się na działaniach taktycznych, bieżących. To jest plan polityczny, w którym umocowaniem władzy politycznej ma być bezpośrednia kontrola gospodarki, głównie poprzez spółki skarbu państwa i zapewnienie im monopolistycznej pozycji. To jest głęboka zmiana, którą trudno będzie odwrócić.
Rozmowę przeprowadziła Aleksandra Fandrejewska-Tomczyk
Tekst ukazał się w numerze 1/2025 „Res Humana”, styczeń-luty 2025 r.
Wystąpienia Donalda Tuska i Andrzeja Domańskiego poświęcone prezentacji długoletniego programu gospodarczego rządzącej koalicji z pewnością należy zaliczyć do przedsięwzięć udanych. Po pierwsze, w toczącej się debacie przedwyborczej znów rząd zostawił opozycję w tyle. Rzuciłem później okiem na konferencję prasową Kaczyńskiego z Błaszczakiem, którzy odgrzewali przebrzmiały nieco temat migracji i oglądałem ich zmagania z dziennikarzami na odwieczny temat przywracania praworządności. Prawie nikogo to nie interesowało. Na pytanie, czy gotowi są współpracować z rządem w realizacji programu inwestycyjnego (ponad podziałami – to taki wyświechtany dziennikarski slogan), Kaczyński odpowiedział, że z Tuskiem kooperować nie będzie, co wydaje się ucieczką od meritum, i grona jego fanów raczej nie powiększy.
Po drugie, przyspieszenie inwestycji (choć nazywanie tego przełomem to przesada) jest konieczne. Bez inwestycji nie będzie wzrostu. 650 miliardów nie poraża. Jeśli przyjmiemy, że w roku 2024 (finalnych danych GUS jeszcze nie znamy) polski PKB to około 850 mld USD, a więc 3 500 mld złotych, 650 mld to zaledwie około 18 procent PKB; może trochę więcej, jak złotówka nieco się obsunie. Nasze ambicje i zdrowy rozsądek podpowiadają, że ten wskaźnik powinien wynosić z pewnością ponad 20 proc. i raczej bliżej 25. Mamy zresztą do wydania trochę europejskiej kasy, którą – wskutek ociężałości umysłowej PiS – musimy wydać w przeciągu dwóch lat. To bardzo mało czasu. Program inwestycyjny nie tyle będzie wyrazem woli, ile koniecznością, bo żadna ekipa rządząca nie zaryzykuje oskarżenia o zmarnotrawienie unijnych pieniędzy. Jedną z barier będzie niska zdolność wykonawcza. Obserwacja tempa realizacji inwestycji infrastrukturalnych z niedalekiej przeszłości nie napawa optymizmem.
Wytypowanie sześciu obszarów koncentracji inwestycji wydaje się trafione. Energetyka jądrowa i infrastruktura kolejowa są już przesądzone; stopień zaawansowania dyskusji merytorycznej i społecznej oraz podjęte w tych kwestiach zobowiązania wskazują, że wycofanie się z tych inicjatyw nie jest już możliwe. Słowa: nauka oraz badania i rozwój brzmią zachęcająco, ale – uderzmy się w piersi – odsetek nakładów na B+R w latach 2021-2023 wynosił 1,44-1,45. Pod rządami Koalicji nakłady wzrosną nieco, być może osiągną zaplanowany poziom 1,56. Okiem zdziwionego laika przyglądam się jednak pewnej anomalii: deklarujemy wydatki na obronność w granicach 4,7 proc. PKB, w porywach nawet do pięciu. Ich kwestionowanie – z różnych powodów – nie wchodzi w rachubę. 1,5 na badania do 4,7 na dziedzinę, w której nowoczesność badawcza powinna odgrywać decydująca rolę, przypomina odwrócony trójkąt. Obronność powinna być akceleratorem postępu naukowo-technicznego w różnych dziedzinach, ten zaś powinien stanowić podbudowę dla zwiększenia siły militarnej, co w konsekwencji na korzyść obronności się obróci. Inaczej roztrwonimy kasę na zakupy eksportowe, które co jakiś czas trzeba będzie odnawiać, albo na rozbudowę stanu etatowego wojska, co jest – przy dzisiejszej technice – absurdalne. A wracając do nauki: w Polsce od lat nie uporano się z problemem wdrożeń wyników badań do praktyki gospodarczej. Gros kadry naukowej skupiają szkoły wyższe. Jak dotąd, mimo kilkudziesięcioletnich już deklaracji nie ma pomysłu, jak wykorzystać ten potencjał, albo jak wzmocnić zaplecze badawcze gospodarki. Nie zdecydowano nawet, w którą stroną będziemy podążać. To bardziej sprawa organizacji niż pieniędzy. Może pionierem efektywnych wdrożeń byłaby właśnie technika wojskowa?
Więcej nadziei na pozytywne skutki może dać rynek kapitałowy. Zdaje się, że w portfelach i na bankowych kontach ulokowano około 1,5 bln złotych z prywatnych kapitałów. Zaklęcia o rozwoju rynku kapitałowego niewiele dadzą, skutki mogłoby przynieść natomiast kilka dużych prywatyzacji. Co się da na tym polu wykroić, dalibóg nie wiem, ale bez tego o przekonaniu potencjalnych inwestorów, że powinni kupić akcje lub inne papiery, zamiast trzymać forsę na nieoprocentowanych rachunkach, nie ma mowy. A jeśli myślimy o Googlach i Microsoftach, to ich właściciele oczekują raczej na konkretną ofertę, niż na pustosłowne deklaracje.
Prezentacja programu miała miejsce na spotkaniu premiera i ministra finansów z przedsiębiorcami. Jego uczestnicy z uznaniem przyjęli propozycję częstszych spotkań oraz powstanie ciał dla konsultacji i wykorzystania dobrych pomysłów z praktyki. Nie mam, niestety, nadziei na skuteczność działania różnych rad lub zespołów, lub komisji. Są one dowodem bezradności proponujących, nie zwiastują skuteczności proponowanych rozwiązań. Nie mam nadziei, że kolejna rada (mimo aplauzu, z jakim ta propozycja się spotkała) przyniesie konkretny dorobek. Deregulacja, oczywiście tak. Ktoś musi jednak tą deregulacją kierować. Cztery partie koalicyjne mają z reguły co najmniej cztery różne pomysły. Komitet Stały RM zajmuje się raczej poprawnością i spójnością legislacyjną, choćby z uwagi na profesję ministra Berka. Zamiast tego, może – w ramach rekonstrukcji rządu – wrócić do formuły Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów, kierowanego przez wicepremiera (o powołaniu takiego koordynatora polityki gospodarczej ćwierkają wróble)? Z jakim ministerstwem łączyć tę funkcję? Wicepremier bez swojego resortu to król bez ziemi, niewiele wskóra. Minister Finansów? – tak było: Balcerowicz, Kołodko, Belka. Minister Finansów miałby jednak trudne zadanie: jak łączyć dwie przeciwstawne role – orędownika rozwoju, a temu sprzyjałyby deregulacje oraz strażnika równowagi gospodarczej i poprawności księgowej. Raczej hamulcowego, a tę rolę urzędnicy MF szczególnie lubią. Minister Gospodarki? Ma się nad czym rząd zastanawiać, ale warto, intencje zbożne.
Co oznacza druga prezydentura Donalda Trumpa dla świata i Polski?
Przed ostatnimi wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych pełno było obaw o międzynarodowe konsekwencje ponownego wyboru Donalda Trumpa. Obawy te wynikały z doświadczeń pierwszej prezydencji, kiedy to zaskakiwał świat agresywną krytyką sojuszników, labilnym podejściem do partnerów i adwersarzy, i otwartym kwestionowaniem organizacji międzynarodowych. Na poziomie strategicznym jego rządy charakteryzowała transakcyjna filozofia prowadzenia polityki zagranicznej USA, przypominająca bardziej podejście z XIX wieku, niż to, do czego przyzwyczaili nas kolejni przywódcy Ameryki w poprzednim i obecnym stuleciu. Prowadziło to do poważnych napięć w tak kluczowych instytucjach jak NATO, a nawet podważało tradycyjne zaufanie do Waszyngtonu jako promotora demokratycznych wartości na świecie.
Powiedzmy szczerze: po przegranej Trumpa w 2020 r. administracja Bidena nie spełniła wielu pokładanych w niej nadziei. Była niekonsekwentna (np. w sprawie wsparcia Ukrainy), strategicznie bojaźliwa (obsesja na punkcie ewentualnej eskalacji konfliktu ze strony Rosji) i z biegiem czasu zaczęła kojarzyć się ze słabością przywództwa (np. niezdolnością do wymuszenia znaczących wydatków na obronność wśród bogatych sojuszników). Liczono jednak na zwycięstwo Harris jako mniejsze ryzyko.
To, co potęgowało wspomniane strachy – to przekonanie, iż Trump szedł do wyborów z większą determinacją odciśnięcia piętna na historii, programowo lepiej przygotowany do pełnienia swojej funkcji, a także umocniony w swoich ideologicznych poglądach na politykę.
Truizmem jest konstatacja, że biorąc pod uwagę wiodącą rolę Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej osobowość i poglądy lokatora Białego Domu mocno wpływają na bezpieczeństwo całego globu. Kiedy Trump wygrał wybory, i to w mocnym stylu, wszystkie pokrótce opisane obawy przestały być tylko tematem spekulacji: stały się częścią nowej rzeczywistości.
Nowa kadencja zaczęła się zgodnie z oczekiwaniami – hasło Make America Great Again natychmiast zostało przekute na decyzje o deportacji imigrantów, na obietnice wprowadzenia ceł na różne państwa, a także dramatyczne zerwanie z rolą USA jako lidera pomocy międzynarodowej (patrz destrukcja agencji USAID). Co gorsza, ciągoty powrotu do imperialnych i merkantylnych zachowań USA przyniosły groźby użycia siły wobec partnerów (Panama, Meksyk, Kolumbia), a nawet sojuszników (Dania, Kanada). Nie wspominając o niesłychanej sugestii deportowania wszystkich Palestyńczyków ze Strefy Gazy. To koniec wizji dobrego Wuja Sama. Zwłaszcza że Trump rozpoczął autentyczne czystki w administracji, w której lojalność wobec niego znaczy więcej niż propaństwowe inklinacje urzędników.
Trump nadal preferuje próby robienia dealu z dyktatorami (już rozmawiał z prezydentem Chin i Rosji) od kultywowania sojuszy i utrzymywania jedności Zachodu. Co istotne, wydaje się być także zafascynowany wejściem do historii jako lider, który zaprowadzi pokój – w Ukrainie, a kto wie, może nawet w relacjach z Chinami.
Druga prezydentura to już rewolucja, a przecież trwa tylko kilka tygodni. Jak na razie cieszą się adwersarze, boją przyjaciele Ameryki. Co dalej? Będzie tylko gorzej?
Uczciwa odpowiedź brzmi: czas pokaże. Ale strach jest najgorszym doradcą. Potrzebna jest raczej chłodna głowa i determinacja. Personalna wizja Trumpa szybko zderzy się ze skomplikowaną rzeczywistością świata, w którym Amerykanie sami nie mogą decydować o wszystkim. W USA rozpoczną się sprawy sądowe przeciwko rozmontowywaniu państwa prawa i równowagi konstytucyjnej. Dyktatorzy jak Putin nie będą pomagać mu w nominacji do pokojowej Nagrody Nobla. Nierozważne decyzje handlowe mogą mocno naruszyć interesy gospodarcze USA i zmusić do zmiany kursu.
Europejscy sojusznicy (jeśli tylko podejmą szybkie i zdecydowane działania na rzecz inwestycji w obronność) są w stanie przekonać nawet zwolenników MAGA, że zwarta wspólnota transatlantycka to deal korzystny także dla USA. Szczególnie jeśli Trump chce wygrywać starcia na arenie międzynarodowej i pozycjonować się jako przywódca pokoju i sukcesu. Gra jest skomplikowana i toczy się o wielką stawkę, zwłaszcza dla wschodniej flanki NATO. Musi brać pod uwagę specyfikę narcystycznej osobowości Trumpa, ale także egzystencjalną wartość gwarancji bezpieczeństwa, jaką reprezentuje obecność militarna USA w Europie, dla której nie ma sensownej alternatywy.
Cytowanie Marksa jest tak politycznie niepoprawne, że nawet moimi liberalnymi znajomymi trzęsie na samo podejrzenie, że ktoś w ich towarzystwie chciałby sięgnąć po jego teksty. Wzięło się to, moim zdaniem, stąd, że niemal powszechnie, również w liberalnych kręgach, przypisuje się Marksowi wszelakie myśli wyrażone przez ludzi bardzo wszelakich, a mieniących się marksistami. W wielu przypadkach ich związek z Marksem jest taki jak kanciarzy z Kantem. I cóż… Wklejam to zastrzeżenie nie dlatego, że sam nie jestem kanciarzem, ale by ostrzec przed dalszą lekturą.
Marks napisał Osiemnasty brumaire jako analizę dojścia do władzy Ludwika Bonaparte (Napoleona III), który w grudniu 1851 roku dokonał zamachu stanu i ustanowił rządy autorytarne. Był to moment, w którym historia Francji, zdaniem Marksa, powtórzyła się w karykaturalnej formie. Stąd Marksowska korekta heglowskiej myśli, że historia z konieczności się powtarza. Marks pisze: „Hegel powiada gdzieś, że wszystkie wielkie historyczne fakty i postacie powtarzają się, rzec można, dwukrotnie. Zapomniał dodać: za pierwszym razem jako tragedia, za drugim jako farsa”.
Cóż powiedzieć zatem, jeśli to sama powtórka się powtarza, czyli jest już trzecią albo i czwartą odsłoną dramatycznego oryginału? Pierwsza prezydentura Trumpa była nie tylko kpiną z wyobrażeń ojców założycieli amerykańskiej demokracji o „demokracji liberalnej”, ale i karykaturą oraz parodią prezydenckich poprzedników.
Pierwsza prezydentura Trumpa to groteskowe echo prezydentury Ronalda Reagana, którego Trump podziwia. Ale tam, gdzie Reagan grał w politycznej epopei, Trump odstawiał telewizyjny sitcom. Miał być też nowym Teddym Rooseveltem, człowiekiem, który ukróci wpływy korporacji. Teddy Roosevelt ma swoje zasługi w ukształtowaniu w świecie anglosaskim pojęcia pluszowego misia – Teddy Bear – i tu, spolszczając farsę, Trump stał się „misiem na miarę naszych oczekiwań”, jeśli zagadać Tymem. Obiecywał „osuszenie bagna” waszyngtońskiej polityki, ale do swojego gabinetu wprowadził finansistów z Wall Street i lobbystów – bagno stało się luksusowym spa dla miliarderów, a Trump w roli słomianego misia, ustanowił „nową świecką tradycję”, spadając, jak w filmie Barei, centralnie w błotnistą maź, by wszystkich nią obryzgać.
Kulminacją farsy był szturm na Kapitol 6 stycznia 2021 roku przez ludzi przebranych za wikingów i faceta kradnącego podium, jakby to była pamiątka z Disneylandu. Zamiast zamachu stanu – rekonstrukcja historyczna organizowana przez tych, którzy historię znają tylko z memów.
Druga prezydentura Trumpa w polityce wewnętrznej to już wdrożenie Monopoly jako symulacji rzeczywistości i w tym sensie „powtórka z powtórki” pierwszej prezydentury, czyli farsa z farsy. Ale powiew mocno wtórnej świeżości – czyli stęchlizny, a nawet trupich odorów – mamy w polityce zagranicznej. To rekonstrukcja historycznych tragedii – choć w tej farsie tyle odniesień boli, że nawet śmiałość, by kpić i płakać niechby przez łzy, ociera się o polityczne bluźnierstwo. I robi się mało śmiesznie. Niemniej warto wykpić i wysilić się choćby na gorzki humor, za Jackiem Kuroniem, cytującym rosyjskie powiedzonko: „ебать тигра и страшно, и смешно”. (Nie przyjmuję argumentu, że nie uczyliście się rosyjskiego „z powodów patriotycznych” – głupie i niepatriotyczne w istocie, bo ja sam nie będę przesłuchiwał jeńców; uczcie się chociaż cyrylicy).
Jeśli można jeszcze pochichotać nad Kanałem Panamskim, a nawet nad Kanadą jako 51. stanem USA, to już od Grenlandii wieje chłodem. A zapowiedź wyczyszczenia Gazy z Gazańczyków, by ulżyć ich losowi, bo „tam same bomby i niewybuchy, powietrzne trąby, gruz i muchy”, brzmi niemal tak dobrze, jak niemiecki plan rozwiązania podobnych problemów w warszawskim getcie w 1944 roku. O koncepcji Lebensraumu nie wspominając.
Trudno obśmiewać Trumpa, odwołując się do dramatów getta, i niewiele lepiej brzmią hasła „Syjoniści do Syjamu” czy też te o Madagaskarze – nota bene również będące farsą międzywojennych marazmów polskiego MSZ, by kosztem rdzennych Malgaszów rozładować napięcia postrzegane w Warszawie też jako narodowościowe. Akurat tu (post)marksiści powinni zachować czujność, bo pomysł został okrutnie i wcale nieśmiesznie podjęty przez niespełnionego malarza z Wiednia.
I jak zatem ugryźć kretynizm Trumpowych propozycji, by tragizmu losu Palestyńczyków, i nie tylko ich, nie spłaszczyć? Wyłącznie odwołując się do kontekstów, w których sami nie jesteśmy zawieszeni, a tygrysa nadal chcielibyśmy potraktować po kuroniowemu – w imię śmiechu do rozpuku. Jak w przypadku mojego przyjaciela Niemca (tak, mam takiego przyjaciela – Niemca, a nie nazistę, spieszę uściślić), któremu opowiedziałem dowcip z odniesieniami do wojny: na tyle śmieszny, by chciał się nim dzielić z innymi, ale na tyle kontekstualnie bolesny, że on, Niemiec, na mnie cedował jego opowiadanie. Niemcowi po prostu nie wypadało.
Komentując zatem idiotyzmy Trumpa w sprawie Gazy, przytoczę ironiczną wypowiedź irańskiego ministra spraw zagranicznych: „A nie lepiej od razu wysłać Izraelczyków na Grenlandię? Trump mógłby w ten sposób upiec dwie pieczenie na jednym ogniu”.
Co jakiś czas, zwłaszcza w okresach okołowyborczych, politycy i komentatorzy życia społeczno-politycznego stawiają pytanie o to, czy społeczeństwo polskie jest konserwatywne czy raczej liberalne. W wersji polityków Prawa i Sprawiedliwości pytanie to brzmiało: „Polska liberalna czy solidarna?”. Moim zdaniem w tej partyjnej wersji pytanie jest źle postawione, bowiem – co postaram się pokazać w tym tekście – liberalizm nie jest alternatywą dla solidarności. Zarówno jako idee, jak i jako realne polityki, nie są (przynajmniej nie muszą być) one sprzeczne ze sobą czy dychotomiczne. Obie są opisywane w różnych wymiarach i różnym językiem, co często ułatwia traktowanie ich jako skrajnie różne i trudne do jakiegoś uzgodnienia w realnej polityce. Przeciwieństwem liberalizmu jest konserwatyzm, ale ten także ma rozmaite wersje.
Czym jest, a czym nie jest idea liberalizmu?
Dzisiejsi krytycy liberalizmu zapominają, że podstawą liberalnej doktryny filozoficznej było traktowanie wolności i autonomiczności jednostki jako priorytetu, ale tylko jeżeli nie zagrażają one wolności innego człowieka. Potrzeby wspólnoty (jakiejkolwiek społecznej całości) nie mogą być pierwotne wobec praw jednostki. Nie oznacza to jednak skrajnie egoistycznego indywidualizmu. „Liberał może być doskonale świadom konieczności świadczeń na rzecz wspólnoty, nie uczyni z niej jednak przedmiotu kultu i «rzeczy» pierwotnej w stosunku do jednostek” (Szacki, 1994). Liberalnej filozofii społecznej towarzyszy przekonanie, że nie można uzyskać niczego dobrego dla społeczeństwa (lub innej węższej wspólnoty) przez ignorowanie i negowanie praw należnych jednostkom. Nie można więc utożsamiać liberalnej idei z egoistycznym egotyzmem czy „materialistyczną indywidualną ekspansywnością” opartą na ostrej rywalizacji (Ziółkowski, 2000). Co więcej, przeciwstawiana liberalnej idea kolektywizmu postulująca prymat wspólnoty nad jednostką stanowi wiele zagrożeń dla harmonijnego i efektywnego funkcjonowania społeczeństwa. Janusz Reykowski (1992) zwrócił uwagę na to, że kolektywistyczna (wspólnotowa) orientacja mentalna wiąże się z wyraźnym podziałem na My (swoi) vs. Oni (obcy) i z ostrą faworyzacją swojej wspólnoty. Dobro własnej grupy usprawiedliwia wszelkie jej działania, stanowi moralne kryterium oceny dobra i zła. „Poczucie odpowiedzialności, utrzymywanie społecznej harmonii, solidarność dotyczy wyłącznie «swoich». Obcy zaś to potencjalni wrogowie bądź potencjalne źródło korzyści (lub strat), albo po prostu nic lub niewiele znaczące tło rozgrywających się wydarzeń” (Reykowski, 1992). Życzliwość, pomocniczość, zaufanie – dotyczy swoich (dość dowolnie określanych). Wobec obcych – obowiązuje podejrzliwość, lekceważenie ich potrzeb i praw; dopuszczalna jest złośliwość, agresja, wprowadzanie w błąd. Liberalizm jest bardziej równościowy i uniwersalistyczny – podkreśla równe prawa dla wszystkich jednostek (Kashima, Siegal, Yanaka i Isaka, 1988; Triandis, 1990).
Wielu teoretyków i badaczy idei oraz realnych systemów politycznych rozumie liberalizm szerzej niż tylko ideę wolności jednostki, ograniczonej prawami i wolnością innych ludzi. Orientacja liberalna oznacza dla nich także pewien sposób codziennego życia. Liberał nie tylko dostrzega i wspiera prawa i wolności innych, ale też kieruje się rozumem i dążeniem do konsensusu lub kompromisu. Liberał nie tylko nie jest więc egoistą czy egocentrykiem, ale także działa na rzecz ograniczenia wrogości i przemocy. Analizy empiryczne dowodzą poważnych zmian stosunku do przemocy, towarzyszących rozwojowi myśli liberalnej i jej obecności w demokratycznych systemach politycznych (np. Dzielski, 1979; Szacki, 1994; Gutmann, 2001; Pinker, 2011).
Krytyka liberalnej demokracji
Idee liberalizmu stanowiły ideową podstawę liberalnej polityki i ekonomii Zachodu. Od końca XVIII wieku – od czasów rewolucji francuskiej i amerykańskiej – idee te bardziej lub mniej wyraziście były obecne w politykach Zachodu.
Zakładanym celem liberalnej polityki i gospodarki jest maksymalizacja dobra członków danej społeczności poprzez zwiększanie zakresu ich wolności i bezpieczeństwa. Środkiem do tego powinno być respektowanie zasady indywidualnej zasługi (czyli merytokracja), zapewnienie praw politycznych i obywatelskich, wolności gospodarczej, ale także redystrybucji bogactwa dla maksymalizacji dobra społecznego (Latham, 2001). Historia dowodzi wielokrotnego naruszania tych wartości przez państwa i społeczeństwa Zachodu, mniej lub bardziej ostre odchodzenie od demokratycznych idei, ale także wskazuje przykłady naprawiania i powrotów do demokracji (bardziej lub mniej liberalnej).
Dzisiaj, w okresie wzmożonej krytyki liberalizmu, taka definicja wywołuje wśród wielu czytelników tylko uśmiech politowania nad naiwnością tych oczekiwań wobec liberalnej demokracji. W różnych miejscach świata pojawia się zmasowana krytyka całej liberalnej demokracji Zachodu. Wygląda na to, że w szerokim, nie tylko potocznym dyskursie (od lewa do prawa, w Europie i po drugiej stronie Atlantyku), liberalizm zmienił swoje pozytywne konotacje: został utożsamiony z egoizmem elit i społecznym darwinizmem. Zdaniem Agaty Bielik-Robson (2024) idee zachodniej liberalnej demokracji zaczynają przegrywać z koncepcją „kolektywnej jedności” i demokracji nieliberalnej. Szacunek dla rozumnego kompromisu ustępuje emocjom i niechęci do kompromisu. W wielu grupach społecznych, także wśród młodych ludzi na uniwersytetach, pojawia się kult Globalnego Południa jako kolektywistyczna alternatywa dla zachodniej demokracji. W niektórych krajach popularna staje się idea demokracji nieliberalnej (por. ofertę Jarosława Kaczyńskiego i Viktora Orbána). Jest to propozycja systemu zdecydowanie hierarchicznego kolektywizmu (z wyraźnym podziałem na swoich i obcych („gorszy sort”), konserwatywnego kulturowo, a jednocześnie zorientowanego materialistycznie (bogacenie się własnej elity politycznej i stosowanie polityki transakcyjnej: awanse, obietnice kariery i wsparcie materialne w zamian za posłuszeństwo).
Nieliberalne demokracje są konserwatywne także w tym sensie, że obiecują swoim obywatelom (społeczeństwom) swoiste zatrzymanie się w czasie, powrót do rzekomo lepszej, świetlanej przeszłości, trzymanie się tradycji, zachowanie tego, co już kiedyś było, sprawdziło się i pozwalało czuć się bezpiecznie. Zmiany obyczajowe, różnorodne style życia, obecność osób z różnych kultur i różnych religii – wymagają pewnych psychicznych wysiłków, ukształtowania w większości społeczeństwa takich cech mentalnych, jak: tolerancja dla odmienności, ciekawość (a nie lęk wobec innych), zdolności i motywacja do innowacji. Otwartość na zmiany i różnorodność współobywateli jest ważnym warunkiem modernizacji, ale brak poczucia bezpieczeństwa znacząco ogranicza rozwój tych cech. „Nieliberalni demokraci” (tak lubią o sobie mówić politycy wyraźnie odchodzący od zasad liberalnej demokracji) straszą swoje społeczeństwo obcymi i różnymi dewiantami, ale też uspokajają, mówiąc, że będą bronić tradycyjnych wartości. „Nie będę was na siłę modernizować” – mówił Jarosław Kaczyński na wiecu po zwycięstwie wyborczym Prawa i Sprawiedliwości w 2015 r.
W rozmaitych analizach przyczyn krytyki liberalizmu politycznego wskazuje się zarówno defekty liberalnej demokracji i mechanizmów rynkowych polityki, jak i mentalność obywateli, a także zmiany kulturowe i cywilizacyjne, wpływające na sposób funkcjonowania poznawczego i społeczną komunikację (Caprara, 2008; Downs, 1991; Jost i in., 2003; Reykowski, 2020; Skarżyńska i Radkiewicz, 2018; Skitka i Tetlock, 1993; Winkler, 2024). Podobnie, jak wielu innych badaczy i analityków życia społeczno-politycznego, uważam, że nie będzie liberalnej demokracji, jeżeli nie będzie demokratów, czyli obywateli wysoko ceniących liberalne, prodemokratyczne wartości i postawy otwartości na zmiany. W kolejnej części zajmę się więc różnymi aspektami mentalności, które różnicują poparcie dla polityki liberalnej i konserwatywnej.
Wartości i przekonania ludzi a poparcie dla liberalizmu i konserwatyzmu
Psychologowie badający mentalność różnych społeczeństw wskazują wyraźne różnice w wartościach, jakie prezentują zwolennicy liberalizmu w stosunku do wartości wyznawanych przez zwolenników konserwatyzmu, ale także różnice w funkcjonowaniu poznawczym i w emocjach (np.: Caprara i Vecchione, 2015; Haidt, 2014; Radkiewicz, 2019; Schwartz, Caprara, Vecchione, 2010, 2018; Skarżyńska, 2019). Inni badacze widzą podstawową różnicę psychologiczną między zwolennikami liberalizmu a zwolennikami konserwatyzmu w stosunku do zmian (Jost, Glaser, Kruglanski, Sulloway, 2003; Jost, Federico, Napier, 2013). Rozumieją oni liberalizm jako ideologię lewicową w tym sensie, że dostrzeganie zbyt wielu nierówności społecznych prowadzi do postulatu i akceptacji zmian polityk społecznych, natomiast konserwatyzm jest ideologią i polityką prawicową, akceptującą hierarchie społeczne i wyrażającą niechęć do zmian.
Międzynarodowe badania autoidentyfikacji politycznych na osi liberalizm – konserwatyzm oraz lewicowość – prawicowość wykazały, że w różnych krajach wymienione pary identyfikacji są dodatnio skorelowane. Silnej autoidentyfikacji lewicowej towarzyszy silna identyfikacja liberalna, natomiast silnej identyfikacji prawicowej – silna identyfikacja konserwatywna. W Australii, Chile, Niemczech, Włoszech, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii autoidentyfikacja lewicowa i liberalna są także podobnie silnie związane z wysoką wartością równości, uniwersalnych praw człowieka, natomiast autoidentyfikacja prawicowa i konserwatywna silnie korelują dodatnio z wartością tradycyjnej moralności, konformizmu i akceptacją reguł wolnego rynku (Caprara i Vecchione, 2018). Zauważono jednak, że w Polsce i w innych krajach Europy postkomunistycznej związki między omawianymi tu autoidentyfikacjami oraz tymi autoidentyfikacjami a wartościami są wyraźnie słabsze (choć statystycznie istotne), niż w krajach o bardziej ustabilizowanej demokracji (Aspelund, Lindeman, Verkasalo, 2013; Piurko, 2011). Co więcej, okazało się, że w Polsce związki między samoopisem na skalach: lewica – prawica oraz liberalizm – konserwatyzm były słabo związane z popieraniem (deklarowanym zamiarem głosowania) partii o konserwatywnym lub liberalnym programie. Zdecydowanie silniejsze związki znaleziono między popieraniem (zamiarem głosowania) partii konserwatywnej (prawicowej) lub liberalnej i lewicowej a akceptacją poszczególnych wartości i poglądów na świat (Radkiewicz, 2019; Skarżyńska, 2018, 2019).
Różnice w wartościach elektoratów dwóch głównych partii stały się bardziej wyraziste w ostatnich latach, co można wiązać z polityczną polaryzacją, ale też z wpływem różnych zagrożeń egzystencjalnych (epidemia COVID-19 czy wojna za wschodnią granicą), które prowadzą do koncentrowania się na osobistych wartościach (por. Greenberg, Pyszczynski, Solomon i in., 1990).
Wyraźne różnice między osobami o liberalnych vs. konserwatywnych poglądach dotyczą kryteriów wartościowania, czyli wagi różnych zasad moralnych. Amerykański psycholog Jonathan Haidt, na podstawie badań prowadzonych w różnych krajach wyróżnił sześć podstawowych zasad, według których ludzie oceniają, co jest dobre, a co złe. Są to: troska – krzywda, sprawiedliwość – niesprawiedliwość (równe vs. nierówne traktowanie), lojalność wobec grupy, autorytet/szacunek dla porządku społecznego i hierarchii, czystość/świętość vs. „duchowa zaraza”, nieczystość (rozumiane jako ochrona fizycznego i duchowego zdrowia vs. brak kontroli impulsów i pragnień) oraz wolność. Dwa pierwsze są „indywidualizujące”, trzy kolejne są „wiążące”. Te pierwsze kryteria rzeczywiście mocniej wiążą się z poglądami liberalnymi, trzy kolejne – z orientacją konserwatywną, natomiast wolność jest podobnie ważna w obu orientacjach, choć różnie rozumiana. Osoby, które opisują siebie jako „bardzo konserwatywne” w kilku badaniach deklarowały podobną wagę wszystkich wymienionych zasad moralnych (Haidt, 2014).
Zwrócono także uwagę na związki preferowania zasad indywidualizujących vs. wiążących z akceptacją różnych polityk gospodarczych, ekologicznych, imigracyjnych czy dotyczących zdrowia (Day i in., 2014). W kilku badaniach prowadzonych w latach 2016–2020 w polskim społeczeństwie zarówno autoidentyfikacje polityczne (na skali liberalizm – konserwatyzm), jak i deklarowany światopogląd oraz poglądy ekonomiczne istotnie mocno wiązały się tylko z siłą przywiązania do fundamentów (zasad) łączących. Z tym że silniejsza, a bardziej konserwatywna i prawicowa, autoidentyfikacja i bardziej konserwatywny światopogląd korelowały dodatnio z fundamentami wiążącymi, natomiast poglądy ekonomiczne (rola wolnego rynku, akceptacja redystrybucji) – silnie negatywnie korelowały z wagą zasady autorytetu, lojalności i świętości (Skarżyńska, 2019). Prawicowo-konserwatywna autoidentyfikacja oparta jest więc na konserwatywnych wartościach (naród, rodzina, religia, niechęć do obcych i lęk przed zmianą) oraz na braku akceptacji dla liberalnej gospodarki.
Odmienna rola poszczególnych fundamentów moralnych okazała się wyraźniejsza, gdy pytano wprost o stosunek do liberalnej demokratycznej polityki oraz o akceptację polityki autorytarnej. Zasady demokracji liberalnej były tym bardziej akceptowane, im ważniejsze były dla respondentów obie zasady indywidualizujące: troska i sprawiedliwość, natomiast zasady wiążące, tj. autorytet i czystość/świętość ujemnie korelowały z akceptacją reguł liberalnej demokracji.
Polityka autorytarna była tym bardziej akceptowana, im większą rolę przypisywano fundamentom wiążącym: lojalności i autorytetu oraz im mniejszą wagę miały dla respondentów fundamenty troski i sprawiedliwości. Wolność rozumiana jako realizacja osobistych celów, ale z szacunkiem dla wartości innych ludzi silnie dodatnio korelowała z poparciem dla zasad liberalnej demokracji, zaś wolność bez ograniczeń zewnętrznych wiązała się ujemnie z akceptacją tych zasad (Skarżyńska, 2018).
Wracając do pytania, czy podział na Polskę liberalną vs. solidarną ma jakieś uzasadnienie w wynikach badań, przedstawię dwa dowody na to, że taka wyrazista dychotomia nie ma poważnego empirycznego wsparcia.
Jeżeli uwzględnimy wyłącznie deklarowane wartości osobiste, to rzeczywiście poparcie dla partii programowo antyliberalnej (Prawo i Sprawiedliwość) ma swoje psychologiczne oparcie w innych wartościach (cechach życiowych i stałych zasadach postępowania w życiu) jej zwolenników, niż poparcie dla raczej liberalnej partii (Platformy Obywatelskiej i całej Koalicji Obywatelskiej). Wyraźnie widać, że osoby popierające PO i KO uznają za najważniejsze w samoopisie następujące cechy: ciekawość świata, ambicja, zdolności przywódcze, pasja odkrywania świata, odnoszenie sukcesów, niezależność myślenia, zdolność kierowania innymi, skuteczność (kolejność według wielkości odchylenia oceny wagi danej wartości od jej oceny w całej ogólnopolskiej próbie). Natomiast osoby popierające Prawo i Sprawiedliwość za najważniejsze w samoopisie wymieniały: posłuszeństwo, współczucie dla innych, dbałość o porządek, skromność, zdyscyplinowanie, lojalność, sprawiedliwość, ugodowość (Radkiewicz, 2019).
Według Shaloma Schwarza (2006), autora jednej z najbardziej znanych i cenionych psychologicznych teorii wartości, wymienione zestawy pożądanych cech osobistych należą do różnych podstawowych grup wartości. Zwolennicy liberalnych i lewicowych partii silniej identyfikują się z wartościami indywidualistycznymi, wyrażającymi otwartość na zmianę (np.: ciekawość świata, niezależność myślenia) oraz podwyższanie Ja (np.: ambicja, zdolności przywódcze, sukcesy, skuteczność). Zwolennicy PiS (partii konserwatywnej) wyżej cenią tradycyjne wartości zachowawcze (przeciwieństwo otwartości na zmianę), ale też wyżej niż inni Polacy wartościują współczucie dla innych, sprawiedliwość, ugodowość.
Przedstawione różnice w znaczeniu różnych fundamentów moralnych, a także w deklarowanych celach (wartościach) osobistych, wskazują na bardziej indywidualistyczne i uniwersalistyczne sposoby wartościowania zarówno zwolenników zasad liberalnej demokracji, jak i elektoratu partii należących do Koalicji Obywatelskiej. Natomiast osoby bardziej akceptujące autorytarne sposoby rządzenia oraz głosujące na Prawo i Sprawiedliwość wyróżniają się głównie akceptacją wartości zachowawczych. W zakresie tak zwanych wartości łączących z innymi – są one podobne do innych obywateli (ale przywiązują – w swoich deklaracjach – większą osobistą ważność współczucia i ugodowości).
W świetle tych wyników – ostry podział społeczeństwa polskiego przebiega raczej na linii: otwartość na zmianę (tu mieści się także ekspansywność i autoekspresja) vs. zachowawczość, niż liberalizm vs. solidarność (czy szerzej: wspólnotowość). Istniejące w społeczeństwie wyraźne zróżnicowanie elektoratów w zakresie stosunku do zmian (czyli na wymiarze: otwartość na zmiany versus lęk przed zmianami, niechęć do nich) jest powiązane z różnicami w indywidualnych zasobach zwolenników obu porównywanych ugrupowań. Mniejsze zasoby (zwłaszcza poziom wykształcenia, miejsce zamieszkania, szerokość sieci kontaktów społecznych i poziom zaufania społecznego) zwolenników PiS stanowią utrudnienia w radzeniu sobie ze zmianami kulturowymi i cywilizacyjnymi. Rodzi to lęk, który skłania do niechęci wobec zmian i budzi potrzebę zachowania (czy powrotu do) idealizowanej tradycji (Jost i in., 2003; Greenberg i in., 1990). Im więcej lęku, tym większe poparcie partii konserwatywnych, odchodzących od liberalnej demokracji. Nie tylko dlatego, że proponują „zaopiekowanie się” społeczeństwem, a ich programy są proste i mało wymagające od elektoratu (poza posłuszeństwem). Także dlatego, że ustawicznie i ostro atakują liberalizm i liberalne demokratyczne polityki. Tym samym wzmacniają polaryzację afektywną między różnymi grupami społecznymi.
Jeszcze mocniejszego dowodu na słabość dychotomii liberalizm – solidarność (rozumiana jako troska o wspólnotę) dostarczają badania nad sposobami rozumienia demokratycznej wspólnoty politycznej i ich korelatami (Radkiewicz, 2019; Skarżyńska, Urbańska i Radkiewicz, 2021). W kilku badaniach pytano Polaków, jak wyobrażają sobie demokratyczną wspólnotę polityczną. Na podstawie teoretycznych modeli (skrajnie liberalnego vs. skrajnie wspólnotowego/komunitarnego) państwa, wolności obywateli i rodzaju relacji między jednostką a społeczeństwem, przygotowano pulę twierdzeń odnoszących się do obu modeli. Uczestnicy badań proszeni byli o zaznaczenie stopnia zgody z każdym z tych twierdzeń. Oczekiwano, że w ten sposób odtworzy się dwie całkowicie różne orientacje społeczne, negatywnie ze sobą skorelowane. Jednak w żadnym z tych badań tak się nie stało. Wręcz przeciwnie – orientacja liberalna była dodatnio i dość silnie związana z komunitarną (współczynniki korelacji od 0,30 do 0,57). Innymi słowy w świadomości większości Polaków wiele elementów obu teoretycznie konkurencyjnych modeli państwa daje się połączyć. Obywatele potrafią pogodzić ze sobą wiele konkurencyjnych wartości. Nie znaczy to jednak, że siła jednej i drugiej orientacji nie ma znaczenia dla politycznych i partyjnych preferencji. Osoby o silnej orientacji liberalnej często opisywały swoje poglądy jako lewicowe i deklarowały poparcie dla partii wtedy opozycyjnych: PO, Nowoczesnej, Razem i SLD (później – Nowej Lewicy). Osoby o silnej orientacji komunitarnej (wspólnotowej) częściej identyfikowały się z polityczną prawicą i deklarowały głosowanie na PiS (wtedy partię rządzącą). Jedynie zwolennicy Prawa i Sprawiedliwości opisywali siebie jako wspólnotowych i skrajnie antyliberalnych. Elektoraty wszystkich innych partii okazały się bardziej lub mniej centrowe, akceptowały pewne elementy obu modeli demokratycznego państwa.
Warto zauważyć, że w połowie 2020 r. (okres pandemii i protestów kobiet) osoby o silniejszej orientacji wspólnotowej miały lepsze samopoczucie, były mniej depresyjne i odczuwały mniej lęków i stresu niż osoby tej samej orientacji wyrażanej słabiej. Natomiast siła orientacji liberalnej nie miała związku z tymi wskaźnikami dobrostanu psychicznego (Skarżyńska i in., 2021). Jednak fakt, że osoby silnie komunitarne były wtedy zwolennikami rządzącej partii wyraźnie wzmacniał opisaną zależność. Wiadomo, że utożsamianie się z władzą często działa jak środek znieczulający, przeciwbólowy.
Polityka rządzącej od roku koalicji wraca do kwestii praworządności jako ważnej podstawy liberalnej demokracji, ale uwzględnia też podstawowe wspólnotowe potrzeby obywateli (bezpieczeństwo, obywatelski patriotyzm, wspieranie słabszych grup społecznych). Jednak liberalnie i centrowo zorientowani obywatele raczej nie są spokojni. Doświadczają stresu politycznego. Dlaczego w przypadku liberałów ich związek z aktualną władzą nie działa antystresowo? Jednym z możliwych wyjaśnień jest większe zaangażowanie polityczne liberałów w dojściu KO do władzy, oczekiwanie szybkich spektakularnych zmian i brak bardziej rozbudowanej komunikacji rządu z obywatelami. Polityczni centryści też nie są spokojni, mogą bowiem obawiać się zaostrzenia konfliktów międzygrupowych z powodu rozliczania nadużyć poprzedniej władzy.
Spokoju nie ma i prędko nie będzie. Dla zdecydowanych liberałów to może nie być poważny problem, ale wspólnotowych konserwatystów lęk i stres polityczny mogą prowadzić albo do bierności politycznej, albo do poparcia silnej, autorytarnej władzy. Działającej transakcyjnie: bezpieczeństwo za posłuszeństwo.
Literatura:
Aspelund A., Linderman M., Verkasalo M., Political conservatism and left-right orientation in 28 Eastern and Western European countries, “Political Psychology” 2013, no. 34, p. 409–417.
Bielik-Robson A., Liberałowie są zmęczeni, „Liberte” 2024, nr 100, s. 7–21.
Caprara G,V.,Will democracy win? “Journal of Social Issues”, no. 3, p. 639–659.
Caprara G.V., Vecchione M. Democracy through ideology and beyond: The values that are common to right and the left, “Czechoslovak Psychology” 2015, no. 1, p. 2–14.
Caprara G.V., Vecchione M., On the left and right ideological divide: Historical account and contemporary perspectives, “Advances in Political Psychology” 2018, no. 39, p. 49–83.
Day M., Fiske S., Downing E., Trail T., Shifting liberal and conservative attitudes using moral fundaments theory, “Personality and Social Psychology Bulletin” 2014, no. 40.
Downs A. (1991). Social values and democracy. W: K. Monroe (red.), The economic approach to politics (s. 143–170). New York: Harper.
Dzielski, M., Kim są liberałowie? „Merkuriusz Krakowski i Światowy” 1979, nr 4, s. 31–39.
Greenberg J., Pyszczynski T., Solomon S. i in., Evidence for terror management theory II: The effects of mortality salience on reactions to those who threaten or bolster the cultural worldview, “Journal of Personality and Social Psychology” 1990, no. 2, p. 308–318.
Gutmann A., Liberalism w: International encyclopedia of the social and behavioral sciences, red. N. Smelser, P. Baltes, Elsevier, Amsterdam 2001, s. 8784–8788.
Haidt J., Prawy umysł, Smak Słowa, Sopot 2014.
Jost J., Glaser J., Kruglanski A., Sulloway F., Political conservatism as motivated social cognition, “Psychological Bulletin” 2003, no. 129, p. 339–375.
Jost J., Federico C., Napier J., Political ideologies and their social psychological functions w: Handbook of political ideologies, red. M. Freeden, L. Sargent, M. Steard, Oxford University Press, New York2013,. P. 232–250.
Kashima Y., Siegal M., Tanaka K., Isaka H., Universalism in lay conceptions of distributive justice. A cross-cultural examination, “International Journal of Psychology” 1988, no. 23, p. 51–65.
Latham R., Liberalism and war w: red. (), International encyclopedia of the social and behavioral sciences, N. Smelser, P. Baltes, Elsevier, Amsterdam 2001,, p. 8788–8792.
Pinker S., The better angels of our nature. Why violence had declined? Penguin Books, New York 2011..
Piurko Y, Schwartz S., Davidov E., Basic personal values and the meaning of left-right political orientations in 20 countries, “Political Psychology” 2011,no. 4, p. 537–562.
Radkiewicz P., Patriotyzm, etnocentryzm, nacjonalizm. Perspektywa makroekonomiczna, PWN, Warszawa 2019.
Reykowski J. Ukryte założenia normatywne jako osiowy składnik mentalności w: Orientacje społeczne jako element mentalności, red. J. Reykowski, K. Skarżyńska, M. Ziółkowski, Nakom, Poznań 1990, s. 11–51.
Reykowski J., Kolektywizm i indywidualizm jako kategoria opisu zmian społecznych i mentalności, „Przegląd Psychologiczny” 1992, nr 2, s. 247–171.
Reykowski J., Przemoc a realizacja celów grupowych, „Psychologia Społeczna” 2017, nr 2, s. 112–129.
Schwartz S., Basic human values: Theory, measurement and application, “Revue Francaise de Sociologie” 2006, no. 4, p. 929–968.
Schwartz S., Caprara G.V., Vecchione M., Basic personal values, core political values and voting. A longitudinal analysis, „Political Psychology” 2010, no. 31, p. 421– 452.
Skarżyńska K., My. Portret psychologiczno-społeczny Polaków z polityką w tle, Scholar, Warszawa 2019.
Skarżyńska K., Psychologiczne i społeczne aspekty poparcia dla autorytarnej polityki, „Przegląd Socjologiczny” 2018, nr 2, s. 93–117.
Skarżyńska K., Radkiewicz P.m Z czym przegrywa liberalna demokracja? w: Podzielony umysł społeczny, red. M. Drogosz, Liberi Libri, Warszawa 2018, (s. 97–117).
Skarżyńska K., Urbańska B., Radkiewicz P., Under or out of governmental control? The effects of individual mental health and political views on the attribution of responsibility for Covid-19 incidence rates, “Social Psychological Bulletin” 2021, no. 1, p. 2–21.
Skitka L., Tetlock P., Providing public assistance: Cognitive and motivational processes underlining liberal and conservative policy preferences, “Journal of Personality and Social Psychology” 1993, no. 65, p. 1206–1222.
Szacki J., Liberalizm po komunizmie, Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 1994.
Triandis H.C., Cross-cultural studies of individualism and collectivism, Nebraska Symposium on Motivation 1990, no. 37, p. 41–133.
Winkler H.A., To jeszcze nie zmierzch, „Polityka” 2024, nr 37, s. 55–57.
Ziółkowski M., Przemiany interesów i wartości społeczeństwa polskiego, Wydawnictwo Fundacji Humaniora, Poznań 2000.
Analiza ukazała się w numerze 1/2025 „Res Humana”, styczeń-luty 2025 r.
Napiszę to bardzo ostrożnie: Unia Europejska właśnie otworzyła nowy rozdział w swojej historii. Wahanie wynika stąd, że po niedawnym szczycie w XVI-wiecznym brukselskim Palais d’Egmont nie ogłoszono – jak to po nieformalnym posiedzeniu Rady Europejskiej – żadnego wynegocjowanego dokumentu. Opieramy się więc na tym, co czytamy między wierszami wypowiedzi przywódców państw Wspólnoty – a ci zazwyczaj mówią to, co chcą, by usłyszeli ich wyborcy. Do jakiegoś wspólnego mianownika uczestnicy spotkania jednak chyba doszli, choć liczba w tym mianowniku zapewne jest w zaokrągleniu. W takiej dyskusji, nieformalnej, można zachować milczenie; nie od razu trzeba oponować i wetować.
Mowa oczywiście o decyzji w sprawie tworzenia europejskiej tożsamości obronnej. Unia wyruszyła, jak się wydaje, w drogę do uzupełnienia jej funkcji o rolę sojuszu wojskowego. Będzie wspólnie produkować niezbędne rodzaje uzbrojenia, sprzęt i amunicję, dzielić się odpowiedzialnością państw za poszczególne sektory bezpieczeństwa (tak, aby było to jak najbardziej efektywne i jak najmniej kosztowne), budować elementy infrastruktury obronnej.
Nie, nie powstanie jednolita armia UE – to nie jest konieczne. W praktyce wystarczyłoby wskazanie konkretnych jednostek sił zbrojnych jej członków, ich ukompletowanie, doposażenie i doprowadzenie do stanu gotowości bojowej; oraz przyjęcie wspólnych procedur interoperacyjności – najlepiej natowskich (bo znane i już stosowane) i ich ćwiczenie, ćwiczenie, ćwiczenie. To z kolei wymaga jednolitego dowództwa, a właściwie tego, co kryje się pod akronimem C3I (Command, Control, Communication and Intelligence). To bardziej odległy cel, nie zostanie osiągnięty od razu. Jesteśmy jednak pod presją czasu, więc miejmy nadzieję, że sprawa nie będzie przeciągać się w nieskończoność.
Na razie, realizując ustalenie z początku obecnego tygodnia, Kaja Kallas i Andrius Kubilius, odpowiednio szefowa unijnej dyplomacji i komisarz UE do spraw obrony, do marca będą pracować nad dokumentem w tej materii. Ponieważ to Estonka i Litwin, ręka im nie zadrży. Później rządy będą nad tym planem deliberować i próbować go rozwodnić (wtedy okaże się, kto z taktycznych powodów na posiedzeniu w Brukseli siedział cicho). W czerwcu karty zostaną wyłożone na stół. Coś zostanie postanowione, inaczej byłaby to kompromitacja Unii. Choć niewykluczone, że nie będzie to plan maksimum.
Jak na organizację złożoną z 27 państw, to całkiem szybkie tempo. Nie wiemy, rzecz jasna, czy wojna w Ukrainie będzie wtedy wciąż trwała i na jakie jeszcze pomysły geostrategiczne wpadnie Donald Trump. W każdym przypadku nie będzie to jednak musztarda po obiedzie. Unia musi wziąć na swoje barki odpowiedzialność za bezpieczeństwo swoje i jej członków oraz za pokój na całym kontynencie.
Decyzje i działania w polityce, także międzynarodowej, wielostronnej, mają swoją logikę. Jeśli stanie się to, co zarysowałem powyżej, będzie to oznaczało wielki krok w stronę zacieśnienia integracji. Już sama konieczność jednolitego dowodzenia jednostkami europejskimi, które dość lekko zbył nasz premier w niedawnym wystąpieniu w Parlamencie Europejskim, będzie przełomowym rozstrzygnięciem. Ale generalnie zdolności militarne nie mają sensu bez sprawnych procesów decyzyjnych i wspólnej polityki zagranicznej. Przy okazji: nieprawdziwą jest lansowana przez polską prawicę teza, iż Wspólnoty Europejskie z założenia miały być ograniczone do kwestii gospodarczych. Od początku lat pięćdziesiątych równolegle z tworzeniem Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali prowadzone były prace nad powstaniem Europejskiej Wspólnoty Obronnej oraz Europejskiej Wspólnoty Politycznej. Raczej więc historia zatacza teraz koło. Paradoksem jest, że pomagają jej w tym Trump i Putin.
Donald Tusk na zakończenie brukselskiego szczytu stanął w pierwszym szeregu razem z przewodniczącym Rady Europejskiej António Costą i szefową Komisji Ursulą von der Leyen. Potwierdza się ta (kliknij tutaj) prognoza o jego roli w Europie. Nie jestem jednak pewien, czy jest świadom, jakie procesy uruchamia i dokąd one Unię doprowadzą. Mnie ten kierunek jak najbardziej się podoba. Ale czy jemu?
Trump nie doprowadził do pokoju na Ukrainie „24 godziny po wyborach”, jak obiecywał. Nie zrobi tego także w ciągu 24 dni swojej prezydentury. Pierwsze działania i oświadczenia Trumpa i jego doradców w sprawie wojny rosyjsko-ukraińskiej budzą więcej obaw niż nadziei. A niektóre z nich zdają się wskazywać, że nowa administracja amerykańska albo nie rozumie, z jaką Rosją ma do czynienia, albo gotowa jest budować fikcyjny obraz wszechmocnego Donalda Trumpa kosztem Ukrainy.
Na razie prezydenci USA, Rosji i Ukrainy obrysowują swoje pozycje negocjacyjne przed rozmowami, które miałyby się rozpocząć w nieodległym czasie. Trump chciałby zakończenia wojny, gdyż uważa wojnę na wschodzie Europy za poboczny teatr, który odciąga uwagę i zasoby USA od skoncentrowania wysiłków na konfrontacji z Chinami. Obawia się dalszego osłabienia Rosji, aby ta nie wpadła w ręce Chin. Ponadto marzy się mu pokojowa Nagroda Nobla. Ale na razie nic nie wskazuje na to, że szybkiego zakończenia wojny pragnie Putin.
Rosyjskie wojska powoli, ogromnym kosztem zdobywają kolejne kilometry kwadratowe ukraińskiego terytorium. Rosja ponosi wprawdzie gigantyczne straty ludzkie (ponad 100 tys. zabitych i prawie pół miliona rannych żołnierzy), materialne i gospodarcze. Jednakże straty (szacowane na 75 tys. zabitych i 300 tys. rannych) ponosi też Ukraina i chociaż są one mniejsze niż rosyjskie, to nieporównywalnie mniejsze są także ukraińskie zasoby. Chociaż czas obiektywnie działa dzisiaj na korzyść Rosji, to obie strony są na grani wyczerpania swoich możliwości; te jednak szybciej wyczerpią się po stronie ukraińskiej.
W odpowiedzi na sygnały z Waszyngtonu Rosja (ustami dyrektora departamentu WNP w MSZ, a więc urzędnika niewysokiej rangi) oświadcza, że Moskwa może prowadzić rozmowy pokojowe na podstawie projektu Porozumienia Stambulskiego.
Przypomnijmy w skrócie, co zawierał projekt porozumienia z kwietnia 2022 roku: * Ukraina zrzeka się Krymu z Sewastopolem, a także innych terytoriów już okupowanych przez Rosję; * po ukraińskiej stronie granicy powstaje całkowicie zdemilitaryzowana strefa o szerokości 50 km; * Ukraina rezygnuje z członkostwa w NATO i deklaruje pełną neutralność z zakazem jakiejkolwiek poważniejszej współpracy wojskowej z Zachodem; * następuje faktyczna demilitaryzacja Ukrainy: armia ograniczona do 85 tys. żołnierzy, 342 czołgów, 50 samolotów bojowych i 10 śmigłowców bojowych; * gwarantami bezpieczeństwa Ukrainy stają się państwa-stali członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ; * status języka rosyjskiego zostanie zrównany ze statusem ukraińskiego.
Oznacza to w praktyce wydanie Ukrainy na żer Rosji.
Były rosyjski prezydent-zmiennik Siergiej Miedwiediew oświadczył bez ogródek: Albo Ukraina dostosuje się do Rosji i podporządkuje się jej, albo całkowicie zniknie z mapy świata.
Amerykańskie stanowisko, chociaż niewyartykułowane całościowo, w kilku punktach jest zbieżne z rosyjskim: Ukraina rezygnuje z terytoriów znajdujących się pod okupacją rosyjską, rezygnuje z członkostwa w NATO, a jej bezpieczeństwo miałby zapewniać 200-tysięczny europejski kontyngent sił pokojowych (co, oczywiście, kategorycznie odrzuca Rosja).
Na razie Amerykanie poruszają się z gracją słonia w składzie porcelany. Najpierw gen. Keith Kellogg, specjalny wysłannik Trumpa ds. Ukrainy, podał piłkę Moskwie, oświadczając, że w Ukrainie powinny odbyć się wybory prezydenckie. Większej uprzejmości Putinowi na tym etapie nie mógł wyświadczyć. Putin także kwestionuje legalność prezydenta Ukrainy, którego kadencja formalnie powinna wygasnąć 20 maja 2024 r. (konstytucja Ukrainy nie dopuszcza organizowania wyborów podczas wojny). Ponadto Putin wie, że Rosja ma aż nadto sposobów i możliwości, aby wpłynąć na pożądany dla siebie wynik głosowania w Ukrainie. Amerykanie, a i Europejczycy także, takiego know how nie mają.
Później, z równą elegancją, swoje dołożył sam Donald Trump, żądając od krwawiącej Ukrainy, aby oddała do dyspozycji Amerykanów swoje bogate złoża metali ziem rzadkich. Teraz każdy w Ukrainie może zapytać: To o co walczą i giną nasi chłopcy? Za naszą wolność i naszą ziemię, za bezpieczeństwo Europy? Czy za bogactwo Ameryki?
Jeszcze wcześniej nowy amerykański prezydent dostarczył Putinowi argument do przyszłych rozmów i rozliczeń. Gdy Trump domagał się Grenlandii, Panamy i Kanady, to na Kremlu szampan płynął jak Wołga. Bo łatwiej Rosji dowieść swoich praw do Krymu, niż Trumpowi uzasadnić swoje pretensje terytorialne.
Zasadnie więc Jan Lipavsky bije na alarm: Pokój, który polegałby na zamrożeniu zdobyczy terytorialnych Rosji i odmawiałby Ukrainie miejsca we wspólnocie transatlantyckiej, co powstrzymałoby przemoc i kłamstwa Kremla, byłby nie pokojem, a kapitulacją pod przykryciem dyplomacji.
nie ocknąwszy się całkiem z resztek snu, włączyłem telewizor. Byłem pewien, że dalej oglądam jeden z odcinków popularnego serialu „Ranczo”, w którym policjanci szukają – na zlecenie prokuratury – jednej z podejrzanych. Stosownie przyodziani, broń służbowa, pukają do jednego z domów. Otwiera córka właścicieli: Kozioł Halina? – pytają. Klaudia. A to nie, mamy zlecenie tylko na Halinę. Z megafonu, sprytnie zainstalowanego przez mieszkańców Wilkowyj, słychać: dwa pelikany zmierzają w kierunku sklepu…
Aż tu szara rzeczywistość poranka przerwała te złudzenia. Nie, to nie bohaterowie serialu zabawiają publiczność swoim aktorskim kunsztem. To oddziały policji szukają Zbigniewa Ziobry, by postawić go przed surowym obliczem Komisji Śledczej ds. wykorzystania szpiegowskiego systemu Pegasus, którego używano do inwigilacji polityków opozycji. Każdy ma to, na co zasłużył. Że Ziobro zasłużył, o tym nawet abnegaci polityczni wiedzą. Zebrało się panu ministrowi, oj zebrało. Katalog przestępstw i podłości, jakie wyrządził, jest bardzo obszerny. Od dewastacji prokuratury i sądów po zwyczajne ludzkie krzywdy.
Humorystyczny serial z udziałem byłego ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego (dwa w jednym) zaczął się znacznie wcześniej. Pomijam jego chorobę, dziś wprawdzie nie wygląda na osobę dotkniętą ciężką przypadłością, ale powątpiewać w medyczne orzeczenia nie wypada. Najpierw więc jego zastępca Romanowski natrząsał się z wymiaru sprawiedliwości, klucząc po niejasnych ścieżkach kodeksów, aż ostatecznie wylądował w Budapeszcie, a żadne środki inwigilacji nie pomogły, by uniemożliwić mu ucieczkę i azyl. Jak z tym azylem jest, nie wiadomo, enuncjacje na ten temat są coraz mętniejsze, załóżmy więc, że go ma. Nadziwić się jednak nie mogę, że policja i służby specjalne naprawdę nie wiedziały o jego anabasis. Przecież wędrował, jak dobry wojak Szwejk do Budziejowic. Może to jednak nic dziwnego, skoro na czele policji przez parę lat stał osobnik, który pół Komendy Głównej wysadził w powietrze… Kończ waść, wstydu oszczędź.
A teraz chocholi taniec Zbigniewa Z. Gromadka policjantów z uroczą Rudowłosą Rzecznik (nie na czele, bo z tyłu) podchodzi do bramy. Trzy dzwonki. Wracają do samochodów. Posiedzą godzinkę i od nowa. Trzy dzwonki, wracamy. Znów godzina, trzy dzwonki. Ursynów, podobna szopka, tyle że w przyjemniejszej scenerii. Halina Kozioł? Klaudia. Mamy zlecenie tylko na Halinę. W międzyczasie pan minister spokojnie wędrował między Brukselą a Warszawą. Wystarczyło dwóch… nie mnie pisać instruktaże. Jak nie wiecie, zapytajcie Jerzego Dziewulskiego, to wam powie.
Na mój gust zaaranżowano tę scenerię, by odegrać szopkę w Telewizji Republika. Każdy, kto choć raz obejrzał za karę choć jeden z programów publicystycznych tej stacji, wie, że to kłamliwe badziewie. Ale ta telewizja jako jedyna relacjonowała „budzące grozę” sceny dramatu. Ziobro jako ofiara Tuskowego reżimu, toż to śmiechu warte. Ale tak wyszło. Oglądalność TV Republika wzrośnie, przybędzie im też abonentów i pieniędzy, to pewne.
Żeby umilić czas telewidzom, odegrano jeszcze jeden akt pod tytułem Komisja Śledcza. Powaga, nawet nadęcie, z jakim jej Członkowie wykonywali swoje role, prysła jak mydlana bańka, gdy… Otóż wniosek Komisji powędruje do prokuratora generalnego, właśnie zaczyna się weekend, od Generalnego do Sejmu (diabli wiedzą, jak zachowają się PT Koalicjanci), potem do Sądu. Tu kolejny znak zapytania. Czy Ziobro zmęczony zawiłościami proceduralnymi zwieje do Budapesztu, nie wiadomo. To zależy od sondażowych słupków. Zwieje, jak specjaliści od badania opinii przesądzą, komu się to opłaca. Nie troszcząc się nawet o zapytanie – dlaczego?
Być może, nie obudziłem się jeszcze. Być może leci właśnie kolejny odcinek serialu „Ranczo”. Może jesteśmy w filmowych Wilkowyjach tylko, a nie w Polsce. A może to tylko sztuczna inteligencja zabełtała nam w głowach. Może to jakieś matriksy czy awatary grają kolejną komedię ludzką? Włączę telewizję wieczorem, zobaczymy. Z pewnością nie będzie to TV Republika.
Kampania prezydencka trwa już w najlepsze. Przeglądając ostatnie sondaże szczególnie trudno dziś wyrokować, kto stanie na najniższym stopniu pudła, bo stawka zwycięzców jest mniej więcej znana. Są nawet nieśmiałe głosy, że pierwsza tura dzisiejszemu liderowi może wystarczyć, tak niby ostatnio żre mu poparcie. Tu bym nie popadał w samozadowolenie, do wyborów jeszcze trzy miesiące z okładem, wszystko może się zdarzyć. To trzecie miejsce jest o tyle kluczowe, że kandydat w I turze je osiągający (Mentzen, Hołownia, Stanowski, Biejat?) może przerzucić swoje głosy na kandydata na II turę, co oczywiście bywa problematyczne już przy urnie. Ale gdy kandydatów w ostatecznej rozgrywce pozostaje dwóch, ma to swój wymiar polityczny.
Pouczająca była lektura wywiadu zamieszczonego w jednym z portali internetowych, o tym jak czytać sondaże wyborcze. Otóż odnoszą się one zawsze „do czasu przeszłego dokonanego” i bazują często na próbie, która na dziś jest chętna do wypowiedzi i ujawnienia swoich wskazań, pomijając niestety całkiem pokaźną grupę wyborców labilnych. Już prosta matematyka (której uczą na studiach politologicznych) polegająca na zliczeniu bieżących wyników sondażowych kandydata nr 1 i nr 2 oraz spojrzenie na różnicę pokazuje, że gdzieś pomiędzy 40 a 50 procent wyborców jest wahających się. Ich przechył w tę lub inną stronę rzadko (albo w ogóle) podlega kryteriom politycznym czy tym bardziej ideologicznym. Za to często bywa podyktowany wyborem chwili, wrażeniem, jakie kandydat robi na ostatniej prostej, a nawet poczuciem estetyki. Dla tej publiczności liczą się inne walory, które w skrócie składają się na to, co można nazwać byciem mężem stanu. I może okazać się, że ktoś głosujący na prawicę nijak nie poprze kandydata rodem wprost ze „statku miłości”, a na liberalną lewicę – kandydata odbierającego świadczenia socjalne uchodźcom spod ruskich bomb.
Łaska wyborców na pstrym koniu jeździ, kandydaci to wiedzą i starają się docierać do wszystkich, starannie unikając niewygodnych tematów. Zresztą spotkania kandydatów z wyborcami są po prostu dobrze wyreżyserowanymi wiecami partyjnymi, na których nie zadaje się zbędnych pytań. Tu stroną atakującą są dziennikarze dociekający, z kim naprawdę mamy do czynienia, co kandydaci sobą reprezentują i czy nie mają brzydkich epizodów w życiorysie. Przekaz ten oczywiście przesłania sprawy programowe, i tak będzie do ostatnich chwil.
Rację ma co prawda Prezes mówiący, że nie ma znaczenia, kto gdzie sypia i jakich dyplomatów przyjmuje na służbowych pokojach, ale akurat nie w tej kampanii. Polska małpuje tu kampanię amerykańską, gdzie tego typu chwyty i sposoby są na porządku dziennym. I nadzieja tylko w tym, że antykandydat red. Stanowski zacznie je wreszcie w Kanale Zero ujawniać i ośmieszać. Co ciekawe, jego zagranie zyskało niejaki aplauz w gronie fachowych obserwatorów, którzy dziś zastanawiają się, komu ze stawki jego kandydatura podetnie skrzydła. Stanowski jest biznesmenem medialnym, ma w rękach doskonałe internetowe narzędzia do urządzania hec i hucp (nie wspominając o rzetelnej kontroli kandydatów), ale jakoś się z tym na razie nie kwapi. Na pewno może namieszać, a nawet jeśli te jego występy skończą się jedynie przekuwaniem balonów pychy, tropieniem kampanijnych idiotyzmów i czczych obietnic, to i tak będzie mu to historycznie zapisane na plus.
Bo tak w ogóle to mamy już kandydatów ze dwudziestu paru i gdyby przyjrzeć się tym wszystkim ludziom, to niewątpliwie zobaczymy Polskę w bardzo krzywym zwierciadle. Prócz bowiem liderów politycznych, mamy całkiem sporą gromadkę kandydatów tabula rasa – i nie zaliczam wcale do tego grona posła Marka Jakubiaka, którego dokonania są powszechnie znane.
Ale przyjdzie jeszcze czas na analizę tego zjawiska, probierzem jest przecież zebranie 100 tys. głosów poparcia. Kandydat Mentzen jako pierwszy skasował wyborczy taksometr razy 2,5 – czyli przedłożył 250 tys. podpisów. Ładny wynik, zważywszy na czas, w którym to się stało, ale z kręgów zbliżonych do pierwszej dwójki wiadomo, że ci idą na wynik co najmniej milionowy. Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale wiadomość idzie w świat i nawet są tacy obserwatorzy, którzy się tym ekscytują, kto ten pierwszy milion rzuci na stół!
Martwi natomiast wysyp kandydatów lewicowych, których jest tak dużo, że właściwie sufit został przebity – a słuchać o kolejnych… Kandydatura wicemarszałkini Senatu uzyskała co prawda oficjalny partyjny placet, ale i niemal natychmiast kontrę z lewicowych kanap, w tym z jej niedawnego matecznika pod nazwą Razem (czy osobno? – można by zapytać). Senator Biejat musi więc rywalizować także ze swoimi, co nie ułatwia jej pracy z lewicowymi i centrowymi wyborcami, podobnie jak hasło dziewczyny z sąsiedztwa, którym ją niesłusznie swego czasu obarczono.
Już widać, że nie jest to adekwatne miano, na pewno mamy do czynienia z bardzo pracowitą polityk, która ma coś innego do powiedzenia na tle tej krwawej walki kogutów. Widać to także w jej słupkach poparcia, które rosną, choć wolno. Pewną niewiadomą jest marszałek Hołownia, który wyrósł na pierwszoplanowego polityka w wyborach prezydenckich, a dziś cyka kampanię, poświęcając jej jedynie weekendy. Może być to kampania typu z cicha pęk, co w przypadku marszałka jest bardzo skomplikowane. Jest on bowiem osobą wygadaną i popularną, na zaskoczenie nie ma w jego przypadku żadnych szans. Rzecz jest o tyle ważna, że wicemarszałek Czarzasty z Lewicy ma obiecane po kampanii stanowisko pełnego marszałka – i ta scheda może okazać się hitem jesieni i ciężką próbą dla koalicji rządowej. Bo niewątpliwie jej spójność utrwali zwycięstwo kandydata demokratycznego, nieważne w pierwszej czy drugiej turze.
Formalnie, Białorusini mieli wybór – mogli wybierać spośród kilku kandydatów. Nazwiska czterech „konkurentów” Łukaszenki nikomu nic nie mówiły i wywołały mniej zainteresowania wyborców i mediów niż pies wabiący się Umka, z którym przywódca Białorusi pojawił się na głosowaniu. Wizerunek potężnego, wąsatego i łysego Bat’ki z białym pieskiem rasy szpic u nogi mógłby uchodzić za karykaturę rządów Łukaszenki. Jednak, chociaż białoruska dyktatura ma wiele cech komicznych, nikomu nie powinno być do śmiechu. A już zwłaszcza blisko półtora tysiącowi więźniów politycznych w tym kraju.
Od trzydziestu lat Białoruś zastyga w nieruchomym trwaniu, zawieszona między sowiecką przeszłością a niezdefiniowanym jutrem. Gdy w 1994 r. Łukaszenka przejmował władzę, wielu tzw. ekspertów, w tym naszych rodzimych, prorokowało, że to nie na długo, gdyż w samym centrum Europy nie może przetrwać polityczna skamielina. Dzisiaj Łukaszenka jest najdłużej rządzącym przywódcą w byłym ZSRR i w Europie. Polityczną długowiecznością przebił nawet wodzów z Tadżykistanu czy Turkmenii. Na liście niezmiennych władców wyprzedza go tylko pięciu prezydentów z Afryki – Gwinei Równikowej, Kamerunu, Konga, Ugandy i Erytrei. Tuż za Łukaszenką w tym korowodzie dyktatorów, na siódmym miejscu, uplasował się Putin.
Część odpowiedzialności za spełzające w dyktaturę niezmienne rządy Łukaszenki ponosi Zachód, w tym Polska, które nie potrafiły w swoim czasie wypracować właściwej polityki wobec Białorusi i nie przedstawiły państwu i społeczeństwu oferty, adekwatnej do geopolitycznej i wewnętrznej sytuacji kraju. Niezależnie od niedemokratycznego charakteru rządów w Mińsku, trzeba wszakże odnotować, że Białoruś, chociaż całkowicie przez Rosję zwasalizowana, przetrwała jako odrębna państwowość. Aby uniknąć pełnego wchłonięcia przez Rosję, władze Białorusi zmuszone są do polityki szpagatów na linie, z odwołaniem się do wsparcia Chin (chińskie wojska na manewrach w Białorusi) włącznie.
Jeśli w połowie lat 90. ubiegłego wieku, na rosnącej fali nadziei demokratycznej, dyktatury w politycznej Europie wydawały się czymś anachronicznym, najwyżej przejściowym, to trzecia dekada nowego tysiąclecia mija pod znakiem pogłębiającej się trwogi o wolną, demokratyczną przyszłość świata. Według rankingu Democracy Index, dzisiaj tylko w 25 państwach świata istnieje w pełni demokratyczny ustrój, jeszcze 50 państw to „wadliwe demokracje”, jak, przykładowo, oligarchiczne USA. Pozostałe kraje to różnego stopnia reżimy autorytarne, czy nazwiemy je „hybrydowe” czy „w pełni autorytarne”. Białoruś należy więc do tej niedemokratycznej większości. Brak wolności i demokracji u naszych wschodnich sąsiadów nie jest już dzisiaj przedmiotem bieżącej troski świata, który ma inne, większe zmartwienia.
I to także obrazuje degradację jakości stosunków międzynarodowych na świecie, w których składowa aksjologiczna przestaje odgrywać jakąkolwiek rolę.
Trudno wskazać w historii wydarzenie pełniej udokumentowane niż Zagłada europejskich Żydów. Miejsce po miejscu, dzień po dniu… Kronikarzami kieruje potrzeba i imperatyw dotarcia do każdego z ponad 5 milionów losów. Mimo że tyle wiemy, zrozumieć nie potrafię. Stupor. Niech ten stupor trwa, bo on nie pozwala zapomnieć.
„Dopisałem” rozdział do Księgi Rodzaju.
Siła Księgi Rodzaju tkwi w jej mocy niepokojenia świadomości, budzenia potrzeby poszukiwania sensu i kształtowania wrażliwości. W metaforycznych opowieściach zamyka fundamentalne pytania egzystencjalne i dlatego jej miejsce jest pod ręką, na nocnym stoliku, nie w bibliotece. Po to, by mogła ożywać w emocjach.
Ja mam jej własną, bezustannie odwiedzaną wersję, w której obok opowieści o ukaraniu śmiercią za chęć poznania, co dobre i co złe, obok opowieści o ojcu wierzącym w ofiarę z syna, jest rozdział „Auschwitz”. Napisany kanonicznie; zwięźle, a wyczerpująco i bez metafory. Do mnie powraca od 35 lat.
Oto on:
Latem 1941 r., dokładnej daty obecnie nie pamiętam, zostałem nagle wezwany do Reichsführera SS do Berlina bezpośrednio przez jego adiutanturę, wbrew swemu zwyczajowi, bez asysty adiutanta. Himmler powiedział mi, co następuje: Führer nakazał ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej, my zaś, SS, mamy ten rozkaz wykonać. Istniejące na wschodzie miejsca zagłady nie są w stanie zrealizować zakrojonych na wielką skalę akcji, wobec tego wyznaczyłem na ten cel Oświęcim, z jednej strony z powodu jego korzystnego położenia pod względem komunikacyjnym, jak również, dlatego, że przeznaczony na ten cel teren będzie łatwo odizolować i zamaskować. Zamierzałem początkowo zadanie to powierzyć jednemu z wyższych dowódców SS, aby jednak wykluczyć możliwe trudności w zakresie podziału kompetencji zrezygnowałem z tego i polecam panu przeprowadzenie tego zadania. Jest to trudna i ciężka praca, wymagająca całkowitego poświęcenia się, bez względu na trudności, jakie mogą się wyłonić. Bliższych szczegółów dowie się pan od Sturmbahnführera Eichmanna z RSHA, który w najbliższym czasie zgłosi się do pana. Zainteresowane urzędy zostaną przeze mnie powiadomione we właściwym czasie. Rozkaz ten ma pan zachować w najściślejszej tajemnicy, również w stosunku do swoich przełożonych. Po rozmowie z Eichmannem prześle mi pan natychmiast plany zamierzonego urządzenia. Żydzi są odwiecznymi wrogami narodu niemieckiego i muszą zostać wytępieni. Wszyscy Żydzi, których dostaniemy w nasze ręce, muszą zostać zniszczeni bez wyjątku, jeszcze w czasie wojny. Jeżeli nie uda się nam teraz zniszczyć biologicznych sił żydostwa, to Żydzi zniszczą kiedyś naród niemiecki.
Wprawdzie rozkaz Führera, jak i to, że wykonać go musiano, było czymś niewzruszonym, ale wszystkich dręczyły tajone wątpliwości. Ja sam również w żadnym przypadku nie mogłem przyznać się do podobnych wątpliwości. Chcąc zmusić innych do psychicznego przetrwania, musiałem okazywać niezłomne przeświadczenie o konieczności wykonania tego okrutnego i twardego rozkazu. Wszyscy patrzyli na mnie, jakie wrażenie robią na mnie tego rodzaju sceny, jak to powyżej przedstawiłem, jak ja na nie reaguję. Byłem dokładnie pod tym względem obserwowany. Komentowano każdą moją wypowiedź. Musiałem bardzo panować nad sobą, aby pod wpływem wzburzenia spowodowanego powyższymi przeżyciami nie dać po sobie poznać wewnętrznych wątpliwości i przygnębienia. Musiałem wydawać się zimnym i bez serca w okolicznościach, w których każdemu czującemu po ludzku kurczyło się serce. Nie wolno mi się było nawet odwrócić, ogarniało mnie naturalne ludzkie wzburzenie. Musiałem chłodno przyglądać się, gdy matki szły do komór gazowych ze śmiejącymi się lub płaczącymi dziećmi. Pewnego razu dwoje małych dzieci tak pogrążyło się w zabawie, że nie chciały matce pozwolić się od niej oderwać. Nawet Żydzi z Sonderkommando nie chcieli zabrać dzieci. Nigdy nie zapomnę błagającego o zmiłowanie spojrzenia matki, która na pewno wiedziała, co się stanie. W komorze poczęto się niepokoić – musiałem działać. Wszyscy patrzyli na mnie. Dałem znak podoficerowi służbowemu, ten wziął opierające się dzieci na ręce i zaniósł je do komory wśród rozdzierającego płaczu matki. Pod wpływem współczucia najchętniej zapadłbym się pod ziemię, nie wolno mi jednak było okazać najmniejszego wzruszenia.
Autobiografia Rudolfa Hossa komendanta obozu oświęcimskiego, Wydawnictwo Prawnicze, Warszawa 1990, str. 186 oraz 150-151.
W polityce nastały takie czasy, że każdy dzień przynosi wydarzenia, których trudno nie zauważyć i nie komentować. W ubiegłym tygodniu uwagę opinii publicznej skupiało przejęcie władzy prezydenckiej w USA przez Donalda Trumpa. Świat czekał na pierwsze wystąpienie nowego prezydenta, który wracał do Białego Domu z wielką pompą, w obecności zadowolonych zwolenników. Nasycał przy tym zbiorowe emocje przemocowymi obietnicami (Kanał Panamski, Grenlandia, deportacje imigrantów), na oczach wszystkich podpisywał dekrety uniewinniające tych, którzy cztery lata temu próbowali w niszczący sposób przejąć Kapitol, a wszystko po to, aby Ameryka była znów wielka, czyli robiła ze światem, co jej się żywnie podoba! Relacje puentowały obrazki uśmiechniętej rodziny, która na podium władzy wchodziła godnie, jak na reprezentantów wielkiego kapitału przystało. W sumie – impreza udana.
Kilka dni wcześniej zainaugurowana została polska prezydencja w Unii Europejskiej na posiedzeniu parlamentarnym w Strasburgu. Należało się spodziewać, że ważne wystąpienie polskiego premiera – Donalda Tuska – zostanie uszanowane również przez polskich eurodeputowanych z PiS i Konfederacji, chociaż powszechnie wiadomo, że są jego zagorzałymi przeciwnikami politycznymi. Niestety, kto na to liczył, był naiwny jak dziecko. Pierwszy zaatakował Patryk Jaki, jego wrzask ociekał złością i nienawiścią, dla mnie graniczył z obłędem politycznym. Wtórowała mu w podobnym stylu bliżej nieznana polskiej opinii publicznej reprezentantka Konfederacji (nazwiska nie pomnę i nie będę go szukać). Później dołożył jeszcze Tuskowi jakiś chojrak z niemieckiej AfD; co ciekawe zrobił to po polsku.
Wyznam szczerze, że po tych wystąpieniach, obrzydliwych moralnie, zapachniało mi faszyzmem! Ale – czy takie zachowania powinny mnie dziwić?… Czy nie było podobnych przypadków w naszej przeszłości?… Kto zabił w Zachęcie pierwszego prezydenta II Rzeczypospolitej – prof. Gabriela Narutowicza? Kto wydał hitlerowcom komendanta głównego AK – Stefana Grota-Roweckiego? Ilu Polaków systematycznie donosiło do Gestapo? Kto w lutym 2018 roku składał kwiaty i zapalał znicze na grobach Brygady Świętokrzyskiej NSZ pod Monachium?… Przypomnę, że była to polska formacja wojskowa, która kolaborowała z okupantem w likwidacji w czasie wojny Żydów i członków PPR. A tak na marginesie: czy w dalszym ciągu rondo uliczne w Radomiu nosi imię Brygady Świętokrzyskiej?… Pamiętam, że w latach 90. była tam jeszcze silna lewica…
No cóż, Patryk Jaki sam się do Parlamentu Europejskiego nie wybrał…
1. Ktoś, kto ma wywierać wpływ na życie zbiorowe, winien mieć aspiracje perfekcjonistyczne, obejmujące zarówno doskonalenie tego życia zbiorowego, jak i doskonalenie siebie. Na to, żeby ulepszać, trzeba wiedzieć czego się chce, co ważne w naszym mniemaniu, a co nieważne, z czego można w razie konfliktu dóbr zrezygnować, a przy czym należy się bezwzględnie upierać. Ta umiejętność wyboru wymaga posiadania jakiejś hierarchii wartości. Nie musi ona być wyraźnie ujęta w słowa. Mało kto taką posiada. Wystarcza, by jakieś mocno z nami zrośnięte dyspozycje uczuciowe kierowały w sposób stały naszą selekcją i nadawały jakąś prawidłowość naszym reakcjom oceniającym.
Aspiracje perfekcjonistyczne są – jak już wspominaliśmy – szczególnie znamienne dla wieku dojrzewania. Wtedy to zwykle objawiamy chęć do pracy nad sobą i reformujemy w myślach świat. Te aspiracje, niestety, wygasają zwykle w okresie zawodowej stabilizacji. Psychologowie podają niekiedy dwudziesty piąty rok życia jako przybliżony termin osiadania i krzepnięcia. Wtedy to przeciętny człowiek jest już przystosowany do warunków, jakie dookoła siebie zastał. Przestaje reformować świat i uważa swoje przekonania za wyrobione. Tych przekonań nie poddaje już krytyce. Szuka towarzystwa ludzi, którzy podtrzymują w nim zadowolenie z siebie. Unika tych, którzy mogliby jego spokój naruszyć. Ten wiek, poczytywany z przybliżeniem za graniczny, ustalony jest – nawiasem mówiąc – nader optymistycznie, bo mówiąc o ludziach w ogóle, wspominani psychologowie mają na myśli wyłącznie tzw. inteligentów. Ludzie, których wykształcenie nie trwa tak długo, stabilizują się zwykle jeszcze wcześniej.
O wieku dojrzewania starsi zwykli mówić pobłażliwie. Kto wie jednak, czy to nie jest wiek, w którym, pod pewnymi przynajmniej względami, jesteśmy najlepsi? To też nie wahajmy się włączyć do wzoru naszego demokraty twórczego fermentu tego okresu, jego buntowniczej niemożności pogodzenia się ze złem i każmy człowiekowi, którego portretujemy, ten cenny niepokój nosić w sobie aż do śmierci.
2. Niezbędną własnością dla posuwania siebie i swego otoczenia naprzód jest otwartość umysłu. Trzeba umieć chłonąć rzeczy nowe i poddawać rewizji swoje poglądy, zwłaszcza jeżeli uległy zmianie fakty, na podstawie których poglądy te się ukształtowały.
Ludzie często reagują obrazą, jeżeli im się mówi, że się w toku życia zmienili. Ta reakcja miewa różne tło psychologiczne. Powiedzenie komuś, że zmienił poglądy, często kryje zarzut oportunizmu: kto nie ugiął karku mówi tak z goryczą do kogoś, kto zmienia opinie w zależności od tego, skąd wiatr wieje. Powiedzenie komuś – zwłaszcza osobie, której się dawno nie widziało – że się zmieniła, czy to na ciele, czy na umyśle, rzadko bywa komplementem także i dlatego, że – jak o tym była mowa – ludzie z wiekiem zwykle nie awansują. Wreszcie przyznanie, że się zmieniło poglądy na jakąś sprawę, jest równoczesnym przyznaniem, że się kiedyś było w błędzie.
3. By zrealizować swoje aspiracje perfekcjonistyczne, trzeba mieć nie tylko chłonny mózg, ale i dyscyplinę wewnętrzną. Dyscyplinę wewnętrzną przypisujemy temu, kto posiada zdolność do długodystansowego wysiłku, temu, kto umie sobie dzięki tej zdolności narzucić i umie przeprowadzić jakiś plan działania, podporządkowując – także i kosztem pewnych ofiar – rzeczy mniej ważne rzeczom ważniejszym. Dyscyplina ta jest zawsze dyscypliną w imię czegoś, co ujawnia znowu potrzebę posiadania jakiejś hierarchii wartości, opartej mocno o uczucia, płonące nie słomianym tylko ogniem. Posiadanie takiej hierarchii wartości, w połączeniu z wodą i umiejętnością ich realizowania i ich obrony w razie ewentualnego zagrożenia składa się na to, co ludzie nazywają mocnym kręgosłupem.
4. Ów mocny kręgosłup winien łączyć się z tolerancją. To słowo wymaga komentarza, uchylającego nieporozumienia, o które łatwo. Tolerancję przypisuje się często komuś, kto dla świętego spokoju patrzy przez palce na różne grzeszki otoczenia. Nie o ten gatunek tolerancji tutaj chodzi. Tolerancja w naszym rozumieniu to nie jest nieprzeciwstawianie się rzeczom, które poczytujemy za złe, lecz umiejętność szanowania cudzych potrzeb i cudzych opinii, których nie dzielimy. Szanuje cudze potrzeby, ten kto się z nimi liczy w swoim postępowaniu, przystosowując do nich własne; szanuje cudze opinie, ten kto ma życzliwą w zasadzie dla nich postawę, a w wypadku wyraźnej już kontrowersji nie przypisuje z góry przeciwnikowi czarnych motywów z tego tylko tytułu, że znajduje się w stosunku do jego stanowiska w opozycji.
Często się słyszy, że tak rozumiana tolerancja to niebezpieczna właściwość, bo rozumienie czyichś stanowisk prowadzi do ich usprawiedliwiania, a to z kolei paraliżuje naszą aktywność i grozi naruszeniem owego mocnego kręgosłupa, przy którym upieraliśmy się przed chwilą. Obserwowanie ludzi zachęca do rewizji tego poglądu. Tolerancja paraliżuje co najwyżej pewne negatywne impulsy działania, ale nie narusza pozytywnych. Człowiek wyrozumiały, gdy walczy z tym, co uważa za złe, nie działa na podstawie zgorszenia, surowych potępień czy nienawiści, działa natomiast na podstawie przywiązania do tego, co uważa za słuszne; na podstawie umiłowania takiej a nie innej wizji świata, do której realizacji zmierza.
5. Aktywność, której żądamy z kolei od rysowanego przez nas człowieka, realizuje wspomniane potrzeby perfekcjonistyczne w odniesieniu do samego siebie i w odniesieniu do otoczenia.
Przypisujemy aktywność komuś, kto nawet przy ograniczonych możliwościach działania, jak to się działo np. w obozach jeńców, potrafił coś dla siebie wyciągnąć: pracował nad językami obcymi, nie zaniedbywał żadnej okazji, żeby się czegoś nauczyć. Kto wprowadza się do opuszczonego domu i wnet zabiera się do pracy, by wszystko doprowadzić do porządku, przy czym nie spocznie dopóki nie domykać się będą jakieś drzwi, dopóki zacinać się będzie jakiś zamek, dopóki gdzieś tkwić będzie zapomniany i niepotrzebny gwóźdź – ten także uchodzi za aktywnego.
Aktywności nie mierzy się ilością dokonywanych ruchów, gdyż wtedy wypadałoby zaliczyć do szczególnie aktywnych tych chorych psychicznie, których gna niemożność usiedzenia na miejscu. Jest to zawsze w rozumieniu ludzkim pewna czynność ulepszająca pod jakimś względem warunki, w których się żyje, pewna działalność na rzecz jakiegoś awansu, czy to idzie o aktywność tego, kto zabiega o poprawę swojej osobistej sytuacji materialnej, czy tego, kto zabiega o to, by świat uwolnić od wyzysku. Bierność jest akceptowaniem otaczającej rzeczywistości bez prób ulepszania.
6. Człowiekowi biorącemu udział w życiu publicznym, a takim jest obywatel w ustroju demokratycznym, potrzebna jest odwaga i ten zwłaszcza jej gatunek, który bywa nazywany odwagą cywilną. Jak wiadomo, przypisujemy odwagę cywilną temu, to głosi swoje przekonania i broni ich, mimo iż naraża przez to różne swoje żywotne interesy, mimo iż grozi mu z tego powodu nieżyczliwość ludzka i ludzkie oszczerstwa, że zamykają się przed nim możliwości kariery. Ileż to razy w dziejach lęk przed utratą popularności, obawa narażenia się komuś działały jako siły konserwatywne, podtrzymujące zakorzenione przesądy, które trzeba było mieć odwagę naruszyć. Uznając kogoś za odważnego zakładamy, że ten ktoś zdaje sobie sprawę z konsekwencji, jakie mogą mu zagrażać, tak jak mówimy o odwadze w zawodzie żołnierskim, gdy działający zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, umie przeżywać strach, ale umie także go opanować. Niektórzy definiują odwagę jako „świadome przełamanie strachu i przeciwstawienie się sytuacji groźnej w imię czy to wartości osobistych, czy społecznych”.
Cytujemy to określenie, bo przypomina nam ono raz jeszcze już akcentowaną ważność posiadania jakiejś hierarchii wartości, niekoniecznie wyraźnie uświadomionej. Kto jest odważny, ryzykuje coś, a ryzykować musi wszak zawsze w imię czegoś. Woli narazić swoje stanowisko niż dłużej patrzeć w milczeniu na nieprawości, które się dokoła dzieją; woli naruszyć swój święty spokój niż być biernym świadkiem cudzej krzywdy. Musi nam na jakichś dobrach bardzo zależeć, byśmy realizację tych dóbr przekładali nad wolność czy życie. Gdy w czynie ryzykanckim brak tego rodzaju motywacji, gdy trudno dostrzec, w imię jakich dóbr się ryzykuje poza satysfakcją popisu, mówimy o brawurze raczej niż o odwadze.
7. Następnym rysem, bez którego nasz obraz byłby niekompletny, jest uczciwość intelektualna. Wymaga ona odwagi, bo znaczna część nieuczciwości tego typu jest właśnie wynikiem tchórzostwa. „Ludzie boją się myśli, tak jak niczego na świecie – pisze jeden ze współczesnych pisarzy angielskich – bardziej niż ruiny, bardziej nawet niż śmierci. Myśl jest buntownicza i rewolucyjna, niszczycielska i straszna; bezlitosna dla przywilejów, ustalonych instytucji i wygodnych przyzwyczajeń; anarchiczna i nieposłuszna prawu, obojętna wobec autorytetu.”
Grzeszy przeciw uczciwości intelektualnej ktoś, kto nie ma odwagi iść w swoim myśleniu aż do końca, bez względu na konsekwencje, do których go myśl doprowadzi, kto nie umie żyć bez samoułud, lecz opiera się na nich jak na protezie, by łatwiej przejść przez życie. Gdy to łudzenie samego siebie połączone jest z patetyczną deklamacją windującą niezasłużenie naszą osobę wzwyż, mówimy o zakłamaniu, albo jeszcze obelżywiej, o załganiu. I tak było łudzeniem się, ale nie zakłamaniem, chwytanie się najgłupszych przepowiedni, byleby łatwiej przeżyć wojnę, ale jest już zakłamaniem wmawianie sobie przez klasy uprzywilejowane, że przywileje te zawdzięczają swoim wysokim kwalifikacjom intelektualnym i moralnym, i jest zakłamaniem pokrywanie apetytów imperialistycznych deklamacją o jakiejś wzniosłej misji kulturalnej swego narodu.
8. Dla osiągnięcia uczciwości intelektualnej niezbędny jest krytycyzm, dyspozycja nie bez racji tępiona w ustrojach totalnych, a konieczna w ustroju demokratycznym, gdzie człowiek winien się swobodnie orientować pośród różnych, na równi dopuszczonych do głosu stanowisk. Dziś, gdy byliśmy świadkami przeprowadzanych przez propagandę masowych odurzeń, przemawianie na rzecz tej dyspozycji wydaje się najzupełniej zbyteczne. Człowiek krytyczny oporny jest na odurzanie. Żąda on uparcie nie odurzeń, lecz uzasadnień.
9. Uczciwość intelektualna i krytycyzm wiążą się jeszcze z inną dyspozycją, której nie możemy w tym katalogu pominąć. Mam tu na myśli odpowiedzialność za słowo. Odpowiedzialność za słowo ma szereg odmian. W jednej przeciwstawia się tzw. bujaniu. Gdy to bujanie służy stwarzaniu pozorów, że jesteśmy lepsi niż jesteśmy naprawdę, mówi się o bluffie. W innej postaci odpowiedzialności za słowo przeciwstawia się niesłowność, niedotrzymywanie umów i obietnic. Szczególnym wypadkiem nieodpowiedzialności za słowo jest niepunktualność. Na wytrzebienie wszystkich wymienionych wad należy położyć silny nacisk, gdyż przysłowiowe już oskarżanie o nie Polaków jest niestety w pełni uzasadnione.
10. Przechodzimy z kolei do dyspozycji wielkiej doniosłości – do tego, co się potocznie nazywa uspołecznieniem. O uspołecznieniu mówi się czasem w sensie tak szerokim, że i odpowiedzialność za słowo należałoby w tym rozumieniu do uspołecznienia zaliczyć. Ma się wtedy na myśli wszystkie ludzkie kwalifikacje, które przyczyniają się do zgodnego współżycia. Częściej jednak, gdy mowa o uspołecznieniu, interpretuje się to słowo węziej i o tę właśnie interpretację będzie nam tutaj chodzić. W tym zrozumieniu uspołecznienie jest także jeszcze dyspozycją złożoną, ściślej – kompleksem dyspozycji. Składają się na nie czynniki następujące:
a) Interesowanie się zagadnieniami społecznymi i pewien zasób kompetencji w tej dziedzinie. Budzenie i pielęgnowanie tego rodzaju zainteresowań, zaniedbywane dotychczas w naszym wychowaniu, należy do bardzo ważnych zadań wychowawcy w ustroju demokratycznym. Czyż trzeba kogoś przekonywać, że młodzież, która niebawem będzie, chociażby tylko przez głosowanie, brać czynny udział w kierowaniu swoim krajem, winna wiedzieć, jakie istnieją w ogóle propozycje organizowania zrzeszeń ludzkich, jakie bywają formy produkcji i podziału dóbr, jakie trudności wiążą się z tego rodzaju sprawami i jak kto im pragnie zaradzić?
b) Drugim czynnikiem składającym się na uspołecznienie w sensie węższym jest przezwyciężenie właściwego ludziom egocentryzmu. Egocentryzm jest – jak wiadomo – tym defektem intelektualnym, który uniemożliwia spojrzenie na jakąś sprawę z cudzego punktu widzenia. Ten defekt, znany szczególnie u dzieci, trwa i nadal w psychice dorosłego. Wszyscy znamy ludzi, którzy nie umieją rozsądnie zdać sprawy z treści jakiejś książki komuś, kto jej nie czytał, m.in. dlatego, że nie umieją postawić się w sytuacji człowieka, który toczącej się tam akcji zupełnie nie zna. Każdy z nas bywał wbrew swojej woli a czasem i wiedzy „uszczęśliwiany” przez kogoś, kto nam niebacznie przypisywał własne gusty i własne potrzeby.
Ten z pozoru nieszkodliwy defekt ma w gruncie rzeczy zupełnie niedocenione konsekwencje w stosunkach międzyludzkich, bo prowadzi do niedostrzegania cudzych interesów. Można śmiało zaryzykować twierdzenie, że egocentryzm, który w ogóle cudzych interesów nie zauważa, wyrządza w życiu społecznym nie mniej krzywd niż egoizm, który dostrzega cudze interesy, ale w wypadku ich konfliktu z własnymi wybiera własne. Jak na to już zwracano uwagę, kształcenie wyobraźni jest dla przezwyciężenia egocentryzmu bardzo istotne.
c) Ale na to, by być uspołecznionym, przezwyciężenie tego defektu intelektualnego nie wystarcza. Trzeba nie tylko umieć postawić się w sytuacji skrzywdzonego, gdy nasze własne życie układa się pomyślnie, trzeba jeszcze umieć zdobyć się na pewne reakcje uczuciowe, pchające nas do pomocy, nawet gdyby to miało narazić na szwank nasze interesy osobiste – trzeba, słowem, być ofiarnym. Ofiarność pragniemy widzieć nie tylko spontaniczną i nie tylko w osobistym kontakcie człowieka z człowiekiem. Chcemy jeszcze zorganizowanej i planowej ofiarności dla realizowania celów zbiorowych, bo takiej ofiarności wymaga służba społeczna, do której obywatel w ustroju demokratycznym winien się poczuwać.
Ofiarność pierwszego rodzaju nie musi bynajmniej pociągać za sobą ofiarności tego drugiego typu. W czasie lat okupacji nie trudno było wskazać takich, którzy zawsze jak najchętniej dawali jeść głodnemu dziecku, pukającemu do ich drzwi, którzy przyjmowali gościnnie kogoś, kto nie miał dachu nad głową, ale nie poczuwali się do udziału w zbiorowej walce z szarańczą, która dopadła gromadę, ani do współpracy z organizowaniu przyszłego, uwolnionego od niej polskiego życia zbiorowego. Jedni z nich żyli w błogiej wierze, że wystarczy, jeśli każdy wypełnia swoją powinność w swoim ciasnym kółku, by całość złożyła się sama. Inni uważali, że istnienie ludzi poświęcających się życiu zbiorowemu jest wprawdzie konieczne, ale nie przychodziło im do głowy siebie do nich zaliczyć, sądząc, że istnieją tacy, którzy są do tego specjalnie jakoś predestynowani. Do tych, którzy się w tę służbę publiczną zaprzęgli, miewali stosunek rozmaity: począwszy od szacunku, czy nawet czci aż do trochę zniecierpliwionej pobłażliwości, z jaką traktuje się ludzi, którzy mącą cudzy spokój, a sami szukają guza.
Oba wymienione gatunki ofiarności są w ludziach: potrzebne, a cenimy szczególnie tych, którzy łącząc w służbie społecznej zdolność do ofiary z poczuciem odpowiedzialności za życie zbiorowe nie pytają, dlaczego tej służby mieliby się podejmować właśnie oni, lecz pytają, dlaczego oni właśnie mieliby się od niej uchylać.
d) Służba społeczna, o której była przed chwilą mowa, wymaga nieodzownie czwartego i ostatniego czynnika, wchodzącego w skład tzw. uspołecznienia: umiejętności współdziałania. Odmawia się zwykle uspołecznienia ludziom, którzy nie umieją podejmować jakiejś akcji w solidarnej gromadzie, którzy za młodu stronią od harcerstwa, od wszelkich drużyn sportowych, a później uchylają się od udziału w związku zawodowym czy ugrupowaniu politycznym. Mówi się o nieuspołecznieniu tego, kto się źle czuje, ilekroć zawód zmusza go do jakiejś pracy zespołowej, gdzie ma odgrywać rolę członka chóru tylko, a nie solisty.
Polska tradycja liberum veto nasuwa nam w tym punkcie konieczność pewnej uwagi dodatkowej, a mianowicie konieczność odróżnienia indywidualizmu od warcholstwa.
Szanuje ludzki indywidualizm taki ustrój, który szanuje ludzkie aspiracje do osobistego doskonalenia według własnych, a nie narzuconych mu przez państwo i dla wszystkich jednakowych wzorów; ustrój, który szanuje wolność osobistą i wolność przekonań i czyjąś sferę prywatności. Indywidualizm, który wyraża się w poczuciu, że się ma prawo do żądania tego rodzaju poszanowania, jest własnością, która winna przysługiwać każdemu. Nie chcemy natomiast widzieć w ludziach indywidualizmu rozumianego jako niezdolność do współdziałania na równych z innymi prawach. Tym bardziej wykluczamy tendencję rozmyślnego psucia tego współdziałania, jeżeli nie idzie ono po naszej myśli, tak jak czyni dziecko, które nie tylko uchyla się od zabawy w konie, jeżeli mu się nie da powozić, ale ponadto tym, którzy chcą się nadal bawić, tę zabawę psuje. Niepodporządkowywanie się prawom gromady, rozmyślne psucie jej pracy zespołowej – to właśnie już jest warcholstwo, które ze względu na wspomniane już polskie tradycje należy tępić metodycznie.
11. Szkicując obraz człowieka, jakiego mamy hodować, nie możemy pominąć jeszcze jednego, bardzo doniosłego punktu, a mianowicie postawy, jaką powinniśmy zajmować wobec przeciwnika w walce, walka bowiem jest sytuacją powszednią. Mamy z nią do czynienia nie tylko na wojnie. Jest nią rozgrywka parlamentarna, wszelka polemika, jest nią partia szachów czy partia tenisa.
Walka winna być prowadzona według starych tradycji rycerskich, z poszanowaniem przeciwnika i – jak to usilnie powtarzają niektórzy – z unikaniem wszelkiej krzywdy niekoniecznej dla przeprowadzenia swoich celów. Do tej tradycji rycerskiej warto szczególnie nawiązać dzisiaj, w okresie, gdy ludzie nie przebierają w środkach, by przeciwnika pogrążyć; gdy śmierć wroga im nie wystarcza; gdy muszą jeszcze ponadto jego obraz dla potomności splugawić. Szkalowanie wroga było dobrze znanym chwytem propagandy niemieckiej. Rycerskość, której żądamy, ma przejawiać się nie tylko w toku walki. Jej przepisy uczą nas także, jak wygrywać i jak przegrywać. Każdy wyrostek angielski, kiedy staje do jakichś zawodów sportowych, wie, że nie wolno mu chełpić się w wypadku wygranej i okazywać zawiedzionej złości w wypadku przegranej. W swoich regułach fair play etyka angielska uzyskała poziom, który wart jest nadal naśladownictwa.
12. Od człowieka, który mógłby uchodzić dla nas za wzór, oczekujemy jeszcze, oprócz wszystkich wymienionych własności, wrażliwości estetycznej. Wrażliwość estetyczną zaleca się nie tylko dlatego, że wzbogaca ona nieskończenie nasze życie osobiste już wtedy, gdy jesteśmy tylko konsumentami w zakresie piękna, lecz że wzbogaca ponadto jeszcze ludzki dorobek kulturalny, gdy stać nas nie tylko na konsumpcję, ale i na produkcję. Poleca się ją także i dla jej efektów moralnych.
13. Nasz człowiek, taki, jakim go chcemy widzieć w ustroju demokratycznym, wymaga jeszcze jednego rysu w tym szkicowym portrecie. Powinien być wyposażony w poczucie humoru. Jest coś słusznego w opinii, że trudno byłoby dyktaturze zapuścić korzenie w narodzie posiadającym tę właściwość. By przekonać ludzi, że jeden człowiek czy jedna partia mają monopol na prawdę i mają wyłączne prawo do urabiania według niej wszystkich obywateli, bez dopuszczania odchyleń, trzeba ten autorytet podeprzeć jakąś deklamacją.Wiemy, że jedno dobre pismo humorystyczne lub dowcip przenoszony z ust do ust skutecznie rozwiewa pompatyczność. Niechże nasz przyszły człowiek posiada tę zdolność, przy pomocy której Arystoteles próbował definiować człowieka: niechaj będzie zdolny do śmiechu.
W wykazie własności, składających się na nasz wzór osobowy, nie było mowy o stosunku obywatela do państwa. Nie jest to przeoczenie. Rozwijać specjalnie tego stosunku po prostu nie było potrzeby, stawialiśmy bowiem sprawę, na szerszym gruncie, omawiając zachowanie się człowieka w jakimkolwiek zrzeszeniu ludzkim, a więc tym samym i w takim, które się nazywa państwem.
Człowiek uspołeczniony w sensie przez nas przyjętym byłby uspołeczniony w każdej gromadzie, czy to w jakiejś grupie lokalnej, jak samorząd wiejski, czy w grupie o szerszym zasięgu. Werbalistyka państwowotwórcza, jaką karmiono nas przed wojną, idąc za wzorem państw totalnych, jest potrzebna tam, gdzie się chce wmówić obywatelom, że są tylko pionkami pracującymi dla państwa; jest ona natomiast zbędna w ustroju, w którym państwo jednoczy, organizuje, koordynuje, ale nie żąda dla siebie boskiego kultu.
Źródło: Zarząd Główny Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego, Warszawa 1946, s. 5–20
Tekst przedrukowany w numerze 1/2025 „Res Humana”, styczeń-luty 2025 r.
Nasza przeszłość
Uczeni różnych krajów od wielu stuleci badają i analizują drogi postępu cywilizacyjnego Homo sapiens. Jest to fascynująca historia rozwoju naszej wiedzy i umiejętności, form współżycia i modeli organizacji wspólnot i państw. Badamy historię Sumerów, Babilonu, Hetytów, Żydów i faraonów Egiptu. Podziwiamy piramidy Egiptu, świątynie na ateńskim Akropolu i Koloseum w Rzymie. Odkrywamy krok po kroku pamiątki po cywilizacjach Azteków, Majów i Inków w obu Amerykach. Badamy rozwój cywilizacji na rozległych obszarach Azji, terytoriach współczesnych Chin i Indii. Studiujący sięgają do dzieł filozofów greckich, analizują akty prawne wydawane przez cesarzy Rzymu. Wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, jak ważną rolę w dziejach narodów Europy, Azji, Afryki i obu Ameryk odegrały Biblia, cztery Ewangelie i Koran. Jako Europejczycy jesteśmy słusznie dumni z europejskich uniwersytetów, z wynalazku druku, z długiej drogi, jaką myśl europejska przebyła od Średniowiecza przez Renesans do Oświecenia.
Dwie uwagi można dodać, kończąc ten krótki wywód o drodze naszego rozwoju. Pierwsza to stwierdzenie, że postępy, które czynili nasi przodkowie były bardzo powolne – ogromna większość z nich, kończąc swoją ziemską drogę, zostawiała świat w takim stanie, w jakim go zastała. Druga, że przez te kilka tysięcy lat nasi przodkowie nie wiedzieli, że istnieją elektrony. Odkrycie ich istnienia wyzwoliło mechanizmy niespotykanego wcześniej rozwoju cywilizacyjnego.
O odkryciu elektronu
Badania efektów obecności elektronów podjęto w końcu XVIII wieku. Francuski fizyk Charles Coulomb opublikował w 1785 roku prawo opisujące siłę oddziaływania ładunków elektrycznych. Piętnaście lat później, 20 marca 1800 roku Alessandro Volta – włoski arystokrata, profesor fizyki na uniwersytecie w Pawii – opisał konstrukcję pierwszego ogniwa galwanicznego, źródła prądu elektrycznego. Szeregowe połączenie ogniw pozwoliło zwielokrotnić napięcie między elektrodami. Przełomowym okazało się odkrycie i opisanie przez Michaela Faradaya w 1831 roku efektu indukcji elektromagnetycznej. Okazało się, że zbliżanie magnesu do wykonanej z metalu zamkniętej pętli wywołuje w niej przepływ prądu. Oddalanie zaś magnesu od pętli zmienia kierunek prądu. Przesuwanie magnesu wymaga użycia siły, czyli wykonania pracy. Wykorzystanie efektu indukcji elektromagnetycznej pozwala zamienić energię mechaniczną na energię prądu elektrycznego. Prąd elektryczny możemy, wykorzystując dwa przewody metalowe, przesłać wiele kilometrów od miejsca jego wytwarzania. Jeśli przez pętlę wykonaną z przewodu metalowego przepuścimy prąd – powstanie elektromagnes, który będzie przyciągał lub odpychał magnes. Energia prądu elektrycznego zamieni się wówczas w energię mechaniczną. Jest to wspaniała właściwość energii elektrycznej. Na przykład energię mechaniczną spadającej wody jesteśmy w stanie zamienić na energię elektryczną i rozsyłać ją tysiącom odbiorców oddalonych o setki kilometrów.
Prace nad naturą zjawisk elektromagnetycznych podsumował w 1861 roku James Maxwell, szkocki fizyk i matematyk, publikując cztery równania wiążące ze sobą ładunki i prąd elektryczny z polem elektromagnetycznym. W podręcznikach fizyki równania te nazywane są równaniami Maxwella. Współczesna wiedza o radiotechnice i technice światłowodowej oparta jest o rozwiązania tych równań. Maxwell wymieniany jest razem z Newtonem i Einsteinem w trójce najsłynniejszych i najwybitniejszych fizyków.
Prace nad naturą zjawisk elektromagnetycznych trwały przez cały XIX wiek. Nauki techniczne otrzymały nowe narzędzia, zaś rozwój technologii i gospodarek przyspieszył do nieznanych wcześniej prędkości. Patrząc z perspektywy ostatnich 200 lat można wyróżnić dwa główne kierunki rozwoju:
– rozwój systemów pozyskiwania energii, a w szczególności energii elektrycznej;
– rozwój systemów transmisji i obróbki informacji.
Omówimy je kolejno.
O energii niezbędnej współczesnemu człowiekowi
Wiek XIX był okresem gwałtownego rozwoju naszej wiedzy, ogromnego wzrostu produktywności gospodarek, odkryć nieznanych wcześniej technologii wytwarzania najrozmaitszych materiałów i produktów. Rozwój ten był oparty na szybkim i ciągłym wzroście pozyskiwanej i zużywanej przez ludzi energii. Dynamikę procesów wzrostu pokazano na rys. 1. Jednostką energii jest 1 TWh, (1 terawatogodzina = 1 milion kilowatogodzin).
Wykres na rys. 1 pokazuje ogromne tempo wzrostu ilości zużywanej przez ludzi energii w ostatnich 150 latach. Istotne przyspieszenie nastąpiło wtedy, gdy w 1879 roku Thomas Edison opatentował żarówkę. Światło żarówek umożliwiło pracę w halach fabryk i w mieszkaniach po zmroku. Teraz trudno nam wyobrazić sobie życie bez elektrycznych źródeł światła.
Początkowo wzrost produkcji energii był możliwy dzięki rozwojowi wydobycia węgla. Bardzo szybko odkryto ropę jako znakomite paliwo. Wynalezienie silników (benzynowego) i Diesla (na ropę) uruchomiło produkcję samochodów, statków i samolotów. Współczesny transport jest głównym konsumentem ropy i benzyny. Towarzyszący ropie gaz uzupełnił triadę podstawowych współczesnych źródeł energii.
Należy oczekiwać, że w wielu krajach Ameryki Południowej, Azji i Afryki uprzemysłowienie będzie postępowało przez najbliższe dekady. Towarzyszące mu globalne zużycie energii będzie nieprzerwanie rosło. Wykresy na rys. 1 pokazują wyraźnie, że obecnie energia ze źródeł odnawialnych jest niewielką częścią całości. Wymieniona wyżej triada paliw dostarcza obecnie 3/4 zużywanej energii i przez kilka następnych dekad jest nie do zastąpienia.
Energia elektryczna stanowi jedynie część (około 1/6) zużywanej przez ludzkość energii. Na rys. 2 pokazano krzywe wzrostu tego zużycia na przestrzeni ostatnich 40 lat. Produkcja energii elektrycznej wzrosła w tym czasie trzykrotnie. Należy oczekiwać, że przez najbliższe dekady będzie rosła nadal.
Wymieniona triada paliw zapewnia około 2/3 całej produkcji energii elektrycznej. Udział ropy jest niewielki, udział gazu rośnie, a udział węgla to obecnie 1/3 produkcji (nie powinien on rosnąć). Udział źródeł odnawialnych, elektrowni wiatrowych i ogniw słonecznych jest widoczny i należy oczekiwać, że będzie nadal rósł.
Od telegrafu Morse’a do sztucznej inteligencji
Bardzo szybko zauważono, że obwody prądu elektrycznego można wykorzystać do przesyłania informacji. W 1838 roku Samuel Morse i Alfred Vailow zademonstrowali telegraf, w którym – przerywając przepływ prądu w prostym obwodzie i wykorzystując stworzony kod znaków złożony z krótkich i długich impulsów prądu oraz przerw między nimi – transmitowali informację między nadajnikiem i odbiornikiem. Użyty kod znaków nazywany jest alfabetem Morse’a. W 1847 roku uruchomiono pierwszą linię telegraficzną między Waszyngtonem a Baltimore. Już w 1859 roku pierwszy kabel telegraficzny połączył Amerykę z Europą, potem zainstalowano następne.
W 1876 roku Graham Bell opatentował telefon. To był kolejny wielki krok na drodze rozwoju technik transmisji informacji. Osiągnięcia XIX wieku wieńczy transmisja radiowa, którą w 1895 roku zademonstrował Guglielmo Marconi. Telegraf, telefon i radio były wielkimi osiągnięciami nauki i techniki, które wniósł XIX wiek do dorobku ludzkości.
W pierwszej połowie XX wieku doskonalono technikę radiową. Pojawiła się telewizja, transmisja obrazu i dźwięku. Do transmisji sygnału w systemach radia i telewizji wykorzystywano fale elektromagnetyczne o coraz mniejszych długościach – od pasma fal kilometrowych do pasma fal decymetrowych. Powszechnie stosowano próżniowe lampy elektronowe, doskonalone przez kilka dekad. Miniaturyzacja tych lamp poszła tak daleko, że w latach 1943–45 skonstruowano pierwszą maszynę liczącą – komputer ENIAC z 18 800 lamp elektronowych. Wykorzystywano go przez ok. 10 lat.
Rozwój technologii informacyjnych odbywał się lawinowo, ponieważ dziesiątki tysięcy świetnie wykształconych specjalistów wzięły udział w wyścigu technologicznym. Na drodze postępu można wyróżnić kilka kamieni milowych, których osiągnięcie miało znaczący wpływ na kierunki rozwoju.
Wynalazek tranzystora, aktywnego elementu półprzewodnikowego i rozwój technologii układów scalonych miały fundamentalne znaczenie. W 1947 roku opatentowano tranzystor, a już w 1956 roku autorzy patentu – zespół prof. Shockley’a w Stanach Zjednoczonych – otrzymali Nagrodę Nobla. Tranzystor jest trójzaciskowym, półprzewodnikowym elementem elektrycznym. Przy jego odpowiednim połączeniu można zrealizować procesy wytwarzania i wzmacniania sygnału elektrycznego. W 1958 roku zbudowano i opatentowano pierwszy obwód scalony. Autor patentu, Jack Kilby czekał na Nagrodę Nobla do 2000 roku. W 1965 roku Gordon Moore zauważył, że liczba tranzystorów w układzie scalonym podwaja się co 18 miesięcy. To spostrzeżenie nazwano Prawem Moore’a. W pierwszych dwóch dekadach XXI wieku zauważyliśmy, że na podwojenie liczby tranzystorów czekamy teraz jedynie dwa lata! W 1970 roku zbudowano układ scalony, w którym umieszczono tysiąc tranzystorów, wtedy było to bardzo dużo. Obecnie w najnowszych konstrukcjach układów scalonych liczba tranzystorów przekroczyła 100 miliardów.
W pierwszych dekadach rozwoju sieci telefonów, radia i telewizji transmitowano sygnały analogowe. Sygnał dźwiękowy otrzymywany z mikrofonu był transmitowany od nadawcy do odbiorcy. Szybko stwierdzono jednak, że sygnały analogowe dźwięku i obrazu można zapisać cyfrowo, jako strumień elektrycznych impulsów/bitów „0” bądź „1”. Opracowano techniki transmisji takiego cyfrowego zapisu, co zapoczątkowało rewolucję cyfrową. Układy scalone pełniące funkcje pamięci zapamiętują doskonale strumienie bitów, a mikroprocesory potrafią je analizować, przetwarzać i selekcjonować. Zbudowanie modułów pamięci oraz mikroprocesorów do szybkiego ich przetwarzania otworzyły drogę do budowy współczesnych komputerów.
Ogromnym osiągnięciem było opracowanie techniki transmisji strumieni impulsów łączem światłowodowym. W pierwotnych łączach sygnał transmitowano kablem wykonanym z miedzi. Później skoncentrowano badania nad transmisją sygnału optycznego cienką nitką ze szkła kwarcowego, którą nazwano światłowodem (ang. fiber). Okazało się, że najlepsze warunki transmisji ma promieniowanie optyczne z pasma bliskiej podczerwieni. Pierwsze transatlantyckie łącze światłowodowe uruchomione w 1988 roku pobiło poprzednie rekordy szybkości transmisji. Przez kolejne 30 lat technologię transmisji światłowodowej bardzo mocno rozwinięto, uzyskując w roku 2022 niewyobrażalną wcześniej prędkość 352 terabitów/sekundę. Aby uzmysłowić sobie, co znaczy taka prędkość, rozważymy to na podstawie poniższych danych. Nitką ze szkła kwarcowego o grubości 0,1 milimetra można przesłać sygnał 12 terabitów/sekundę. Do transmisji dobrej jakości filmu kolorowego potrzeba prędkości transmisji 12 megabitów/sekundę. Okazuje się, że tak cienką nitką szklaną można przesyłać równocześnie milion filmów do miliona odbiorców, tak by każdy odbiorca oglądał inny film! Rozwój techniki światłowodowej, pokazany na rys. 3, umożliwił zbudowanie w kilka dekad światłowodowej sieci telekomunikacyjnej, która oplotła cały świat.
Tak powstały system transmisji informacji uzupełnia ogromna światowa sieć telefonii komórkowej, zwanej też telekomunikacją mobilną, która łączy nas bezprzewodowo z siecią w układzie antena–antena, czyli nadajnik–odbiornik. Obszary zamieszkałe podzielono na niewielkie komórki, każda obsługiwana przez umieszczoną tam antenę stacji bazowej. Ze stacją bazową mogą łączyć się anteny telefonów z obszaru komórki na wybranej grupie częstotliwości/kanałów. Anteny stacji bazowych połączone są w rozmaity sposób z całą światową (światłowodową) siecią telekomunikacyjną.
Rosnący nieustannie potencjał gromadzenia, przesyłania i analizy danych otworzył drogę nowemu obszarowi zastosowań. Nazwano go internet rzeczy (IoT, ang. internet of things). W dużych miastach na całym świecie rozbudowano systemy nadzoru ruchu drogowego wykorzystujące foto-kamery, drony, czujniki zanieczyszczeń i hałasu. Podobnie działają systemy nadzoru i wykrywania pożarów na obszarach leśnych, systemy alarmowe obiektów handlowych, dworców kolejowych itp. W szpitalach działają systemy nadzoru stanu chorych, alarmujące personel medyczny o sytuacjach zagrożenia zdrowia pacjenta. Systemy IoT są intensywnie rozwijane w oparciu o nowe zastosowania.
W ostatnich latach uruchomiono systemy nazwane sztuczną inteligencją (AI – ang. artificial intelligence). Przywitano je z mieszanymi uczuciami, od entuzjazmu do paniki. Z ocenami należy poczekać.
Konkluzje
Ogrom dokonanych zmian w krótkim okresie ostatnich 200 lat nie ma odpowiednika w historii ludzkości. Szacuje się, że w 1850 roku 1,2 miliarda ludzi żyło na naszej planecie, teraz zaś przekroczyliśmy już liczbę 8 miliardów. Nastąpił nieznany wcześniej, przyspieszony rozwój wielu dziedzin nauki i nowych technologii. Wytwarzamy 25 razy więcej energii, magazynujemy ją i przesyłamy. W tym celu spalamy węgiel, ropę i gaz, budujemy zapory wodne, reaktory atomowe i wiatraki. Szczególną rolę odgrywa energia elektryczna, którą z łatwością przesyłamy od miejsc wytwarzania do miliardów miejsc wykorzystania. Ogromnie wzrosła także produktywność społeczeństw, zarówno w zakresie produkcji przemysłowej, jak i rolnictwa. Budujemy ogromne, wielomilionowe miasta dla ciągle rosnącej liczby ludzi. Prawie miliard samochodów przemierza nasze drogi i autostrady, długość linii kolejowych mierzymy w setkach tysięcy kilometrów, tysiące statków przewozi wyprodukowane towary, a tysiące samolotów przenoszą miliony pasażerów między setkami lotnisk. Stworzyliśmy globalną w swych wymiarach przestrzeń utworzoną przez sieć transmisji światłowodowych, systemy bezprzewodowej transmisji telefonii komórkowej wraz z siecią transmisji satelitarnych. Sieć ta służy transmisji informacji i jest wspomagana stale rozbudowywaną siecią obserwacji i rejestracji danych, a także przez bardzo skomplikowaną i różnorodną sieć komputerów analizujących dane oraz rozczłonkowaną sieć pamięci o ogromnej pojemności służącą rejestracji i przechowywaniu informacji. W ten sposób powstała infosfera, czyli przestrzeń, w której tworzymy cywilizację informacyjną. Tę ogromną pracę wykonaliśmy dzięki odkryciu elektronu i opanowaniu sposobów wykorzystania efektów jego przepływu. W zasadzie weszliśmy w okres, który możemy nazwać cywilizacją elektronu.
Tempo zmian jest obecnie tak wielkie, że nie umiemy dostosować się do nowych warunków. Wytwarzanie wielkiej, coraz większej ilości energii wymaga spalania węgla, ropy i gazu, czemu towarzyszy produkcja dwutlenku węgla. Wielkie ilości CO2 zmieniają zaś klimat naszej planety. Warunki życia setek milionów ludzi zmieniają się w związku z tym na gorsze, zbliżając nas coraz bliżej progu przeżycia. Uruchamiają się mechanizmy migracji – kolejne procesy, z którymi nie umiemy sobie poradzić. Istnieje więcej problemów, podczas rozwiązywania których przekroczyliśmy próg bezradności.
Na początku niniejszej publikacji napisałem, że przez kilka tysiącleci nie wiedzieliśmy o istnieniu elektronu. Czy teraz żyjemy także obok podobnych tajemnic, nie wiedząc o ich istnieniu i sposobach rozwiązania naszych kłopotów? Z pewnością tak. Fizycy usiłują znaleźć ciemną materię. Pomiary astronomiczne wykazują, że ponad 90 procent masy Wszechświata stanowi właśnie ona. Jednak nie umiemy jej wykryć. Zostawiam ten temat fizykom, zwrócę natomiast uwagę na kwestię dobrze wszystkim znaną.
Otóż przyjrzyjmy się zwykłym ziarnom pszenicy – młynarz robi z nich mąkę, a my produkujemy z niej potem chleb i makaron. Zbadaliśmy już dokładnie skład chemiczny ziaren i mąki, ale nie tu tkwi tajemnica… Ona tkwi w zachowaniu ziaren po włożeniu ich do gleby w odpowiednich warunkach temperatury, wilgoci i oświetlenia. Z ziarna zaczyna wtedy wyrastać źdźbło, a po pewnym czasie pojawia się kłos i mnóstwo nowych ziaren. Gdzie w ziarnie tkwi wiedza o tym procesie?
Rys. 1. Globalne zużycie energii z różnych źródeł w okresie od 1850 roku.
Wykorzystano dane publikowane przez OurWorldInData: https://x.com/OurWorldInData, dostęp: 30.12.2024.
Rys. 2. Globalna produkcja energii elektrycznej z różnych źródeł w okresie od 1985 roku.
Wykorzystano dane publikowane przez OurWorldInData: https://x.com/OurWorldInData, dostęp: 30.12.2024.
Rys. 3. Zestawienie prędkości transmisji informacji cyfrowej w bitach/sekundę w kolejnych transatlantyckich łączach telekomunikacyjnych (skala prędkości – logarytmiczna). Użycie światłowodu pozwoliło zwiększyć szybkość transmisji bitów milion razy.
Robert Smoleń: Czym dla Pani jest polityka? Jak brzmiałaby jej Pani własna, osobista definicja?
Magdalena Biejat: Do polityki trafiłam z trzeciego sektora: od czasów studiów, kiedy pracowałam z osobami w kryzysie bezdomności, byłam związana z działalnością społecznikowską. Większość mojego późniejszego życia zawodowego właściwie związałam z organizacjami pozarządowymi. Chciałam mieć poczucie wpływu na rzeczywistość oraz świadomość, że pomagam zmieniać świat na lepszy. Ale przyszedł taki moment – który się zbiegł z wyborami parlamentarnymi w 2019 roku – kiedy poczułam, że funkcjonując w ramach systemu dotarłam do ściany, że aby coś się zmieniło bardziej, lepiej, trzeba spróbować zmienić sam system. Dlatego zdecydowałam się kandydować do Sejmu. I tak właśnie postrzegam politykę: jako próbę poprawiania rzeczywistości. Jako dążenie do tego, żeby Polska – ale też świat, którego Polska jest częścią – były bardziej sprawiedliwe społecznie, by rozwijały się w sposób zrównoważony, z szacunkiem dla praw człowieka.
W czasie, kiedy zaczęłam swoją przygodę z tą dużą polityką, w Parlamencie, stało się też dla mnie jasne (to było naturalne w związku z moim rodowodem zawodowym), że polityka polega na współpracy. Nie ma możliwości robienia dobrej polityki bez bliskiej współpracy z ludźmi i organizacjami, które są rzecznikami różnych spraw. Niezwykle rozwijające – i bardzo wspierające – było to, że już w pierwszej kadencji, kiedy jako przewodnicząca, a potem członkini Komisji Polityki Społecznej (ale też robiąc inne rzeczy) mogłam blisko współpracować z aktywistami wspierającymi osoby z niepełnosprawnością, z mniejszościami seksualnymi, środowiskami kobiecymi, pracownikami instytucji pomocy społecznej. Ten dialog i debata, i wykuwanie dzięki nim dobrych rozwiązań, jest dla mnie esencją polityki.
Jerzy Papuga: A więc polityka w Pani rozumieniu jawi się jako rozpostarta pomiędzy aktywizmem i dokonaniami np. Heleny Krahelskiej, imperatywem moralnym Marii Ossowskiej, ale również postawą Ireny Krzywickiej… Rozumiem, że to wszystko chce Pani wnieść do trwającej już debaty prezydenckiej? Bo przecież mamy różne tradycje: Platona, Monteskiusza, Alexisa de Tocqueville’a, Włodzimierza Uljanowa; tradycje dialogu, instytucji, trójpodziału władzy, wreszcie dyktatury proletariatu.
Magdalena Biejat: Myślę, że w polskiej polityce brakuje zarówno odwagi Krahelskiej, wartości Krzywickiej, jak i etyki Ossowskiej. Do tego wszystkiego dodać też należy elementarny pragmatyzm, bo tylko on gwarantuje faktyczną możliwość zmiany. Moją rolą dziś jest przede wszystkim uzyskanie najlepszego wyniku i zawalczenie o wejście do drugiej tury. Ale o tej kampanii myślę, z jednej strony w kontekście formalnym, decorum, z drugiej – merytorycznym. Zależy mi na pokazaniu, że polityka może wyglądać inaczej. To nie musi być ciągła walka tych samych zwaśnionych plemion, jaką obserwujemy od lat, a postronni coraz mniej rozumieją, o co w niej chodzi. Chciałabym, żeby ta debata – tam, gdzie to jest możliwe, mam świadomość, że nie zawsze tak będzie – wracała do tego, jak widzimy Polskę, jej miejsce w świecie, w Europie; ale też model jej rozwoju.
Konflikt w polityce to jest zupełnie normalna rzecz. Polityka polega na konflikcie interesów, na zderzeniu różnych wizji świata, to jest zupełnie naturalne. Przykładowo w Senacie bardzo często zabieram głos na wiecznie gorący temat sprzeczności interesów między pracownikami a kapitałem. Demokracja polega na nadaniu konfliktowi ram oraz wytworzeniu pokojowych narzędzi do jego rozwiązywania. Nie akceptuję natomiast polityki jako bezpardonowej walki o dominację, w której kompletnie gubi się człowieka (notabene, tego człowieka, który ostatecznie pójdzie na wybory). Moim zdaniem, tak się stało w Polsce w ostatnich latach. Chcę więc w rozpoczynającej się kampanii mówić o bezpieczeństwie dnia codziennego. O tych sprawach, które dotykają nas za każdym razem, gdy idziemy na zakupy, do pracy, kiedy zastanawiamy się, czy będziemy mieć gdzie posłać dziecko do żłobka lub przedszkola… Albo czy w szkole będzie się ono dobrze czuło i dostanie w niej najlepszą możliwą edukację.
Robert Smoleń: Czyli Bernsteinowskie „Cel jest niczym, ruch – wszystkim”? Czy też jest jakiś stan, który uznałaby Pani za spełnienie swoich marzeń, swojego wyobrażenia o świecie i o Polsce?
Magdalena Biejat: Jestem socjalistką, więc marzę o Polsce wdrażającej sprawiedliwość społeczną, wyrażającą się w sprawiedliwych podatkach i następnie uczciwej ich dystrybucji. We wspieraniu osób, które gorzej sobie radzą. W oparciu gospodarki na zrównoważonym rozwoju – także pod kątem środowiska naturalnego, dbania o nasze zasoby. To wizja, w której Polska jest krajem nieodwracającym się od tradycji, ale patrzącym w przyszłość, potrafiącym odważnie i konsekwentnie budować się jako kraj nowoczesny i sprawiedliwy społecznie. Natomiast jestem też realistką i zdaję sobie sprawę z tego, że jeżeli czekalibyśmy na idealne warunki dla wprowadzenia tej wizji w życie, to pewnie nigdy byśmy się nie doczekali. Więc nie mam zamiaru czekać na ten moment, kiedy nastanie idealny lewicowy rząd, który będzie w stanie to wszystko zrealizować. Uważam, że naszą rolą jako polityków jest łapanie narzędzi i okazji, by zmienić rzeczywistość w różnych obszarach, nawet w najmniejszym stopniu. I dlatego zdecydowałam się, wspólnie z moimi koleżankami, pozostać w klubie parlamentarnym Lewicy, kiedy partia Razem postanowiła z niego odejść. Uważam, że to nie jest moment, aby siedzieć na ławce rezerwowych i czekać na lepsze czasy. Obowiązkiem ludzi lewicy – tak jak było zawsze – jest wywalczyć sobie choćby mały kawałek świata i zmieniać rzeczy na lepsze. I bardzo często nam się to udaje. Chcielibyśmy żeby te przemiany zachodziły szybciej i w większej przestrzeni społecznej, to oczywiste. Najważniejsze jednak – to mieć cel i wiedzieć, dokąd się zmierza, żeby te drobniejsze rzeczy składały się w pewną całość i miały sens.
Jerzy Papuga: To bardzo by się podobało naszemu patronowi – Tadeuszowi Kotarbińskiemu, który wysoce cenił sobie pracę, zadaniowość i poczucie dobrze wykonanego obowiązku.
Magdalena Biejat: W pełni podzielam ten system wartości. Uważam, że tak należy działać.
Robert Smoleń: Aleksander Kwaśniewski niedawno na naszych łamach postawił tezę, że świat już wkroczył w okres chaosu i stwierdził, że nie wie, co z tego chaosu wyniknie. Jak Pani ocenia procesy zachodzące dookoła nas? Mamy wojnę tuż za naszą granicą, Donalda Trumpa (raczej nie spodziewamy się niczego dobrego po jego prezydenturze), agresywnie wkraczające w politykę nowe technologie – Elona Muska z jego X, deep fejki, TikToka, który omal nie wygrał wyborów w Rumunii, szybko doskonalącą się sztuczną inteligencję…
Magdalena Biejat: Rzeczywiście żyjemy w erze chaosu. Po latach, kiedy wydawało się, że wszystko jest ułożone i przewidywalne. Że mamy świat podzielony na dwa bloki – także po ustaniu zimnej wojny: na kraje demokratyczne i niedemokratyczne, autorytarne. A dzisiaj żyjemy w świecie, w którym narastają konflikty zbrojne (nie tylko w Ukrainie) i jeśli nawet zmierzają one do końca, jak ostatnio w Syrii, to nadal nie wiemy, co z tego końca wyniknie. Stany Zjednoczone Trumpa straszą nas izolacjonizmem gospodarczym i wycofaniem się z Europy, także militarnym. Przespaliśmy zagrożenie w postaci wpływu nowych technologii na naszą demokrację. Pozwoliliśmy mediom społecznościowym przejąć kontrolę nad debatą publiczną. Sztuczna inteligencja wywołuje pytania o przyszłość rynku pracy: komu i w jakim zakresie odbierze zatrudnienie? Do tej pory, postęp skutkował jakimiś przetasowaniami na rynku pracy, ale po raz pierwszy ta rewolucja technologiczna wydaje się zagrażać bardziej białym kołnierzykom niż osobom pracującym fizycznie. Inna sprawa to katastrofa klimatyczna i nieudolne próby walki z nią. To wszystko składa się na bardzo niepewny świat. I to taki, w którym politycy nie stają na wysokości zadania. Uciekają się do populistycznych haseł myśląc, że w ten sposób przegonią prawdziwych populistów w sondażach, a zawsze kończy się to dokładnie tym samym – dalszym wzmacnianiem populizmu. Żyjemy w świecie skomplikowanych procesów i trudnych wyzwań, na które politycy próbują znaleźć proste odpowiedzi. To wydaje mi się dużym problemem. Zwłaszcza w dobie, w której wszyscy konsumujemy informacje przede wszystkim poprzez media społecznościowe rządzone przez algorytmy, nad którymi nikt nie ma już kontroli. Zamykają nas w bańkach informacyjnych, bombardują fake newsami. O algorytmach na pewno wiemy to, że promują negatywne emocje; hejt i kontrowersje zwiększają zasięgi. Jednocześnie wielkie globalne koncerny coraz częściej odbierają chleb tradycyjnym mediom – nie tylko przez przekierowanie uwagi konsumentów na internet, ale też przez to, że coraz większą część tego, co wytwarzają dziennikarze i wydawcy, po prostu kopiują i transferują na swoje portale, nie płacąc za to. Mocno walczyłam z tymi praktykami przy okazji ustawy o prawach autorskich: w sprawie nie tylko tantiemów dla artystów, ale także opłaty dla wydawców prasy cyfrowej. Bo nie ma prawdziwej demokracji bez porządnej debaty publicznej, opartej na faktach, analizie i prawdziwym dialogu.
Jerzy Papuga: Przygotowując się do tego wywiadu, jeszcze raz przeczytałem klasyczny esej Marii Ossowskiej Wzór obywatela w ustroju demokratycznym (przypominamy go na s. 48–54). To bardzo piękny tekst napisany w ostatnich dniach II wojny światowej. Wydaje mi się, że lektura takich tekstów pozwoliłaby każdemu złapać odpowiednią miarę rzeczy dziejących się w sferze publicznej. Ciekawe, czy znalazłby się w wykazie lektur obowiązkowych w nauczaniu ponadpodstawowym?
Magdalena Biejat: Edukacja jest absolutnie kluczowa; dlatego bardzo mocno pod koniec poprzedniej kadencji Sejmu angażowałam się w inicjatywę SOS dla Edukacji. Brałam udział w dwóch szczytach edukacyjnych, podczas których spotykaliśmy się z praktykami i teoretykami edukacji – poczynając od żłobków, a na liceach i technikach kończąc. Uważam to za ogromne wyzwanie i jedną z najważniejszych inwestycji w każdym kraju, także w Polsce. Mam syna w czwartej klasie i właśnie zderzamy się z systemem edukacji, który cały czas jest nastawiony na podział wiedzy na oddzielne szufladki, nie do końca ze sobą połączone. Nastawiony raczej na wkuwanie niż rozumienie przyczyn, myślenie krytyczne czy umiejętność współpracy. Edukacja oczywiście poszła do przodu przez ostatnie 30 lat, ale nadal nie odpowiada potrzebom dzisiejszego świata. Nie chcę jednak popadać w przesadne narzekanie na nowe pokolenie; uważam, że młodzi ludzie są absolutnie wspaniali i potrafią bardzo dobrze sobie radzić w naprawdę trudnych warunkach. Nie zazdroszczę im konieczności dojrzewania w dzisiejszym zdigitalizowanym świecie. Dlatego naszą odpowiedzialnością jako dorosłych – także jako polityków – jest stworzenie i danie im do ręki bezpiecznych narzędzi, żeby nie musieli ich sami, po omacku, szukać. Nauczenie krytycznego myślenia. Dobranie takich lektur, żeby wkroczenie do królestwa literatury nie było jak wejście do skansenu, tylko żeby służyło refleksji, namysłowi nad światem albo po prostu cieszeniu się dobrą książką – bo to też uważam za element przygotowania do życia. Także żeby ci młodzi ludzie mogli sobie poradzić na rynku pracy (który na naszych oczach już się bardzo zmienia). Na marginesie, gdy politycy myślą o edukacji i jej dostosowaniu do potrzeb, zawsze z tyłu głowy mają szkołę podstawową albo liceum, rzadko mówi się o szkołach branżowych czy technikach. Tutaj też jest ogromna praca do wykonania, w przekształcaniu tych szkół w placówki, które będą mogły przygotować do rynku pracy przyszłości. To się dzieje w Finlandii, gdzie programy dla szkół powstają w porozumieniu z pracodawcami, nauczycielami i związkami zawodowymi.
Robert Smoleń: To bardzo ciekawe, że tyle czasu poświęciła Pani tej sprawie: czy to mogłaby być wizytówka następnego prezydenta RP? Czy nie powinno się wypisać na jego (jej) sztandarze nowoczesnej edukacji, nauki, postawienia na badania i rozwój?
Magdalena Biejat: Decyzja, na czym będziemy koncentrować kampanię i o czym będę chciała mówić w kontekście prezydentury, jeszcze jest przed nami. Z pewnością edukacja i nauka są bardzo ważnym elementem, jak widać także dla mnie osobiście. Zależy mi na tym, żeby skonstruować program, w którym Polska idzie do przodu, dzięki któremu stanie się krajem przygotowanym na każde wyzwania. Teraz jednak koncentruję się przede wszystkim na dostępie do mieszkań; dzisiaj w Polsce ponad połowa młodych ludzi do (i też po) 35. roku życia mieszka z rodzicami, bo po prostu nie mają dokąd się wyprowadzić. Moja diagnoza obejmuje brak mieszkań na wynajem na rynku prywatnego najmu, zwłaszcza w dużych miastach, jak i dosłownie galopującą cenę kredytów hipotecznych, absolutnie teraz nieprzewidywalną. Wiceminister Tomasz Lewandowski w zeszłym miesiącu przedstawił cały pakiet rozwoju mieszkalnictwa, który ma na celu m.in wsparcie budownictwa czynszowego finansowanego przez samorządy, wsparcie spółdzielczości i walkę ze spekulacją na rynku mieszkaniowym. Wszystko to nam jest bardzo potrzebne, tylko – nie oszukujmy się – to również jest projekt na lata. Jak choćby wybudowanie samej substancji i stworzenie oferty mieszkaniowej, która stanie się konkurencyjna dla sektora prywatnego, oferty dającej ludziom prawdziwy wybór.
To jest ogromne przedsięwzięcie, a problem mamy tu i teraz i musimy sobie z nim radzić. Stąd moja propozycja rozwiązania problemu wysokich marż na kredytach. Rzeczywistość jest taka, że albo bierze się kredyt na własne mieszkanie albo wynajmuje się za pieniądze na rynku prywatnym. Konia z rzędem temu, kto uzyska dziś stałe oprocentowanie swojego kredytu hipotecznego. Banki zarabiają krocie na marżach i innych opłatach. Prezydent Rzeczypospolitej powinien zabrać głos w tym klasycznym konflikcie między wielkim kapitałem a zwykłymi obywatelami. Jako pierwszą chciałabym przedłożyć inicjatywę ustawodawczą polegającą na ograniczeniu marż bankowych na kredytach hipotecznych. Po prostu skandaliczne jest, że do tej pory nie poradziliśmy sobie z absolutną dowolnością banków w Polsce, które zarabiają na młodych ludziach fortunę, bez absolutnie żadnej kontroli państwa.
Robert Smoleń: Czym powinien charakteryzować się lewicowy prezydent w odróżnieniu od prezydenta nielewicowego? Mam na myśli konkretne dylematy, jak wojna na wschodzie; załóżmy, że nie skończy się 24 godziny po objęciu prezydentury przez Trumpa, lecz będzie trwała dalej. Zarówno obecny, jak i poprzedni rząd ogromnie obciążają finanse publiczne poprzez wydatki na wzmocnienie bezpieczeństwa. Przez to nie można przeznaczać pieniędzy na inne cele, bardziej sprzyjające rozwojowi i spójności społecznej. Czy lewicowy prezydent powinien tu przyjąć jakąś hierarchię celów i dążyć do jakiegoś kompromisu?
Magdalena Biejat: Uważam, że to jest fałszywa alternatywa. Kolejne rządy nie potrafiły skutecznie opodatkować wielkiego kapitału, uszczelnić naszego systemu podatkowego, zadbać o to, żeby był zrównoważony. Żeby ci, którzy zarabiają krocie, w większym stopniu dokładali się do finansów publicznych aniżeli ci, którzy zarabiają mało. Trudno jest dzisiaj zrezygnować z dużo wyższych wydatków na obronność, bo żyjemy w niespokojnych czasach. Ale dla mnie kluczowe jest bezpieczeństwo ludzi na co dzień. Nie wynika ono z tego, ile mamy czołgów, ale z tego, czy mamy dobrej jakości pracę, czy mamy dostęp do dobrej jakości usług publicznych. Czy mamy gdzie mieszkać. Rolą nowego prezydenta musi być sprowadzanie debaty na temat naszego bezpieczeństwa i rozwoju do człowieka, do jego i jej potrzeb, do naszej wspólnej przyszłości. I nie możemy podporządkować wszystkiego wysiłkowi zbrojnemu. Tak – jesteśmy krajem przyfrontowym, tak – żyjemy w czasach niestabilnych i niepewnych, ale żyjemy nadal w czasie pokoju. A w czasie pokoju, nawet szykując się do wojny, nie możemy zapomnieć o ludziach, którzy żyją tu i teraz i którzy tu i teraz potrzebują wsparcia państwa.
Jerzy Papuga: Gdyby miała Pani wskazać na którąś z takich postaci, jak Halina Krahelska, Irena Krzywicka czy Maria Ossowska, to która z nich byłaby dla Pani wzorem? Dlaczego Lewica tak słabo zabiega o uznanie takich postaci za ważne dla polskiej kultury i tradycji intelektualnej?
Magdalena Biejat: Każda z tych wspaniałych postaci jest bardzo mi bliska, choć z różnych powodów. Irena Krzywicka walczyła o prawa kobiet; tym, co przewija się w jej tekstach, jest niezwykła pasja i przekonanie o sile kobiet. Czytałam wiele jej utworów, do dziś jest moją ulubioną autorką. Halina Krahelska jest mi wzorem za to, co zdziałała przed wojną w zakresie zabezpieczenia społecznego, pamiętników bezrobotnych i pamiętników chłopów, była autorką tez o inspekcji pracy w wolnej Polsce, wspaniałą kobietą, zamęczoną przez hitlerowców w obozie w Ravensbrück. Wreszcie Maria Ossowska, czyli etyka niezależna, spolegliwy opiekun, etos rycerski… Całokształtem dokonań wydaje się, że to jest postać dla mnie dziś najbardziej inspirująca. Ale wszystkie wymienione składają się na mój osobisty imperatyw, aby nie stać z boku, nie być obojętną, zabiegać o lepszą i bardziej sprawiedliwą Polskę. Jako lewica staramy się o to, aby te postaci były doceniane, być może jednak za słabo. Ale polityka historyczna też należy do prerogatyw prezydenta. Obecnie ma ona silny prawicowy przechył, a powinna być oparta na faktach, bardziej zrównoważona i obiektywna.
Robert Smoleń: Czy widziałaby Pani rolę głowy państwa w konstruowaniu harmonii i ładu społecznego, wraz ze wskazaniem właściwego, stosownego miejsca Kościoła katolickiego?
Magdalena Biejat: Nie jest żadną tajemnicą, że stoję na mocnym stanowisku, iż musimy wreszcie skutecznie oddzielić Kościół od państwa, po prostu oddać cesarzowi, co cesarskie, Bogu, co boskie. Wyjdzie to na zdrowie obu stronom. Bo widać bardzo wyraźnie, że Kościół mieszający się w sferę publiczną, próbujący dyktować politykę państwa, próbujący mówić Polakom, jak mają głosować, traci wiernych. I wierni, i niewierzący mają dość mieszania się kleru w codzienne sprawy publiczne. Czas najwyższy skończyć z tymi próbami wpływu, z sojuszem tronu i ołtarza. To będzie miało bardzo wymierny skutek i jeśli chodzi o programy nauczania, i jeśli chodzi o bezpieczeństwo dzieci. Bo skandale pedofilskie nadal w polskim Kościele mają miejsce, pomimo zmian wprowadzanych przez Stolicę Apostolską. Uważam, że Polska jest gotowa na takiego prezydenta, który zadba o to, co mamy zapisane w Konstytucji.
Robert Smoleń, Jerzy Papuga: Dziękujemy za rozmowę.
Pełny, bez skrótów, zapis tej rozmowy można odsłuchać jako podcast na portalu reshumana.pl
Na początku, licząc także Donalda Trumpa, było trzynastu. Teraz, parafrazując słynny kryminał Agaty Christie, można byłoby powiedzieć „I zostało dwunastu”, bo dosłownie kilkanaście godzin po zaprzysiężeniu Donalda Trumpa na drugą kadencję, Vivek Ramaswamy zrezygnował ze swojej funkcji jednego z dwóch równorzędnych szefów Departamentu Efektywności Rządu. Według komentarzy prasowych było to efektem starcia z Elonem Muskiem. Natomiast Ramaswamy twierdzi, że podjął tę decyzję, aby skoncentrować się na swojej kampanii na Gubernatora Ohio. Tak czy inaczej, z układanki wypadł pierwszy i – jak dotąd podkreślano – istotny element.
W ścisłej grupie Wszystkich Ludzi Prezydenta, czyli w trzonie nowej administracji nadal pozostaje dwunastka graczy, których łączny majątek jest szacowany na około 460 miliardów dolarów, czyli na około 53 procent polskiego PKB za rok 2024. Prym wśród nich wiedzie, z majątkiem szacowanym na 440 miliardy dolarów (około 51 proc. polskiego PKB), znajdujący się poza wszelkim zasięgiem konkurencji Musk. Bledną przy nim nie tylko Jeff Bezoz – drugi najbogatszy człowiek świata, z majątkiem szacowanym na 246,7 miliarda, ale także trzej liderzy Stargate – największego jak dotąd projektu mającego na celu rozwój sztucznej inteligencji, których łączny majątek wynosi 244,3 miliardy (jedynie 28 proc. polskiego PKB), z których 209 miliardów należy do Larrego Ellisona, 33,3 miliardy do dyrektora projektu Japończyka Masayoshiego Sona oraz 2 miliardy do Sama Altmana.
Czy to oni będą tworzyli grupę stałą, zaufaną grupę Ludzi Prezydenta, pokaże czas. Na razie świat fascynuje się pieniędzmi miliarderów, którzy weszli do ścisłego grona, bo zarówno Ameryka, jak i świat pamiętają House of Cards, którego osnowę stanowiły pieniądze, związana z nimi władza oraz liczne skandale. Warto jednak pamiętać, że wspomniane kwoty wcale nie są tak niebotyczne, jak się wydaje na pierwszy rzut oka, bo 70 procent bogactwa USA (142 tryliony dolarów – około 569.83 trylionów PLN) jest własnością około 10 proc. (około 30-40 milionów osób) najbogatszych osób, które – o czym warto wspomnieć – odprowadzają do skarbu państwa około 76 proc. całkowitej sumy należnych podatków. Prosta arytmetyka pokazuje, że tych dwunastu apostołów pieniądza, którzy znaleźli się w nowej administracji, posiada zaledwie około 0,3 proc. tej sumy. Istotne jest także, że ich majątki pochodzą z realnej działalności gospodarczej, która skutkuje ponad 3 milionami miejsc pracy w USA i na świecie. Nie ulega jednak wątpliwości, że połączone wpływy i środki tych osób mogą mieć znaczący wpływ na kierunek działań, jaki obierze nowa administracja.
Ale polityka to skomplikowany teatr, w którym sprawy dzieją się na wielu płaszczyznach, a scena obraca się bardzo szybko. Bo zanim zapiał kur, na scenie pojawiła się postać Królowej Śniegu, w języku angielskim noszącej przydomek Ice Maiden, która jednym ruchem zmieniła układ figur na politycznej szachownicy przenosząc biuro Muska do budynku o dostojnej nazwie Wieża Eisehowera – z tym tylko, że znajduje się on po przeciwnej niż Biały Dom stronie ulicy.
Mowa o Susie Wiles, wyznaczonej przez Donalda Trumpa do roli szefowej personelu Białego Domu. Nadany jej pseudonim wziął się z jej surowego i rzeczowego podejścia. Podjęła ona działania mające na celu ograniczenie wpływu Muska na prezydenta Trumpa, aby ten pierwszy – jak to ujęła – „nie uzyskał nadmiernych wpływów ani nie został «drugim wiceprezydentem»”.
Susie Wiles i Donalda Trumpa łączy wieloletnia relacja zawodowa, która rozpoczęła się podczas kampanii prezydenckiej w 2016 roku. Ona – to doświadczony strateg polityczny. Odegrała kluczową rolę w zarządzaniu kampanią wyborczą i zwycięstwie na Florydzie, co dało jej reputację jednego z najbardziej zaufanych doradców Trumpa. Sam prezydent często nazywa ją jego „tajną bronią”.
68-letnia Wiles jest pierwszą kobietą powołaną do pełnienia zaszczytnej i dającej ogromną władzę funkcję zwierzchnika personelu Białego Domu. Jako dziecko dorastała w Saddle River w stanie New Jersey. Ukończyła Uniwersytet w Maryland z tytułem licencjata w dziedzinie filologii angielskiej. Rozpoczęła karierę, pracując dla kongresmena Jacka Kempa, a w roku 1980 dołączyła do kampanii prezydenckiej Ronalda Reagana. Zarządzała kilkoma głośnymi kampaniami politycznymi, w tym udaną kampanią gubernatorską Ricka Scotta w 2010 r. i kampanią prezydencką Jona Huntsmana Jr. w 2012 r. Odegrała znaczącą rolę w kampaniach Trumpa w 2016 i 2024 roku i pełniła funkcję dyrektora generalnego Trumpowego PAC (Political Action Committee) – Save America.
Trafiła kosa na kamień. Patrząc na początki relacji Wiles i Muska, z których każdą można określić osobnikiem typu alfa, nie ulega wątpliwości, że będzie to relacja burzliwa. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, jaki będzie jest rezultat i czy kompromisy w ogóle wchodzą w grę. Jedno jest pewne, że antagonizowanie Elona Muska może nieść za sobą znaczące negatywne skutki w wielu obszarach takich jak:
Jeśli Susi Wiles i Elon Musk nie wypracują efektywnej platformy współpracy, można będzie jedynie zacytować słynne powiedzenie znanej aktorki Betty Davies: „Panowie zapnijcie pasy bezpieczeństwa, bo droga będzie wyboista”.
Od kilku tygodni toczy się – nie tylko w mediach – dyskusja dotycząca uchwał Państwowej Komisji Wyborczej w kwestii przyjęcia (lub nie) sprawozdania finansowego Komitetu Wyborczego PiS za wybory parlamentarne w październiku 2023 roku. Ważne w tym wszystkim jest to, że PKW wypowiadała się w tej sprawie w końcówce roku trzykrotnie: 16-go, 23-go i 30 grudnia. Przyjęła w tej sprawie dwie uchwały – pierwszą w toku regulaminowego posiedzenia, odraczającą rozpatrzenie sprawozdania PiS do czasu systemowego uregulowania statusu prawnego Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych SN. Wydawało się, że większość PKW znalazła rozsądne wyjście w niezwykle złożonej sytuacji prawnej, zwłaszcza że I prezesem Sądu Najwyższego jest neosędzia – Małgorzata Manowska, nominowana przez Andrzeja Dudę.
Jednakże 23 grudnia 2024 r. sędzia Sylwester Marciniak w trybie obiegowym zarządził przyjęcie uchwały przyjmującej sprawozdanie finansowe PiS. Jednocześnie zaprzeczył temu, że 16 grudnia zapadła jakakolwiek uchwała PKW, a w tym uchwała, zawieszająca decyzję PKW do czasu rozstrzygnięcia statusu prawnego dwóch izb, które na gruncie sądownictwa UE nie są uznawane za legalną część polskiego Sądu Najwyższego. Odniosłam wrażenie, że przewodniczący sędzia Sylwester Marciniak zaczął wyraźnie kombinować, jak przepchnąć przez PKW decyzję na korzyść PiS.
Co do tego nie mam wątpliwości, ponieważ pamiętam zachowanie sędziego Marciniaka z okresu lansowania przez PiS pomysłu przeprowadzenia wyborów prezydenckich w 2020 roku w trybie korespondencyjnym. Kaczyński, Morawiecki, Bielan i reszta pisowskiej elity na oczach opinii publicznej przenosiła kompetencje PKW na Pocztę Polską oraz na Wytwórnię Papierów Wartościowych! Obserwowałam wówczas zachowanie sędziego Marciniaka, który w milczeniu przyglądał się temu, co z prawem wyborczym wyrabiali luminarze PiS. Nie bronił kompetencji PKW, nie przestrzegał polityków Zjednoczonej Prawicy o skutkach rażącego łamania Konstytucji i demokratycznego prawa wyborczego. Nie zainicjował, nawet w trybie obiegowym, sprzeciwu wobec ówczesnych nielegalnych decyzji politycznego kierownictwa PiS, aczkolwiek dzisiaj z zapałem wyjaśnia na piśmie, jak należy rozumieć termin „bezzwłocznie”, oczywiście w imię obrony nie prawa, lecz finansowych interesów PiS.
Refleksję tę dedykuję zwłaszcza tym członkom PKW, którzy nie potrafili zająć jednoznacznego stanowiska i pewnie dla własnej intelektualnej wygody – wstrzymali się. Sapere aude!
„Obowiązkiem ludzi lewicy – mówi m.in. Magdalena BIEJAT – jest wywalczyć sobie choćby mały kawałek świata i zmieniać rzeczy na lepsze”.
W tym półroczu – przed kolejnymi wyborami o historycznym znaczeniu – polityka będzie szczególnie zajmująca. Wicemarszałkinię Senatu pytamy jednak o sprawy głębsze, aksjologiczne, w nadziei, że na dłużej wkroczyła do pierwszej ligi polskiej polityki.
Pełny, bez skrótów, zapis rozmowy, której zredagowana wersja ukazała się w numerze 1/2025 „Res Humana”, styczeń-luty 2025 r.
Zdarzyła mi się kiedyś taka rzecz:
Przygodny rozmówca, dowiedziawszy się, że z zawodu jestem tłumaczką, postanowił mi opowiedzieć, na czym ten zawód polega: „To bardzo łatwe – stwierdził. – Po prostu bierze się tekst w jakimś obcym języku i przepisuje się go po polsku”.
Nie wdawałam się w dyskusję, ale od tej pory często towarzyszy mi myśl dotycząca różnego postrzegania najważniejszych, najbardziej charakterystycznych cech naszego zawodu.
Myślę o pracy tłumacza literackiego i ogólniej – tłumacza tekstów.
Jego praca jest pracą samotnika. Biurko z dwoma tekstami – oryginalnym i tłumaczonym, – komputer, rzadziej maszyna do pisania, bardzo rzadko pióro czy ołówek. Gdzieś na podorędziu jakieś słowniki czy leksykony. Telefon często wyłączony lub przyciszony, podobnie korespondencyjne programy komputerowe.
W tym obrazie nie ma miejsca – albo jest go bardzo mało – dla kontaktów międzyludzkich, a więc dla przyjaciół, a tym bardziej dla wrogów.
To nie znaczy, że one nie istnieją. Tu jednak mówiąc o przyjaciołach tłumacza mam na myśli nie tyle konkretne osoby z jego otoczenia, ile pewne zjawiska towarzyszące jego pracy.
To samo dotyczy zresztą wrogów.
A jakim światem jest świat spokrewnionych języków? Użyłam tu potocznego, jak się teraz mówi – kolokwialnego określenia; nauka mówi raczej o językach pokrewnych i opisuje je jako wywodzące się z tego samego źródła. Dla języków słowiańskich jest nim język prasłowiański, język wspólnoty językowej, której istnienie trwało aż do VII wieku naszej ery.
Istnienia pokrewieństwa pomiędzy językami słowiańskimi nie trzeba nikomu udowadniać. Uderza ono na przykład nas – nosicieli języka polskiego, będącego językiem zachodniosłowiańskim – podczas nawet krótkiego kontaktu z południowosłowiańskim bułgarskim. Takie wyrazy jak хляб, дърво, мъгла, нетърпение, червен, добър ден, довиждане same wpadają do ucha i aż krzyczą, żeby ich użyć. Z kolei we wschodniosłowiańskim rosyjskim zwracają uwagę takie z miejsca rozumiane wyrazy i zwroty jak спокойной ночи, хлеб, холод, дерево, отец… i wiele innych. Nie wspomnę już o zachodniosłowiańskim czeskim czy o naszych najbliższych – również językowo – sąsiadach: słowackim czy białoruskim.
Nic dziwnego, że dla tłumacza-slawisty bliskość między językami, w których się specjalizuje, stanowi – zwłaszcza na progu jego filologicznych zajęć – miłą okoliczność, szeroko otwierającą drzwi do nowego języka, który, choć nieznany, jest w dużym stopniu zrozumiały. Tymczasem w dalszej praktyce paradoksalnie właśnie to bliskie pokrewieństwo powoduje problemy, czasem trudno dostrzegalne lub w ogóle niedostrzegalne i umykające uwadze tłumacza.
Często dzieje się tak, że postrzeganie językowej bliskości jako uniwersalnego międzyjęzykowego klucza prowadzi do błędnego utożsamiania znaczeń, ról składniowych i morfologicznych, niuansów treściowych i stylistycznych, słowem zjawisk, których najpopularniejsza nazwa brzmi: „fałszywi przyjaciele tłumacza”.
Warto wspomnieć, że terminu „fałszywi przyjaciele tłumacza” po raz pierwszy użył na gruncie polskim w połowie lat 80. Zygmunt Grosbart, odnotowując jednocześnie jego nieprecyzyjność i brak zwięzłości i zestawiając z innymi proponowanymi rozwiązaniami terminologicznymi (m.in. homonimy międzyjęzykowe, heteronimy, falsi-ekwiwalenty, homoetymy, złudne odpowiedniki). Stwierdził też, że aczkolwiek zjawisko homonimii międzyjęzykowej zostało dostrzeżone już dawno, to „studia nad poruszanym problemem wkraczają dopiero na grunt ściśle naukowy”. Uwzględniając czas powstania jego pracy możemy skonstatować, że niedawno upłynęło trzydziestolecie rozpoczęcia tych studiów. W tym okresie pojawiły się nowe propozycje terminologiczne (na przykład aproksymaty leksykalne). Chodzi tu – żeby się uciec do uczonych definicji – o jednostki leksykalne lub frazeologiczne czy nawet składniowe formalnie podobne lub zbieżne, lecz znaczeniowo w różnych językach zróżnicowane. Inna definicja, dotycząca tego samego zjawiska, mówi o tym, że homonimy międzyjęzykowe wyrażają związek dwóch jednostek językowych o ekwiwalentnej formie (o prawie identycznym lub podobnym brzmieniu) i nieekwiwalentnej treści.
Pamiętamy z lektury Popiołów плохие брюки, z powodu których dorożkarz obraził się na Polkę przekonaną, że брюки nie może znaczyć nic innego niż ‘bruki’. Inne polsko-rosyjskie aproksymaty leksykalne to na przykład:
Сливки – bynajmniej nie ‘śliwki’, tylko ‘śmietanka’
Стул – nie ‘stół’, tylko ‘krzesło’
Навязывать– to nie ‘nawiązywać’, tylko ‘narzucać’
i wreszcie:
Доказывать – czyli ‘udowadniać’, a nie ‘dokazywać’!
Tego samego typu nieśmiertelną polsko-bułgarską parą będzie nasza poczciwa bułka i bułgarska булка, czyli dziewczyna lub młoda kobieta z welonem (було), osłonięta tym welonem, czyli забулена – jednym słowem panna młoda. Ach, ileż żarcików, dowcipów i skeczy natchnionych tą koincydencją rozbrzmiewało w czasach turystycznego boomu na bułgarskich plażach!
I chociaż oba te języki – polski i bułgarski – są jakby dwoma biegunami czy też dwoma najbardziej od siebie oddalonymi domostwami tej słowiańskiej rodziny, to podobnych przykładów translatorskich chochlików znaleźć w nich można bardzo, bardzo dużo. Nie trzeba zresztą szukać: same wybiegają przed szereg, polecają swoje usługi jako najlepsi przyjaciele tłumacza. Nie wierzmy im: może i są przyjaciółmi, ale fałszywymi!
Łatwo się o tym przekonać:
груб to nie gruby, tylko ‘prostacki’, ‘ordynarny’
никна to nie znikać, tylko wprost przeciwnie: ‘pojawiać się’
година to dużo więcej niż godzina, a mianowicie ‘rok’
чувам nie znaczy czuwam, tylko ‘słyszę’
i cały zestaw warzyw, w którym:
тиква to nie tykwa, tylko ‘dynia’
диня to nie dynia, tylko ‘arbuz’
i dodajmy dla porządku, że polska tykwa to po bułgarsku кратуна…
Bywa, że powierzchowne podobieństwo języków obraca się przeciwko najlepszemu nawet tłumaczowi. Taka sytuacja zdarza się podczas tłumaczeń ustnych, gdy ktoś spośród uczestników spotkania, bystro śledzący pracę tłumacza, występuje z „korektą” jego „pomyłek”:
– Bułgarski kolega powiedział „na prawo” (направо), a pan przetłumaczył „prosto”! (podczas gdy направо znaczy właśnie ‘prosto’, a chcąc powiedzieć po bułgarsku „na prawo” powiemy надясно!).
– Мowa była o pensjach (пенсия), a nie o emeryturach! (ale emerytura to po bułgarsku пенсия).
– Tu chodziło o sześćset (шейсет) milionów, a nie sześćdziesiąt! (zgadza się: 60, bo gdyby w grę wchodziło sześć setek, to należałoby powiedzieć шестстотин).
Ten „poprawiacz” mógł być pełen najlepszej woli, ale trudno go nazwać przyjacielem!
Szczególne wymagania stawia przed tłumaczem przekład idiomów, utartych zwrotów i frazeologizmów. Ponownie cytując biegłych w temacie uczonych przypomnę, że frazeologizm jest taką konstrukcją językową, „której [całościowego] znaczenia nie da się wyprowadzić ze znaczeń i reguł łączenia składających się na nią wyrazów” (np. rzut oka nie polega bynajmniej na rzucaniu czymkolwiek, a już najmniej okiem).
Przekład frazeologizmów bywa dla fałszywych przyjaciół tłumacza rajem (zwłaszcza przy braku redaktorów i korekty), dla niego samego natomiast stanowi i radość, i wyzwanie. Przy tłumaczeniu utartego zwrotu, jakim jest frazeologizm, jego treść i charakterystyka stylistyczna musi być najczęściej przekazana kosztem rezygnacji z tożsamości poszczególnych składników. Z moich obserwacji wynika, że jednakowych pod względem budowy, słownictwa i znaczenia zwrotów frazeologicznych w języku polskim i bułgarskim praktycznie nie ma; dwujęzyczny tzw. słownik frazeologiczny podaje wyłącznie sens poszczególnych zwrotów bez propozycji odpowiednika w drugim języku. Ja sama znam tylko jeden taki „zwierciadlany” frazeologizm, który w obydwu językach ma identyczny skład leksykalny, jego znaczenie jest jednak całkowicie odwrotne: podczas gdy polskie biję się w piersi oznacza przyznanie się do winy i skruchę, bułgаrskie бия се в гърдите opisuje chełpliwe zachowanie samochwały.
Podobną budowę, co frazeologizmy, mają przysłowia. Tu także sięgnięcie do dosłownego tłumaczenia bywa ryzykowne; zadaniem tłumacza jest poszukiwanie odpowiedników według znaczenia i nacechowania stylistycznego; dosłowne tłumaczenie odziera oryginalny tekst z sensu, stanowi zatem istotny błąd, na przykład:
да зарежа питомнто та да хукна да гоня дивото – gdzie dosłowne tłumaczenie brzmi: zostawić dobytek i rzucić się w pogoń za zwierzyną; znacznie odpowiedniejsze byłoby tutaj różniące się dosłownie pojętą treścią, ale bliskie znaczeniowo polskie powiedzenie lepszy wróbel w ręku niż gołąb na sęku.
Inny przykład zaczerpnęłam z mojej własnej pracy nad tłumaczeniem. Zdanie: На сватбата аз шафер му бях и оттогава повече не го видях początkowo przetłumaczyłam jako: Na jego weselu tańcowałem i potem go już nie widziałem. To bliskie dosłowności tłumaczenie wynikło z faktu, że ani słowniki, ani konsultacje nie potwierdziły mi, by to zgrabnie zbudowane zdanie było frazeologizmem (powiedzonkiem). I dopiero redagując swój przekład zwróciłam uwagę, że narrator dowiaduje się o ożenku przyjaciela dużo po tym, jak stracił go z oczu – więc jednak dosłowne tłumaczenie nie może wchodzić w grę, co oznacza, że mamy do czynienia z przenośnią lub jakimś mniej znanym (czy doraźnie stworzonym przez autora) powiedzonkiem. Potwierdzili mi to nosiciele języka i w ostatecznym wyniku powstał nowy odpowiednik cytowanego zdania: Był dla mnie jak brat, potem poszedł w świat.
Jak na początku wspomniałam, bliskość języków często stanowi dla tłumacza w większym stopniu utrudnienie niż ułatwienie i pomoc. Dzieje się tak, ponieważ jej przydatność w ogólnej orientacji językowej dotyczy bardzo cienkiej, powierzchownej warstwy języka. Tymczasem akurat tutaj profesjonalny tłumacz żadnej pomocy nie powinien potrzebować. Praktyka wskazuje jednak, że właśnie ta powierzchowna warstwa kryje w sobie niemało pułapek i niebezpieczeństw. O niektórych była już mowa – to te powodowane przez tak zwanych fałszywych przyjaciół tłumacza.
A co z wiernymi wrogami? Określam tak grupę problemów, niejednorodną i wyodrębnioną ad hoc dla czysto pragmatyczno-praktycznych potrzeb rozważań właśnie nad praktyką przekładu i jej wynikami.
Dlaczego „wierni wrogowie tłumacza”? Wierni – bo nieodłączni i niezmordowani. Wrogowie – bo mimo że w odróżnieniu od fałszywych przyjaciół nie maskują się, tylko wprost przeciwnie, działają jawnie i otwarcie, to w rzeczywistości są nie mniej od nich szkodliwi i podstępni.
Ogólnie znanym czynnikiem, komplikującym nieraz już samo zrozumienie tekstu – nie mówiąc o jego prawidłowym przetłumaczeniu – jest system gramatyczny języka bułgarskiego, radykalnie różniący się od systemu istniejącego w języku polskim i innych językach słowiańskich.
Tu dygresja: stulecia sąsiadowania na Półwyspie Bałkańskim języków różnego pochodzenia spowodowały wykształcenie się w nich pod działaniem wzajemnych wpływów wiele wspólnych cech, co doprowadziło do powstania tzw. Bałkańskiej Ligi Językowej. To poza bułgarskim m.in. takie języki jak rumuński, turecki, nowogrecki czy albański.
Bułgarski i macedoński to jedyne języki słowiańskie, w których istnieją rodzajniki. Nie ma za to w nich przypadków, a ich rolę spełniają wyrażenia przyimkowe, czyli połączenia przyimków z rzeczownikiem. Doprowadziło to do wzrostu znaczenia i roli przyimków – stąd konieczność rozróżniania takich zwrotów jak np. поет на сянка ‘poeta w cieniu’, gdzie przyimek bułgarski oddany jest przez przyimek polski, i поет на сянката ‘poeta cienia’, gdzie ten sam przyimek służy wyłącznie wprowadzeniu stosunku deklinacyjnego, co uwidacznia się też w użyciu rodzajnika.
Inne charakterystyczne dla bułgarszczyzny cechy gramatyczne to istnienie podwojonego dopełnienia, służące podkreślaniu dopełniacza (w żadnym razie nie może go więc zastąpić zwykłe powtórzenie); rozbudowany system koniugacyjny i istnienie w nim form wyrażających (w każdej kategorii czasowej) imperceptywność, czyli niepewność odnoszącą się do prawdopodobieństwa opisywanego faktu; wreszcie szczególnie mocno trzymająca się w przekładach obfitość w neutralnych pod względem stylistycznym tekstach form zaimkowych.
Tu ponownie pozwolę sobie przytoczyć przykład z pierwszej i końcowej redakcji mojego własnego tłumaczenia:
Oryginał: …баща му го качваше на раменете си, купуваше му балони, пуканки и семки, завързваха около вратовете си шаловете на любимия отбор и се запътваха към стадиона
Zamiast: …jego ojciec sadzał go sobie na ramionach, kupował mu baloniki, kukurydzę i pestki, zawiązywali sobie na szyjach szaliki ulubionej drużyny i udawali się na stadion (pierwsza redakcja)
Znacznie lepiej jest: …ojciec sadzał go sobie na ramionach, kupował mu baloniki, kukurydzę i pestki i zawiązawszy na szyjach szaliki ulubionej drużyny, szli na stadion (ostateczna redakcja).
Różnica w gramatycznym systemie języków stanowi zjawisko obiektywne, wpływające na konkretne strategie i decyzje tłumacza. Nie mniej ważny dla jakości tłumaczeń jest także czynnik subiektywny, związany z twórczą postawą tłumacza i jego stosunkiem do tłumaczonego tekstu. Mam tu na myśli spotykany nie tak rzadko brak skrupulatności, niezbędnej podejrzliwości i nieufności w stosunku do powierzchownych wrażeń i pierwszych nieprzemyślanych pomysłów, a także przejawy nieuwagi, niedbałości, wreszcie zmęczenia. One również – a może przede wszystkim – powinny być zaliczone do „wiernych wrogów tłumacza”.
I na koniec parę słów o wiernych wrogach tłumacza typu – jeśli tak można powiedzieć – pozajęzykowego. Chodzi o pozajęzykowe kompetencje tłumacza, czyli niezmiernie ważne dla wyników jego pracy wiedzę i rozeznanie w historii, tradycjach, życiu codziennym i zwyczajach danej społeczności.
Posłużę się dwoma przykładami, również związanymi z bułgarsko-polskimi tłumaczeniami.
Pierwszy dotyczy wzajemnej odpowiedniości czasowników homonimicznych i pochodzi z dziedziny kulinarnej. Chodzi mi o dwie pary czasowników: варя / warzyć i готвя / gotować. Ponieważ polskie warzyć, wyraźnie nacechowane stylistycznie, coraz bardziej przesuwa się do grupy „wyrazów rzadkich”, odpowiednikiem obydwu wymienionych bułgarskich czasowników staje się niemal wyłącznie gotować. Tak się jednak dzieje, że różnice w użyciu tych czasowników (wynikające m.in. z technologii stosowanych w gospodarstwie domowym) prowadzą do powstania w tekstach tłumaczonych przekłamań i zafałszowań.
Przykładem może być казан за варене на компоти, czyli wielki kocioł do pasteryzowania przetworów (słoików z kompotem), a w żadnym razie – jak nieraz chcą tłumacze – gar do gotowania kompotu. Czasownik варя wchodzi też w skład nazw potraw, które nie sposób „tłumaczyć” dosłownie: телешко варено to mięsna zupa, rodzaj rosołu, a nie gotowana cielęcina.
I jeszcze przykład błędnego tłumaczenia związany z jednym z symboli bułgarskiej historii. Tu „zawiniło” podwójne znaczenie rzeczownika топче, mogącego być zdrobnieniem dwóch odmiennych wyrazów: топ ‘armata’ i топка ‘kulka’. Tam, gdzie w oryginale mowa o słynnej armatce z pnia drzewa czereśni – broni bułgarskich XIX-wiecznych bojowników o niepodległość – w tłumaczeniu w wyniku tej podwójności znalazła się pusta znaczeniowo i emocjonalnie czereśniowa kula.
Trudno o lepszą ilustrację znaczenia czynników pozajęzykowych i kompetencji tłumacza w zakresie historii, kultury i bytu narodu, którego literaturę tłumaczy…
* * *
Przedstawiłam Państwu kilka myśli, które przyszły mi do głowy zarówno podczas pracy nad własnymi tłumaczeniami z języków słowiańskich, jak i w trakcie czytania innych, już opublikowanych przekładów. Czasem jakiś fragment tłumaczenia na tyle mnie zainteresował, że wymusił sięgnięcie do oryginału.
I właśnie na podstawie tych myśli i notatek powstał zaprezentowany tekst.
Oficjalna mowa inauguracyjna 47. prezydenta USA Donalda Trumpa została przez niego odczytana z promptera dostojnie i uważnie, a mimo to zabrzmiała ostro i nieprzyjemnie. Zwiastowała kłopoty dla świata, jaki znamy. Przywódca supermocarstwa ogłosił kontrrewolucję kulturową, obyczajową oraz w polityce globalnej, która według niego odtąd ma wrócić do walki o dominację w stylu XIX wieku, koncertów mocarstw, egoizmów, prymatu interesów własnych nad prawem międzynarodowym i współpracą. Trump wprowadził stan wyjątkowy na granicy z Meksykiem i wysłał tam żołnierzy, potwierdził akcję deportacji wszystkich nielegalnych imigrantów (szacuje się ich liczbę na minimum 11 milionów osób, ale według innych szacunków może ich być nawet 15 mln), łamiąc 14. poprawkę do konstytucji zniósł prawo ziemi w odniesieniu do klauzuli obywatelstwa, wyprowadził Stany Zjednoczone ze Światowej Organizacji Zdrowia i porozumienia paryskiego w sprawie przeciwdziałania zmianom klimatu, zapowiedział zwiększenie wydobycia paliw kopalnych i zalanie rynków światowych amerykańskimi ropą i gazem, a nawet dał wyraz temu, że US Navy będzie gotowa do starć z okrętami chińskimi w akwenie Kanału Panamskiego. Z wyjątkiem tej ostatniej deklaracji swoje słowa natychmiast ubrał w tzw. rozporządzenia wykonawcze oraz memoranda.
Jeśli zrealizuje swoje inne zapowiedzi, doprowadzi do politycznej wojny domowej z Demokratami oraz prawdziwej, gorącej, wojny na ulicach z gangami, które przecież nie zwiną się potulnie na samą wieść o planowanych operacjach agentów federalnych. Ameryka pamięta to już z czasów prohibicji, lat 30. i 40. ubiegłego wieku.
W ciągu 24 godzin przed i po zaprzysiężeniu Trump wygłosił jeszcze trzy przemówienia – adresowane już precyzyjnie do jego zwolenników. Szczególne wrażenie robiło to wcześniejsze; u mnie wywołało gęsią skórkę, bo dosłyszałem w nim tony przypominające atmosferę lat trzydziestych w Europie.
Oczywiście można się pocieszać, że wygrać wszystkie bitwy na tylu frontach naraz niepodobna. Niektóre decyzje zostaną podważone przez niezależne sądy, gdzie indziej nowa administracja napotka opór materii i sam prezydent osobiście się zniechęci, etc. Ale świat zostanie wprowadzony w stan napięcia, niepewności i chaosu, to pewne.
W pewnym sensie 40 godzin później Trumpowi odpowiedział Donald Tusk. W Strasburgu wygłosił znakomitą retorycznie mowę do posłów do Parlamentu Europejskiego – a w istocie do liderów Unii, jej państw i obywateli. Stanął w szranki o przywództwo Wspólnoty. W sytuacji, gdy Emmanuel Macron ugrzązł w wewnętrznych gierkach politycznych, Olaf Scholz władzę zdaje, a Friedrich Merz jeszcze jej nie przejął, Pedro Sánchez ma swoje problemy, właściwie został na placu boju sam. Może jeszcze z Giorgią Meloni, choć za premierką Włoch nie stoi porównywalna poważna, paneuropejska siła polityczna.
Tusk wezwał Unię do działania, do wzięcia odpowiedzialności za bezpieczeństwo na Starym Kontynencie. Do zwiększenia wydatków na obronność. W tej sprawie ma absolutnie rację. Moim zdaniem, Trump ostatecznie Ukrainę sprzeda; nadzieje Wołodymyra Zełenskiego, iż Putin, eskalując żądania, przeciągnie i zerwie strunę, a wtedy Stany Zjednoczone ponownie zwrócą się w stronę Kijowa, pozwalając na skuteczną kontynuację działań obronnych, mogą się nie ziścić. Trump nie będzie chciał za tę wojnę płacić. Nie będzie też tak wytrwały jak Joe Biden w budowaniu jedności sojuszników z NATO, G7 i ponad 50 krajów Grupy Kontaktowej z Ramstein.
Unia mogłaby – powinna! – Amerykę zastąpić. Nie tylko finansowo i przynajmniej po części sprzętowo (dużo uzbrojenia i amunicji trzeba by pewnie i tak kupować za oceanem, ku satysfakcji Trumpa). Również politycznie: prowadząc rozmowy akcesyjne z Ukrainą bez zwłoki i w dobrej wierze, dyskretnie naciskając na Waszyngton w sprawie zaproszenia Kijowa do członkostwa w NATO po zawarciu pokoju. I przede wszystkim utrzymując szczelny reżim sankcyjny na Rosję także po ewentualnym wstrzymaniu działań wojennych – aż do finalnego rozwiązania satysfakcjonującego UE i Ukrainę. Bez dostępu do zachodnich technologii i kredytów Putinowi o wiele trudniej będzie odtworzyć potencjał militarny.
Musiałaby też w końcu powstać europejska tożsamość obronna, o której dyskutujemy od lat. W takim wymiarze, który zniechęcałby Rosję do myślenia o agresji i nawet testowania gotowości zachodnich Europejczyków.
Czy to wszystko jest możliwe? Chciałbym. Wiem, że to konieczne. Ale nie tylko nie dałbym sobie za powodzenie tego planu odciąć ręki, tym bardziej głowy; chyba również nie postawiłbym na to dolarów przeciw orzechom.
Czy Tusk poprowadziłby Unię w tym kierunku? W to wątpię już całkiem poważnie. Jego strasburskie wystąpienie było wypowiedziane raczej w duchu Europy ojczyzn niż w intencji zacieśnienia integracji i przyspieszenia unijnych procedur decyzyjnych. Powiedział to wprost, dezawuując pomysł europejskiej armii z powodu przewidywanych kłótni o dowodzenie. Armia sensu stricto na pewno nie powstanie, ale zwierzchnictwo nad wyznaczonymi jednostkami armii państw członkowskich, ukompletowanymi, doposażonymi i przećwiczonymi w zakresie tzw. interoperacyjności, będzie musiało być wspólne, a nie narodowe.
Podobnie ślepym zaułkiem jest wzywanie do wycofania się z zielonych technologii i transformacji energetycznej. Skoro Trump wycofuje się z subsydiującej zielony sektor gospodarki USA ustawy IRA (Inflation Reduction Act) Joe Bidena i stawia na paliwa kopalne, to Europie znika jeden z głównych konkurentów na tym polu; Chiny pozostają. Zaś Ameryka będzie musiała za kilka lat nadganiać stracony czas, bo samymi słowami Trumpa nie da się odwołać katastrofy klimatycznej i zanegować faktu, że energia ze źródeł odnawialnych jest tańsza od jakiejkolwiek innej.
Nexus to połączenie szczelinowe, rodzaj połączenia międzykomórkowego, który składa się z kanału hydrofilowego oraz wąskiej szczeliny międzykomórkowej o szerokości 2–4 nm. Kanał zbudowany jest z sześciu białek, zwanych koneksynami, i tworzy to połączenie szczelinowe między dwoma komórkami, umożliwiające przekazywanie informacji za pomocą prądu jonowego. Ta trudna definicja (spisana przeze mnie z Wikipedii) posłużyła izraelskiemu historykowi Yuwalowi Noahowi Harari’emu jako tytuł książki Nexus. Krótka historia informacji. Od epoki kamienia do sztucznej inteligencji. Harari to stosunkowo młody profesor Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, ma dopiero 48 lat. Zasłynął jako historyk po publikacji trzyczęściowego dzieła, popularnego także w Polsce, na które składają się książki: Sapiens. Od zwierząt do bogów. Krótka historia ludzkości, wydana przez Wydawnictwo Naukowe PWN w Warszawie w 2014 roku (dodruk 2017), Homo deus. Krótka historia jutra, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018 oraz 21 lekcji na XXI wiek, także Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018. Nexus powstał sześć lat później.
Sam Harari definiuje siebie jako specjalistę w dziedzinie historii średniowiecza i historii wojskowości, choć wymienione i znane także w Polsce książki wskazują raczej na historię, nie tylko średniowiecza, i na popularyzację nauki. Są lekturą pasjonującą, a wbrew sugestiom autora z podtytułów: krótka historia ludzkości, krótka historia jutra, krótka historia informacji są lekturą na długie, zimowe wieczory, wymagającą powolnego i starannego czytania. Liczą średnio ponad 500 stron każda. Zawierają bogaty materiał faktograficzny i zaskakujące czasem konkluzje. Autor operuje tym samym schematem opowieści. W przypadku trzech wcześniej wydanych pozycji Sapiens mówi o przeszłości, Homo deus o czasie teraźniejszym i wnioskach na przyszłość, 21 lekcji dotyczy perspektywy i ma charakter prognostyczny. W jednotomowym Nexusie pierwsza część książki dotyczy czasu historycznego, druga wskazania, w jakim miejscu się znajdujemy, a trzecia to przewidywania, jak dalej potoczy się historia. Nic dziwnego, że w tej ostatniej części dominuje „sztuczna inteligencja”, a jej popularność i zastosowania to kwestia dosłownie ostatnich lat. Na dobrą sprawę AI zawładnęła umysłami współczesnych, choć nie bardzo wiemy, co z nią zrobić.
Autor sam informuje, o czym są poszczególne części jego książki. I tak: pierwsza to historyczny przegląd rozwoju ludzkich sieci informacyjnych. „Nie próbuje kreślić, stulecie po stuleciu, pełnego obrazu takich technologii informacyjnych, jak pismo, prasa drukarska i radio. Zamiast tego […] zgłębia zasadnicze dylematy, przed którymi stawali ludzie […], gdy usiłowali tworzyć sieci informacyjne, i bada, jak różne odpowiedzi na te dylematy kształtowały biegunowo odmienne społeczeństwa” [s. 28]. To, co uważano za konflikty ideologiczne i polityczne było zderzeniem przeciwstawnych sieci informacyjnych. Mitologia i biurokracja były pojęciami charakteryzującymi ten etap człowieczego rozwoju; każde z nich ciągnęło w swoją stronę, a nowe instytucje (jak wolne sądy czy niecenzurowana prasa) oraz idee pełniły funkcję mechanizmów samonaprawczych. „Słabe mechanizmy samonaprawcze niekiedy prowadzą do historycznych katastrof, takich jak polowania na czarownice […], podczas gdy silne mechanizmy samonaprawy nieraz rozsadzają sieć od wewnątrz” [s. 29]. Część historyczna pozwala zrozumieć występujące dziś zjawiska oraz przewidywać przyszłość. „Historia [bowiem] nie jest badaniem przeszłości – to nauka o zmianie” [s. 30]. W części drugiej autor analizuje tworzoną obecnie nową sieć informacyjną – aż do sztucznej inteligencji. Jest to przejście od organicznych (opartych na węglu) sieci informacyjnych do nieorganicznych (krzemowych). „Chipy krzemowe mogą powoływać do istnienia szpiegów, którzy nigdy nie śpią, finansistów, którzy nigdy nie zapominają, i despotów, którzy nigdy nie umierają” [s. 31]. Co będzie dalej? To pytanie dominuje w części trzeciej. Jak demokracja i totalitaryzm (a demokracja i dyktatura są – według autora – nie tyle przeciwstawnymi systemami politycznymi i etycznymi, ile przeciwstawnymi typami sieci informacyjnych) poradzą sobie z siecią nieorganiczną i jak ta sieć może wpłynąć na globalną równowagę sił między oboma typami społeczeństw. Nie trzeba nikogo przekonywać, że to pytania aktualne.
Książka jest grubaśna, a autor opisał w niej tyle faktów, zdarzeń i interpretacji, że omówienie wszystkich nie byłoby możliwe. Wybrałem jedynie kilka fragmentów, które wydawały mi się warte zacytowania i podkreślenia. Zacznę od specyfiki rządów autorytarnych: „Najczęstszą metodą stosowaną przez polityków twardej ręki do podkopywania demokracji jest atakowanie kolejnych mechanizmów samokorekty, nierzadko zaczynając od sądów i mediów. Typowy polityk z takimi skłonnościami albo pozbawia sądy ich prerogatyw, albo umieszcza w nich swoich stronników i stara się zlikwidować wszystkie niezależne media, jednocześnie budując własną machinę propagandową” [s. 174–5]. Czy to Szanownym Czytelnikom czegoś nie przypomina? Bo: „Kiedy sądy nie są już w stanie ograniczać władzę rządu środkami legalnymi, a media posłusznie kolportują stanowisko rządu, wszystkie inne instytucje lub osoby, które śmią się przeciwstawić rządowi, mogą paść ofiarą kampanii oszczerstw i szykan i zostać uznane za zdrajców, przestępców lub agentów zagranicy. Instytucje akademickie, samorządy, organizacje pozarządowe i przedsiębiorstwa prywatne są albo demontowane, albo poddawane kontroli rządu. Na tym etapie rząd może także swobodnie fałszować wybory, na przykład wtrącając do więzienia liderów opozycji […], manipulując okręgami wyborczymi lub pozbawiając wyborców prawa głosu” [s. 175]. To przecież kropka w kropkę charakterystyka rządów PiS w latach 2005–2007, a zwłaszcza w latach 2015–2023. Procesu tego nie udało się im dokończyć wskutek dość zdecydowanego sprzeciwu społecznego i własnej nieudolności. Pełni frustracji z powodu porażki zrobią wiele, by zrealizować ten plan tak szybko, jak się da. Każda autokracja ma bowiem jeden tylko cel: zdobycie i sprawowanie władzy. Wszelkie deklaracje ideowe, przedsięwzięcia polityczne czy zestawy obietnic są tylko środkami pośrednimi dla uzyskania tego celu. Kaczyński dziś gotów byłby zaakceptować liberalizację aborcji, choć kilka lat wcześniej to on zainspirował zaostrzenie przepisów w tej kwestii.
Bodaj najgroźniejszym wrogiem demokracji stał się populizm. Może dlatego, że z pozoru wydaje się arcydemokratyczny. Wszystko ma się dziać z woli ludu. „Lud” to hipostaza, by dokonywać interpretacji w jego imieniu, potrzeba interpretatora, a więc autokraty uprawnionego do interpretacji. Harari nie odkrywa tu niczego nowego, ale przypomnieć warto.
Mnie zafascynowała jednak ukryta na uboczu teza. Zacytuję: „Demokracja i dyktatura nie są biegunowymi przeciwieństwami, ale raczej pewnym kontinuum” [s. 188]. A zafascynowała dlatego, że jakiś czas temu sam wdałem się w podobne rozważania. Bez wątpienia socjalizm i kapitalizm są dwoma skrajnie odmiennymi systemami ustrojowymi, ale żaden z nich nie występuje w „czystej” postaci. Socjalizm to własność państwowa i centralne planowanie; dla odmiany kapitalizm to rynek i własność prywatna. Nie ma jednak kraju, w którym byłoby 100 procent własności państwa, albo – dla odmiany – całkowita likwidacja interwencjonizmu państwa. Gdyby więc próbować określenia obowiązującego ustroju należałoby wyznaczyć linię owego kontinuum np. od 1 do 10. Wówczas decyduje miejsce na tej linii. Harari opisuje rzecz podobnie: „Aby stwierdzić, czy danej sieci jest bliżej do demokratycznego, czy dyktatorskiego krańca kontinuum, musimy zrozumieć sposób przepływu informacji w sieci oraz ustalić, co kształtuje dyskusję polityczną. Kiedy jedna osoba narzuca wszystkie decyzje i nawet jej najbliżsi doradcy boją się wyrazić odmienne zdanie, nie dochodzi do żadnej rozmowy. Taka sieć sytuuje się na skrajnym dyktatorskim krańcu spektrum” [s. 188–189]. Wtedy w istocie problem polega na właściwym dobraniu owych par przeciwieństw: socjalizm i kapitalizm; autokracja i demokracja; fundamentalizm i liberalizm. Wtedy przeciwieństwem konserwatyzmu byłby progresywizm, a nie np. liberalizm czy demokracja, bo te pojęcia przynależą do innych par. Analiza przepływów na linii kontinuum pokazywałaby tendencję, kierunek, w jakim zmierza dane społeczeństwo. Wtedy zwolenników kapitalistycznych rozwiązań w gospodarce powinna zaniepokoić zmiana nazwy „Ministerstwa Przekształceń Własnościowych” w „Ministerstwo Aktywów Państwowych”, o czym kiedyś już pisałem w „Res Humana”, bo jest ona wyrazem przesunięcia na linii kontinuum.
Harari jest historykiem, przykładów historycznych u niego jest całe mnóstwo. Znajdziemy tam i epokę kamienia łupanego, i cesarstwo chińskie, i reformację w Europie, i faszyzm na zmianę z komunizmem. Kilka z podawanych przez niego faktów zadziwia, mimo że są nam od dawna znane. Wiemy, na przykład, że porażki ZSRR w początkach wojny ojczyźnianej były skutkiem dyktatorskich rządów Stalina, ale żeby aż tak. Znów zacytuję: „Pierwszego dnia inwazji [Niemiec na ZSRR] Armia Czerwona dysponowała na froncie europejskim 15 tysiącami czołgów, 15 tysiącami samolotów bojowych i 37 tysiącami dział, walcząc z 3300 niemieckimi czołgami, 2250 samolotami bojowymi i 7146 działami. Mimo to nastąpiła jedna z największych katastrof militarnych w historii – w ciągu miesiąca siły rosyjskie straciły 11700 czołgów (78%), 10 tysięcy samolotów bojowych (67%) i 19 tysięcy dział artyleryjskich (51%). Stalin utracił także wszystkie terytoria, które podbił w latach 1939–1940, oraz znaczną część centrum Związku Radzieckiego”. Przekonanie o sile dyktatury okazało się błędne, o czym warto pamiętać także dziś.
Tyle na 250 stronach książki w rozdziałach poświęconych „sieci ludzkiej”. Drugą połowę autor poświęcił rozważaniom na temat sieci nieorganicznej, tej, która działa non-stop i może funkcjonować samodzielnie, bez decydującego udziału człowieka, choć to ludzie stworzyli tę sieć. Jakby na przekór opiniom Stanisława Lema, który twierdził, że to człowiek będzie ostatecznie decydował o działaniu sztucznej inteligencji. „[…] to nie ludzie wybierali, co chcą zobaczyć – algorytmy wybierały za nich” [s. 266]. „To jest znamienna cecha sztucznej inteligencji – zdolność maszyny do samodzielnego uczenia się i działania” [s. 267]. „[…] algorytmy zyskały już zdolność do samodzielnego generowania fake newsów i teorii spiskowych” [s. 267]. „[…] wielu czytelników może nie zgodzić się z argumentem, że algorytmy podejmują autonomiczne decyzje, kategorycznie twierdząc, że wszystkie działania algorytmów były rezultatem kodu napisanego przez inżynierów oprogramowania oraz modeli biznesowych przyjętych przez kadrę kierowniczą. W tej książce nie zgadzamy się z takim stawianiem sprawy. Żołnierze, jak wszyscy ludzie, są kształtowani przez kod genetyczny mieszczący się w ich DNA i wykonują polecenia wydawane przez dowództwo, a mimo to mogą podejmować niezależne decyzje. Istotne jest, aby zrozumieć, że tak samo jest z algorytmami sztucznej inteligencji. Potrafią samodzielnie uczyć się rzeczy, których nie zaprogramował żaden ludzki inżynier, i tak samo mogą też podejmować decyzje, jakich nie przewidział żaden pracownik szczebla kierowniczego. Oto istota rewolucji sztucznej inteligencji” [s. 267–8]. Na tym właściwie mógłbym skończyć. Wypowiadanie się przez człowieka z epoki konia i wozu drabiniastego na temat konsekwencji współżycia algorytmów z organizmami żywymi (organicznymi) zakrawa na nadużycie. Powyższe cytaty mogę więc jedynie uzupełnić stwierdzeniem, że z dalszych wywodów autora wyniosłem wrażenie, że zastosowania sztucznej inteligencji już dziś wykraczają poza naszą zdolność pojmowania i przewidywania. I tyle.
Książkę tę chciałbym polecić szczególnej uwadze tych wszystkich naszych rodaków (a i innym obywatelom całej wspólnoty europejsko-atlantyckiej kultury także by nie zaszkodziła!) którzy dzisiaj korzystają często (czasami jakże niestety bezrefleksyjnie) z rozwiniętych tak niebywale możliwości łatwo dostępnych (jak dla kogo? – dodajmy, gwoli prawdy) turystycznych możliwości podróżowania tanimi liniami lotniczymi po krainach śródziemnomorskich byłych kultur antycznych. Od Aten, Riwiery Olimpijskiej czy Krety po dalsze miejsca, mocno niegdyś związane z dawną helleńską czy rzymską kulturą. Od Gruzji (Kolchida) po jej krańce zachodnie – Sycylię, Maltę, Neapol (gr. neopolis – nowe miasto), Marsylię (starogrecka Massalia), Barcelonę, Malagę, Gibraltar czy też dzisiejszą północną Afrykę (z Marokiem na czele).
Autor, profesor Marek Węcowski, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego, znawca dziejów starożytnych kultur i państw, gdzie powstawały, kwitły i upadały, już w samym tytule swej książki, a i zaraz potem w słowie wstępnym, tak wykłada jej genezę i idee, które skłoniły go do pisania o starożytności greckiej i rzymskiej z punktu widzenia naszej teraźniejszości. Czyli tej obecnej naszej rzeczywistości społeczno-politycznej i kulturowej, „jaka spadła na nas niespodziewanie po światowym kryzysie gospodarczym, który uderzył w byt milionów ludzi, przyszło testujące nasze człowieczeństwo i zdolność do współczucia doświadczenie kolejnych fal tragicznych migracji z Bliskiego Wschodu i Afryki. Po serii wydarzeń politycznych, które mocno zachwiały wiarą w trwałość demokracji jako systemu władzy, sposobu życia ludzi od Europy Środkowej po Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone, nastąpiła pandemia koronowirusa, zabierając miliony istnień, przecinając nierozerwalne, jak nam się wcześniej zdawało, globalne związki naszego świata. Gdy zaczęliśmy się powoli otrząsać z tych klęsk, stanęliśmy na krawędzi kolejnej wojny światowej i zostaliśmy świadkami próby zniszczenia całego państwa oraz planowej eksterminacji jego społeczeństwa – i to w Ukrainie, na rubieżach Unii Europejskiej. Udziałem Europy stało się raz jeszcze doświadczenie zbrodniczego imperializmu, śmierci, cierpienia i milionowych migracji ofiar napaści, ale także heroicznego oporu w obronie wolności oraz masowej, bezinteresownej pomocy potrzebującym. Gdyby kilkanaście, a nawet kilka lat temu ktoś tak opisał najbliższą przyszłość naszego świata, zostałby zapewne wyśmiany… Kiedy piszę te słowa, jest wiosna 2023 roku. Nie wiemy, dokąd to wszystko zmierza i jak się zakończy… W tej książce znajdą się ślady dawnego sposobu myślenia, sprzed katastrof naszych dni, z czasu utraconej już dziś pewności własnego bytu i miejsca w świecie, ale też z epoki masowej swobodnej turystyki i w miarę bezpiecznego życia. Z epoki, kiedy wakacyjne wycieczki mogły niekiedy czasami prowadzić nas śladami Greków i Rzymian”.
I jest tutaj Marek Węcowski najlepszym interpretatorem swej książki. Tak, na plan pierwszy wybija mocno to, że chodzi mu o pokazanie przeszłości antycznej Grecji, głównych linii rozwojowych jej myśli filozoficznej, egzystencjalnej, elementów stymulujących postęp wiedzy i znajomości świata przyrody. Problemów, dramatów i dylematów cywilizacyjnego, społecznego i kulturowego rozwoju wraz z immanentnie w niej zawartymi przyczynami przyszłego upadku. Problemów, które my – ludzie cywilizacji epok późniejszych – w większości przypadków odziedziczyliśmy w spadku po niej, z całym dobrodziejstwem inwentarza. I z którymi borykaliśmy się, i nadal borykamy, z rozmaitymi skutkami – tak jak oni, nasi poprzednicy niegdyś przed paroma tysiącami lat.
Tak, jest tutaj Węcowski, by tak rzec, prezentystą pełną gębą, czyli patrzącym na przeszłość z naszego teraźniejszego punktu widzenia, jak zresztą większość piszących o przeszłości publicystów historycznych, jak i również wielu zawodowych historyków z odpowiednimi tytułami naukowymi. Z wyjątkiem może tylko rzadkiego już dzisiaj gatunku „mężów uczonych”, czyli tzw. historyków „czystych”, tzn. tych zajmujących się czasami minionymi, faktami czy wydarzeniami z przeszłości, mniej lub bardziej incydentalnymi. Bez łatwego moralizowania czy prób pouczania swoich współczesnych, a przede wszystkim w celach czysto poznawczo-dokumentacyjnych. Stających się potem bardzo często dla badaczy czy myślicieli materiałem wyjściowym dla innych historyków uczonych budowania późniejszych analiz i konstrukcji, szerszych syntez, uogólnień historiozoficznych… Już na ogół bez owych prób bezpośrednich wycieczek w inne, bliskie nam czasy: kierujące naszą uwagę w przeszłość czy nawet i przyszłość. Nie ma nic oczywiście a priori złego czy dobrego w jednym czy drugim (czy tysięcznym pośrednim) stanowisku czy konkretnym przypadku. Wszystko zależy od tego, jakie cele i zadania stawia przed sobą zarówno ów „mąż uczony”, jak i ci wszyscy późniejsi prezentyści nawiązujący do z jego badań, dorobku i ustaleń!
Marek Węcowski i cała zawartość jego książki Tu jest Grecja. Antyk na nasze czasy – a zwłaszcza jej rozdziały, takie jak: Swoi, obcy i bestie albo co o znaczyło być Grekiem, Helleńska lekcja prywaty i patriotyzmu, Tułaczy los. Deportacje, uchodźczy i wygnańcy w starożytnej Grecji, Zniszczysz wielkie państwo. Grecy, Ukraina, Zachód czy zamykający ją esej Wojna, imperializm, demokracja. Lekcja historii klasycznej – potwierdzają w całej pełni, że owa wielka LEKCJA historii klasycznej zadana nam wszystkim, czyli ludziom naszych czasów, zarówno tym ze Wschodu, jak i z Zachodu, przez przywoływane tu tak złożone dzieje europejskich ludów i cywilizacji, których jako wedle Cypriana Norwida „późni wnukowie” jesteśmy, chcąc nie chcąc, spadkobiercami, jak i niesione przez nie dramatyczne pytania i zadania do odrobienia, dzięki ich pełniejszemu poznaniu, będą, powinny być, dla nas nieco może łatwiejsze.
„Jeszcze jedno takie zwycięstwo, a będziemy straceni” – miał powiedzieć Pyrrus, władca Epiru, po rozgromieniu przeciwnika w bitwie, która okazała się wyniszczająca również dla niego samego.
Najprostsze do oszacowania koszty wojny w Gazie to dla Izraela 250 miliardów szekli (ponad 67 miliardów dolarów). Po drugiej stronie, w Gazie, straty w infrastrukturze wynoszą ponad 18,5 miliarda dolarów. Niemierzalne, choć policzalne liczbowo, pozostają straty ludzkie. To śmierć ponad 1700 Izraelczyków – zarówno zamordowanych przez Hamas cywilów, jak i zabitych w walkach żołnierzy. Okrucieństwo terrorystów z Hamasu było bezprecedensowe i spotkało się z równie straszliwym odwetem, skutkującym śmiercią ponad 46 000 Palestyńczyków, w tym niemal 17 500 dzieci. Oznacza to ponad 100 ofiar dziennie – w sumie więcej niż cywilnych ofiar trzyletniej wojny Rosji przeciw Ukrainie. To również dramat 1,9 miliona mieszkańców Gazy, czyli niemal 85% całej jej populacji, którzy z dnia na dzień stali się uchodźcami. Najtrudniejsze jednak do uchwycenia są straty obu stron w wymiarze psychicznego spustoszenia i zaprzepaszczonych szans.
Na wieść o pomyślnym zakończeniu negocjacji między Izraelem a Hamasem wielu odetchnęło z ulgą, choć nadal nic nie jest ostatecznie przesądzone. Rozmowy nie były łatwe – także tutaj aspekt najmniej poddający się porównaniom i miarom okazał się najtrudniejszym elementem negocjacji: wydanie 98 zakładników lub ich ciał, ponieważ – jak się uznaje – jedna trzecia z nich nie żyje. W zamian Izrael zobowiązał się uwolnić palestyńskich więźniów, a proporcje wymiany były najbardziej skomplikowanym przedmiotem rozmów, choć ramy porozumienia bazują na projekcie wypracowanym za pośrednictwem USA pod koniec maja 2024 roku. Gdyby tylko wówczas strony nie zasklepiły się w nieprzejednaniu, oszczędzono by życie niemal 10 000 Palestyńczyków i cierpienia ośmiu miesięcy niewoli w przypadku zakładników.
Powyższe staje się tym bardziej gorzką refleksją, gdy uzmysłowimy sobie, że z czysto formalnego punktu widzenia porozumienie o rozejmie z 15 stycznia 2025 roku stanowi – jak to ujęto – załącznik z „wytycznymi do praktycznego wdrożenia” propozycji z 27 maja 2024 roku, co w dokumencie wskazano wielokrotnie. Oznacza to, że trwająca 15 miesięcy gehenna ludności Gazy oraz izraelskich zakładników i ich rodzin ma zostać ukrócona na mocy załącznika do porozumienia, które przez niemal połowę konfliktu, choć wynegocjowane, pozostawało martwe.
Porozumienie przewiduje trzystopniową realizację obustronnych oczekiwań co 42 dni. W pierwszej fazie, od 19 stycznia, uwolnionych ma zostać 33 zakładników. W drugiej – od 2 marca, jeśli nie pojawią się żadne przeszkody – reszta pozostających przy życiu. W trzeciej – w najlepszym wypadku począwszy od połowy kwietnia – wydane mają być ciała tych, którym nie dane było przeżyć. Równolegle armia izraelska wycofa się częściowo z dwóch korytarzy – Netzarim i Filadelfijskiego – przez nią kontrolowanych, umożliwiając od 25 stycznia przejście dla niemal miliona ludzi stłoczonych w namiotach w umownej „strefie humanitarnej”, znajdującej się na wybrzeżu niemal pośrodku gazańskiej enklawy, a od 9 lutego wzdłuż drogi Salaheddine. Dopiero w drugiej fazie armia izraelska rozpocznie pełne wycofywanie się z korytarzy. Pełne wycofanie sił izraelskich ze Strefy Gazy zakończy się w najlepszym wypadku w połowie kwietnia, i dopiero wówczas możliwe będzie faktyczne zawieszenie broni.
Droga do takiego „trwałego zawieszenia broni” jest jeszcze daleka i pełna przeszkód, które będzie można pokonać jedynie dzięki determinacji trójki mediatorów. Stany Zjednoczone, Egipt i Katar ograniczyły się na razie do stwierdzenia we wspólnym komunikacie, że są zdeterminowane, aby „zapewnić pełną realizację trzech faz przez obie strony”. Trudno to jednak uznać za mocną gwarancję, szczególnie że nic nie zostało powiedziane o reakcji na ewentualne naruszenie porozumienia. Dodatkowym czynnikiem wzmacniającym niepewność jest postawa izraelskiego premiera, który zapowiedział, że niezależnie od porozumienia Izrael zastrzega sobie prawo do kontynuacji działań militarnych. Na to nakłada się nieprzewidywalność jednego z gwarantów rozejmu – USA – za sprawą Donalda Trumpa, który obiecał „piekło”, jeśli wszyscy izraelscy zakładnicy nie zostaną uwolnieni przed jego powrotem do Białego Domu. Trump do Białego Domu powrócił, do domów powróciła garstka zakładników, a piekło – jak trwało, tak dla wielu z nich oraz dla umęczonej Gazy trwa nadal, choć zapewne nie to nowo wybrany prezydent USA miał na myśli.
Niemniej, chciałoby się powiedzieć: Dum spiro, spero – „Póki oddycham, mam nadzieję”.
Między Tokio a Mukdenem
Abe spędził dzieciństwo w dawnej stolicy Mandżurów, czyli w Mukdenie. Mieszkał w dzielnicy japońskiej, ale często wędrował do chińskiego starego miasta, podziwiając budynki dawnego zamku, w którym rezydowali władcy Mandżurii w czasach przed zmianą stolicy na Pekin.
1924
Abe Kōbō urodził się 7 marca 1924 roku jako najstarszy syn lekarza Abe Senkichiego (ur. 1898) i matki Yorimi (ur. 1899). Nadano mu imię Kimifusa, zapisane ideogramami , które można przeczytać również jako Kōbō. To sino-japońskie brzmienie imienia Kōbō pisarz uczynił pseudonimem literackim, zapisywanym tymi samymi ideogramami, co Kimifusa. Podobno debiutujący poeta i powieściopisarz Kimifusa wolał to sino-japońskie, „twarde” i mocne brzmienie swego imienia. Nie miał szczególnego przywiązania do nazw i rzeczy czysto japońskich, ponieważ od pierwszych lat życia wychowywał się poza Japonią. Z czasem dowiedział się, że urodził się w miasteczku Takinogawa, później włączonym do metropolii tokijskiej (obecnie to dzielnica o nazwie Kita). W łonie matki przeżył trzęsienie ziemi, które miało miejsce 1 września 1923 roku. Uratował się dzięki temu, że rodzice mieszkali wtedy na wyżynnej, północnej części równiny Musashi.
Ojciec Senkichi
Ojciec przyszłego pisarza, Senkichi (te same ideogramy wymawiano też jako Asakichi lub Asayoshi), pochodzący ze wsi Higashi Takasu na Hokkaido, skończył szkołę średnią w Asahikawie, a studia odbył w Mukdenie na Mandżurskim Uniwersytecie Medycznym. Po studiach został na nim zatrudniony na stanowisku wykładowcy. Za rozprawę o witaminach otrzymał stopień doktora. Był też esperantystą. W czasie jego służbowego pobytu w Państwowym Instytucie Dietetyki w Tokio urodził mu się syn Kimifusa.
Matka Yorimi
Yorimi, matka Kimifusy urodziła się w 1899 roku we wsi Higashi Takasu na Hokkkaido w rodzinie przesiedleńców z Sikoku. Jej matka Abe Take była córką naczelnika wioski (shōya) z okolic Takamatsu na wyspie Sikoku. Była już mężatką, kiedy zdecydowała się porzucić męża wybranego jej przez rodziców i uciec na Hokkaido razem z kochanym samurajem Kurokawą Shōzaburō i jego rodziną. Stało się to tuż przed wybuchem wojny japońsko-chińskiej. Wówczas razem z nowym mężem, który przyjął jej nazwisko Abe, zamieszkała we wsi Higashi Takasu. Zajmowała się uprawą roli, przydzielonej samurajowi w ramach programu kolonizacji wyspy Hokkaido. Jej mąż jako lepiej wykształcony były samuraj przyczynił się do rozwoju edukacji w regionie, m.in. założył we wsi szkołę podstawową[1].
W tej samej miejscowości – i już w stosunkowo dobrych warunkach – urodziła się Yorimi, której rodzina zapewniła dziewczynce możliwość nauki w szkole. Yorimi skończyła żeńskie liceum w Asahikawie, a następnie studiowała literaturę japońską w Tokijskiej Żeńskiej Szkole Pedagogicznej (późniejszy Uniwersytet Ochanomizu). Studiów jednak nie skończyła, ponieważ wydalono ją z uczelni za wywieszenie plakatu o pewnym odczycie lewicowej organizacji. Yorimi interesowała się socjalizmem. Należała do pierwszego w Japonii socjalistycznego związku kobiet, tzn. do Sekirankai (Stowarzyszenie Czerwonej Fali). Interesowała się też literaturą proletariacką. Napisała nawet powieść Sufuinkusu wa warau (Sfinks się śmieje, 1924)[2].
Zapowiadała się na interesującą pisarkę. Jednak wychowywanie czwórki dzieci (jednego syna, tzn. Harumitsu, oddała swym rodzicom – rodzinie Imura w Asahikawie). W 1923 roku wyszła za Senkichiego, który studiował wtedy dietetykę, a po studiach pracował jako wykładowca na Mandżurskim Uniwersytecie Medycznym, jak również w szpitalu uczelnianym w Mukdenie (jap. Hōten, chin. Shenyang).
1925
W następnym roku po przyjściu na świat Kimifusy rodzice wraz z synem udali się do Mandżurii. Odtąd mieszkali w mieście Mukden, gdzie ojciec Senkichi pracował na tamtejszym uniwersytecie medycznym.
Kimifusa miał osiem miesięcy, gdy z rodzicami zamieszkał (jak się okazało – na 16 lat) w Mandżurii, w murowanym, parterowym domu, a po przeprowadzce – w domu piętrowym w dzielnicy japońskiej. Tam skończył szkołę podstawową. Wspomnieć należy, że przez jeden rok uczył się razem z młodszym bratem Harumitsu na Hokkaido, mieszkając z matką u jej rodziców, gdy ojciec przez rok przebywał za granicą (Niemcy, Węgry) na stażu naukowym. Wówczas Senkichi zdawał egzamin na studia zagraniczne w języku esperanto[3].
Powtórzmy więc, że Abe Kimifusa przyszedł na świat siedem miesięcy po wielkim trzęsieniu ziemi w Kantō, które spowodowało śmierć ponad stu tysięcy mieszkańców i niemal całkowicie zniszczyło stolicę państwa. Na szczęście ocalała miejscowość Takinogawa, w której Abe Senkichi i Yorimi tymczasowo mieszkali. Dlatego pierworodny syn został zameldowany pod adresem rodziców matki na Hokkaido w okręgu Ishikari w miejscowości Takasu, należącej dziś do miasta Asahikawa. Mieszkali tam dziadkowie, którzy pod koniec XIX wieku przybyli na Hokkaido jako „kolonizatorzy ugorów” z Takamatsu na wyspie Sikoku.
Później Abe napisał:
„Miejsce zameldowania, miejsce narodzin i wychowania – wszystkie trzy różniły się, i dlatego z biegiem czasu coraz trudniej mi było odnieść się do przeszłości. Pewnie taka historia oddala mnie od sposobu relacji przedstawianych w powieściach autobiograficznych”[4].
Niewątpliwie, dzięki temu pytania o tożsamość towarzyszyły życiu wielu bohaterów jego powieści i dramatów.
1931–1939
Kimifusa w 1931 roku rozpoczął naukę w szkole podstawowej Chiyoda Shōgakkō w Mukdenie, a w 1935 roku skończył naukę w Drugiej Szkole Średniej. W tym czasie pasjonował się twórczością Edgara Allana Poe, łapaniem owadów, ćwiczeniami walki kendō, bieganiem długodystansowym. Jednocześnie poza szkołą m.in. lubił zwiedzać stare miasto w Mukdenie wbrew zakazom. Dzięki temu chłonął obyczaje chińskie i mandżurskie, przyzwyczajał się do życia i zabaw na bezkresnej, niemal pustynnej równinie w pobliżu miasta. Tylko w japońskich podręcznikach oglądał góry i rzeki blisko domów Japończyków[5].
Z czasem dostrzegał również inne traktowanie Chińczyków niż Japończyków, mimo głoszonej przez władze równości ras (gozoku kyōwa). Można więc uznać, że Japonię zaczął poznawać dopiero wówczas, gdy rozpoczął naukę w liceum Seijō Kōtōgakkō w Tokio.
Lata 1940–1943. Liceum w Tokio. Zainteresowanie filozofią
Abe Kimifusa skończył czteroletnią szkołę średnią i przyjechał do Tokio. Zapisał się do liceum w dzielnicy Shinjuku na specjalizację nauk ścisłych. Początkowo trudno było mu przystosować się do nowych warunków, więc nadal dużo czytał, m.in. powieści Fiodora Dostojewskiego w tłumaczeniu Yonekawy Masao (1891–1965). Zimą przerwał naukę z powodu choroby płuc. Pojechał do domu w Mukdenie. Gdy wyzdrowiał, wrócił do liceum w Tokio w pamiętnym roku 1941, gdy japońskie lotnictwo zbombardowało Pearl Harbor na Hawajach. Niechętnie słuchał oficjalnych wiadomości, wolał czytać powieści. Wśród kolegów miał późniejszego znawcę teatru kabuki Kawatake Toshio, i innego – Akazukę Tōru[6].
Nauczycielem języka niemieckiego był wówczas filozof i krytyk literacki Abe Rokurō (1904–1957), brat Abe Jirō, autora niezwykle cenionego przez młodzież „Dziennika Santarō”. To dzięki nauczycielowi Abe zainteresował się filozofią Nietzschego. Czytał też teksty Heideggera i Jaspersa, zanurzał się w fenomenologii Husserla. Należy też wspomnieć, że po wojnie, gdy Abe Kimifusa napisał swą pierwszą powieść, zwrócił się o ocenę właśnie do Abe Rokurō, którego traktował jako swego mistrza. I to dzięki niemu poznał wpływowego pisarza Haniyę Yutakę (1910–1997), który pozytywnie ocenił powieść Owarishi michi no shirube ni (Przy znaku na końcu drogi) i pomógł ją opublikować.
Lata 1943–1945. Studia medyczne w Tokio
We wrześniu 1943 roku Abe ukończył naukę w liceum, a w październiku wstąpił na wydział medyczny Cesarskiego Uniwersytetu Tokijskiego. Źle znosił opresyjną atmosferę czasu wojny, opuszczał zajęcia. Uspokojenia szukał w poezji Rainera Marii Rilkego, która miała decydujący wpływ na jego debiut poetycki. Z zajęć uczelnianych zdecydowanie nie lubił anatomii. Na pewno nie marzył o powołaniu lekarskim. Na te studia poszedł głównie pod naciskiem ojca, ale może raczej dlatego, by uniknąć służby wojskowej.
W 1944 roku Amerykanie rozpoczęli bombardowania Tokio, a w grudniu Kimifusa (imienia Kōbō zaczął używać później jako pseudonimu) zdecydował o powrocie do domu, który wciąż znajdował się w Mandżurii. Pod pretekstem choroby, posługując się (podobno) sfałszowanym zaświadczeniem, udało mu się wrócić do domu w Mukdenie okrężną drogą przez Koreę.
W Mukdenie zaczął pełnić rolę asystenta w gabinecie ojca, który w tym czasie zajmował się leczeniem pacjentów (przedtem pracował na wydziale medycznym uniwersytetu). Tutaj, w dwudziestym pierwszym roku życia, dotarł jednak do Abe „czerwony papier”, czyli powołanie do wojska, na front. Zrozumiał, że był to wyrok śmierci. Jednak nim zgłosił się na miejsce zbiórki, skończyła się wojna.
Zatem w Mukdenie Kimifusa przeżył zakończenie wojny, ale równocześnie – śmierć ojca, który lecząc pacjentów zaraził się tyfusem podczas panującej tam epidemii.
Kimifusa stracił również mieszkanie (1946 rok), które zostało zajęte przez żołnierzy radzieckich. Włóczył się po mieście, szukając środków do życia, m.in. razem z młodszym bratem Harumitsu[7] wytwarzał i próbował sprzedawać wodę sodową. W tym czasie w mieście Shinkyō, tzn. w stolicy Mandżukuo (1932–1945, obecnie Changchun), gdzie pomagał podczas szczepień na stacji kwarantanny (ken’ekisho), zmarł jego kolega Kanayama, z którym odbył ostatnią podróż do Mandżurii. Ale wtedy jeszcze o śmierci kolegi nie wiedział.
Ewakuacja do kraju. Życie w głodującym Tokio
Pod koniec roku 1946 Kimifusa wsiadł na statek ewakuacyjny razem z dziewięcioletnią siostrą oraz bratem[8] i opuścił Mandżurię, która była krajem jego dzieciństwa i młodości. Tam też kształtowała się jego wyobraźnia o świecie.
Z powodu epidemii cholery statek zatrzymano na redzie na czas kwarantanny, z dala od portu w Sasebo. Dopiero po 10 dniach skierowano statek na Hokkaido. Przeżycia tego okresu stały się tłem późniejszej powieści pt. Kemonotachi kokyō o mezasu (Zwierzęta podążają do domu, 1957).
W styczniu 1947 roku Kimifusa dotarł do domu rodziców matki Yorimi, tzn. do rodziny Imura mieszkającej we wsi Higashi Takasu (wsi założonej dopiero w 1892 roku przez przodków rodziny, a obecnie dzielnicy miasta Asahikawa).
Kimifusa sprawdził listownie, że nie został jeszcze skreślony z listy studentów, więc zostawił matkę i rodzeństwo na Hokkaido, a sam pojechał do Tokio, żeby kontynuować naukę na wydziale medycznym Uniwersytetu Tokijskiego.
W stolicy nie miał mieszkania. Nie miał też dość pieniędzy, więc raczej głodował. Studia medyczne skończył dzięki życzliwości promotora, obiecując mu, że nie będzie pracował jako lekarz. I tak też się stało.
Yamada Machiko
W marcu 1948 roku Kimifusa poślubił studentkę uczelni artystycznej, Yamadę Machiko. Spotkał ją w kawiarni muzycznej w Nakano. Dla niego była piękna jak Audrey Hepburn[9].
Szybko zdecydowali, że mogą zamieszkać razem jeszcze przed ślubem u niej, bo będzie bardziej ekonomicznie – relacjonuje Abe Neri. Po ślubie mieszkali w barakach w centrum zbombardowanego Tokio. Brali udział w organizacji grup literackich i artystycznych, jak np. Yoru no Kai (Stowarzyszenie Nocy) czy Nihon Bungaku Gakkō (Japońska Szkoła Literacka). Wówczas Kimifusa dał się poznać jako zdecydowany pacyfista, krytyczny wobec wojennej przeszłości Japonii.
Machiko z domu Yamada po ślubie przyjęła nazwisko Abe i imię Machi, traktowane jako jej pseudonim artystyczny. Malowała obrazy, opracowywała scenografię teatralną. Ilustrowała również książki męża. Przyczyniła się też do poszerzenia kręgu jego znajomych wśród artystów powojennej Japonii. Machi również pomogła leczyć rany w duszy Kimifusy, spowodowane doświadczeniami okresu wojny i śmiercią ojca w Mandżurii. Po dwu latach małżeństwa odwiedzili rodziców Machi, mieszkających na Kiusiu, którzy w końcu zaakceptowali związek córki z bezimiennym poetą[10].
Żeby zarobić na życie, Abe sprzedawał warzywa i węgiel drzewny (tadon). Razem przedstawiali na ulicy scenki (kamishibai) w stylu teatru obrazkowego: on opowiadał, a ona pokazywała namalowane przez siebie obrazki, głównie dzieciom. Jednak wciąż cierpieli głód[11]. Z tej przyczyny Machi zachorowała na gruźlicę.
Debiut poety i powieściopisarza: Mumei shishū, Owarishi michi no shirube ni, Dendrocacalia
W tym najtrudniejszym okresie Kimifusa nadal pisał wiersze, w których krytycy dostrzegli później wpływ poezji Rilkego, chociaż na wrażliwość młodego poety oddziaływały przede wszystkim doświadczenia mandżurskie. „Wydał” je, a właściwie skopiował na powielaczu, spiął w broszurę i nadał tytuł: Mumei shishū (Zbiór wierszy bezimiennych). Tytuł zbiorku odczytywano również jako Mumyō shishū i tłumaczono jako Wiersze nieznanego poety. Swój tomik wierszy autor próbował sprzedawać wśród znajomych za 50 jenów, ale nic nie zarobił – pisze Abe Neri.
W tym też czasie pisał również powieść pt. Owarishi michi no shirube ni (Przy znaku na końcu drogi), którą dał do przeczytania swemu profesorowi z liceum Abe Rokurō. Dzięki niemu poznał pisarza Haniyę Yutakę, który zdecydował o druku powieści.
W styczniu 1948 roku Abe wstąpił do Yoru no Kai (Stowarzyszenie Nocy), którego współzałożycielami byli artysta Okamoto Tarō (1911–1996) oraz krytycy: Hanada Kiyoteru (1909–1974) i Sasaki Kiichi (1914–1993), którzy wywarli wpływ na rozwój artystyczny młodego Abe, podobnie jak pisarze Haniya Yutaka i Noma Hiroshi. Pod wpływem Hanady Kimifusa/Kōbō zainteresował się surrealizmem. Warto wspomnieć, że członkowie tej grupy dwa razy w miesiącu spotykali się w kawiarni Monami w Higashi Nakano, by dyskutować na temat awangardy w sztuce powojennej.
W lutym 1948 roku w piśmie „Kosei” („Persona”/„Indywiduum”/„Osobowość”) Abe opublikował pierwszą część, a we wrześniu – całą powieść pt. Owarishi michi no shirube ni (Przy znaku na końcu drogi, 1948) jako tom w serii Apuregeeru shinjin sōsakusen (Wybór utworów powojennych młodych pisarzy) wydawnictwa Shinzenbisha (Wydawnictwo Prawda, Dobro, Piękno). W eseju Bokushin no fue (Flet Fauna, styczeń 1949) Abe pożegnał się z poezją, a trzy miesiące później opublikował pierwsze surrealistyczne opowiadanie pt. Dendorokakaria (Dendrocacalia) w czasopiśmie „Hyōgen” („Ekspresja”), a następnie – esej na temat surrealizmu, wyjaśniając różnicę między tym nurtem a realizmem.
W marcu 1948 roku Abe skończył studia, rezygnując z podejmowania praktyki lekarskiej. Latem dołączył do grupy wydającej czasopismo „Kindai Bungaku” („Literatura Współczesna”), na którego łamach ogłaszał eseje.
Przy znaku na końcu drogi
Pierwsza wersja debiutu powieściowego pisarza obecnie jest już niedostępna, może z wyjątkiem egzemplarza znajdującego się w Bibliotece Parlamentarnej (bez prawa kopiowania), ponieważ po 17 latach autor dokonał znacznych zmian w oryginalnej wersji. Zmienił zwłaszcza jej dość skomplikowany styl rozważań filozoficznych. I tylko w tej nowej postaci powieść ta jest wznawiana.
Owarishi michi no shirube ni jest opowieścią o utracie ojczyzny (kokyō). Składa się z prologu i dwu notatników. Jej bohaterem („Ja”) jest młody Japończyk, który dziesięć lat wcześniej, uciekając przed powołaniem do wojska, porzucił kochaną dziewczynę, opuścił strony rodzinne i ukrył się w Mandżurii. Porzucił więc rodzinę. Został człowiekiem bez ojczyzny, to znaczy bez miejsca, w którym są bliscy i do którego mógłby zawsze wracać. Przez pewien czas zajmował się produkowaniem wody sodowej, a w końcu został zamieszany w sprawę związaną z jakimś tajnym materiałem i zamknięty w osadzie bandytów. Niczego przy sobie nie miał, oprócz dwóch notesów pamiętnika, którym zainteresowali się członkowie gangu, przekonani o tym, że w tym pamiętniku znajduje się tajemnica poszukiwanego przedmiotu. To sprawiło, że opowieść ma pewne cechy opowiadania sensacyjnego, ale nasyconego rozmyślaniami nad trudnym do zaakceptowania istnieniem człowieka, mimo że ważną w nim rolę odgrywają miłość, przyjaźń i nienawiść. Jego bohatera schwytano i uwięziono w mandżurskiej wiosce, w której spędził wiele smętnych dni. Osłabiony chorobą szukał ratunku w opium.
Motto tej powieści – „Podróż rozpoczęta w miejscu jej zakończenia nie ma końca” – może wyrażać główną cechę twórczości Abe Kōbō.
Abe przewiduje katastrofę klimatyczną
Oprócz Kobiety z wydm w Polsce wydano również Czwartą epokę (1995) i Schadzkę (1995), w których autor z wielkim niepokojem pisał o zagrożeniach dla cywilizacji człowieka.
Czwarta epoka (Dai yon kanpyōki, 1959) jest eksperymentalną i awangardową powieścią gatunku science fiction. Składa się z pięciu części. Rozpoczyna się krótkim Preludium, którego kontynuacją są dwa najdłuższe rozdziały, tzn. Karta programowa nr 1 i Karta programowa nr 2, po których następują Interludium i Odbitka światłodrukowa. Fabułę powieści autor opatrzył Postscriptum, w którym podzielił się własną oceną przyszłości, twierdząc, że powieść kończy się śmiercią poczucia ciągłości.
Bohaterem tej powieści jest dr Katsumi, programista, który stworzył maszynę prognostyczną, czyli doskonały superkomputer w czasie, gdy jeszcze tej nazwy maszyny liczącej nie używano. Za pomocą maszyny – wraz z zespołem – podejmuje próby prognozowania w różnych dziedzinach.
W tym czasie w ZSRR maszyna licząca Moskwa 1 zaczęła ogłaszać dość zaawansowane prognozy rozwoju różnych dziedzin. Prognozy, które stawały się coraz bardziej polityczne, np. przewidując ostateczne zwycięstwo komunizmu i upadek kapitalizmu. To sprowokowało również Japończyków do zajmowania się prognozowaniem poważniejszych dziedzin życia w Japonii. Doktor Katsumi wraz z zespołem zgromadził niezbędne w tym celu odpowiednie materiały. Ale kiedy już zdecydowano uroczyście ogłosić rozpoczęcie pracy maszyny prognostycznej Katsumiego, pojawiły się problemy, a mianowicie żaden z przygotowanych projektów nie uzyskał zatwierdzenia przez tajemniczą wyższą instancję.
Wówczas dr Katsumi zdecydował rozpocząć przewidywanie przyszłości przypadkowo wybranego mężczyzny. Ale również w tym projekcie pojawiły się przeszkody. Obserwowany przez Katsumiego i jego asystenta Tanomogiego mężczyzna został zamordowany. Zdecydowano więc ustalić jego mordercę, zwłaszcza że policja już wiedziała, że był śledzony przez dwie osoby. Gdy rozpoczęto badanie fal mózgowych denata, zadzwonił telefon od mężczyzny, który ostrzegł Katsumiego, że nie wolno mu zajmować się tą sprawą. Pozostała rozmowa z kobietą, która była świadkiem morderstwa, ale kiedy już mieli się z nią spotkać, podobno popełniła samobójstwo.
W tym czasie do Katsumiego dotarła wiadomość o skupowaniu trzytygodniowych płodów ludzkich. Wówczas przypomniał sobie przypadek swej żony, która została zmuszona do usunięcia ciąży pozamacicznej. Została wezwana do szpitala, w którym się leczyła, ale zawieziono ją do miejsca, którego nie pamiętała – może dlatego, że wypiła jakieś lekarstwo. Wtedy otrzymała 7 tysięcy jenów i myślała, że to mąż zapłacił za operację, a jej wydano tylko resztę.
A kiedy Katsumi zadzwonił do ginekologa żony, ten się zdziwił, ponieważ nie wzywał jej do szpitala. Tego dnia Katsumi pojechał do swego instytutu (wcześniej koło domu ktoś go śledził), gdzie zastał Wadę Katsuko i zdziwił się, ponieważ nie miała ona kluczy do instytutu. Wytłumaczyła swą obecność, mówiąc, że tutaj umówiła się z Tanomogim, który jednak nie przyszedł.
Katsumiego ogarnął niepokój, zaczął przeczuwać bowiem, że dzieje się coś, czego jeszcze nie rozumiał. Wtedy Wada wyznała, że chciałaby poznać swą przyszłość. Ale Katsumi nie poparł jej zamiaru, a ona przed wyjściem powiedziała, że pewnie dlatego, iż nie ma on odwagi wprowadzenia do maszyny pytań o własną przyszłość.
Kiedy do instytutu przyszedł wreszcie Tanomogi, maszyna zaczęła rejestrować ich rozmowę. Wtedy Katsumi pomyślał, że to może jego asystent jest podejrzanym przestępcą. Sprawdzając błąd w rejestrze maszyny, usłyszał z głośnika następujące słowa:
„Każdy, kto posiadałby informacje o kupowaniu i sprzedawaniu ludzkich embrionów, przewidziałby, że sprawa wyjdzie na jaw podczas analizy ciała zmarłego”.
– Ależ to głos z telefonu! – krzyknąłem i niechcący chwyciłem Tanomogiego za ramię.
– Przecież to pański głos.
– Tak, rzeczywiście. Gdy wyposażaliśmy maszynę w głos, posłużyliśmy się po prostu moim nagraniem.
W ten sposób czytelnik poznaje zdolności superkomputera, jak również istnienie jakiejś organizacji, która zajmuje się skupowaniem ludzkich embrionów. Tanomogi wspomniał, że gdy odwiedzał swojego brata Yamamoto, zwiedził również tajne laboratorium. To, z którego pochodzi zdjęcie psa, nauczonego żyć w wodzie jak ryba.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że handel embrionami jest prowadzony w celu wyhodowania wodnych ludzi?
W toku rozmowy okazało się, że Tanomogi uzyskał od swego brata (a właściwie szwagra, którego nazywał bratem) pozwolenie dla Katsumiego na zwiedzenia wspomnianego laboratorium. Wcześniej wyjaśnił, że pewni ludzie zajmujący się hodowaniem zwierząt wodnych obawiają się maszyny prognostycznej. Z pewnym wahaniem Katsumi zdecydowal się pojechać do laboratorium, ukrytego gdzieś w Zatoce Tokijskiej na ziemi wydartej morzu.
I tak rozpoczyna się Karta programowa nr 2, a w niej bohater poznaje tajemnice inżynierii genetycznej, dzięki której powstają nie tylko szczury i krowy żyjące w wodzie, lecz także ludzie, a wśród nich zapewne syn Katsumiego.
W następnym rozdziale pt. Interludium Yamamoto komentuje na obrazie telewizyjnym życie w świecie dojrzewających akwanów, czyli ludzi wodnej generacji.
A gdy ostatni obraz zniknął z monitora, nikt z oglądających nawet się nie poruszył. Cisza się przedłużała, szybko narastał strach. W tym czasie narrator powieści, tzn. Katsumi, rozmyślał:
„Dziwne, że tak bardzo przytłoczyło mnie to, co zobaczyłem na ekranie, i chociaż buntowałem się wewnętrznie, obudziło się we mnie zainteresowanie.
Pomyślałem, że już dłużej nie wytrzymam. Lecz myśl nie jest równoznaczna z działaniem. Oczywiście, nie chodzi o to, że nie zdawałem sobie sprawy z własnej sytuacji. Ta martwa cisza nie pozwalała mi oderwać się poprzez natężenie uczuć, pewną szansę dawało mi raczej złagodzenie napięcia. […]
Nagle w lewym boku poczułem ból, jakby mnie ktoś ukłuł igłą. To nie była igła, lecz prawa ręka Tanomogiego. Nie zauważyłem, kiedy stanął obok mnie, pochylił się i cicho powiedział:
Profesorze, to prognoza przyszłości… To blue print prawdziwej przyszłości… Wyobrażam sobie, jak bardzo chciałem ją poznać”.
Po pewnym czasie z anteny wystawionej nad powierzchnię morza popłynęło w świat następujące oświadczenie:
„Ostatecznie doszliśmy do końca Czwartej Epoki Międzylodowcowej i wstąpiliśmy w nową erę geologiczną¸ musimy jednak uniknąć nieprzemyślanego działania i paniki.
Rząd, działając w ścisłej tajemnicy, stworzył człowieka żyjącego w wodzie. Rozwijał też podwodne kolonie, aby odtąd móc utrzymać międzynarodowe stosunki na korzystnych warunkach. Dziś istnieje już osiem podmorskich miast zamieszkanych przez ponad trzysta tysięcy akwanów.
Akwani są szczęśliwi i posłuszni, przyrzekli też nieść wszelką pomoc w związku z katastrofą. Wkrótce dotrą do was środki ratunkowe, prawie wszystkie będą wysyłane z dna morza.
Japonia zgłosiła prawa do obszarów morskich określonych w odrębnym piśmie.
Na zakończenie oświadczamy, że w stosunku do matek mających dzieci akwanów przewiduje się specjalną dostawę środków zaopatrzenia. Proszę czekać na odrębne ogłoszenie, które wkrótce nastąpi”.
Publikacja Dai yon kanpyōki (1959, najpierw w odcinkach w miesięczniku „Sekai”), stanowiła punkt zwrotny w historii japońskiej SF. A dziś jest nawet bardziej aktualna w związku z faktycznie topniejącymi na biegunach lodowcami, co zagraża zatopieniem wielu lądów. Czwarta epoka wyprzedziła o ponad dekadę Zatonięcie Japonii (1973) Komatsu Sakyō, tzn. realistycznego opisu wielkiej katastrofy – gigantycznego trzęsienia ziemi, w którego rezultacie uległ zatopieniu cały Archipelag Japoński.
Sukces Kobiety z wydm w Japonii i na świecie
Powieść Kobieta z wydm (Suna no ona, Shinchōsha, Tokio 1962) wydał w Polsce Państwowy Instytut Wydawniczy w 1968 roku, następnie wznowił ją dwukrotnie, a w bieżącym roku wydał po raz czwarty. Należy też wspomnieć, że publikowały ją także dwa inne wydawnictwa, a mianowicie Wilga i Znak.
Kobieta z wydm jest opowieścią o mężczyźnie, który przyjechał nad morze w celu poszukiwania rzadkich gatunków owadów żyjących na wydmach. Miał zamiar wrócić do domu, ale spóźnił się na autobus, więc musiał przenocować na wsi. Zaproponowano mu nocleg w chacie znajdującej się w jamie, w której mieszka samotna kobieta. Następnego ranka okazało się, że został w niej uwięziony i musiał pomagać kobiecie w wykopywaniu piasku grożącego całkowitym zasypaniem domu. Początkowo mężczyzna próbował wydostać się z tego więzienia. Pewnego razu udało mu się nawet uciec, ale trafił na ruchome piaski. Został wówczas uratowany przez chłopów i ponownie zamknięty w piaskowej jamie.
Nasypując piasek do baniek wyciąganych na zewnątrz, stopniowo przyzwyczaił się do życia w uwięzieniu i pomagania kobiecie w jej równie beznadziejnym losie. Pewnego razu, kiedy zabrano kobietę (była w zagrożonej ciąży) do szpitala i zostawiono mu drabinkę, mógł uciec. Jednak czując odpowiedzialność za los kobiety, odkłada decyzję na później, zwłaszcza że wynalazł sposób wydobywania wody spod piasku.
„Po cóż ma się tak spieszyć z ucieczką? Trzymał teraz w ręku bilet powrotny, na którym nie był wypisany ani kierunek, ani czas odjazdu – wszystko zależało od jego woli. Poza tym serce jego rozpierało pragnienie, by powiedzieć komuś o swoim odkryciu. I skoro już miał o tym mówić, to na pewno nie znajdzie wdzięczniejszych słuchaczy niż mieszkańcy tej wioski. Jeśli nie dziś, to jutro powie komuś o wszystkim.
A o tym, jak stąd uciec, może równie dobrze pomyśleć kiedy indziej”.
Jednak opowieść o mężczyźnie nazywającym się Niki Junpei, urodzonym 7 marca 1924 roku (podobnie jak autor powieści), kończy się wyrokiem sądu o jego zaginięciu.
W przedstawionym krótko schemacie fabularnym powieści kryją się wartości docenione przez krytyków zarówno japońskich, jak i zagranicznych. A to dzięki publikacji przekładów, m.in. E. Dale’a Saundersa na angielski pt. The Woman in the Dunes (1964) oraz filmowi Teshigahary Hiroshiego (główne role: Okada Eiji i Kishida Kyōko), wyróżnionym na Festiwalu Filmowym w Cannes (1964). Dzięki temu Abe Kōbō stał się pisarzem o renomie światowej.
W Polsce również krytycy docenili zalety powieści: jej drapieżność, styl sensacyjnego napięcia, a zwłaszcza bogactwo i głębię socjologicznej i filozoficznej refleksji autora. W wielce trafnym odczytaniu i ocenie powieści recenzentka pisała m.in.: „Odczytywać powieść można w bardzo różnorodny sposób. Można twierdzić, że wolność według autora jest umiejętnością przystosowania się do warunków, rezygnacja, oportunizm. Ale można też odczytać jako znalezienie celu w życiu, własnej drogi, możliwości samodzielnego tworzenia. A może wreszcie niewolą jest li tylko świadomość bezradności, brak owej drabiny, która umożliwia wyjście z piaszczystego dołu” (Z. Kwiecińska, „Trybuna Ludu”, 3 grudnia 1968).
Mikkai (Schadzka). Życie w społeczeństwie na podsłuchu
Na początku powieści Schadzka autor umieścił motto: Yowamono e no ai ni wa, itsumo satsui ga komerareteiru. „W miłości do słabych zawsze kryją się mordercze intencje”.
A na pudełku książki dodał: Jigoku e no annaisho o kaitemita. Betsu ni tokushu na sōbi wa hitsuyō to shinai. Tada ireguchi dake wa magirawashii no de yoku shiji ni shitagatte hoshii. „Spróbowałem napisać przewodnik do piekła. Zresztą nie potrzebujecie specjalnego ekwipunku. Jednak tylko wejście jest mylące, powinniście więc postępować zgodnie ze wskazówkami”.
Schadzka jest opowieścią o Mężczyźnie (Boku – Ja), który poszukiwał swej żony, zabranej do szpitala przez karetkę pogotowia ratunkowego, której nikt nie zamawiał. Kiedy już mąż zdecydował się rozpocząć poszukiwania, udał się do największego szpitala. I wtedy rozpoczęła się jego wędrówka po świecie, w którym podsłuchiwano go i śledzono. Stopniowo zaczął rozumieć, że znalazł się w labiryncie bez wyjścia. Przed wejściem do szpitala musiał kupić odpowiednie ubranie. Nie wiedział, że było w nim urządzenie podsłuchowe, pozwalające śledzić jego ruchy. W końcu spotkał wicedyrektora – impotenta, który leczył się na chorobę psychiczną, słuchając taśm z nagraniami pornograficznymi, uzyskanymi z podsłuchów ponad dwustu urządzeń rozmieszczonych w całym szpitalu. Jeśli brakowało kandydatów do schadzek, posługiwano się uprowadzaniem. Wynajęto nawet specjalną firmę zajmującą się tym procederem. Każda osoba, przyjęta i wprowadzana do szpitala, wraz ze szpitalnym ubraniem otrzymywała nadajnik.
Mężczyzna – kierowany z miejsca do miejsca, w którym mogłaby znajdować się jego żona – spotykał różnych dziwnych ludzi, jak np. wspomnianego wicedyrektora z dosztukowaną dolną częścią ciała, jego sekretarkę – dziewczynkę o rozpuszczających się kościach. W końcu dotarł do miejsca, w którym odbywało się przyjęcie z okazji przypadającego na następny dzień święta szpitala. Uczestniczyli w nim lekarze, pielęgniarki i pacjenci, którzy zamierzali wziąć udział lub tylko oglądać konkurs na najdłuższy orgazm. W „jutrzejszej gazecie” (na razie jest „dzisiaj”), przeczytał, że w tym konkursie weźmie udział Kobieta w Masce, którą zobaczył na przyjęciu (i wydało mu się, że jest to jego żona) oraz wicedyrektor zwany Koniem.
Powieść kończy się fiaskiem poszukiwań żony:
„W końcu wyczerpały się baterie w latarce. Zwróciłem się w stronę aparatu podsłuchowego i zacząłem jęczeć, nie zwracając uwagi na wstyd i reputację. To do Konia wołałem. Przyznałem się, że byłem chory i skarżyłem się tak głośno, jak tylko mogłem, obiecując, że odtąd będę już wzorowym pacjentem.
Już nie widziałem zegarka, nie wiedziałem też, ile dni upłynęło. Żywność skończyła się, podobnie jak woda pitna. Mimo to, gdy byłem zmęczony, wyjmowałem baterie i obejmowałem dziewczynę. Ona już prawie nie reagowała. W każdym razie baterie w aparacie podsłuchowym też się wyczerpią, a wtedy będę mógł pieścić dziewczynę bez skrępowania, nie obawiając się nikogo.
Gryzłem kołderkę zrobioną z matki dziewczyny (matka cierpiała na dziwną chorobę, w której zamiast włosów wyrastały jej długie nici), zlizywałem krople wody z betonowej ściany, uczepiłem się mocno tej schadzki dla jednej osoby, za którą nikt już nie mógł mnie potępiać. I nawet jeślibym bardzo chciał zanegować ten fakt, to jednak nic nie mogłem poradzić: już wyprzedziła mnie jutrzejsza gazeta, a ja w przeszłości zwanej jutrem po wielokroć, bezwzględnie, wciąż umierałem.
Obejmując w czułej schadzce tylko jedną…”.
Schadzkę można nazwać opowieścią alegoryczną o chorej cywilizacji. Nigdy przedtem w historii świata młodzież nie miała tylu okazji do realizacji swych miłosnych i seksualnych pragnień jak dzisiaj – pisał Mishima Yukio we wstępie do Hagakure (Ukryty w liściach). Ale w ich sercach czai się dziś coś, co należałoby nazwać mechanizmem unicestwienia miłości.
[1] Abe Neri, Abe Kōbō den, Shinchōsha, Tokio 2011, s. 15.
[2]² Powieść Yorimi została wznowiona w 2012 roku przez wydawnictwo Kōdansha. Na temat tej powieści pisze jej wnuczka Neri w: Abe Kōbō den, op. cit., s. 18, 26.
[3]³ Tani Shinsuke, Abe Kōbō retorikku jiten, Shinchōsha, Tokio 1994, s. 358; Abe Neri, Abe Kōbō den, op. cit., s.18, 27; album Abe Kōbō, Shinchōsha, Tokio 1994, s. 7.
[4] Tani Shinsuke, Abe Kōbō retorikku…, op. cit., s. 358.
[5] Ibidem, s. 359–360.
[6] Akazuka Tōru – zob. album Abe Kōbō, s. 14; Abe Neri, Abe Kōbō den, op. cit., s. 58. Czy to ten sam o imieniu Sanae, który studiował romanistykę, a później został pisarzem i redaktorem, z którym Abe spotykał się niemal codziennie do końca studiów? Słuchał z nim muzyki klasycznej z płyt, często IX Symfonii Beethovena? Abe Neri, Abe Kōbō den, op. cit., s. 60.
[7]⁷ Imura Harumitsu (1927–2014), po wojnie lekarz w Asahikawie.
[8]⁸ Neri nic nie pisze o matce. Prawdopodobnie wtedy już mieszkała ona na Hokkaido. Zob. Abe Neri, Abe Kōbō den, op. cit., s. 57.
[9]⁹ Abe Neri, Abe Kōbō den, op. cit., s. 84.
[10] Ibidem, s. 60.
[11] Ibid., s. 89–90.
Esej ukazał się w dwóch częściach w numerach 1/2025 i 2/2025 „Res Humana”.
Autor księgi Życie polskie w XIX wieku jest Stanisław Wasylewski (1885–1953) – dziś zapominany już nieco wyborny publicysta historyczny, pochodzący ze Lwowa (po wojnie związany z Poznaniem i Opolem), to jeden z najpopularniejszych eseistów z czasów II Rzeczypospolitej. Był współpracownikiem wielu czasopism, autorem poczytnych książek popularno-historycznych i wspomnień, częstokroć wznawianych, m.in.: Romans prababki, O miłości romantycznej, Na dworze króla Stasia, Portrety pań wytwornych czy Ducissa Cunnegundis, którą Stefan Żeromski nazwał „prześliczną”…
Jego opus vitae to właśnie przypominane obecnie Życie polskie w XIX wieku, które powstawało od końca lat 20. tamtego stulecia; znane było tylko częściowo z ogłaszanych w ówczesnej prasie fragmentów, a ukazało się w całości dopiero w 1962 r. w Krakowie, w opracowaniu Zbigniewa Jabłońskiego (obszerne przypisy, kalendarium, indeks osób). Dwudziestotysięczny nakład rozszedł się wtedy błyskawicznie, czytelnicy chwalili barwny i mocno niekonwencjonalny dla tej dziedziny pisarstwa styl opowieści kryjący zarazem niemałe wartości poznawczo-historyczne. Choć rzecz jasna nie obeszło się wtedy bez uszczypliwości i polemik ze strony zwłaszcza zawodowych historyków, a i poniektórych ówczesnych recenzentów wytaczających, jak to w podobnych przypadkach bywa, „przeciw lekkiej i urokliwej muzie Wasylewskiego ciężkie armaty” (pisze we wstępie do niniejszego wydania prof. Janusz Tazbir).
Zapewne i dzisiaj czytaną Księgę Wasylewskiego spotkać może podobne przyjęcie… Wszystko zależy bowiem jak zawsze od tego, kto i po co będzie ją czytał. Posłuchajmy zresztą samego autora, który miał pełną świadomość tego, jaki gatunek pisarstwa historycznego uprawia: „Ambicją moją było zawsze gromadzenie takich kamyczków realiów składających obraz całości potocznego życia. Ważne uroczyste wydarzenia starałem się oświetlić choćby anegdotą, która w moich opowiadaniach była ważniejsza niż dokument z pieczęciami… Ogarnąć wypada ogrom zjawisk kulturalnych, społecznych, potocznych, zajrzeć do polityki, szkolnictwa i prasy, przewertować literaturę piękną, odwiedzić salony i chałupy, hrabiny i babiny, szulernie, fabryki, dyliżanse, lokomotywy, zapytać o zdanie architektów, poetów, kompozytorów…”. I zapowiedź tę spełnia – i to z naddatkiem wielkim…
Toteż na początek niniejszych uwag proponuję parę „smacznych” – jakby to powiedział odeski bohater prozy Izaaka Babla Benia Krzyk – znamiennych cytatów z tej Księgi. Co może i nie nowa, bo przecież znana już z kilku wcześniejszych edycji, acz teraz ukazująca się w nowej atrakcyjnej szacie edytorskiej i w nowym opracowaniu krytycznym. Na co w pełni swoim kształtem i zawartością zasługuje. I zarazem zatem eo ipso i na naszą czytelniczą uwagę także jak najbardziej zresztą. Wystarczy oto bowiem otworzyć ją na dowolnej stronie, by się o tym dowodnie przekonać i od razu dać się wciągnąć w lekturę całości. Np. taki oto fragmencik ze strony 23, w rozdzialiku Wiek pary i elektryczności, dobrze wprowadzający w rozległe myślowo problemy historyczno-społeczne, paradoksy, nieoczekiwanie rodzące się sprzeczności, konkrety „czasu i miejsca”, przywołujący rejony i obszary penetracji zakreślające horyzonty autorskich zamysłów i pisarskich ambicji: „W stuleciu XIX człowiek pokonał największego swego wroga – przestrzeń. Teraz dopiero poczuł się władcą globu ziemskiego i mógł rozpocząć jego ekstrapolację na większą skalę. W tym czasie, kiedy podchorążowie uderzali na Belweder, zaczęły na Zachodzie krążyć pierwsze pociągi kolei żelaznych, na morzach pojawiły się pierwsze parostatki… Zaczęła się era stali i ognia, epoka bezsenności pracującego człowieka, przemoc fabrycznej cywilizacji. Zrodziły się pierwsze ruchy robotnicze i strajki… Dopiero pod sam koniec romantyzmu pojawiają się pierwsze konie „z pary utkane”. Własnym wysiłkiem społeczeństwa zbudowana, powstanie po 1844 kolej warszawsko-wiedeńska…”.
Albo z zupełnie innej beczki taka oto smaczna opowieść o Walerym Wróblewskim, powstańcu styczniowym, który po jego upadku został w Paryżu jednym – obok Jarosława Dąbrowskiego – z dowódców Komuny Paryskiej, a po jej upadku i ucieczce do Londynu, „został tam sekretarzem generalnym Międzynarodówki do spraw polskich, a w czasie wojny bałkańskiej lord Disraeli dawał Wróblewskiemu 5 milionów na urządzenie wyprawy powstańczej przez Bałtyk do Polski. Wróblewski odparł, że nie jest kondotierem i ani myśli bić się dla pieniędzy”.
Wystarczy zresztą nawet sam krótki rzut oka na spis tytułów 25 rozdziałów tej Księgi Stanisława Wasylewskiego – takie choćby jak Jeszcze Polska nie umarła, Różnice dzielnicowe i Niemcy na ziemiach naszych, Naród w klatce Świętego Przymierza, czy takie jak Zamki, pałace, salony dworki, Walka o zniesienie pańszczyzny, Życie i fanaberie magnatów, Nowości XIX wieku w obyczajach, Kobieta w walce, Ogrody i cmentarze, Obyczaje i sztuka ludu, Romantyczna miłość i kobieta czy Ubiory – przybory – amulety, aby się już wstępnie zorientować, że warto bliżej zapoznać się z jej tak diametralnie różnoimienną tematycznie i problemowo zawartością i charakterem. Znajdziemy tu bowiem obok siebie i wzajem się dopełniające fakty, i wielkie wydarzenia historyczne obok intrygujących ciekawostek związanych z dziejami narodowymi i zwyczajnymi losami znanych postaci historycznych tego czasu – zarówno tych najwybitniejszych, jak i tych zupełnie dziś anonimowych, których losy i dzieje splotły się tak nierozerwalnie z całokształtem porozbiorowych losów i historią życia polskiego w wieku XIX…
Oczywiście nie jest to – bo i nie może być – akademicki podręcznik zbierający, systematyzujący, porządkujący i wykładający całą dostępną profesjonalnym badaczom i historykom wiedzę o dziejach narodu i państwa polskiego w wieku XIX. I na całe szczęście dla nas czytelników dzisiejszych, już z wieku XXI. Tych szczególnie szukających w przeszłości nie tylko ogólnych tendencji, procesów czy prawideł dziejowych, ile kryjących się zawsze za nimi bogactw zakulisowych wydarzeń, działań i postaw, zachowań indywidualnych, charakterystycznych dla ludzi tej epoki, a często jakże nadal znamiennych dla tych wszystkich odmienności genez naszego charakteru narodowego ukształtowanego przez wieki najtrudniejszych doświadczeń czasu i miejsca… Obrazków historii żywej, czyli tej z ludzką twarzą. I tutaj ją właśnie znajdą bez trudu i z wielką dla siebie satysfakcją. Czytajmy zatem…
I.
Czterdzieści trzy lata po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce wszystko, co związane z tym dramatem, wydawałoby się, zostało wyjaśnione. Historia wskazała zwycięzców i zwyciężonych, historycy nazwali winnych i ofiary, naukowcy i dziennikarze opublikowali swoje teksty, politycy wyciągnęli wnioski. Jednakże ani wśród naukowców, ani polityków nie ma zgodności co do okoliczności wojskowego zamachu stanu w 1981 roku, Wciąż podzielone jest w ocenie stanu wojennego społeczeństwo: badania CBOS prowadzone w 2021 wskazują, że 33 proc. Polaków uważa decyzję Wojciecha Jaruzelskiego za słuszną, 37 proc. za niesłuszną, a 30 proc. nie ma zdania. Zwraca uwagę fakt, że po czterech dziesięcioleciach i po tylu latach dość jednostronnej interpretacji zdarzeń przez IPN i innych historyków pozostających w tymże nurcie narracji jedna trzecia społeczeństwa uznaje, że w ówczesnej sytuacji politycznej posunięcie władz PRL było uzasadnione.
Decydującym motywem rozstrzygającym o krytycznej czy też usprawiedliwiającej ocenie wprowadzenia stanu wojennego jest – wynika z analizy badań CBOS – przekonanie lub jego brak o zagrożeniu zewnętrznym. Połowa ankietowanych, uznających polityczną zasadność wprowadzenia stanu wojennego w ówczesnych warunkach, wierzy, że generał Jaruzelski, ogłaszając stan wojenny, zapobiegł interwencji militarnej ZSRR. Z kolei wśród osób uznających wprowadzenie stanu wojennego za posunięcie nieuzasadnione i niesłuszne tylko 14 proc. badanych wierzyło w groźbę interwencji wojsk sowieckich i zaledwie 13 proc. tej grupy dopuszcza, że w tamtym czasie istniała groźba konfliktu prowadzącego do wojny domowej i rozlewu krwi.
Zrozumiałe jest więc, że spory polityków i historyków w kwestii oceny 13 grudnia 1981 r. ogniskują się wokół pytań o to, czy istniało realne zagrożenie interwencji militarnej ze strony ZSRR i ościennych państw Układu Warszawskiego, czy ZSRR chciał takiej interwencji i czy był do niej przygotowany.
Uważam tak postawione pytania za błędnie sformułowane i wręcz ahistoryczne, ponieważ
Właściwe pytania, które powinniśmy stawiać przy ocenie zagrożenia inwazją sowiecką w 1981 roku i na które odpowiedzi będą pomocne przy ferowaniu wyroków co do usprawiedliwienia wprowadzenia stanu wojennego w Polsce bądź nieusprawiedliwienia, powinny brzmieć: Czy władze polityczne i wojskowe ZSRR prowadziły przygotowania do inwazji, a jeśli tak, to jakie? Jak ówczesne władze PRL (a także – dla zobiektyzowania oceny – władze USA i państw NATO) oceniały stopień zagrożenia zbrojną interwencją wojsk Układu Warszawskiego?
Protokoły posiedzeń Biura Politycznego KC PZPR, wspomnienia i wypowiedzi polskich polityków i wojskowych, ich zachowania w latach kryzysu 1980-1981 nie pozostawiają wątpliwości, że odczuwali oni realną groźbę wkroczenia wojsk ZSRR i innych państw Układu Warszawskiego do Polski. Podobne obawy były szeroko rozpowszechnione w społeczeństwie, w którym pytanie „Wejdą? Czy nie wejdą” było wówczas jednym z tych najczęstszych.
II
Dla mnie ta historia zaczęła się w któryś z ostatnich dni listopada 1992 roku w kuluarach rosyjskiego parlamentu. Rada Najwyższa Federacji Rosyjskiej mieściła się wówczas w tzw. Białym Domu na Krasnej Presni. Parlament był otwarty dla dziennikarzy, a że w tymże gmachu miał swoją siedzibę rząd i zawsze można było spotkać tam któregoś z ministrów czy doradców prezydenta Jelcyna, był miejscem chętnie odwiedzanym przez korespondentów zagranicznych.
Tego dnia rozmawiałem z generałem Dmitrijem Wołkogonowem, doradcą prezydenta do spraw obrony. Wołkogonow był ważną postacią w otoczeniu Jelcyna; parlamentarzysta, członek Rady Prezydenckiej, jeden z najpoważniejszych kandydatów na stanowisko ministra obrony. A także, o czym wiedzieli już nieliczni, człowiek odpowiedzialny za lustrację archiwów kremlowskich, które Jelcyn przejął od Gorbaczowa.
Rozmawialiśmy o wycofywaniu wojsk rosyjskich z Polski i Niemiec, o problemach, jakie łączyły się z transportem i dyslokacją już w Rosji kilkuset tysięcy żołnierzy i dziesiątków tysięcy jednostek ciężkiego uzbrojenia. Oraz, w kontekście niedawnych przymiarek Wołkogonowa do stanowiska ministra obrony, o roli wojskowych w polityce. W pewnym momencie generał powiedział z pewną ironią:
– Nie mamy w Rosji takich doświadczeń jak wy. Jazow (marszałek) nawet przewrotu w 1991 roku nie potrafił zrobić. Wy w Polsce macie w tym względzie lepsze doświadczenia. Mieliście w tym wieku dwóch wielkich przywódców i obaj wojskowi – Marszałek i Generał, Piłsudski i Jaruzelski.
– Piłsudski, rozumiem. Ale Jaruzelski?! A, dlatego, że obaj dokonali udanych zamachów stanu? – domyśliłem się znaczenia dość zaskakującego zestawienia, dokonanego przez Wołkogonowa.
– Nie. Dlatego, że obaj uratowali was przed nami – rozchichotał się mały generał.
Nie to, żebym podjął polemikę. Rolą dziennikarza nie jest wchodzenie w spory, lecz postawienie pytań rozmówcy. Powiedziałem jedynie, że Jaruzelski ratował władzę swojej partii, a armia radziecka, zajęta w Afganistanie, nie mogła prowadzić dwóch operacji jednocześnie.
–Ratował partię w ten sposób, że ją zawiesił? Partię komunistyczną w kraju, w którym nie było komunizmu? Interesujące spojrzenie – drwina w głosie Wołkogonowa była nieskrywana.
– No, ale nie było przecież żadnej decyzji Biura Politycznego KPZR o wejściu do Polski…
Generał machnął z rezygnacją ręką, jakby rozmawiał z niezupełnie pojętnym uczniem.
– Młody człowieku, co ja będę wam mówił… A protokół o wkroczeniu do Afganistanu widział pan? Zebrało się kilku starców na daczy i zdecydowali. Jeśliby była decyzja, to byśmy teraz nie rozmawiali. Dwie operacje, mówi pan? Armia Radziecka liczyła cztery miliony żołnierzy. Afganistan to była w sensie wojskowym maleńka operacja. W jednym tylko Białoruskim Okręgu Wojskowym było czternaście dywizji. W całej Polsce chyba tyle nie było. A Polska sąsiadowała z trzema okręgami wojennymi. I jeszcze prawie pół miliona naszych w Niemczech Wschodnich. Niech pan porozmawia z generałem Postnikowem, on dowodził w tym czasie Bałtyckim Okręgiem Wojennym. Z generałem Aczałowem, on dowodził u Postnikowa siódmą kowieńską dywizją desantową…
Wołkogonow rozmyślał przez chwilę i dodał:
– Zresztą, sam może się pan przekonać. Zadzwonię do Rudolfa Germanowicza, on udzieli panu zgody na dostęp do tajnych do niedawna archiwów. Są tam protokoły Biura Politycznego KC KPZR. Poczyta pan…
Rudolf Germanowicz Pichoja był szefem Państwowej Służby Archiwalnej Rosji. Spotykałem się z Pichoją przed kilkoma tygodniami w związku z jego podróżą do Warszawy. Główny archiwista Rosji przekazywał prezydentowi Wałęsie dokumenty dotyczące zbrodni katyńskiej. Rekomendację Wołkogonowa Pichoja przeadresował do Władimira Kozłowa, nowo mianowanego dyrektora dopiero co utworzonego Centrum Przechowania Dokumentacji Współczesnej (CPDW). Centrum miało za zadanie opracowanie i przechowanie głównie dokumentów rozwiązanej w 1991 r. Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Zespół dokumentów, które miałem otrzymać, został odtajniony – według słów dyrektora Kozłowa – przed kilkunastoma dniami i mieścił się nie w głównej siedzibie Centrum, lecz w specjalnej jego filii w Zaułku Pietrowierigskim.
Odnotowuję te szczegóły, aby objaśnić, że dostęp do protokołów Biura Politycznego, dokumentów tak ściśle tajnych, że były sporządzane w jednym tylko egzemplarzu, był czymś absolutnie wyjątkowym. Stał się możliwy w wyniku szczególnego zbiegu okoliczności: Komunistyczna Partia ZSRR została niedawno rozwiązana (ściślej, rozwiązano jej organy kierowanicze); dokumenty przejęła administracja prezydenta Rosji; podjęto decyzję o ich odtajnieniu; Wołkogonow, członek komisji do spraw archiwów prezydenckich, uprzejmie pozwolił mi zapoznać się z nimi. Rok później, w 1993 r., archiwum ponownie zamknięto.
Kiedy ze zgodą dyrektora Kozłowa pojawiłem się w CPDW, pracowniczka archiwum przyniosła mi dwa pękate skoroszyty – protokoły z posiedzeń Biura Politycznego KPZR za lata 1980 i 1981.
Tutaj znowu – dla czytelników nieobeznanych z historią ZSRR – kilka objaśnień: Realną władzę w ZSRR sprawowała Komunistyczna Partia ZSRR, przenicowująca wszystkie struktury zarządzania państwem aż do szczebla podstawowego, zakładu pracy czy rady wiejskiej. Na samym szczycie piramidy znajdowało się Biuro Politycznego Komitetu Centralnego partii – kilkunastoosobowe gremium, które za nic nie ponosiło odpowiedzialności (bo o takiej instytucji nie wspominała konstytucja kraju), natomiast trzymało pełnię władzy w swoich rękach i podejmowało wszystkie kluczowe decyzje. Biuro Polityczne zbierało się regularnie, raz w tygodniu, w każdy czwartek o godz. 16. Protokołów było więc około setki. Każdy liczył po kilkanaście – kilkadziesiąt stron.
Oczywiście, o Polsce nie dyskutowano na każdym posiedzeniu, chociaż, począwszy od sierpniowych strajków w 1980 r., problem Polski coraz częściej trafiał na agendę dnia Biura Politycznego KPZR, a im bliżej 13 grudnia 1981, tym częściej i bardziej szczegółowo analizowano w Moskwie sytuację w naszym kraju.
Przez kilka dni uczęszczałem do archiwum codziennie, regularnie, jak do szkoły. Uważne przestudiowanie kilkuset stronic tekstu pisanego specyficznym językiem zabiera sporo czasu. Zwłaszcza, że trafiały się w dokumentach iście dziennikarskie rewelacje, przykładowo – dyskusja członków Biura Politycznego o przeciwdziałaniu aktywności papieża Jana Pawła II albo akceptacja otwarcia w Gdańsku punktu korespondencyjnego Agencji Prasowej „Nowosti” i przeznaczeniu jednego etatu dla wywiadu KGB (tak, nawet takie drobne decyzje musiały mieć aprobatę Biura Politycznego). Powstały też pewne problemy techniczne. Po pierwsze, miałem zgodę jedynie na 10 dni pracy w archiwum. Po drugie, początkowo nie otrzymałem pozwolenia na skserowanie dokumentów. A kiedy wreszcie taką zgodę otrzymałem, zepsuła się jedyna kserokopiarka w archiwum CPDW. Aby nie tracić czasu, przepisywałem fragmenty dokumentów najpierw ręcznie, a później, gdy pracownica Centrum udostępniła mi swój komputer – na jej komputerze w systemie tag. Ostatecznie jednak dwa dni przed wygaśnięciem mojej przepustki udało się skopiować pozostałe interesujące mnie ustępy protokołów.
Kilka dni zajęło tłumaczenie i wreszcie 10 i 11 grudnia 1992 r., w dwóch partiach, przesłałem do centrali PAP długie na kilkadziesiąt stron depesze. Duże fragmenty depesz wydrukowała „Gazeta Wyborcza”. Później strona rosyjska oficjalnie przekazała Polsce część tych protokołów, część opublikowałem jako aneks do wspomnień generała WitalijaPawłowa, rezydenta KGB w Polsce. Dzisiaj fragmenty tajnych protokołów KPZR są dostępne na polskich stronach internetowych i pozostają przedmiotem różnych interpretacji i zaciekłych debat.
Pierwszym wrażeniem, wyniesionym jeszcze z zaimprowizowanej czytelni w archiwum CPDW w Zaułku Pietrowierigskim, było odczucie niewyobrażalnej, potwornej presji politycznej i militarnej, wywieranej przez władze ZSRR na generała Jaruzelskiego i jego ekipę, aby „rozprawili się wreszcie z wrogami socjalizmu”. To było brutalne wykręcanie rąk. I coś na kształt współczucia dla ówczesnych przywódców Polski szamoczących się w dławiących objęciach wielkiego brata, rozdartych między zrozumieniem twardych realiów geopolitycznych a wyobrażeniami Polaków o urządzaniu swojego kraju.
Było też poczucie upokorzenia skalą podległości, uzależnienia Polski od Moskwy. Każdy, kto chociaż trochę interesuje się polityką, rozumie, że kraj średniej wielkości, w takim położeniu geopolitycznym jak Polska, może zapewnić swoje bezpieczeństwo jedynie przez udział w sojuszach wojskowych i politycznych, w których – z racji swojego ograniczonego potencjału – nie będzie raczej rozdawał kart. Ale opis sytuacji, w której obce mocarstwo bezpośrednio decyduje, kto ma być szefem polskiego rządu, jest wręcz poniżający.
Były w protokole opisy zdarzeń, stanowiących gotowy scenariusz do thrillera, jak ta, gdzie szef KGB Jurij Andropow relacjonuje rozmowy z generałem Jaruzelskim, nocą, w wagonie na bocznicy kolejowej w Brześciu, dokąd polskiego przywódcę przywiózł wojskowy helikopter.
W miarę wgłębiania się w lekturę dokumentów zaczęły się wyraźnie rysować kontury gry prowadzonej przez strony. ZSRR naciskał na konieczność rozprawy z opozycją, groził, obiecał… a jednocześnie przygotowywał się do możliwego „udzielenia pomocy”. Polskie władze obiecały, kluczyły, wiły się… a jednocześnie przygotowywały wprowadzenie stanu nadzwyczajnego. Ewidentna gra ekipy Jaruzelskiego na zwłokę wskazywała, że „polski problem” jest równaniem z większą liczbą niewiadomych, że obok opozycji solidarnościowej, jest jeszcze twardogłowa opozycja partyjno-wojskowa w Polsce, że po stronie moskiewskiej są zwolennicy różnych opcji, gdyż tam gra toczyła się jednocześnie już o schedę po Breżniewie i Ustinowie. Jest wreszcie wielka niewiadoma – stanowisko USA i państw NATO, które za każdą cenę chciały uniknąć konfrontacji z ZSRR.
Była też jeszcze jedna, oczywista konkluzja: Żadne inne zagadnienie międzynarodowe, nawet operacja w Afganistanie i jej reperkusje, nawet wybory prezydenckie w USA w listopadzie 1980 r., nie zajmowało w okresie sierpień 1980-grudzień 1981 więcej uwagi gerontów z Kremla niż „polski problem”. Utrzymanie kontroli nad Polską było dla ZSRR sprawą żywotnie ważną, fundamentalną i nienegocjowalną.
Kiedy trzy lata później, w maju 1995 r., rozmawiałem z marszałkiem Wiktorem Kulikowem, dowódcą wojsk Układu Warszawskiego w latach 1977-1989, Kulikow przyznał: „Utrzymanie bezpieczeństwa komunikacji z naszymi wojskami w Niemczech było dla nas czymś absolutnie podstawowym. Takie bezpieczeństwo mogła zapewnić tylko braterska socjalistyczna Polska. Jakakolwiek zmiana władzy w Polsce, odsunięcie PZPR od władzy nie wchodziły w grę. Nie mogliśmy pozwolić na to, aby stracić Polskę. To wykluczone”.
III
Przesłane do Polski tajne protokoły Biura Politycznego KPZR, dotyczące okoliczności wprowadzenia stanu wojennego oraz debata, wywołana przez ich publikację, a także podpowiedź generała Wołkogonowa, aby wysłuchać opinii sowieckich generałów, zaangażowanych w przygotowania do stanu wojennego, skłaniały do drążenia tematu. Przez kilkanaście lat spotykałem się z wojskowymi i politykami, wczytywałem się w ich wspomnienia i wywiady prasowe, szabrowałem po archiwach.
Kiedy w 1993 roku wreszcie udało mi się spotkać z generałem Stanisławem Postnikowem, właśnie przestał on pełnić obowiązki dowódcy Zachodniego Teatru Działań Wojennych, największego w historii w czasach pokoju zgrupowania wojskowego, liczącego 50 dywizji, w tym 26 dywizji pancernych. Postnikow był zdruzgotany rozpadem ZSRR i wycofaniem wojsk rosyjskich na granice XVIII wieku. Unikał odpowiedzi wprost na pytanie o plany inwazji na Polskę w 1981 r. Mówił, że dowodził wówczas Bałtyckim Okręgiem Wojennym (obejmującym terytorium dzisiejszej Estonii, Litwy, Łotwy i Obwodu Królewieckiego), a takie decyzje nie zapadają na tym szczeblu. Natomiast chętnie opowiadał o potędze militarnej dowodzonego przez siebie ugrupowania, o przygotowaniach do desantu na polskie wybrzeże, ćwiczonego m.in. podczas wielkich manewrów „Zachód-81”, o ściągnięciu z Floty Pacyfiku specjalnych okrętów desantowych, o wpłynięciu latem 1981 lotniskowca „Kijów” na Bałtyk, o wysyłaniu specjalnych grup zwiadowczych do Polski, które sprawdzały przejezdność dróg, nośność mostów i miejsca zrzutu potencjalnego desantu powietrznego. „Byliśmy gotowi wykonać każdy rozkaz. Mieliśmy siły, możliwości i dokładne rozpoznanie terenu przyszłych działań” – krótko podsumował stan gotowości wojsk okręgu bałtyckiego do możliwej inwazji na sąsiadujący kraj.
W skład Bałtyckiego Okręgu Wojennego wchodziła także 7. dywizja powietrzno-desantowa, rozlokowana na Litwie. Dowodzący nią gen. Władisław Aczałow nie ukrywał, że kilkukrotnie prowadził rozpoznanie miejsc desantu w Warszawie i Łodzi, ochronę budynków rządowych, i w razie inwazji miał za zadanie aresztować kierownictwo polityczne Polski.
Wiktor Dubynin, ostatni dowódca Północnej Grupy wojsk sowieckich w Polsce, w 1981 r. dowodził 8. dywizją pancerną, rozlokowaną w Białorusi. Według słów generała Dubynina, jego dywizja otrzymała rozkaz wkroczenia do Polski 14 grudnia 1981 r. Rozkaz odwołano dzień przed wyruszeniem z koszar, po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce.
Robert Grigorian, który w 1981 r. mieszkał w Legnicy, gdyż jego ojciec był oficerem w Północnej Grupie Wojsk w Polsce, opowiedział mi, że w pierwszych dniach grudnia 1981 r. rodziny oficerów otrzymały polecenie szybkiego spakowania się i opuszczenia domów. Ewakuowane rodziny wojskowych dotarły do granicy polsko-białoruskiej, po czym – 13 czy 14 grudnia – zostały zawrócone do Legnicy.
Z relacji rosyjskich wojskowych rysował się dość jednoznaczny opis sytuacji (notatki czy „rzekome notatki” z zeszytu pułkownika Wiktora Anoszkina, adiutanta marszałka Kulikowa pozostawiam w nawiasie; ich wiarygodność budzi duże wątpliwości, a i pojawiły się – co za dziwny zbieg okoliczności – w decydującym momencie rozmów o akcesji Polski do NATO). Do pełni obrazu brakowało ocen sytuacji w Polsce ze strony NATO. Jak USA i ich sojusznicy postrzegali sowieckie zagrożenie w 1981 roku?
Stosunkowo późno, dopiero w 2008 roku, CIA odtajniła część dokumentów, dotyczących amerykańskich ocen sytuacji w Polsce w latach 1980-1981 i okoliczności wprowadzenia stanu wojennego. Dzisiaj dostępnych jest znacznie więcej (co nie znaczy – wszystkie, odnoszące się do tego problemu) amerykańskich dokumentów – raportów służb specjalnych, analiz, notatek Departamentu Stanu. Z ich analizy wypływa wniosek ogólny: Przez cały czas, aż do grudnia 1981, USA rozważały inwazję wojsk sowieckich na Polskę jako jedną z podstawowych, a w pewnych okresach – jako najbardziej prawdopodobną opcję rozwiązania kryzysu polskiego. Przykładowo, 15 czerwca 1981 roku w „Memorandum to the Acting Secretary of State from INR [Bureau of Intelligence and Research of the Department of State] stwierdza się: „Rosjanie, rozważając interwencję wojskową, nie widzą już żadnej realnej alternatywy dla bezpośredniej inwazji”.
Wcześniej, 27 lutego 1981 r., w depeszy CIA, informującej o „działaniach polskiego rządu w obliczu możliwej interwencji sowieckiej”, służby wywiadowcze USA, po zrelacjonowaniu politycznej i wojskowej aktywności ZSRR, w tym wizytacji grupy sowieckich generałów w Polsce i ich scysjach z polskimi oficerami, do których wówczas doszło, skonkludowały: „Na podstawie wysoce poufnych informacji otrzymanych przez Źródło [Najprawdopodobniej „Źrodłem” był płk R. Kukliński] wynika, że Sowieci czynią gruntowne przygotowania do interwencji militarnej” i że „nowe kierownictwo z Jaruzelskim podchodzi do tego problemu [zagrożenia interwencją] bardzo poważnie, uznając te sytuacje za ostatnią kroplę, zanim Sowieci dokonają interwencji”.
3 kwietnia 1981 r. prezydent Ronald Reagan wystosował depeszę do sekretarza generalnego KPZR Leonida Breżniewa, która rozpoczyna się od zdania: ”Dostępne mi informacje wskazują na rosnące prawdopodobieństwo, że Związek Radziecki przygotowuje się do interwencji militarnej w Polsce”. Reagan ostrzega Breżniewa przed konsekwencjami, chociaż w późniejszym memorandum z 9 lipca 1981 r. „Implications of a Soviet Invasion of Poland” analitycy CIA przyznają, że realne możliwości USA powstrzymania czy odstraszenia Sowietów przed inwazją na Polskę są „dość ograniczone”. W memorandum CIA rozważa różne warianty rozwoju sytuacji i opcje zachowań stron dramatu, by zasugerować, że najlepszym rozwiązaniem byłoby, jeśliby Polacy własnymi siłami opanowali sytuację. Dyrektor CIA William Casey, przekazując memorandum CIA prezydentowi Reaganowi, dołączył odręczny komentarz, zauważając, że „Sowieci stoją przed desperackim dylematem: Jeśli wkroczą do Polski, spowodują chaos gospodarczy, strajk w całej Polsce i zbrojny opór milionów Polaków. Jeśli nie wejdą, staną wobec siły politycznej, która podważy cały ich system. Zanim odważą się sami wysłać tam swoje dywizje, zrobią wszystko, co możliwe, staną na głowie, by Polacy sami poradzili sobie z sytuacją i przywrócili tam porządek”.
Przed podobnym dylematem stanęły Stany Zjednoczone. USA nie miały realnych możliwości jakiegokolwiek przeciwstawienia się sowieckiej inwazji na Polskę, a naczelnym imperatywem ich polityki było uniknięcie nuklearnej konfrontacji z ZSRR. Brak jakiejkolwiek amerykańskiej reakcji na groźbę interwencji lub później na samą interwencję podważał aksjologiczne podstawy polityki USA i wyrządzał szkodę prestiżowi państwa.
Wydaje się, że odtąd wysiłki USA, ZSRR, krajów NATO, paradoksalnie, idą w tym samym kierunku: Niech Polacy sami rozwiążą swój problem. Rzecznik prasowy Departamentu Stanu USA William J. Dyess powtarza na konferencji prasowej w kwietniu 1981 r. ostrzeżenie Reagana: „Stany Zjednoczone uważnie obserwują rozwój sytuacji w ZSRR i Europie Wschodniej, które wskazują, że Związek Radziecki przygotowuje się do militarnej interwencji w Polsce w najbliższej przyszłości” i – jak można zrozumieć dalsze jego słowa – zapala zielone światło dla nadzwyczajnych działań władz polskich, ponieważ stwierdza: „Polska może i musi mieć możliwość rozwiązania swoich wewnętrznych trudności bez jakiejkolwiek ingerencji z zewnątrz”. Wydaje się, że ekipie Jaruzelskiego udało się doprowadzić do umiędzynarodowienia problemu Polski i do wzajemnego zablokowania się USA i ZSRR, aby otrzymać wolną rękę do działań w kraju.
Chłodna, sine īrā et studiō, analiza dostępnych i znanych mi dokumentów, rozmowy z dziesiątkami, jeśli nie setkami ówczesnych aktorów polityki i armii, lektura licznych wspomnień i opracowań ugruntowuje we mnie przekonanie, że wszystkie strony dramatu Polski w latach 1980-81 zdawały sobie sprawę z ewentualności wkroczenia do Polski oddziałów armii ZSRR i innych państw Układu Warszawskiego. Nieuwzględnienie tego ryzyka przez ówczesne władze Polski byłoby polityczną naiwnością, skrajną nieodpowiedzialnością, igraniem losem i życiem milionów Polaków.
Kiedy zastanowiłem się nad przyszłością Unii Europejskiej po czterech miesiącach od zakończenia mojej kadencji posła do Parlamentu Europejskiego, ujrzałem ją w dość pesymistycznych barwach. Zajmowanie się w ostatnim czasie zupełnie innymi sprawami pozwoliło mi spojrzeć na tę kwestię z większym dystansem. Kontekst, w którym Wspólnota będzie musiała dalej funkcjonować – umacniać się i rozszerzać swe wpływy bądź bronić swej pozycji – obfituje w bardzo wiele niekorzystnych elementów.
Wśród demokratycznych państw europejskich w zasadzie nie ma dzisiaj takich, w których władza sprawowana byłaby przez stabilne, silne rządy. Mamy do czynienia albo z marginalną przewagą jednej strony politycznej w stosunku do innej, albo z budowaniem większości poprzez konstruowanie niespójnych – i w związku z tym rozchwianych lub sparaliżowanych – koalicji. Część rządów w ogóle nie dysponuje poparciem większości (niektóre bardzo szybko je utraciły). Gdziekolwiek spojrzymy, może z wyjątkiem od niedawna Wielkiej Brytanii, zderzamy się ze słabością. A to oznacza, że politycy sprawujący władzę bądź o nią zabiegający muszą być nastawieni na populistyczną retorykę i zachowania. W ślad za tym idzie unikanie rozwiązywania spraw trudnych, niezbędnych, ale wywołujących kontrowersje.
W takiej atmosferze, przy takich napięciach, rządy nie są w stanie zająć się historycznymi wręcz wyzwaniami. Na przykład przemyśleć – wspólnie i na serio – jak przygotować się do narastającej (łatwej zresztą do prognozowania) presji migracyjnej z zewnątrz; nie chodzi mi tu o radzenie sobie z już przebiegającą migracją, co jest intelektualnie łatwe, choć wymagałoby prawdziwej solidarności.
Jeżeli wziąć pod uwagę tę słabość wewnętrznych układów politycznych, a do tego jeszcze bardzo specyficzną rolę, jaką odgrywają współczesne narzędzia informacyjne, media społecznościowe, które dają możliwość użycia ich w celach złowrogich zarówno przez osoby indywidualne, patostreamerów, jak i przez nieprzyjazne państwa, to Europa wygląda jak oszołomiony bokser po serii ciosów. Nie bardzo jest zdolna do reakcji.
Wobec tego wszystkiego, co się dzieje w świecie, szansa Europy leży w tym, co jest w gruncie rzeczy niewyobrażalne – czyli w zasadniczym, fundamentalnym wzmocnieniu integracji. W wykonaniu istotnych kroków w kierunku stworzenia państwa europejskiego lub rozwiązania przypominającego takie państwo. Dopiero wtedy można byłoby myśleć na przykład o zdolnościach obronnych, zarówno gdy chodzi o nasze własne bezpieczeństwo, jak i zdolności udzielania pomocy ofiarom agresji gdzieś w świecie, nie tylko na naszym kontynencie.
Europejska pomoc dla Ukrainy w czasie wojny może imponować, ale już słyszymy deklaracje niektórych rządów, że jej kontynuacja może okazać się niemożliwa ze względu na konieczność oszczędności w sektorze finansów publicznych i cięć budżetowych. Tak więc jakieś doraźne, niezidentyfikowane a priori wydarzenia mogą sprawić, że nawet rzecz o naprawdę żywotnym znaczeniu, jaką jest zdolność Unii do obrony własnego terytorium i zapewnienia bezpieczeństwa na kontynencie, stanie pod znakiem zapytania.
Bez instytucjonalnego wzmocnienia tej zintegrowanej części Europy są małe szanse na skuteczne przeciwstawianie się niekorzystnym tendencjom występującym w skali międzynarodowej – czy chodzi o gospodarkę, nowe technologie czy skuteczne lokowanie na rynku światowym własnych produktów. Inne potęgi globalne, zwłaszcza te nam wrogie lub niechętne, będą się liczyć tylko z Europą mówiącą jednym głosem i szybko podejmującą decyzje. Nawet jeżeli poszczególne rządy będą trochę zmieniały styl uprawiania polityki, to jakościowej zmiany to nie przyniesie. Byłoby to możliwe tylko gdyby Unia zaczęła prowadzić uwspólnotowioną politykę. To, co się do tej pory dzieje w ramach jej tzw. Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa nie jest wystarczająco skuteczne.
Trzeba przyznać, że w paru kluczowych przypadkach Unia niedawno zachowała się zaskakująco sprawnie. Myślę tutaj o reakcji na pandemię COVID-19 i na rosyjską agresję na Ukrainę. UE potrafiła uchwalić Instrument na rzecz Ukrainy w wysokości 50 miliardów euro. Jednocześnie jednak nie była w stanie się zdecydować na konfiskatę zamrożonego rosyjskiego majątku państwowego. Dopiero w efekcie nacisku administracji Joe Bidena uzgodniono wykorzystanie tych aktywów do zabezpieczenia pożyczki przeznaczonej dla broniącego się państwa.
Bardzo wątpię w realność wykonania istotnych kroków zmierzających do instytucjonalnego wzmocnienia Unii. Taki scenariusz uważam za wyłącznie hipotetyczny. Co prawda czasem odzywa się swoisty mechanizm polityczno-psychologiczny, w wyniku którego podmioty międzynarodowe znajdujące się w stanie śmiertelnego niebezpieczeństwa podejmują kroki, na które nie zdobyłyby się bez nadzwyczajnej presji. Takie są doświadczenia historyczne (w wyniku tej reakcji powstały m.in. federalne Stany Zjednoczone). Dramatyczne sytuacje, poważne zagrożenia zmuszają bowiem polityków do bardziej energicznego działania, w tym do poszukiwania porozumienia. Społeczeństwa stają się bardziej skłonne do zaakceptowania nietypowych działań. Jeżeli presja militarna ze strony Rosji będzie się przez dłuższy czas utrzymywała, być może uruchomi ona ten mechanizm.
* * *
Wojna w Ukrainie jest bardzo ważnym wydarzeniem. Ale bezpośrednie zagrożenie wojskowe ze strony Rosji (którego przez ostatnich 35 lat Europa nie doświadczała) nie jest jedynym wyzwaniem, z jakim przyjdzie nam się mierzyć. Stoimy przed wieloma problemami gospodarczymi. Otoczenie europejskiego biznesu cechuje się pewną ociężałością, która sprawia, że nawet jeśli to u nas powstają oryginalne wynalazki, nie potrafimy ich zmonetyzować; praktycznie w całej Europie borykamy się z problemami demograficznymi; odczuwamy presję migracyjną – z perspektywą jej nieustannego wzrostu.
Nie wiemy, w jaki sposób poradzić sobie z tym, że z przyczyn wzniosłych, humanitarnych, ludzkiej solidarności (a także ze względu na interes związany z funkcjonowaniem gospodarki i systemu opieki społecznej) powinniśmy być otwarci na pewien wymiar migracji do Europy, a jednocześnie wiemy, że imigracja niesie z sobą poważne konsekwencje kulturowe, polityczne i w zakresie bezpieczeństwa wewnętrznego.
Od kiedy w tej części świata wykształciła się w miarę jednorodna cywilizacja, Europa uczestniczyła w wymianie kulturowej i jednocześnie walczyła o wpływy z sąsiadami z południa i południowego wschodu. Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, jak to się stało, że ludy arabskie, które przez stulecia reprezentowały znacznie wyższy poziom nauki, medycyny, matematyki, astronomii, w pewnym momencie (na długo przed reformacją i powstaniem kapitalizmu, o których pisał Max Weber) pozwoliły się wyprzedzić – także pod względem siły wojskowej – państwom europejskim. Dzisiaj mamy do czynienia z inną sytuacją. Napływająca ludność z Afryki i Azji tworzy – wspólnie z narodami zasiedlającymi Stary Kontynent od tysiącleci – wielokulturową mieszankę. W optymistycznym wariancie takie wielkie grupy społeczne mogą w miarę bezproblemowo koegzystować. Tak mniej więcej dzieje się w Stanach Zjednoczonych: obecność społeczności latynoamerykańskiej i azjatyckiej nie generuje większych konfliktów. Natomiast w Europie napięcia na tym tle występują; nieustannie docierają informacje o tragicznych wydarzeniach, zamieszkach czy rozruchach.
Ze względów etyczno-politycznych obecność dużych grup nieasymilujących się przybyszów przez bardzo długi czas akceptowano, a przynajmniej tolerowano. Na samym początku kierowano się głównie pragmatycznymi motywami: potrzebami związanymi z przyspieszeniem odbudowy po II wojnie światowej. Z czasem jednak wielokulturowość i otwartość stały się jednymi z cech definiujących Europę. Miała być ona miejscem nieekskluzywnym, w granicach rozsądku otwartym dla wszystkich.
Próby powstrzymywania migrantów za wszelką cenę, z pushbackami, narażaniem na śmierć ludzi płynących łodziami przez Morze Śródziemne, jest przejawem odejścia od dotychczas wyznawanych wartości i zasad. Z jednej strony jest to skutek braku poważnej wspólnej polityki migracyjnej i braku solidarności (państwa graniczne są w dużym stopniu zostawione same sobie). Drugim powodem jest pokusa wskoczenia na falę populizmu. Antyimigrancką retorykę łatwo jest wykorzystać dla własnych doraźnych celów politycznych. Dowodem na to była ostra półroczna kampania Prawa i Sprawiedliwości w roku 2015 i jej często powracające refleksy. Niestety, polityka obecnego polskiego rządu, obejmującego cztery różne ugrupowania, w tym Lewicę, niewiele – poza słownictwem – różni się od praktyki poprzedników.
W reakcji na tę politykę w szeregu społeczeństw, głównie na zachodzie i północy, uwidocznił się pewien rodzaj świadomości obywatelskiej. We Francji, w Niemczech – czy ostatnio w Wielkiej Brytanii – dochodziło do masowych reakcji w obronie tej wartości, jaką jest europejska otwartość i w sprzeciwie wobec rasizmu i nacjonalizmu. W tych krajach są bardzo duże odłamy ludzi gotowych dawać wyraz, także poprzez protesty uliczne, wyznawanym przez nich wartościom, zasadom, które są dla nich ważne. Jednak w innych społeczeństwach, w tym w naszym, nic takiego nie występuje.
* * *
Po zakończeniu II wojny światowej elity intelektualne i polityczne oraz społeczeństwa zachodniej części kontynentu postanowiły znaleźć nowatorskie sposoby zapobieżenia wybuchowi kolejnego konfliktu zbrojnego. To w tym celu powstały pierwsze trzy Wspólnoty. A tak naprawdę chodziło o uniknięcie powrotu do sytuacji po poprzedniej Wielkiej Wojnie, gdy chodzi o Niemcy. Jednym z najważniejszych ówczesnych pytań było: jak uczynić z Niemców społeczeństwo trwale nastawione na pokój. Doświadczenie wersalsko-weimarskie wskazywało, że nie można iść drogą z roku 1918. Rozwiązanie polegające na coraz ściślejszej integracji gospodarczej, poczynając od sektorów najbardziej wrażliwych, następnie rozciąganej na coraz to nowe obszary życia społecznego, sprawdza się od siedemdziesięciu lat.
Problematyka praw człowieka rozwijała się praktycznie równolegle, te dwa cele niejako się nakładały. W 1950 roku – w tym samym czasie, gdy konkretyzowała się myśl o potrzebie integrowania kontynentu – podpisano Europejską konwencję o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności. Wydaje mi się jednak, że przez długi czas ten imperatyw nie był traktowany bardzo serio. Gdy chodzi o Unię Europejską i jej główne wspólnotowe instytucje – Parlament i Komisję – to wartości i prawa człowieka stały się ważnym punktem agendy dopiero w ostatnich kilkunastu latach. Co nie neguje faktu, że Europa jest obszarem o najszerszym zakresie uznanych i skodyfikowanych praw człowieka i najbardziej rozwiniętym instrumentarium ich ochrony. Trwają tu już dyskusje o rozciągnięciu tego systemu na zupełnie nowe zjawiska, np. wiążące się ze sztuczną inteligencją (AI).
Oczywiście w zestawie praw znalazły się również te społeczne. W istotnym stopniu dzięki nim Unia Europejska jest tak atrakcyjnym celem wędrówek osób uciekających przed zagrożeniami egzystencjalnymi, biedą, głodem, brakiem szans. Nasz model gospodarczy wyraźnie różni się od alternatywnych: z jednej strony amerykańskiego, z drugiej – chińskiego. Będą one na nas napierać, ale moim zdaniem nie ustąpimy pod tym naporem. Gospodarka – nie tylko w Europie – m.in. dzięki AI, cyfryzacji, robotyzacji itd. nieuchronnie będzie stawała się coraz bardziej produktywna i coraz łatwiej będzie realizować szczodrą politykę społeczną mimo zmniejszania obciążeń pracowniczych (np. krótszy czas pracy). Nie obawiam się więc o finansową zdolność Europy do kontynuowania dotychczasowego modelu godzenia celów gospodarczych z zasadami i wartościami społecznymi i socjalnymi. To pozytywne konsekwencje postępu. Natomiast Europa, jak i nikt inny na świecie, na razie nie ma pojęcia, jak się przygotować do kompleksowych skutków rewolucji związanych ze sztuczną inteligencją.
Jedną z europejskich wartości jest demokracja. Unię z definicji tworzą państwa, które oparły swoje systemy polityczne na jej najbardziej zaawansowanej postaci, wywodzącej się z myśli Arystotelesa i Platona, Monteskiusza, z rzymskiego prawa, ale uzupełniającej tę tradycję o doświadczenia XX-wieczne i obserwowane zmiany społeczeństw w trwającym XXI stuleciu. Jej kamieniem węgielnym są nie tylko wolne i uczciwe (co ważne!) wybory, ale też praworządność, prawa człowieka, prawa mniejszości, subsydiarność, dialog i kultura kompromisu, prymat umowy społecznej nad wolą decydentów.
W wielu krajach pojawiły się siły polityczne, których programy i hasła – a także praktyka działania – stanowią zaprzeczenie wartości humanistycznych i humanitarnych, w tym poszanowania niektórych powszechnie dotąd uznawanych w Europie praw człowieka. Odrzucają na przykład zasadę solidarności, imperatywu pomagania słabszym. W centralnej i wschodniej części UE wyraźne są przejawy niechęci wobec praw mniejszości seksualnych.
Mam nadzieję, że mimo tych wszystkich kłopotów, europejska demokracja się utrzyma. Mamy przykłady pokazujące, że w decydujących sytuacjach społeczeństwa potrafią się zmobilizować – francuscy wyborcy skutecznie postawili tamę skrajnej, nacjonalistycznej prawicy. Widzę jednak też dużo słabości, gdy chodzi o samoobronę przed zagrożeniami dla demokracji, wewnętrznymi i zewnętrznymi. To zagrożenia relatywnie nowe, pojawiły się i rozwijają w ostatnich kilkunastu latach. Są związane z dezinformacją i manipulacją opinią publiczną, niestety także ze słabością klasy politycznej, niezdolnością do promowania ludzi wybitnych. Te zagrożenia nie muszą się dopełnić – nie zachodzi w tym przypadku jakaś nieuchronność historyczna – ale… mogą.
Aby temu zapobiec, konieczne jest bardzo dosłowne, konsekwentne realizowanie idei demokracji, czyli rządów ludu! A więc słuchanie ludzi, rozmawianie z nimi, pytanie. Muszą powstać instytucjonalne kanały rozmowy przywódców i całych elit politycznych z dziesiątkami milionów obywateli. To byłby przy okazji sposób na podjęcie rozmowy na temat kształtu Unii i jej przyszłości. Ludzie w Europie nad tym się nie zastanawiają. Dla większości to bardzo abstrakcyjna perspektywa.
W Parlamencie Europejskim moją ideą było doprowadzenie do szeroko zakrojonych konsultacji z udziałem obywateli, konsultatywnych referendów. Chodziło mi między innymi o otwarcie drzwi procesowi kształtowania się europejskiej opinii publicznej. Bez niej nie ma mowy o inicjowaniu wielkich projektów, popieranych przez większość Europejczyków w sposób popychający również klasę polityczną do podążania tą samą drogą.
Nie jestem jednak przekonany do idei panelu obywatelskiego. Zawsze jest problem, kto w takim panelu uczestniczy i jak te osoby są wybierane. Ponadto takie panele są w sumie zamknięte: mimo że ujawnia się przebieg rozmowy, zainteresowanie szerokiej opinii publicznej jest niewielkie. Tymczasem chodzi o stworzenie takich mechanizmów, które zmuszałyby bardzo dużą część obywateli do chwili zastanowienia się, do wyrobienia sobie własnego zdania i udzielenia odpowiedzi opartej o własny pogląd.
Lepszym do tego narzędziem jest referendum. Oczywiście w jego przypadku z kolei jest element ryzyka w postaci aktywności i głośności sił antydemokratycznych i antyeuropejskich, które będą przekonywać do działań destrukcyjnych. Na tym jednak polega demokratyczna rywalizacja – trzeba w sposób bardzo aktywny prezentować optymalne, odpowiedzialne rozwiązania, nawiązywać do pozytywnych wartości i tradycyjnych europejskich zasad. Mamy zły przykład referendum w sprawie brexitu, ale i wiele dobrych doświadczeń szwajcarskich.
* * *
Niezbędnym wymogiem współczesnej gospodarki jest jej innowacyjność. W Europie od dekad narzekamy, że nie udaje nam się w tym względzie dogonić Stanów Zjednoczonych, a teraz – także Chin. Jednak wiele gospodarek – zwłaszcza niemiecka – wręcz eksploduje wynalazkami, nowymi technologiami. Tylko że nie są to rozwiązania na skalę światową, nie są znane milionom ludzi. Chodzi o rzeczy relatywnie drobne, które nie stanowią przełomu technologicznego. W Ameryce badania i rozwój prowadzą często gigantyczne firmy, których wartość sięga setek miliardów dolarów i które stają się mocarzami światowymi zdolnymi do dominowania na rynkach globalnych. W przypadku Chin z kolei mamy do czynienia ze świadomą polityką wpompowywania olbrzymich sum przez państwo. Przyniosło to jakościową zmianę, gdy chodzi o potencjał rozwojowy i kapitał intelektualny. Pod tym względem Europa nie wygląda dobrze.
Unia Europejska przewodzi jednak światu w działaniach na rzecz powstrzymania zmian klimatycznych. Jest w tym zarówno szlachetny odruch ratowania planety, wraz z wzięciem odpowiedzialności na swoje barki, jak i próba nadgonienia pewnego zapóźnienia technologicznego – wyspecjalizowania się w nowych technologiach, które na dodatek zapewnią tanią energię i zwiększą konkurencyjność europejskiego przemysłu.
Świat ma rzeczywisty problem. Już Protokół z Kioto z 1997 roku przewidywał konieczność ograniczania emisji gazów cieplarnianych, żeby nie dopuścić do przekroczenia wzrostu średniej temperatury na Ziemi o pewną, bardzo zresztą niewielką wartość. Przez wiele lat był to właściwie martwy dokument, aż w Europie znaleźli się na tyle mądrzy politycy, że postanowili podjąć realne działania wyhamowujące negatywne trendy. I jednocześnie będące wzorem – albo przekonującym argumentem – dla pozostałych państw. Wiadomo, że tego typu polityka przy okazji daje szansę na odniesienie korzyści ekonomicznych. Co prawda, gdy chodzi o fotowoltaikę, przegraliśmy rywalizację z Chinami (podobnie jak USA – do czasu programu Joe Bidena na podstawie ustawy Inflation Reduction Act), ale nie oddaliśmy pola w odniesieniu do energetyki wiatrowej.
Przed wyborami do Parlamentu Europejskiego w 2024 roku Komisja i Rada UE częściowo zaczęły się wycofywać z niektórych elementów Zielonego Ładu. Były to zmiany kosmetyczne i mam nadzieję, że ten program będzie kontynuowany w postaci zbliżonej do oryginału.
* * *
Nie spodziewam się zasadniczego wzmocnienia Unii, ale też nie zakładam żadnych negatywnych wstrząsów ją osłabiających, a tym bardziej dezintegrujących. Jednak brak wzmocnienia oznacza relatywne osłabienie. Europa zorganizowana tak jak dziś za dziesięć czy dwadzieścia lat będzie słabsza w odniesieniu do pozostałych partnerów globalnych. Trwające przemiany geopolityczne przypominają przesuwanie się płyt kontynentalnych. W miejscach, gdzie się one stykają dochodzi do trzęsień – napięć, konfliktów. Nowe potęgi pozycjonują się w tym nowym świecie, a stare bronią swojej pozycji.
Unia Europejska – zamieszkała przez 450 milionów obywateli, z jedną z trzech największych na świecie gospodarek, wspólnym rynkiem, wydatkami zbrojeniowymi znacznie przekraczającymi rosyjskie (nawet w czasie prowadzonej przez Moskwę wojny), wysokim poziomem życia mieszkańców, bogatą kulturą, najbardziej rozwiniętym standardem demokracji i dobrą organizacją państw – ma wszelkie dane, by znaleźć się w gronie najbardziej wpływowych aktorów globalnych. Jeśli tak się nie stanie, to tylko na nasze własne życzenie.
* * *
Powyższy esej pochodzi z publikacji pt. Dusza Europy. Co dzieli i jednoczy nas, Europejczyków?”, wydanej w listopadzie 2024 r. przy okazji kolejnego corocznego Open Eyes Economy Summit („szczytu gospodarki otwartych oczu”), Międzynarodowego Kongresu Ekonomii Wartości w Krakowie. To opus magnum prof. Jerzego Hausnera; na około 100 panelach i wykładach intelektualiści, teoretycy i praktycy omawiają wyzwania, przed którymi stoją współczesne gospodarka, polityka i społeczeństwa.
Wspomniana książka (red. J. Hausner i J. Kuisz, wyd. Fundacja Gospodarki i Administracji Publicznej i Fundacja Kultura Liberalna, 2024, 197 stron + 1 nlb.) składa się z 8 esejów i 6 wywiadów, w których swymi refleksjami dzielą się europejscy myśliciele – obok W. Cimoszewicza także: Ash Amin, Marek Belka, Emil Brix, Pierre Buhler, Bernard Guetta, Kalypso Nicolaïdis, Kiran Klaus Patel, Krzysztof Pomian, Adam Daniel Rotfeld, Radosław Sikorski, Magda Vášáryová, Karolina Wigura i Olga Wysocka.
W tekście dokonaliśmy drobnych skrótów redakcyjnych.
Kiedy w Polsce dobiegł końca etos pracy, jeśli kiedykolwiek był on trwałym składnikiem naszej zbiorowej świadomości? Taka przekorna myśl zadomowiła się w mojej głowie, kiedy kilkakrotnie podróżowałem autobusem wzdłuż budowanej linii tramwajowej na Wilanów, która z trudem, z opóźnieniem, jednak ułatwiła życie Warszawiakom. Jeszcze tylko chodniki, przejścia dla pieszych, ścieżki rowerowe i cała reszta otoczenia towarzyszącego tej linii. To zadanie wymagające od budowlańców kolejnych miesięcy mozołu i zaangażowania, a od zmęczonych i zirytowanych mieszkańców – determinacji i cierpliwości. Rozstawionym w odległych od siebie grupkach wykonawcom tej inwestycji robota z pewnością nie „paliła się w dłoniach”, jak głosiła dawna piosenka: z zaciekawieniem odczytywali informacje na ekranach smartfonów, prowadzili ożywione rozmowy telefoniczne, spożywali śniadanie. Albo źle wybrałem czas moich obserwacji, albo przegapiłem wpływ sztucznej inteligencji na postęp robót. Może to ona za nas… Takie marzenie towarzyszy niemałej części naszej populacji. Efekt? Cytuję za zamieszczonym w internecie artykułem „Czekaliśmy na to wiele lat”. TVN Warszawa: „Przypomnijmy: prace nad budową nowej linii rozpoczęły się latem 2022 roku i miały zakończyć się do końca 2023 roku. Potem datę przesunięto na wrzesień 2024, ale i tego terminu nie udało się dochować […]”. Linię otwarto uroczyście w listopadzie 2024 roku. Ale, cytuję dalej: „wzdłuż torowiska zostało jeszcze wiele do zrobienia, co oznacza utrudnienia przede wszystkim dla pieszych i kierowców. Na razie na skrzyżowaniach został wprowadzony priorytet dla tramwajów, dlatego póki co przejazd ze Śródmieścia do Wilanowa potrwa dłużej, niż deklarowane pierwotnie pół godziny. Urzędnicy zapowiedzieli, że […] prace przy układzie drogowym mają zakończyć się na przełomie trzeciego i czwartego kwartału 2025 roku”. Jeśli dobrze liczę, odcinek 6,5 km budowano około 30 miesięcy, a całość robót potrwa jeszcze rok, razem 42 miesiące. Trzy i pół roku! Obserwując wysiłki drogowców, wcale się nie dziwię.
Mam nieszczęście być mieszkańcem Konstancina-Jeziornej, a właściwie Skolimowa. Wiosną br. rozpoczęto od dawna oczekiwany remont drogi 721, łączącej Piaseczno z Konstancinem. A właściwie remont odcinka tej drogi, liczący 4,8 km długości. Ma to potrwać 30 miesięcy, czyli dwa i pół roku. Widać 30 to liczba magiczna. Wróble ćwierkają, że zrobią się z tego trzy lata, może dłużej. O los mieszkańców nikt się nie kłopocze. By dojść do domu, jadąc z Warszawy, muszę od przystanku autobusowego wędrować 30–40 minut, a że mam swoje lata, więc sam jestem sobie winien. Pewnego dnia byłem zmuszony przejść obok tej „nowoczesnej” inwestycji. Na niezbudowanym do końca jeszcze rondzie przy Kołobrzeskiej pięciu mało ruchliwych facetów łopatami rozgarniało powoli zaprawę wypluwaną przez betoniarkę. Miny mieli smutne. W takim tempie i przy takim zapale perspektywy marne, pewno w trzy lata się nie skończy.
Trochę zatem o historii. W lipcu 1865 roku car Aleksander II wydał reskrypt powierzający konsorcjum, na którego czele stał bankier i inwestor Jan Bloch, budowę odcinka drogi żelaznej z Koluszek do Łodzi Fabrycznej. W Koluszkach linia łódzka łączyła się z koleją warszawsko-wiedeńską, a więc z Europą. Liczyła 27,5 km. Prace zaczęto od zaraz. Linię otwarto 19 listopada 1865 roku. Nie do uwierzenia, a jednak. Kolej była licha, miała tylko jeden tor, przystanki zlokalizowano w polu, nie było ramp do załadunku towarów, a pociągi kursowały rzadko. To prawda. Ale linię tę Bloch wybudował w ciągu 3 miesięcy (sic!) przy pomocy niepiśmiennych chłopów, którzy łopatami utwardzali podłoże, a szyny dźwigali na własnych plecach.
Co się stało? Co sprawiło, że mając do dyspozycji wykształconych inżynierów i techników, cały arsenał maszyn drogowych, ciężkie dźwigi, koparki i spychacze, niespełna 5 km jezdni remontuje się (nie-buduje od nowa) trzy lata, a budowa wspomnianej linii tramwajowej w Warszawie (6,5 km), nieopatrznie kiedyś zlikwidowanej, trwa mniej więcej tyle samo? Ponieważ mam pamięć historyczną, to przypominam sobie trójki murarskie, które odbudowywały zniszczoną podczas wojny stolicę. Pierwsza trójka pracująca według tej technologii powstała w połowie 1948 roku. Budowa powstałego w rekordowym tempie domu na Mariensztacie, będącego efektem pracy kolejnej trójki, trwała 19 dni. A metoda była więcej niż prymitywna: jeden pomocnik kładł zaprawę, drugi podawał cegłę, a majster ją układał na przygotowanym podkładzie. Pierwszym majstrem (szefem zespołu) był Michał Krajewski. Praca mu nie zaszkodziła, żył długo, prawie 90 lat. Na emeryturze pisał książki o robotniczym trudzie. Domy nie zadziwiały ani urodą, ani wygodą, ale Mariensztat i Muranów stoją do dziś i służą obywatelom (choć minęło około 75 lat), a dzieło robotniczych rąk uwiecznili malarze i rzeźbiarze – Kobzdej, Fangor i inni, zaliczeni do mało cenionego dziś nurtu, zwanego socrealizmem. Jeśli nie projekty i nie technika, to może proces podejmowania decyzji, albo…
I tu pojawia się pytanie o przepadek etosu pracy, którym szczyciliśmy się w momencie odbudowy kraju z ruin, a który dziwnym trafem przeminął w dziejach. Dlaczego? Nie mogę pojąć bowiem, że wtedy można było całkiem przyzwoitą chałupę postawić w trzy tygodnie, a dziś – przy nowoczesnej technice – trzeba remontować kawałek drogi 3 lata? Toż mieszkańcy buszu, nie obrażając nikogo, uporaliby się z tym szybciej. Może zatem winić trzeba zanik etosu, nad czym tak boleję. I pytać, kiedy to nastąpiło? Trójki murarskie i ruch przodownictwa pracy były na ustach wszystkich – z pewnością w latach 40. i 50. Pół Polski śpiewało: „Budujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom, naszym przyszłym, lepszym dniom, Warszawo”. Choć i wtedy pojawiały się już złowrogie miazmaty destrukcji szczytnych idei. „Bumelanci to są chłopcy tacy, co lekceważą dyscyplinę pracy (w oryginale brzmiało to inaczej, ale przyzwoitość i Naczelny nie pozwalają), a ludowa władza do mamra ich wsadza, jazz boogie-woogie” – śpiewano w stołecznych knajpach. Praca, być może za sprawą spuścizny międzywojnia, wciąż jednak była cenioną, bo z trudem zdobytą wartością. A być może stało się tak za sprawą niepowtarzalnego entuzjazmu, jaki towarzyszył wydobywaniu się z wojennych zniszczeń? Może ze strachu przed kadrowcem, czerwonym ołówkiem odnotowującym spóźnienia? Czy etos ten zaczął zanikać już w latach siermiężnego Gomułki, kiedy płacowa urawniłowka czyniła niepotrzebnym każdy indywidualny wysiłek wyrastający ponad przeciętność? Może nie warto się przemęczać, gdy o awansie zawodowym lub materialnym decydowały polityczne układy, a nie osobiste zasługi? Z pewnością w stanie ruiny znalazł się już za Gierka, bo w gospodarce niedoboru największe znaczenie miały nie zarobki, lecz dostęp do dóbr. Partactwo na budowach szerzyło się przeokrutnie. Bardzo pożądany stał się wtedy zeszyt z nazwiskami i telefonami osób, które mogą coś załatwić. Nawet protekcje z wysokiego szczebla nie działały, ale kiedy znało się panią Krysię z mięsnego, to można było jeść schabowe, a nie zadowalać się podgardlem. By zdobyć sympatię pani Krysi, trzeba było mieć w zapasie jakieś inne pożytki, np. dostęp do materiałów budowlanych albo możliwość załatwienia dziecku pobliskiej szkoły. To inna forma geszeftu.
Nie oszukujmy się; nie da się całkiem obarczyć odpowiedzialnością tylko „komuchów”. 21 postulatów Solidarności z sierpnia 1980 roku obrosło legendą i podobnie jak relikwie otacza się je kultem, powstają nawet muzea, eksponujące strajkowy dorobek. Gdyby wczytać się jednak w sens tych postulatów, to aż w 13 z nich domagano się nowych darowizn i ulg, co dla ekonomiki kraju, znajdującego się już wtedy na krawędzi bankructwa, miało rujnujące znaczenie. Oto one: wypłacić wynagrodzenie za strajk, podnieść wynagrodzenie zasadnicze o 2000 zł, waloryzować płace stosownie do wzrostu cen i spadku kursu waluty, poprawić zaopatrzenie rynku, a eksportować tylko nadwyżki (których nie było), wprowadzić kartki, znieść ceny komercyjne, obniżyć wiek emerytalny do 50 lat dla kobiet i 55 dla mężczyzn, zrównać stary portfel emerytur z nowym, zapewnić żłobki i przedszkola dla kobiet pracujących, wprowadzić 3-letni urlop macierzyński, skrócić czas oczekiwania na mieszkanie, podnieść diety i dodatek za rozłąkę, wszystkie soboty wolne. 13 na 21. To była pozycja „wyjściowa”; przy każdym strajku pojawiały się nowe żądania. Hasło „jak staniesz, to dostaniesz” znalazło miejsce w kanonie myśli politycznej w Polsce. Od tej chwili rywalizacja o poparcie każdej partii politycznej w licytacji wyborczej przypomina wyścig o spełnienie postulatów wyartykułowanych, a czasami niewyartykułowanych jeszcze. Skoro postulaty Solidarności wpisano jednak na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO i uznano za jeden z najważniejszych dokumentów XX wieku, to wypada zamilknąć. Choć może warto pamiętać o górniczych ekscesach na ulicach Warszawy i o rolnikach, co roku blokujących drogi ciągnikami.
Skoro rynek i własność prywatna są konstytutywnymi składnikami kapitalistycznej formacji ustrojowej, to zysk i stan posiadania decydują o miejscu w hierarchii społecznej. Milionerów nie pytają, skąd i jak zdobyli majątek, istotne jest, że go mają. Ważne więc, by udowodnić, że wszystko odbywa się zgodnie z prawem. Znaczenie mają nie tyle fakty, ile zdolność wymigania się. Nie tylko majątek, ale także uznanie społeczne zdobywa się umiejętnym geszeftem. Kto lepiej operuje pojęciami z tego zbioru, ten wdrapuje się na szczyty powodzenia. Kto ma lepszą „papugę” (adwokata), ten górą. Wydawało się do niedawna, że mowa o świecie biznesu, a więc geszeftu. Wierzono, że większość ludzi nie uprawia tej sztuki, a jeśli, to najwyżej na niewielką skalę. Naprawdę? Dla przykładu, czy prywatne rzemiosło wiejskie, ot taka sobie naprawa dachu, postawienie płotu, wykopanie fundamentów sąsiadowi (odpłatne oczywiście) jest opodatkowane? Gdyby ktokolwiek zażądał wystawienia rachunku, ergo: opłacenia podatku, byłby obiektem kąśliwych dowcipów przez długie lata. Cała wieś pękałaby ze śmiechu. Na wsi mieszka 40% krajowej populacji. Gdzieś ukrywa się więc geszeft duży i mały. Ścigają się policjanci i złodzieje jak w dziecinnych zabawach. A na publicznym forum też trwa swoisty wyścig: lud (populus) woła o więcej za mniejszy wysiłek rąk i umysłów, a państwo szuka sposobów, by się wykręcić. Nie wiem, czy geszeft to dobre określenie dla tego tańca, ale niech tam.
Zawsze wydawało się jednak, że istnieje pewna sfera wartości moralnych, mających charakter fundamentalny. I że na ich straży stoją autorytety moralne – nosiciele tych wartości. Zazwyczaj kojarzono ich ze środowiskiem nauki i kultury, myślicielami, filozofami, moralistami, pisarzami, ludźmi sztuki. Mamy w pamięci nazwiska Tadeusza Kotarbińskiego, Romana Ingardena, Henryka Elzenberga, Władysława Tatarkiewicza, Kazimierza Ajdukiewicza, Juliana Krzyżanowskiego, Leszka Kołakowskiego, Krzysztofa Kieślowskiego, Jerzego Grzegorzewskiego, Zbigniewa Herberta i Czesława Miłosza, ze współczesnych Olgi Tokarczuk czy Agnieszki Holland, i kogo by tam jeszcze. Uniwersytet – świątynia nauki – zdawał się być ostoją tych wartości. Afera Collegium Humanum i podobnych uczelni, które handel dyplomami dla zysku uczyniły istotą swojej pracy, sprawił, że świątynia runęła. Geszeft w sanktuarium! Matko Boska! A 25 tysięcy studentów pozostawiono samym sobie, nawet bez informacji, co dalej. Jakiś wiceminister opowiada, że analizują i poszukują.
Co zrobić z tym fantem? Gdybym wiedział, to siedziałbym w dużym lub małym pałacu, żył w dobrobycie i cieszył się szacunkiem społeczeństwa. A tak nie jest. Umiejętne operowanie strumieniami dochodów i wydatków między wynagradzaniem za pracę i socjalem jest – oczywiście – potrzebne, lecz nie wystarczy, bo bakcyl wymuszania dotacji i zwiększania wydatków socjalnych mocno zagnieździł się w świadomości zbiorowej. Chcąc skłonić do opodatkowania domorosłą wytwórczość, przyszedł mi kiedyś do głowy pomysł, by zlecającego robotę zobowiązać do wystawiania PIT, ale specjaliści powiedzieli, by tego nie ruszać. Zaostrzanie represji karnej przysporzy tylko kasy „papugom”, a i miejsc w kryminałach nie wystarczy. Należy bezwzględnie apelować o przywrócenie etosu pracy w procesie edukacyjnym i potępienie, wyplenienie etosu geszeftu, ale mam świadomość, że ta droga, aczkolwiek konieczna, potrwa długo i przyniesie niewielkie skutki, choć trzeba to robić, bo moralne oblicze społeczeństwa to rzecz ważniejsza od wymiaru lekcji religii czy wymogu odrabiania prac domowych. Będzie trudno, bo w tradycji polskiej rozpropagowano Kmiciców, Siłaczek prawie brak, a zainteresowaniem młodych czytelników cieszą się dziś wampiry i wiedźminy, a nie bohaterowie pracy. Można pozostawić sprawę swojemu biegowi w nadziei, że meandry cywilizacyjne i nadchodzące wydarzenia skierują zainteresowania tzw. sterników nawy państwa we właściwym kierunku. Pesymistyczna to konstatacja, więc jeśli znajdą się autorzy dobrych pomysłów, to nasze łamy będą stać otworem. I tyle na początek roku, oby mądrzejszego niż minione.
Znakomitej Joanny Kuciel-Frydryszak nikomu przedstawiać nie trzeba, to autorka niezwykle płodna, popularna i nagradzana. Po głośnych Służących i Chłopkach, sprzedanych w setkach tysięcy egzemplarzy, powróciła z biografią Antoniego Słonimskiego (Heretyk na ambonie), której pierwsze wydanie ukazało się w 2012 roku i było wówczas wydarzeniem. Tym razem jednak otrzymaliśmy dzieło już prawie kompletne, choć w znacznej części bazujące na pierwowzorze, o niemal podręcznikowym charakterze. Być może wpływ na to miała działalność dydaktyczna Autorki jako wykładowczyni w jednej z wrocławskich uczelni, co miało tylko pozytywne skutki. Widać to również w didaskaliach: przypisach i starannym kalendarium. Rzecz więc jest warta nie tylko półki przeciętnego polskiego inteligenta, ale bibliotek szkolnych, publicznych, a może nawet uczelnianych.
W ogóle z biografiami jest ten szkopuł, że autorzy często wpadają w sidła zastawione uprzednio przez swego bohatera, aby pogłębiać jego legendę, chronić pamięć po śmierci, podtrzymywać mit. Tak dzieje się zazwyczaj przy okazji wydawania współczesnych żywotów świętych, biografii papieży, kardynałów i biskupów, zmarłych gwałtownie prezydentów, generałów przegranych powstań czy żołnierzy wyklętych. Lektura takich arcydzieł przyprawia często o mdłości, ale bywa też przypadłością à rebours, lukrując bohaterów, którzy się temu za życia gorąco przeciwstawiali.
Czy Joanna Kuciel-Frydryszak popada w ten nieznośny ton? Na pewno stara się go unikać, posługując się przede wszystkim warsztatem dziennikarza i historyka, w mniejszym zakresie uczonego polonisty. To może powodować miejscami nieznaczne rozczarowanie, ale przecież mamy do czynienia z książką popularyzatorską, jak znalazł na otwierający się w 2025 rok Antoniego Słonimskiego – z założenia mający przecież przybliżyć jego życie i postać. Mamy więc dwie okoliczności, składające się na zainteresowanie bohaterem; a trzecią, poniekąd moją osobistą, jest stojący na półce z podręczną lekturą mocno zaczytany egzemplarz Alfabetu wspomnień. Słonimski bowiem doskonale zawczasu opisał swoje życie, snując kapitalną opowieść o czasach głównie przedwojennych oraz wojennych. Siadając do lektury Heretyka, automatycznie miałem wspomnienia Słonimskiego przed oczami, podobnie jak jego felietony czy wiersze, wydane jeszcze w latach 90. czy już dwutysięcznych. No, a także epizodzik z mojego trójkowego radiowego żywota, kiedy to doskonały redaktor Wojciech Zimiński z dumą przyniósł do radia przedwojenny tomik poezji, podpisany ręką pana Antoniego. Dla nas, współautorów magazynu „Zgryz” Jacka Janczarskiego i Macieja Zembatego, rzecz absolutnie kultową.
Tymczasem lektura biografii Kuciel-Frydryszak na tym osobistym poniekąd tle nie rozczarowuje, czyniąc z dostępnego i całkiem obfitego zasobu relacji, wspomnień, notatek i ocen swoiste podsumowanie, okraszone bardzo solidnym warsztatem, traktującym także o historycznym tle dziejących się wydarzeń. Był bowiem Słonimski ich świadomym akuszerem w dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy współtworzył Pikadora i Skamandra, pisał w „Wiadomościach Literackich”, walczył z ciemnogrodem, faszyzmem i miejscową endecką reakcją. Ale przede wszystkim inspirował piórem, będąc kontynuatorem tradycji kronikarskiej Bolesława Prusa. Bywał często gnojony słowem przez miejscowych faszystów (dziś nazwalibyśmy to hejtem…), nawet policzkowany przez tchórza i późniejszego hitlerowskiego konfidenta, wyzywany na pojedynki, szargany przez sądy. Radził sobie z tym jednak doskonale, przecinając znakomitym piórem felietonisty ropień nienawiści i wzrastającego antysemityzmu. Otrzymywał za tę działalność wówczas zasłużone laury i uznanie, choć np. jako recenzent życia teatralnego Warszawy znany był z okrucieństwa (szczególnie dla szmiry i tandety). Sam zresztą pisał wspaniałe rzeczy na scenę, na czele z Rodziną, genialnie swego czasu wystawioną przez Edwarda Dziewońskiego. Ale popularność przysporzyły mu też tomiki poezji, prozy, wydania felietonów czy Pracowita Pszczółka, pisana z Julianem Tuwimem, absolutnie prekursorska względem słowotwórstwa naszych czasów. Kto wie, czy nagroda na młodzieżowe słowo roku nie powinna właśnie nosić miana „Pracowitej Pszczółki” – wszak Tuwim ze Słonimskim byli tu absolutnymi mistrzami i wzorami do naśladowania. „Kto zje grzybka zdrów jak rybka” – piękne, prawda?
Autorka biografii stanęła przed trudnym zadaniem objaśnienia wyborów ideowych swojego bohatera, w tym tych najtrudniejszych i budzących największe kontrowersje, związanych z zaangażowaniem się Słonimskiego w Polskę Ludową. O ile przedwojenny nawiązywał, jako obywatel i gentleman, do Towarzystwa Fabiańskiego i dorobku G. B. Shawa (snobując się nań trochę…), a na gruncie polskim sympatyzował z lewicą legionową i piłsudczykowską (choć walczył piórem z Berezą Kartuską…), to jego powrót z emigracji wojennej do „Polski takiej, jaką ona była”, musiał być okupiony zerwaniem z dotychczasowym stanowiskiem i pozycją. Kuciel-Frydryszak porusza ten temat odważnie, bazując na dokumentach i relacjach (których spis polecam), mimo że mogłaby narzucić sobie autocenzurę. Był to okres ożywionej działalności organizacyjnej Słonimskiego w środowisku pisarskim, bardzo złych wystąpień i ataków, z publicznym opluciem Czesława Miłosza włącznie. Wydobyciem się zaś z tego mroku stała się jego krytyczna wobec rzeczywistości PRL-u działalność po 1956 roku, właściwie do końca życia. Naznaczona rysem opozycyjnym, kartą obywatelskiego oporu i niezgody (List 34), podsłuchów, prześladowań, stolika w PIW-ie i U Marca (współczesnej Antycznej przy Placu Trzech Krzyży) i wzrastającego autorytetu Słonimskiego, jako sumienia tamtych czasów. Książka z tym okresem radzi sobie zresztą zaskakująco dobrze, pisząc prawdę o Liście 34 i kontrliście (tzw. volksliście) i np. o pewnych poszukiwaniach przez Słonimskiego kompromisu z władzą. Książka nie ma więc białych plam, prowadzi nas detalicznie przez życie pana Antoniego, zarówno zawodowe, pisarskie, jak i towarzyskie, czy po części uczuciowe. Opisując otrząsanie się ze złudzeń, nie czyni ze Słonimskiego bohatera spiżowego, bo był to proces bardzo skomplikowany, gdzie służebną rolę miały do odegrania także osobiste niechęci (np. do Jarosława Iwaszkiewicza). Piękne jest także przypomnienie przez autorkę procesu pojednania ze środowiskiem emigracyjnym, dokonane w jedynym wierszu rozliczeniowym z ciemnym okresem życia Słonimskiego. Wykluczony w PRL-u epoki Gomułki z oficjalnego życia, Słonimski chciał być „Polakiem maniakalnym”, dlatego pytał w 1968 roku, dlaczego jego ojczyzną ma być Egipt? I tu może jedna tylko uwaga redakcyjna – cytowany na stronie 331 biografii „wierszyk okolicznościowy” dokonał przeinaczenia, może nieznacznego, ale dla obznajomionych z twórczością pana Antoniego widocznego. Powinno być, „niosąc tyfus, wszy i lues”, słowo „blues” jest tu zdecydowanie nie na miejscu. A posiłkuję się tu także Antonim Marianowiczem, który wiersz przytacza prawidłowo.
Mają więc wyznawcy poglądów i postawy Antoniego Słonimskiego lekturę, którą warto przestudiować, a nawet przedyskutować. Nie chcę zapeszać, ale fabiańska postawa ideowa ma obecnie swoje wielkie dni, szczególnie w młodym inteligenckim pokoleniu, a dzieło i życie Słonimskiego było z nią zupełnie zgodne. Dlatego warte jest uwagi i może należy je uwzględnić w swoich osobistych rozważaniach i wyborach, a lektura biografii pióra Joanny Kuciel-Frydryszak świetnie w tym pomoże.
* * *
Niniejszą recenzją wchodzimy w 2025 – rok Antoniego Słonimskiego.
W tym roku obchodzimy 130. rocznicę urodzin pisarza i poety, co Sejm uczcił stosowną uchwałą rocznicową, wskazującą na jego wielkie zasługi dla kultury polskiej. Za uchwałą głosowało 425 posłów, 4 było przeciw, 14 wstrzymało się od głosu, co jest rezultatem nader krzepiącym, zważywszy na zasługi Patrona w tępieniu ciemnogrodu, totalitaryzmu, faszyzmu, nacjonalizmu i antysemityzmu.
To, że Słonimski, w swej postawie inspirowanej racjonalizmem, socjalizmem i kulturą angielską, może być dziś uznawany za patrona nowej Polski i Polaków, jest jego największym zwycięstwem. Uznając to za doniosłe wydarzenie, redakcja „Res Humana” włączy się w obchody tej rocznicy, przede wszystkim poprzez publikację tekstów na swoich łamach. Gdyby rok 2025 miał przyczynić się do upowszechnienia dzieła patrona, to byłoby to już naprawdę niemało.
W jaki sposób sztuczna inteligencja może przyczynić się do zlikwidowania niedostatków, przed którymi stają systemy edukacji na świecie – takie jak niewystarczająca liczba nauczycieli, ich nadmierne obciążenie zadaniami administracyjnymi czy luka kompetencyjna w odniesieniu do nowych technologii?
Po pierwsze, wpuszczenie sztucznej inteligencji (AI) do obszaru edukacji umożliwi usprawnienie wykonywania obowiązków administracyjnych, którymi szeroko obarcza się nauczycieli; pozwoli to im poświęcić więcej czasu na zaangażowanie się w pracę z uczniami. Po drugie, sztuczna inteligencja może pomóc nauczycielom w szybszym ocenianiu uczniów i przekazywaniu natychmiastowych informacji zwrotnych. Po trzecie, będzie sprzyjać rozwijaniu u uczniów i studentów umiejętności cyfrowych, krytycznego myślenia, rozwiązywania problemów i kreatywności. Wreszcie, ułatwi indywidualne podejście do nauczania (przy wsparciu ze strony nauczycieli), co będzie prowadzić do poprawy wyników w nauce i lepszego dostosowania do zróżnicowanych potrzeb edukacyjnych.
We wszystkich tych czterech obszarach AI jest narzędziem uzupełniającym: będzie wzbogacać doświadczenia edukacyjne, ale relacje interpersonalne w procesie przekazywania i absorpcji wiedzy pozostaną kluczowe. Samo uczenie się o sztucznej inteligencji i umiejętnościach cyfrowych – nawet jeśli będzie się odbywać przy użyciu tradycyjnych metod – pomoże uczniom w przygotowaniu się do zawodów przyszłości.
Nowe osiągnięcia w dziedzinie sztucznej inteligencji mogą przyczynić się do przedefiniowania charakteru i poprawy jakości pracy na stanowiskach w sektorze edukacji. Z badań przeprowadzonych przez Światowe Forum Ekonomiczne we współpracy z firmą Accenture[1] wynika, że duże modele językowe (LLM) mogą mieć wpływ na 40 procent całego czasu poświęconego na wykonywanie zadań przez człowieka. Dotyczy to również nauczania: niektóre zadania dydaktyczne mogą być wręcz zautomatyzowane poprzez użycie nowych technologii, wykonanie innych będzie mogło dzięki nim zostać znacząco ułatwione i przyspieszone (zob. Tabela).
Te pierwsze wystąpią przede wszystkim przy zadaniach rutynowych i powtarzalnych. W szkolnictwie można zautomatyzować do 20 procent czasu pracy związanego z czynnościami biurowymi i administracyjnymi, takimi jak analiza nieobecności, zapisy na poszczególne zajęcia i kursy, analiza danych. Bardziej wyrafinowane możliwości LLM uwidocznią się przede wszystkim przy zadaniach wymagających umiejętności analitycznych i w trakcie rozwiązywania problemów. Stanowią one od 8 do 20 procent czasu pracy w szkolnictwie – obejmują np. planowanie lekcji czy ocenianie uczniów.
Tab. Wykorzystanie dużych modeli językowych (LLM) w pracy nauczycieli
Zadania, które można zautomatyzować | – Tworzenie wykazów książek, czasopism, artykułów i materiałów audiowizualnych na określone tematy.
– Weryfikacja faktów, dat i statystyk przy użyciu zaufanych źródeł naukowych. – Ocenianie prac domowych i testów oraz obliczanie i zapisywanie wyników przy użyciu arkuszy odpowiedzi lub elektronicznych urządzeń do zaznaczania odpowiedzi.
|
Zadania, które zostaną znacząco ułatwione i przyspieszone dzięki LLM | – Analizowanie wyników uczniów, aby sprawdzić, jak skuteczny jest system edukacji, poszczególne przedmioty lub materiały do nauki.
– Projektowanie narzędzi edukacyjnych, w tym dostępnych w internecie oraz elektronicznych systemów wsparcia wydajności (EPSS). – Opracowanie materiałów dydaktycznych lub szkoleniowych, takich jak materiały informacyjne, materiały do nauki lub quizy. – Przygotowywanie zadań dla asystentów nauczycieli lub wolontariuszy.
|
Zadania, na które AI będzie miała mniejszy wpływ lub nie będzie miała go w ogóle | – Wyznaczenie jasnych celów dla poszczególnych lekcji, przedmiotów (semestr, rok) i projektów oraz zakomunikowanie tych celów dzieciom.
– Konsultacje z władzami oświatowymi oraz samorządem w celu jak najlepszej organizacji procesu dydaktycznego. – Współpraca z innymi nauczycielami i przedstawicielami władz oświatowych w zakresie opracowywania sposobu realizacji podstaw programowych, jej oceny i przeglądu. – Planowanie i nadzorowanie projektów wykonywanych przez uczniów, wycieczek szkolnych, wizyt zaproszonych prelegentów oraz działań niestandardowych (eksperymentalnych), maksymalizowanie poszerzania przez uczniów wiedzy dzięki podobnym działaniom. – Przygotowywanie sal lekcyjnych, pomieszczeń i obiektów, materiałów edukacyjnych lub sprzętu.
|
Źródło: Światowe Forum Ekonomiczne we współpracy z Accenture, 2023 r.
Zadania, w których kładzie się nacisk na interakcje interpersonalne, takie jak bezpośrednia komunikacja z uczniami lub fizyczne interakcje z nimi, prawdopodobnie pozostaną bez wpływu ze strony LLM.
Jednoczesne zastosowanie LLM do zautomatyzowania jednych zadań w zakresie rutynowych i powtarzalnych czynności administracyjnych oraz znaczącego ułatwienia i przyspieszenia innych pozwoli nauczycielom skupić się na działaniach kreatywnych, takich jak opracowywanie programów nauczania, oraz na interakcjach z uczniami, które są kluczowe dla edukacji. Jednak tak istotną zmianę trzeba będzie starannie zaprojektować i wdrożyć, aby nauczyciele byli w stanie nadążać za tempem zmian w obu tych obszarach również dzięki wsparciu w podnoszeniu ich własnych kwalifikacji. Jednocześnie będą musieli się nauczyć ogniskowania swojej pracy na aspektach interpersonalnych, tj. doskonalić swoje umiejętności pedagogiczne, zapewniać wsparcie społeczno-emocjonalne, prowadzić nauczanie zindywidualizowane i angażować rodziców.
Dzisiejsze modele standaryzowanej i nieformalnej oceny często cechują się liniowością i są czasochłonne. Podobnie jak indywidualny nauczyciel [w systemie anglosaskim tutor – przyp. red.] może natychmiast przekazać jednemu konkretnemu uczniowi spersonalizowaną informację zwrotną, AI w procesie oceniania pozwoli na taką informację na większą skalę. W ten sposób pomoże uczniom w zrozumieniu błędów i wesprze nauczycieli w identyfikowaniu obszarów wymagających poprawy.
Najlepiej przeprowadzać takie analizy we współpracy z nauczycielami. Narzędzia sztucznej inteligencji mogą być programowane razem z nauczycielami, którzy dostarczą przykłady informacji zwrotnych. Na tej podstawie AI może się uczyć, w tym także oceniania zadań nietestowych, takich jak eseje, propozycje projektów itp.
Co więcej, wykorzystanie technik oceniania opartych na gamifikacji może zmniejszyć stres u nauczycieli i uczniów, ponieważ eliminuje potrzebę przeprowadzania sprawdzianów zaliczeniowych czy semestralnych. Dzięki zautomatyzowanym, regularnym mechanizmom informacji zwrotnej, uczniowie mogą angażować się w znaczące, sprawiające im przyjemność działania edukacyjne, w których cała nauka jest analizowana w czasie rzeczywistym – zamiast polegać na okresowych ocenach formalnych. To odejście od tradycyjnych metod oceniania na rzecz dynamicznej analityki w czasie rzeczywistym może znacznie poprawić jakość edukacji, tworząc przyjazne (łatwe do adaptacji) środowiska uczenia się, które zaspokajają różnorodne potrzeby uczniów.
Uczenie maszynowe i analityka oparta na sztucznej inteligencji mogą sprawić, że systemy edukacyjne będą bardziej elastyczne, będą reagować na bezpośrednie potrzeby uczniów. Wszyscy zaangażowani w ten proces – uczniowie, nauczyciele, rodzice, dyrektorzy szkół i ministerstwa – będą w odpowiednim czasie otrzymywać analizy potrzebne do podejmowania świadomych decyzji. W ten sposób obecne liniowe i opóźnione w czasie podejście do oceny postępów uczniów będzie ulegało zasadniczej transformacji w modele responsywne, dynamiczne i gotowe do użycia w przyszłości. Analiza dużych zbiorów danych może być prowadzona nie tylko pod kątem odpowiedzi poprawnych/niepoprawnych, ale także w celu zrozumienia ogólnych zjawisk w ramach systemów edukacyjnych i między nimi oraz przewidywania, gdzie w przyszłości mogą pojawić się niedostatki w różnych miastach i regionach.
Pogłębianie kompetencji cyfrowych jest niezbędne do poruszania się w dzisiejszym krajobrazie technologicznym. Jednocześnie staje się fundamentem dalszego rozwoju sztucznej inteligencji i zdolności do życia we współczesnym świecie cyfrowym. To coś znacznie więcej niż zwykła umiejętność korzystania z narzędzi i platform cyfrowych; niezbędne jest również krytyczne myślenie, umiejętność rozwiązywania problemów, kreatywność i świadomość etycznych implikacji AI.
Włączenie AI do edukacji stanowi okazję nie tylko do wykorzystania jej narzędzi w nauczaniu, ale także do upowszechniania wiedzy na temat koncepcji sztucznej inteligencji i uświadamiania jej szerszego wpływu na społeczeństwo. Jej włączenie do programów nauczania nie oznacza, że każdy uczeń musi stać się ekspertem w tej dziedzinie. Należy raczej położyć nacisk na kultywowanie świadomości, pielęgnowanie ciekawości i budowanie fundamentalnego zrozumienia – na przykład poprzez uczenie, jak oceniać wiarygodność źródeł oraz rzetelność i prawdziwość informacji publikowanych na stronach internetowych. Jedno z badań wykazało, że umiejętności cyfrowe są rzeczywiście dobrym probierzem zdolności do odróżniania faktów od dezinformacji[2]. Jest to szczególnie ważna i pilna umiejętność życiowa, ponieważ więcej osób niż kiedykolwiek w historii będzie głosować w 64 wyborach krajowych w 2024 r. – co stanowi około 49 procent światowej populacji[3]. Nauczanie o sztucznej inteligencji nie tylko wyposaża uczniów w umiejętność rozpoznawania dezinformacji, ale także sprzyja ich rozwojowi w kierunku odpowiedzialnych przyszłych twórców sztucznej inteligencji. Co więcej, włączenie podstawowych umiejętności cybernetycznych do programu nauczania może pomóc uczniom nauczyć się budować solidne i bezpieczne systemy sztucznej inteligencji. Ochrona bezpieczeństwa i integralności systemów danych AI jest niezbędna, szczególnie w świetle potencjalnego ryzyka związanego z naruszeniem danych, hakowaniem i złośliwą manipulacją algorytmami AI.
Zwiększenie integracji zastosowań AI z systemami edukacyjnymi na całym świecie może nadać technologii kluczową rolę w kształceniu uczniów w zakresie odpowiedzialnych i sprawiedliwych praktyk AI. Istnieją już zasoby do nauczania o sztucznej inteligencji, takie jak projekty Międzynarodowego Towarzystwa Technologii w Edukacji (International Society for Technology in Education, ISTE) pn. Hands-on AI Projects for the Classroom. To konkretne projekty służące do zaznajamiania z takimi koncepcjami i pojęciami, jak nieświadome uprzedzenia, aktywne/pasywne gromadzenie danych, algorytm uczenia maszynowego i marketing ukierunkowany.
Władze niektórych krajów zaczęły określać podstawowe zasady tego, w jaki sposób wprowadzać sztuczną inteligencję i umiejętności cyfrowe do salach lekcyjnych. Na przykład w Wielkiej Brytanii rządowe Biuro ds. Sztucznej Inteligencji (Office for AI) prowadzi obecnie badania mające na celu wsparcie szkół podstawowych i średnich w nauczaniu kluczowych umiejętności, uświadamiania kwestii takich jak ograniczenia, niezawodność i potencjalna stronniczość generatywnej sztucznej inteligencji; sposób organizacji i pozycjonowania źródeł informacji w internecie; oraz podstawowa wiedza o tym, jak komputery działają, komunikują się ze sobą, przestrzegają zasad i przetwarzają dane[4]. Australia, Japonia i Nowa Zelandia również stworzyły wytyczne dotyczące dydaktyki z wykorzystaniem sztucznej inteligencji oraz nauczania na jej temat.
Zachęcanie uczniów do korzystania z technologii cyfrowych i sztucznej inteligencji daje im cenne umiejętności, które będą niezbędne na przyszłym rynku pracy, opartym coraz bardziej na AI. Dzięki temu zyskują przewagę konkurencyjną oraz większą wszechstronność w przyszłej karierze zawodowej.
Badanie przeprowadzone przez psychologa edukacji Benjamina Blooma wykazało, że połączenie indywidualnych korepetycji z regularnymi testami i informacjami zwrotnymi doprowadziło do wyników uczniów, które były o dwa odchylenia standardowe – około 98 procent – wyższe niż w przypadku uczniów otrzymujących standardowe nauczanie w klasie[5]. Badanie wykazało, że „istnieje ogromna różnica w osiągnięciach poznawczych uczniów, postawach i samoakceptacji akademickiej w ramach indywidualnych korepetycji w porównaniu z grupową metodą nauczania”. Zapewnienie indywidualnych korepetycji radykalnie zmieniło rozkład osiągnięć edukacyjnych w klasie. Nowsze badanie przeprowadzone przez naukowców z Uniwersytetu Stanforda wykazało, że nawet krótkie interwencje korepetytora, trwające zaledwie 10 minut dziennie, skutkują znaczną poprawą umiejętności czytania i pisania uczniów[6].
Zastosowanie metodologii korepetycji osobistych na wielką skalę jest jednak kosztowne i nieefektywne nawet w najbardziej zaawansowanych gospodarkach. Wymagałoby to znacznej zmiany stosunku liczby nauczycieli do liczby uczniów, co jest trudne, jeśli nie nierealne, biorąc pod uwagę istniejący globalny niedobór nauczycieli. Chociaż prywatne korepetycje są dobrze znane ze swojego wpływu na wyniki uczniów, a przewiduje się, że globalny rynek prywatnych korepetycji wzrośnie z 57,92 mld dolarów w 2023 r. do 105,98 mld do 2030 r., dostęp do nich jest zasadniczo ograniczony do tych, których na to stać, co dodatkowo utrwala nierówności w wynikach nauczania[7].
Od pojawienia się komputerów osobistych i rozwoju cyfryzacji rośnie zainteresowanie wykorzystaniem technologii do przyspieszenia procesu spersonalizowanego uczenia się [8]. Badanie przeprowadzone w latach 2007-2020 wykazało, że spersonalizowane uczenie się wspierane przez technologię miało znaczący pozytywny wpływ na wyniki w nauce[9]. Chociaż technologia nie była jak dotąd w stanie w pełni powtórzyć korzyści płynących z korepetycji indywidualnych, ostatnie postępy w dziedzinie sztucznej inteligencji pokazują, że może ona być w stanie analizować i uczyć się na podstawie dużych zbiorów danych, zapewniając dostosowane treści edukacyjne, doświadczenia i informacje zwrotne w czasie rzeczywistym, podobnie jak w przypadku prywatnego korepetytora.
Algorytmy mogą nie tylko dostosowywać treści, ale także dostosowywać tempo, trudność i styl uczenia się w zależności od wyników, zachowań i preferencji ucznia[10]. W oparciu o wzorce danych, sztuczna inteligencja może przewidywać wyzwania związane z nauką, identyfikować luki i tworzyć spersonalizowane ścieżki edukacyjne, analizując dane dotyczące trendów oraz historię uczenia się, preferencje i wyniki uczniów. Sztuczna inteligencja może dostarczać materiały, które pasują do mocnych i słabych stron uczniów oraz poziomów wiedzy, a także są zgodne z celami nauczania, zwiększając w ten sposób znaczenie treści edukacyjnych dla każdego ucznia.
Jednak te nowe narzędzia działają najlepiej, gdy są uzupełnione rygorystycznymi procesami testowania warunków skrajnych przez nauczycieli w zakresie personalizacji wsparcia, dostosowywania odpowiednich kulturowo materiałów dydaktycznych i edukacyjnych oraz zapewniania natychmiastowego tłumaczenia w celu dostosowania treści do potrzeb uczniów. Adekwatność materiałów i przykładów ma zasadnicze znaczenie dla stworzenia angażującego, zrozumiałego i odpowiedniego środowiska uczenia się dla uczniów – a narzędzia AI, wraz z nauczycielami, mogą odnosić przykłady i koncepcje do zainteresowań, doświadczeń życiowych i pochodzenia każdego ucznia.
Sztuczna inteligencja może wreszcie również prezentować materiały na różne sposoby, aby zaspokoić różne potrzeby wizualne, dźwiękowe i fizyczne. Elastyczne panele użytkownika (czy systemy sterowania, czy interfejsy) i technologie dostosowujące się do potrzeb są szczególnie wartościowe dla uczniów z różnorodnymi dysfunkcjami neurologicznymi i fizycznymi. Na przykład dzięki technologii AI lekcje w klasie mogą być opatrzone napisami dla uczniów z upośledzeniem słuchu, umożliwiając im dostęp do każdej klasy, zamiast polegać na dostępności asystentów języka migowego; pomaga to nauczycielom i uczniom zaangażować się w szybszą i bardziej spersonalizowaną komunikację.
[1] Jobs of Tomorrow: Large Language Models and Jobs, World Economic Forum, 2023.
[2] D. Rand, N. Sirlin, Digital Literacy Doesn’t Stop the Spread of Misinformation, Scientific American, 15.07.2022, https://www.scientificamerican.com/article/digital-literacy-doesnt-stop-the-spread-of-misinformation/#:~:text=Someone%20lacking%20digital%20literacy%20skills,in%20the%20spread%20of%20misinformation; Think Critically, Click Wisely: Media & Information Literacy Curriculum for Educators and Learners, Paris: UNESCO, 2021, https://unesdoc.unesco.org/ark:/48223/pf0000377068/PDF/377068eng.pdf.multi.
[3] K. Ewe, The Ultimate Election Year: All the Elections Around the World in 2024, “Time”, 28.12.2023.
[4] Government of the United Kingdom Department for Education, Generative artificial intelligence (AI) in education, 2023, https://www.gov.uk/government/publications/generative-artificial-intelligence-in-education/generative-artificial-intelligence-ai-in-education.
[5] B.S. Bloom, The 2 Sigma Problem: The Search for Methods of Group Instruction as Effective as One-to-One Tutoring, “Educational Researcher”, tom 13, nr 6/1984, str. 4-16.
[6] K. Cortes, K. Cortecamp, S. Loeb, C.D. Robinson, Year Two Results Assessing the Effects of a Scalable Approach to High-Impact Tutoring for Young Readers, National Student Support Accelerator, 2023.
[7] Fortune Business Insights, “Market Research Report 2022”, 2022.
[8] A. Shemshack, J.M. Specter, A Systemic Literature Review of Personalized Learning Terms, “Smart Learning Environments”, tom. 7, nr 33/2020.
[9] L. Major, G.A. Francis, M. Tsapali, The effectiveness of technology-supported personalized learning in low-and middle-income countries: A meta-analysis, “British Journal of Educational Technology”, tom 52, nr 5/2020, str. 1935-1964.
[10] F. Hollands, V. Holmes, How AI Tutoring Can Reshape Teachers’ Days, “Education Week”, 27.06.2023.
Tłumaczenie z języka angielskiego: Sztuczna Inteligencja (z niewielką pomocą człowieka)
Tytuł od redakcji „Res Humana”
Sztuczna inteligencja zmienia ludzki świat. Czy oznacza to nastanie nowej ery, czy jedynie nowego wieku? A może jest tylko wyrazem kolejnej nowości, które od dwustu lat pojawiają się w dużym natężeniu? Tego nie wiemy, ptak Minerwy jeszcze nie wyleciał, bo on to robi o zmierzchu. Teraz zaś mamy nadal świt. Hegel swoim spostrzeżeniem o naturze sowy studził nadzieje na szybkie rozstrzygnięcia i głębsze oceny dokonywane w toku wydarzeń tworzących historię. Nie osłabił nim jednak ciągle rosnących oczekiwań dotyczących rozpoznania tego, co będzie. Przyszłość, odkąd świat został wprawiony w ruch, budzi większe zainteresowanie niż teraźniejszość. Bo to ona nadaje sens dzisiejszym działaniom, a więc pozwala też określić ich wartość. Biblia zaleca poznanie owoców; Arystoteles mówił to samo, wskazując, że istotę odkrywa nie początek, lecz koniec.
Sztuczna inteligencja rodzi pytania tego samego rodzaju – większość z nich jest przedwczesna, ale wszystkie są niezbędne. Kant pisał o splocie konieczności i towarzyszącym im kłębie niemożności. „Rozum ludzki – czytamy w Krytyce czystego rozumu – spotyka się w pewnym rodzaju swych poznań ze szczególnym losem: dręczą go pytania, których nie może uchylić, albowiem zadaje mu je własna jego natura, ale na które nie może również odpowiedzieć, albowiem przewyższają one wszelką jego możliwość”. To są pytania najważniejsze, a w tym przypadku jest ich kilka. Jedno z nich dotyczy przedmiotu poznania: czy na pewno stykamy się ze światem względem nas zewnętrznym i w tym sensie obiektywnie istniejącym? Czy przeciwnie – dostępna naszej percepcji jest jedynie jego jedna, bliska warstwa? A może jest ich więcej, a sztuczna inteligencja dociera do innego pokładu i odkrywa go dla nas? Posługuje się własną logiką, dla nas tajemniczą, ale budzącą respekt swoimi rozwiązaniami. Bez istnienia sztucznej inteligencji żylibyśmy nadal w jaskini, widząc świat ostro, lecz zarazem płasko i rutynowo. Bez AI nie wiedzielibyśmy o odmiennym od ludzkiego rozpoznawaniu rzeczywistości.
Takich fundamentalnych pytań jest więcej, a pewnych odpowiedzi nie ma. Są też problemy, które mają duży ciężar polityczny. Jedno z nich dotyczy pokoju, a przynajmniej okiełznania wojen. Czy dzięki sztucznej inteligencji nadzieje na pokój rosną? Czy raczej maleją, a cena pokoju zwyżkuje? Autorzy Ery sztucznej inteligencji* skłaniają się ku temu drugiemu: ich zdaniem ryzyko wojen się zwiększa i prawdopodobieństwo zainicjowania militarnego starcia przez którąś ze stron także. Są też pytania inne, o władzę. Jakie będą relacje sztucznej inteligencji (zwłaszcza Ogólnej Sztucznej Inteligencji) z człowiekiem: kto znajdzie się w hierarchii władzy wyżej, kto zaś (lub co) niżej? Trudno teraz ustalić, a przecież jest to równie rewolucyjne pytanie, jak to podające w wątpliwość pozycję Ziemi w centrum Świata.
Książka jest dziełem trzech osób. Henry A. Kissinger to jeden z największych myślicieli politycznych drugiej połowy XX i początkowych dziesięcioleci XXI wieku. A jeżeli uwzględnić nie tylko myśli i badania intelektualne, lecz również działania i bezpośredni udział w kształtowaniu polityki światowej, nie ma sobie równych. […] Reprezentował w refleksji politycznej realizm, a więc ten sam sposób myślenia, jaki podziela należący do następnego pokolenia John Maersheimer: kierunek przeciwstawiający się wszelkim postaciom misjonizmu, bez względu na to, w imię jakich naczelnych idei bywa on praktykowany. Pod koniec życia zabierał głos zaniepokojony polityką Zachodu wobec Rosji.
Drugi z autorów, Eric Schmidt, uprawia inne pole intelektualne niż Kissinger. To technolog i przedsiębiorca, przyczyniający się do produkcji i rozpowszechniania urządzeń operujących w cyberprzestrzeni. W pierwszym dziesięcioleciu XXI wieku należał do ścisłego kierownictwa Google’a, a więc firmy będącej jednym z emblematycznych twórców współczesnej, o globalnym zasięgu, fazy rozwoju sztucznej inteligencji. Trzecim autorem jest Daniel Huttenlocher, przez dłuższy czas dziekan jednego z koledżów Massachusetts Institute of Technology. Także wicerektor tej uczelni, należącej do światowej czołówki instytucji prowadzących podstawowe badania naukowe.
Ci ludzie, reprezentujący różne pokolenia, spotykali się, rozmawiali o teraźniejszości sztucznej inteligencji i – jak twierdzili – przede wszystkim „zastanawiali [się] nad konsekwencjami, jakie ze sobą pociąga – o tyle, o ile konsekwencje te mieszczą się w ludzkim rozumieniu”. Napisali książkę razem, ma ona jednego autora w trzech osobach. Żadna jej część nie jest sygnowana odrębnie, choć można się domyślać, że rozdział zatytułowany „Bezpieczeństwo i porządek światowy” wyszedł spod pióra Kissingera. Te kilkadziesiąt stron wyróżnia się wnikliwością analiz i precyzją wyrażonych myśli. Autorzy przyznają, że różnią się w ocenach AI. Nie eksponują wszakże odmienności swych stanowisk, nie polemizują ze sobą ani nie ukazują wielości konkluzji. Wyrażają to, co ich łączy. „Wszyscy zgadzamy się jednak, że technologia ta przemienia ludzkie myślenie, wiedzę, percepcję i rzeczywistość, a przez to zmienia też bieg ludzkiej historii”. Podobnie jak wynalezienie kilkaset lat temu przez Gutenberga druku i udostępnienie wszystkim Biblii, do tego czasu elitarnej, świętej księgi ówczesnego świata. Twórców tej książki jednoczy zgoda dotycząca rzeczy ogólnych i jeśli opisują wyraźnie, to w większości mało pouczająco. Interesujące wątki trzeba wydobywać niczym rodzynki z drożdżowego, nadmiernie wyrośniętego ciasta.
Sztuczna inteligencja ma swoją prehistorię, ale ta nie jest odległa i zaczyna się w 1943 roku. Wtedy zbudowano pierwszy współczesny komputer – elektroniczny, cyfrowy i dający się programować. Od tego czasu powstają kolejne jego modele i te nowoczesne tak się mają do pierwowzoru, jak dzisiejsze odrzutowce do aeroplanów braci Wright. Na początku używano określenia „mózg elektronowy”, obecnie obowiązuje nazwa „Sztuczna Inteligencja” (po angielsku artificial intelligence, stąd skrót AI). Dzisiejsza jest treściowo mocniejsza, bo mózg ma wiele gatunków ssaków, a inteligencję i rozum tylko ludzie. Tak w każdym razie do niedawna uważano – Kartezjusz wybrał myślenie jako cechę nas definiującą i właściwość wyodrębniającą człowieka ze świata organizmów żywych. Gdy program szachowy AlphaZero pokonał w grze ludzkiego arcymistrza, przełom stał się widocznym faktem. AI może być lepsza („wyższa”) niż inteligencja naturalna, czyli biologicznie zakorzeniona w człowieku. Trochę później, również w XXI wieku, AI stworzyła halicynę, nowy antybiotyk, znakomite lekarstwo przeznaczone do zwalczania ciężkich chorób. Te wydarzenia stały się powszechnie znane, a istnienie sztucznej inteligencji definiuje dzisiejsze czasy.
Osoby bardziej zainteresowane i profesjonaliści zobaczyli więcej. Przekonali się też, jak niewiele wiedzą, „ludzie do dziś nie mają pewności odnośnie do tego, w jaki sposób programom udało się zrealizować swoje cele”. Ustalono tylko, że „AI podchodzi do rzeczywistości w inny sposób niż ludzie”. Jej racjonalność zmierza własną drogą i cel osiąga szybciej niż my. Zmienia to oznaczenie naszego miejsca w świecie. Nie jesteśmy jedynymi istotami wyposażonymi w inteligencję. Jak zauważył w 1956 roku John McCarthy, klasyk informatyki, mogą powstać „maszyny zdolne do wykonywania zadań właściwych ludzkiej inteligencji”. Teraz one już istnieją i jest ich coraz więcej. Wzięły się z umiejętności intelektualnych homo sapiens, ale człowiek ciągle nie rozumie zasad ich działania i podstaw dokonywanych przez AI wyborów. Pod wieloma względami AI nas przewyższa, jest szybsza, skuteczniejsza, bardziej efektywna i odporna na dekoncentrację. Współdziała z człowiekiem, ale może także nad nim panować. Realizuje się w ten sposób nowoczesna postać alienacji i nieistniejąca wcześniej forma samozniewolenia. AI stała się ośrodkiem świata, kiedyś zajmowanego przez religię. Autorzy o tym szerzej nie piszą, lecz ich droga myślowa w tę stronę zmierza.
Obok ontologicznych, AI otwiera również problemy epistemologiczne. Czy jesteśmy w fazie przełomu dotyczącego reguł, a więc fundamentów naszego kontaktu z rzeczywistością? Pierwszy nastąpił w początkach XX wieku, gdy Edmund Husserl i Gottlob Frege odrzucili psychologizm i ustanowili logikę taką, jaką uznajemy dzisiaj. Psychologia wykrywa prawa myślenia, logika zaś prawa prawdziwości. Między nimi istnieje linia demarkacyjna, gdyż, jak powiedział Frege, „słońce nie przestaje istnieć, gdy zamkniemy oczy”. Zanik myślenia nie unicestwia jego przedmiotu. Współcześnie pojawia się jednak nowa logika, właściwa dla sztucznej inteligencji. Nie jest ona wyrazem powrotu do psychologizmu, lecz innego, nieznanego nam dotychczas, aspektu świata. Nie wiadomo jeszcze, z czym mamy do czynienia, choć już wiemy, że z czymś nowym. O tym autorzy ledwie wspominają, lecz ich myśli warto dopełnić.
Sztuczna inteligencja aktualizuje pytania wieczne: o tożsamość człowieka, o nasze relacje ze światem, o rzeczywistość, o władzę i podmiotowość Człowieka, czyli o autonomię ludzkości. AI pozornie ją zwiększa, bo dzięki niej rośnie panowanie homo sapiens nad przyrodą. A faktycznie może ją zmniejszyć, bo AI zyskuje władzę nad Człowiekiem. Wszystko to nabierze większej wagi i zyska na znaczeniu, gdy ewentualnie będziemy mieli do czynienia z Ogólną Sztuczną Inteligencją (Artificial General Intelligence). Jej powstanie wydaje się prawdopodobne, czyli ani nie jest pewne, ani nie jest wykluczone. Nad tym, co wówczas nastanie, zastanawiają się twórcy literatury science fiction, gatunku, w którym wyobraźnia nie ma granic i dotyczy odległej niesprawdzalnej przyszłości. Naukowcy, których imaginację ogranicza wiedza, tak daleko myślami nie sięgają. Wszakże już dzisiaj doświadczenia niedawnej pandemii covidowej i trwającego szybkiego rozwoju sztucznej inteligencji wskazują na znaczenie takich wartości i potrzeb człowieka jak przyjaźń, bliskość z innymi, niepokój, ciekawość, niepewność, chęć zrozumienia itp. Właśnie te cechy, być może, stanowią o naszej gatunkowej i indywidualnej tożsamości. Niewykluczone, że na nich będzie się skupiać pedagogika przyszłości. Samoświadomość i godność staną się rzeczywiście koniecznymi i cenionymi składnikami codziennego życia. Edukacja nie będzie preferowała nauki zawodu, lecz dążyła do bliskiej znajomości kultury, uczestniczenia w niej i rozwijania umiejętności twórczego życia. Czyli wróci do swojego pierwotnego powołania.
AI zmienia świat, wypełniające go społeczeństwa i państwa. Miała, jak głosili propagatorzy globalizacji, służyć uniwersalizacji ludzkości, niwelować lokalne granice i znosić partykularyzmy. Ustanawiać gatunkową jedność. Autorzy książki wskazują jednak inną, bardziej prawdopodobną drogę. AI wzmacnia kulturowe, społeczno-środowiskowe i polityczne swoistości. Filtrowanie informacji, ich kontekstualizacja i izolacja, wypieranie prawdy przez „narrację”, tworzenie quasi faktów itp. już się dokonują. Zjawiska te, stowarzyszone z innymi składnikami cybernetycznego świata, ludzi izolują, a nie zbliżają, wzmacniają nie współpracę, lecz rywalizację. Widać to wyraźnie w czasie narastającej katastrofy klimatycznej – wszechobejmującego zagrożenia, które powinno jednoczyć wszystkich.
Jedna z części książki poświęcona jest sprawom międzynarodowym, a więc dyplomacji, polityce zagranicznej i wojnom prowadzonym przez państwa. To specjalność Kissingera i zapewne jego dzieło. Autor przypomina ustalenie podstawowe o randze aksjomatu: „nie przetrwa żadne społeczeństwo, które nie może się bronić”. Myśliciel polityczny, czerpiący fakty z historii niczym fizyk z laboratorium, jako realista odnotowuje prawdę namacalną i mówi, że świat wypełnia ścieranie się konkurujących państw i dominuje ich wzajemna podejrzliwość. Nie sposób tego zlikwidować, ale można ograniczyć i w większym lub mniejszym stopniu regulować. Są przecież różne postaci konfliktów, militarny jest najbardziej z całej ich puli destrukcyjny. Wojna, jeśli do niej dojdzie, powinna być kontrolowana i dawać możliwość jej przerwania. Lub do zastąpienia jej przez inne formy zmagań. Kluczowa w tym procesie substytucji jest dyplomacja i dialogowe umiejętności przywódców. Do ich głównych zadań należy wszechobowiązujące ograniczenie zbrojeń oraz staranie o (częściowe) ujawnianie swoich zamiarów politycznych. Temu wszystkiemu, szczególnie od czasu eksplozji w Hiroszimie i Nagasaki, ma patronować etyka nadrzędna, której fundamentem jest wartość przetrwania gatunku ludzkiego.
Często wojny są skutkiem utraty przez przywódców kontroli nad biegiem zdarzeń. Produkcję broni jądrowej udało się dotychczas opanować bez jej używania na polu walki. Wzajemny szantaż zniszczeniem okazał się skuteczny. Może był dwudziestowiecznym przejawem istnienia Opatrzności? Teraz jednak sporo się zmieniło. „Z nastaniem ery AI wiąże się ryzyko, że zawiłości współczesnej strategii jeszcze bardziej się skomplikują w sposób wykraczający poza ludzkie intencje”. Broń cybernetyczna może stać się autonomiczna, a szczególnie uczulone na jej działanie są państwa najbardziej technologicznie rozwinięte. „Im większe są cyfrowe możliwości społeczeństwa, tym bardziej staje się ono narażone na ataki”. A gdy AI zostanie sprzężona z tradycyjnymi broniami masowego rażenia, ich skumulowane działanie znacznie zyska na sile i zasięgu zniszczenia.
Kluczowe staje się uregulowanie militaryzacji cybernetycznych zbrojeń i ograniczenie wojennego używania AI. Osiągnięcie nowego poziomu równowagi strategicznej. Autor w związku z tym formułuje sześć postulatów, nadzwyczaj aktualnych dzisiaj, w „erze sztucznej inteligencji”. Są one o tyle bardzo ważne, o ile trudne do realizacji. Wymieńmy je. Po pierwsze, przywódcy polityczni powinni być gotowi do rozmów o tym, jakich wojen nie chcą toczyć. Po drugie, należy uznawać istnienie nadal nierozwiązanych problemów i dramatów strategii nuklearnej. Nie wolno ich umniejszać. […]Po trzecie, potrzebne jest porozumienie państw w sprawie określenia i ujawnienia swoich doktryn. One zawsze ograniczają chaos i hamują awanturnictwo. Słowa powinny mieć wagę i treść, należy przyjąć wiążącą wszystkich etykę, a w niej „odstraszanie ma być przedkładane nad wykorzystanie broni, pokój – nad konflikt, a konflikt ograniczony – nad konflikt ogólny”. Po czwarte, państwa atomowe muszą dysponować środkami chroniącymi przed niezamierzonym użyciem broni – czy to w rezultacie przypadku, czy fałszywego rozpoznania sytuacji, czy w konsekwencji awarii uruchamiających automat mający zadać wyprzedzający cios. Po piąte, porozumienie w sprawie posiadania rezerwy czasu na refleksję potrzebną do podjęcia rozważnej i odpowiedzialnej decyzji. Po szóste wreszcie, dążenie mocarstw do nieproliferacji nowych, o szerokim zasięgu i wysoce destrukcyjnych broni. Właśnie cybernetycznych.
Żaden z tych postulatów nie jest maksymalistyczny. Nie tworzą też one wiązki. Można przecież je wcielać w życie oddzielnie i spełniać w dowolnej kolejności. Wszystkie są realistyczne, a więc uwzględniają zarówno doświadczenie historyczne, jak i istniejący stan rzeczy. Nie wiemy jednak, w jakim stopniu przywódcy uznają je teraz za potrzebne do urzeczywistnienia. Nie jest również pewne istnienie wspólnej podstawy niezbędnej do jakiejkolwiek regulacji. Sztuczna inteligencja otwiera drogę nie tylko do łączenia, ale i do dzielenia nas wszystkich. Wywołuje pytanie: „czy w społeczeństwie będzie istnieć jakieś wspólne pojmowanie historii i aktualnych spraw?” Nie jest bowiem w ogóle przesądzone wieczne życie społeczeństwa, ale gdyby dobiegło kresu, liczyć można co najwyżej na powrót do ludzkiej kohorty.
Esej ukazał się w numerze 1/2025 „Res Humana”, styczeń-luty 2025 r. Przedruk z kwartalnika „Zdanie” (nr 4/2024).
Kilkadziesiąt lat temu Stanisław Lem – wielki wizjoner – w swoich futurologicznych powieściach pisał o myślących maszynach, czyli o sztucznej inteligencji. W powieści Cyberiada maszyna udanie konkuruje z inteligencją człowieka. Pisarz przewidział rozwój technologii, która ma umożliwić podróże w kosmosie i kontakt z Obcymi, czyli innymi cywilizacjami. W powieści Fiasko Lem pokazuje nam rzeczywistość, a w niej lekarz zastąpiony jest przez inteligentne maszyny, które nie tylko diagnozują chorego, ale również go leczą!
Sztuczna inteligencja to temat, który równie chętnie jest podejmowany przez twórców filmowych. Najbardziej znanym obrazem jest Matrix. Ukazuje świat po apokalipsie. Ludzkość żyje w iluzji, która jest kontrolowana przez maszyny. Neo, bohater filmu, staje na czele buntu przeciwko dominacji robotów. Film jest bardzo aktualny w swojej wymowie, bo już obecnie większość z nas żyje w świecie iluzji i kłamstwa, sączonego nam przez media.
Nie zdajemy sobie sprawy ze stopnia uzależnienia od sztucznej inteligencji. Jesteśmy jej codziennymi niewolnikami. Korzystamy z niej, bo cenimy wygodę i pośpiech. Wrzucamy do komputera pytania, na które błyskawicznie dostajemy odpowiedź. Nie umiemy już istnieć bez sztucznej inteligencji. Co więcej – zastępuje nam ona kontakty z żywym człowiekiem.
W powieściach Lema i w filmach o robotach sztuczna inteligencja zaczyna dominować nad człowiekiem. W świecie namacalnym człowiek powoli staje się zbędny. Zaprogramowana maszyna może pisać wiersze, malować, komponować operę, stawiać diagnozy, przeprowadzać operacje, a nawet pisać prace naukowe.
Zwolennicy sztucznej inteligencji zapominają o tym, że maszyna-robot nie ma żadnych uczuć. Przypomina psychopatę, czyli osobę często bardzo inteligentną, ale charakteryzującą się niedorozwojem sfery uczuć. Rozum psychopaty pozostaje na usługach jego popędów. Zwolennicy sztucznej inteligencji zapominają też o tym, że jest ona programowana przez ludzi, wśród których nie wszyscy odznaczają się wysoką moralnością.
Powstaje pytanie: skąd sztuczna inteligencja będzie czerpać wiedzę? Z jakich zasobów? Kto będzie nią sterował? Przecież w państwie demokratycznym ludzie wrażliwi, nieprzeciętni, mający poczucie odpowiedzialności za ludzkość są spychani na margines życia, a więc to nie oni będą programować sztuczną inteligencję.
Podobnie, jak w filmach o robotach i w powieściach Lema, sztuczna inteligencja może przejąć władzę i zniszczyć człowieka. A przecież zabija, bo na przykład współczesne drony, to inaczej sztuczna inteligencja, która – zaprogramowana na zabijanie przeciwników wojennych – czyni to w sposób doskonały.
Ona jest groźna w kontaktach z ludźmi, zwłaszcza młodymi biologicznie, którzy przekraczają granice rzeczywistości i żyją w niebezpiecznym świecie iluzji. Posłużę się tu przykładem czternastoletniego Sewella Setzera, który nawiązał emocjonalną więź ze sztuczną inteligencją. Amerykański nastolatek miał obsesję na punkcie interakcji z AI. Ta niezdrowa fascynacja doprowadziła chłopca do śmierci samobójczej.
Niemożliwe do przewidzenia są relacje, jakie w przyszłości mogą nawiązywać ze sobą roboty. Nasuwa się też wizja niepokojącego świata kształtowanego przez programistów. Swoje urazy, rozmaite kompleksy, uprzedzenia mogą równoważyć, kształtując nieodpowiedzialnie działania sztucznej inteligencji. Świat ludzki wymyka się z rąk człowieka.
Felieton ukazał się w numerze 1/2025 „Res Humana”, styczeń-luty 2025 r.
Tata urodził się w przedwojennej Łodzi. Był jedynym synem i najmłodszym bratem swoich trzech sióstr. Jego ojciec posiadał udziały w kilku łódzkich fabrykach (à la Ziemia Obiecana), uprawiał swoje własne przedsiębiorstwo, miał konto w banku, pieniądze, wartościowe papiery. Jeździł po mieście bryczką, czasami podwożony był do domu limuzyną jednego z wielu kuzynów i w kieszeni pod klapą garnituru, skrojonego oczywiście na miarę, nosił zazwyczaj schowane dla dzieci cukierki w bajkowo szeleszczących sukienkach ich kolorowych papierków, które roześmiany rozdawał chętnie podbiegającym do niego szybkim, ale nieśmiałym truchtem małym sąsiadom. W tamtych czasach sprawy finansowe omawiało się raczej z udziałowcami i mężczyznami, a nie z własną rodziną, na przykład z żoną.
Jak tata miał 3 latka, jego tata przewrócił się na ulicy, gdyż zasłabł, i natychmiast zmarł. Wtedy nie robiono jeszcze bypassów, nie wszczepiano stentów, nie stosowano techniki poszerzania zwężonych zastawek przy chorobach serca. W roku 1941 zostawił zatem trzydziestoletnią wdowę z czworgiem małych dzieci w samym sercu wojny – Generalnym Gubernatorstwie, okupowanym najpierw przez pięć lat przez faszystów, a potem przez około pięćdziesiąt kolejnych przez pilnych robotników reżimu stalinizmu oraz ochoczych budowniczych realnego socjalizmu.
Podczas wojny babcia nie miała innego wyjścia i musiała kłamać, np. okupantom, że nie ma żadnych zapasów – ani kartofli, ani jajek, nie posiada kur i oczywiście nie uprawia pól, mimo że je uprawiała i kury miała, a te na dodatek utrzymywały całą jej bliższą i dalszą rodzinę przy życiu, a przynajmniej chroniły przed głodem, schowane na czas kontroli w sianku w sieni pod podłogą. W Łodzi stacjonowała podczas okupacji żandarmeria. To tu znajdowała się niemiecka baza spożywcza i odzieżowa, i wszystko trzeba było oddawać walczącym o zwycięstwo hitlerowskiej III Rzeszy Niemieckiej żołnierzom.
Z rodzinnych opowiadań wynika, że kury same wchodziły pod deski w sieni, jak otwierano im klapę i podobno nigdy nie gdakały podczas okazjonalnych dyskusji babci z żandarmami.
Emocjonalnie wstrząsającą, ale i ulubioną historią wnuków jest jednak chyba ta o pewnej wizycie Niemców podczas pacierza. Rodzina modli się do obrazka Maryjnego, mały powtarzając pilnie litanię za siostrami „O Malyjo, O Malyjo Jedyna, Malyjo Ukochana – chloń nas”, kiedy otwierają się drzwi i stają w nich dwaj panowie w mundurach. Babcia czuje, że to koniec, kiedy skończą się modlić i wstaną z kolan to Niemcy zabiorą dzieci, wezmą do obozu, wywiozą na roboty… Bez tchu w piersiach, modli się zatem w myślach o uratowanie, głośno odmawiając wszystkie znane sobie pacierze, litanie, przykazania, recytując katechizm od góry do dołu, aż w pewnym momencie zapada jednak ostateczna cisza. Dzieci przestają oddychać, nikt się nie rusza ze zdenerwowania, a wtedy odzywa się jeden z mundurowych i mówi: pani sąsiadki jest kolej na posprzątanie ulicy.
Nawet zatem okupacja pełna jest zdarzeń zupełnie komicznych, jednocześnie groźnych i groteskowych, a i Niemcy zamieszkujący wtedy tereny wokół miasta, dopiero co polskich ziemian, dzielą taki sam, wojenny los z Łodzianami, dzieląc się często prowiantem, pozwalając pracującym w ich domostwach dzieciom dożywić się, przymykając na drobne braki w zapasach a to jedno, a to drugie oko.
Młodsze córki w rodzinie taty pracowały podczas wojny przy taśmie w łódzkich fabrykach, szyjąc Niemcom mundury, koszule, buty, przyszywając do ich płaszczy guziki, ale najstarsza pracowała u Bauera, czyli w gospodarstwie własnego sąsiada, prowadzonym przez sąsiada, tyle że jeden był przed wojną Polakiem i został wywłaszczony, a drugi, jako polski Niemiec, został na tym samym gospodarstwie osadzony i mimo że nie na swoim polu to jako jego legalny tymczasowo Gospodarz, wyrzucony zresztą stamtąd za chwilę przez kolejnych, Rosjan.
Co jakiś czas przychodziły do domu pisemne wezwania, że a to ta, a to tamta dziewczynka ma się stawić na badania. Najładniejsze Niemcy wysyłali do pracy do Niemiec. Ich losy znamy.
Babcia znowu kłamała, zawsze wysyłała na kontrole akurat córkę najmłodszą – zgarbioną, wychudzoną, oczywiście wciąż bez wydatnych piersi i niezadowoleni z krzepy dziecka Niemcy kazali zgłosić się ponownie za rok.
Trzeba było mieć zatem podczas wojny nie tylko stalowe nerwy, ale i zachować w wielu codziennych sytuacjach iście żelazny spokój, ale w taki sposób niejedna mama uratowała przed zsyłką na roboty przymusowe do faszystowskich wtedy Niemiec wszystkie swoje dzieci.
* * *
Po wojnie zniknęły przedwojenne fabryki, spłonęły, zginęły i straciły wartość dokumenty i tzw. wartościowe papiery, pewnie nie żyli też łódzcy wspólnicy przedwojennych interesów dziadka. Babcia nie miała nic oprócz swoich dzieci, mieszkała odtąd w Polsce Socjalistycznej w uchowanym z włości domku, a raczej w chacie w sadzie, resztę zabrała jej władza ludowa, jak to się mówiło na budowanie systemu, w naszym wypadku kilka hektarów w centrum Łodzi, które władze przeznaczyły akurat na ulice. Znowu przychodzili panowie w mundurach i ponownie podsuwali dokument, z którego jasno wynikało, że babcia bardzo chce budować Socjalizm i oczywiście zgadza się na upaństwowienie jedynego, co posiada, jako uboga, ale dobra szczodrym sercem wdowa.
W dokumentach do dzisiaj zresztą (czarno na białym) stoi, że babcia, co prawda z własnej woli, oddaje działki na mienie państwowe, ale i państwo nie jest bez serca, ponieważ jej za te tereny (dzisiaj luksusowe) słono płaci i to nie jedynie w postaci łez wylanych za mieniem, akuratnie upaństwowionym. Jakoś nikt nie odważa się wtedy na taką dobroduszną wielkomyślność wobec własnej własności NIE zgodzić, czyli sprzeciwić czasowej wspólnocie ziemi, na której dzisiaj stoi już nie Socjalizm, lecz liczne warsztaty i dostatnie budynki drobnej przedsiębiorczości, kolejnej i kolejnej Łodzi – tej po Ziemi Obiecanej, tej po gruntownym planie dotyczącym gruntów Socjalizmu i tej po dziadkach. My natomiast, obecni spadkobiercy ziemi, pola, gruntów i sadów, jako dumni już kapitalistyczni właściciele, przedzieramy się do kilku drzewek, uratowanych od ścięcia zdziczałych czereśni i krzaczastych jabłonek, jak za zaborów, tj. pełną pyłu zapiaszczoną ścieżyną, bo drogi i to żadnej do dzisiaj dalej ani tam, ani tam, gdzie miała być – nie ma.
Upaństwowienie oraz uwłaszczenie miało jednak dla naszej rodziny paradoksalnie i swoje dobre strony. Jak tata dorósł i pragnął studiować, a to było w latach 50., czyli wciąż za czasów wujaszka Stalina, to już ani on, ani nikt nie musiał nawet kłamać, np. o tym, że właściwie to jest ziemianinem.
Po studiach tata się żeni i, o ironio losu, dostaje z pracy talon na mieszkanie, akurat na łódzkiej Retkini. Z lotu zatem ptaka oraz z pewną (konieczną) historyczną rezerwą, patrzy odtąd do dzisiaj jak zechce, z okna swojego teraz wykupionego od mieszkaniowej spółdzielni mieszkania na dopiero co własne, ale upaństwowione za Socjalizmu mienie, oddalone od balkonu o dosłowny rzut kamieniem.
Jego mama, babcia (niemy, lecz główny bohater tego opowiadania), nie miała materialnie w życiu nic. Sama wyżywiła, uchowała i wychowała na tzw. porządnych ludzi czworo przedwojennych dzieci, kilkoro powojennych wnucząt i doczekując się prawnuków, do końca życia skromnie żyjąc, pysznie gotując, ciągle piorąc i sprzątając, i bez wydechu organizując egzystencję bliskich, dorabiając, ale przecież nie dla siebie, lecz dla sporej rodziny i umierając w jednoizbowym mieszkanku, dosłownie dzień przed nową epoką, teraz nie tyle galopującej inflacji, biedy i trosk, co galopującego, a przynajmniej właśnie rozpędzającego się do galopu kapitalizmu (w jego spolszczonej wersji).
Za to wnuczka babci, nie tylko otrzymuje na 18-tkę własny paszport, coś, co w stalinowskiej Polsce powojennej było marzeniem (jedynie właśnie) ściętej głowy, nie tylko rozpoczyna jako pierwsza (pierwszy rocznik) studia o gospodarce „rynkowej” (a nie „planowej” jak dotąd) i nie tylko z tytułem magistra bankowości i finansów oraz z dyplomem z prawa wyjeżdża (legalnie, nie emigrując) za granicę, ale swobodnie porusza się i porozumiewa na Zachodzie, komunikuje z tym Zachodem w jego licznych zagranicznych językach i pomieszkuje to tu, to tam, już od 30 lat, ciesząc się pewnie kompletnie nieświadomie wszystkim tym, czego jej łódzka rodzina dotychczas nie widziała (i nie zobaczy) za swego życia, na żadne z oczu.
Ta wnuczka ma jednak pewne refleksje związane z własną egzystencją i tymi chętnie się z Państwem podzieli, bez oczywiście żadnych pretensji do uniwersalizmu jej partykularnych uwag i wspomnień.
1.
Po pierwsze, na Zachodzie przypada na każdego (ekonomicznie zamożnego) dużo metrów kwadratowych. Człowiek bywa jednak na tej powierzchni zazwyczaj sam, nikt nigdy spontanicznie do nikogo nie wpada, nikt do nikogo nie dzwoni w żadnej zwykłej sprawie i nawet do sklepu po bułki tuż za rogiem wypada jechać (samemu oczywiście) tak ogromnym, jak i pustym (w ludzi) samochodem.
Z zakupów ładuje się sterylnie zapakowane produkty z marketu do niczym nie pachnącej i czystej jak łazienka kuchni, następnie do monstrualnej lodówki, np. ważne jeszcze 3 lata pieczywo, bez smaku szynkę w plastiku czy sery w wielu kolorach oraz bez koloru, bez smaku i bez jakiegokolwiek zapachu – ogórki i pomidory, mięso i jajka, masło, a nawet wodę. Zachodnia kuchnia musi być koniecznie nowoczesna, czyli droga, najlepiej za jakieś kilkanaście tysięcy euro, ponieważ to z jakiś powodów wizytówka domu.
Ta lśniąca nieobecnością właścicieli kuchnia, jak i ściany takiego domu, biją zatem rzeczywistym chłodem luksusu oraz uderzającą echem pustką. Przynajmniej w Niemczech (landach geograficznie zachodnich) drogie meble, w tym duża, nowoczesna i wszystko jedno, czy pusta, czy pełna lodówka, to powód do dumy. Nikt jednak nigdy niczego nie gotuje, a zatem lśniące meble i produkty, rzeczy i towar są cenne jedynie ceną, a nie domowym smakiem, przyrządzonego na przykład rodzinnie, czyli wspólnie, posiłku. Kuchenny blat, po niegotowaniu, zdobi jedynie kolejna stal i metal tj. czasami smutnie na blacie stojąca puszka albo nie jedna, lecz w towarzystwie kilku kolejnych puszek (z piwem).
Łza kręci się zatem w oku wytrawnego w piciu i wprawionego w życiu Słowianina, jak dla odmiany przypomina sobie imprezy, np. w socjalistycznym bloku na łódzkiej Retkini. Na każde imieniny, ale i z różnych innych okazji, do mieszkania o powierzchni co najwyżej 40 m2 przychodzi ok. 40 osób, a od sąsiadów ciągle się dostawia pożyczone na chwilę krzesła i taborety oraz długie, aż po balkon – ławy, ławki i stoły. Wszystkie uginają się, jak w rymach Juliana Tuwima, wiemy pod czym – przez siebie tj. domowników ugotowanym, przyrządzonym i serwowanym, pysznym i uwodzącym (tuszę i duszę) pachnącym jedzeniem, jakby smak i wybór mięs czy sałatek był zupełnie niesprzężony albo w absurdalny i nieposłuszny sposób odwrotnie proporcjonalny do zalecanej z góry przez PZPR diety socjalistycznego reżimu i nie miał też oddolnie nic wspólnego z realem rzeczywistości kartkowej lat 80. XX w., modelowanej i boleśnie reglamentującej polskie życia, wewnątrz socjalistycznej i chudej gospodarki planowej.
Też ani po zakupy, ani na zakupy nigdy nie idzie nikt sam. Sąsiadki i sąsiedzi biegają po okolicznym Społem jak muchy, wszędzie krzyki i przestrzenie pełne tłoku oraz siatki pełne produktów opakowanych w papier gazety, ale tylko wtedy, jak władze rzucą coś do sklepu.
Dla dziecka nawet socjalizm za kartek żywieniowych jest w pewnym sensie dostatnim, gdyż rodzinnym i wesołym, publicznie liczy się oczywiście tzw. kolektyw, ale ten wykładany jest prywatnie jako bliska społeczność i ciepła wspólnota, człowiek nie jest pozostawiony na pożarcie systemowi samotnie, sam sobie, i o ile to walka – toczy się okopowo, system swoje, a człowiek swoje, bez gniewu, bez zazdrości, gdyż po równo – każdy po prostu nic nie ma.
Nie wychylając się poza profesjonalne ekspertyzy współczesnych o ówczesnych psychologach, za czasów realnego socjalizmu wewnątrz takich zawodów, jak np. pielęgniarki środowiskowej, pedagoga społecznego, medycznego personelu w zakładach pracy i szkołach, żaden z nich nie przypomina sobie chyba tylu depresji i tak różnorodnych zaburzeń nerwowych, zatrważających środowisko ciągle na nowo odstępstw od tzw. normy (psychicznej) ucznia, kolegi, dziecka, przyjaciela, jak w postnowoczesnym i nowoczesnym Teraz. Oczywiście po tym, jak Polska powojenna upora się z zaniedbaniem fizycznym i emocjonalnym osób, które przeżyły wojnę, ale kompulsywnie objęte są stratą i biedą.
Dzieci traktowane są w socjalizmie chyba bardziej poważnie, nie tylko surowo. Ojcowska dyscyplina jest dyscypliną, ale po lekcjach znajdzie i czas na spacery wokół bloku, jazdę na rowerze po osiedlu czy na fikołki na trzepaku. Dzieci bawią się wciąż z dziećmi – a nie z nianiami, baby-sitterami oraz mamami, ukrywającymi, jak obecnie widzimy, siwiznę pod blond pasemkami. Żwawe (do ostatniej kropli krwi) babcie gotują (i to bez dodatku „babciowego”) dla całej rodziny obiady, odbierają (z pączkiem w siatce) wnuki ze szkoły i pozwalają (jak ojciec nie) zamknąć na chwilkę drzwi na klamkę w pokoju. Dziadek uczy wnuki naprawiać różne rzeczy, strugać zabawki z patyków i potrafi zaprzyjaźnić się tak z wnukiem, jak i z synem, wnuczkami i córkami, dzieląc się swoim czasem i doświadczeniami oraz podzielając wspólne przeżycia i związane z tym przygody.
Różnica wobec dzisiejszych czasów wydaje się ogromna, współczesne dzieci cierpią na samotność, już od urodzenia, taką samą, jak pozostawieni sobie aż do śmierci ludzie starsi. Nikt się taką towarzyską biedą z sobą nie dzieli, nikt nigdzie z nikim nie spotyka, chyba że w aptece, u lekarza w przychodni albo płacąc na poczcie świadczenia. Pod blokiem już nie pachnie rosołem ani kotletem (mielonym, schabowym, gołąbkiem, zrazem), a postnowocześni kuzyni, prawnuki ich przedwojennych pierwowzorów, zamawiają za tysiące złotych (miesięcznie) tylko dla siebie samych dietę tzw. pudełkową, mnożąc przy wejściu do (pustego w życie) apartamentu na kredyt puste pudła i pojemniki po niczym niesmakującym, ale za to zupełnie niekalorycznym jedzeniu.
Nikt nie biega wokół bloku z przyjaciółmi, odprowadzając jedno drugie w nieskończoność, każdy profesjonalnie ubiera drogi strój, aby uprawiać tzw. jogging albo bicycle cicle (jazda na rowerze). I nie własne serce wymierza rytm (słynna zadyszka), ale iWatch, licząc wydajność oraz przemierzone (samotnie), dzienne kroki. Prawie każdego męczy wieloraka (trudna i koniecznie w długoletnim leczeniu) psychoza, człowiek nosi w sobie podobno wielopokoleniowe traumy i wszyscy chodzą na kosztowne terapie, zamiast iść na spacer albo na śledzika do baru. Kelnerami i barmanami są zresztą w barach, tj. pubach, niestety własne wnuki, jak im zatem po jednym głębszym opowiadać perypetie z babcią, kiedy ta była piękna i młoda…
A urlopy?
Teraz są przede wszystkim drogie i nieekologiczne (mimo nakazu ekoharmonii z samym sobą), nie wypada jednak za ciężko zarobioną premię za liczne nadgodziny, gdzieś (daleko, daleko) nie lecieć, gdzieś nie być, nie wypostować postów i selfies, a własna działka i swojska balkonia jakoś wciąż nie wracają do mody.
Kiedyś tata wsiadał do pociągu na pierwszej stacji przez okno, gdyż pociąg natychmiast był pełen, ale tata za to chudy i bardzo wysportowany. Mama stała na peronie i pilnie wypatrywała, przez które okno wsiada jej mąż, aby mu podać do wagonu dziecko, najczęściej wślizgując pociechę lufcikiem. Potem tą samą drogą szły walizki, aż do zapełnienia przedziału, tak wagon za wagonem i pociąg ruszał nad morze. Z Łodzi na Hel jechało pół Polski, każdy miał ze sobą kanapki domowe z inaczej przyprawioną kiełbasą. Do dzisiaj rozpala nozdrza wspomnienie zapachu upieczonego kurczaka w czosnku i ziołach, jajek ugotowanych na twardo albo smaku kiszonego ogórka z ogromnej beczki i wszyscy wiemy czego jeszcze, nawet jak wódka akurat nie posiada własnego zapachu. Jak dziś słychać ciągłe nawoływania, śpiewy już od Kutna i rozmowy, siadało się przedziałami jak rodziny, mimo że na peronie jeszcze nikt nikogo nie znał. Do dzisiaj z kilkoma takimi podróżnymi rodzice są blisko zaprzyjaźnieni, już przed Toruniem wymieniało się przecież adresy i telefony, a przyjaźnie były trwałe, przeżywając nawet socjalizm.
Mama ma z Juraty kilkanaście uzbieranych wspólnie bursztynów, ich kolie kosztowałyby w sklepach aktualnych jubilerów tysiące złotych. Pan z kwater je czyścił i nakładał na sznurek. Rankami długo spacerowaliśmy po plaży, szukając kamieni i muszelek, patyków i oszlifowanych wodą kolorowych szkiełek, powietrze rozdmuchiwała wszechobecna rześkość przestrzeni, gardła drażnił lekki smak soli i nęcąco kusił intensywny zapach wędzonej w kominie rybaków ryby, wtedy jeszcze nie z odrzutów importu (perki) z Chin albo zamrożonych z poprzedniego sezonu i niesprzedanych resztek z cystern Finlandii albo Norwegii, a to z nich obecnie wędzone są dla (niczego nieświadomych) turystów nad dzisiejszym „polskiem” Bałtykiem podobno prawdziwe ryby.
Stare dobre czasy to też pary spacerujące bez celu, ale i bez pośpiechu, po nieskończenie długiej plaży, głośne rodziny i ich śmiech, co raz rozlegający się zza kolorowych parawanów, dzieci budujące z ojcami zamki z piasku albo dziewczynki i chłopcy pilnie zbierający skarby szukane w kolejnych, rytmicznie do nich nadpływających, ciepłych falach. Bałtyk za to był raczej rześki, przyjemnym chłodem mocząc rozgrzane słońcem stopy. Popołudniami obowiązkowa była dla dzieci drzemka przy wydmach, a przy okazji widok ich mam, wytrwale dziergających kolejne sweterki na drutach albo taty, który pali papierosy „sporty” lub czyta gazety.
Na zachodnich i południowych plażach Europy każdy spaceruje (uprawiając coś) sam, oczywiste wydaje się piękno cudownego krajobrazu i turysta nie słyszy albo nie lubi skrzeku mew, kłócących się o ogryzek z banana albo mango. Rzadko kogo szczerze cieszy otulający ciało żar powietrza, przynoszonego w prezencie z lekko go chłodzącym dotykiem przewiewającego obok jakby niedbale wiatru i właściciel ciała pewnie w ogóle nic nie czuje, ponieważ właśnie jest tuż, tuż przed podjęciem decyzji o rozstaniu lub rozwodzie albo tuż po, zastanawiając się, co by tu zrobić teraz z własnym życiem, życiem tak samo samotnym jak całe to dostatnie w samotność życie na Zachodzie.
Polska socjalistyczna dzieciństwa wielu z nas może nie była zamożna, ale na pewno nie była biedna. Bogata w swoich ludzi, w ich wolę życia, zuchwałą odwagę, swobodę przeżyć, wspólnotowość i wspólny, bo dzielony między siebie dystans do rzeczywistości (raczej obcy ludziom na Zachodzie), gdzie każdy człowiek zdolny był i skłonny zorganizować wszystko, zmontować coś z niczego i śmiać się zupełnie bez jakiegokolwiek powodu, wnosząc do codzienności dźwięki radości, jak stałe brzmienie (folkloru) pięknej, bo znajomej i bliskiej wielu muzyki. Dzieliło się tym, co się miało, a miało się czas i przyjaciół, i pogodę, ducha pogodę. Tego raczej nikt nie doświadczy na bogatym tylko w rzeczy Zachodzie, w przedmioty nazywane już dlatego „dobrem” czy „dobrami”, ponieważ służą stałej konsumpcji, a ta ciągłej produkcji, przepełnionej niepotrzebnym tak naprawdę nikomu towarem, szybko z niezdrowego plastiku.
Poza tym, to na tym podobno ubogim Wschodzie dzieci jeździły jednak co roku na wakacje, natomiast na tzw. bogatym Zachodzie też ferie szkolne sprawiają ich bardzo zapracowanym rodzicom kolejny kłopot. Dlatego też coraz bardziej otyłe maluchy coraz dłużej siedzą same (chrupiąc dla towarzystwa i otuchy chipsy i przygrzewając sobie co raz coś gotowego z pobliskiego sklepu) przed ogromnym telewizorem i kilkoma pilotami w dłoniach, ale bez żadnej bratniej duszy.
Raz w roku, każdej socjalistycznej rodzinie przysługiwał talon na urlop, obowiązkowo. Liczne zakłady pracy posiadały w uroczych zakątkach Polski własne domki letniskowe, dzielone w sprawiedliwych tj. równych czasowo turnusach – z kolegami i koleżankami z pracy. Jeździło się zazwyczaj raz nad jeziora, a raz nad morze. Dzieci szkolne mogły jechać zimą na tydzień podczas ferii w góry. Ojcowie, a nie kosztowni instruktorzy, uczyli jeździć na nartach, a było to w czasach, kiedy przyczepiało się narty na paski skórzane, rzemienie zapinane na 3–4 dziurki do własnych butów. Kto nie pamięta aż wydającej się błękitną w blasku słońca bieli śniegu albo pochowanych w puszystych czapach kwater, do których się szło i szło, jak mały ludzki krasnoludek? Wtedy jeszcze zimą w Polsce padał śnieg, przynajmniej przez 3 miesiące w roku było naprawdę mroźno, ale podczas marszu, dzieciom zazwyczaj pięknie świeciło dla otuchy podczas ich marszu słońce. Zaspy śnieżne potrafiły być wyższe od dorosłych, a na dworzec podjeżdżało się często konno, kuligiem zorganizowanym przez gospodarza – za darmo.
Latem modne były przecież nie tylko wyjazdy nad węgierski Balaton, ale też nad pobliski zalew, np. rowerem, Flamingiem albo Wigrami, w których hamulce były w nogach, o czym niejeden Polak dowiedział się dopiero po latach, np. jak wygrzmocił się niezwykle ładnym i bardzo drogim, ale zbyt lekkim aluminiowym rowerem, w którym niestety hamulce są w rękach i to podobno kierowcy. Siniaki przyszło ukrywać przez kilka miesięcy, bo jak człowiek musiał, to nie wiedział, czym zahamować. W Polsce natomiast prędkość jazdy składakiem była przyjemnie mniejsza, po drodze można się było zatrzymać, gdzie i kiedy kto zechciał, aby pozbierać przydrożne sezonowe owoce, jabłka czy morwy, a te rosły na prawdziwych drzewach (a nie w pudełkach w sklepach, dojrzewając wewnątrz tirów) i smakowały różnie, to znaczy w trzech kolorach. Ich soczysty smak pozostaje jedyny i niezapomniany po dzisiaj, a morwy najsłodsze były te białe. Ani u celu, ani celem takiej spokojnej wycieczki po okolicy nie był też żaden training, medytacja, terapia, nutracja mięśni, ich lifting, rytm, czas, puls, przebieg, kondycja ani nic podobnego, lecz raczej przyjemność zwykłej kąpieli w wodzie – rzece, jeziorze, zalewie. Można było też na legitymację szkolną albo kartę rowerową wypożyczyć kajak i opalać się raz po jednej, a raz po drugiej stronie zbiornika wodnego, podczas czego na drugim brzegu nikt niczego nikomu nie kradł, bo się prosiło pierwszego nowo poznanego człowieka (czyli już znajomego) o popilnowanie. W przerwie albo po kąpieli, ekipa przegryzała te uzbierane po drodze papierówki, jeżyny i maliny, a te były prosto z krzewów, bogata oferta w zależności od sezonu i to wtedy nie była żadna kradzież. Jabłka, gruszki, śliwki, porzeczki zbierało się zresztą jako dziecko samemu, nikt owoców nastolatkom nie kroił ani nowalijek specjalnie nie mył, a co przy drodze nie rosło (a zatem i się nie jadło) latem, to rosło (i się jadło) jesienią, jak grzyby, kartofle albo kasztany, z których potem lepiło się ludki w szkole i to już była wtedy sztuka. Wszystko, co urosło, było z grubsza dla wszystkich, a z plonów wiosny i lata każdą jesienią robiło się wspólnie liczne zapasy na zimę, np. powidła, słoiki z dżemem, nalewki, marmolady.
Postnowoczesne dzieci, te pełne smaku metalu aparatów skomplikowanej ortodoncji w ustach (noszonych latami), zamiast smaku mleka prosto od krowy (tak ciepłego, tak z kożuchem), do którego wnuczek musiał zresztą ustawiać się w konkurencji z kotem babci, nie mają pewnie pojęcia o czym tu wspominamy, nie odróżniają poziomki od truskawki, agrestu od porzeczek, a smaku porzeczek i agrestu od smaku, koloru czy wyglądu rabarbaru.
Niestety dzieci tzw. postmodernizmu nie mają ze swojego dzieciństwa innych pierwszych wspomnień niż zapach klimatyzacji albo nowego auta od środka (w którym, jak koty, wymiotują). Dopiero dziadek uczy wnuki jazdy autem po polu i co z tego, że to maluch, a babcia uczy rozróżniać przysłowiowe jajko od kury i konsekwencji wynikających z pomylenia wyrazu „jajeczniczka” z „naleśniczkiem” oraz oczywiście natychmiast utula, jak nie to, co dziecko sobie życzyło, pojawiło się na stole na śniadanie (u dzieci zagranicznych); albo uczy nie mówić np. na udko, że to ryba (ze względu na kształt obu) i nazywać polskie pączki pączkiem, a nie zamerykanizowanym donut (ale nie tym na plaży).
Natomiast niejedno polskie dziecko socjalizmu wspomina ten czas z przekonaniem i wciąż obecnym, emocjonalnym rozrzewnieniem. Po pierwsze, w wakacje bawiliśmy się sami, nikt nas z dorosłych zbytnio nie pilnował, nie organizował nam (pedagogicznie, psychologicznie oraz dydaktycznie) zabaw. Po drugie, czasami ktoś podwiózł nas, na przykład swoim traktorem nad wodę, nie uczyliśmy się zatem pływać na płatnej pływalni, wieczorami, umęczeni szkołą, lecz latem z kolegami. Nie na siłowni uczyliśmy się dbać o mięśnie, lecz będąc w ciągłym młodzieńczym biegu (w ruchu), ani dopiero na treningach i zajęciach dodatkowych grać w piłkę. Po trzecie, sami niejako budowaliśmy Socjalizm, ponieważ budowaliśmy jego struktury rodzinne, współtworzyliśmy silne w więzi grupy socjalne i współuczestniczyliśmy z dorosłymi towarzysko, życie odbywało się już z konieczności (lokalowych) wspólnie, a zatem w kolektywie i jego wspólnotowości (jako wartość, a nie przymus), daleko od zmory obecnych obrazów – wykluczeń, mobbingu i usilnych prób izolacji jednostek z grupy, z powodu zazdrości czy poczucia nienawiści dla inności (wyróżniania czymś) u drugiego kolegi.
Poza tym w podobno tak marnych latach 70. i 80. nikt nam nigdy nie powiedział, że praca dla własnej społeczności, jej dobrego samopoczucia i własnego poczucia spełnienia to już wyzysk (np. harcerki czy harcerza), że praca dzieci jest nielegalna, a więc wbrew wielu obecnym dyrektywom o prawach dziecka i zaleceniom dotyczącym ich praw (tak do wynagrodzenia, jak i do odszkodowania) ochoczo braliśmy się za takie prace przymusowe, chętnie coś robiąc, np. pomagając, nosząc rzeczy, organizując sobie przestrzeń i czas według swojej kreacji i wyobraźni, podczas gdy obecna 2-metrowa młodzież nie wynosi z osobiście zabrudzonego mieszkania (ze względu na zakaz zatrudniania nieletnich) nawet śmieci.
Może i tak dzisiaj brzmią przepisy, ustawy, konwencje i dyrektywy, ale dla nas kiedyś udział w życiu grupy to była przede wszystkim super zabawa, z radością i z zapałem uczestniczyliśmy w ideowych i fizycznych budowlach i budowach, bez obawy o ewentualne wynagrodzenie (chyba że za upór), a w nagrodę to ktoś nas najwyżej gdzieś zechciał podwieźć albo postawił Familijne albo kupił balonówki (te z kaczorem Donaldem robiły balony).
Ostatecznie to, co pamiętamy z dzieciństwa to My, a w wielu przypadkach takim pierwszym, w sensie bazowym i najważniejszym wspomnieniem byłoby pewnie takie, że nikt nigdy, przenigdy, nie czuł się sam (nawet jak chciał), gdyż zawsze byliśmy i wszystko robiliśmy razem.
2.
Opowiadać o Socjalizmie i o Wschodzie można pewnie bez końca, ale tutaj wśród Nas, ludzi ze Wschodu. W opowieści o Wschodzie na Zachodzie – rzadko kto z nas uczestniczy. Nie ma nas. Jesteśmy w jej narracji zazwyczaj niestety najczęściej nieobecni.
Każdy z Zachodu jak mantrę powtarza zdanie, że Zachód i nierozerwalnie związany z nim kapitalizm, nawet kapitalizm najgorszy jest, czy byłby, lepszy niż socjalizm, socjalizm nawet najlepszy. Skąd to wiedzą – trzeba by zapytać i zapytać, czy byli już kiedyś na Wschodzie, gdziekolwiek. Pewnie odpowiedzą, że nie byli, ale wiedzą, a wiedzą, ponieważ mają przecież telewizor i internet, i telewizje prywatne, np. Netflix.
Też o czasach zmierzchłych, dawnych, czyli takich około 30 lat temu, o końcowym okresie socjalizmu każdy z Zachodu wie i wie, jak to było – za i zamiast człowieka ze Wschodu, pamięta przecież Berlin i upadek muru…
To, że mur w Berlinie runął dopiero jakiś rok po zmianach w Polsce, że poprzedził ten upadek tzw. Okrągły Stół i że to jego obrady, a szczególnie wynik tych obrad tak istotnie wpłynął na kształt przemian bloku ściany wschodniej, czyli ich bezkrwawy przebieg i to prawie w całej Europie zza żelaznej kurtyny, tego nikt nie pamięta, a nie pamięta, gdyż nie może, a to dlatego, że nic o tym nie wie. Nikt go nigdy nie poinformował.
A Zachód leniwie karmi się pustymi sloganami, tłustymi reklamami i chudymi półprawdami o niczym, z których nic dla nikogo nigdy nie wynika. Wiedza Zachodu o ówczesnym Wschodzie ogranicza się (o ile) do weekendowej Hop on, Hop off wycieczki do Berlina w ramach City Hopping (modnym skakaniu po miastach Europy) oraz kupieniu sobie kubka albo kawałka muru, tego między wschodem a zachodem systemu (ale nie słonecznego). Każdy turysta kupuje zresztą chętniej kubek „I love Berlin”, niż „IK bin ein Berliner”, gdyż Kennedy był tam jeszcze dawniej niż nawet najczarniejszy w scenariuszu socjalizm, a wtedy nie było nie tylko internetu, ale i doniesień z Berlina ze Wschodu, a to dlatego, iż i wtedy Berlin leżał na wschodzie, w samym sercu projektu komunistyczno-socjalistycznego.
Przypomnijmy zatem współczesnym Zachodnioeuropejczykom, tj. tym, którzy wszystko o nas i to lepiej wiedzą, ale których tutaj z nami dzisiaj i jak to zwykle (jak ich potrzeba) nie ma, że i ten zachodni i ten wschodni Berlin, leżą oba po wschodniej stronie Europy, czyli nie na Zachodzie.
Poza tym i zachód, i południe Europy, też mają swoje problemy, o czym jakoś nikt tam nie wspomina, a nie wspomina, nie przypomina i nigdy głośno nie narzeka, ponieważ kapitalistyczną modą w zachodnich stronach Europy jest karne milczenie o wszystkim, co nie świeci jasnym ogniem miary ekonomicznego sukcesu.
W Hiszpanii akurat wtedy, jak w Berlinie przemawiał Kennedy, szalał reżim Franco, a jego pomysł na kraj zbudowany był na bojówkach żandarmerii, ręka w rękę z katolickim Kościołem, które to instytucje uprawiały politykę zamordzia absolutnego. Idea przewodnia była taka, że czego człowiek nie wyskamlał w komisariacie milicji, to wyszepcze podczas spowiedzi. Ksiądz usłużnie donosił na wiernych, jak i gwardia cywilna na ziomków oraz sąsiadów i ostatecznie każdy Hiszpan, który chciał nie tyle żyć, co przeżyć, siedział przez 40 lat cicho, pamiętny pewnie nieporozumień bratnich sprzed Franco (tych umożliwiających mu dojście do władzy), kiedy to brat patriotycznie wydawał brata podczas wojny domowej, a o wielu niewyjaśnionych śmierciach, a tym bardziej miejscach egzekucji i rozstrzeliwań, do dzisiaj nikt nic nie mówi. Nikt nie ma w Hiszpanii odwagi mówić też o tym, że jakoś i jak właściwie Franco doszedł do władzy i że walcząc przeciw braciom i sąsiadom, a każdemu temu, co politycznie i obyczajowo nie był jego zdania, zamykał usta na zawsze, w razie czego po cichu takiego mordując. Społeczeństwo zgodnie albo karnie wybrało tabuizację, przemilczenie, problemu, godząc się na traumę, czyli nieleczoną ranę u ponad 40 milionów osób.
Wiadomo też dzisiaj na pewno, że w Hiszpanii za czasów Franco nie tylko dozwolone było skuteczne wyciszanie ludzi o innej niż oficjalna opinii, ale na masową skalę znikali nie tylko wrogowie systemu, lecz i noworodki, dzieci. Wczesny feminizm polegał długo na tym, że zakonnice trzymały sztamę z młodymi niezamężnymi kobietami i pomagały im na siostrzany sposób tak, że po porodzie nie widziały już swych, urodzonych w bólach dzieci. Te, według umowy politycznej tj. katolickiej (tu odwołanie nawiązuje się samo), oddawane były przez Kościół, ale bez wiedzy matek, do adopcji kobietom bezdzietnym, lecz zamężnym. Ciężarna gdzieś przecież musiała urodzić, a matce wkrótce się oznajmiało, że (takie raz chciane, a raz niechciane) potomstwo, niestety, podczas porodu umarło. Dzieci tych kobiet nigdy się nie dowiedziały, kto jest właściwie (prawdziwie) ich biologiczną mamą. Po co rozgrzebywać przeszłość.
Taka byłaby etyka czy filozofia Hiszpana. Kolejny raz zatem Hiszpanie albo milczą, albo tuszują sprawy, wybierając współcześnie dyskrecję (albo obojętność) wobec cierpienia, już przecież nie z niewiedzy albo strachu, lecz kierując się zwykłym pragmatyzmem (ekonomiką biznesu na życiu), ponieważ dzisiaj to akurat oni są kołem napędzającym rodzicielstwo, stając się światowym centrum promocji zapłodnień in vitro.
Innym przykładem tabu jest zachodnia bieda.
Podczas gdy polskie dzieci, z przerwą nawet na ciepłe mleko, biegły do socjalistycznych podstawówek, po których do dzisiaj szczycimy się tęgimi głowami – logików, matematyków, prawników, filmowców, literatów czy filozofów, w Austrii na przykład typowa koleżanka w typowym dla socjalistycznego dzieciństwa wieku klepała biedę przez całe swoje życie, tak samo jak jej rodzeństwo, jej rodzice oraz jej dziadkowie, a ich dom, w którym często zamieszkiwali jedną izbę nawet w 5–9 osób pełen był grzyba. Nie, nie tego z lasu, lecz w mieszkaniu, z powodu wilgoci, a ta z powodu niedogrzewania, to zaś z powodu braku pieniędzy na opał. Nikogo nie stać zresztą po dziś na remont tego domu, rodzice zatyrali się na śmierć pracując dzień i noc na zmiany (na zmiany nocne) o tzw. lepsze jutro za grosze. Oboje już przed 60-tką umarli. Ich piątka nierozpieszczanych ani emocjonalnie, ani finansowo dzieci raczej nie porusza tematu ani swojego ubóstwa, ani problemu wykluczenia społecznego z powodu biedy, sytuacyjnej przemocy w zestresowanej życiem na takim Zachodzie rodzinie, licznych zdrad małżonki przez małżonka, nielojalności kolejnych pracodawców, sprzedawczykostwa najbliższych sąsiadów i pozostałych detali, typowych dla systemu, w którym posłusznie i po cichu (jednak zapomnieni przez świat zachodniego luksusu), z krzywicą kręgosłupa tak społecznego, jak i uczuciowego dorastali. Innymi słowy, nikt na Zachodzie nawet nie piśnie wobec takich realiów dzieciństwa o własnych korzeniach. O biedzie elegancko się milczy na całym świecie.
A korzenie ubóstwa wielu powojennych rodzin z tzw. Zachodu Europy są bardzo interesujące, ponieważ akurat to Austria i Niemcy (RFN) stają się w magiczny sposób (po właśnie przez siebie sprowokowanej strasznej dla całego świata wojnie) terenem cudu, cudu ekonomicznego – Wirtschaftswunder. Akurat kraj wypłaszający życia faszystowskim cepem (śmierci), jako jedyny dostaje pomoc od Amerykanów, pod słynną nazwą Planu Marshalla, ale pieniądze, jak się wkrótce okazuje, płyną jednak nie do każdego domu i nie na jedzenie dla wszystkich dzieci.
Europejski zachodni Zachód to zatem też bieda, ukryta tak samo jak jego istota – społeczeństwo klasowe. Jego klasa robotnicza może tylko powiedzieć o sobie tyle, że jest z Zachodu, tyra bowiem masowo na kilku bogaczy jak w kamieniołomach. Może sobie najwyżej pogadać, że na Zachodzie to się żyje lepiej. To oczywiście pewnie pociecha dla mówiącego robotnika, ale tylko wtedy, o ile w takim życiu liczą się nie pusty talerz, lecz już puste słowa.
3.
W tym czasie za Odrą kwitnie polski socjalizm. Może dlatego, że jest realny, a nie urojony, tak samo jak na wyrost ukute przekonanie o tym, że w fabryce po drugiej stronie rzeki (na zasadzie orzeł czy reszka tej samej monety) pracuje się na ten sam chleb i żyje, aby umrzeć – dużo, dużo, dużo lepiej.
Piękne Polki to natomiast Paryżanki Północy. Dziewczyny chodzą ubrane jak z francuskich żurnali, noszą garsonki, buty, fryzury i płaszcze o nienagannym fasonie, kroju i w gustownie dobranych kolorach, wygodne obcasy. Po pracy chodzi się na potańcówki (dzisiaj nazywane after work party). Panie podglądają w żurnalach szablony Burdy u fryzjerki i same sobie wszystko szyją. Jak któraś w pogierkowskich latach kryzysu lat 80. nie może znaleźć odpowiedniej tkaniny, to ostatecznie kreatywnie przerabia firanki na sukienki. Modne są też polskie, nieśmiertelne koronki, w razie czego wycięte z babcinego obrusu na skąpe bluzeczki (dla wnuczek), a z zasłonek jak trzeba to da się uszyć nawet garnitur albo spodnie. Każdy Polak ma plan B, w razie czego.
Niezwykle potrzebne jest tu wspomnienie polskiego matriarchatu. Podobno ze względu na ciągłe zrywy niepodległościowe, w domach przejmują stery kobiety – matki, żony, siostry, podczas gdy ojcowie i bracia giną jak muchy na wiecznych wojnach. Ta, niekoniecznie feministyczna u źródła, tradycja (powstała raczej z tragedii historycznego losu) utrwala model rodziny kierowanej przez kobietę, traktowanej przez Socjalizm jak zwykły, zdrowy człowiek. Warto przeciwstawić modną, młodą Polkę, pracującą na pełen etat jako finansista albo lekarz, z dwójką małych dzieci (zadbanych w publicznych przedszkolach i szkołach), tym kobietom na Zachodzie, którym zgodę na ewentualną zarobkową pracę musi jeszcze w latach 60. podpisać mąż (ale nie podpisze, gdyż się na zawodową aktywność swojej Pani Domu oczywiście nie zgadza, a w tym domu ta pracuje i tak, i to za darmo). Przypomnijmy, że w Szwajcarii do lat 70. kobieta nie posiada praw wyborczych, a w Hiszpanii młodym dziewczynom za czasów reżimu Franco wkłada się na głowę burki, zamiast je posłać po przysłowiowy rozum do szkoły (do pewnie – i to jak! – mądrej głowy).
Nowoczesne społeczeństwo inwestowałoby już z rozsądku, gdyż kierowane motywem własnej efektywności, a zatem prostej ekonomiczności, w każdego współuczestniczącego w nim i współkształtującego zbiorowość człowieka i nawet jak to zabrzmi absurdalnie, to akurat na Zachodzie płeć kobieca, skandalicznie długo, nie spełnia według wielu mężczyzn kryteriów czynnika (pracy) ludzkiego. Dopiero w latach 2000 (dwutysięcznych!), czyli długo po upadku modelu bloku Wschodniego, Zachód jakby zaczyna uczyć się od Wschodu, że (i jak) można się sprawnie i po ludzku dogadać i podzielić tak obowiązkami, jak i przyjemnością płynącą z babskich dotąd zajęć – jak, przykładowo, gotowanie, wychowywanie, roczny urlop albo chociaż okolicznościowy spacer czy wyjście gdzieś prywatnie z własnym synem.
Tymczasem jedynie w krajach skandynawskich urlop związany z byciem rodzicem jest od lat obowiązkowo rozdzielany po równo, pomiędzy oboje odpowiedzialnych za własne potomstwo dorosłych. Ojcowie wylatują zatem z kręgów polarnych, z jeszcze strasznie zapłakanym niemowlakiem (na zrozpaczonych rękach), powiedzmy w styczniu, ale wracają z takich cudownych wakacji (np. w Hiszpanii) po kilku miesiącach, zaprzyjaźnieni odtąd z własnym dzieckiem na wieki. Kobieta natomiast, wbrew krążącym nie wiadomo dlaczego stereotypom (rozpowszechnianym przez wiadomo kogo), często i chętnie, ponownie rzuca się w wir pracy i cykl bycia zawodowcem i profesjonalistą, też poza domem, spełniając własne pasje zawodowe, oddając się swoim zainteresowaniom oraz aby po prostu trochę odstresować się po (rocznej) ciąży oraz ostatnio coraz bardziej skomplikowanym (z wielu względów) jej przebiegu czy porodzie.
Wskaźniki, ankiety i badania (o ile przeprowadzone przez kobiety, a to nowość) jasno i natychmiast wykazują, że żadna kobieta, wbrew niepoważnym dowcipom o jedynie jej instynkcie macierzyńskim (i radosnych poświęceniach z jej strony) wcale chętnie nie znosi ani mdłości porannych, ani podwyższonego ciążą cukru czy ciśnienia (zagrażającego jej życiu i zdrowiu), ani koniecznych dla dziecka prawie rocznych ograniczeń we własnym życiu (o żadnych przyjemnych luksusach ciała i ducha nawet nie marząc).
Może dlatego w Korei Południowej kobiety prosto z porodówek lądują w kilkutygodniowym SPA (a nie same ze wszystkim, same w domu), aby po stresie nagłego stania się matką porządnie się zregenerować i odpocząć. Ten kraj ma na tyle niską rozrodczość, że jego polityczny trzon zrozumiał jak ważne jest lansowanie wśród kobiet samej ich woli stania się matką oraz docenił, że to po pierwsze fizyczne i psychiczne ryzyko (ciężka praca), po drugie to droga pełna wyrzeczeń i dlatego po trzecie – trzeba, należy i warto traktować osoby w ciąży poważnie, a nie przedmiotowo, podmiotowo i kluczowo, gdyż ta funkcja (rozrodcza) jest najcenniejsza dla całego społeczeństwa i warto kobiety za ich wkład w życie rozpieszczać i wynagradzać. Tu ciśnie się komentarz finansistki, że dla budżetu takiego kraju, niezwykle szczęśliwie, liczy się akurat kobiecy czas zainwestowany we własną społeczność, a właśnie czas to przecież na Zachodzie pieniądz. Tak oto, to kobieta jest najdroższym spoiwem świata, życia i każdej, też ludzkiej, kultury, a kto o tym (niechlujnie, niedbale, boleśnie, arogancko i narcystycznie) zapomina, ten po prostu wyginie.
4.
Trudno teraz uczynić elegancki zwrot ku ścisłej treści eseju, ale może uda się tak, że właśnie epoka Socjalizmu urodziła Polsce wielu wybitnych synów. To polscy jazzmani i królowe mikrofonu zawojowali świat jedynie swoją muzyką, wyrazem nie wartości monety, lecz szczególnej wrażliwości ich autorów. Słynne jest polskie kino tzw. moralnego niepokoju – krytyczne społecznie (Andrzeja Wajdy, Krzysztofa Kieślowskiego), tak jak i polski rysunek czy plakat. To polskie aktorki i polscy aktorzy wystawiani i niezwykle cenieni są na scenach światowych (np. znany jako m.in. francuski Robespierre, Andrzej Seweryn). To twarze Polaków (jak Daniela Olbrychskiego w Trylogii, reż. Jerzego Hoffmana, czy Jerzego Zelnika w Faraonie, reż. Jerzego Kawalerowicza) znają ekrany wszystkich kin, łącznie z nominacjami do wielu prestiżowych nagród w Berlinie, Cannes czy ukoronowane statuetką Oscara.
Wymieńmy niektóre nazwiska, tylko z lat 1942–1989 – Leopold Stokowski, Bronisław Kaper, Zbigniew Rybczyński, Jerzy Antczak, Andrzej Wajda, Roman Polański, Jerzy Kawalerowicz, Jerzy Hoffman, Jerzy Antczak, Agnieszka Holland. Kontynuują ich pracę Allan Starski, Janusz Kamiński, Ewa Braun, Sławomir Idziak, Sławomir Fabicki, Paweł Edelman, Tomasz Bagiński, Andrzej Celiński, Hanna Polak i Anna Biedrzycka-Sheppard oraz (symbolicznie) ich dzieci, w wyjątkowych obrazach i retrospekcjach z Idy, Zimnej wojny, Chłopów albo w przerażającym zwierciadle, unijnie wykładanej równości i sprawiedliwości w Zielonej granicy. Po dziś to też polscy styliści, architekci i matematycy zbierają nagrody i laury oraz międzynarodowe uznanie. Słynne są polskie szkoły logiki i prawa.
Grzmi zatem u nas na Wschodzie nie system, lecz człowiek, wyrażający się dziełem i słowem, tak w fizyce, jak i w literaturze – w poezji, dramacie, teatrze i komedii.
Wzruszające są eseje Ryszarda Kapuścińskiego, który opisuje walkę ludzi o nowy ład w Afryce, walkę zawsze przegraną z pieniędzmi i koncernami nabitymi kapitałem. Niezapomniane, bo wnikające do sedna sensu bycia człowiekiem, są filmy Krzysztofa Kieślowskiego. Tylko z dzieciństwa przeżytego w podobno biednym Socjalizmie mamy bogactwo tylu polskich noblistów, jak Wisława Szymborska (ur. w 1923, Nobel 1996), Lech Wałęsa (ur. w 1943, Nobel 1983), Czesław Miłosz (ur. w 1911, Nobel 1980), Olga Tokarczuk (ur. w 1962, Nobel 1918). W socjalistycznym przecież z gruntu pozytywizmie tworzą Maria Skłodowska (1867–1934, Nobel 1903, i 1911), Henryk Sienkiewicz (1846–1925, Nobel 1905), Stefan Żeromski (1864–1925, 4 razy nominowany do Nagrody Nobla, w 1921, 1922, 1923, 1924) czy Władysław Reymont (1867–1925, Nobel 1924 za Chłopów), może Państwo wiedzą, że przegrał z nim w nominacjach noblowskich Tomasz Mann (1929, Buddenbrookowie).
Przypomnijmy, że o włos od Nobla znaleźli się obok Żeromskiego Eliza Orzeszkowa (1905), Maria Dąbrowska (1939, nominowana 5 razy, w 1957 roku przegrywając z Albertem Camus, też w latach 1957, 1958, 1965), Tadeusz Zieliński, Szalom Asz (1946 i 1947), Leopold Staff (w 1950 r. przegrywając z Bertrandem Russellem), Jan Parandowski (1957, 1959), Jarosław Iwaszkiewicz (5 razy nominowany w latach 1957, 1963, 1965, 1966, 1969), Witold Gombrowicz (4 razy nominowany, przegrał z Samuelem Beckettem), Jerzy Andrzejewski (2 razy nominowany, w 1968 i w 1969), Kazimierz Wierzyński, Zbigniew Herbert, Tadeusz Różewicz (nominowany w roku 1968 i 1973, przegrał z Isaackiem Singerem), Sławomir Mrożek (1972).
A lekarze? Kto dokonał próby transplantacji serca w Łodzi, w 1969 roku (pierwsza światowa transplantacja w roku 1967 w RPA), a potem w podkatowickim Zabrzu), jak nie Polacy (Zbigniew Religa, Jan Moll, Antoni Dziatkowiak, Kazimierz Rybiński)?
* * *
W ostatecznym rozrachunku nie wszystko okazuje się jednak wyłączną zasługą, tego tak bardzo sprawnie kalkulującego Zachodu, niezwykle precyzyjnie wyceniającego tak samego człowieka, jak i jego cenę mierzoną wyłącznie sukcesem, a ten obliczany siłą wpływów i grubością portfela jego właściciela.
Poza powyższym, nie wszyscy przecież badacze, naukowcy, politycy, literaci, dziennikarze, lekarze, inżynierowie, architekci, artyści, muzycy, sportowcy zamieszkujący dzisiejsze Niemcy, Francję, Wielką Brytanię czy obie Ameryki są z tamtejszych korzeni. Granice polityczne przesuwają się i są przesuwane jakby magiczną i tragiczną ręką, igrającego ze światem losu, ale nigdy nie są linią markującą talent człowieka i jego pasje, pracę i zaangażowanie. Autorzy książki Nasi Nobliści (Maria Pilch, Przemysław Pilch, MUZA SA, Warszawa 2020) wskazują przykładowo na aż 56 laureatów polskiego pochodzenia, osoby niestety praktycznie anonimowe, ale na pewno ze wszystkich ziem i kultur.
Unijna, a zatem zachodnioeuropejska dyscyplina (wojskowej Unii Zachodniej z 1948 roku i układów paryskich z 1954 roku, rozwiązanej decyzją państw członkowskich w 2009 traktatem lizbońskim), tak pragmatycznie kalkulująca, człowieka sprawdza rachunkiem, ale niestety strat w ludziach, jak w Hiszpanii, w Walencji, którą dopiero co zalał iście biblijny Potop. Na budowę zbiornika retencyjnego trzeba by przeznaczyć 14 mln euro i to nie swoich środków (co oczywiste), lecz z Brukseli. Miasto wybrało chytrze i wydało 17 milionów na – karnawał (Fallas). Przyczynić to się miało do reklamy Walencji w Europie i świecie, jako miejsca wesołego, nowoczesnego, a nawet zielonego, ponieważ kolejnym projektem unijnym miała być (planowana) nagroda dla najbardziej ekologicznego miasta w Unii.
Tymczasem w 20 minut po wylaniu suchego przez lata koryta rzeki po ulicach pływały wodą opuchnięte zwłoki setek osób. Te osoby – mamy, dzieci, ojcowie, pracownicy wielu sklepów, warsztatów, salonów sprzedaży, stacji benzynowych, przewoźnicy, dostawcy, kierowcy tirów, motorniczy metra czy autobusów, przedsiębiorcy, biznesmeni, handlowcy, uczniowie, nauczyciele, przedszkolanki, spacerujący emeryci oraz turyści, jak co dzień wracali właśnie z pracy do domu, ze szkoły, z zakupów. Wielu umarło, tak jak stało, siedziało i jechało swoimi autami, ponieważ w ułamku sekund porwała i zalała ich żółta masa błota, przepędzonego przez miasto z ogromną prędkością i siłą tsunami, jednak mokrego i wściekłego też nieokiełznanym wiatrem huraganu, toczonego z drzew, ich gałęzi, korzeni i glonów, które złośliwie i bez sensu, bez namysłu i bez litości zabierały ze sobą wszystko i wszystkich napotkanych po drodze. Ludzie i przedmioty zsuwali się jak zabawki w nicość śmierci, z wachlowanego nieodpowiedzialnie przez szalone dziecko (fatum) dywanu, bawiącego się katastrofą i wykrzywionego w strasznym śmiechu Jokera, aż nastała cisza, cisza grozy, a woda tak jak naszła miasto, tak zniknęła, nie wiadomo za co, po co ani dlaczego.
Odtąd panuje w mieście milczenie.
Nikt nie poczuwa się do odpowiedzialności, nikt jednak nie poinformował mieszkańców o zbliżającym się w meteorologicznym rytmie wiatru i wody końcu świata. Żyjemy jednak nie w ciemnościach Egiptu epoki faraonów, lecz w XXI wieku, pod niebem pełnym satelitów (w Walencji od miesięcy uszkodzonych, o czym podobno nikt nie wiedział, aby zechcieć to zmienić). A przecież już Fenicjanie, Babilończycy i Grecy potrafili przewidzieć i wyjaśnić dynamikę wielu fenomenów zawsze nieobliczalnej przyrody. Nadciągający nad miasto huragan nie był zatem i tym razem czystą katastrofą w sensie działania sił wyższych, np. zemstą niebios w ucieleśnieniu Zeusa czy Hery, lecz zjawiskiem oczywiście przewidywalnym, znanym zresztą i samym Walencjańczykom od zarania ich dziejów (cyklicznych tu powodzi, które pochłonęły już wiele istnień ludzkich możliwych do uratowania, przy odrobinie chociaż dobrej woli współpracy – inżyniera, architekta i przepychającego akurat projekt tamy, mądrego polityka).
I w tym roku nadciągający cyklon był (byłby) widoczny (nawet jeśli nieunikniony) na zdjęciach satelitarnych, i tym razem brawurowo zignorowanych przez lokalnych polityków. W całym mieście, jeszcze o godzinie 17:00, odbywały się w wielu szkołach zajęcia (bez elektryczności, bez telekomunikacji i bez zezwolenia na zabranie dzieci do domów), sprzedawcy w sklepach, dalej musieli nakłaniać swoje i zaraz żywiołu ofiary do dokonania kolejnych, już listopadowych, zakupów i mało który przedsiębiorca odważnie, lecz samowolnie, zdecydował się jednak wysłać swoich pracowników natychmiast do domu.
Tak piękna Walencja, krok po kroku zsuwała się w bliską przepaść nieszczęścia, mimo że pewna Pani Minister z Madrytu już o 8:00 rano tego dnia zdecydowanie odwołała swoją podróż służbową w stronę nawałnicy, ponieważ zawczasu otrzymała informacje z licznych serwisów (i wcale nie z secret service jego majestatu króla) o nadciągającej na teren tuż obok katastrofie.
Nie jest też dzisiaj żadną tajemnicą, że prezydent całej Prowincji, spędził tego dnia ponad 3 kluczowe godziny na prywatnym lunchu z pewnie miłą Panią Dziennikarz i tak poświęcił się akurat tej sprawie, że przez kilka godzin nie odbierał od nikogo ze służb ratowniczych żadnych telefonów.
Miasto poniosła zatem w ciągu 20 minut twarda ściana mętnej wody, kosztującej życia noworodków, maleństw, małych dziewczynek, nastolatek, ich mam, babć, rodzin i ich rodzin, tak samo jak mętna jest postprawda w postrzeczywistości postnowoczesności oraz niedorzeczne i post mortum tłumaczenie i niestety już post factum usprawiedliwianie niepotrzebnej śmierci tylu nią zaskoczonych, najbardziej przypadkowo losem wytypowanych ku niej osób. Publicznym mediom zezwolono na informację o tylko 200 (około dwustu) zmarłych, ponieważ tylko tyle zeskładowano w hali Targów zwłok, znalezionych często dopiero podczas okrutnie bolesnych kolejnych dni po wichurze przez absolutnie przypadkowych ludzi. I żadna służba (ani wojskowa, ani policji, ani strażaków, tu zawodowych urządników państwowych) nie otrzymała tego dnia żadnego zezwolenia na humanitarną pomoc podczas i po katastrofie, nawet jak dosłownie na obrzeżach miasta, w sąsiedniej wsi, stacjonuje od dekad ogromna jednostka NATO.
Mowa jest o mediach publicznych, ale i przekaz prywatny uprzejmie milczy o ofiarach, finansowany i sponsorowany, finansujący i sponsorujący tak politykę, jak i biznes, tak prywatny, jak państwowy, a zatem niezainteresowany interesem na już Zmarłych.
Rachunek dusz i euro musi się nawet w takiej unii, unii życia z żywiołem, jak bilans aktywu i pasywu – czynnika środowiskowego, ekonomicznego, a dopiero w nim czynnika elementu ludzkiego, do gorzkiego końca takiego świata i rzeczywistości, w której przyszło nam żyć – zgadzać.
Teraz Walencja czeka na wycenę strat, spowodowanych przez nawałnicę też ludzkiej bezmyślności, a nie tylko przewidywalnego jednak żywiołu przyrody. Już Tales z Miletu potrafił bowiem zaobserwować nachodzące (jako wtedy nieludzkie plagi) zjawiska, np. na podstawie zachowania zwierząt przewidzieć wybuch wulkanu czy trzęsienie Ziemi (wiek VII p.n.e.), sugerując też ludziom natychmiastowe opuszczenie ich siedlisk. Również wezyrowie faraonów szybko pojęli działanie zjawisk powtarzających się rytmicznie (choć rzadko) zaćmień ciał na niebie i wykorzystywali je sprawnie politycznie dla wzmocnienia pozycji swego zwierzchnika, wtedy – Słońca.
Do 14 milionów euro niezainwestowanych w zbiorniki retencyjne, konieczne na lokalnych terenach zalewowych rzek spływających przez Walencję co roku (każdego roku) jesienią z wyżynnych okolic niemal całej Hiszpanii; do kosztu ludzkich osiedli, uparcie albo perfidnie budowanych na wysokości plus minus zero metra nad poziomem morza Sródziemnego (Walencja leży na poziomie zera m n.p.m.) trzeba zatem teraz odważnie dodać kolejne trzy zera, co daje jakieś 14 tysięcy milionów euro. To już są chyba miliardy, ale tak jak i autor, też Hiszpan wcale nie musi ich liczyć (umieć policzyć), ponieważ za straty zapłaci i tak Unia, czyli na przykład Szwed i Polak.
W Walencji nikt nie podejmuje jedynie słusznej decyzji, aby móc na czas uratować ludzi (przed śmiercią), ponieważ każdy ogląda się na każdego, na drugiego, na innego, na kolejnego, byle nie traktować jako odpowiedzialnego – samego siebie. Przepisy prawne potwierdzają tak absurdalne luki w braku politycznej oraz karnej odpowiedzialności człowieka za własne czyny oraz za bezczynność zarządzających ludźmi ludzi, czyli polityków. Dopiero po nieodwracalnym w straty czasie zaczyna się zupełnie bezsensowne rozliczanie, podczas gdy matek, ojców, ich dzieci i zupełnie przypadkowych osób, ofiar tego przewidzialnego przecież kataklizmu, nikt już nie uratuje, ponieważ i tak już nie żyją.
Trzeba zatem te rozmyślania o wschodzie i zachodzie, północy i południu Europy tak podsumować, że nikt z obecnie politykujących nie wchodzi i nie miesza się do jej polityki z poczucia porządności i odpowiedzialności, w trosce o życie sąsiada, ale pewnie po to, aby zrobić samemu dobry interes. I Europa z jej unią (interesów) to teraz taki dobry interes.
Dlatego tyle politykujących osób wydaje się w Unii i Brukseli tym interesem zainteresowanych?
Ale unia narodów, unia kontynentu, Unia Europejska to przecież pytanie o człowieka!
Jakiej Europy pragnęliśmy, my, jej udziałowcy, projektanci, marzyciele i wykonawcy? Czy takiej, w jakiej (podzieleni na podkomisje, departamenty, branże i sektory) żyjemy?
Czy zatem system faktycznie się zmienił, czy może jednak człowiek nie zmienia się. Jest, jaki jest od milionów lat i sobie we wszystkich warunkach (jakoś) radzi, a radzi, bo musi, a musi, jak chce przeżyć. Tyle że dzisiaj radzi sobie nieco lepiej albo po prostu inaczej niż wczoraj. I taka konkluzja odpowiadałaby na pytanie, jakie dopiero co zadaliśmy (koledze, o prawo rzymskie). I dlaczego nie zaczął opowieści o człowieku, np. od starogreckiego polis.
Być może to wszystko jedno, jakie obowiązuje prawo w systemie – czy rzymskie czy Unii Europejskiej. Z gruntu jesteśmy istnieniami społecznymi i zwierzętami terytorialnymi, czyli nigdzie nie jesteśmy sami (ani w transcendencji, ani przestrzeni), lecz w grupie i z grupą – a zatem to z nią i w niej układamy się (bo musimy). O swoje walczymy, sobie wyrywamy po kawałku, każdy coś dla siebie, ponieważ też żyjemy, a zatem jemy, pijemy, śpimy – organizujemy. Też prawo rzymskie, jest niczym innym, jak organizacją pewnego układu, jakiegoś porządku – systemu, a system to już system i JEGO prawa, jego prawo, w sensie prawny przepis (obowiązujący w systemie – każdego).
A zatem to pewnie wszystko jedno, jakie to Imperium, jaki system, czy Cesarstwo Rzymskie, czy system PRL-u, układ paryski, lizboński czy Brukseli. Najważniejsze jest to, że i odpowiedzialność nie jest konkretnie kogoś (czyjaś), lecz też lewituje w tym systemie, w takim udającym prawość porządku (układzie) rzeczy i zawsze (wygodnie dla żołnierzy wykonujących jedynie polecenia) pozostaje (bezkarnie) rozmyta. Jeżeli każdy uważa, że robi to, co musi, a musi, gdyż należy do zawsze (jakiegoś) systemu, układu, porządku, GRUPY, kolektywu, ustroju, to obojętne jest, jaki to system – czy neoliberalizm, socjalizm, czy komunizm albo kapitalizm.
Natomiast w Grecji i jej polis wartością jest sam człowiek i autonomia tego człowieka oraz związana z nim odpowiedzialność, wkrótce po kantowsku wykładana jako zawsze osobista świadomość konsekwencji swoich postaw i czynów. U Immanuela Kanta – człowieka wzmacnia i umacnia społeczna (ludzka, człowiecza) świadomość tego, że to on sam współuczestniczy i współodpowiada za świat, w jakim żyje. To MOJA własna wolna wola (nigdy dowolna samowola) świadomie wyrażona jest zgodą na świat, w jakim żyję – współuczestnicząc. To jest zatem też moja własna (świadoma i autonomiczna) decyzja, jakim jestem człowiekiem w, poza i bez systemu.
Zawsze należy zatem, jak się wydaje, zacząć przemianę świata od samego siebie.
Walencja, grudzień 2024
Opowiadanie ukazało się w numerze 1/2025 „Res Humana”, styczeń-luty 20215 r.
Pierwszy rok rządów koalicji demokratycznej naznaczony był dwojakiego rodzaju trudnościami. Część z nich wynikała z obstrukcji, jaką uprawiał prezydent Andrzej Duda, uniemożliwiając radykalne zmiany ustawowe w dziedzinach, w których bez takich zmian nie można usunąć negatywnych skutków ośmioletnich rządów Prawa i Sprawiedliwości. Obok tego rodzaju trudności istniały jednak i inne, wynikające z nagromadzonych przez lata zaniedbań lub też z nowych wyzwań, przed którymi stoi państwo. W tych warunkach nie dziwi, że bilans pierwszego roku nie we wszystkich obszarach wypada dla rządu korzystnie.
Nie dotyczy to jednak oświaty. Z najwyższym uznaniem obserwuję zmiany, które w tym obszarze wprowadza ekipa Barbary Nowackiej, a także nowe podejście do spraw oświaty zademonstrowane przez szefa rządu.
Zacznę od tej drugiej sprawy. Kolejni ministrowie edukacji byli oskarżani o to, że finansowanie oświaty pozostawia wiele do życzenia. Doświadczyłem tego, gdy w 1996 roku Związek Nauczycielstwa Polskiego podjął kuriozalną uchwałę o wyrażeniu wobec mnie wotum nieufności z uwagi na – zdaniem związkowców – zbyt skromny zakres podwyżki płac nauczycielskich. Wziął mnie wtedy w obronę premier Cimoszewicz, słusznie wskazując na to, że to nie minister edukacji, lecz cały rząd podejmuje decyzje dotyczące alokacji środków publicznych. Ostatnio premier Tusk w wystąpieniu na zjeździe ZNP zapowiedział istotne zwiększenie środków na oświatę, w tym uposażeń nauczycielskich, otwarcie krytykując wieloletnie zaniedbania w tej dziedzinie. Dotrzymanie poczynionych przez szefa rządu obietnic stworzy korzystną perspektywę dla oświaty, choć pamiętać należy o tym, że muszą minąć lata, by odbudowana została atrakcyjność zawodu nauczycielskiego.
Szkoła jest jednym z głównych terenów toczącej się w Polsce walki o nowoczesny, wolny od ideologicznego dyktatu charakter państwa. Barbara Nowacka ma odwagę niezbędną w tej walce. Jej decyzja o wprowadzeniu do szkół nowoczesnej wiedzy o zdrowiu, zawierającej podstawowe elementy wiedzy o życiu seksualnym, to odważny krok w słusznym kierunku. Pamiętam, z jaką wściekłością katolicka prawica zareagowała na moją decyzję o wprowadzeniu do szkół przedmiotu Wiedza o Życiu Seksualnym. To z tego powodu byłem najostrzej atakowanym członkiem rządu. Po przegranych przez lewicę wyborach w 1997 roku mój następca z przedmiotu tego zrezygnował, a kolejni ministrowie – niezależnie od kolorytu politycznego – już do tej sprawy nie wracali. To ma się zmienić teraz.
Odważna jest także decyzja minister Nowackiej o rewizji sposobu nauczania religii. Obowiązująca zasada dobrowolności w odniesieniu do tego przedmiotu nader często łamana jest przez takie ulokowanie lekcji religii w rozkładzie zajęć, że uczniowie, którzy nie biorą w nich udziału, mają okienka. Obecnie wraca się do zasady, by lekcje religii umieszczane były na początku lub na końcu zajęć, gdyż tylko to zapewnia autentyczną dobrowolność wyboru. W toku negocjacji z władzami kościelnymi jest zredukowanie wymiaru tego przedmiotu do jednej godziny tygodniowo.
W obu tych obszarach decyzje minister Nowackiej wymagają odwagi, gdyż musi się ona liczyć z zaciekłym oporem prawicy. Życzę jej, by udało jej się to, czego nie zrobili jej poprzednicy.
To jednak nie wszystko. Programy szkolne wymagają radykalnej rewizji. Wciąż ich wadą jest przeładowanie wiedzą pamięciową, co jest tym bardziej absurdalne, że żyjemy w erze powszechnej dostępności internetu, z którego bez trudu można uzyskać potrzebne daty czy nazwy owadów. Gdy byłem ministrem edukacji, podpisałem nowe podstawy programowe opracowane przez znakomity zespół kierowany przez – nieżyjących już – Jerzego Gąsiorowskiego i Mirosława Sawickiego. Dokument ten zakładał głęboką zmianę w sposobie nauczania – unowocześnienie edukacji przez odejście od nauczania pamięciowego. Niestety jedną z pierwszych decyzji mojego następcy było anulowanie tej decyzji. Jest najwyższy czas, by do sprawy tej wrócić. Polska szkoła wymaga radykalnej modernizacji. Po raz pierwszy od wielu lat jest dziś szansa, że to się stanie.
Ta fraza Warrena E. Buffetta urosła do miana amerykańskiego przysłowia. Wiadomo dlaczego. I nie dotyczy już wyłącznie inwestowania. Zresztą każdy mądry naród ma coś podobnego do zaoferowania.
Wygląda na to, że polska klasa polityczna nie stosuje się do owej mądrości. Oto w ostatnich dniach, w czasie wizyty prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, niemal wszyscy uznali, że ekshumacje ofiar Wołynia są warunkiem polskiego poparcia dla Ukrainy do wstąpienia do UE i NATO. Mało tego, wobec braku innych zastrzeżeń ekshumacje wyglądają na warunek wystarczający.
Na miejscu Ukraińców uznałbym to za sukces własnej dyplomacji. Jestem jednak po tej stronie granicy i nie mam powodów do satysfakcji.
Przy okazji zaproszenia Ukrainy do UE i decyzji o rozpoczęciu stosownych negocjacji nikt po polskiej stronie nie odpowiedział na pytanie: Jaka Ukraina potrzebna będzie tej nowej rozszerzonej Unii? A bardziej konkretnie – jaka potrzebna będzie Polsce?
Wojna i gigantyczna ofiara krwi, jaką płacą sąsiedzi, traktowana jest przez nich jako ulgowy bilet do klubu UE. Tymczasem nie zlikwidowała ona żadnego problemu, jaki muszą rozwiązać przed uzyskaniem członkostwa.
Dla mnie najważniejszy z nich to zmiana mentalności społeczeństwa. Ciągle czuć nad Dnieprem ducha człowieka sowieckiego. Jaki on był i nadal trwa – napisano wiele książek. Najbardziej dotkliwa wydaje się bierność, uznanie dyktatu przemocy i brak szacunku dla prawa. Powszechnie panuje korupcja i zgoda na nią. Brakuje też poważnej, nie sowieckiej, oceny własnej historii i przy okazji historii Polski.
Przez ponad trzydzieści lat niepodległości najbardziej zmienili się młodzi Ukraińcy i mieszkańcy wielkich metropolii. Olbrzymia część społeczeństwa trwa jednak w schematach i poczuciu krzywdy, jakiej ich kraj doświadczał od stuleci.
My tymczasem twardo o historii. Odbudowano Cmentarz Orląt, co pięć lat kolejni prezydenci Polski i Ukrainy klękają nad zbrodnią wołyńską.
Jaki pożytek będą mieć nowe groby i pomniki ofiar wołyńskiego ludobójstwa, jeśli nie pójdzie za nimi refleksja o traktowaniu innych, tolerancji, antysemityzmie?
Tego Polska nie widzi. Zamiast pobrzękiwać szabelką, warto by rozmawiać z sąsiadami; spokojnie, twardo, ale z empatią i rozumieniem ich racji. To rola przede wszystkim elit i świata kultury. Piszmy wspólne podręczniki, tłumaczmy trudne książki, pokazujmy sobie ważne filmy.
Agresja rosyjska i okoliczności, jakie stworzyła, są doskonałym katalizatorem takich działań. Szczególna odpowiedzialność spoczywa na Polsce, bo mamy wiele doświadczeń w tej dziedzinie. Trzeba tylko chcieć.
I nie wkładać wszystkich jajek do jednego kosza.
Pewien sondażowy spadek Rafała Trzaskowskiego i zbliżenie się notowań jego i Karola Nawrockiego same w sobie nie są jeszcze informacjami alarmującymi. Do wyborów jeszcze cztery miesiące i w nabierającej rozpędu kampanii będą się działy różne rzeczy. Bardziej niż niepokojące jest jednak trwanie faworyta tej elekcji przy błędnych, jak się wydaje, założeniach strategicznych.
Prezydent Warszawy uchodzi za polityka o profilu lewicowo-liberalnym. I nie może być inaczej, skoro zarządza metropolią zamieszkałą w przeważającej mierze przez takichże współobywateli. Wybrali go na to stanowisko dwukrotnie – i to w pierwszej turze. W głosowaniu na prezydenta RP w 2020 roku porwał za sobą, autentycznie, dobrze to pamiętam, wielu wyborców progresywnych. Nadzieja ulokowana przez nich w tym polityku przez całe minione pięć lat nie osłabła.
Nikt już nie pamięta, że karierę publiczną zaczynał jako europejski konserwatysta, pod skrzydłami Jacka Saryusz-Wolskiego; ani tego, że w swym CV ma także posłowanie z C. i K. miasta Krakowa.
Logiczne, w pewnym sensie nawet naturalne, było więc założenie, jakie przyjął jego sztab na obecne wybory: że wyborców centrolewicowych i lewicowych – promodernistycznych, mocno proeuropejskich, o społecznej wrażliwości, równościowych, niechętnych klerykalizacji państwa etc. – już ma, na trwałe. Że chcąc wygrać, musi teraz pozyskać wyborców centrum, także tych umiarkowanie konserwatywnych. A sympatyków progresywnych utwierdzi w dokonanym przez nich in pectore wyborze w dalszej części kampanii. Stanowią oni, gwoli ścisłości, najbardziej pokaźny zasób i Trzaskowskiego, i całej Platformy (Koalicji) Obywatelskiej. Jest ich tam o wiele więcej niż przy partiach z lewicowością w nazwach.
Tak rozumiałem zwrot w słowach i czynach prezydenta Warszawy, dość wyraźnie widoczny od 7 grudnia ub.r., od konwencji w Gliwicach, na której został przedstawiony jako kandydat Koalicji Obywatelskiej. Nagle objawił się jako zwolennik patriotyzmu gospodarczego, krytyk Unii Europejskiej, zwłaszcza Zielonego Ładu. Nazwał politykę Niemiec „skandalem”, występował na tle olbrzymiej (elektronicznej, na telebimie) flagi biało-czerwonej – co dawało efekt podobny do wiecu Karola Nawrockiego i PiS w budynku Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” w Krakowie. Od tamtej pory ani razu nie ukłonił się w stronę elektoratu lewicowego. Co prawda oświadczył, że jako głowa państwa podpisałby ustawę liberalizującą przepisy aborcyjne, ale też nie dał najmniejszego powodu, by sądzić, że wykazałby w tej materii jakąkolwiek własną aktywność.
Szybkie wpisanie się Trzaskowskiego w narrację narzuconą przez Władysława Kosiniaka-Kamysza i zaakceptowaną przez Donalda Tuska o wprowadzeniu do szkół nowego przedmiotu „Edukacja zdrowotna” jako nieobowiązkowego – w zależności od decyzji rodziców, elektorat lewicowo-liberalny nie tylko rozczaruje, ale być może i zirytuje. Jest dość prawdopodobne, że uzna to kunktatorstwo za przekroczenie czerwonej linii.
Na marginesie – szkoda, że z tą decyzją tak łatwo pogodziła się ministra edukacji Barbara Nowacka. To była dobra okazja, żeby twardo stać przy swoich przekonaniach i poglądach, nawet kosztem utraty stanowiska. Wielka polityka lubi niepokornych, nie ceni konformistów.
Tak więc, Panie Prezydencie Warszawy, proszę zejść z tej ścieżki i z tego kursu, bo nie wiadomo dokąd Pana doprowadzi. Myślę, że i tak wygra Pan te wybory, bo ostatecznie elektorat lewicowy nie pomoże w obsadzeniu na najwyższym urzędzie w demokratycznym państwie nacjonalisty i fundamentalisty (to najłagodniejsze wyrażenia spośród tych, jakie przychodzą mi do głowy). Proszę jednak nie uważać, że wrócą do Pana w każdej sytuacji, bez względu na to, co Pan jeszcze w tej kampanii powie i zrobi. Na Nawrockiego nie zagłosują, ale w domu 1 czerwca zostać mogą.
Proszę nie igrać z ogniem, żeby nie pozostał Pan wiecznym dobrze zapowiadającym się kandydatem, niespełnionym.
Nie sądzę, że powinniśmy jakoś szczególnie użalać się nad Andrzejem Domańskim z powodu galimatiasu na tle uchwały Państwowej Komisji Wyborczej o przyjęciu sprawozdania Komitetu Wyborczego PiS z wyborów 2023 roku. Słyszałem takie głosy współczucia, ale akurat w tej kwestii minister finansów ma dość komfortową sytuację. Z pewnością nie jest tak, jak napisał mu przewodniczący PKW Sylwester Marciniak, że w tym przypadku clara non sunt interpretanda (to, co jest jasne, nie podlega interpretacji). W uchwale nic nie jest jasne, więc Domański ma szerokie pole do działań.
Z punktu widzenia dbałości o odbudowę ładu w państwie i demokratycznych standardów rekomendowałem wypłacenie tych 14,4 mln złotych (trzykrotność sumy stwierdzonych nieprawidłowości plus przepadek inkryminowanej kwoty na rzecz Skarbu Państwa). Była okazja do wykazania wyższości moralnej obozu obecnie rządzącego, co nie jest bez znaczenia – bo polityka nie jest tylko sztuką pokonania przeciwnika wszelkimi metodami. Tak się niewątpliwie wydaje Jarosławowi Kaczyńskiemu, innym politykom PiS i wielu zwolennikom tej partii, i – niestety – chyba także większości obywateli. Ale to właśnie w ramach przywracania rzeczy na ich właściwe miejsca należałoby zmienić. Przypomina się zarysowany przez teoretyka prawa Lona Luvoisa Fullera dylemat, na ile powinno się szanować przepisy uchwalone przez autorytarny reżim. Jeśli w procesie odbudowy chcemy być uczciwi, musimy potrafić zmieniać prawo w zgodzie z procedurami – albo godzić się na jego czasową ułomność.
Wspomniana kwota jest wysoka, ale niemająca aż tak wielkiego znaczenia dla nadchodzących wyborów prezydenckich, które przesądzą, czy sprawy ruszą z miejsca, czy też będziemy nadal tkwić w bezruchu. Zwłaszcza dla Prawa i Sprawiedliwości, które po ośmiu latach bezprzykładnego sojuszu tronu ze skarbem nie może uchodzić za stronnictwo ubogie. Zresztą – mimo powszechnie wyrażanej ostrożności w tej prognozie – trudno sobie wyobrazić, by Karol Nawrocki mógł wygrać te wybory.
Żądanie ministra finansów przedłożenia mu uchwały niezagmatwanej, tylko precyzyjnie wskazującej, co powinien zrobić, albo choć dokonania wykładni tego, co PKW miała na myśli, jest równie dobrą i poprawną proceduralnie opcją. Jej skutki będą jednak diametralnie odmienne. Sędzia Marciniak próbował już dwukrotnie samodzielnie zinterpretować uchwałę: od razu w piśmie przewodnim oraz w liście z 9 stycznia, stanowiącym błyskawiczną odpowiedź na żądanie Domańskiego. To było nadużycie. Pozostało bez odzewu, więc będzie musiała się w tej materii jeszcze raz wypowiedzieć cała Komisja. Zapewne profesorowie Balicki i Składowski nie schowają się tym razem za naukową kazuistyką. Będą musieli przyznać, że Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego (IKNiSP SN) nie jest sądem ustanowionym w zgodzie z Konstytucją i ustawami. Czyli: Komisja wróci do stanu z okresu między 16 a 30 grudnia ub.r., tj. odroczenia decyzji w sprawie sprawozdania finansowego KW PiS do czasu „uregulowania przez konstytucyjne władze państwowe statusu prawnego IKNiSP SN oraz sędziów biorących udział w orzekaniu w tej izbie”. Pieniądze nie zostaną wypłacone.
To usatysfakcjonuje zwolenników Koalicji 15 Października domagających się faktycznych rozliczeń poprzedniej władzy za popełnione przestępstwa, wykroczenia i niegodziwości. Z większą chęcią udadzą się do lokali wyborczych 18 maja.
Utrudni to prowadzenie kampanii na rzecz Nawrockiego, ale jednocześnie zmobilizuje twardy elektorat PiS, karmiony argumentem o rzekomo niesprawiedliwym potraktowaniem partii, z którą sympatyzują.
Najważniejsze jednak, że zasądzone kary – nie tylko wynikająca z odrzucenia sprawozdania Komitetu Wyborczego, ale też znacznie większa z powodu odrzucenia sprawozdania finansowego partii Prawo i Sprawiedliwość (bo decyzja nie będzie już mogła być inna) – stanie się potężnym ostrzeżeniem wobec innych ugrupowań, przede wszystkim rządzących, przed łamaniem równych praw wszystkich stronnictw uczestniczących w wyborach. Choć bowiem sytuacja prawna do 6 sierpnia br., do ostatniego dnia kadencji Andrzeja Dudy się nie zmieni, należy założyć, że natychmiast po objęciu urzędu przez demokratycznego prezydenta podpisze on ustawy reformujące Krajową Radę Sądownictwa oraz Sąd Najwyższy, problem wątpliwej Izby zniknie, PKW potwierdzi swoją pierwotną uchwałę z sierpnia ub.r. (nakładającą karę na KW PiS) i wszystko stanie się absolutnie legalne i klarowne.
W mijającym tygodniu grono wiernych przyjaciół obchodziło dziesiątą rocznicę śmierci Józefa Oleksego, który w trudnych dla nas czasach (lata 90.) stał się jedną z najbarwniejszych postaci Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Inteligent najwyższej próby, którego osobowość wywarła znaczący wpływ na codzienność zmagań politycznych budowanej przez nas od podstaw nowej formacji socjaldemokratycznej.
W gronie poselskim nazywaliśmy go „Marszałkiem wszystkich Polaków”, ponieważ pierwszy z naszego grona objął godność marszałka Sejmu; pamiętam wzruszenie, towarzyszące naszemu klubowi w czasie tego wydarzenia po wyborach parlamentarnych z 1993 r. Pełnił tę funkcję w wielkiej życzliwości dla każdego posła, niezależnie od tego, z jakiej wywodził się partii. W tej samej kadencji objął stanowisko premiera rządu koalicyjnego SLD/PSL; trudne to było wyzwanie, ponieważ zaskakiwała nas niespodziewana wrogość ludowców wobec nas.
Również prawica polityczna nie darowała mu tych sukcesów, zwłaszcza że wybory prezydenckie w 1995 r. wygrał Aleksander Kwaśniewski, a nie legenda Solidarności – Lech Wałęsa. Drastycznym symbolem niegodziwości politycznej tamtej dekady stało się oskarżenie lewicowego premiera przez jego ministra spraw wewnętrznych – Andrzeja Milczanowskiego – o zdradę państwa. Miało to miejsce w czasie zamkniętego posiedzenia Sejmu 21 grudnia 1995 r. Aczkolwiek Józef Oleksy godnie odpierał zarzuty Milczanowskiego, to jednak niewybredne ataki zachwiały wówczas Jego pozycją polityczną. W ich rezultacie zrezygnował z pełnienia urzędu premiera.
Dla porządku dodam, że zarzuty Milczanowskiego nie potwierdziły się w toku długotrwałego postępowania procesowego. Jako obserwatorka tych zmagań po ludzku współczułam Józefowi, ale jedno muszę podkreślić: nikt z naszego środowiska nigdy nie uwierzył w oskarżenia Milczanowskiego i jego podkomendnych. Myślę, że Józef był tego świadom.
Przyjaźniłam się z Józefem, znaliśmy się od czasów ZSP, tym łatwiej było nam odbywać regularne pogawędki na temat biegu spraw na lewicy. Bardzo mi tych spotkań brakuje… Dziś zostaje mi tylko zapalenie światełka na cmentarzu…
Upubliczniając swoje pismo do Tuska z wnioskiem o list żelazny dla premiera Netanjahu, ściganego nakazem aresztowania MTK, prezydent Duda zastawił – w swoim pojmowaniu polityki – pułapkę na rząd. W rzeczywistości zastawił pułapkę na Polskę jako państwo. I to taką, której nie sposób było wyminąć.
Andrzej Duda, chociaż zapewnia, że wciąż się uczy, niestety przez 10 lat nie nauczył się ani polityki, ani odpowiedzialności. „Prezydent skierował do premiera pismo w sprawie zapewnienia możliwości udziału w obchodach 80. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz premierowi Izraela Netanjahu” – radośnie zaszczebiotała szefowa Kancelarii Prezydenta. Podkreśliwszy, że to na rządzie spoczywa obowiązek zapewnienia bezpieczeństwa wysokim gościom z zagranicy, pani Paprocka, dumna ze swojej i prezydenta chytrości, ze złośliwą satysfakcją dodała: „Czekamy na reakcję”.
Intencje A. Dudy i jego obozu były tak oczywiste, że nie wymagają komentarza. Duda chciał się przypodobać Netanjahu, ale przede wszystkim ich wspólnemu Wielkiemu Guru – Trumpowi. Obopólna sympatia populistów z Tel Awiwu i z Mar-a-Lago jest powszechnie znana. Najbardziej chciał jednak A. Duda zastawić pułapkę na rząd i Tuska osobiście.
21 listopada 2024 r. Międzynarodowy Trybunał Karny z siedzibą w Hadze wydał nakaz aresztowania Benjamina Netanjahu, premiera Izraela, „za zbrodnie przeciwko ludzkości i zbrodnie wojenne popełnione od co najmniej 8 października 2023 do co najmniej 20 maja 2024”. MTK uściślił, że Netanjahu, a także minister obrony Izraela Yoav Gallant, „ponoszą odpowiedzialność karną za następujące zbrodnie jako współsprawcy za popełnienie czynów wspólnie z innymi osobami: zbrodnia wojenna głodu jako metody prowadzenia wojny; oraz zbrodnie przeciwko ludzkości poprzez zabójstwa, prześladowania i inne nieludzkie czyny”.
Polska, jako jedno ze 125 państw członkowskich uznających jurysdykcję MTK, ma obowiązek respektować orzeczenia Trybunału, co oznacza także m.in., że gdy tylko Netanjahu postawi stopę na polskiej ziemi, polskie władze powinny aresztować go i wyekspediować do Hagi. Aresztowanie izraelskiego premiera przez Polskę wywołałoby oczywiście wielki międzynarodowy skandal i wyrządziłoby rządowi Tuska szkody o dewastujących następstwach dla naszego kraju. O jakichkolwiek relacjach z prezydentem Trumpem, wielkim sponsorem i admiratorem Netanjahu, można byłoby zapomnieć. O wywołaniu kolejnej fali antypolonizmu w Izraelu już nie wspomnę.
Rząd D. Tuska specjalną uchwałą udzielił więc B. Netanjahu listu żelaznego i powiadomił o tym natychmiast urbi et orbi. Rząd powołał się na szczególne okoliczności, wskazując, że zapewnienie bezpiecznego udziału przywódcom Izraela w uroczystościach w Auschwitz wpisuje się w oddanie hołdu narodowi żydowskiemu, który stał się ofiarą Holokaustu. To argument jednocześnie prawdziwy i fałszywy. Bo wyobraźmy sobie, że wraz z Netanjahu na uroczystości 27 stycznia w Auschwitz przybywa Władimir Putin. Prezydent Rosji też ma do swojej obecności w tym miejscu, a zwłaszcza w tym dniu, szczególne prawo: w obozie śmierci zginęło kilkadziesiąt tysięcy obywateli ZSRR. I to rosyjscy żołnierze 27 stycznia 1945 roku wyzwolili obóz[i].
Historyczna i moralna argumentacja rządu nie zmienia wszakże faktu, że po raz pierwszy w historii państwo Unii Europejskiej publicznie złamało swoje prawne i polityczne zobowiązania wobec MTK.
Szkody dla Polski są ogromne. Pierwsze – wizerunkowe. Polska, jakbyśmy nie upajali się swoją „wyjątkową” historią i „niespotykaną” tolerancją, nie ma w świecie i w Europie opinii kraju szczególnie przywiązanego do przestrzegania prawa i respektującego wysokie wartości humanizmu. Decyzja rządu Tuska może przynieść poklask nacjonalistycznej ekstremy w różnych krajach, ale ogólnie nie przysporzy nam poważania międzynarodowego. Dalekosiężne szkody polityczne są poważniejsze. Polska wniosła swój niechlubny wkład do dewastacji rozpadającego się ładu międzynarodowego, w którym MTK jest bardzo ważną konstrukcją.
Nikt w świecie nie będzie wnikał w nasze polskie wewnętrzne utarczki. To Polska, która kilka miesięcy temu podnosiła larum i krytykowała Mongolię za to, że przyjęła Putina, także ściganego przez MTK (za zbrodnie w Ukrainie), dopuściła się deliktu prawno-międzynarodowego. Polska, a nie Duda czy Tusk.
Oczywiście wszystkim, nawet Andrzejowi Dudzie, było wiadome, że Netanjahu nie przyjedzie do Polski na uroczystości w Auschwitz. Nawet jeśliby premier Izraela na chwilę utracił zdrowy rozsądek, po to jest właśnie dyplomacja, której przymiotami działania są dyskrecja i zaufanie, aby takie zagrożenia neutralizować. Chociaż obecnym ambasadorem Polski w Izraelu nie jest zawodowy dyplomata, a były szef wywiadu, to chyba jednak potrafiłby przeprowadzić cichą operację wyperswadowania Izraelczykom pomysłu, aby wysyłać swojego premiera do Europy. A Duda, z gracją i wdziękiem rozwścieczonego słonia tańczącego w sklepie z porcelaną, pokazał wszystkie swoje umiejętności dyplomatyczne. I skutki swoich harców.
Brak wyobraźni, nieodpowiedzialność i krótkowzroczność obecnego prezydenta naszego kraju są porażające. Ale o tym wiedzieliśmy. Teraz zobaczyliśmy, jak były prezydent Rady Europejskiej, który doszedł do władzy pod hasłami naprawiania praworządności, traktuje prawo. I to jest doświadczenie zatrważające.
[i] W swoim czasie magister historii Grzegorz Schetyna dowodził, że obóz Auschwitz wyzwolili Ukraińcy, gdyż byli to żołnierze I Frontu Ukraińskiego. Nie wiem, jakim ministrem od dyplomacji był Schetyna, ale historii się nie uczył. Akurat setna dywizja, która weszła do Oświęcimia była wyjątkowo (tak się złożyło) jednorodna narodowościowo. 100. dywizję sformowano w 1942 r. wyłącznie z mieszkańców północnych regionów Rosji. Na 12,5 tys. żołnierzy, 11 tys. było Rosjanami, Ukraińcami zaś – 366. Dobrze, że Schetyna z rozpędu nie powiedział, że w 98. Warszawskiej dywizji lotniczej ZSRR walczyli polscy lotnicy, zwłaszcza że dywizja wchodziła w skład 6. Lubelskiego korpusu lotnictwa
Od antyeuropejskiej Konfederacji do Koalicji Obywatelskiej – wydaje się, że wszystkie dzisiaj siły polityczne w Polsce występują przeciwko porozumieniu między UE a MERCOSUR, które ma rzekomo pogrzebać polskie rolnictwo. Bałamutne wypowiedzi polityków wspiera chór najwyraźniej niedoinformowanych czy też ignorujących fakty dziennikarzy i „ekspertów”.
Ton nagonce przeciwko umowie UE-MERCOSUR nadają PSL i organizacje rolnicze, strasząc katastrofą, jaką Polsce i jej rolnictwu ma przynieść podpisanie porozumienia o częściowej liberalizacji handlu między Unią Europejską a Wspólnym Rynkiem Południa (po hiszpańsku: Mercado Común del Sur, stąd powszechnie używany akronim). Do bicia piany strachu przyłączyły się chętnie eurosceptyczne PIS i Konfederacja, a pod presją nadchodzących wyborów prezydenckich – także Koalicja Obywatelska. Jednostronne i mocno propagandowo wypaczone przedstawianie negocjowanej umowy handlowej utrudnia obywatelom zrozumienie istoty i skali porozumienia.
MERCOSUR, organizacja dwunastu (jeśli liczyć także kraje stowarzyszone) państw Ameryki Łacińskiej jest jednym z najbardziej protekcjonistycznych ugrupowań na świecie. Dlatego trwające już dwa dziesięciolecia negocjacje o liberalizacji handlu między tą grupą państw a Unią Europejską są tak trudne. A liberalizacja handlu z MERCOSUR jest Unii potrzebna, ponieważ nasz, unijny, udział w imporcie tej grupy zmniejszył się w ostatnich kilkunastu latach z 35 procent do ok. 17. Wypierają nas z rynku południowoamerykańskiego, oczywiście, Chiny. Jeśliby umowa UE-MERCOSUR weszła w życie, Europa mogłaby znacząco zwiększyć eksport samochodów, maszyn, chemikaliów, produktów mleczarstwa i spirytualiów. Ani Chiny, ani USA – nasi główni konkurenci – nie mogą raczej liczyć na zawarcie z krajami MERCOSUR podobnego porozumienia.
Tymczasem przeciwnicy umowy o liberalizacji handlu, zamiast rzetelnej i pogłębionej analizy, straszą, że z umowy skorzystają przede wszystkim Niemcy (bo są eksporterem samochodów), a straci polskie rolnictwo, ponieważ umowa przewiduje stopniowy wzrost niektórych rolnych kontyngentów taryfowych, zwłaszcza na wołowinę i drób, których to produktów Polska jest znaczącym eksporterem. Nawet szef polskiego rządu uznaje, że porozumienie zagrozi polskiemu drobiarstwu. Innym używanym argumentem jest ten o zagrożeniu, jakie stwarza wwożona z MERCOSUR żywność, gdyż w tej strefie nie obowiązuje, jak u nas, zakaz stosowania pestycydów, a i normy hormonów są duże wyższe niż w UE.
Uporządkujmy fakty.
Po pierwsze, nie zapominajmy, że ponad ¾ wartości polskiego eksportu stanowią maszyny, urządzenia, środki transportu, chemikalia, artykuły przemysłowe – a więc tych towarów, których eksport do strefy MERCOSUR powinien się zwiększyć;
Po drugie, pozostawiając na chwilę na poboczu powyższą konstatację: wszyscy, którzy martwią się o przyszłość rodzimej wołowiny i rodzimych brojlerów, powinni przyjąć do wiadomości parę podstawowych dodatkowych faktów, już z dziedziny artykułów rolno-spożywczych:
– od kilkunastu lat trzymamy się w UE we wszystkich naszych negocjacjach handlowych zasady, że łączny pułap wszystkich kontyngentów taryfowych udzielonych przez nas krajom trzecim nie może przekroczyć 4 procent konsumpcji w UE dla wołowiny, drobiu i cukru;
– w przypadku MERCOSUR kontyngenty taryfowe, na które się zgodziliśmy, wynoszą 1,5 proc. konsumpcji wołowiny w UE i 1,4 proc. konsumpcji drobiu. Ten procent owe kontyngenty mają osiągnąć po 7 latach stopniowego wzrostu od momentu wejścia w życie umowy. Import w ramach kontyngentów będzie po stawce celnej 7,5 proc. (lecz powyżej kontyngentu obciążenie cłem dla wołowiny będzie rzędu 70-80 proc.!);
– w UE obowiązuje zakaz wwozu mięsa traktowanego hormonami i antybiotykami. Te same zasady będą obowiązywały w handlu z MERCOSUR, zresztą audyty prowadzone w MERCOSUR przez wyspecjalizowaną agencję UE nie wykazują naruszeń ani ryzyka. Za skuteczność granicznej kontroli weterynaryjnej odpowiedzialność zaś ponoszą poszczególne państwa członkowskie UE;
– jeśli zaś idzie o pestycydy, to nikomu spoza UE nie możemy zakazać stosowania zakazanych u nas pestycydów, możemy natomiast kontrolować rezydualną ich zawartość w importowanych płodach rolnych i jeśli przekracza ona limity ustanowione legislacją UE, to takie płody nie mogą do nas wjechać.
Dużą nierzetelnością i nieuczciwością ze strony polityków jest zatem straszenie, rozdymanie do nieprzyzwoitości potencjalnych zagrożeń, przy jednoczesnym przemilczaniu korzyści dla UE. Korzyści te odniosą przecież nie tylko Niemcy, lecz także inne kraje, w tym Polska, bo przy tym stole pożywi się na przykład nasze przetwórstwo mleka czy produkcja spirytualiów.
„Dzięki prezydencji w UE Polska ma niepowtarzalną szansę stać się państwem-liderem we Wspólnocie” – mówią jedni. „Polska prezydencja jest mocno przereklamowana” – wskazują inni. Jeszcze inni mówią z przekąsem, że głównym zadaniem polskiej prezydencji jest wygrana Trzaskowskiego. Kto ma rację? Zapewne wszyscy w mniejszym lub większym stopniu. Z jednej strony, polskie przewodnictwo w Radzie UE przypada na trudny okres zmian – nie wiemy jeszcze jak głębokich, ale na pewno trudnych, bo niosących znacznie więcej niewiadomych niż kiedykolwiek dotychczas.
Bo oto podczas naszej prezydencji zmieni się główny lokator Białego Domu, rozpocznie realne rządzenie nowa Komisja Europejska i nowy szef Rady Europejskiej, zostaną też rozpoczęte negocjacje dotyczące Wieloletnich Ram Finansowych Unii. Jednocześnie w zachodnim świecie narasta presja na działania mające wesprzeć osiągnięcie pokoju między Ukrainą a Rosją, co może być korzystne dla Putina, ponieważ każde zakończenie wojny niebędące zwycięstwem Ukrainy jest de facto oczywistą korzyścią dla rosyjskiego prezydenta. Mając w Europie sojuszników w postaci Orbána i Fico, Putin może rzucić polskiej prezydencji trudne do przewidzenia wyzwania, wykraczające poza dotychczasowe ataki hybrydowe (z wykorzystaniem migrantów, kotwic przecinających kable na dnie Bałtyku lub podpalenia istotnych obiektów infrastruktury), omijanie sankcji flotą cieni czy zagubione gdzieś w natowskiej przestrzeni rakiety i drony. Chodzi tu choćby o brak jednomyślności europejskich liderów w kwestii sankcji, ale też wsparcia militarnego i finansowego Ukrainy. Czy polska prezydencja udźwignie oczekiwania państw rozumiejących zagrożenie rosyjskie i przekona te, które albo takiego zagrożenia nie widzą, albo w Putinie upatrują sojusznika – trudno na razie wyrokować, ale niewątpliwie Donald Tusk zechce to wyzwanie podjąć. Z Węgrami relacje są wyjątkowo napięte z racji na azyl dla Romanowskiego, z Fico trudno rozmawiać w sytuacji, gdy ten ratuje słowacki biznes przed stratami z powodu zakręcenia kurka z rosyjskim gazem.
A to przecież nie wszystko. Wybory prezydenckie w Polsce będą wymagały od Donalda Tuska ekwilibrystyki w zakresie łączenia interesu Polski i Europy, a te nie zawsze muszą być w pełni spójne, przynajmniej krótkofalowo. Wystarczy spojrzeć na kwestię umowy z MERCOSUR (choć ta pewnie nie będzie intensywnie procedowana w czasie polskiego przewodnictwa), Europejskiego Zielonego Ładu, rozszerzenia UE czy Wieloletnich Ram Finansowych (WRF). Ta ostatnia kwestia zapewne zaprząta głowy polskiego personelu prezydencji, ponieważ w okresie polskiego przewodnictwa rozpoczną się negocjacje ich dotyczące, a takie kwestie jak zwiększenie budżetu Unii, dalsze jej zadłużanie się, pozyskiwanie dochodów własnych UE choćby z podatków od wielkich korporacji czy też dalsze finansowe losy polityki spójności – to kwestie, póki co dzielące państwa Wspólnoty. Determinacja Donalda Tuska, by polski komisarz był odpowiedzialny za budżet, daje podstawy sądzić, iż polska prezydencja będzie zdeterminowana, by – we współpracy z polskim komisarzem – skomponować wieloletni budżet na miarę wyzwań stojących przed UE, a nie strachu niektórych państw członkowskich.
Zatem – choć wszystkie priorytety prezydencji odnoszą się do bezpieczeństwa – kwestie finansowe i gospodarcze nie mogą zostać przez polskie przewodnictwo pominięte i zapewne nie będą. Na szczęście, co było widać w przemówieniu Antonio Costy podczas inauguracji prezydencji w Teatrze Wielkim, Donald Tusk ma sojuszników na szczytach władzy UE – by, obok Costy, wymienić tylko Kaję Kallas, Andriusa Kubiliusa czy samą Ursulę von der Leyen – oraz unikalne doświadczenie szefowania Radzie Europejskiej i z dużym prawdopodobieństwem uda mu się zbliżyć stanowiska większości państw w kluczowych kwestiach. I tych najważniejszych z perspektywy wyzwań, od jakich zaczęłam niniejszą analizę, czyli zmian politycznych w USA, Niemczech, zapewne także we Francji (być może także w innych państwach UE), i tych, które przysłużą się zwycięstwu Rafała Trzaskowskiego w wyborach prezydenckich w Polsce.
Tymczasem polska opozycja nie bardzo wie, jak poradzić sobie z kwestią prezydencji i nie umie chyba jeszcze wykorzystać jej narracyjnie. Prezydent Andrzej Duda nie pojawił się na uroczystej gali inauguracyjnej w Operze Narodowej (szusował w tym czasie na nartach), co stało się przedmiotem komentarzy określających jego zachowanie jako foch oraz dość licznych memów. Odbijanie piłeczki przez prezydenckie środowisko z krytyką braku organizacji szczytu Rady Europejskiej w Warszawie nie wydaje się być wystarczająco ciętą ripostą, by zaistniało w powszechnej świadomości jako kolejna wina Tuska. Nawet Karol Nawrocki protestujący z rolnikami w trakcie gali otwarcia nie wzbudził powszechnego aplauzu, choć być może zwiększy to nieco jego rozpoznawalność. Polacy są jednak społeczeństwem proeuropejskim i manifestacyjna antyeuropejskość może być bardzo ryzykowną strategią wyborczą. Gigantyczna polaryzacja w polskim społeczeństwie zniekształca nieco rzeczywisty obraz UE wśród Polaków, a rząd nie zrobił zbyt wiele, by prezydencja była tematem ich codziennych rozmów (polityka komunikacyjna rządu w tym zakresie pozostawia wiele do życzenia), jednak to Rafał Trzaskowski zdaje się lepiej nawigować kwestią asertywności wobec UE (choćby w kwestii krytyki umowy z MERCOSUR) przy jednoczesnym euroentuzjazmie niż jego kontrkandydaci.
Szkoda byłoby, gdyby polska prezydencja zamiast być solidnym zastrzykiem energii i motywacji dla całej Unii, by zwiększyć jej udział w światowej gospodarce, polityce, a – nade wszystko – bezpieczeństwie, stała się zakładniczką kampanii wyborczych w Polsce i innych państwach członkowskich. Oby zatem nie była „przereklamowana”, ponieważ kolejna tego typu szansa Polski na zyskanie znaczenia w UE może się już nie powtórzyć.
W prawie homogenicznym etnicznie i religijnie państwie, jakim jest Polska, prawosławie traktowane jest często jako nienatywny fenomen kulturowy. Cerkiewnosłowiański w większości parafii język liturgii, wschodnia obrzędowość, różny od kościołów zachodnich wystrój wnętrz świątyń, inna architektura sprawiają, że spora część Polaków, zwłaszcza niemieszkających na wschodzie kraju, skłonna jest patrzeć na prawosławie niczym na malowniczą egzotykę. Tak łatwo zapominamy, że bizantyjski obrządek religijny, liturgia słowiańska i pismo cyrylickie są obecne na ziemiach Polski co najmniej od IX wieku, a na pewno stanowiły integralną składową – polityczną, kulturową i religijną – Rzeczypospolitej w wiekach późniejszych.
Równie niezasadnym twierdzeniem, co rzekoma nierdzenność prawosławia, jest utożsamianie obecnie chrześcijaństwa ortodoksyjnego z mniejszościami narodowościowymi w Polsce. Z analizy wyników spisu powszechnego w 2021 r. wynika, że licząca dzisiaj ok. 150 tys. wiernych wspólnota prawosławnych obywateli Polski składa się, mniej więcej w równych proporcjach, z Białorusinów, Polaków i Ukraińców. To rezultat postępującej polonizacji.
W praktycznie monoetnicznej Polsce dokonuje się zubażający różnorodność kulturową kraju proces asymilacji językowej przedstawicieli innych etnosów. O ile znacząca obecność napływowej ludności ukraińskiej pozostanie trwałym elementem struktury demograficznej naszego kraju, to przyszłość innych grup językowych jest zagrożona. Zanikają narzecza poleskie, dramatycznie zmniejsza się liczba osób mówiących po białorusku. Religia pozostaje właściwie jedynym czynnikiem zachowania ich odrębności kulturowej.
Polska ma szczególny obowiązek zadbać o ochronę kościoła prawosławnego i stworzenie mu sprzyjających warunków dla funkcjonowania. Nie tylko dlatego, że tak nakazują normy prawne UE i naszego państwa. Również dlatego, że państwo polskie wciąż nie dokonało rachunku sumienia i nie naprawiło wszystkich krzywd, jakie w jego imieniu wyrządzono prawosławnym współobywatelom w minionym wieku. Akcja rewindykacji cerkwi prawosławnych w II Rzeczypospolitej spowodowała bezpowrotne zniszczenie około 150 świątyń, w tym unikatowej wartości zabytków z XVI wieku. Bezczeszczono ikony i przedmioty kultu. Upokarzano prawosławnych duchownych i wiernych.
Dzisiaj Polski Autokefaliczny Kościół Prawosławny na mocy ustawy z 1989 r. o gwarancjach wolności sumienia i wyznania cieszy się formalnie pełnią praw i wolności, a jego wierni bez przeszkód praktykują swoją religię. Jednakże w państwie, tak silnie zdominowanym przez jedną religię – rzymskokatolicką, nie oznacza to pełnej równości wyznań, zwłaszcza że konkordat z 1993 r. stwarza Kościołowi Rzymskokatolickiemu preferencyjne warunki. Wobec Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego, a także wobec innych mniejszościowych związków wyznaniowych tradycyjnych dla naszego kraju, władze RP powinny prowadzić politykę pozytywnej dyskryminacji. Nie wystarczą okolicznościowe przemówienia prezydenta czy powołanie prawosławnego ordynariatu WP. Hańbę II RR mogą zmyć nie słowa, lecz czyny III Rzeczpospolitej.
W 2025 roku obchodzimy 130 rocznicę urodzin pisarza i poety Antoniego Słonimskiego, co Sejm uczcił stosowną uchwałą rocznicową, wskazującą na osobę patrona i jego wielkie zasługi dla kultury polskiej. Za uchwałą głosowało 425 posłów, 4 było przeciw, 14 wstrzymało się od głosu, co jest rezultatem nader krzepiącym, zważywszy na zasługi pisarza w tępieniu ciemnogrodu, totalitaryzmu, faszyzmu, nacjonalizmu i antysemityzmu. W uchwale wskazano między innymi, że Słonimski „w 1918 roku był jednym ze współtwórców pierwszej w wolnej Polsce kawiarni literackiej Pod Pikadorem, a niedługo później grupy poetyckiej Skamander”. Oraz że współpracował m.in. z „Wiadomościami Literackimi”, oraz „licznymi kabaretami”. Podkreślono, że współtworzył pierwszą w Polsce organizację ochrony praw autorskich „znanej dziś jako Związek Autorów i Kompozytorów Scenicznych”, przypomniano, że „w swojej działalności publicznej Antoni Słonimski sprzeciwiał się przemocy politycznej”. Posłowie wskazali za patronem, że „Bóg powierzył mu humor Polaków”, a „połączenie zjadliwego dowcipu i ciętej satyry zapewniało mu grono wiernych czytelników w dwudziestoleciu międzywojennym”.
Wymieniając zasługi w okresie wojny i zaraz po niej, wskazano m.in., że „był dyrektorem Instytutu Kultury Polskiej w Londynie, kierował sekcją literatury UNESCO, a także współtworzył pismo «Nowa Polska»”. Pod koniec 1939 roku napisał wiersz Alarm, kolportowany w okupowanej Polsce. „Dla Polaków na całym świecie ten utwór stał się jednym z najważniejszych tekstów zagrzewających do walki z okupantem” – podkreślono w tekście uchwały. Podając jednocześnie, że „po powrocie do kraju Antoni Słonimski został prezesem Związku Literatów Polskich oraz członkiem zarządu polskiego PEN-Clubu”, ale „szybko popadł w niełaskę”. Przez okres PRL „wykorzystywał swoją pozycję do walki o prawa materialne twórców i bronił wolności słowa, jednak fakt, iż był uważany za jednego z największych autorytetów moralnych, nie uchronił jego książek i felietonów przed konfiskatą czy cenzurą. Odkąd angażował się w działania opozycyjne, Służba Bezpieczeństwa podsłuchiwała jego rozmowy, czytała listy i śledziła niemal każdy ruch. W 1964 roku złożył w kancelarii premiera List 34 – protest przeciwko cenzurze, w wyniku czego wydano wobec niego zakaz druku i wyjazdów zagranicznych. Po wydarzeniach Marca 1968 roku pisarz padł ofiarą zainicjowanej przez Władysława Gomułkę nagonki antysemickiej, a jego nazwisko kompletnie zniknęło ze środków masowego przekazu”.
Zwrócono uwagę, że „gdy Antoni Słonimski zmarł 4 lipca 1976 roku, nie wolno było drukować klepsydr informujących o jego pogrzebie”, a „cenzura po raz ostatni dotknęła poetę, kiedy jego samego już nie było. Pozbawione ingerencji cenzorów dzieła autora można było przeczytać dopiero w Wolnej Polsce”.
Jakkolwiek by czytać ten już historyczny dokument, wydaje się on dobrym podsumowaniem życiorysu patrona, choć na pewno nie oddaje całej prawdy o osobie i jego dziele. Na to dzieło składają się doskonałe wiersze, felietony, sztuki teatralne, teksty kabaretowe i satyry, nacechowane niezwykłym poczuciem humoru, inteligentnej złośliwości (szczególnie w zwalczaniu szmiry i tandety) i purenonsensu, jak najbardziej godnego współczesnej kariery. Ich lektura weszła do kanonu polskiej inteligencji, a postawa Słonimskiego w późniejszych latach PRL stała się synonimem niezłomności i obywatelskiego nieposłuszeństwa – wzoru dla kolejnych pokoleń Polaków walczących z systemem. Nawet jeśli dzisiejsza lektura utworów patrona jest nazbyt niekiedy obarczona kontekstem historycznym, to warta ze wszech miar uwagi i zaangażowania jako przykład wierności wyznawanym poglądom, doskonałego warsztatu i ostrości sądów. Zresztą widać już wysiłek badaczy, aby ten kontekst objaśniać i pobudzać dyskusję.
Gdyby rok 2025 miał przyczynić się do upowszechnienia dzieła patrona, to byłoby to już naprawdę niemało. To, że Słonimski – w swej postawie inspirowanej racjonalizmem, socjalizmem i kulturą angielską – może być dziś uznawany za patrona nowej Polski i Polaków, jest jego największym zwycięstwem. Uznając to za doniosłe wydarzenie, redakcja „Res Humana” włączy się w obchody tej rocznicy, przede wszystkim poprzez publikację tekstów na swoich łamach. Zupełnie satysfakcjonujące byłoby już to, że publikacje książkowe, prasowe, konferencje i wystawy przybliżą Antoniego Słonimskiego wszystkim Polakom (czego odmawiano mu w okresie PRL), a gdyby jeszcze dane nam było zobaczyć jego sztuki na scenach polskich teatrów, z Teatrem Telewizji na czele, to naszemu szczęściu stałoby się naprawdę zadość.
Ledwie rozpoczął się Nowy Rok, a już trzy wydarzenia przykuły uwagę obserwatorów polskiej sceny politycznej. Pierwszym było rytualne noworoczne orędzie prezydenta RP. Tradycja nakazywała przemówienie cukierkowe, pełne ciepłych słów o rodakach, zakończone bogoojczyźnianym kochajmy się i życzeniami wszelkiej pomyślności. Tym razem prezydent odszedł od wielokrotnie powtarzanej konwencji. Krytyce poczynań rządu poświęcił znaczną część wystąpienia. Miniony rok ocenił krytycznie, a rządzącym (choć sam jest ważnym elementem władzy wykonawczej) wytknął skłócenie Polaków jako dominantę w relacjach wszystkich stron sceny politycznej. Zrezygnował z koncyliacyjnego charakteru orędzia.
Sprawy wymiaru sprawiedliwości, sądownictwa i prokuratury nie dziwią; Andrzej Duda jak mantrę powtarza, że wszystkie jego decyzje w tej materii nie mogą być kwestionowane, choć są one w większości decyzjami byłej partii rządzącej, które prezydent żyrował, nie próbując w żadnym stopniu odnieść się (poza negowaniem ich) do propozycji Koalicji 15 Października. Jeśli ktokolwiek i cokolwiek zdewastowało organy wymiaru sprawiedliwości, to właśnie polityka PiS i podjęte przy udziale prezydenta decyzje. Różnie można oceniać desperacką szamotaninę ministra sprawiedliwości i organizacji prezentujących odmienny sposób myślenia o organizacji sądownictwa, ale uporczywe trwanie przy swoim ani dialogowi, ani rozsupłaniu węzła gordyjskiego nie pomaga. Trudno oprzeć się wrażeniu, że dysponując argumentem w postaci podpisania ustaw, prezydent żadnego dialogu nie chce. Trzeba więc liczyć się z patem do sierpnia, a przynajmniej do maja br. Byłoby wskazane, by mieć w zanadrzu nie projekty, a już uchwalone przez Sejm ustawy i skrócić drogę wyjścia z impasu, który orędzie prezydenta pogłębiło, a nie złagodziło.
Zdumienie wywołała natomiast krytyka bierności w podejmowaniu i realizacji wielkich programów inwestycyjnych. PiS doprowadziło do spadku udziału inwestycji w gospodarce. Poza szumnymi deklaracjami żadnych konkretów przez osiem lat nie odnotowano. Budowa CPK spotkała się z krytyką i nie ruszyła z miejsca, a widok zarośniętych łąk na miejscu pasów startowych nie budził wielkich nadziei. Opowiadania Marcina Horały o inwestycjach na miarę Wielkiego Narodu zaliczyć należy do pustej retoryki. Co się z CPK wykluje? Prawdopodobnie będzie to program mniej ambitny, za to bardziej realny. Czy to lepiej, czy gorzej nie wiemy, bo trudno ocenić rzecz w powijakach.
Co do elektrowni atomowych, nie chcę wypominać nikomu grzechu głównego: w 1988 roku (sic!!) Polska – mimo zapaści gospodarczej – była zaawansowana w budowie siłowni w Żarnowcu. Wtedy rzecz zaprzepaszczono na bazie odrzucania wszystkiego, co rodem z PRL. Pal diabli ówczesne decyzje, ale przez kolejnych 36 lat kolejne rządy nie popchnęły tej inwestycji ani o krok. Deliberowano co najwyżej nad lokalizacją. Obciążanie Koalicji, że przez rok nie wyrobiła z finalizacją decyzji, jest co najmniej groteskowe.
Ponieważ noworocznych orędzi prezydenta niewielu słucha, na tę paplaninę też można by machnąć ręką. Gdyby nie… Gdyby nie zdumiewająca wypowiedź prof. Antoniego Dudka, który ostrzegł przed Karolem Nawrockim – niezależnym kandydatem PiS na prezydenta. Profesora Dudka trudno utożsamiać z koalicją rządzącą. Sytuował się zawsze nieco na prawo od centrum politycznego, choć w ostatnim czasie (być może za sprawą wybryków prawicy) zmierzał trochę w przeciwną stronę. On wie, o kim mówi, bo pracował w IPN, instytucji od dawna niebudzącej zaufania. I nie chodzi – jak sądzę – o samą sylwetkę ideowo-polityczną nominata. Odczytuję te słowa jako ostrzeżenie przed stosowanym przez niego w toku kampanii wyborczej instrumentarium. Jeśli PiS zdecydowało się na kandydaturę osoby nieznanej, mającej kiepskie rozeznanie w maszynerii kierowania państwem, problematyce zagranicznej, bezpieczeństwa i obronności, to oznacza, że postawiło na cechy i informacje ukryte, które zostaną wykorzystane do zaatakowania politycznego przeciwnika. To musi wykraczać poza infantylne zarzuty o dziadku z Wehrmachtu albo na chybcika sporządzane listy Macierewicza czy Wildsteina. Wydawało się, że uwolniono nas od tej zmory. Przestroga prof. Dudka wskazuje, że może być tylko gorzej.
Do kompletu pragnę dołożyć jeszcze dzisiejszy protest rolników. Wysłuchałem w TOK FM wywiadu z jakimś dygnitarzem od Solidarności rolników. Ten reprezentant nie wiedział, o co w tym proteście chodzi, nie mógł przytoczyć żadnych przekonujących argumentów, bełkotliwie powtarzał, że wszystkiemu winien rząd, który nic nie robi dla ochrony interesów rolników. Można byłoby tę wypowiedź zlekceważyć, ale wespół z dwoma przytoczonymi wyżej zasługuje na gorzką refleksję. Nie chodzi o dobro rolników, chodzi o zmianę polityczną na górze i wszystkie te działania tworzą groźną układankę. Oj, źle się nam ten rok zaczyna, oj, źle.
Nad obrazem prezydentury Jimmy’ego Cartera zaciążył incydent z nieudaną próbą odbicia w 1980 roku amerykańskich dyplomatów, wziętych jako zakładnicy przez reżim ajatollahów w Iranie. Kadry płonącego wraku śmigłowca, śmierć ośmiu żołnierzy i krach całej operacji „Orli szpon” przekreśliły ostatecznie szanse 39. prezydenta USA na reelekcję.
Wcześniej jako prezydent Jimmy Carter też był niemiłosiernie krytykowany przez swoich oponentów z obozu Republikanów, którzy zarzucali mu brak konsekwencji i nadmierną miękkość w relacjach z ZSRR. Amerykanie obciążali Cartera odpowiedzialnością za ceny paliw (cena galonu benzyny w latach 1976-1980 wzrosła z 60 centów do 1,20 $) oraz wysoką inflację – wskaźnik CPI (cen artykułów konsumpcyjnych) sięgnął w 1980 roku 13 procent. Wyborcy nie wnikali w to, że rynek światowy przeżył w tym czasie dwa wstrząsy naftowe, a gospodarka USA weszła w fazę głębokiej recesji także wskutek niezbyt przemyślanych działań poprzedniego prezydenta.
Trzeba było kilku dziesięcioleci, gorzkiego doświadczenia wojen, w tym w Iraku i Libii, oraz skandali rujnujących wizerunki kolejnych prezydentów, aby doceniono osiągnięcia prezydentury Cartera, w tym jego umiejętność łączenia miękkiej i twardej siły, co dzisiaj uchodzi za aksjomat prowadzenia polityki zagranicznej. Jimmy Carter, syn biednego farmera z Georgii, który urodził się w domu, gdzie nie było nawet elektryczności, a jako dziecko sprzedawał na ulicach Plains uprawiane przez ojca orzeszki ziemne, wniósł na waszyngtońskie salony niespotykanie rzadką cechę. Trzydziestodziewiąty prezydent szczerze uważał, że polityka zagraniczna USA powinna być moralna, to jest rzeczywiście odzwierciedlać wartości, głoszone w oficjalnej doktrynie.
Liberał w stosunkach międzynarodowych, Carter unikał używania siły militarnej na rzecz dyplomacji. Porozumienie pokojowe 1978 roku w Camp David między Izraelem i Egiptem było jego osobistym sukcesem i dowodem na skuteczność wspartej siłą, ale przede wszystkim mądrej dyplomacji. Jednocześnie nie sposób nie dostrzec, że to za Cartera Stany Zjednoczone dokonały strategicznej reorientacji polityki zagranicznej, ukierunkowując ją na Bliski Wschód. Dzięki temu dziesięć lat później Stany Zjednoczone będą mogły sięgnąć po broń naftową w konfrontacji z Moskwą i przyczynić się do upadku ZSRR.
Wysokim ideałom humanizmu i pomocy potrzebującym pozostał Jimmy Carter wierny także po opuszczeniu stanowiska prezydenta. Założona przez niego fundacja Centrum Cartera wspierała programy ochrony zdrowia i pomocy humanitarnej w krajach Afryki, Azji i Ameryki Południowej. Za „dziesięciolecia nieustannego wysiłku na rzecz znalezienia pokojowych rozwiązań dla międzynarodowych konfliktów, promowania demokracji i praw człowieka oraz wspierania rozwoju gospodarczego i społecznego” Jimmy Carter został uhonorowany w 2002 roku pokojową Nagrodą Nobla.
Oczywiście, Jimmy Carter popełniał błędy, nie zawsze był konsekwentny, nie zawsze skuteczny. Dzisiaj jednak, w czasie rozpadu ładu światowego, epoce bachanalii nieodpowiedzialnego populizmu i wyzbycia się w polityce jakichkolwiek busoli moralnych, przykład Cartera jest niczym dźwięk kamertonu w kakofonii kłamstw, postpolityki i postprawdy.
Mimo że rację Państwowa Komisja Wyborcza miała nie wczoraj, lecz w sierpniu, gdy odrzuciła sprawozdanie Komitetu Wyborczego PiS, oraz 16 grudnia, gdy ad Kalendas Graecas odłożyła decyzję w kwestii nakazu zmiany tej decyzji wydanego przez nieuznawaną Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego – rekomendowałbym, gdyby ktoś mnie o to pytał, wypłacenie pieniędzy partii Jarosława Kaczyńskiego.
Napisałem to, chociaż i mnie zezłościło kunktatorstwo dwóch profesorów z obecnego składu PKW oraz manipulacje (w końcu udane) jej przewodniczącego, sędziego Marciniaka. Też uważam za niedopuszczalne wydawanie publicznych pieniędzy na kampanię prowadzoną przez partię rządzącą – to sprzeczne z zasadami uczciwych i wolnych wyborów spisanymi przez OBWE, Radę Europy i Parlament Europejski. Niewyciągnięcie odpowiedzialności wobec osób z poprzedniej ekipy rządzącej, które się tego dopuszczały (co więcej: które zorganizowały ten proceder na wielką skalę, zakłócając równość warunków prowadzenia kampanii), jest groźne dla przyszłości demokracji.
Osoby te są na widelcu prokuratury i raczej nie ujdzie im to na sucho. Jednak ważne, aby konsekwencje poniosła cała partia jako organizacja, bo te działania sankcjonowało jej przywództwo.
Teoretycznie precedens w postaci de facto uznania kompetencji wspomnianej izby do regulowania procesu wyborczego może się źle skończyć, jeśli wyniki głównych pretendentów w ostatecznym głosowaniu byłyby zbliżone. Ingerencja w rezultat, motywowana politycznie, byłaby w takim przypadku trudniejsza do podważenia, skoro PKW akceptuje ją teraz.
Na szczęście nie wydaje mi się to prawdopodobne. Rafał Trzaskowski wygra te wybory wyraźnie i nawet ciało w całości składające się z neosędziów, w praktyce powiązanych towarzysko i politycznie koleżanek i kolegów p.p. Ziobry, Dudy i Manowskiej, nie będzie miało innego wyjścia niż ogłoszenie tego ewidentnego faktu urbi et orbi. Z punktu widzenia nowej głowy państwa będzie to nie całkiem estetyczne, ale cóż… Na tym urzędzie będzie musiał jeszcze nie raz iść na kompromisy, także ze swoim sumieniem. Racja stanu ważniejsza.
Dziesięć milionów złotych PiS-owi się naturalnie przyda na kampanię, ale i bez nich ta formacja jest w stanie, po ośmiu latach transferowania środków publicznych do zaprzyjaźnionych kieszeni prywatnych i na konta organizacji z nią powiązanych, zastawić się (gdyby by taka potrzeba) i postawić. To jednak i tak nic nie da. Prawo i Sprawiedliwość ma słabego kandydata, musiałoby o mniej więcej połowę powiększyć grono swoich sympatyków, by zbliżyć się do liczby z czasu swej największej potęgi, a potencjał nacjonalistycznego skrzydła Konfederacji jest przeszacowany.
Praktyczne straty nie będą więc tak straszne, jak by się to mogło wydawać na pierwszy rzut oka.
A warto pokazać, że naprawia się państwo i demokrację w sposób odpowiedzialny i rozważny, szanując literę prawa, nawet jeśli jest ona zaprzeczeniem jego ducha. Dura lex, sed lex. Po 6 sierpnia prezydent będzie mógł szybko podpisać ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa (skracającą jej kadencję – jako organu niekonstytucyjnie powołanego, i powierzającą wybór jej 15 członków ze stanu sędziowskiego przez samych przedstawicieli Temidy) oraz o Sądzie Najwyższym – przywracającą go do stanu sprzed ziobrowo-dudowych eksperymentów. Między jednym a drugim rozwiązując skomplikowaną materię statusu neosędziów. Nowy Sąd Najwyższy musi zostać wybrany spośród osób nieskażonych dotknięciem neo-KRS.
Co do dwóch chwiejnych profesorów – Balickiego (na zdjęciu) i Składowskiego – rekomendowanych Sejmowi przez Koalicję Obywatelską, to przekonali się oni, że podejmowanie ważkich dla państwa decyzji jest czymś innym niż wertowanie uczonych ksiąg w bibliotekach. Każdy ma swoje miejsce w organizacji, jaką jest państwo, i odpowiednie do tego kompetencje. Może więc warto – jak tylko zostaną uporządkowane sprawy środowiska sędziowskiego – odejść od wprowadzonej przez Kaczyńskiego upolitycznionego modelu PKW i powrócić do jej kształtu składającego się wyłącznie z sędziów odbudowanego SN, NSA i… nie, Trybunału Konstytucyjnego jeszcze nie teraz, dopiero po odzyskaniu przezeń autorytetu.
Na koniec zaznaczę, że ważną kwestią pozostaje przeciągnięcie analogicznej sprawy subwencji dla PiS, odebranej jej w całości (to już znacznie większe pieniądze!) do czasu objęcia urzędu przez nowego prezydenta, uchwalenia i podpisania ustaw naprawczych. Sądzę, że tym razem wspomniani profesorowie nie będą już dzielić włosa na czworo. Zobaczyli bowiem na własne oczy, jak wielki dodatkowy bałagan do systemu prawa wprowadziły ich naukowe rozterki.
Pewnie jednak i tak minister finansów Domański złapie w lot intencje premiera Tuska i pieniędzy nie wypłaci, powołując się na punkt drugi uchwały PKW, przeczący punktowi pierwszemu (o przyjęciu sprawozdania). Pierwszy jest klarowny, drugi mocno poplątany. Im bardziej będziemy brnąć w gmatwanie rzeczy, tym trudniej będzie nam je w końcu wyprostować.
Lewica, a także pozostałe pomniejsze partie Koalicji 15 Października – Polska 2050, PSL – znajdują się w sytuacji niemal rozpaczliwej. Ściśnięte między dwa wielkie bloki polityczne, tworzone przez PO-PIS — sojuszników sprzed dziesięciu lat, a dzisiaj nieprzejednanych wrogów, wprasowane w logikę lojalności koalicyjnej, z trudem łapią oddech. Stąd mnożą się zachowania i gesty, aby zaznaczyć swoją autonomię i podmiotowość. PSL wykonuje łamańce, raz wtórując PiS-owi w jego obyczajowym wstecznictwie, raz poszukując formuły dostosowania się do zmieniających się preferencji wyborców. Czym dzisiaj jest Polska 2050, w sensie ideowym i programowym, nie wie nawet jej lider.
Gdy minęła pierwsza euforia bycia Lewicy w rządzie, nawet do najbardziej zdeklarowanych zwolenników współrządzenia zaczęła docierać świadomość niewygodnej pozycji między głoszonymi przez partię ideałami a pragmatyką funkcjonowania w centroprawicowym rządzie Donalda Tuska. Lewica doświadcza tak wielkiego ciśnienia, że zaczyna kruszeć. Najpierw odłamało się Razem. Pod presją wyzwań i niemożności Zandberg i jego partia wyszli ze szpagatu i usiedli na brzytwie. Większościowcy starają się polityką małych kroczków realizować swój program.
Lewica może mówić o cząstkowych sukcesach – wdowia renta, przywrócenie finansowania zabiegów in vitro, babciowe, zastopowanie prodeweloperskiego projektu kredytów zerowych… Rzecz jednak w tym, że w percepcji społecznej te osiągnięcia i tak zapisywane są na konto premiera Tuska. Być może zasadnie, bo niekiedy powstaje wrażenie, że to premier jednoosobowo rozdziela między koalicjantów zadania i prawo do chwalenia się sukcesami.
Lewicowy pomysł z dniem wolnym od pracy w wigilię największego święta religijnego mógłby dziwić, gdyż to lewicy tradycyjnie przypisywane są przymioty racjonalności i laickości. Jeśli jednak spojrzymy na praktykę europejską, to stwierdzimy, że iunctim między świętami religijnymi a dniami wolnymi jest niejednoznaczny. Wigilia jest dniem wolnym od pracy w jedenastu krajach Unii, w tym w silnie zlaicyzowanych państwach skandynawskich. Z kolei w takich mocno katolickich państwach jak Hiszpania czy Malta nie tylko wigilia nie jest dniem wolnym od pracy; pracującymi dniami jest także drugi dzień Bożego Narodzenia, a także święto Trzech Króli.
Nie inicjatywa wigilijna polskiej Lewicy więc dziwi, a jej niezdolność do wykreowania na tyle nośnych i atrakcyjnych haseł, aby nie ograniczać się do pomysłów, być może uzasadnionych, ale tchnących niedrogim populizmem. Polska, jakkolwiek byśmy się nie chwalili osiągnięciami ostatnich trzech dziesięcioleci, pozostaje jednym z najuboższych państw UE, za to z rosnącym indeksem rozwarstwienia społecznego na tle dochodów (indeks Giniego), bardzo szeroką strefą ubóstwa, piętrzącymi się problemami ekonomicznymi i społecznymi. Jednocześnie Polska jest krajem, w którym fundamentalne współczesne idee lewicowe – demokracja, wolność, sprawiedliwość, europejskość – dominują w imaginarium większości Polaków. Nawet bez ambicji stworzenia programu na miarę „trzeciej drogi” Giddensa, polską lewicę powinno stać na to, aby adekwatnie odczytać realne potrzeby i interesy ludzi, ukuć program ich zaspokojenia, przedstawić w zrozumiałym, atrakcyjnym języku swoją ofertę i konsekwentnie, uparcie ją głosić.
Inaczej pozostanie tylko wigilijna modlitwa o cud.
Szczyt Rady Europejskiej w Brukseli zwieńczył węgierską prezydencję. Nareszcie. Długo czekaliśmy, aż festiwal antyeuropejskości w formalnych ramach przewodnictwa w Radzie UE (uwaga! To inny organ) w wykonaniu Węgier się skończy. To zresztą dobry moment dla Polski, której prezydencja ma szansę być czasem prawdziwej pracy na rzecz wzmocnienia Unii i jej potencjału obronnego i gospodarczego w bardzo trudnych i nieprzewidywalnych czasach.
Posiedzenie było jednocześnie pierwszym przygotowanym i prowadzonym przez nowego przewodniczącego António Costę, który – inaczej niż Charles Michel – przedstawił swój plan spotkań na cały 2025 rok, a w nim stałą, na każdym szczycie, obecność kwestii związanych ze wsparciem Ukrainy oraz z sytuacją na Bliskim Wschodzie. A także znacznie częstszy niż wcześniej udział tematów bliskich Europejczykom, jak choćby mieszkalnictwo.
Ta sesja Rady Europejskiej była wyjątkowa także z racji na fakt, iż została poprzedzone szczytem UE-Bałkany Zachodnie (w tle cały czas jest pytanie o dalsze rozszerzanie Wspólnoty) oraz nieformalną kolacją wydaną przez sekretarza generalnego NATO Marka Ruttego, w której uczestniczył Wołodymyr Zełenski i wielu europejskich przywódców.
Jak zapowiadano, podczas szczytu dyskutowano kwestię dalszego wsparcia dla Kijowa, w tym związanego z dostarczeniem systemów obronnych, amunicji i pocisków, a także finansowego i energetycznego. Potwierdzono zadowolenie z przyjęcia kolejnego pakietu sankcji wobec Rosji.
Rada Europejska podkreśliła konieczność wzmocnienia odporności UE, zapobiegania kryzysom, wzmocnienia gotowości militarnej i potencjału obronnego UE. W tym ostatnim kontekście – odwołując się do już omawianej od czerwca 2023 r. agendy strategicznej. Poruszono sprawę migracji, w tym istotnego dla Polski aspektu wykorzystywania migrantów w hybrydowych atakach na graniczne państwa członkowskie UE.
W związku z niepewnością co do tego, kto obejmie rządy w Niemczech na początku 2025 r. i co dalej z ambicjami Macrona, a także na ile uległe wobec Putina okażą się Węgry i Słowacja, analizowany szczyt był chyba maksimum tego, co można było osiągnąć w tych warunkach.
Nihil novi – powiedziałby ktoś; szczególnie, że ostatnie w tym roku posiedzenie RE przeszło niezauważone w natłoku medialnych doniesień na temat ucieczki Marcina Romanowskiego na Węgry. Szczyt był jednak bardzo ważny nie tylko ze względu na to, co formalnie znalazło się w jego konkluzjach, ale także z racji na to, co było jego przedmiotem, choć wybrzmiało głównie podczas spotkań nieformalnych, czyli jak UE powinna przygotować się na rządy Donalda Trumpa w USA i jego prawdopodobne próby zmuszenia Ukrainy (i tym samym, pośrednio, Unii Europejskiej) do ustępstw wobec Rosji. Między wierszami podczas obrad wybrzmiewało: Nic o Ukrainie bez Ukrainy i Nic o UE bez UE, choć frazy te niekoniecznie potwierdzały pewność, że tak właśnie będzie; co najwyżej była to nadzieja. Pytanie, czy w tym przypadku nadzieja matką głupich czy towarzyszką przezornych…
Unia ma kilka pomysłów na to, co zrobić, by się na Trumpa i niechciany rozejm przygotować. Choćby poprzez realne wzmocnienie swojego potencjału obronnego, realne wzmocnienie Ukrainy, współpracę z państwami, które mogą UE wesprzeć (np. Japonia, Australia czy Korea Południowa), wreszcie realne wzmocnienie Unijnej gospodarki dzięki istotnym inwestycjom i funduszom. Polska powinna to wykorzystać podczas swojej – zaczynającej się 1 stycznia 2025 r. – prezydencji. Podczas szczytu zabrakło jednak jakiejkolwiek wzmianki o konieczności uwzględnienia wszystkich tych ambitnych planów w nowych Wieloletnich Ramach Finansowych, a te mogą być nie mniejszym wyzwaniem dla jedności UE niż jednoznaczne wsparcie Ukrainy i potępienie Rosji – by znów wspomnieć Orbána i Fico.
Odwołanie Dariusza Wieczorka z urzędu Ministra Nauki powinno nas sporo nauczyć, jeśli chodzi o uprawianie polityki w obecnej Polsce. Rzecz ma kilka wymiarów, ja postrzegam ją w trzech aspektach: personalnym, propagandowym i politycznym.
Rząd Donalda Tuska ma charakter partyjny. Liderzy koalicji skierowali do niego ludzi nagradzanych za lojalność, a kompetencje i kwalifikacje osobiste odgrywały przy jego budowie drugorzędną role. Donald Tusk praktykował to już wcześniej: Bogdan Zdrojewski uczył się wojska – poszedł na kulturę, a psychiatra Klich – na wojsko. Tym sposobem w rządzie znalazł się Dariusz Wieczorek, a ponieważ nie miał wcześniej nic wspólnego z nauką, to objął ten resort. Wieczorek ma obycie polityczne, więc wcale nie był gorszym ministrem niż inni. Jednakże, w jego przypadku rozziew pomiędzy społecznym wyobrażeniem o tym ministrze (koniecznie profesor) a formalnymi kwalifikacjami nowego ministra z góry skazywał go na pożarcie. Decydenci wiedzieli o tym od początku, Wieczorek nie. Miał dodatkowego pecha, bo brakło mu mądrych doradców merytorycznych, a poza tym na nauce najłatwiej oszczędzać.
Propagandowo był to majstersztyk. Liderzy Platformy szybko uznali, że Wieczorek jest merytorycznie najsłabszym punktem reprezentacji lewicy i rozpoczęli – przy pomocy usłużnych gazet – polowanie na niego. Sam Wieczorek tego nie odkrył (popełniał oczywiste błędy) i nikt mu tego nie powiedział. Albo nie chciał powiedzieć. Do tego sam – tak jak i cała formacja – nie umie pracować z dziennikarzami, nie miał wśród nich sojuszników, że nie wspomnę o ideowych przyjaciołach. Cierpiał zresztą na tę samą chorobę, co i cały rząd. Nie umiał zarysować długofalowych celów, objaśnić sensu podejmowanych bieżących działań.
Zamiary polityczne Donalda Tuska są oczywiste. Od dawna dąży on do dwupartyjnego systemu politycznego, to go żywi i orientuje w polityce. Uznał Lewicę za najwygodniejszy do aneksji fragment polskiej mapy politycznej. Przestawił się więc na głoszenie lewicowych postulatów, choć sam i jego partia niekoniecznie w nie wierzy. Dlatego dopieszcza PSL, bo Stronnictwo uwiarygadnia tezę, że się nie da. Stąd Trzaskowski, a nie Sikorski. Do tego spodziewany konflikt wokół rotacji na funkcji marszałka Sejmu czyni z Donalda Tuska króla krajowego podwórka. I być może o to w tym wszystkim chodzi. A to, że inni mu to ułatwiają, to już inna opowieść.
Opowiadanie można pobrać na czytnik e-booków (w formacie .epub) tutaj
Wróćmy jeszcze do początku tego styczniowego piątku przed wolną sobotą. Dla Śledczej ten dzień zaczął się o wiele wcześniej niż samo spotkanie w prokuraturze.
Obudziła się w tym swoim ciasnym pokoiku hotelu pracowniczego i od razu spojrzała w stronę łóżeczka, stojącego pod oknem. Na dworze było jeszcze zupełnie ciemno. Noc albo bardzo wczesny zimowy poranek był bezksiężycowy. Zresztą szczelny całun chmur skutecznie skrywał również i wszelkie, mogące dać nieco światła, gwiazdy.
Wstała z tego swojego, skrzypiącego sprężynami, metalowego łóżka. Zrobiła półtora kroku i pochyliła się nad śpiącym synkiem. Od świąt znowu kaszlał, gorączkował. Teraz przynajmniej miał spokojny, niczym nie zakłócony oddech. Przewrócił się z jednego boku na drugi.
„Samotna wilczyca”, jak przezywali tę niewysoką blondynkę koledzy z komendy wojewódzkiej milicji, podniosła głowę, popatrzyła przez wąskie okno. Zupełnie blisko świeciły się wzdłuż torów kolejowych stacyjne latarnie. Szły podwójnym szpalerem od samego dworca, pod nowym wiaduktem, aż do końca zabudowań Zielonej Góry. Do bliskiej ściany zdziczałego parku, przechodzącego dalej w regularny las.
Na zewnątrz załoskotał przejeżdżający pociąg. Śledcza z niepokojem zerknęła na dziecko, ale hałas go nie obudził. Porucznik uśmiechnęła się, pomyślała, że mały już tak się do tego przyzwyczaił, że nie obudzi go żaden skład, ani towarowy, ani pospieszny, czy to byłby sapiący parowóz dalekobieżny, czy spalinowe „Gagarin” albo „Rumun”.
Uśmiechnęła się i jeszcze szybciej zasępiła. Po awansie i przejściu do wojewódzkiej należało się jej, jako oficerowi, samodzielne mieszkanie z przydziału komendy. Bez męża nie mogła liczyć na M3, samotnym dawano najmniejszy metraż M1, ale ona przecież miała jeszcze dziecko. Jako samotnie wychowująca matka liczyła może na jakieś małe, choćby najmniejsze, ale M2. Liczyła, liczyła i jak na razie… wyglądało na to, że się przeliczyła. Mały zdążył się już przyzwyczaić do hałasu tych pociągów. Zacisnęła usta w dziób, niepocieszona zaklęła w duchu. Oczywiście, pierwszeństwo mają funkcjonariusze z pełnymi rodzinami, ale gdzie jest napisane w regulaminie służby, że kobieta musi na siłę brać sobie męża? Dlaczego przez takie stereotypy jej synek musi przyzwyczajać się do tego hałasu za oknem zamiast wygodnie dosypiać ranki gdzieś w wygodnym mieszkaniu w bloku, na nowym osiedlu? Czy oni są gorsi od tych żonatych i mężatych, często zupełnie na siłę?
Wprawdzie ktoś jej dosrał, niby tak niewinnie, od niechcenia, że jak to, awans na wyższy stopień, że jak to, przejście z miejskiej do wojewódzkiej? Przecież oficer milicji powinien swoim życiem dawać całemu społeczeństwu dobry przykład. A ona co, panna z dzieckiem, co sobie obywatele pomyślą? Zastępca wojewódzkiego, który sam stał za tym, aby ją ściągnąć właśnie z komendy miejskiej, niby to oficjalnie uzasadniał, to przejście, tym, że im jest wyżej, to tym dalej do obywatela, że tu nie wystawia się tak na świecznik, że tu liczą się już wyłącznie jej umiejętności dochodzeniowe. Potem ją przepraszał za tę tyradę w papierach, z przymrużeniem oka wytłumaczył, że tak było trzeba, ale żeby nie brała tego do siebie.
Nie wzięła, skoro szef tak kazał. Ale dalej jej mały musiał zasypiać coraz bardziej przyzwyczajając się do łoskotu przejeżdżających pociągów. Nie miała co ukrywać, przynajmniej przed samą sobą, że brała ją przez to jasna cholera!
Przestała rozmyślać. Wróciła do łóżka, wzięła ze stołu stojącego na środku pokoju budzik. Spojrzała na godzinę. Dochodziła dopiero piąta. Do otwarcia przedszkola było dobre półtorej godziny. A przecież nigdy nie prowadzała małego już na szóstą trzydzieści. Zawsze robiła to przed ósmą.
Spojrzała, już tak bardziej przelotnie, tak aby się tylko upewnić, na śpiącego chłopca i skierowała się do drzwi pokoju, wiodących na korytarz.
Przeszła cichutko na jego koniec, do wspólnej kuchni. Nie musiała tak się starać, współlokatorki z sąsiednich pokoi, szwaczki z „Polskiej Wełny”, operatorki z „Dekory”, pracownice fizyczne magazynów Lubuskiej Wytwórni Win, zaczynały pracę na szóstą bądź na siódmą. Hotel robotniczy już nie spał.
Przez kuchnię przemknęła się szybciutko, jak tylko to było możliwe. Chciała jedynie zaparzyć sobie herbatę i pozostać niezauważona.
Współtowarzyszki hotelowego życia, mniej lub bardziej wykwalifikowane robotnice, patrzyły na nią, funkcjonariuszkę, ba, oficera milicji bardzo koso. Niechętnie. Traktowały ją rzeczywiście tak, jak by tego sobie życzyła, jak powietrze. Niestety, takie morowe powietrze…
Czy dawały jej to odczuć ? To bardziej Śledcza nie dawała im okazji do jakiegokolwiek traktowania się nawzajem. Owszem, chyba doszło tam na samym początku do jednej, czy drugiej scysji, ktoś syknął za ple-cami „uważaj, mentownia” czy „milicyjna suka”, ale gdzież nie ma takich zdarzeń w tłumie kobiet, wchodzących sobie co rusz w drogę, przy najbardziej codziennych obowiązkach w kuchni, łazience, pralni? „Samotna wilczyca” wyciągnęła jednak bardzo ostateczne wnioski z takiego jednego czy drugiego, bynajmniej nie reprezentatywnego zdarzenia i zbudowała na tym teorię, co do jej życia tutaj, w tym hotelu robot-niczym. Pośród kobiet, prostych robotnic, nierzadko wyciągniętych niemal siłą – czy to wyrokiem sądu, warunkami zawieszenia wyroku, czy przez „życzliwe” zalecenia ferajny – z ich dotychczasowych środowisk lumpenproletariackich i kryminogennych. Kto by zgłębił życiorys obywatelki porucznik, może by nawet zrozumiał tę jej porywczość w ocenianiu sąsiadek zza ściany z dykty…
Tak, czy siak, Śledcza pospiesznie wróciła do siebie z kubkiem gorącej herbaty w ręku. Postawiła naczynie na stole, obok tykającego głośno wielkiego, okrągłego budzika. Mimowolnie spojrzała na pozostałą część blatu i wtedy ogarnęło ją na chwilę przerażenie.
Tak, za brak męża nikt oficjalnie nie mógł jej ani zdegradować, ani usunąć ze stanowiska, ale za to już tak.
Obok herbaty i zegarka leżały stosy akt, w sumie kilka skoroszytów z jednego pustego segregatora, których nie wolno jej było przecież wynosić poza biuro. Gdyby tylko ktoś to zobaczył poza komendą i doniósł gdzie trzeba…
Starła kroplę potu z czoła. Nie roześmiała się, pokonawszy stres, tylko zacisnęła szczęki i pokiwała sobie głową. Na szczęście nikt nie zagląda do jej pokoju, więc i nie doniesie. Jakież to jednak szczęście, że nikt jej nie odwiedza, że nie ma żadnych, takich znajomych a kobiety zza ściany odstrasza niczym strach na wróble żarłoczne ptaszyska…
Usiadła za stołem. W jedną rękę wzięła kubek, w drugą – jeden z kilku skoroszytów. Najpierw upiła łyk herbaty, a potem otworzyła tekturowe okładki. Napis na nich brzmiał: „Truda Rose. Bruzenwaldau / Zielona Góra, park. Zeznania.”
Czytając swoje własne zapiski, ochłonęła od spraw typowo życiowych. Przestały ją na chwilę obchodzić te hałasujące pociągi, ciągle chorujący synek, wrogo nastawione sąsiadki i czyhający na jej stanowisko koledzy z komendy. Wyizolowała w swoich myślach te sytuacje, związane z pozyskaniem zeznań rudowłosej Niemki, tak, że nie było nic przed, ani nic po. Zanurzyła się po kres w tym, co tu i teraz. W tym skrawku jej własnej pracy operacyjnej.
„Data dzienna, numer ewidencyjny.
Przesłuchanie w terenie w charakterze świadka.
Świadek: Truda Rose.
Zamieszkała: bez stałego zameldowania.
Zatrudniona: bez stałego zatrudnienia.
Cel przesłuchania: przesłuchanie w terenie przebywania świadka (aby jej nie spłoszyć) na okoliczność znajomości z osobnikiem o przezwisku „Duch”.
Wstępne rozpoznanie: osobnik „Duch” o podejrzanej przeszłości, być może antypolskiej, w dziwny sposób piastuje stanowiska w strukturach państwa. Podejrzenie działalności wywrotowej lub szpiegowskiej.
Powiązanie świadka: prawdopodobnie wspólnie pracowali, była jego podwładną, łączyły ich jakieś tajemnice z okresu okupacji lub zaraz po.
Ustalono (streszczenie):
Świadek – pochodzenie niemieckie, dawne powiązania z Werhwolfem. Niezidentyfikowane, bez odpowiedzialności karnej.
W okresie powojennym powiązania z osobnikiem „Duch” poprzez jego działania w UPA i ucieczkę na Ziemie Zachodnie.
W latach sześćdziesiątych podwładna w sektorze leśnictwa. Współpraca zakończyła się poważnym wypadkiem wysoko postawionych w aparacie towarzyszy. Świadek obarczona współodpowiedzialnością, straciła stanowisko. Osobnik „Duch” pozostał. Więcej nie miał z nią kontaktu, świadek tylko słyszała plotki, że „Ducha” nie pociągnięto, a wręcz awansował…”.
Śledcza oderwała wzrok od swoich zapisków, popatrzyła w górę, przez okno, na biegnące w dal, w świat, tory. Zupełnie niewidoczne w tych ciemnościach. Ich ślad w przestrzeni wyznaczało tylko światło latarń… Zamyśliła się. Wróciło wspomnienie tego dnia w parku…
Było dosyć mroźno, na pewno poniżej zera, bo z rana był wszędzie szron. Pora bez śniegu, ale bez wątpienia zimowa. Dzielnicowy zadzwonił do niej, do wojewódzkiej, jako pierwszy, aby się przypomnieć, zaraz po ósmej.
– Poruczniku, tu… – przedstawił się. – Jeżeli plany nie zmieniły się, to po czternastej jesteśmy umówieni przy winiarni.
– Zima za oknem. One tam będą w taki ziąb?
– A gdzie niby miały by być? To ich rewir.
– No przecież kobiety stamtąd nie chodzą chyba w futrach? A bez tego, zamarzłyby tam…
– Obywatel porucznik chyba nie zna tego środowiska…
– Że ja niby nie znam tych ludzi…?
– No tak, oni sobie radzą. Co mają innego do roboty?
Spotkali się w portierni wytwórni win. Właśnie kończyła się zmiana dla fizycznych. Opatuleni mężczyźni wychodzili z pracy przez bramę od strony ulicy Moniuszki. Sierżant i Śledcza podążyli za częścią z nich, tą samą drogą, którą wiosną przemierzał Chrenowicz z Redaktorem.
– Rano śpią gdzieś po melinach. Przed południem wychodzą, grzeją się po sklepach, w miejscach publicznych, takich jak dworzec. Kto ma fuchę, to ją odbębni. Pożebrzą, coś tam gdzie ukradną. No i po południu zbierają się na swoich rewirach. W dobry dzień trafia się na takich właśnie frajerów z fabryki, robotników, którzy przyjdą po robocie, popić z meliną na ławce, w parku. Zamiast od razu iść do domu, do urągliwej kobity i wrzeszczących bachorów. W słaby dzień piją sami do siebie, skoczą sobie do gardła, po-szarpią się – tłumaczył koleżance z komendy wojewódzkiej dzielnicowy specyfikę marginesu z parku, pro-wadząc kobietę do zaniedbanego zagajnika w trójkącie dwóch ulic i torów kolejowych.
Teraz, późną jesienią, gdy liście opadły, zrobiło się mniej mroczno, niż Olek przyszedł tu pierwszy raz. Raczej było szaro i smętnie, ale dało się już popatrzeć z zewnątrz, na wskroś.
– A jaki dzisiaj mają dzień?
– Nie wiem. Zobaczymy…
Rudą Trudę w żółtawym półkożuszku i z nieodłączną parasolką zobaczyli poprzez nagie konary z daleka. Zawsze wyróżniała się. Żywa, kolorowa plama na tle zlewających się w nic nie mówiące tło popieli waciaków, zniszczonych palt, brudnych portek.
Teraz jednak kobieta była sama.
– Macie co? – zadziornie rzuciła stróżowi prawa na dzień dobry – Jak nie macie, to nic tu po tobie, sierżancie.
– Spokój mi. To jest pani oficer z wojewódzkiej. Chce z tobą pogadać.
– Jak aż z wojewódzkiej, to musi mieć coś poważnego – trzeźwo zauważyła rudowłosa – A jak coś po-ważnego, to jej zależy, czyli musi konkretnie postawić. Bez tego ani rusz…!
– Nie zarzekaj się tak. Jak nie chcesz tutaj, radiowóz powiezie cię na Partyzantów. Chcesz tego?
Truda wstrząsnęła ramionami.
– A gdzież tam!
„Samotna wilczyca” podeszła do niej z kobiecej strony. Odprawiła dzielnicowego, zagadała jak to między babami. Truda, nie mając nic innego do roboty (w sensie, że tego dnia nie kręcił się wokół nikt, kogo mogłaby naciągnąć na jakieś „procenty”), zgodziła się pogadać.
Śledcza pamiętała z tego początku tylko tyle, że na wstępie nieco pokluczyła po różnych, mało znaczących tematach. Nie chciała jej spłoszyć przedwcześnie, odwrotnie, chciała wejść z nią w głęboki kontakt, zdobyć jej zaufanie, a zarazem zaciekawić ją, stworzyć (odnaleźć?) wspólne tematy, problemy, jakiś jednolity dla nich obu, dla tak pozornie różniących się kobiet, obszar emocji i przeżyć. Dopiero, gdy uznała, że jej się to udało, zaczęła pytać o to, po co tu przyszła:
– Słyszałaś o „czerwonej piwnicy”?
– A powinnam?
– Z Bruzenwaldau w Fraystadt Kreis do Sprottau było blisko. Do tego ta kolej, która to łączyła…
– Wtedy to już nie było Bruzenwaldau, ani Sprottau, ani Kreis…
– A zatem słyszałaś?
– Być może, coś niecoś doszło, to sąsiedni powiat.
– Wiesz, że nie wszyscy wtedy zostali zabici? Uratowała się mała dziewczynka, niemowlę.
– Mówiło się, że oni zaszlachtowali całą rodzinę. Dokładnie i konkretnie. Tak, aby nikt nie mógł po-wiedzieć…
– Czego nie mieli zdradzić?
– O tym się nie mówiło…
– Czego sprawcy się bali, jakiej prawdy?
– Skąd niby ja mam wiedzieć?!
– Pomagałaś „Wilkołakom”. A do Lasu Broniszowskiego przybył człowiek z rozkazem. On był przedtem w UPA, w SS Galizien…
Gdy Truda zrozumiała, że ta drobna, młodziutka blondyneczka nie jest taką pierwszą naiwną, na jaką wyglądała, że wie bardzo dużo, o wiele więcej niż można się było spodziewać po kimś przyprowadzonym do parku przez dzielnicowego, spoważniała. Zniknął jej lekceważący ton i postawa pijaczki, której nie zależy na niczym poza kolejną flaszką. Jakby na powrót pojawiła się dawna kierowniczka świetlicy, restauratorka z zacnej, niemieckiej rodziny sprzed lat.
Spojrzała badawczo na panią porucznik. W jej oczach było pytanie, którego jednak głośno nie wypowiedziała. Ale „wilczyca” nie chciała się bawić w żaden psychologiczny pojedynek na takie spojrzenia i milczenia.
– Jak się nazywał naprawdę Reinhard?
– Nie wiem… – z ociąganiem odrzekła ruda, wyraźnie nadal sondując, co wie jej rozmówczyni.
– Przynajmniej jakich innych nazwisk używał? No, zaraz po wojnie, w Szprotawie, wcześniej, jeszcze za Bugiem.
Truda roześmiała się.
– Nic z tego – niewyraźnie wycedziła odwracając twarz ku ziemi.
Śledcza chwyciła ją za rękę, którą mocno potrząsnęła.
– Przecież wziął cię potem ze sobą. Pracowaliście razem! – krzyknęła jej w twarz, a drugą ręką z powrotem odwróciła całą siłą ku sobie. Ale wywołała tym tylko diaboliczny grymas. Ruda zacięła się w sobie.
– To opowiedz o tej wspólnej pracy. Co robiłaś jak przestałaś być kierowniczką świetlicy i gdzie spotka-łaś Reinharda? Od tego się nie wywiniesz – zagroziła. – Gadaj prawdę albo przez całą zimę zapewnię ci, że będziesz się wygrzewać w Krzywańcu. Tam lubią takie Niemry, co to były z „Wilkołakami” i takie tanie kurwy, dające za zlewki. Zeszmacone Niemry są tam w cenie, posmakujesz tego głęboko i dobrze o tym wiesz…!
Truda spojrzała na nią z lekceważeniem, ale w jej oczach czaił się strach. Przemogła się:
– Dla Broniszowa i Kożuchowa nastały złe czasy. Powiat przeniesiono do Nowej Soli, gminę zlikwidowano. Praca w świetlicy była niepewna, a goście, miejscowe chłopy, stawali się coraz bardziej prostaccy. Pociągnęłam do miasta. Ktoś mnie zarekomendował do roboty w kasynie milicyjnym. I jakiś czas byłam szefową zmiany „Pod Pałkami”.
– Ktoś? Kto to był?
Truda spojrzała na nią i nagle zamilkła. W jednej chwili odeszła ją chęć do tak już rozkręcających się zwierzeń.
Śledcza była jednak bardzo nieustępliwa.
– Przecież doskonale wiesz, kto to był. Czy on wtedy nazywał się Troszczenko? Stefan Troszczenko?
Ruda pokiwała przecząco głową.
A porucznik drążyła dalej:
– A może używał swojego prawdziwego nazwiska: Stefan Łach?
Była dama podniosła oczy i spojrzała prosto na krótką blond czuprynkę swej rozmówczyni.
– Tak, ja wiem, ale i ty wiesz. To był Reinhard. Niedługo potem zabrał mnie ze sobą do Żar. Po tym, jak go niemal nie dopadli w Broniszowie, w 1958, gdy przyjechał do tej awarii w cegielni, znowu gdzieś zniknął. Wiedziałam, że to on, przez swoich znajomych, pomógł mi w tej Zielonej Górze, ale przez dwa albo trzy lata go nie widziałam. Jakoś tak na początku lat sześćdziesiątych przyjechał do mnie, usiadł „Pod Pałkami” przy stoliku, jak zwyczajny gość. W czasie między obiadem a wieczorem, gdy kelnerki nie obsługiwały sali, sama podchodziłam do nielicznych o tej godzinie klientów. I wtedy złapał mnie za rękę, omal mi nie wytrącił na podłogę tacki. Powiedział, że mnie zabiera do takiej dyrekcji lasów państwowych, do Żar. On tam się załapał jako jeden z kierowników, czy jakiś wicedyrektor. Byliśmy blisko, potem po tym wypadku na polowaniu w Jarogniewicach znowu mi pomógł. Ukręcił łeb sprawie i szybko mnie przeniósł z powrotem „Pod Pałki”, tak że udało mi się wywinąć. Chociaż ze mnie też chcieli zrobić kozła ofiarnego. Ale mimo tego wszystkiego nie poznałam jego nazwiska z lat tuż po wojnie…
Śledcza oparła nogę o pozostałości ławki. Spuściła głowę.
– Lucyna Miska, niby ta córka, co to miała dać mordercy kosza, nie była tak naprawdę mu niechętna. Niedługo przed morderstwem w „czerwonej piwnicy” urodziła mu córeczkę. W dzień tragedii dziewczynka, niemowlę była u sąsiadki. Miała gorączkę, rozchorowała się… Na cały dzień, gdy wszyscy od Misków byli poza domem, młodsi w szkole a rodzice pracowali w polu, to ta sąsiadka się nią opiekowała… Lucyna miała odebrać niemowlę, jak tylko wróci z miasta, gdzie poszła szukać jakiegoś lekarstwa. I już nie odebrała, nie zdążyła…
– Miała szczęście, mała.
– Szczęście? Co ty w ogóle gadasz!
– A ty po co mi to teraz opowiadasz? Tyle lat minęło, nikt nie przeżył, nikt nie pamięta… Masz coś z tym wspólnego?
– Tak, mam. To ja byłam tą dziewczynką. Ja przeżyłam! I chcę pamiętać! Ale nie wiem, co? – wykrzyczała Ewa.
– Nie powiem, że mi ciebie szkoda – zaczęła ruda nieco wyniośle, z nieukrywanym lekceważeniem. – Zresztą, popatrz kim teraz jestem, jak ja tu żyję. Nic ci po współczuciu kogoś takiego…
– Nie chcę, abyś się roztkliwiała. Dwa lata temu odnalazł mnie niejaki Jan Lizak. Przedstawił się mi jako siostrzeniec mojej zabitej babki, matki Lucyny.
– Znalazł cię? Po co? – w tonie głosu Trudy dało się wyczuć strach, podejrzenie wobec nowego, nie-pewnego tak charakterystyczne dla osobowości bezdomnych i meneli. A może Niemka tylko chciała, aby Śledcza tak to odebrała, a naprawdę bała się czegoś zupełnie innego? Czyżby podejrzewała, że nagle po latach dopada ją widmo niewykonanego rozkazu, że oto pojawił się ktoś, kto zna lub odkrył dawne tajemnice? Jej tajemnice, tajemnice, których miała dopilnować, to, czego doglądali chłopcy z „Werhwolfu”, to, po co przyjechał wtedy, na początku, Reinhard?
– To on mi opowiedział całą tę historię.
– Nie, nie znałam wcześniej Reinharda – szybko, bardzo szybko zaprzeczyła ruda, tak aby mieć to już za sobą, odpędzić widma. Tak jakby to mogło cokolwiek zmienić, przywrócić jej spokój. I choć, tak naprawdę, nie mogło, dalej tłumaczyła się tej Polce, która jednak, na szczęście, jak się okazuje, nie wiedziała wszystkiego, a przyszła do niej z zupełnie inną, osobistą sprawą – Gdzieś w 1947 lub na początku czterdziestego ósmego dołączył do „Werhwolf”, do oddziału ukrywającego się w Dolnej Puszczy, co szła od Bolesławca, aż po Szprotawę, a który na chwilę przeszedł też przez Las Broniszowski. Słyszałam, że przybył z Rusi albo z Czech, zza Karpat. Miał jakieś rozkazy dla SS-manów z lasu. Musiałam mu pomóc ukryć się, a potem na-wiązać kontakt. Pracowałam potem dla niego w tych Żarach, ale już tych spraw wtedy nie było. Po wypad-ku na polowaniu pod Jarogniewicami uratował mnie, bo przez Polaków, przez partię i przez milicję, byłam spisana na straty. Ale nie znam jego pochodzenia, nazwiska, nie wiem co robił?
– Co było w tych Jarogniewicach?
– W Żarach, w tej dyrekcji lasów organizowałam ogniska, grochówki, spotkania dla wojskowych i partyjnych. A najważniejsze były polowania. W 1965 było duże strzelanie w okolicy Jarogniewic. Jakiś wysoko postawiony wojskowy wziął ze sobą syna. To nie był dorosły mężczyzna, taki dorastający chłopaczek. I zdarzył się wypadek z udziałem sekretarza z województwa. Ucierpiał ten syn tego wojskowego, a zamieszany był sekretarz. Chłopak został inwalidą, nie to, żeby był niesprawny, ale coś mu się stało z głową. Pomieszało mu się w głowie. I aby wybronić sekretarza, zwalono winę na kilku ludzi z obsługi. Poszły wyroki, były więzienia. Wszystko, aby ten wojskowy myślał, że to nie z winy sekretarza. Oficer by go zabił, a do tego milicja. No wiesz, sekretarz, to sekretarz, nie jest od tego, aby go ciągała milicja.
– Reinhard był w to zamieszany?
– Nie, chyba nie… Ja nic o tym nie wiem. Mnie tylko ratował, bo ja miałam być wśród tych niesłusznie oskarżonych. Ostatecznie służbowo byłam za wszystko odpowiedzialna. Miałam dopilnować porządku i bezpieczeństwa…
– A czemu nie pracujesz dalej „Pod Pałkami”?
– Wtedy, gdy Reinhard mnie wywiózł z tego polowania, to nawet awansowałam w kasynie. Z sali prze-nieśli mnie do biura. Wyrzucili mnie na początku 1971. Mówiono, że to po tym jak ekipa Gierka wymiotła ludzi Moczara.
Zamilkły obie. Śledcza zastanawiała się, czy ma jeszcze o co pytać i nawet już chciała odejść, gdy Truda energicznie złapała ją za rękaw i mocno ciągnąc ku sobie, zatrzymała.
– Czekaj! Przypomniałam sobie! – krzyknęła niespodziewanie z wielką energią. – Reinhard miał coś z tym Moczarem. Jeszcze w Żarach, w tej dyrekcji, ludzie gadali po kątach, że on skumał się już po wojnie z tym Moczarem i że tamten wspierał naszego. Reinhard podobno wygadał się, że w okresie wojny, tak samo jak Moczar był w partyzantce, gdzieś na waszych Kresach. I że tak jak Moczar był Białorusinem, on jest z pochodzenia Ukraińcem, czyli dla Polaków obaj są tak samo ludźmi drugiej kategorii. I że to ich łączy, niczym braci, których tępi macocha… Wspólne losy partyzanckie i wspólne, rusińskie pochodzenie, miały ich tak połączyć, pobratać…
Blondynka popatrzyła na rudą, nic nie mówiąc. Na jej twarzy odmalowało się głębokie zamyślenie.
– Ty – szturchnęła ją znowu Truda. – To by znaczyło, że Reinhard to nie ten od „czerwonej piwnicy”. Ludzie gadali, że tamten był w SS – Galizien i w policji, a nie w partyzantce.
– Pomyśl kobieto! Przecież sama mówiłaś, że Reinhard był w UPA, że przyjechał z rozkazami do „Wilkołaków”. Taka była ta jego „partyzantka”. Oszukał Moczara, tak i wielu innych. Jak wszystkich.
Widząc, że porucznik Ewa odchodzi, ruda Truda, dawna dama, jeszcze raz złapała ją za rękaw.
– I co ty, naprawdę nie masz żadnych „procentów”? Ty tak na serio nie przyniosłaś mi nic do wypicia?
„Samotna wilczyca” odłożyła pierwszy skoroszyt. Wzięła kubek. Wypiła sporo herbaty. Spojrzała, czy mały śpi? Spał.
Drugi skoroszyt był zatytułowany „Rozmowy z kresowiakami ze wsi Łężyca”.
„Wilczyca” nie uśmiechnęła się na to wspomnienie, ale w jej oku pojawił się jakiś błysk. W tamten wto-rek, tuż przed końcem pracy, wpadła na korytarzu komendy na swojego szefa, zastępcę wojewódzkiego. Niosła całe naręcza akt. I przystanęła na dłuższą chwilę w hallu przy sztucznej palmie. Zamyśliła się. Gdy usłyszała tuż za sobą kroki, energicznie odwróciła się, a segregatory, napotkawszy nagle opór barczystego zastępcy, uniosły się i straciły kontakt z jej rękoma. Gdyby mężczyzna nie wykazał się refleksem i ich nie złapał, cała sterta niechybnie z hukiem rozsypałaby się po podłodze.
– Poruczniku Ewa! Co z wami?!
Rozejrzała się z bezmyślnym wyrazem twarzy po korytarzu. Zamiast odpowiedzieć cokolwiek sensowne-go, zacisnęła usta w ryjek. Kto ją znał, wiedział, że tak właśnie reagowała na stres.
– Jakiś kłopot? Ejże, chyba nie ze sprawą, którą prowadzicie? Coś w domu…
Szef aż tak wierzył w jej umiejętności i szczęście, że tylko coś takiego przyszło mu do głowy. Aż poczuła się głupio. W takiej sytuacji robić z siebie idiotkę, to ci dopiero!
Nie wiedziała dlaczego, ale wygadała mu się wtedy ze wszystkim. Odpowiedział jej, że łatwo nie będzie. Ale już w środę przywołał ją przez sekretarkę.
– Rozmawiałem w waszej sprawie. Nieoficjalnie – zastrzegł się. – Do tych ludzi normalnie się nie dotrze. Boją się. Nawet między sobą nie rozmawiają o tym, nie przyznają się do tego, co kto robił, skąd są i dlaczego akurat tutaj? W ciągu kilku dni będziemy mieli konkretny kontakt.
Nie pytała przez kogo, ani w jaki sposób. Do tego kilka dni skurczyło się do parudziesięciu godzin. Już w piątek przyszedł do niej sam. Bez pośrednictwa sekretarki. Wywołał ją na korytarz i zeszli na dół. Przed komendą poprowadził ją na skwer, między krzewy.
– Dziś jest piątek. Pojutrze, nie, w poniedziałek, z samego rana. W Łężycy – objaśniał krótkimi zdania-mi.
– Ktoś mnie wprowadzi, czy mam sama…?
– To jest kontakt, który wyprosiłem od szefa SB. Tylko oni mają jakiekolwiek rozeznanie. To niezwykle delikatne tematy… Pułkownik pomógł mi prywatnie, wyłącznie na moją osobistą prośbę… Zaraz o wszystkim zapomnicie, poruczniku…
– Ale…
– Ale nie pułkownik zajmuje się sam tym zagadnieniem. Pojedziecie na wieś z majorem Makarewiczem. On jest obeznany w kwestii kresowiaków.
– Słyszałam, że rozpracowywał jehowych i homoseksualistów…
– Jest specem od Kresów i dawnych UPOwców. To zresztą to samo.
– Bez różnicy…?
– Bez. Nie zawiedźcie mnie. Robię to tylko dla was. Jak to spartolicie bekniemy oboje… Rozumiemy się?
– Tak jest!
Ewa sięgnęła w końcu po skoroszyt z nazwą wsi „Łężyca”. Otworzyła na chybił trafił. Odczytała zapiski. Zrobiła ryjek. Przewróciła kilka kartek. Zwęziła oczy do wąskich szparek. Nie, to jeszcze nie to. Kilka kar-tek… To?
Tak, tego szukała.
Mały zakwilił w łóżeczku. Nałożył się na to stukot osobowego w kierunku Nowej Soli.
Wstała od stołu. Stanęła nad chłopcem. Spojrzała. Wszystko było w porządku, poprawiła tylko kołderkę. Podniosła wzrok, popatrzyła przez okno, gdzieś w dal. A na jej twarzy, bogatą mimiką odbiła się ta opisana w aktach rozmowa.
Spotkali się praktycznie już za wsią, na skraju lasu na północ od zabudowań. Z utwardzonej drogi idącej na Wysokie, kolejną miejscowość, leżącą na wysokiej nadodrzańskiej skarpie, skręcili w piaszczystą, polną dróżkę w lewo. Wiodła ona najpierw brzegiem lasu, a następnie skręcała z powrotem w stronę wsi, środkiem rozległych pól. Jak okiem sięgnąć, wszędzie wokół horyzont zamykał wysoki, sosnowy las.
Ewa z Makarewiczem zostawili samochód zaraz na początku tej polnej drogi. Pieszo zagłębili się trochę między drzewa, przeszli kawałek lasem, aż wyszli na powrót na pola. Trafili na chłopa idącego za koniem. W rękach trzymał lejce i podrygujące uchwyty od brony. Koszyki na grzyby, jakie mieli ze sobą tłumaczyły każdemu postronnemu obserwatorowi, skąd się tu wzięli i co robią.
Rolnik, ten od brony i konia na widok wychodzącej z lasu pary przystanął, odłożył lejce i wyprostował się. Przykładając rozpostartą dłoń do oczu spojrzał pod słońce. Poznał majora.
Odszedł dwa kroki od brony, poklepał konia po grzbiecie. Wyjął paczkę „sportów” i zapalił papierosa. Byli tak właśnie umówieni z oficerem. Wszystko działo się zgodnie z ustalonym wcześniej planem, zatem nie było powodu do niepokoju.
Z pustej ciekawości zastanowił się tylko, co to za dziewczyna idzie jeszcze na spotkanie ich dwóch? Ni-gdy by nie śmiał o nic takiego pytać obcego, tym bardziej, gdy takiemu obcemu towarzyszył sam major. A jednak, ten jeden, jedyny raz postąpił inaczej, przemógł się:
– A pani, to kto?
Ewa żachnęła się.
– Mówiłem wam – osadził go Makarewicz – Ma kilka pytań. Powiedzcie jej wszystko, jak u księdza na spowiedzi.
– Jak u księdza?
– Tak… Nie – poprawił się major – Jej powiedzcie nawet to, czego ksiądz by od was nie usłyszał…
„Źródło operacyjne, dane utajnione.
Środowisko kresowiaków. Gniłowody, województwo tarnopolskie. Wiadomość sprawdzona – nie po-wiązani z UPA, Polacy, ofiary band. Mają wielki ból po stracie najbliższych i nienawiść do faszystowskich, ukraińskich sprawców. Rozmowa jednak trudna, kryją się ze swoimi przeżyciami. Nic na zewnątrz. Boją się ujawnić” – Ewa już wróciła do stołu. Przeczytała fragment notatek.
Podniosła głowę. Siedziała chwilę wyprostowana i zamknęła skoroszyt. Zamyśliła się nad swoimi zapiskami. Powoli przypominała sobie, jak to było wtedy, na skraju lasu…
– Na co to wam? – w pewnej chwili zapytał ją tamten chłop.
– Wy tu jesteście takim naczelnikiem tych wszystkich… Wszystkich, którzy przeżyli… Znacie wielu ludzi. Wiecie, kto, gdzie… – tak, dokładnie tak mu wówczas odpowiedziała.
– Naczelnikiem? – żachnął się. – U nas nie ma nijakich takich… Każdy sobie…
– Nie opowiadajcie! Wiemy to i owo.
Chłop spuścił głowę.
– Wiecie, a pytacie… – wymamrotał niewyraźnie.
– Stefan Troszczenko. Albo Stefan Łach – twardo powtórzyła Ewa. Była nieustępliwa. Zdecydowana, co zauważył pytany.
– A na co wam to? Wyście za młodzi, panienko, aby… To zapewne nie są wasze sprawy…
– Stefan Łach, służył w ukraińskiej policji pomocniczej, był w pułku SS Galizien, a potem w UPA – wyliczała, początkowo beznamiętnie, ale emocje powoli brały w niej górę.
– Pewnie, wielu tych zbirów było w SS a potem u Bandery…
– Po wojnie nazywał się Troszczenko. W Szprotawie zamordował całą moją rodzinę. Ja jedyna cudem się uratowałam, miałam wtedy kilka tygodni…
– Szukasz go? Spytaj bliskich… Tych, u których się chowałaś … Starzy wiedzą takie rzeczy…
– Słyszysz, człowieku? Całą moją rodzinę wymordowali, już tutaj. Wychowałam się w domu dziecka.
Spojrzał w końcu na nią.
– Sierota? Jak wiele innych. Miałaś szczęście…
– Szczęście? Miałam szczęście…?
– A skąd niby ten banderowiec był? Znaczy się, skąd tu przyjechał?
– Z Kładna, spod Lwowa.
– Droga panienko, to będzie ze trzysta kilometrów od Gniłowodów. Skąd mnie go znać…?
– Nie słyszeliście w czterdziesty szóstym o „czerwonej piwnicy”, o rzezi w Szprotawie?
– Takich rzeczy było tu wiele… Lepiej nie pamiętać, nie słyszeć. Poza tym, Szprotawa daleko.
– Prawdopodobnie przywiózł rozkazy od UPA dla bandytów grasujących na pograniczu powiatu zielonogórskiego… Przecież wszyscy kresowiacy mieli jakieś kontakty, znali ich.
– Ale panienko, tak ty ze mną i nie gadaj. Kresowiacy, to kresowiacy, a banderowcy to zupełnie inna inszość… – oburzył się chłop.
Makarewicz właśnie do nich wrócił. I od razu uspokoił chłopa. Tak, że tamten jeszcze spytał:
– Po co ci go znaleźć? I czemu go szukasz pośród nas?
– Prawdopodobnie był moim ojcem. Ludzie mówili, że wymordował całą rodzinę, bo moja matka, jak się dowiedziała kim był, chciała go porzucić… Bał się, że powie na milicji…
– Była u nas obca sotnia, chyba przyszła ode Lwowa. Pewnikiem była od zachodu. Łach mógł tam być, nie powiem, że nie…
– On potem woził rozkazy do band. Być może dawane przez UB. A takie rozkazy pod Zieloną Górą przywiózł kiedyś taki Reinhard. On jeszcze potem był dyrektorem. Chyba przezywali go „Duch” – recytowała pełna nadziei kobieta.
– Panienko… To strach tak sięgać starych czasów, gdy poplątały się z tym, co i teraz. Daj ty pokój.
– Popytacie wśród swoich? – twardo rzucił Makarewicz, nie bardzo dając tamtemu wybór.
– Popytam, panie majorze.
– Na pewno? – z nadzieją rzuciła ku niemu Ewa.
– Jak mus, to mus – osadził ją zimno – A jakże, nie powinienem, ale popytam.
Jakieś dwa tygodnie po tym spotkaniu, podpułkownik zaprosił porucznik do siebie. Gdy weszła do jego gabinetu, pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, to była sterta segregatorów na blacie stolika przeznaczonego dla gości. Bez słów było jasne, że nie są to papiery dotyczące jakiejkolwiek z aktualnie prowadzonych przez ich wydział spraw. Czuło się, że są to akta tylko podrzucone tu w jakimś zupełnie innym celu. Obce temu urzędowi, tej atmosferze. Dodatek.
Zastępca wojewódzkiego wyszedł zza biurka. Podszedł do stolika, wskazał nań ręką.
– To wszystko, co udało mi się odnaleźć i wypożyczyć w sprawie „czerwonej piwnicy”.
Gestem nakazał jej usiąść w obitym zamszem fotelu.
– Wielu ludzi przy tym pracowało. Niełatwo było to wszystko poskładać do kupy – zaczął protekcjonalnym tonem – Doceń to moja droga. Masz te akta, powiedzmy, na dwa tygodnie. Nic z nich nie może zginąć. Nic z tych zapisków nie powinno też wyjść poza twoje biuro. To nie są rzeczy do ogólnej wiadomości. Nie zawiedźcie poruczniku ludzi, którzy nam zaufali – zakończył niemal patetycznie.
Ewa zastosowała się do tych wytycznych. Porobiła sobie odpisy, a oryginały na czas wróciły do miejsc ich przechowywania. Teraz przekartkowała te notatki, świadoma tego, że to jest pożegnanie ze sprawą. Przy-najmniej na jakiś czas. Tego ranka miała odłożyć historie „czerwonej piwnicy” do chwili, gdy jakimś cudem wypłyną nowe okoliczności lub wszystko w kraju się zmieni. I tylko ona sama, Ewa z bidula, matka samotnie wychowująca chorowitego synka, w pełni dyspozycyjny wobec władz porucznik aparatu, miała pozostać taka sama. Obiecała sobie, że ona nigdy się nie zmieni. I przenigdy nie zapomni. A być może ta pamięć doprowadzi ją jeszcze kiedyś, w przyszłości, do prawdy. Nie zastanawiała się, tak jak ten kresowiak ocalony z rzezi wołyńskiej, po co? Co z nią zrobi, jak tylko ją już odkryje? Bo i cóż mogłaby zrobić z tą prawdą, o ile ona, w ogóle, przede wszystkim, istnieje? Czy w tym świecie faktycznie istnieje jakaś prawda? O tym i o wszystkim innym? A szczególnie, właśnie, o tym…
„Zeznanie Kurowej, sąsiadki zamordowanych:
– …Kurowa, zamieszkała Szprotawa, ulica Wolności… dla ofiar obca, ot – sąsiadka. Przyjechałam na Ziemie Zachodnie z krakowskiego.
– Tak, prawdopodobnie jako pierwsza odkryłam tę zbrodnię. A co Wysocki? Ach, ten Wysocki, Władzio… No tak, on też był pierwszy.
– Kto najpierwszy? A kto to może wiedzieć, panie…!
– Tak, w tę sobotę rodzice wysłali mnie do Misków, to znaczy do zamordowanych, by pożyczyć po sąsiedzku pasty do butów. Zaraz niedziela była przecież…
– Jak weszłam do ich odejścia, to nie było tam słychać żadnych odgłosów, żadnego życia. Drzwi od do-mu były zaryglowane. Podeszłam wtedy od tyłu i zajrzałam przez zamknięte okno. I wtedy zobaczyłam, że na łóżku nie ma pościeli, a na podłodze leży pokrwawiona siekiera.
– Aha, i jeszcze na okiennym progu też były ślady krwi.
– Co wtedy zrobiłam? A zaalarmowałam rodziców.
– I co było dalej? Ci weszli siłą do domu i w piwnicy zobaczyli to wszystko…”
Drugie przesłuchanie Kurowej poszło w kierunku ogólnych okoliczności, co się mówi w mieście, jak żyli Miskowie.
„– …A nie wie pan, że ten bandyta, zbir… Tak, ten podejrzany o to morderstwo, no ten, który teraz siedzi, to ludzie mówią, że w chwili, gdy go zabierali, aresztowali znaczy się, to miał przy sobie aż pięć różnych papierów? I każdy na inne nazwisko! Teraz, to on chodzi za tego Tyryszczenko, ale kto to naprawdę jest? Zresztą sami przecież wiecie…
– A i to jeszcze. Do tej najstarszej od Misków, to chodził nie tylko ten ubek, no, morderca, ale i taki je-den leśniczy…”
„Raport Kowalczyka Czesława, porucznika MO, z oględzin miejsca przestępstwa. Notatka odręczna.
Zostałem wezwany na miejsce zbrodni…
…kiedy wszedłem do piwnicy Misków, krew wlała mi się do butów.
…zwłoki małżeństwa Misków nieopodal wejścia, na podłodze, ułożone obok siebie. Ojciec i matka, skrępowane ręce i nogi. Korpusy podziurawione nożem. Sińce, krwiaki, naskórek pod paznokciami, zapewne sprawcy. Stoczyli przed śmiercią walkę z napastnikiem.
…w głębi piwnicy ciała czwórki dzieci, rzucone na jedną stertę. Najstarsza córka liczne rany kłute…
Skala zwyrodnienia poraża. Przeżyłem okrucieństwa wojny, ale to tutaj…”.
„Teczka opatrzona tylko nazwiskiem: Jan Lizak i datą roczną: 1974.
Prokuratura Powiatowa w Żaganiu do Jana Lizaka, siostrzeńca zamordowanej Anny Miska, lat 45, znak Ko 483/74:
…materiały dotyczące wymordowania w roku 1946 w Szprotawie rodziny Misków przesłane zostały do Prokuratury Powiatowej w Nowej Soli…
Prokuratura Powiatowa w Nowej Soli do Jana Lizaka, znak So. 225/4 –L/74:
…materiały sprawy wydarzeń, które miały miejsce w Szprotawie w lipcu 1946 r. przekazane zostały przez byłą Prokuraturę Sądu Okręgowego w Nowej Soli dnia 1.VII.1946 r. za Ds. 629/46 do Wojskowej Prokuratury Rejonowej we Wrocławiu według właściwości.
Prokuratura Śląskiego Okręgu Wojskowego w odpowiedzi Janowi Lizakowi (nr Og – 721/74):
…sprawa była prowadzona przez byłą Prokuraturę Rejonową we Wrocławiu i w czasie likwidacji tej prokuratury akta o rozbój i nielegalne posiadane broni zostały przekazane do Prokuratury Wojewódzkiej
Prokuratura Wojewódzka we Wrocławiu (pismo znak IV.Sk. 13/74/L)
…sprawdzono w różnych rejestrach i skorowidzach, w tym również Prokuratury Wojskowej we Wrocławiu, lecz nie uzyskano żadnych danych o poruszanej sprawie…
Prokuratura Powiatowa w Nowej Soli, Jan Lizak, dn. 4.XI.1974
…w związku z Pana pismem z dnia 4.XI.1974 informuję, że według ustaleń Komendy Powiatowej MO w Szprotawie wydarzenia, o których pisze Obywatel miały miejsce w maju lub czerwcu 1946 r., a nie w lipcu. Podejrzanym o zabójstwo był Troszczenko Stefan / działający w czasie okupacji pod nazwiskiem Stefan Łoch. Tutejsza Prokuratura Powiatowa nie jest w posiadaniu akt, gdyż jak uprzednio informowano przekazane zostały według właściwości Wojskowej Prokuraturze Rejonowej we Wrocławiu…
notatka służbowa z dn. 5 czerwca 1974 r., sporządzona przez zastępcę komendanta, kapitana…
…w tym dniu, na posterunku MO w Szprotawie pojawił się ob. Lizak Jan, urodzony (…), zamieszkały (…).
…dla przedmiotu sprawy / ofiary krewny w stopniu (…).
…jednoznacznie zaznaczyłem, że niektóre aspekty tej sprawy stanowią nadal tajemnicę (…). Zasugerowałem obywatelowi, aby przestał nachodzić organy w tej sprawie, gdyż dalsze (…) spowoduje (…).
…o powyższym zajściu poinformowałem (…) ze Służby Bezpieczeństwa w(…) oraz (…) we Wrocławiu…”
Sama Ewa nie potrafiłaby powiedzieć, co tak naprawdę spowodowało, że wytrwała w tym swoim postanowieniu nie wracania do „tej sprawy” tak krótko. Co ją podkusiło, aby wziąć te akta do domu i przeglądać po raz kolejny właśnie przed odprawą wyznaczoną przez Prokurator dla zakończenia postępowania przeciwko Chrenowiczowi? Dlaczego Śledcza zadała w pewnej chwili w tym nowym gabinecie takie pytanie:
– Czemu Redaktor mu nie odpowiedział?
– Kiedy miał to zrobić? I po co? – zaoponowała Prokurator.
– Pamiętacie ten fragment o spacerze przez park, gdy spotkali Trudę? Podejrzany zapytał Demianiuka, dlaczego Truda tak skończyła… Nie powiedział mu… – próbowała jej tłumaczyć Śledcza. Bez skutku.
– A co miał mu powiedzieć?
– O Reinhardzie. O tym, co zrobił.
– Po co to podejrzanemu?
– Bo ten człowiek pojawił się znowu w życiu młodego SOKisty.
– Co masz na myśli? – niespodziewanie włączyła się do ich dialogu Psycholog.
– No, to… Mówią, że „Duch”, to Reinhard…
– To tylko plotki! – krzyknęła Prokurator.
– Nie, nie tylko. Ja odnalazłam Trudę i rozmawiałam z nią… – niepewnie wykrztusiła Śledcza.
– To oskarżenie o tym wie?! – żywo odkryła Psycholog – Widzę, że nie zaskoczyło to obywatelki Pro-kurator…
Porucznik z jakąś zupełnie nieprzystającą do sytuacji nadzieją utkwiła wzrok w twarzy ich gospodyni. Natarczywie, z dziwnym, a niewypowiedzianym głośno żądaniem. I znów się przeliczyła. Znów życie z niej zakpiło.
Prokurator pochyliła się nad stołem. Zbliżyła twarz do twarzy Psycholog, blisko, bardzo blisko. Z szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami, ze ściśniętymi szczękami, dobitnym i zimnym tonem przygwoździła ją:
– Z akt sprawy Chrenowicza wynika, że „Duch” porusza się czarną wołgą. Czy przypiszemy mu zatem również porwania tych wszystkich dzieci? Tym się teraz będziemy zajmować?
Psycholog delikatnie roześmiała się. Ale Śledczą zatkało. Chwilę siedziała zaskoczona, nie wiedząc, co powiedzieć, aż w końcu ostro zaoponowała:
– Ależ to tylko legenda miejska! Proszę nie mieszać opowieści z magla z faktami! Z tak poważnymi, mającymi wszelkie symptomy prawdopodobieństwa zarzutami!
A więc falstart. Minimalny, czy raczej o kilka godzin? Zrozumiała, że to jeszcze nie teraz, nie tutaj. Powinna się wycofać, jeszcze zaczekać. Na co?
Opowiadanie można pobrać na czytnik e-booków (w formacie .epub) tutaj
Opowiadanie, a właściwie fragment planowanej na rok 2025 powieści Zderzenie na przejeździe, miejskiego thrillera psychologicznego, ukazało się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Do tej pory zachodzę w głowę, co kierowało premierem Orbánem, gdy decydował się na wszczęcie ostrego sporu z obecnymi władzami Rzeczypospolitej.
Od dawna – od roku – Warszawa i Budapeszt nie są już sojusznikami, nie będziemy ratować Węgier przed presją na rzecz przywrócenia demokracji i praworządności (tak jak Viktator chronił państwo PiS). Nie będziemy partnerem w interesach gospodarczych, zwłaszcza w wielkich przejęciach i inwestycjach oligarchów znad Balatonu. Nie będziemy próbowali wspólnie wywrócić instytucje UE i powstrzymać proces integracji.
Trudno jednak uwierzyć, że Orbán wkroczył na wojenną ścieżkę kierując się emocjami (np. żądzą zemsty na Donaldzie Tusku, który ostatecznie doprowadził do wyjścia Fideszu z EPL, Europejskiej Partii Ludowej – choć wcześniej dość długo bronił węgierskiego przywódcy) albo lojalnością w stosunku do Kaczyńskiego i Morawieckiego. To odczucie jest mu, zdaje się, obce. Uchodzi za wyjątkowo twardego i cwanego politycznego gracza, kierującego się wyłącznie własnym interesem. Nie wydaje się też możliwe, aby w tle tej operacji były jakieś pieniądze. Jest w praktyce właścicielem Węgier, całego państwa i całej gospodarki, więc nie ma takich kwot, na które mógłby się połasić.
Za to dobrze się orientuje w brukselskich układach. Wie, że Tusk – jako były przewodniczący Rady Europejskiej i później EPL, a przede wszystkim człowiek, który powstrzymał populizm – ma wyjątkowo mocną pozycję w Europie. W imię czego więc zdobył się na podjęcie ryzyka, które finalnie może go sporo kosztować?
Oczywiście nie mam tu na myśli kroków odwetowych już podjętych i zapowiedzianych przez ministra Sikorskiego i jego resort. Wręczenie noty protestacyjnej węgierskiemu ambasadorowi i odwołanie na bezterminowe konsultacje naszego ambasadora z Budapesztu to gesty o niewielkim realnym znaczeniu (w tym drugim przypadku Sikorski zapewne wykonał go z nieskrywaną satysfakcją, bo ów dyplomata pochodzi jeszcze z pisowskiego zaciągu). Rozprawa w TSUE z wniosku polskiego lub Komisji Europejskiej mogłaby być bardziej odczuwalna (Trybunał chyba uznałby, że odmowa wydania poszukiwanego Europejskim Nakazem Aresztowania, jeśli zostałaby przez węgierski sąd orzeczona, nie miałaby podstaw materialnych, bo naprawa praworządności w Polsce jest zbieżna z wcześniejszym orzecznictwem TSUE); ale trwałaby długo, a ewentualnie zasądzona kara nie byłaby dotkliwa – przynajmniej nie dla samego Orbána.
O tym, co może go zaboleć, Tusk z Sikorskim powiedzieć głośno nie mogą. Pamiętajmy jednak, że prokuratura bada transakcję wymiany stacji benzynowych między Orlenem a MOL-em i jeśli tylko dopatrzy się uchybień, rząd może szybko wypchnąć węgierski koncern z naszego rynku. W obecnej sytuacji nie ma też mowy o wejściu Józsefa Vidy czy kogoś podobnego na polski rynek medialny.
Polscy premier i minister spraw zagranicznych mogą przyspieszyć toczącą się przeciw Węgrom procedurę z art. 7 Traktatu o Unii Europejskiej. Ich autorytet miałby tu pierwszorzędne znaczenie. Ze stwierdzeniem „istnienia wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia” wartości UE przez Węgry nie powinno być większego problemu, a i ostateczne rozstrzygnięcie – stwierdzenie przez Radę Europejską „poważnego i stałego naruszenia” tych wartości i zawieszenie węgierskiego prawa głosu przy decyzjach UE – wcale nie musi okazać się wykluczone. W grę wchodziłaby bowiem polityka. To zresztą byłoby korzystne dla Unii jako całości, bo w obliczu elekcji Donalda Trumpa i dalszego narastania zagrożenia ze strony Rosji Wspólnota stoi przed decyzjami, z jakimi dotąd nie musiała się mierzyć.
I dla kogo to wszystko, to całe ryzyko? Byłego wiceministra jednego z polskich resortów, którego Orbán przecież wcześniej nie znał, którego nazwiska z pewnością nie pamiętał i zapewne miał kłopot, żeby go się w końcu nauczyć. Człowieka, który bez dwóch zdań nie odegra żadnej roli w polskiej, a tym bardziej europejskiej polityce.
O azyl polityczny nie prosił sam zainteresowany ani jego obrońca. Musiał się o to zwrócić osobiście Kaczyński albo Morawiecki; może jeszcze Daniel Obajtek za pośrednictwem któregoś z bliskich Orbánowi oligarchów. Jeśli rządcy Węgier przyświecała kalkulacja, że PiS wkrótce wróci do władzy w Polsce, to opierał się na słabych analizach lub zawiodła go intuicja. Nie twierdzę, że nie może się tak zdarzyć, ale taki scenariusz uważam za mało prawdopodobny w perspektywie przynajmniej kliku lat. Zakładam, że najbliższe wybory prezydenckie wygra Rafał Trzaskowski, a po objęciu przez niego urzędu sprawy w Polsce zaczną się jednak prostować (choć niekoniecznie z taką determinacją i szybkością, jak byśmy chcieli). Wtedy niebezpieczeństwo powrotu PiS do władzy po najbliższych wyborach parlamentarnych znacząco osłabnie.
Poseł Marcin Romanowski od paru dni ukrywa się przed wymiarem sprawiedliwości, prawdopodobnie poza Polską. Sytuacja jest bezprecedensowa, gdyż jeszcze nigdy w demokratycznej Polsce nie zdarzyło się, by przed aresztowaniem ukrywał się parlamentarzysta, do tego były wiceminister i to właśnie sprawiedliwości.
Sprawa ma co najmniej trzy aspekty. Pierwszy, którym tu nie mam zamiaru się zajmować, to ocena sprawności policji, którą tak łatwo udało się wyprowadzić w pole. Drugi to ocena prawdopodobieństwa, że Romanowski popełnił przestępstwo. Tu sprawa wydaje się jasna. Gdyby czuł się niewinny, we własnym interesie zabiegałby o to, by jak najszybciej przed sądem udowodnić swoją niewinność. Ukrywając się, potwierdza najgorsze przypuszczenia.
Trzeci aspekt tej sprawy jest jednak najciekawszy. Dotyczy on odpowiedzialności – co najmniej politycznej, a być może także karnej – szerszego kręgu polityków Zjednoczonej Prawicy. Romanowski był ogniwem w łańcuchu powiązań i to nie najważniejszym. Choć kontrolował Fundusz Sprawiedliwości (z którego, jak warto przypomnieć, powinno się finansować pomoc dla ofiar przestępstw), to jednak nie mógł tego czynić na własną rękę. Miał co najmniej wsparcie ze strony potężniejszych polityków formacji, która przez osiem lat rządziła Polską. To dlatego politycy Prawa i Sprawiedliwości stoją dziś murem za byłym wiceministrem. To, o co obwinia go prokuratura, mieści się w szerszej panoramie działań, wskutek których skróconą nazwę głównej partii opozycyjnej można dziś odczytywać jako Pieniądze i Synekury.
Romanowski zapewne prędzej czy później trafi przed oblicze sprawiedliwości. Czy pociągnie za sobą inne, bardziej politycznie ważne osoby – tego nie umiem przewidzieć. Z jego sprawy należy jednak wyciągnąć szersze wnioski.
Korupcja i nepotyzm nie pojawiły się dopiero po dojściu PiS do władzy. Mieliśmy ich przejawy wcześniej, także w okresie rządów lewicy w latach 2001-2005. Trzeba jednak pamiętać, że nie było tego problemu w pierwszych latach po przełomie ustrojowym 1989 roku. Kolejne rządy – od Mazowieckiego do Cimoszewicza – mogły szczycić się tym, że ich członkowie mieli czyste ręce. Nikomu z nich nie postawiono zarzutów korupcyjnych. Dlaczego?
Odpowiem w dużej mierze na podstawie własnego doświadczenia politycznego. W pierwszych latach demokratycznej transformacji do polityki na najwyższym szczeblu wchodzili ludzie ideowi, dla których polityka była służbą Polsce w imię wyznawanych wartości, a nie drogą do zaspokojenia osobistych interesów. Po jednej stronie byli to ludzie dawnej opozycji demokratycznej, którzy swą ideowość poświadczali w latach, gdy nie śniło im się, że zostaną posłami, senatorami, ministrami. Po drugiej stronie byli zaś ludzie, którzy opowiadali się za porozumieniem narodowym, gdy jeszcze nie było to politycznie „poprawne”. Jacek Kuroń i Bronisław Geremek, Aleksander Kwaśniewski i Aleksander Małachowski – to symboliczne postacie polityków tamtego, pięknego okresu polskiej polityki.
Jest zapewne prawidłowością życia politycznego, że w czasach burzliwych i niebezpiecznych w polityce wielką rolę grają ludzie, dla których jest ona misją, a nie drogą do kariery, a w czasach spokojnych na plan pierwszy wychodzą inni. Ci inni nie muszą jednak być aferzystami. Jest zasadnicza różnica między pragmatycznym, ale uczciwym sprawowaniem funkcji państwowej a traktowaniem jej jako drogi do osobistych korzyści. Sprawa Marcina Romanowskiego przypomina, jak ważne jest, by strzec się przed ludźmi, którzy idą do polityki dla osobistych korzyści. To dotyczy wszystkich partii politycznych, gdyż żadna nie jest raz na zawsze zaszczepiona przed tego typu zagrożeniem.
Przyszłości nie da się przewidzieć i choć mechanizmy rewolucji są wszystkim doskonale znane, nikt przytomny nie zarzeka się wyznaczyć daty ich wybuchu i określić, jakie przyniosą wyniki. Spektakularnie przekonują się o tym przede wszystkim obaleni władcy.
Trzynastoletnia wojna domowa w Syrii pochłonęła życie kilkuset tysięcy osób, a ponad 13 milionów Syryjczyków zmusiła do ucieczki. Niemal połowa z nich znalazła schronienie za granicą, głównie w Europie. Przyszłość Syrii waży się między deklaracjami otwartości i narodowej jedności, składanymi przez Abu Mohammeda al-Dżulaniego, kierującego Haj’at Tahrir al-Szam (HTS) – największym z rebelianckich ugrupowań, a zrozumiałymi pragnieniami wyrównania rachunków krzywd, które mogą eskalować w nowe konflikty w zróżnicowanym etnicznie i religijnie społeczeństwie. Ani proweniencja HTS, wywodzącej się ze zbrojnych frakcji islamistów, ani przeszłość samego al-Dżulaniego, dawnego bojownika al-Kaidy, uznawanego w wielu państwach za terrorystę, ani przykład rozdzieranego konfliktami wewnętrznymi sąsiedniego Libanu, nie dają nadmiernych podstaw do optymizmu.
Przyjrzyjmy się bilansowi otwarcia nowego rozdziału historii Syrii. Któż w syryjskiej rebelii jest wygranym, a kto przegranym poza ewidentnym wskazaniem na rebeliantów, z Dżulanim na czele z jednej strony i klan Assadów z drugiej?
Za największego wygranego chciałoby się wskazać samych Syryjczyków, uwolnionych od brutalnego reżimu… Wobec zastrzeżeń sformułowanych wyżej teza ta ma jednak wagę nie tyle realnego zysku, ile kredytu żyrowanego obecnymi nadziejami, a podlegającemu spłacie w nieodgadywalnej przyszłości. Łatwiej orzec, kto skorzystał niemal bez ryzyka utraty faktycznych i domniemanych korzyści. I tu, chyba bezdyskusyjnie, na pierwszym miejscu beneficjentem zmian w Syrii jest Turcja. Prezydent Erdoğan, swego czasu istotny sojusznik Assada, w ostatnich latach aktywnie wspierał syryjską opozycję. Celem było osłabienie kurdyjskiego separatyzmu na północnym wschodzie Syrii, a przez to również uderzenie w Kurdów tureckich, od lat postrzeganych jako zagrożenie dla homogeniczności tureckiego państwa. Innym znaczącym osiągnięciem Ankary jest wzmocnienie kontroli nad głównymi szlakami nośników energii, prowadzącymi do Morza Czarnego i Śródziemnego. Kolejnym, powiązanym z powyższym – korzyści dla tureckiej gospodarki przy odbudowie wyniszczonej wojną Syrii.
Drugim wygranym jest Izrael. Osiągnięciem oczywistym z izraelskiej perspektywy jest osłabienie regionalnej pozycji Iranu. Bez szlaku lądowego zaopatrzenie dla wspieranych przez Teheran w Libanie ugrupowań jest w zasadzie niemożliwe. Dodatkowo Izrael, wykorzystując syryjską zawieruchę, zajął opuszczone pozycje syryjskie na Wzgórzach Golan, poszerzając bufor bezpieczeństwa. Zbombardowanie strategicznych obiektów wojskowych, sprzętu i magazynów krótkoterminowo eliminuje potencjalne zagrożenia ze strony Syrii – jaka by ona nie była – a długoterminowo wzmacnia izraelską pozycję hegemona na Bliskim Wschodzie. Trudną do przecenienia korzyścią dla rządzącej Izraelem prawicy jest co najmniej wyciszenie, jeśli nie wręcz zniknięcie, kwestii palestyńskiej z politycznej narracji prawie wszystkich zaangażowanych w kwestie bliskowschodnie. Palestyna niemal nie pojawia się w powodzi analiz i oświadczeń po upadku Assada.
Wśród przegranych po upadku Assada niewątpliwie można wskazać syryjskich Kurdów i Alawitów. Ostateczny bilans ich strat przyniesie znów nieodgadywalna przyszłość, wszak stanowią część syryjskiego społeczeństwa. Kurdowie, którym do tej pory Damaszek pozwalał na skromną autonomię, mogą ją teraz stracić. Ryzyko tego zwiększy się, jeśli nowe władze syryjskie zdominują islamiści wspierani przez Turcję. Również dość powszechne domniemanie współpracy kurdyjskiej milicji YPG z Rosją silnie Kurdów obciąża. Na dniach, już po zajęciu Damaszku przez rebeliantów, YPG utraciła część terenów w regionie Aleppo.
Natomiast Alawici, stanowiący 12 procent ludności Syrii, będący zapleczem kadrowym armii i administracji reżimu Assadów, wywodzących się z alawickiej mniejszości właśnie, mogą obawiać się represji. Obciążają ich również zbrodnie popełnione przez alawickie milicje w czasie wojny. Choć HTS nawołuje do zgody narodowej i składa deklaracje pojednania, zapobieżenie samorzutnym aktom zemsty może okazać się wielce problematyczne.
Kolejnym stratnym jest Iran, choć utrata Syrii jako logistycznego zaplecza dla proirańskich ugrupowań w Libanie jest tyleż bolesna, co symboliczna wobec dekapitacji Hezbollahu, jakiej dokonał w ostatnich tygodniach Izrael. Co ciekawe jednak skala irańskich strat – a są one ogromne również w wymiarze finansowym (analitycy mówią o 30 do 50 mld US|D tylko od wybuchu syryjskiej wojny domowej) – została niemal w ostatniej chwili zminimalizowana. Teheran, widząc eskalację napięć, również z winy samego Assada, stopniowo wycofywał swoje dla niego poparcie. Liczba i skuteczność izraelskich zamachów na wysokich rangą irańskich doradców i oficerów w Syrii budziły w Teheranie podejrzenia co do szczelności obiegu wrażliwych informacji, jakimi dzielono się z Damaszkiem. Irańczycy, coraz bardziej sfrustrowani słabością Assada, już na jakiś czas przed jego upadkiem rozpoczęli wycofywanie swoich doradców wojskowych i sił bezpośrednio Teheranowi podległych. Wycofanie proirańskich oddziałów z kluczowej dla irańskich interesów granicy syryjsko-irackiej na wieść o nadciągających oddziałach kurdyjskich było symbolicznym dowodem rezygnacji Teheranu z dalszych inwestycji w Assada.
Przegranym największym co do skali i perspektyw jest jednak Rosja. Syria była dla Moskwy kluczowym sojusznikiem na Bliskim Wschodzie, w którego Moskwa pompowała ogromne pieniądze. Bezprzykładnym tego świadectwem stało się bezpośrednie zaangażowanie wojskowe Rosji w wojnę domową w Syrii, włącznie z bombardowaniem przez rosyjskie lotnictwo infrastruktury cywilnej i rzezie ludności cywilnej za pomocą bomb beczkowych.
W wymiarze gospodarczym, stosunkowo najlepiej widocznym, Rosja traci dostęp do syryjskich złóż fosfatów i pól naftowych. W wymiarze politycznym utrata Syrii oznacza dla Rosji utratę wpływów w regionie i możliwość nacisku na Iran, Turcję i Arabię Saudyjską. Oznacza też utratę roli przeciwwagi dla działań USA, co przekłada się na wzrost roli regionalnych sojuszników Waszyngtonu – znów Arabii Saudyjskiej, Izraela, ale też Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Upadek Assada to również niemal pewna strata baz w Tartusie i Chmejmim, co osłabia rosyjską obecność na Morzu Śródziemnym oraz – last but not least – utratę logistycznych hubów dla większości rosyjskich działań w Afryce. Bez Syrii Rosja traci tam możliwość szybkiej reakcji.
Z naszej, europejskiej i polskiej perspektywy, ważne są również inne, niekoniecznie jednoznacznie dostrzegalne rosyjskie straty. To przede wszystkim utrata instrumentu szantażu migracyjnego wobec UE. To również osłabienie kontroli nad przepływem surowców energetycznych na Morzu Śródziemnym, a w szerszej perspektywie kontroli szlaków surowcowych biegnących na obszarze od Morza Czarnego i Śródziemnego do Morza Czerwonego i Zatoki Perskiej. Fiasko rosyjskiego zaangażowania w Syrii wpływa także na sytuację w Ukrainie, ograniczając możliwości w wojnie z Ukrainą. Oznacza to – przynajmniej na dziś – że w przypadku negocjacji w sprawie uregulowania konfliktu, również przy możliwym udziale Zachodu, kremlowskie scenariusze są znacząco okrojone.
Ewentualne członkostwo prezydenta Andrzeja Dudy w Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim zaskoczyło niemal wszystkich.
Sprawa jest załatwiana w specyficzny, pisowski sposób. Niby wszystko jest OK, bo przecież czyjąś kandydaturę do MKOl-u musi zgłosić komitet krajowy. Tak się stało, ale ten pomysł wprowadzono nagle, pod koniec obrad, jako „sprawy bieżące”, bez wcześniejszego powiadomienia, bez dyskusji. Oczywiście można spekulować, czemu członkowie PKOl-u tak gremialnie byli za, a tylko kilku wstrzymało się i było przeciw, ale to tylko pokazuje, jak i czym urobił sobie ich szef komitetu Radosław Piesiewicz. Jego parcie na szkło, kontakty z poprzednią władzą, rozbujane ego i załatwianie sobie lojalności w oparciu o załatwianą kasę jest powszechnie znane.
Mnie dziwi, jak członkowie Polskiego Komitetu Olimpijskiego, ludzie wywodzący się z kultury fizycznej, mogli do struktur światowych skierować człowieka niemającego wielkiego związku ze sportem. Rekreacyjna jazda na nartach w zestawieniu z dokonaniami ludzi desygnowanych tam przez inne kraje – z medalami olimpijskimi, tytułami mistrzowskimi, byciem na topie w swoich dyscyplinach i doświadczeniem w sporcie, jawi się jako coś śmiesznego i absurdalnego.
Jeszcze komiczniej brzmią tłumaczenia ludzi z jego obozu politycznego o tym, że przecież otrzymał odznaczenie od szefa MKOl, co ma być przykładem docenienia zaangażowania. Brakuje tylko, żeby w charakterze argumentu potwierdzającego jego umiłowanie kultury fizycznej, bycie fanem wielu dyscyplin i wielkie zainteresowanie sportem powiedzieli, że w młodości w Krakowie mieszkał koło stadionu, a jako prezydent pojawiał się w biało-czerwonym szaliku na Narodowym!
Sama akcja z wystawieniem polityka, w dodatku takiego, który nigdy nie był czynnym sportowcem, jest żenująca, wykonana właśnie w takim pisowskim stylu. Pewnie znów zaskoczymy świat, tym razem sportowy, i pojawi się pytanie, czy u nas nie ma nikogo, kto jest w temacie i nadaje się na takie stanowisko? Tym bardziej, że jeśli do tego dojdzie, świeżo upieczony działacz i były prezydent może wypchnąć z tego grona szanowanego w świecie sportu czterokrotnego mistrza olimpijskiego Roberta Korzeniowskiego czy dwukrotną srebrną medalistkę Maję Włoszczowską.
Oczywiście można powiedzieć, że byli prezydenci, jeśli jeszcze są w wieku Andrzeja Dudy, nie powinni przechodzić tak wcześnie na emeryturę. Dobrze, tylko czemu szukać roboty w sporcie? Można przecież założyć fundację, wrócić do wyuczonego zawodu albo doradzać innym, jak stać na czele kraju. Tyle że trzeba mieć osobowość i umiejętności, być też szanowanym, cenionym człowiekiem, którego opinie mogą pomóc innym. Z tym prezydent Duda, delikatnie mówiąc, ma wielki problem. A taka miła synekurka, jak miejsce w MKOl-u wydaje się jemu i jego środowisku w sam raz skrojona dla niego. A to, że wizerunkowo wygląda to fatalnie, i uczyni z nas pośmiewisko w świecie sportowym? Dla nich to nie jest ważne.
Niestety…
Ponieważ uważam Magdalenę Biejat za najbardziej obiecującego polityka (obojga płci) młodej lewicy, żałuję, że to ona została kandydatką w wyborach prezydenckich. Nie chcę nikomu podcinać skrzydeł, ale ta misja jest z góry przegrana. Lepiej byłoby uznać wicemarszałkinię Senatu za odwód strategiczny polskiej socjaldemokracji z założeniem, że odegra ona poważną rolę w przyszłości.
Oczywiście sam udział w elekcji głowy państwa nobilituje. W razie w miarę przyzwoitego wyniku może umocnić kandydatkę w partyjnych strukturach, politycznym środowisku oraz wśród przekonanych wyborców. Sama przegrana może też prowadzić do przekucia doświadczeń na przyszłe zwycięstwa. Jednak jak dotąd nikt nie podniósł się po takim rozczarowaniu, jakie za pół roku może spotkać kandydatkę Nowej Lewicy. W ostatnich dwóch elekcjach nominaci największych stronnictw lewicowych ledwie przekraczali próg dwóch procent. A wystawiające ich ugrupowania stały sondażowo znacznie lepiej niż formacje progresywne dzisiaj. O ile w 2015 roku Magdalena Ogórek (2,38 procent) była niespodziewanym eksperymentem, wymyślono ją na poczekaniu, bez poważniejszej refleksji i dogłębnych analiz, to pięć lat później w szranki stanął Robert Biedroń – lider Wiosny, jednej z dwóch jednoczących się wówczas partii. Zdobył 2,22 procent głosów. Ostatni niezgorszy rezultat uzyskał w 2010 roku ówczesny przewodniczący SLD Grzegorz Napieralski (trzecie miejsce, 13,7 proc.) – dziś poseł Koalicji Obywatelskiej.
Sytuację komplikuje jeszcze to, że nominatka Nowej Lewicy nie będzie jedyną reprezentantką tej strony sceny politycznej. Udział zapowiedział przewodniczący Unii Pracy Waldemar Witkowski. Dziwne by było, gdyby w wyścigu zabrakło kogoś z Razem, które właśnie wyruszyło własną drogą. Jeśli będzie to Adrian Zandberg – a widać, że ma na to ochotę – to stanie się całkiem poważnym rywalem o tę samą kilkuprocentową grupę lewicowych wyborców. Nawet jeśli jego partia nie będzie w stanie przeprowadzić bogatej kampanii, to historia 2015 roku pokazuje, że jednym udanym wystąpieniem w debacie potrafi on wpłynąć na ostateczny rezultat. Nie całkiem wykluczony jest nawet start wracającej z partyjnej banicji posłanki Razem Pauliny Matysiak, której pewnie chętnie zorganizować komitet i przeprowadzić kampanię po cichu pomogliby przyjaciele z Prawa i Sprawiedliwości.
W tej sytuacji, biorąc pod uwagę długofalowy interes Lewicy, bezpieczniej byłoby wystawić ministrę pracy i polityki społecznej Agnieszkę Dziemianowicz-Bąk. Łatwiej byłoby też jej odpierać zarzuty Zandberga o zdradę socjalistycznych ideałów.
Cóż, zapadła inna decyzja. Pozostaje więc trzymać kciuki, aby okazało się, że Magdalena Biejat trafiła w swój czas i przede wszystkim, aby maksymalnie wykorzystała wszelkie sprzyjające okoliczności.
Jak widzę, stratedzy kampanii liczą na to, że Rafał Trzaskowski – faktycznie główny konkurent Biejat w walce o lewicowe głosy – zabiegając o poparcie centrum, da sobie wydrzeć wyborców progresywnych. Może i jest tu jakaś nadzieja, ale raczej nikła. Nie stawiałbym na to zbyt wielu żetonów. Rzeczywiście na inauguracyjnej konwencji prężył się na tle biało-czerwonej flagi (elektronicznej), mówił o patriotyzmie gospodarczym, krytykował UE za Zielony Ład i umowę z krajami Mercosur oraz uznał za „skandal!” poziom niemieckich wydatków zbrojeniowych. Ostatnio widać u niego wzmożenie na tle rocznicy stanu wojennego. Z drugiej strony jedną z trzech osnów jego kampanijnego przekazu ma być równość, co niedwuznacznie zapowiada starania o podtrzymanie więzi ze stronnikami społecznie wrażliwymi, postępowymi.
Czy na tym tle oparcie kampanii Biejat na wizerunku dziewczyny z sąsiedztwa, elektoracie małomiasteczkowym i obietnicy rozwiązania problemu mieszkaniowego Polaków wystarczy? Czy wyborcy zgodzą się na pomysł odłożenia na bok kwestii bezpieczeństwa, najważniejszej w kontekście wojny tuż za naszą granicą i globalnej niepewności, z uwagi na rzekomy brak różnic między wszystkimi kandydatami, i nie będą dopytywać się o szczegóły? Czy da się prowadzić dialog z obywatelami, całkowicie abstrahując od konstytucyjnych uprawnień głowy państwa?
Przekonamy się za pół roku.
Jeśli premier ogłasza, że wpisze prywatne stacje telewizyjne TVN i Polsat na listę podmiotów podlegających specjalnej ochronie rządu, to wie, co robi. Okazją do tego jest coroczna nowelizacja stosownego rozporządzenia, a w zasadzie listy podmiotów strategicznych, i faktem jest, że na posiedzeniu Rady Ministrów w środę 18 grudnia rzecz będzie definitywnie rozstrzygnięta. Dla kogoś, kto nawet pobieżnie śledzi wysiłki rządu w sprawie cyberbezpieczeństwa nie powinno być to jednak zaskoczeniem; od z górą roku wałkowany jest ten temat na różne sposoby, nawet legislacja w tym zakresie jest prawie na bieżąco. Zasługa to dość merytorycznie zgranego combo ministerialno- urzędniczego w Ministerstwie Cyfryzacji, służbach, UKE, NASK i w wielu innych instytucjach, z Sejmem i Senatem włącznie.
Tymczasem media to trochę inna para kaloszy – o ile TVP odzyskuje pola i nawet doczeka się w I połowie 2025 roku projektu ustawy medialnej, to sytuacja nadawców prywatnych jest bardziej chybotliwa. Nie ma już co prawda powrotu do czasów Lex TVN czy Lex Pilot, kiedy to prezes Kaczyński rozkazał działać posłom PiS na rympał i właściwie tylko chwilowe otrzeźwienie lokatora z Krakowskiego Przedmieścia sprawiło, że uniknęliśmy potężnego kryzysu w stosunkach z USA. Dla przypomnienia: chodziło o przedłużenie koncesji dla stacji TVN, skład kapitałowy spółki, jak też narzucenie z góry, co telewidzowie mają oglądać w pierwszej kolejności (poprzez uprzywilejowanie kurskiej wówczas TVP na pilocie od telewizora).
Teraz mamy innego typu przypadki – w kwestii TVN potężny kryzys zadłużonego po uszy giganta Warner Bros., w przypadku Polsatu chwianie nadawcą przez skłóconą z ojcem progeniturę. Wszystko to odbywa się niemal przy otwartej kurtynie, interesy są sprzeczne, ścierają się publicznie na łamach prasy i mediów elektronicznych, na giełdzie i w sądach, oraz w zaciszu gabinetów. A jakby to rzucić na nasze regionalne tło, z sytuacją w Rumunii i w sąsiedniej Mołdawii, to rzeczywiście kolana się uginają. To właśnie tam prokremlowskie lobby poprzez media chciało przekręcić wyniki wyborów – Tusk nawet wskazał te dwa przykłady jako klucz do decyzji Rady Ministrów. Tyle że sprawę komplikuje short(?)lista potencjalnych nabywców, o czym zapamiętale spekulują media. Zarówno bizneswomen Renata Kellnerova znad Wełtawy, jak i mający plecy u Orbána oligarcha Jozsef Vida, dysponują kapitałem, aby wejść do gry (Kellnerova ma aktywa rzędu kilkudziesięciu mld euro). Media spekulują, iż obydwaj oferenci są pod wpływem lobby prorosyjskiego, prochińskiego lub obu naraz, co bezpośrednio uruchomiło rządowe radary ostrzegawcze i pchnęło premiera do wydania ostrzeżenia.
Politycznie zaś na pierwszy plan wybijają się spekulacje, kto rozsiadłby się na Wiertniczej i na Ostrobramskiej. Mówi się nawet o Danielu Obajtku, którego już dawnymi czasy genialnie odegrał Jerzy Dobrowolski w Poszukiwany, poszukiwana: „z zawodu jest dyrektorem”. Bo i pomysł z przejęciem tych mediów przez Obajtka z kolegami jest prosto z Barei; jeśli nawet TVN byłby na sprzedaż, to same procedury po amerykańskiej stronie zajmą jeszcze dobre 6-9 miesięcy, a przecież tamtejszy rynek nie próżnuje. Zza oceanu dochodzą spekulacje, że konkurencja w cyfrowym biznesie dostała już pierwsze sygnały, że Warner Bros. szuka kontaktu i gotów jest rozmawiać o sprzedaży. Na razie zaś gigant dzieli firmę na część telewizyjną i część streamingowo-produkcyjną, aby jakoś oddzielić ziarno od plew (czyt. zadłużenie od potencjalnych przychodów). A więc awanse polityczne Kaczyńskiego, Suskiego czy Obajtka mają się tu na razie jak wół do karety. Jeśli już, to mogą jedynie dotyczyć Węgrów. A Orbán akurat w takich razach wykazuje się skrajnym pragmatyzmem, wypuści swojego oligarchę w tę transakcję tylko wtedy, kiedy Trump da mu zielone światło w innych sprawach. A jego łaska, jak wiadomo, na pstrym koniu jeździ. Co oczywiście nie ogranicza naszych światowców z siedziby PiS przy ul. Nowogrodzkiej w przebieraniu nogami i mnożeniu opowieści, jak to im będzie zaraz dobrze na Wiertniczej.
W przypadku Polsatu sprawa jest o tyle finezyjna, że wpisana w scenariusz ciągnącej się jak guma w majtkach sukcesji, czyli tego kto wyrwie olbrzymi majątek z rąk prezesa Solorza. Spekuluje się, że za dziećmi może stać ktoś ważniejszy i zdecydowanie większy („dobrze zadomowiony na Cyprze i w okolicach…”), kto zwęszył okazję już jakiś czas temu, kiedy Solorz zaczął faworyzować swoje energetyczne odnogi kosztem Polsatu, też swoją drogą strategiczne, łącznie z małymi reaktorami jądrowymi… Dlatego nielubiący wypowiedzi publicznych prezes wydał oświadczenie, że wszystko twardo trzyma w garści, nie stracił kontroli i działa „w interesie pracowników, akcjonariuszy i zwykłych ludzi”. Akurat ślicznie zbiegło się to z zapowiedziami premiera, jakby oba komunikaty były zbieżne w czasie, treści i wymowie. I jak tu nie powiedzieć o prezesie Solorzu, że nos do polityki to on jednak ma…
Emmanuel Macron na pół dnia przyleciał do Polski w środku kryzysu politycznego we własnym kraju – jak się wydaje głównie po to, aby przekonywać polski rząd do udziału w potencjalnym europejskim kontyngencie, który miałby nadzorować przestrzeganie rozejmu, jeśli zostałby on uzgodniony między Ukrainą a Rosją.
Oczywiście nie jest to jeszcze przesądzone. Mówi się, że w takich siłach pokojowych miałyby uczestniczyć wojska z Europy Zachodniej, np. z Francji, Wielkiej Brytanii i właśnie Polski. Z sugestii wyrażanych przez Donalda Trumpa i przecieków z jego otoczenia wynika, że w ich skład nie wejdą jednostki amerykańskie.
„Chcę także przeciąć spekulacje na temat potencjalnej obecności wojsk tego czy innego kraju w Ukrainie po osiągnięciu rozejmu, zawieszenia broni czy pokoju. Decyzje dotyczące polskich działań będą zapadały w Warszawie i tylko w Warszawie. Na razie nie planujemy takich działań. Będziemy współpracowali z Francją i nie tylko nad rozwiązaniami, które przede wszystkim zabezpieczą Europę i Ukrainę przed wznowieniem konfliktu, jeśli uda się osiągnąć porozumienie co do rozejmu” — powiedział Donald Tusk bezpośrednio po rozmowie z prezydentem Francji.
Czy to właściwe stanowisko?
Łukasz Dargin: Polska nie powinna wprowadzać swoich wojsk do Ukrainy
Rozmieszczenie sił pokojowych na przyszłej administracyjnej granicy Ukrainy z Rosją jest obciążone wieloma wadami:
1) rozlokowanie sił pokojowych utrwali w praktyce na dziesięciolecia (przykłady Korei czy NRD/RFN) zabór przez Rosję wschodnich prowincji Ukrainy. Uwzględniając skład demograficzny wschodniej Ukrainy i łatwą do przewidzenia pełną absorpcję gospodarczą i kulturową, można powiedzieć o trwałej utracie przez Ukrainę jednej piątej terytorium i prawie połowy potencjału gospodarczego;
2) obsadzenie linii granicznej o długości ponad półtora tysiąca kilometrów będzie wymagało rozmieszczenia nie pięciu brygad, a przynajmniej pięciu dywizji i będzie bardzo kosztowne (politycznie i finansowo), zwłaszcza że może trwać przez dziesięciolecia.
Być może jednak okazać się, że rozgraniczenie Rosji i Ukrainy przez siły pokojowe będzie jedynym możliwym i dostępnym sposobem. Wówczas siły pokojowe powinny mieć raczej mandat międzynarodowy (ONZ, OBWE) i ich głównym komponentem powinny być kontyngenty państw neutralnych lub przynajmniej pozaeuropejskich (np. Indii, Bangladeszu czy chociażby Turcji). Naturalnie, optymalnym rozwiązaniem byłoby zaangażowanie sił UE. Unia nie posiada jednak autonomicznych zdolności obronnych, a armia europejska pozostaje mrzonką.
Jeśliby wszakże potrzebna była operacja szybka a uzyskanie mandatu organizacji międzynarodowych, z uwagi na możliwy sprzeciw Rosji, byłoby niemożliwe, NATO mogłoby się podjąć takiej misji, ze świadomością, że dostarcza tym samym Rosji bardzo nośnego poza Europą argumentu o agresywnej przyrodzie Sojuszu i jego dążenia do izolacji i pokonania Rosji. Polska nie powinna uczestniczyć w takiej misji, ponieważ: 1) wysłanie jednej czwartej Wojska Polskiego (Polska ma cztery dywizje) poza granice PL poważnie osłabiłoby zdolności obronne kraju na odcinku białoruskim i królewieckim; 2) przy operacji NATO Polska stanie się głównym korytarzem transportowym dla wojsk Sojuszu, co wymaga zapewnienia im pełnego bezpieczeństwa w powietrzu i na lądzie; 3) najważniejsze – obecność tak licznego polskiego kontyngentu wzmocniłaby istniejące antypolskie resentymenty na Ukrainie i stałaby się niezwykle wygodnym tematem dla rosyjskiej propagandy, już dzisiaj oskarżającej Polskę o dążenie do rozbiorów Ukrainy i anektowania jej części zachodniej.
Potencjalne korzyści w postaci zwiększenia roli Polski w sprawach ukraińskich i, szerzej, europejskich są wątpliwe. Siła polskiego głosu zależy przede wszystkim od pozycji gospodarczej, a także od zdolności do odgrywania kreatywnie konstrukcyjnej roli, np. jako jednoznacznie proukraiński, ale jednocześnie wiarygodny dla wszystkich stron pośrednik.
Robert Smoleń: Słowa słowami, teraz czas na czyny
Polska, choć zbroi się na potęgę (ponosząc wydatki na ten cel w wysokości 4,2 procent PKB w roku bieżącym, 4,7 – w przyszłym i prawdopodobnie ponad 5 w kolejnych; to więcej nawet niż w przypadku USA), i tak nie będzie w stanie samodzielnie odeprzeć rosyjskiej napaści, gdyby do niej doszło. Dla naszego bezpieczeństwa kluczowe są sojusze, ich jakość i niezawodność. Jesteśmy nie tylko członkiem NATO – od czasu agresji na Ukrainę w 2022 roku coraz głośniej mówi się o budowie własnych zdolności obronnych Unii Europejskiej. W jednym i drugim przypadku władze RP aktywnie naciskają na zwiększanie przez partnerów wydatków zbrojeniowych. Co prawda, nie mówią nic o kwestiach delikatnych – zwłaszcza w kontekście UE, jak np. o wspólnych programach rozwoju i produkcji uzbrojenia, poddaniu jednostek pod obce (sojusznicze) dowództwo czy o sprawnych politycznych procedurach podjęcia decyzji o uruchomieniu operacji obronnych; na chwilę odłóżmy to jednak na bok. Istotne jest to, że chcąc liczyć na innych, sami nie możemy unikać wzięcia części odpowiedzialności. Deklarujemy gotowość do odgrywania szczególnej roli w kontekście wojny w Ukrainie, więc zostaliśmy zaproszeni do przełożenia słów na czyny. Nieskorzystanie z tej okazji podważy naszą wiarygodność. I to nie tylko w przypadku obecnie trwającego konfliktu.
Po drugie, odnieślibyśmy z takiego zaangażowania wielorakie korzyści. Polityczne i stricte militarne. Niezależnie od tego, jak ocenia się interwencje w Afganistanie i przede wszystkim w Iraku, w efekcie udziału w nich staliśmy się na chwilę ważnym światowym graczem. Polscy dowódcy, oficerowie i żołnierze mieli okazję sprawdzić siebie i swój sprzęt w warunkach bojowych. Nabrali doświadczenia, które procentowało aż do czasu dezorganizacji sił zbrojnych przez Antoniego Macierewicza.
Przy okazji poznalibyśmy na miejscu taktykę i sposób działania wojsk rosyjskich – potencjalnego przeciwnika.
Odbudowalibyśmy autorytet u władz i społeczeństwa Ukrainy, roztrwoniony po okresie zaangażowania politycznego na jej rzecz, pomocy sprzętowej oraz humanitarnej wobec cywilnych uchodźców w pierwszych miesiącach wojny. Najprawdopodobniej otworzyłoby to też większe możliwości udziału w odbudowie Ukrainy.
Pamiętajmy cały czas, że mowa tu o ewentualnym udziale w nadzorowaniu przestrzegania zawieszenia broni (w czym Polska ma bogate tradycje – pod egidą ONZ w różnych częściach świata), a nie w działaniach wojennych. Na nasz ewentualny udział musiałyby się zgodzić obie strony konfliktu, tj. zarówno Ukraina, jak i Rosja.
Powołanie przed rokiem rządu koalicyjnego kierowanego przez Donalda Tuska obudziło społeczne nadzieje po niesławnej pamięci rządach Prawa i Sprawiedliwości. Nadzieje podsycane przez samych twórców tej koalicji w czasie kampanii wyborczej. Ma ona swoje prawa, liczy się tylko zwycięstwo, szafowano więc obietnicami hojnie, co można zrozumieć, ale co zawsze grozi pytaniem o wywiązywanie się z podjętych zobowiązań.
Koalicja ma swoje cechy wyróżniające, zwłaszcza że tworzą ją partie, które walczyły ze sobą o wynik i które pragną umościć się najwygodniej w nowym rządzie. W 26-osobowej Radzie Ministrów najwięcej tek otrzymała Koalicja Obywatelska (Premier + 12). Nadspodziewanie dużo zyskał PSL – 5 tek, ale ludowcy znani byli od dawna z troski o stan posiadania. Koalicyjna Polska 2050 – 4 teki i Nowa Lewica — też 4. Z samej statystyki wynika, a potwierdziły to roczne rezultaty (sukcesy i porażki), że w tak ukształtowanej koalicji interes partyjny będzie przeważać nad spójną i skuteczną polityką Rządu.
Jeśli w ocenach i sondażach więcej miejsca zajmują głosy krytyczne, to źródła owej krytyki mają raczej charakter strukturalny niż personalny. Partie tworzące Koalicję różniły się programowo i propagandowo w trakcie kampanii, a potem robiły wiele, by podkreślić swoją odrębność i swoją rolę w sukcesach i swoje racje przy porażkach, które w sporej części same spowodowały. Atmosferę podgrzewają wybory prezydenckie; z mojego internetowego kalendarza wynika, że Andrzejowi Dudzie pozostało do końca kadencji 235 dni.
Co zrobić z tym fantem w kolejnych latach? Nie ma na to widocznej recepty. Zrzucanie z sań na pożarcie kolejnych ministrów niczego nie załatwia, choć czasem zmiany personalne łagodzą napięcia i społeczną krytykę.
Nie będę wymieniał sukcesów i porażek rządu, zajmują się tym sondaże i egzegeci polityki, a informacji na ten temat dziś sporo. Za niewątpliwy sukces trzeba uznać stosunkowo szybkie odblokowanie pieniędzy europejskich. Za najdotkliwszą porażkę – prawa kobiet, w tym prawo do aborcji, oraz związki partnerskie. Pomijając merytoryczny aspekt tej sprawy (Polska jest dziś jedynym krajem w Europie o tak anachronicznym prawodawstwie), to na wizerunek rządu wpływa także dość osobliwa propaganda, od roku słyszymy, że temat znajduje się o włos od uzgodnienia, a tego jak nie widać, tak nie widać. Rzecz się oddala raczej, niż przybliża. Wsłuchując się w komentarze na ten temat, nie mogę pozbyć się wrażenia, że oponenci w Koalicji pozostawiają sobie furtkę, a przynajmniej szczelinę do innego rozdania.
Dość gładko przebiegają natomiast uzgodnienia w sprawach poszerzenia przywilejów socjalnych. Z tego wszyscy się cieszą, sam chciałbym dostawać wyższą emeryturę. Budzi się jednak niepokój i jakieś analogie z minioną epoką, w której też zyskiwano społeczne poparcie za cenę rozdawnictwa. Moje zdziwienie wywołuje choćby gest uznania Wigilii za dzień wolny od pracy i toczące się na ten temat karkołomne dyskusje: jedynym sensownym rozwiązaniem wydaje się pracujące święto Trzech Króli za wolną od pracy Wigilię, ale tego wątku nie podjęto, zastępując go przedziwnym tańcem o niedziele dla pracowników handlu. Ten przykład wskazuje na niedowład większego kalibru; coraz częściej wdajemy się bowiem w drobiazgowe regulacje szczegółów, zapominając, że prawo powinno być ogólną normą, a nie starać się ogarnąć każdą możliwą sytuację.
Kolejny temat wart zasygnalizowania, to skuteczność działania w sprawach dotkliwych dla obywateli albo budzących ich zaciekawienie. Nie potrafię sobie wyobrazić, by w dobrze rządzonym państwie oskarżony mógł skutecznie ukryć się przed wymiarem sprawiedliwości. Jeśli naprawdę policja i służby specjalne nie wiedzą, gdzie przebywa Marcin Romanowski, to już nie jego przewiny, a niedowład organów odpowiedzialnych będzie dominować nad publiczną dysputą na ten temat. Śmiech bywa naprawdę groźną bronią w potyczkach politycznych, że przypomnę tylko szukanie zaginionej rakiety przez pułki wojska, co skutecznie ośmieszyło rządzących. Nie chodzi tylko o tę sprawę. Od roku, na przykład, nie znaleziono rozwiązania sprawy studentów Collegium Humanum; 25 tysięcy młodych ludzi nie wie, co ma począć. I to nie jest sprawa kryminału dla sprawców, lecz znalezienia skutecznego i rozumnego rozwiązania tej łamigłówki.
Piszę o małych, lecz dokuczliwych sprawach; wyborcy słabo znają się jednak na arkanach wielkiej polityki i przez pryzmat codziennych spraw ważnych dla ich środowiska oceniają politykę rządu. Ale skoro zatrąciliśmy o tę wielką, to zaiste czeka nas niezła łamigłówka ze znalezieniem się Polski w nowej sytuacji międzynarodowej, jaka kształtuje się blisko i daleko od naszych granic. Biden i jego polityka odeszli w przeszłość, a my musimy ogarnąć świat, jaki z nowego chaosu się wyłania. Niezależnie od krytycznych akcentów i obaw należy życzyć zatem temu rządowi sukcesów na kolejne lata jego kadencji, bo ma bardzo trudną rolę do odegrania. Z pełnym przekonaniem.
Na marginesie: Wczoraj na towarzyskim spotkaniu pokazano mi wiersz napisany przez sztuczną inteligencję. Cały proces trwał kilka sekund. Należało podać słowa kluczowe i intencję jego napisania. Odpowiedź natychmiast. Drżyjcie, poeci! I nie tylko poeci. To też temat na dalszy ciąg kadencji.
Stało się najgorsze. Andrzej Duda na funkcję prezesa Trybunału Konstytucyjnego powołał Bogdana Święczkowskiego, prawnika – i można rzec polityka – bardzo blisko związanego ze Zbigniewem Ziobrą. Podczas pierwszych rządów Prawa i Sprawiedliwości (2005-2007) nadzorował w Prokuraturze Krajowej głośne śledztwa, a później został szefem ABW. Podczas drugich rządów tej partii był najpierw podsekretarzem stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości, a następnie zastępcą Ziobry w Prokuraturze – jako prokurator krajowy. W międzyczasie, gdy jego patron był odsunięty od władzy, kandydował i został wybrany z listy PiS do sejmiku województwa śląskiego (2010) oraz do Sejmu (2011; zrezygnował z mandatu, by nie tracić statusu prokuratora w stanie spoczynku). Popierał partię Solidarna Polska. Do Trybunału trafił w 2022 roku z wyboru przez Sejm zdominowany przez narodowo-populistyczną prawicę.
W książce Jak naprawić Polskę? Przewodnik po podróży od miękkiego autorytaryzmu do demokracji, napisanej na rok przed wyborami, które zawróciły Rzeczpospolitą z drogi ku autokracji, odnosząc się do scenariusza wyboru na funkcję prezesa TK „któregoś z najbardziej twardogłowych członków tego gremium”, zaznaczyłem, że „zamykałoby [to] wszelkie opcje w miarę szybkiego przywrócenia demokratycznemu, po wyborach, państwu Trybunału Konstytucyjnego”. Liczyłem co prawda na ustępliwość Andrzeja Dudy, któremu nie przypisywałem cech odwagi i samodzielności. Uważam za błąd obozu rządzącego tolerowanie szkodliwej dla państwa aktywności obecnego prezydenta. Lepiej byłoby zaprzątnąć jego uwagę wszczęciem postępowania w sprawie deliktów konstytucyjnych, jakich ewidentnie dopuścił się na początku swojej pierwszej kadencji. I w ten sposób osłabić jego faktyczną pozycję. W kwestii nowego prezesa TK można byłoby wówczas wywrzeć presję na rzecz wyboru osoby mniej zaangażowanej politycznie, mniej skłonnej do wikłania tej instytucji w walkę z demokratycznym rządem.
Święczkowski, w odróżnieniu od jego poprzedniczki, jest niezłym prawnikiem i bez wątpienia ma twardą skórę. O jego sprycie świadczy deklarowana wola rozpoczęcia dialogu na temat uzdrowienia TK. Został powołany na sześć lat, czyli przetrwa całą obecną kadencję Sejmu i większą część kolejnej. Obóz rządzący będzie miał teraz z organem uważającym siebie za trybunał konstytucyjny jeszcze więcej kłopotu niż za czasów Julii Przyłębskiej.
A raczej miałby, gdyby nie utrwalona już praktyka ignorowania tzw. wyroków i postanowień tego ciała. Nie są one publikowane od podjęcia przez Sejm Uchwały w sprawie usunięcia skutków kryzysu konstytucyjnego lat 2015-2023 w kontekście działalności Trybunału Konstytucyjnego (6 marca 2024 r.). Uchwała ta wytyka nie tylko obecność sędziów-dublerów w składach orzekających, ale również inne wady prawne. Krótko mówiąc, trybunał Julii Przyłębskiej, a obecnie Bogdana Święczkowskiego, został uznany za trwale i w całości zainfekowany. Tej decyzji podporządkowały się organy państwa; nie tylko rząd, ale także np. Rzecznik Praw Obywatelskich.
Pierwotnie wydawało mi się, że rzecz należy załatwić w białych rękawiczkach, utrzymując stan hibernacji Trybunału do czasu wygaśnięcia kadencji większości jego członków wybranych w okresie władzy PiS. Można było do tego dążyć, zniechęcając siedmioro członków do politycznego zaangażowania i kierowania się dyrektywami z ulicy Nowogrodzkiej (pozostałych siedmioro uznałem za tych, którzy przekroczyli już Rubikon i z powrotem zań nie wrócą, zaś Piotr Pszczółkowski, któremu już upłynęła kadencja, od początku postępował de lege artis). Struktury państwa mają do tego wystarczające narzędzia.
Życie potoczyło się jednak w innym kierunku – tym wskazanym przez prof. Wojciecha Sadurskiego. Trybunał z alei Szucha został uznany za skompromitowany w całości. Tę interpretację umacnia odmowa Sejmu wybrania trzech sędziów na właśnie zwolnione miejsca. Bez cienia wątpliwości Trybunał nie składa się z 15 sędziów, co jest wymogiem konstytucyjnym.
O zgodności uchwalanego prawa z ustawą zasadniczą mogą rozstrzygać sądy powszechne i administracyjne. I to robią.
Warto jednak mieć świadomość, że istnienie organu, do którego politycy dość łatwo mogą wybrać raptem osiem zależnych od siebie osób i który może de facto unieważnić przepisy Konstytucji, stanowi wielkie ryzyko dla ustroju demokratycznego.
Sacrum, profanum et vana gloria. W uroczystości ponownego otwarcia świątyni, zniszczonej przez pożar, było wszystko: majestatyczne piękno gotyckich wnętrz, patos, emocje, modlitwy, głębia symboliki, wielka polityka, splendor i próżność świeckiego rautu.
Notre-Dame jest sercem Francji. Jej dumą. Wyrażonym w kamieniu geniuszem jej twórców, zmaterializowanym pięknem, symbolem wielkości kraju i narodu. Do wielkości narodu francuskiego, tej nieodłącznej od języka polityki nad Sekwaną grandeur de la France, odwoływał się Emmanuel Macron w swoim przemówieniu, otwierającym uroczystości. Poturbowany politycznie, zaplątany w sprowokowanej przez siebie intrydze, która wylała się w kryzys rządowy, prezydent Francji miał swoją chwilę wielkości, którą postarał się wykorzystać z maksymalną korzyścią. Już sam fakt, że prezydent Francji, republiki, w której rozdział państwa i religii jest rygorystycznie honorowaną normą konstytucyjną, przemawiał w świątyni i był obecny podczas mszy, jest czymś nadzwyczajnym. Tutaj z pomocą przyszły Macronowi żywioły: początkowo prezydent miał przemawiać przed katedrą, lecz deszcz i wichura wymusiły na organizatorach wprowadzenie zmian.
Wśród dwu i pół tysiąca gości, którzy zajęli miejsca w przepięknie odnowionej katedrze, byli strażacy walczący z pożarem 15 kwietnia 2019, architekci, malarze, witrażyści… (Macron wymienił kilkadziesiąt profesji zaangażowanych w rekonstrukcję), przedstawiciele świata kultury i – politycy.
Macron zaprosił kilkudziesięciu przywódców z całego świata. Klucz, według którego rozesłano zaproszenia i usadowiono dostojnych gości, niewiele miał wspólnego ze sztywnym protokołem, zazwyczaj tak skrupulatnie przestrzeganym przez Francję. Zaproszono koronowane głowy i prezydentów z Europy, sojuszników Francji z Afryki. Jednak centralne miejsce, w pierwszym rzędzie, między Emmanuelem Macronem a jego małżonką przeznaczono dla ukoiwszego swój egotyzm Donalda Trumpa, który do 20 stycznia, jest tylko prezydentem-elektem, czyli protokolarnie – powinien znaleźć się na szarym końcu. Pierwsza, po wyborach w USA, zagraniczna wizyta Trumpa, w Europie, we Francji, jest oczywistym sukcesem Macrona. Podobnie jak doprowadzenie do rozmów w trójkącie USA-Francja-Ukraina, z udziałem Zełenskiego. Prezydent Polski, po sarmacku poboćkał skonsternowaną Brigitte Macron w rękę i siadł z boku, ale w pierwszym rzędzie. Prezydent Niemiec zajął miejsce w centrum, ale w rzędzie drugim.
Nie obecność uwieńczonych władzą głów była wszakże najistotniejszym wydarzeniem wieczoru. Lecz tysiące pielgrzymów z całego świata, i nie tylko katolików, i nie tylko wierzących, którzy tego dnia zjechali do Paryża, aby w deszczu, na telebimach oglądać, jak życie powraca do katedry. I dziesiątki, setki milionów telewidzów, którzy transmisję ceremonii śledzili w swoich domach. A także trzysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi ze stu pięćdziesięciu krajów świata, którzy ofiarowali datki na odbudowę świątyni. Chociaż dwie najbogatsze rodziny Francji Arnault i Mayers dały po 200 mln euro każda (czyli połowę z 850 mln euro łącznych kosztów), to najbardziej wzruszające są przekazy te po kilkadziesiąt euro.
Europejczycy i Ziemianie ratowali zapisaną w murach świątyni naszą wspólną europejską historię. Nie pozwolili, aby uległ zniszczeniu jednoczący symbol. Jest coś optymistycznego w zdarzeniu z Notre-Dame. W trudnych, mrocznych czasach Europy, rozdzieranej głębokimi sporami i egoizmami narodowymi, zagrożonej brunatną zarazą, z wojenną pożogą na jej wschodnich granicach ludzie z uporem i pietyzmem odbudowują starą katedrę, znowu biją dzwony i chociaż przez jeden wieczór wszyscy rozumiemy niewyrażalną wielkość chwili.
Kolejny raz w ostatnim roku polscy rolnicy protestują przeciwko brakowi, ich zdaniem, dostatecznej ochrony ze strony polskiego rządu interesów producentów rolnych i całego sektora. Protesty te mają miejsce po pięciu latach kreowania wspólnej polityki rolnej przez polskiego komisarza Janusza Wojciechowskiego. Tym razem rolnicy żądają:
Najważniejszy postulat protestujących to żądanie odrzucenia procedowanej od 25 lat umowy UE-Mercosur. Obawy rolników budzą przede wszystkim obawy, że:
Protestujących nie przekonują zapewnienia Komisji Europejskiej (KE), że utworzenie jednego z największych ugrupowań handlowych, bo liczących około 700 milionów obywateli, sprzyjać będzie rozwojowi gospodarczemu między innymi poprzez łatwiejszy dostęp do rynków Ameryki Południowej. Znaczące jest także wzmocnienie relacji z krajami Ameryki Południowej w obliczu rosnących wpływów Chin. Umowa może też być odpowiedzią na protekcjonistyczne polityki USA oraz rosnące szybko ugrupowanie BRICS.
Komisja zapewnia, że europejskie standardy zdrowotne i żywnościowe pozostają nienaruszalne. Eksporterzy z Mercosur będą musieli ściśle przestrzegać tych standardów, aby uzyskać dostęp do rynku UE. Umowa pozwoli firmom z UE zaoszczędzić 4 miliardy euro na cłach eksportowych rocznie.
KE poinformowała też, jak zamierza wspierać rolników i chronić ich interesy. Otóż zostanie ustalony maksymalny limit produktów rolno-spożywczych importowanych z Mercosur:
Poza tym w umowie ma być klauzula chroniąca rolników z UE przed nagłym wzrostem importu. KE zapewnia też, że „jest gotowa szybko i zdecydowanie pomóc rolnikom w mało prawdopodobnym przypadku poważnych zakłóceń na rynku związanych z umową”.
Patrząc globalnie na tę umowę, powinna ona przynieść korzyści UE. Niestety, poszkodowanym może być, i prawdopodobnie będzie, europejski sektor rolno-spożywczy. Z pewnością część obaw rolników jest więc uzasadniona, tak jak część – znacznie wyolbrzymiana.
Szkoda, że kolejny raz zabrakło poważnej dyskusji o szansach i zagrożeniach pojawiających się w szybko zmieniającym się świecie. Rozmowy odbywają się pod presją protestów i strajków. Warto podyskutować w spokojniejszym czasie nad szansami wzrostu konkurencyjności polskiego rolnictwa, związanymi z poprawą efektywności, a co za tym idzie opłacalności dochodowości polskiego rolnictwa. Od paru lat dystans w efektywności polskiego rolnictwa a średnią unijną i przodujących krajów nie tylko się nie zmniejsza, ale w niektórych latach – powiększa. Może warto podyskutować, jak płynące ze zmieniającego świata globalne zagrożenia przekuć na szanse. Myślę, że interesująca byłaby dyskusja, czy jest szansa na powrót realizowanego przez polskich rolników w latach dziewięćdziesiątych i pierwszych latach członkostwa w UE paradygmatu: jak sprostać rosnącej konkurencji krajów z wysoko dotowanym rolnictwem, i zastąpienie nim dość powszechnie obowiązującego dzisiaj: w jaki sposób ograniczyć konkurencję. Obawiam się, że taka strategia w dłuższym okresie będzie nieskuteczna, a protesty rolników staną się nieodłączną częścią polskiego krajobrazu gospodarczego.
W ostatnich dniach grupa aktywistów znów dała o sobie znać, blokując warszawską Wisłostradę. Jak mówi jeden z nieposłusznych obywateli, intensyfikacja protestu jest wynikiem lekceważenia kwestii klimatycznych przez polityków. Metoda zastosowana przez Ostatnie Pokolenie zdaje się przynosić oczekiwany rezultat, bowiem obok protestujących nie da się przejść obojętnie (a przejechać tym bardziej).
Jakie środki zatem zastosowali rządzący? Otóż Pan Premier zawzięcie… pisze posty na portalu X, wyrażając tym samym swoją dezaprobatę, zapowiadając jednocześnie współpracę z odpowiednimi służbami. Politycy Konfederacji na czele z posłem Sławomirem Mentzenem wymachują rękami z mównicy sejmowej, postulując delegalizację ruchu, który jest zdaniem współlidera Konfederacji „zorganizowaną grupą przestępczą”.
Warto więc postawić pytanie: kto rozdaje karty w tym starciu? Otóż Ostatnie Pokolenie po oblaniu farbą Złotych Tarasów, a także pomnika warszawskiej Syrenki, nie składa broni i zapowiada kolejne uliczne konfrontacje. Blokada warszawskich dróg trwa już kilka tygodni. Nie zabrakło również starć agresywnych kierowców z manifestującymi oraz interwencji policji. Służby mundurowe legitymują aktywistów, którzy następnie zostają ukarani przez sąd. Konsekwencje? Grzywna do tysiąca złotych lub prace społeczne. W odosobnionych przypadkach aktywistów spotyka także okresowe pozbawienie wolności.
Do postulatów o tańsze bilety w transporcie miejskim, a także zwiększenie budżetu na rozwój komunikacji zbiorowej został dopisany kolejny punkt ̶ spotkanie prezesa KPRM z aktywistami.
Biorąc pod uwagę rosnącą frustrację mieszkańców stolicy oraz ultimatum stawiane przez protestujących, zapracowany Donald Tusk będzie musiał wylogować się z X’a i stanąć twarzą w twarz z członkami Ruchu. Ostatecznie to, czy do rozmów dojdzie, czy premier zastosuje taktykę pod tytułem: „Nie negocjuje się z (klimatycznymi) terrorystami”, czas pokaże. Dowiemy się tego w niedalekiej przyszłości, bowiem Ostatnie Pokolenie proponowaną datę spotkania wyznaczyło na środę 11 grudnia w południe.
Zablokowana Wisłostrada to symbol i swoisty pokaz siły, jaką Ostatnie Pokolenie dysponuje, deklasując rząd i rządzących. Wydaje się, że jeżeli władza chciałaby w końcu zainteresować się postulatami, podnoszonymi przez grupę, to jest to niewątpliwie najwyższy czas. W przeciwnym razie rząd będzie zmuszony przekonywać wściekłych mieszkańców stolicy o tym, że panuje nad sytuacją. Zdecydowanie nie tędy droga.
Po trzynastu latach wojny domowej w Syrii nastąpił dość nieoczekiwany przełom: islamistyczna opozycja obaliła władzę Baszszara Asada. Asad uciekł z kraju (według niektórych źródeł – zginął). Wszystkie dotychczasowe próby rozwiązania kryzysu za stołem rozmów okazały się bezproduktywne, gdyż każdy z uczestników wielkiej gry na Bliskim Wschodzie realizował własne interesy. Teraz nastąpi nowy akt dramatu w Syrii, w którym główni aktorzy – Turcja, Iran, Izrael, Rosja, USA… i kilkadziesiąt syryjskich i ościennych ugrupowań – będą próbowali zrealizować swoje cele strategiczne.
Syria: porażka klasycznej dyplomacji wielostronnej
Dotychczasowe różnorodne inicjatywy (od rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ z 2012 roku i kolejnych, przez negocjacje w ramach Ligi Arabskiej, forum państw neutralnych oraz rozmów genewskich pod egidą ONZ) i próby pokojowego zakończenia działań zbrojnych w Syrii nie przyniosły realnych efektów. Formalnie główną linią politycznego wododziału, uniemożliwiającą porozumienie o zażegnaniu wojny domowej i unormowaniu sytuacji, okazał się problem rozróżnienia „sił opozycyjnych” od „ugrupowań terrorystycznych”. Definicja tych pojęć miała kluczowe znaczenie. Które z ponad czterdziestu zidentyfikowanych grup i ugrupowań syryjskich miałyby być włączone w proces negocjacji z Asadem, a które nie? Za każdą z grup zbrojnych stało jakieś państwo. Selekcja potencjalnych beneficjentów porozumienia oznaczałaby od razu osłabienie jego protektora. A czy sam Asad powinien odejść przed rozpoczęciem negocjacji? Czy też w wyniku ich zakończenia? Warto przy tym przypomnieć, że Władimir Putin zaproponował Amerykanom uzgodnienie listy syryjskich organizacji terrorystycznych. Temat nie został przez USA podjęty.
Za formalnymi problemami ontologicznymi i kognitywnymi definicji terroryzmu kryją się strategiczne interesy, polityczne i ekonomiczne, oraz obawy o bezpieczeństwo zarówno państw regionu, jak i globalnych aktorów zaangażowanych w konflikt syryjski. Interesy te dotyczą nie tylko wielkich mocarstw, ale również średnich państw, których rola staje się coraz bardziej istotna w kontekście degradacji międzynarodowego porządku prawnego i instytucjonalnego, podważenia roli USA na świecie, „chińskiego wyzwania” oraz kryzysu neoliberalnej polityki. Bez uwzględnienia tych regionalnych interesów, uprzedzeń i obaw, jakiekolwiek uzgodnienia stają się nierealne. Próbom znalezienia i zagwarantowania sobie przez tę kategorię krajów miejsca w nieznanym jeszcze dzisiaj przyszłym porządku światowym, towarzyszy ich transakcyjność, często polityka brinkmanshipu (stawiania spraw na krawędzi kolejnej wojny), degradacja mechanizmów instytucjonalnych. Wzrasta natomiast rola indywidualnych decyzji populistycznych czy autorytarnych liderów oraz próby wypracowania autonomicznej polityki zagranicznej, czyli takiej, która pozostaje poza dotychczasowymi sojuszami, a polega na uzyskaniu tzw. koszyka wyboru partnerów w zależności od sytuacji i zagrożenia, kosztem obrony wartości.
Konflikt w Syrii określały działania dwóch głównych bloków: 1) antyreżimowej, antyasadowskiej opozycji (od 2012 r.), które doprowadziły do powstania na większości terytorium kraju obszarów pozostających poza kontrolą władz w Damaszku oraz 2) powstanie tzw. Państwa Islamskiego (PI), które skutecznie wypełniło tę lukę na terytoriach Iraku i Syrii. Struktury dżihadystycznego państwa stały się faktem. Każdy z tych bloków był powodem (lub pretekstem) do legitymizacji działań międzynarodowych w „zwalczaniu terroryzmu i związanych z tym zagrożeń”. Stąd też jeszcze w 2015 r. „na prośbę władz w Damaszku”, Federacja Rosyjska rozpoczęła działania zbrojne w celu likwidacji tzw. PI.
Działania Rosji przebiegały nie tylko jednocześnie, ale i w porozumieniu z operacjami USA w ramach Połączonych Sił Zadaniowych (Operacja Inherent Resolve (CJTF-OIR), czyli międzynarodowej koalicji pod przywództwem USA (głównie siły powietrzne kilkunastu państw NATO, ale także Arabii Saudyjskiej, Emiratów, Jordanii). Zagrożenie ze strony PI było wówczas realne, co wymagało koordynacji działań i ustalenia samodzielnych obszarów operacyjnych w Syrii. W rezultacie rozmów między sekretarzami stanu USA (najpierw Hillary Clinton, a później Johnem Kerry’m) a ministrem spraw zagranicznych Rosji Siergiejem Ławrowem uzgodniono, że obie strony będą współpracować bipolarnie. Porozumienie nobilitowało Rosję, czyniąc z niej partnera USA, i legitymizowało rosyjską obecność wojskową w Syrii. Amerykanie otrzymywali do rozmów znanego sobie partnera. Rosja i USA zdawały sobie sprawę ze swoich sprzecznych interesów strategicznych w regionie, niemniej zarządzanie rozbieżnościami jest lepszym rozwiązaniem niż ryzyko wyjścia sytuacji spod kontroli. Uzgadniano (chociaż często strony działały na zasadzie faktów dokonanych, aby później wymuszać na partnerze kolejne uzgodnienia), iż USA będą doposażać syryjskie antyreżimowe ugrupowania w broń, aby zwalczać PI on the ground, na wschód od rzeki Eufrat tj. w kierunku granicy z Irakiem, a Moskwa będzie wzmacniać siły zbrojne Asada (na zachód od Eufratu).
Dla jasności dalszej części artykułu przyjmijmy umowny podział: USA objęło pieczą tzw. siły antyasadowskie, w tym szeroko rozumiane Syryjskie Siły Demokratyczne (SDF), które składają się głównie z oddziałów syryjskich Kurdów YPG-PYD (People’s Defense Units – Democratic Union Party). Syryjskie Siły Narodowe (SNA) to kolejne zgrupowanie opozycji antyasadowskiej, które obejmuje kilkanaście mniejszych organizacji. SNA są wspierane przez Turcję i są jej skutecznym sojusznikiem w zwalczaniu zagrożenia kurdyjskiego w Syrii. Wpompowano miliardy dolarów, rubli, tureckich lirów w dostawy sprzętu, uzbrojenia, amunicji, szkolenia itd.
Waszyngton uzgadniał kwestie z Saudami, Turkami, Jordańczykami i Bagdadem, podczas gdy dyplomacja Rosji prowadziła rozmowy z Asadem, Teheranem i… Ankarą! Następnie kraje regionu dołączyły do wypracowanego porozumienia jako jego sygnatariusze, legitymizując w ten sposób osiągnięte ustalenia.
Otwartą kwestią pozostaje pytanie: Czy Amerykanie zapomnieli o wystąpieniu Putina na Konferencji Monachijskiej w 2008 r., proklamującym przyjęcie przez Kreml kursu na konfrontację z Zachodem? Czy też – po inwazji na Donbas i aneksji Krymu – łudzili się, że Syria może być forum współpracy z Rosją?
Inicjatywa trzech: Proces Astański
12 kwietnia 2018 r. w Senacie USA przesłuchiwano Mike’a Pompeo, którego D. Trump proponował na stanowisko sekretarza stanu. Senator Menendez pokazał kandydatowi na urząd szefa amerykańskiej dyplomacji zdjęcie, na którym ściskają sobie dłonie prezydenci Rosji, Iranu i Turcji. „Kogo brakuje na tym zdjęciu” – zapytał senator.
Mike’owi Pompeo wypomniano, że na zdjęciu brakuje obecności USA. I to w sytuacji, kiedy Turcja, sojuszniczy kraj NATO, zakupiła rosyjskie systemy S-400. W tym czasie Ankara, w obliczu wzrastającej siły i militarnych sukcesów oddziałów syryjskich Kurdów z PYG-YPG, sojuszników USA efektywnie i skutecznie zwalczających IS/PI, przygotowuje się do zniwelowania zagrożenia powstania na północy Syrii autonomii kurdyjskiej (tzw. Rojava). W aksjologii polityki tureckiej, bez względu na kompozycję rządu w Ankarze, terroryzm i separatyzm kurdyjski („…i wszelkie jego odmiany”), uznawany jest za podstawowe zagrożenie dla integralności państwa i bezpieczeństwa oraz porządku społeczno-politycznego.
Na przełomie 2016 i 2017 roku Moskwa wspólnie z Turcją forsuje ideę powstania regionalnego formatu z włączeniem Iranu w ramach tzw. Procesu Astańskiego – bez udziału USA czy innych państw zachodnich. Rada Bezpieczeństwa ONZ akceptuje ten format[1]. Ma on stworzyć warunki do wdrożenia planu pokojowego, który dotychczas nie przyniósł rezultatu. Proces Astański przebiega w sytuacji skutecznego likwidowania coraz mniejszych enklaw Państwa Islamskiego. Ustalono kluczowe zasady, w tym utworzenie obszarów deeskalacji i eliminację działań zbrojnych różnych ugrupowań. Format ten pozwalał m.in. na irańskie wprowadzenie szyickiej milicji oraz oddziałów Hezbollahu, które koncentrowały się zwłaszcza na południowych obszarach Syrii, graniczących z Libanem. Turcja z kolei podjęła się zadania wojskowej kontroli strefy wokół miasta Idlib. W obszarze zamieszkanym przez 4-5 milionów osób, głównie Arabów i Turkmenów, miały zostać skomasowane oddziały sił antyasadowskich, rekrutujących się z Syryjskich Sił Narodowych (SNA). Obszar ten obejmował także radykalne islamskie zbrojne ugrupowanie, anysaddamowski Hayat Tahirir asz-Szam (HTS), które wywodzi się z Al-Kaidy, Al-Nusry, choć obecnie ugrupowanie to określa się jako sunnickie. Współistnienie tych dwóch frakcji opozycji antyasadowskiej w Idlib było możliwe dzięki obecności i działaniom tureckich sił zbrojnych, stacjonujących w tej prowincji i jej okolicach.
W tym samym czasie Ankara trzykrotnie skutecznie podejmuje – mniej lub bardziej formalnie uzgodnione z Moskwą i Teheranem – operacje wojskowe w celu stworzenia tamponu bezpieczeństwa wzdłuż jej ponad 900-kilometrowej granicy z Syrią. Są to operacje lądowe, bez użycia komponentu lotniczego. Rosja, kontrolująca obszar powietrzny Syrii, nie wyrażała zgody na udział lotnictwa tureckiego w tych operacjach, gdyż należało zachować równowagę w „triumwiracie” dowodzonym przez Moskwę. Drugim elementem „równoważącym antykurdyjskie ambicje Ankary” było uznanie przez Moskwę i Iran, że miasto Tall-Rifat, położone około 11 km od tureckiej granicy, na północ od kontrolowanej przez Turcję dzielnicy Idlib, nie będzie znajdować się pod kontrolą północnego sąsiada Syrii. Kontrolę nad nim zagwarantowały siły zbrojne armii Asada (plan rosyjski). Tym samym Turcja pozbawiona została nie tylko możliwości rozciągnięcia pasa / tamponu bezpieczeństwa w kierunku zachodnim. Była to znaczna, jedna z bolesnych zadr w triumwiracie (oprócz np. strat osobowych tureckich sił zbrojnych w wyniku działań armii Asada, czy też zestrzeleniu rosyjskiego samolotu w listopadzie 2015 r. przez Turków).
Niemniej – Ankara uzyskuje kontrolę (samodzielną lub wspólną z rosyjskimi siłami) nad znacznym obszarem przygranicznym w strefie zdominowanej przez Rosję (na Zachód od Eufratu). Nie dotyczy to strefy kontrolowanej przez kurdyjskie oddziały YPG-PYG (na wschód od Eufratu, gdzie głos mają Amerykanie). Jednakże rosyjska zgaga i niesmak w sprawie Tall-Rifat były dla Ankary dokuczliwe … aż do 1 grudnia 2024 roku.
W takich warunkach, od przełomu 2017 i 2018 roku do lutego 2022 roku, postępowała „donbanizacja” sytuacji w Syrii. Pomimo stopniowego odzyskiwania terytoriów przez armię Asada – osiągając 65% jesienią 2024 roku – dzięki wsparciu Rosji, nie zanotowano znaczących zmian. Rosyjskie próby doprowadzenia do normalizacji relacji między Ankarą a Damaszkiem, pomimo zmiany stanowiska Turcji na rzecz zbliżenia obu stolic, nie przynosiły rezultatu. Uznanie przez Ankarę Asada za interlokutora (Ankara odmawiała mu od 2012 r. legitymizacji), mogłoby otworzyć drogę do nowego etapu w procesie astańskim, choć wymagałoby od Turcji zmiany stanowiska wobec Kurdów syryjskich. Brak realnego zakończenia działań i wypracowania uznawanego przez Damaszek i wszystkie siły wewnętrzne w Syrii pokojowego rozwiązania dla całego terytorium Syrii był równie odległy, jak w na początku poprzedniej dekady.
Wystawiona na ciężką próbę cierpliwość Ankary wyczerpała się, gdy osłabiona wojną w Ukrainie Rosja wycofała część sił powietrznych z Syrii, a Izrael rozbił potencjał wojskowy Hezbollahu. Pozostające pod tureckimi wpływami oddziały HTS mogły przystąpić do ofensywy.
Problem syryjski: wymiar izraelsko-irański a przyszłość uregulowania sytuacji w Syrii
Przez dziesięciolecia uwaga skupiona na Bliskim Wschodzie koncentrowała się wokół konfliktu palestyńsko-izraelskiego, regionalnej roli Iranu oraz zagrożeń związanych z jego programem jądrowym, a także skutków Arabskiej Wiosny. Porozumienia pokojowe Izraela z kilkoma państwami arabskimi (w tym przede wszystkim ZEA i Egipt oraz Jordania, tzw. „The Abraham Accords” z 2020 r.) znacznie ograniczyły Iranowi możliwości oddziaływania na region. Jednakże atak Hamasu na Izrael i militarna operacja premiera Netanyahu wobec Gazy zadały tym porozumieniom poważny cios. Zawieszenie przez administrację Trumpa w 2018 r. negocjacji w sprawie programu jądrowego Iranu (JCPOA), nieudana próba rewitalizacji porozumienia przez administrację Joe Bidena oraz powrót Trumpa do Białego Domu pogłębiają niepewność co do perspektyw sytuacji na Bliskim Wschodzie.
Operacja Izraela w Gazie oraz Libanie unaoczniła jednoznacznie, że problem wojny domowej w Syrii ma bezpośredni związek z polityką Iranu wobec Izraela i vice versa. Dotyczy to zarówno wymiaru bezpieczeństwa, to jest operacji sił islamskich wspieranych przez Iran z obszaru nie tylko Libanu, ale i Syrii, jak też polityki Izraela, mającej na celu ograniczanie obszarów wpływów i obecności radykalnych, antyizraelskich ugrupowań islamskich. Do czasu ofensywy HTS na północnym zachodzie Syrii Moskwa nie reagowała na izraelskie ataki na pozycje Hezbollahu w Syrii. Chociaż to właśnie m.in. osłabienie Hezbollahu przyczyniło się do sukcesu sił HTS.
Równie interesująca jest analiza dwóch zjawisk, które pozostają istotnym przedmiotem uwagi: jak obecnie wynika z pokojowego porozumienia z Libanem, Izrael dąży do zablokowania, zredukowania, wyeliminowania wpływów irańskich (Hezbollah) na południowej granicy Syrii. Z kolei na północnej granicy Syrii, Turcja dąży do stworzenia pełnego pasa bezpieczeństwa, eliminując zagrożenie ze strony „terroryzmu kurdyjskiego” (eliminacja nie tylko obecności Kurdów z tych obszarach, ale zablokowanie jakichkolwiek planów powstania autonomii kurdyjskiej w tym regionie Syrii) oraz stworzenia bezpiecznej strefy, umożliwiającej powrót / przesiedlenie (?) z Turcji ponad 3,5-milionowej grupy uchodźców przebywającej w niej od 2012 r. Tampon służyć ma także jako ochrona przed możliwą masową migracją z Syrii do Turcji. Czy te oba wymiary bezpieczeństwa będą czynnikiem stymulującym ewentualne załagodzenie antyizraelskiej postawy Ankary, czy też są kompletnie irrelewantne? To ma szczególne znaczenie, zwłaszcza biorąc pod uwagę nieprzewidywalny kierunek rozwoju sytuacji w Syrii.
Czy astański format ma jeszcze sens?
Ankara argumentuje, że (przynajmniej do czasu agresji Rosji na Ukrainę) spośród członków NATO to bezpieczeństwo Turcji było poddane szczególnym wielopoziomowym wyzwaniom. Atak Hamasu z 2023 r. i operacje w Gazie uruchomiły nieprzewidywalną dynamikę rozwoju sytuacji. W jej wyniku, z punktu widzenia efektywności możliwości działania astańskiego triumwiratu na obszarze Syrii uległy znacznej redukcji. Po obaleniu Asada przydatność formatu astańskiego (przypomnijmy: Rosja-Iran-Turcja) wydaje się więcej niż wątpliwa, zwłaszcza że to Turcja jest wielkim zwycięzcą tego etapu gry syryjskiej. W czasie, gdy oddziały HTS przejmowały, praktycznie bez oporu, kontrolę nad Damaszkiem, w Doha szefowie dyplomacji tych trzech państw szukali nowej formuły rozwiązania syryjskiego kryzysu.
Rosję najwyraźniej zaskoczył kierunek i tempo wydarzeń w Syrii. Gdy oddziały HTS docierały na przedmieścia syryjskiej stolicy, Ławrow mówił coś o kontrofensywie przeciwko islamistom, a rosyjskie samoloty ostrzelały zajęte przez HTS miasto Hama. Niemniej, Rosja – chociaż znacznie zredukowała swój komponent wojskowy w Syrii, a użyteczność morskiej bazy w syryjskim Tartus zmniejszyła się po tym, jak Ankara zamknęła Cieśniny Czarnomorskie – pozostaje wciąż obecna w Syrii. Moskwa posiada w tym kraju pewne aktywa, które może zredukować jedynie strategiczna porażka Rosji w Eurazji.
Upadek rządów Asada jest porażką Iranu, gdyż Syria była dotychczas praktycznie jedynym arabskim sojusznikiem Teheranu. Irańska obecność w Syrii w postaci milicji szyickiej, a przede wszystkim wspierania i szkolenia Hezbollahu, w wyniku libańskiej operacji Izraela i zawarcia porozumienia z Bejrutem, nie tylko zredukowała rolę Iranu w Syrii, ale podważyła też możliwości szybkiej odbudowy wpływów. Z drugiej jednak strony, wsparcie dla reżimu Asada stawało się poważnym obciążeniem dla Iranu i uwolnienie od tych zobowiązań może, paradoksalnie, poszerzyć swobodę działania Teheranu.
Turcja, wydaje się, w pełni wykorzystała sprzyjające warunki po zawarciu porozumienia między Izraelem a Libanem o zakończeniu działań zbrojnych i stopniowym wycofywaniu się z południowego Libanu, aby „niespodziewanie” bardzo wzmocnić swoją pozycję w astańskim triumwiracie. Obalenie rządów Asada i – z punktu widzenia interesów bezpieczeństwa rozumianych przez Ankarę jako likwidacja zagrożenia kurdyjskiego – zajęcie przez HTS miejscowości Tall-Rifat, jest oczywistym sukcesem Ankary bez tzw. uzasadnionej konieczności angażowania się militarnie w konflikt. Triumf militarny Turcji, odniesiony dzięki HTS, może wszakże okazać się krótkotrwały, jeśli podział łupów (stref wpływów) w Syrii będzie odzwierciedlał militarne i organizacyjne możliwości poszczególnych grup etnicznych, religijnych i politycznych. Potencjalna możliwość utworzenia jakiegoś rodzaju autonomii kurdyjskiej wyzerowałaby osiągnięcia Ankary.
Dlatego triumwirat astański może się ostać, a nawet może stać się użytecznym formatem wypracowania planu pokojowego i normalizacji sytuacji w Syrii. W jego przeżyciu są zainteresowane właściwie wszystkie strony, zwłaszcza, że prezydent-elekt USA już zdążył ogłosić amerykańskie désintéressement włączeniem się do syryjskiej gry. Oczywiście, teraz to Turcja będzie pretendować do grania pierwszych skrzypiec w trio z Astany.
[1] S/RES/2336 (2016): http://unscr.com/en/resolutions/doc/2336
Po konwencjach głównych kandydatów do kolejnej prezydentury wiadomo już, jakie założenia kampanijne obrali oni, ich sztaby i stojące za nimi partie. Wczoraj karty na stół wyłożył Rafał Trzaskowski i usiłował to zrobić Szymon Hołownia. Dwa tygodnie temu jasno ujawniono strategię na rzecz próby wyboru Karola Nawrockiego.
Po tych wydarzeniach prymat nominata Koalicji Obywatelskiej nie tylko się utrzymał, ale wręcz umocnił. Trzaskowski, akcentując problematykę bezpieczeństwa, Nawrockiego spycha do defensywy. Niewiele ma on bowiem w tej sprawie do powiedzenia. A obawy związane z pogarszającą się sytuacją w pobliżu naszych granic, wyborem Donalda Trumpa w USA, ryzykiem zakończenia wojny w Ukrainie na warunkach Putina itd. są najczęściej definiowanym przez respondentów w sondażach problemem, na który ta kampania powinna dać odpowiedź. Poprzez hasło „Gospodarka” prezydent Warszawy neutralizuje potencjalne wykorzystanie przez spin-doktorów PiS inflacji i drożyzny jako zarzutów wobec przedstawiciela obozu rządzącego. Stąd też atak na prezesa NBP Adama Glapińskiego; jemu najłatwiej (i zgodnie z faktami) przypisać odpowiedzialność za wciąż dość dotkliwe skutki wzrostu cen dla portfeli wielu wyborców. Poza tym jednym przypadkiem, w sobotę Trzaskowski powstrzymywał się od wycieczek w stronę ludzi ancien régime’u, co dobrze służy idei budowania wspólnoty, także pożądanej przez ogół rodaków. Z drugiej strony elektorat Koalicji 15 Października oczekuje faktycznych rozliczeń za przewiny poprzedniej władzy; aktywną rolę na tym odcinku zapewne przejmą inni politycy PO, na czele z Donaldem Tuskiem. Zresztą fakty zaczną mówić same za siebie: będzie więcej wniosków o uchylenie immunitetów, postępowania prokuratorskie zaczną się kończyć oskarżeniami, ruszą procesy.
Trzecie hasło Trzaskowskiego – równość – jest kluczem do pozyskania wyborców progresywnych. A raczej ich przytrzymania, bo na starcie już cieszy się ich zaufaniem. I raczej go nie straci, ku rozpaczy kandydatów stronnictw lewicowych. Z kolei odwoływanie się do doświadczeń i kontaktów samorządowych, oraz propozycje w tej mierze, zdejmują z faworyta tych wyborów odium polityka oderwanego od spraw zwykłych ludzi z mniejszych miejscowości. Choć pomysł kolejnego, tym razem prezydenckiego, specjalnego funduszu zaskakuje: lepiej umacniać samorządność poprzez jasne, trwałe i wystarczające zasady finansowania zadań własnych władz lokalnych.
Jeśli coś w tej strategii mi zgrzyta, to stwierdzenia trącące eurosceptycyzmem (zgodnie z linią polityczną Tuska) oraz pominięcie kluczowej kwestii odbudowy praworządności i demokracji. Ta druga dobrze współbrzmiałaby z oczekiwaniem rozliczeń ekipy PiS. Jeśli chodzi o tę pierwszą, to – szczerze mówiąc – mam nadzieję, że Trzaskowski na tym polu wykaże się, jeśli wygra wybory, niezależnością. Wydaje się być o wiele bardziej przekonanym Europejczykiem niż Tusk.
Generalnie sztabowcy KO za wzór przyjęli sobie chyba pierwszą kampanię Emmanuela Macrona. Nawet slogan „Cała Polska naprzód!” jest kalką z „La République, en marche!”. To dobry punkt odniesienia. Tamta kampania okazała się zwycięska.
Na tym tle Nawrocki prezentuje się słabo. To kandydat zwrócony ku przeszłości, nie ku nowoczesności. Nadal nie jest w stanie udzielać odpowiedzi na kontrowersyjne pytania debaty publicznej, a gdy czyni to wiernie w ślad za nagłymi zwrotami Jarosława Kaczyńskiego (jak w sprawie aborcji), wygląda niepoważnie i niesamodzielnie. Jego zadaniem nie jest jednak pozyskanie głosów elektoratu centrowego, lecz konfederatów (w drugiej turze). Z narodowcami to się zapewne uda. Jednak wątpliwe, by był w stanie przekonać drugi odłam polskiej radykalnej prawicy – leseferystów i libertarian.
Adam Bielan i Jacek Kurski, którzy ponoć kryją się za plecami kandydata PiS (nazywanego obywatelskim), są zapatrzeni w tegoroczne wybory amerykańskie i zwycięstwo Trumpa. Stąd zdają się wierzyć, że sukces może przynieść stawianie na obniżony standard życia przeciętnych rodzin w ostatnich latach (nieważne, że nastąpiło to w czasie rządów ich partii). Będą chcieli odciągnąć uwagę wyborców od niekompetencji Nawrockiego w kwestiach bezpieczeństwa, przekierowując ją na trudności codziennego życia. Glapiński niespodziewanie zapowiedział, że obniżka stóp procentowych nastąpi raczej w 2026 roku – nie, jak powszechnie spodziewali się ekonomiści, za cztery miesiące, kiedy to inflacja powinna wyraźnie spaść z obecnych 5 procent. Prezes NBP ponownie wikła się w politykę, próbując pomóc Kaczyńskiemu. Być może Koalicja będzie musiała wypić gorzkie piwo, jakiego sama sobie nawarzyła, zwlekając z uruchomieniem postępowania w sprawie odpowiedzialności konstytucyjnej Glapińskiego, mimo oczywistych przejawów złamania przezeń wymogu politycznej niezależności. Z sobotniego przemówienia Trzaskowskiego wynika jednak, że jest tego świadom i być może znalazł już na to receptę.
Trudno natomiast coś więcej powiedzieć o strategii Szymona Hołowni. W Teatrze Szekspirowskim w Gdańsku powtórzył swój znany symetrystyczny przekaz. Nie wiadomo jednak, do kogo go kieruje. Nie wydaje się, by jakaś znacząca grupa wyborców chciała uciec od wyboru między dwiema wyraźnie zarysowanymi alternatywnymi wizjami prezydentury: współpraca z rządem, przeprowadzenie obiecanych w 2023 roku prodemokratycznych zmian, mocna pozycja Polski w UE i działania na rzecz zagwarantowania bezpieczeństwa versus polityka tradycjonalizmu, powrót pod skrzydła Kościoła, ustawienie się bokiem (lub plecami) do UE, zależność od Ameryki Trumpa.
Kandydowanie Hołowni w takim duchu może być początkiem końca jego istotnej politycznej roli. W tej sytuacji nie wykluczałbym jego rezygnacji z udziału w wyścigu (nie za darmo!), o ile sondaże nagle i niespodziewanie nie wystrzelą mu w górę.
Czwarty (a w zasadzie, uwzględniając wysokość poparcia, trzeci) kandydat – Sławomir Mentzen – zapewne liczy na naturalny wzrost poparcia dla Konfederacji, według badań P. Sadury i S. Sierakowskiego nawet do 20 procent. Wystarczyłoby mu wówczas spokojne eksploatowanie tego trendu, bez konieczności sięgania po nowych (innych) wyborców. Wątpliwe jednak, aby wzrost poparcia osiągnął ten pułap już teraz. Także dlatego nadzieje PiS na wynik Nawrockiego bliski 50 procent, nie mówiąc już o zwycięstwie, wydają mi się płonne.
Ugrupowania lewicowe nie wyznaczyły jeszcze swoich kandydatów i nie ujawniły założeń kampanii, które miałyby przynieść w miarę przyzwoity wynik, co przy rywalizacji z Trzaskowskim i tak byłoby niesłychanie trudne.
Od reorganizacji naczelnych organów administracji państwowej, której celem było zbudowanie struktury rządowego centrum dowodzenia zdolnego do wdrożenia merytorycznych zmian w gospodarce, minęło ponad 40 lat. Przesłanie było wtedy (1987 r.) jasne: gospodarkę i życie społeczne należy uwolnić od hierarchicznego (może lepiej – piętrowego) układu: przedsiębiorstwo – zjednoczenie – ministerstwo, a więc umożliwić rzeczywistą samodzielność jednostkom gospodarczym, co prowadziło do odejścia od centralnego planowania – dogmatu gospodarki socjalistycznej. Zlikwidowano resorty branżowe, zmniejszono bodaj z 26 do 18 liczbę organów centralnych. Ten kierunek rozumowania potwierdzono, wprowadzając ustawę o działalności gospodarczej, przygotowaną znacznie wcześniej i przez inną ekipę niż utrwaliło się to w świadomości zbiorowej.
Potem nacisk na dokonanie transformacji ustrojowej spowodował zajęcie się innymi sprawami. Kolejne rządy rozbudowywały swój aparat, nie myśląc zbytnio o zasadach jego kształtowania. Zabrakło refleksji strukturalnej. Niestety, tej wady nie uniknęła obecna ekipa rządowa. Sądzę, że dążenie do pilnego utworzenia koalicji, w której czterech partnerów przejmuje władzę z rąk PiS, a musi to zrobić szybko i względnie sprawnie, zadecydowało o rezygnacji z prac o takim charakterze. Jeśli premier narzeka dziś na koalicjantów, że nie dość energicznie biorą się za rozliczenia poprzedników, to upatrywałbym przyczynę takiego spowolnienia w strukturze Centrum, a nie w lepszej lub słabszej woli podejmowania tych zadań.
Bo, po pierwsze – rząd jest nadmiernie rozbudowany i liczy aż 27 ministrów. Im więcej, tym gorzej, zwłaszcza że trudno uniknąć wrażenia, iż niektóre z tych stanowisk tworzono, by zaspokoić apetyty koalicjantów, a nie z rzeczywistej potrzeby. Jeśli koledzy mają, na przykład – trzy resorty, to my też musimy; to bardzo polskie. Po drugie, jedni kierują działami, takimi jak rolnictwo, przemysł (to tylko teoretycznie, bo czym właściwie zajmuje się ten resort zlokalizowany w Katowicach przy samodzielności podmiotów gospodarczych – nie wiadomo) czy infrastruktura, a inni – wybranymi z katalogu fragmentami działalności społecznej, a raczej intencjami, jak równouprawnienie albo troska o ludzi starych. Wysoko cenię minister Okłę-Drewnowicz, ale nie udało mi się odnaleźć żadnego przejawu działalności jej ministerialnego zespołu, bo trudno nazywać go resortem. Ta niespójność prowadzi do deptania sobie po piętach, kompetencje krzyżują się naturalną koleją rzeczy. Sprawy europejskie też mieszają się z kompetencjami „działowymi”, a że stanowiska poszczególnych ministerstw są odmienne, próba uzgodnienia wymaga czasu i kompromisów. O czym decyduje minister Pełczyńska-Nałęcz, a o czym minister Paszyk? Bo odnoszę wrażenie, że każde chciałoby czego innego.
Zasadniczą przyczyną niedowładu jest jednak brak jednoznacznego przesądzenia, co należy do partii koalicyjnych, a co do rządu. Przypomina to trochę dawne spory pod hasłem: partia kieruje, a rząd rządzi. Jeśli po 40 latach od przypominanej reformy AD 1987, nie wiemy, co i jak, to nie najlepiej świadczy o kolejnych ekipach rządzących, bo żadna nie zadała sobie tego trudu. Teraz, aby dojść do porozumienia, zdecydowano się na niezbyt efektywne rozwiązanie: podzielono ministerstwa wedle liczby mandatów sejmowych, ale uznano, że każda partia ma swojego wiceministra. Wyszło ponad stu członków rządowej kadry kierowniczej. A ponieważ stanowiska poszczególnych partii są rozmaite, to już w każdym z resortów dojść do porozumienia trudno, a co dopiero w rządzie jako całości. W jakim stopniu każdy z partyjnych nominatów odzwierciedla wolę partii, która go desygnowała, a w jakim stopniu jest wyrazicielem jednoznacznej opinii gremium resortowego? Natchniony zdolnościami proroczymi napisałem na powitanie Koalicji 15 Października w jednym z artykułów w „Res Humana”, że największym wrogiem tego rządu są partie wchodzące w jego skład i chyba miałem rację.
Jeśli nad projektem parlamentarnym lub obywatelskim partie koalicyjne głosują odmiennie, to niedobrze; jeśli tak się zdarzy w przypadku projektu rządowego – to dramat. Może sposobem na uniknięcie kolizji byłoby ograniczenie i podanie do publicznej wiadomości (jesteśmy dziś niewolnikami mediów) zestawu wspólnych inicjatyw i przesądzenie – przez czterech liderów – że wszyscy są za. Niby zrobiono to na wstępie wspólnych rządów, ale zbyt ogólnikowo i nieprecyzyjnie. Towarzyszyć temu mogłaby deklaracja, że w sprawach nieobjętych tym wykazem, każdy ma wolny wybór. Nie byłoby wówczas sporu w sprawach błahych, bo te źle wpływają na wizerunek i na wzajemne relacje. Swoją drogą, uprzywilejowana jest tu Trzecia Droga, bo ona ma dwóch liderów, choć w wyborach startuje jako jedno ciało.
Może Komitet Stały, którym kieruje minister Berek, wziąłby na siebie ciężar prowadzenia uzgodnień merytorycznych, nie tylko organizacyjnych i legislacyjnych, by projekty rządowe miały jednoznaczny kształt? Nie należy przenosić dyskusji na forum parlamentarne. Może.
Gdyby pojawiły się mądre propozycje o charakterze strukturalnym, jak wyjść z impasu, należałoby poświęcić im już teraz dużo uwagi. Natomiast po wyborach prezydenckich za tę sprawę trzeba wziąć się na serio. Bo kształt i formuła rządu to jest sprawa na serio. Od tego momentu do wyborów parlamentarnych pozostanie jeszcze dwa i pół roku. Tylko tyle i aż tyle.
5 grudnia do dymisji podał się premier Francji Michel Barnier. Jego gabinet był najkrócej funkcjonującym rządem V Republiki. Przetrwał zaledwie 91 dni. Wieczorem tego dnia, w orędziu do narodu prezydent Emmanuel Macron oskarżył o upadek rządu „front antyrepublikański”, który utworzyły – jego zdaniem – „skrajna prawica”, czyli Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen i „skrajna lewica”, czyli Nowy Front Ludowy. Faktycznie, za wnioskiem lewicy o odwołanie rządu zagłosowało aż 331 posłów – i z lewicy, i ze skrajnej prawicy. Macron przyznał pośrednio, że popełnił błąd, rozwiązując w ubiegłym roku parlament, co uruchomiło proces dezorganizacji francuskiej sceny politycznej. „Nie zostałem zrozumiany” – powiedział, wyjaśniając swoją ówczesną decyzję chęcią powstrzymania prącej do władzy skrajnej prawicy. Macron przemilczał jednak, że tylko dzięki Nowemu Frontowi Ludowemu Marine Le Pen i jej partia nie odniosła druzgoczącego zwycięstwa.
Chociaż spośród trzech wielkich bloków w parlamencie to lewica ze 193 mandatami jest siłą największą, Macron powierzył przed trzema miesiącami stanowisko premiera 73-letniemu konserwatyście Michelowi Barnierowi. Prezydent liczył, że obawami przed skrajną prawicą będzie trzymał w szachu lewicę, a ta będzie wspierała jego autorski rząd. Przeliczył się. Układ sił w parlamencie francuskim może nie sprzyja utworzeniu rządu większości, ale pozwala na utopienie już istniejącego. Dwa skrajnie wrogie sobie ugrupowania dogadały się i obaliły Barniera.
Teraz we Francji rozpoczyna się obłędny kontredans polityczny, w którym chodzi nie tylko o to, kto będzie nowym premierem. Utworzenie nowego rządu będzie niezwykle trudne, a parlamentu nie można rozwiązać aż do sierpnia 2025 roku. Na horyzoncie widnieją wybory prezydenckie w 2027. Dzisiaj największą popularnością (32 procent poparcia) cieszy się Marine Le Pen. Macron zapowiedział w orędziu, że mimo porażki jego rządu, nie poda się do dymisji.
Oznacza to najpewniej, że przez najbliższe trzy lata będziemy mieli we Francji nie motor napędowy Unii, lecz osłabionego prezydenta i permanentne kryzysy rządowe z perspektywą przedterminowych wyborów parlamentarnych.
Bardziej klarowna, co nie znaczy – bardziej optymistyczna, sytuacja powstała w Niemczech. Mniejszościowy socjaldemokratyczny rząd Olafa Scholza dotrwa tylko do przedterminowych wyborów, które odbędą się 23 lutego 2025 r. Socjaldemokraci nie mają dzisiaj szans nawet na drugą lokatę, gdyż ze swoimi 15 proc. poparcia ustępują skrajnie prawicowej Alternatywie dla Niemiec (18 proc.). Niemcy mają jednak tradycje wielkiej koalicji, zatem najprawdopodobniej zwycięska chadecja (dzisiaj 32 proc. poparcia) doprosi do rządzenia mocno poturbowanych socjaldemokratów. Zanim jednak wyłoni się nowy Bundestag, zanim utrze nowa koalicja i powstanie rząd Friedricha Merza, w bardzo ważnych dla losów Europy najbliższych trzech-czterech miesiącach także Niemcy będą pozbawione silnego, wyrazistego przywództwa.
W systemie politycznym Rumunii rola prezydenta jest ograniczona. Nie ma on możliwości wetowania ustaw i może być zawieszony zwykłą większością głosów Izby Deputowanych i Senatu. Niemniej, jako – wg konstytucji – „mediator między państwem a społeczeństwem” oraz zwierzchnik sił zbrojnych prezydent może stać się potencjalnie poważnym problemem. Zwłaszcza jeśliby drugą turę wyborów 8 grudnia wygrał Călin Georgescu, kandydat znikąd, skrajnie prawicowy populista, nacjonalista i ortodoks religijny. Ten, a jakże by inaczej!, admirator Putina i nawołujący do powstrzymania pomocy dla walczącej Ukrainy, zebrał w pierwszej rundzie 23 procent głosów.
Największe partie rumuńskie zawarły sojusz na rzecz Eleny Lasconi, wysuniętej przez Unię Ocalenia Rumunii – podobne do polskiej Trzeciej Drogi różnolite ugrupowanie zrzeszające od liberałów do ekologów. Sama Lasconi pozycjonuje się jako centroprawica i chętnie odwołuje się do Ronalda Reagana.
Europa jak nigdy potrzebuje konsolidacji, zdecydowania i sprawczości. Na jej wschodzie trwa wojna rosyjsko-ukraińska. Płonie Bliski Wschód. Piętrzą się wewnętrzne problemy gospodarcze i społeczne. Wzmaga się presja migracyjna. Niepewność zawisła nad relacjami z USA. Tymczasem w trzech ważnych państwach UE, z których tandem francusko-niemiecki jest decydujący dla przyszłości Unii, czekają nas tygodnie i miesiące wstrząsów i perturbacji.
Archetyp niezwyciężonego bohatera, który uosabia ideały siły, niezależności i sukcesu, który jest w stanie podporządkować sobie wszystko i wszystkich, jest głęboko zakorzeniony i nadal propagowany w amerykańskiej kulturze przez literaturę, filmy i gry cyfrowe.
Bogactwo nadal (i zbyt często) staje się symbolem władzy i osiągnięć, przyćmiewając inne cechy, takie jak inteligencja czy kreatywność. Na przykład Elon Musk jest głównie rozpoznawalny i podziwiany ze względu na swój ogromny majątek i wpływ, jaki on przynosi, a nie ze względu na jego inteligencję, innowacyjne pomysły lub wiedzę techniczną. Skupienie się na bogactwie i władzy zdaje się kształtować wartości i aspiracje społeczne, prowadząc do wąskiej definicji sukcesu. Najlepiej zdaje się ilustrować to słynne żartobliwe powiedzenie: a kto bogatemu zabroni?
Ale to dość powszechne zjawisko rodzi również interesujące pytania o to, co naprawdę cenimy i podziwiamy w naszych przywódcach i bohaterach i komu chcemy powierzyć władzę na najwyższym szczeblu. Odpowiedź na to pytanie zdaje się być bardzo istotna tuż przed finalną sceną zmiany władzy w Białym Domu i towarzyszącej temu paradzie potencjalnych nominatów na najważniejsze stanowiska w nowej administracji.
I tu trzeba pilnie pospieszyć z istotnym wyjaśnieniem lub raczej odpowiedzią na pytanie: Czy On może? Odpowiedź brzmi: nie, nie może. Donald Trump nie może oficjalnie mianować nikogo do swojej administracji, dopóki nie zostanie zaprzysiężony 20 stycznia 2025 roku jako 47. prezydent USA. Może jednak ogłosić swoich planowanych kandydatów i snuć plany dotyczące jego administracji. Nominacje te, zwłaszcza na stanowiska w rządzie, wymagają jednak zatwierdzenia przez Senat po objęciu urzędu przez Trumpa.
Istnieją pewne wyjątki, takie jak wiceprezydent i szef personelu Białego Domu, które zgody Senatu nie wymagają. Dodatkowo Trump mógłby wykorzystać nominacje w czasie przerwy do tymczasowego obsadzenia stanowisk bez zatwierdzenia Senatu, jeśli ten będzie miał przerwę; ale te nominacje trwałyby tylko do końca następnej sesji Kongresu.
Jednakże przez jeszcze kilka tygodni Donald Trump może dość bezpiecznie ogłaszać najbardziej kontrowersyjne listy potencjalnych liderów nowej administracji, wiedząc, że posiada bezpiecznik w postaci braku zgody ze strony legislatywy. Możliwe jest, że wykorzystuje te publicznie ogłaszane nominacje, aby zasygnalizować lojalność swoim zwolennikom i sojusznikom, wiedząc, że proces zatwierdzania, który może być poważną przeszkodą w realizacji tych obietnic, daje mu margines bezpieczeństwa. W ten sposób może pokazać swój zamiar nagradzania lojalności bez konieczności wykonania obietnic, jeśli Kongres zablokuje nominacje.
Inną opcją może być to, że bardzo wczesne publiczne ogłaszanie bardzo kontrowersyjnych wydawać by się mogło propozycji, przy jednoczesnym opisanym wyżej zaworze bezpieczeństwa, pozwoli mu na większą swobodę w dokonywaniu ostatecznego wyboru i da mu czas na sprawdzenie reakcji opinii publicznej i poziomu poparcia dla jego wyborów. Jakakolwiek jest jego strategia, bezspornym pozostaje to, że lista osób proponowanych do objęcia najważniejszych stanowisk jest wysoce kontrowersyjna. A są (lub – jak w przypadku Matta Geatza i Pete’a Hegsetha – byli) wśród nich:
Pete Hegseth na sekretarza obrony: były gospodarz Fox News, stanął w obliczu oskarżeń o napaść seksualną w 2017 roku, chociaż nie postawiono żadnych zarzutów.
Robert F. Kennedy Jr. na sekretarza zdrowia i opieki społecznej, choć znany jest ze swoich kontrowersyjnych poglądów na temat szczepionek.
Kash Patel – potencjalny dyrektor FBI, znany ze zdecydowanych poglądów partyjnych i długiej listy przeciwników politycznych. Nominacja Patela wzbudziła obawy o potencjalną stronniczość i upolitycznienie FBI.
Tulsi Gabbard na stanowisko dyrektora wywiadu narodowego: spotkała się z krytyką za swoje ostatnie spotkanie z prezydentem Syrii Baszarem al-Assadem.
Matt Gaetz na stanowisko prokuratora generalnego. Gaetz wycofał swoje nazwisko z rozważań ze względu na wcześniejsze śledztwa w sprawie zarzutów o handel ludźmi w celach seksualnych. W jego miejsce pojawiła się Pam Bondi, była prokurator generalna Florydy i obrońca podczas pierwszego procesu impeachmentu Trumpa.
Elon Musk — szef Departamentu Efektywności Rządu, którego zadaniem jest znalezienie 2 bilionów dolarów cięć budżetowych. Ta nominacja jest postrzegana jako niekonwencjonalna ze względu na doświadczenie Muska w biznesie, a nie w rządzie.
Scott Bessent, założyciel Key Square Capital Management i były dyrektor ds. inwestycji w Soros Fund Management — sekretarz skarbu. Finansowe zaplecze Bessenta i poparcie dla polityki gospodarczej Trumpa sprawiają, że jest on mocnym kandydatem.
Marco Rubio – sekretarz stanu. Nominacja senatora z Florydy i byłego kandydata na prezydenta jest godna uwagi ze względu na jego wcześniejszą krytykę Trumpa i jego zdecydowane stanowisko w kwestiach polityki zagranicznej.
Brooke Rollins, Dyrektor Generalna America First Policy Institute — na stanowisko sekretarza rolnictwa. Rollins pracowała na różnych stanowiskach doradczych podczas pierwszej kadencji Trumpa i jest znana ze swojej wiedzy politycznej.
Scott Turner — sekretarz ds. mieszkalnictwa i rozwoju miast. Były gracz w futbol amerykański i prawodawca stanowy w Teksasie. Turner był zaangażowany w inicjatywy edukacyjne i rewitalizacyjne.
Lori Chavez-DeRemer — sekretarz pracy: Była kongresmenka z Oregonu, jej nominacja jest wspierana przez Związek Zawodowy Teamsters, co podkreśla poparcie dla niej ze strony grup pracowniczych.
Do 20 stycznia jest jeszcze kilka tygodni, a karuzela nazwisk kręci się bardzo szybko i łatwo z niej spaść. Jeszcze trzeciego grudnia kandydatem na sekretarza obrony był Pete Hegseth, ale już czwartego wyglądało na to, że może zastąpić go gubernator Florydy (i przeciwnik Trumpa) Ron DeSantis. Znamy przyszłego prezydenta: może on powiedzieć „you are fired” („został pan zwolniony”) jeszcze wiele razy, zanim ostatecznie, za zgodą Senatu, powie „you are hired” („został pan zatrudniony”). Ale kto bogatemu zabroni…
Na spotkaniu zespołu redakcyjnego „Res Humana” ustalono, że listopadowy numer dwumiesięcznika będzie poświęcony tematyce politycznej. Bo wybory w USA, a w ogóle to dawno o polityce nie było. Zatem, jak mówi jeden z bohaterów popularnego serialu Ranczo: jak tak, to tak.
Dawno, dawno temu podczas wykładu, na którym polityczny propagandzista przedstawiał postęp w budownictwie socjalizmu w PRL, siedzący z dala od prezydium niepozorny osobnik zabrał głos: „Towarzyszu prelegencie, mam jedno pytanie. Czy już nastał ten socjalizm, o którym mówiliście, czy będzie jeszcze gorzej?” Rzeczywiście, kilka lat później socjalizm z łoskotem walnął o glebę. Obiecując fundamentalne zmiany na lepsze, apologeci nowych czasów zaczęli zachwalać kapitalizm, do niedawna będący źródłem zła wszelkiego, a wśród jego konstytutywnych cech wyróżnili dwie: własność prywatną (w odróżnieniu od rujnującej samą siebie własności państwowej) oraz prawa rynku, które miały skutecznie zastąpić nieefektywne centralne planowanie. Publiczność zaniemówiła z zachwytu, lecz wkrótce odzyskała głos. Główny propagator polskiego kapitalizmu Leszek Balcerowicz (profesor bądź co bądź) musiał rejterować przed hałaśliwym, choć mocno niedouczonym (matury ponoć nie miał) Andrzejem Lepperem, rolnikiem spod Darłowa. Przez wiele lat w świadomości zbiorowej Polaków utrzymywało się jednak przekonanie, że może wolniej, może potykając się, ale konsekwentnie zmierzamy do kapitalizmu, bo jeszcze w pierwszych dekadach XXI wieku prywatyzowano to i tamto, a rynek wciąż był pojęciem uświęconym doktrynalnie i o żadnym powrocie do centralizmu nie myślano, a nawet ganiono każdego, kto o państwie jako regulatorze wspominał. Pojawiały się wprawdzie nic nieznaczące określenia, jak społeczna gospodarka rynkowa, pełniły one jednak rolę zmiękczającą dolegliwość wprowadzanych rozwiązań i wzmacniającą zaufanie do przywódców, którzy o ludzkiej twarzy ustrojów nie zapomnieli.
W 1990 roku państwo polskie było właścicielem około 8,5 tysiąca zakładów pracy. Ogółem w latach 1990–2010 dokonano przekształceń własnościowych blisko 6 tys. zakładów (dane wg portalu historycy.org.pl). Nie nudząc podawaniem zbyt wielu szczegółów, można wyraźnie dostrzec, że procesy prywatyzacyjne mocno zwalniały za rządów PiS (rekordzistą okazał się rząd Olszewskiego, kiedy sprywatyzowano tylko 1 przedsiębiorstwo). Bliższe przyjrzenie się pozostałym rządom nie prowadzi do wniosków uogólniających; odnoszę wrażenie, że liczbowe efekty prywatyzacji były raczej odzwierciedleniem aktualnej koniunktury rynkowej lub sprawności urzędniczej niż wyrazem świadomej polityki poszczególnych ekip rządzących. Nigdy się nie udało, choć próbowano, ustalić, jakie dziedziny gospodarki powinny pozostać we władztwie państwa, a jakie z powodzeniem można przekazać w bardziej operatywne, prywatne ręce. Według danych Ministerstwa Aktywów Państwowych na koniec 2023 roku w Polsce funkcjonowało 669 spółek Skarbu Państwa. W latach 2015–2023 nastąpił wyraźny powrót do roli państwa w procesach decyzyjnych, spowolniono prywatyzację, nasiliła się natomiast nacjonalizacja gospodarki. Symbolicznym dowodem tych procesów stała się zmiana nazwy Ministerstwa Przekształceń Własnościowych (która to nazwa obowiązywała do 1996 roku) na Ministerstwo Skarbu Państwa, a gwoździem do trumny procesów prywatyzacyjnych stało się przyjęcie nazwy Ministerstwo Aktywów Państwowych, co stało się w roku 2019 w apogeum rządów PiS. Od 2015 roku rozpoczął się zresztą proces odwrotny: przywrócona została kontrola Skarbu Państwa nad Bankiem Pekao SA, spółką PKP Energetyka, Elektrowniami w Połańcu i Rybniku, 8 elektrociepłowniami i Polskimi Kolejami Linowymi, by wymienić tylko najważniejsze zakłady.
Jednym z kluczowych pytań po utworzeniu – pod koniec 2023 r. – koalicji rządzącej było pytanie o filozofię rządzenia. Nie o wybory ustrojowe, bo te wydają się przesądzone, lecz „o granicę pomiędzy tym, co publiczne, a tym, co prywatne, pomiędzy państwem a rynkiem”[1]. Zacytowałem George’a Friedmana, bo pytanie postawione przez amerykańskiego politologa i doradcę rządowego dotyczy także polskiej ścieżki rozwojowej. A z jego rozważań wynika, że wybór, o którym mówimy, nie jest pochodną zmiany ekipy rządzącej, lecz ukształtowania obiektywnych warunków: wyczerpania zdolności dotąd przyjętego rozwiązania (koncepcji) do prowadzenia skutecznej polityki w następnych latach; gdy ta zdolność zdaje się wygasać, potrzebne jest przestawienie zwrotnic. Takiej manipulacji dokonali w najnowszej historii dwaj amerykańscy prezydenci: Franklin Delano Roosevelt i Ronald Reagan. Pierwszy z nich radykalnie zwiększył zakres władzy rządu federalnego. Reagan zaś zdecydowanie go zmniejszył. „Roosevelt interweniował, przenosząc część władzy z elity finansowej na elitę polityczną. Gdyby tego nie zrobił, przeważyłoby poczucie, że wszystkie elity kraju zawiodły. A właśnie ono doprowadziło do władzy faszystów w Europie”. Czy podobna sytuacja ma miejsce w Europie, czy faszyści zagrażają też Polsce? Jeszcze nie dorwali się do władzy, ale ich obecność coraz mocniej objawia się na międzynarodowej scenie politycznej. „Coś przeciwnego zdarzyło się za Reagana. W latach osiemdziesiątych odpowiedzialnością za kryzys gospodarczy obciążano elity polityczne; społeczeństwo obwiniało strukturę wielkiego rządu, pozostawioną przez Roosevelta. Reagan przesunął więc równowagę pomiędzy państwem a rynkiem w drugą stronę, osłabiając państwo, by wzmocnić rynek”[2]. Zmiana ekipy: Demokraci czy Republikanie nie miała nic do rzeczy. Od Roosevelta do Reagana upłynęło ok. 60 lat, rozdzielało ich zaś kilku prezydentów z obu opcji. Friedman idzie też dalej w swoich rozważaniach. Jego zdaniem, nie chodziło o rzeczywistą zmianę polityki, nie istniały bowiem żadne obiektywne okoliczności, które by taką zmianę wymuszały. „Koncentrowali się nie na rozwiązaniu problemu […], ale na przekonaniu obywateli, że nie tylko mają plan, ale również są pewni jego sukcesu”[3]. Do tego potrzebny jest mistrz iluzji i obaj takimi mistrzami się okazali. „Oprócz swego udziału w określaniu zakresu władzy państwa i rynku prezydent i inni politycy, manipulując strachem i nadzieją, definiują również to, jak oficjalnie wygląda sytuacja. Roosevelt i Reagan byli wielkimi prezydentami nie tylko dlatego, że przesunęli granice między państwem a rynkiem w taki sposób, by odpowiadał potrzebom chwili, ale również dlatego, że stworzyli atmosferę, w której wydawało się to nie zwykłą operacją techniczną, ale moralną koniecznością. Czy wierzyli w to, czy nie, jest mniej istotne niż to, że skłonili do tej wiary innych i w ten sposób umożliwili przeprowadzenie technicznej zmiany”[4].
Można wpaść w cielęcy zachwyt z podziwu dla manipulacyjnej zdolności obu prezydentów. Powstaje jednak pytanie, czy ich sukces wynikał tylko z prestidigitatorskich umiejętności, czy też był wynikiem synchronizacji rzeczywistych potrzeb z siłą propagandy i osobistymi przymiotami. Z najnowszej historii Polski można przecież przypomnieć ekwilibrystykę Jerzego Urbana z lat 1986–89, która żadnego politycznego sukcesu ani jemu, ani jego patronom nie przyniosła. A teraz? Obserwacja zagrożeń wskazywałaby, że nadszedł czas na Roosevelta, czyli na wzmocnienie państwa kosztem rynku. Wojna Rosji z Ukrainą, generująca strach przed wojną na większą skalę, powodziowa katastrofa, chocholi taniec w instytucjach wymiaru sprawiedliwości, zmaganie z migracją, wymaga – tak nam się wydaje – silnego państwa i zwiększenia poczucia bezpieczeństwa. Ktoś, kto więcej wie i więcej umie, powinien wziąć odpowiedzialność za obywateli, zestresowanych tym, co się dookoła nich dzieje. Inaczej przyjdą faszyści, zawsze tak było, a teraz są nadspodziewanie blisko. Obserwacja bieżących zdarzeń potwierdzałaby, że tak się dzieje. Rosną szybko środki na obronność i bezpieczeństwo, a te dziedziny zawsze były i pozostaną domeną państwa. Środki te nie wzmacniają jednak rodzimego kapitału prywatnego, bo przeznacza się je na import, wzmacniając tym samym obcych eksporterów. Przy okazji wychodzi na jaw słaba zdolność technologiczna naszej gospodarki. Nie może być jednak inaczej, skoro na obronność (w tym zakupy sprzętu) przeznaczymy w 2025 r. 4,7 procent PKB, a na B+R tylko coś około 1,3 procent. Prywatne inwestycje nadal spadają. O żadnej prywatyzacji wróble nie donoszą. Ciężar odbudowy zniszczeń po powodzi wzięło na siebie państwo, powołując urząd specministra do tych celów. Na marginesie tego kataklizmu zaczęto sugerować wprowadzenie cen regulowanych na dotkniętych klęską terenach. Przyszedł taki czas. Być może.
W zakamarkach słabnącego z wiekiem umysłu pojawia się jednak pewna wątpliwość. Jak dalece odwrót od polityki uznanej niedawno za fundament rozwoju nie zagrozi pryncypiom ustrojowym? By uniknąć ironicznych uśmiechów, odwołam się do autorytetów, tym razem do Slavoja Żiżka, którego lewicowych przekonań nikt nie ośmiela się kwestionować. Interpretując marksowską analizę możliwości przezwyciężenia organicznych sprzeczności kapitalizmu, pisał: „[…] kiedy możemy mówić o zgodności sił wytwórczych ze stosunkami produkcji w ramach kapitalistycznego sposobu produkcji? Dokładna analiza przynosi tylko jedną odpowiedź na to pytanie: nigdy”. Bo to właśnie „[…] wewnętrzna sprzeczność zmusza system kapitalistyczny do ciągłej, rozszerzonej reprodukcji – do nieustannego rozwoju warunków produkcji […]”. I dalej: „Kapitalizm jest w stanie przekształcić swoją granicę, własną niemoc, w źródło wewnętrznej siły – im bardziej się «rozkłada», im bardziej pogłębiają się jego wewnętrzne sprzeczności, tym bardziej musi siebie zrewolucjonizować, aby przetrwać”[5]. Problem zatem w tym, by dokonując przestawienia zwrotnic, nie usunąć, nie wypalić, jak pisze Żiżek – świadomie lub przypadkiem – tej wewnętrznej sprzeczności, która „stanowi podstawową siłę napędową jego rozwoju”. Bo wtedy nie można wykluczyć sytuacji, że po jakimś czasie, jakiś podobnie niepozorny osobnik zapyta: „panie prelegencie, czy mamy już ten kapitalizm, czy będzie jeszcze gorzej?”.
[1] George Friedman, Następna dekada. Gdzie byliśmy i dokąd zmierzamy, Wyd. Literackie, Kraków 2012, s. 68.
[2] Tamże, s. 68–69
[3] Tamże, s. 68
[4] Tamże, s. 72
[5] Wszystkie cytaty za Slavoj Żiżek, Wzniosły obiekt ideologii, Wyd. Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 2001, s. 70 i 71.
Tekst ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
W połowie XX stulecia uważano powszechnie, że jest ono wiekiem filmu, sztuki wiodącej i prowadzącej orszak wszystkich muz. Nie tyle przeto odkrywcą, co kodyfikatorem tego przekonania był wybitny historyk sztuki Arnold Hauser w swym fundamentalnym dziele Społeczna historia sztuki i literatury. Podobnego zdania był także prof. Kazimierz Wyka, który w swym eseju Podróż do krainy nieprawdopodobieństwa z roku 1947 przypomniał, że jeśli jeszcze w roku 1800 wiodącymi gatunkami sztuki były dramaturgia i poezja, to już sto lat później na czoło wysuwa się powieść, a obecnie tę rolę odgrywa film. Na marginesie uwaga, że kilkanaście lat później prof. Wyka – pod wpływem rozwoju telewizji – zmienił zdanie, a wiodącą rolę rezerwował już nie dla filmu, a „po prostu pewnej techniki przekazu”, którą nazwał telemuzą i której nie uważał za sztukę.
Nie ulega jednak wątpliwości, że film jest jeszcze i dzisiaj, mimo rosnącej stale konkurencyjności telewizji oraz innych nowych środków komunikacji społecznej, kurczenia się na całym świecie widowni kinowej, wiodącym rodzajem sztuki wywierającej najsilniejszy wpływ na umysłowość zbiorową.
Chciałbym postawić i udowodnić tezę, wcale nie tak oczywistą, że jeśli zgodzić się można na pojęcie sztuki wiodącej, to przecież nigdy żadna z owych wiodących sztuk nie funkcjonowała – po pierwsze – w jakiejś abstrakcyjnej próżni, oderwaniu od innych form wypowiedzi, a zawsze – i po drugie – rzecz polegała i polega nadal na „wzajemnym się sztuk oświetlaniu” (jak jeszcze w XVIII w. pisał Fryderyk Schiller), przenikaniu form i treści do innych środków przekazu mających większą szansę przyciągnięcia masowego odbiorcy. Mówię oczywiście o szczytach, bo znamy przecież dobrze i inne zjawisko – wulgaryzowania, spłaszczania, przeinaczania i pospolitowania pewnych treści kultury zwanej umownie wysoką przez równie umownie zwane sztuki niskie. Film jest od wielu już lat bezdyskusyjnie zaliczany w swych najlepszych wydaniach do sztuk kultury wysokiej, ale przecież nie zawsze tak było.
Jeszcze w początkach dziewiętnastego wieku powieść (i w ogóle proza literacka) była – w rzekomo naturalnym systemie sztuk – gatunkiem intelektualnie podejrzanym, tak jeszcze do niedawna traktowano też sztukę filmową. Tak jak powieść wchłonęła wiele form i treści swych wielkich poprzedniczek — dramaturgii i poezji, tak film przejął i przejmuje nadal wiele z tego, czym żyła powieść i co ją konstytuowało, jako swego czasu wiodący gatunek sztuki. Ba, nie byłoby filmu, gdyby przedtem nie istniała powieść! Nie dlatego nawet, że większość filmów to adaptacje dzieł literackich czy też utwory (scenariusze) specjalnie dla potrzeb filmu pisane, lecz dlatego że film, nawet ten tak chlubiący się swoją antyliterackością, własnym filmowym językiem, szukający – i znajdujący jakże często – obrazowe ekwiwalenty słowa, jest niczym innym jak literaturą właśnie, czyli sposobem widzenia świata i spraw ludzkich: środkami mu dostępnymi, specyficznymi, odrębnymi i jakimi kto tam jeszcze chce. Nie przeczy temu nawet fakt, że w okresie kina niemego, a więc w okresie narodzin filmu, związki kina z literaturą były bardzo luźne, niemalże nieistniejące, jako że adaptacje dzieł literackich stanowiły wówczas tylko znikomy procent całej ówczesnej produkcji filmowej – odwrotnie niż współcześnie, w okresie kina dźwiękowego. Lecz czyż nieme filmy Charliego Chaplina, na czele z Gorączką złota czy Dyktatorem, to nie wspaniała literatura? O ileż przy tym wspanialsza od niejednej wspaniałej współczesnej adaptacji filmowej wspaniałego dzieła literackiego!
Tak więc, jeśli poważnie myśli się o sprawie filmu, nie tylko jako odrębnego, posiadającego swą specyfikę, niewątpliwe sukcesy artystyczne i możliwość masowego oddziaływania na miliardy odbiorców (za pośrednictwem telewizji na przykład), to istotnie nie sposób ominąć pytania o związki sztuki filmowej z innymi dziedzinami sztuki, związek filmu z literaturą na przykład i to związek wcale nie jednostronny. Istotny pośród spraw szerszych – cywilizacyjno-technicznych, kulturowych, socjologicznych i artystycznych kontekstach znaczący. To znaczy, że nie tylko, jak wiemy dziś doskonale, literatura oddziałuje na film, ale i odwrotnie: film postawił literaturę (i inne sztuki) w nowej sytuacji, która w sumie ożywczo na nią podziałała, jej możliwości ekspresyjne, które – znowu nawiasem mówiąc – rozwinęły się w dwu skrajnych kierunkach. Jeden to behawioryzm amerykańskiej prozy z lat dwudziestych (np. John Dos Passos czy John Steinbeck), drugi to europejska proza psychologiczna (Marcel Proust czy James Joyce). Odpowiada to przecież dwu skrzydłom poszukiwań w dziedzinie języka filmowego. „Wszystkie kwiaty z naszego ogrodu i z parku pana Swann, i lilie wodne z Vivonne, i prości ludzie ze wsi, i ich domki, i kościół, i całe Combray, i jego okolice, wszystko to, przybrawszy kształt i trwałość, wyszło – miasto i ogrody – z mojej filiżanki herbaty” – pisał Marcel Proust w W poszukiwaniu straconego czasu, demonstrując filmową niemal technikę wywołania swoich obrazów-wspomnień. Czy wielu było filmowców, którzy potrafili znajdywać równie sugestywnie zmysłowe, a równocześnie intelektualnie nasycone obrazy filmowe w swoich dziełach? To jeszcze niemal nietknięta karta w historii kina artystycznego.
Rozwój kina poszedł raczej w tym drugim kierunku wyznaczanym przez prozę behawioralną. Ale czyż historia wielkich dzieł światowego kina (od Chaplina, René Claire’a, Buñuela po Felliniego czy Bergmana) to przypadkiem nie historia buntu przeciw owej ukutej jeszcze przez Karola Irzykowskiego formule kina jako „widzialności obcowania człowieka z materią”, kina jako jednowymiarowej fotografii rzeczywistości? Ależ tak właśnie. Paradoksalnie. Bo to literatura jest tutaj największym sprzymierzeńcem filmu, źródłem głębokiej inspiracji intelektualnej ponad szarzyzną masowej popularnej produkcji, wyzwaniem obustronnie obligującym – ponad nieistotnymi w gruncie rzeczy sprawami techniki i środków przekazu.
Na temat istotnych związków między literaturą a filmem, przenikania form i treści tych dwu różnych i odległych od siebie zdaniem wielu teoretyków sztuki rodzajów wypowiedzi artystycznej, tak oto wypowiedział się René Clair w książce Po namyśle wydanej po polsku i w Warszawie w roku 1957: „Powieściopisarz korzysta również z przysługującej autorowi filmowemu swobody w zakresie dysponowania czasem i przestrzenią. W powieści, podobnie jak w filmie, jeden wieczór może wypełnić całe dzieło, a wiele lat zamknie się tu w paru wierszach, tam znów – w paru sekundach (…). Jednakże powieść przeznaczona dla czytelnika, który może w każdej chwili odłożyć książkę, gdy uwaga jego zaczyna słabnąć – nie podlega prawom widowiska, gdzie autor musi starać się bez przerwy utrzymywać zainteresowanie widza, od chwili ekspozycji akcji aż do jej rozwiązania. Pod względem konieczności przestrzegania tych zasad autor filmowy nie różni się od autora dramatycznego, chociaż obaj mają do czynienia z odmiennymi środkami technicznymi. Dlatego też, jeśli chcemy przez analogię określić charakter opowiadania filmowego, powiemy, że jest ono pokrewne sztuce teatralnej w swej strukturze, a powieści – w swej formie”.
Te słowa René Claira, wielkiego praktyka filmu, a zarazem i pisarza większości swych obrazów, wspierają wstępną tezę tutaj postawioną. Jedno tylko temu wielkiemu artyście się nie udało, a mianowicie jego proroctwo na temat przyszłości kina: „Można zadać sobie pytanie, co po trzydziestu latach pozostanie, co nasi współcześni nazywają kinem? I po trzydziestu latach, kiedy Corneille nie będzie miał o wiele więcej czytelników niż ma ich dziś Pieśń o Rolandzie, kiedy nazwisko Chaplin będzie wymieniane tylko przez niektórych erudytów? Nie ulega wątpliwości, że nasz film będzie wówczas uchodził za prymitywną formę jakiegoś środka ekspresji, który trudno nam sobie wyobrazić, albo może pamiątki po nim zostaną jednym ze zdumiewających śladów zaginionej cywilizacji”.
Miejmy nadzieję, że mimo ostrej konkurencyjności i niebywałej dziś ekspansywności owej Wykowej telemuzy, nieprędko to nastąpi.
Czego Państwu i sobie życzę.
Tekst ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Powrót Zbigniewa Ziobry na łono Sejmu miał odbyć się spektakularnie i po części nawet taki był. „To przecież jakby cudowne zmartwychwstanie” — emocjonowała się przed posiedzeniem jedna z posłanek Prawa i Sprawiedliwości. Akolici Ziobry z sejmowej Komisji Regulaminowej, Spraw Poselskich i Immunitetowych, wsparci posiłkami w postaci niezawodnych posłów PiS Goska i Mateckiego, wyposażyli się nawet w odpowiednie plansze i transparenty, które Straż Marszałkowska chciała zwinąć. Awantura na tym tle tylko podgrzała atmosferę, posiedzenie komisji było burzliwe, choć wynik przesądzony — stosunkiem 9:5 komisja zdecydowała o rekomendacji Sejmowi uchylenia immunitetu b. ministrowi sprawiedliwości. Wniosek Prokuratora Generalnego zyskał więc zielone światło i zapewne znajdzie to swoje odbicie na najbliższych posiedzeniach Izby.
Sam Ziobro spóźnił się na posiedzenie dobre 20 minut, parę z nich zresztą urywając na wywiady i nagrania dla licznie zgromadzonych telewizji — choć przewodniczący Jarosław Urbaniak nie zamierzał respektować tak pomyślanego entrée. Posłanka Magdalena Sroka, szefowa komisji do spraw Pegausa, uzasadniając wniosek, mówiła pod nieobecność Ziobry, rzekomo zablokowanego korkami Trzaskowskiego w Warszawie. Kiedy zaś bohater wydarzenia wszedł na salę, powitały go tłumy dziennikarzy i z konieczności nastąpił kolejny interwał w pracach komisji. Tymczasem to, co mówiła pos. Sroka, składa się na obraz odmowy Ziobry poddania się procedurze, „której powinien podlegać każdy obywatel”. Nie ma sensu szerszego cytowania wskazanych przez Srokę zabiegów b. ministra, aby nie odebrać wezwania na obrady komisji ds. Pegasusa; faktem jest, że takich incydentów z udziałem policji było kilka — nawet już w fazie ozdrowieńczej byłego ministra, zdaniem śledczych umożliwiającej stawiennictwo na jesiennych posiedzeniach.
Tymczasem wszyscy oczekiwali, co powie Ziobro, wsparty zresztą przez swojego pełnomocnika poselskiego, b. wiceministra sprawiedliwości Marcina Warchoła. Kiedy Ziobro rozpoczął, że nigdy nie ulegnie „szantażowi, bezprawnym groźbom i przymusowi” doprowadzenia przez policję, wiadomo było, że linia obrony będzie konsekwentnie zmierzać do podważenia legalności komisji ds. Pegasusa — co Trybunał p. Przyłębskiej uczynił we wrześniu br. I to natychmiast u Ziobry wybrzmiało, dodatkowo znajdując wsparcie w filipice pos. Warchoła — o tyle ciekawej, że obficie odwołującej się do orzeczenia TK z 2006 roku w sprawie sejmowej komisji bankowej (którego rzekomo konsekwencją jest to wrześniowe, kwestionujące legalność komisji śledczej). Tyle że ten ostatni wyrok nie został nigdzie opublikowany i zdaniem wnioskujących, w tym Prokuratora Generalnego, nie znajduje się w obrocie prawnym. Zaś zdaniem PiS, b. minister nie może się stawić, gdyż komisja śledcza jest nielegalna, a wyroki TK obowiązują powszechnie i są niepodważalne. Tymczasem komisja śledcza podejmując uchwałę o zatrzymaniu i przymusowym doprowadzeniu Ziobry wyszła z założenia, że innej drogi spotkania się po prostu nie ma. Ale, aby to się ziściło, Ziobro musi mieć uchylony przez Sejm immunitet, a potem zgodę musi wyrazić na to sąd — choć ta droga już została przetarta, w sprawie byłego szefa ABW Piotra Pogonowskiego. Można więc przyjąć, że zniesienie immunitetu Ziobrze przez Sejm będzie tylko formalnością. Ostatecznie o stawiennictwie b. ministra zdecyduje niezależny i niezawisły sąd.
Posłowie PiS bronili swojego ministra, także wskazując na walkę Ziobry z przestępczością („czego dowodzi jego dotychczasowa działalność oraz wyroki śmierci i groźby karalne, jakie świat przestępczy przygotowywał na ministra”). Ale w tle jest także walka o TK. Tu Ziobro, jak i Warchoł, nie szczędzili premierowi Tuskowi razów, zapowiadając rozliczenia, „kiedy nadejdzie zmiana władzy”, i nazywając obecne rządy „zorganizowaną grupą przestępczą”. Co może warte odnotowania, sam Ziobro przyznał, że przed wrześniowym wyrokiem organu p. Przyłębskiej komisja ds. Pegasusa… była legalna i stawiłby się wówczas przed jej oblicze, ale ze względów zdrowotnych nie mógł. Później było znacznie gorzej, bo posłowie nie chcieli prowadzić rzeczowej debaty, mimo nawoływań przew. Urbaniaka. Choć parę głosów się przebiło, jak pos. Głogowskiego z KO czy pos. Smolińskiego z PiS. Ten pierwszy wskazał, że każdy obywatel jest obowiązany do stawiennictwa „bez względu na zasługi i pozycję”, drugi – pytał, jak to jest, że stare orzeczenia TK w sprawie komisji sejmowych (np. bankowej) są obowiązujące i honorowane, a powtarzane „toczka w toczkę” nowe, „ale w innej sprawie”, już nie. „Czyli to, co nam pasuje, respektujemy, a to, co nie – odrzucamy” – mówił Smoliński.
Ziobro zaś triumfował, choć mówił niewiele, głównie obiecując powrót do polityki. Na razie zrobił z siebie ikonę zbrodni reżimu Tuska, co zapewnia mu pozycję w PiS na jakiś czas. Im dłużej Sejm będzie dumać nad zdjęciem mu immunitetu, tym lepiej dla niego: nie może i nie chce uchodzić za miękiszona prawicy.
W przesłuchaniu Piotra Pogonowskiego, pisowskiego Indiany Jonesa, zabrakło mi jednego. Chodzi przecież także o to, jak władze Prawa i Sprawiedliwości wynagradzały szczodrym awansem pracę ABW pod rozkazami tego pułkownika profesora zwyczajnego. W ciągu półtora roku kierowania Agencją w ramach kariery kangura awansował on aż o 19 stopni: od kaprala, przez starszego kaprala, plutonowego, starszego plutonowego, sierżanta, starszego sierżanta, sierżanta sztabowego, starszego sierżanta sztabowego, młodszego chorążego, chorążego, starszego chorążego, młodszego chorążego sztabowego, chorążego sztabowego, starszego chorążego sztabowego, podporucznika, porucznika, kapitana, majora i podpułkownika na pułkownika. To chyba jakiś niespotykany – od czasu Bolesława Chrobrego czy innego władcy zwanego Szczodrym – rekord kosmicznego przyspieszenia, o jakim nawet nie śniło się filozofom razem z logikami na ziemi. Problem w tym, że szybki awans w okresie rządów PiS był możliwy, zwłaszcza na wojnie (polsko-polskiej?), ale nawet wtedy obowiązywały pewne regulacje prawne.
Artykuł 73 ustawy o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego stanowi bowiem, że, i owszem, w szczególnych przypadkach okresy oczekiwania na kolejny awans można skrócić. Tyle tylko, że muszą być spełnione różne ku temu warunki. Najważniejsze są takie, że kolejne szczeble mogą być pomijane, a już inne nie mogą. Np. oficerem ABW Pogonowski mógł zostać już po trzymiesięcznym przeszkoleniu (zapewne zaliczając egzaminy przed swoimi podwładnymi), ale już okresy między kolejnymi stopniami oficerskimi „nie mogą być skrócone więcej niż o połowę”. Każdy więc może sobie policzyć na wszystkich palcach obu rąk i nóg, że do awansu od kaprala do pułkownika trzeba minimum dekadę.
Chętnie też zapoznałbym się z dziełami naukowymi pułkownika Pogonowskiego. Bo choć z wojskiem niewiele miałem do czynienia, to od kiedy odmieniana na różne sposoby nauka zwana bezpieczeństwo została włączona do nauk o polityce i administracji, mam wszelkie uprawnienia i konieczne tytuły recenzyjne relewantnie powyżej stopnia pułkownika. Ale tu akurat obawiam się, że wszystko zostało skrzętnie utajnione na wieki wieków. To urobek 10-letnich rządów urzędnika PiS-u, któremu zdaje się, że posiada ku temu prerogatywy. Mnie natomiast sądząc po lekturze całego dorobku profesora-rektora jednego z uniwersytetów kościółkowych zdaje się, że te naukowe elaboraty specjalistów od bezpieczeństwa niczego do nauki nie wnoszą.
Oczywiście ta refleksja porusza tylko jeden z aspektów. Na pewno nieestetyczny. Niezależnie od tego starcie z Komisją Śledczą wygrał Pogonowski. Bynajmniej nie dlatego, że on taki świetny, tylko Komisja beznadziejnie słaba. Żenująca jako pomysł i skład.
Tadeusz Kotarbiński przejął od swego nauczyciela Kazimierza Twardowskiego przekonanie, iż zadaniem ludzi wykształconych jest zrobić użytek ze swej wiedzy, co znaczyło przekazywać ją tym, którzy takiego wykształcenia jeszcze nie posiadali. Pozytywistyczne hasło niesienia kaganka oświaty pod strzechy miało czynić z dotychczasowych analfabetów pełnowartościowych członków społeczeństwa. Ideałem pozytywistycznym było więc stworzenie społeczeństwa obywatelskiego składającego się z jednostek zdolnych do wzbogacania kultury. Niewątpliwie już wówczas rozpoczęły się procesy globalizacyjne, bo doszukiwano się przede wszystkim tego, co ludzi łączy, a nie dzieli. Tym, co ma wymiar uniwersalny, w zasadzie jest tylko wiedza naukowa, która jest niezależna od dyspozycji psychofizycznych, przynależności rasowej czy narodowej, miejsca urodzenia i społecznego pochodzenia. Nic zatem dziwnego, że pierwsi zwolennicy globalizacji skoncentrowali swe starania na wypracowaniu jednolitej uniwersalistycznej etyki, której podstawą miały być dyspozycje naturalne, które charakteryzowały każdego człowieka. Formułowane wówczas propozycje dlatego były „podwójnie naukowe”, bo z samego założenia wynikały z odkryć nauk przyrodniczych, a więc biologii i fizjologii oraz z samego wnętrza człowieka, czyli z psychologii. Taka etyka z konieczności musiała być empiryczna, a więc musiała swe tezy formułować z doświadczenia. Naukowy charakter etyki od razu stanął w sprzeczności z całą tradycją etyczną opartą na nieweryfikowalnych założeniach metafizycznych. W rezultacie etyka stała się polem najpoważniejszych starć pomiędzy zwolennikami tradycji opartej na dogmatach religijnych a zwolennikami etyki naukowej, w której wszelkie empirycznie nieuzasadnione tezy były z góry odrzucane. Wolnomyślicielstwo zatem od samego zarania oznaczało sposób rozumowania i decydowania o sobie wolny od dogmatyzmu.
Pierwszym polskim filozofem, który podjął próbę wypracowania etyki naukowej, był znany pozytywista i wolnomyśliciel Aleksander Świętochowski, który w 1874 r. obronił w Lipsku napisany pod kierunkiem Wilhelma Wundta doktorat z etyki. Jego rozprawa doktorska O powstawaniu praw moralnych ukazała się drukiem zarówno w językowej wersji niemieckiej, jak i polskiej. Choć jego próby nie można było uznać za udaną, to jednak udowodnił, że można napisać uczony traktat etyczny bez potrzeby odwoływania się do religii. Kotarbiński był natomiast pierwszym filozofem, który w podobnym duchu napisał pod kierunkiem Kazimierza Twardowskiego rozprawę doktorską, ale odwołującą się do utylitaryzmu filozoficznego. Wybór właśnie Milla i Spencera na bohaterów doktorskiej dysertacji był naturalny, bo już wówczas prezentował postawę wolnomyślicielską, co oznaczało samodzielne poszukiwania odpowiedzi na nurtujące go problemy. Prezentował wówczas jeszcze taką samą postawę wobec świata i jego problemów jak jego nauczyciel, Kazimierz Twardowski. Słowem, był wolnym myślicielem na własny użytek.
Można oczywiście zasadnie doszukiwać się początków wolnomyślicielstwa Kotarbińskiego już w okresie jego pobytu na Uniwersytecie Lwowskim, ale trafniejszym jest pogląd, że tych źródeł należy doszukiwać się dopiero od momentu rozpoczęcia przez niego pracy dydaktycznej i naukowej w Warszawie. W swoim życiorysie scharakteryzował pobyt w Warszawie w zaledwie kilku linijkach: „Od r. 1912 do r. 1918 pracował jako nauczyciel prywatny w szkolnictwie średnim, głównie jako nauczyciel łaciny i greki oraz jako wychowawca w Gimnazjum Mikołaja Reja w Warszawie /od 1.IX.1913 do 31.VIII.1919/. W Uniwersytecie Warszawskim pierwszy wykład w charakterze zastępcy wykładowcy filozofii wygłosił dnia 25.IV.1918 r. Od dnia 1.IV.1919 do 31.III.1929 był profesorem nadzwyczajnym filozofii na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1.IV.1929 do 1.IX.1939, czyli aż do wybuchu wojny polsko-niemieckiej, profesorem zwyczajnym filozofii. W roku akademickim 1929/30 dziekanem na Wydziale Humanistycznym”. Kluczowe znaczenie ma tutaj rok 1929, gdy Kotarbiński uzyskał tytuł profesora i zarazem duży autorytet w środowisku naukowym, związany z ukazaniem się jego książki Elementy teorii poznania, logiki formalnej i metodologii nauk. Zyskał wówczas także wielkie uznanie społeczne za otwarty sprzeciw przeciwko próbom segregacji narodowościowej studentów oraz przeciwko klerykalizmowi zawłaszczającemu przestrzeń społeczną. Wówczas okazało się, że podobną postawą wyróżnili się warszawscy wolnomyśliciele, z którymi zaczął ściśle współdziałać.
Kotarbiński dołączył do funkcjonującego wówczas koła intelektualistów przy Polskim Związku Wolnej Myśli (PZWM) i wkrótce objął jego kierownictwo. Była to organizacja działająca równolegle ze Stowarzyszeniem Wolnomyślicieli Polskich (SWP), ale programowo była wolna od zaangażowania politycznego i ideologicznego. Początkowo była to jedna wspólna organizacja skupiająca miejscowych wolnomyślicieli. Działacz Komunistycznej Partii Polski Jan Hempel (1877–1937) doprowadził w 1927 r. do jej rozpadu, wprowadzając do jej statutu zapis: „zostaje uchwalona rezolucja stwierdzająca, że Stowarzyszenie Wolnomyślicieli Polskich stoi na gruncie materializmu dialektycznego i historycznego”. Próba powiązania wolnomyślicielstwa z komunistyczną ideologią doprowadziła natychmiast do rozłamu w Stowarzyszeniu. Romuald Minkiewicz wraz z Janem Baudouinem de Courtenay założyli wówczas PZWM. Kotarbiński był już powszechnie znany jako zwolennik globalnej wspólnoty ludzi, którym oszczędzane będą obawy, które w przeszłości zmusiły Galileusza do wyrzeczenia się swoich poglądów, a Kartezjusza do palenia własnych ksiąg. Wedle jego przekonania prawdziwa wspólnota wolnomyślicieli powstanie dopiero wówczas, „gdy żaden rząd nie będzie rościł pretensji, ni miał prawo, ni władał siłą do rządów nad duszami”.
Statut PZWM zawierał następujące punkty:
a) „Wolni myśliciele polscy, tak jak i wszyscy wolni myśliciele całego świata, uważają rozum i jego prawa za naczelną władzę kierowniczą w swem życiu świadomem,
b) Wolni myśliciele polscy odrzucają wszelkie doktrynerstwo, wszelkie powagi, wszelki dogmatyzm i wszelkie narzucone wierzenia,
c) Wolni myśliciele polscy, wychodząc z założenia, że wolnomyślność jest świecka, demokratyczna i społeczna, zwalczać będą w imię godności ludzkiej: poleganie na autorytetach pozanaukowych w rzeczach nauki, przywilej w dziedzinie politycznej, a wyzysk w dziedzinie ekonomicznej,
d) Wolni myśliciele polscy, dążąc do prawdy przez naukę, a do dobra przez etykę, wymagają od swych zwolenników czynnego wysiłku ku urzeczywistnieniu swych ideałów za pomocą środków ludzkich i kulturalnych. Przyczem nie uznają za prawdę nic z tego, co się sprzeciwia ustalonym wynikom nauki, za dobro zaś uważają bezinteresowne stosowanie w życiu takich zasad moralnych, które nie krzywdzą nikogo, a przeciwnie mogą bliźniemu przynieść pomoc i ratunek,
e) Wolni myśliciele polscy nie zadowalają się li tylko własnemi poglądami i własną filozofją na osobisty użytek, lecz mają za swój moralny obowiązek propagowanie wolnomyślicielskich zasad wśród swego społeczeństwa, starając się zawsze, aby samo życie społeczne we wszystkich jego przejawach oprzeć na zasadach rozumu i sprawiedliwości”.
Do takiego właśnie ugrupowania swój akces zgłosił Tadeusz Kotarbiński. Jako jeden z przywódców miał wpływ na kształt jego dokumentów programowych, a nade wszystko gromadził doświadczenia, które później wykorzystywał, zakładając już po wojnie Towarzystwo Kultury Moralnej. Koło intelektualistów, któremu przewodniczył, nie było zrzeszeniem ogólnodostępnym, bo gromadziło wyłącznie osoby o kwalifikacjach mogących wzbogacić formy działalności całego Towarzystwa. Od października 1930 r. Koło wydawało również własne czasopismo „Racjonalista”, w którym bardzo często publikował swoje artykuły komentujące aktualne wydarzenia w kraju.
Pod kierunkiem Kotarbińskiego Koło PZWM miało jasno określone wymagania, jakimi dyspozycjami powinien odznaczać się człowiek zdolny do współdecydowania o losach bliźnich i umiejący pomagać innym. Nie chodziło bowiem tylko o to, aby dbać o wewnętrzne doskonalenie, ale o to, aby upowszechniać własnym przykładem określone wartości i umacniać więzy społeczne. „Warszawskie Koło Intelektualistów Polskiego Związku Myśli Wolnej pragnie skupić w swoich szeregach przedewszystkiem tych z pośród solidaryzujących się z potrzebami świata pracy pracowników w dziedzinie kultury duchowej, którzy zamierzają współdziałać w walce o wolność głoszenia przekonań, o wykorzenienie z Umysłów wszelkich społecznie szkodliwych nastawień i doktryn anty racjonalnych, osobliwie zaś przesądów religijnych, i o laicyzację szkoły, małżeństwa oraz wszelkich wogóle dziedzin administracji publicznej”.
W swoich artykułach zamieszczanych w „Racjonaliście” Kotarbiński oceniał decyzje polityczne, komentował wydarzenia oraz wypowiedzi decydentów, które były sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem oraz żywotnym interesem społecznym. Najczęściej jednak komentował przykłady klerykalizacji życia społecznego, które pozbawiały lub ograniczały określone grupy społeczne należnych im praw. Szczególnie wrażliwy był na wszelkie ograniczanie wolności słowa i sumienia. Te wystąpienia wymagały niezwykłej odwagi intelektualnej i nieraz powodowały, że musiał poruszać się po stolicy w towarzystwie ochroniarzy, których rolę odgrywali jego studenci. Odważnie bowiem pisał: „Sytuacja jest karykaturalna. Albowiem niepodobna u nas dostać matury o pełni praw bez stopnia z religji, gdy tymczasem, rzecz jasna, kompleks nauk, zawartych w apologetyce katolickiej, mógłby śmiało służyć za test inteligencji: kto mianowicie bierze to za dobrą monetę, jest poprostu naiwny i na świadectwo dojrzałości nie zasługuje. Jeżeli inteligencja ma być gronem ludzi, intelektualnie dojrzałych, to nie może być wogóle inteligencji katolickiej. Może być conajwyżej katolicka półinteligencja. Takiej to właśnie półinteligencji całe zastępy wypuszczają nasze programowo niedokształcające szkoły średnie, domena wpływów przemożnych obcego mocarstwa, któremu Polska szkodliwym konkordatem zaprzedała się w lenno. Dyplomaci i adherenci tego mocarstwa baczą skutecznie, by młodzież nasza nauczyła się nakładać maski przeciwgazowe za podmuchem… naprawdę świeżego powietrza”.
Kotarbiński, z racji swych przekonań, nie mógł zatem zaaprobować podporządkowania celów Związku założeniom ideologii, tak jak wprowadzał to Hempel. Swój krytyczny stosunek do komunizmu wyraził dobitnie: „Czem są komuniści, dobrze wiadomo. Z upodobaniem, godnem lepszej sprawy, nawołują zazwyczaj do bezwzględnej walki klas i radziby zburzyć wszystko w Polsce, na czem się trzyma moc obecnego państwa. Na gruzach dopiero obiecują radosne budownictwo”. Formułuje wówczas wzorzec osobowy liberała, który uznawał za godny propagowania model człowieka. Każdemu liberałowi „Terror polityczny obcy mu jest nie mniej od ekonomicznego wyzysku. Znając okropności kapitalizmu wogóle, z nieufnością patrzy na rodzące się nowe formy kapitalizmu państwowego (Rosja), obawiając się z tej strony połączenia ucisku ekonomicznego z terrorem. Ceni sobie własność prywatną, byle trzymana w karbach, a wobec procesu kształtowania się form kolektywnych prywatnego posiadania i kolektywnych form czynu stawia sobie przedewszystkiem zadania ochronne: baczyć, by i ten proces konieczny, do którego przystosować się trzeba, nie deptał odrębności indywidualnych, pozwalał każdej rozwinąć własne siły twórcze, a z materiału na elitę nie urabiał standaryzowanych przeciętności. W głębi duszy indywidualista marzy o ustroju bez władzy. Jest tedy w zasadzie anarchistą. Racjonalizm nie pozwala mu być anarchistą w praktyce, byłby to bowiem anarchizm… niepraktyczny. […] Wolnomyśliciel przeciwstawi się w zasadzie nakazowi praktyk religijnych, ale przeciwstawi się i zakazom, chyba że dotyczyłyby praktyk niegodziwych (przysięga nieletnich na całe życie, okrutne formy uboju zwierząt itd.)”.
W stronę etyki niezależnej
To właśnie działalność w organizacji wolnomyślicielskiej zwróciła uwagę Kotarbińskiego na dyspozycje moralne człowieka, które ostatecznie decydowały o jego społecznym postrzeganiu, a zatem warunkowały skuteczność jego działania wśród innych. Dlatego zawsze sprzeciwiał się przeteoretyzowaniu rozważań etycznych. Nie sztuką bowiem jest uprawiać moralizatorstwo, sztuką jest samemu być moralnym i swym postępowaniem pozytywnie wpływać na innych. „Ważniejszą jest rzeczą, by ludzie byli szczęśliwi niż żeby byli wymyślnymi filozofami. Do tego trzeba przedewszystkiem kultury moralnej. Ludzie muszą być lepsi, szlachetniejsi, uczciwsi. Zgoda, że do szczęścia potrzeba też rozumu fachowego, życiowego, społecznego. Niech każdy ma wiedzę i myśli racjonalnie w zakresie swojej specjalności i w sprawach życiowych, własnych i zbiorowych. […]. Z religjami wiąże się tyle dóbr duchowych, że należy raczej opóźniać niż przyspieszać odchodzenie mas ludzkich od religji. Wolę zacnego człowieka, wierzącego w Matkę Boską (a takich jest wielu, wielu…), niż wyzwolonego z wszelkich przesądów sobka i aferzystę (też zespół cech bardzo pospolity!)”.
Kotarbiński swój liberalizm prezentował zarazem w nauce, jak i w życiu prywatnym. Był jednym z pierwszych naukowców w Polsce, który postulował ochronę praw zwierząt i nie akceptował żadnych form dyskryminacji ludzi. Nic zatem dziwnego, że znajomym kojarzył się z antycznym mędrcem, który konsekwentnie utrzymuje takie samo stanowisko i nie jest podatny na pokusy płynące ze zmerkantylizowanego świata społecznego. „Nic więc dziwnego, iż jeszcze przed drugą wojną światową nazwano go, człowieka wówczas niespełna pięćdziesięcioletniego, «Sokratesem warszawskim». Tak nazywał go Karol Irzykowski, wybitny krytyk literatury polskiej, a zarazem utalentowany publicysta. Jakże trafnie: tak jak Sokrates, nauczanie i wychowywanie traktował bardziej jako posłannictwo niż jako zawód, a dzieła rozumu opromieniał ciepłem uczucia; tak jak Sokrates, opierał wiedzę na zdrowym praktycznym rozsądku człowieka niefilozofującego; tak jak Sokrates, odważnie stawał w obronie wolności sumienia, godności ludzkiej, sprawiedliwości i prawdy, prawdy wiodącej do cnoty, która wiąże się z pożytkiem; tak jak Sokrates wreszcie, był autorytetem moralnym i intelektualnym”.
Działalność w stowarzyszeniu wolnomyślicieli, a także osobiste zaangażowanie w walce o równouprawnienie społeczne oraz w obronie praw zwierząt zaowocowały sformułowaniem przez Kotarbińskiego ogólnego zarysu koncepcji ustanowienia takich relacji między ludźmi, aby wyeliminować z nich wszelkie formy uprzedzeń, a także zbędne cierpienie. Taki zarys przedstawił w popularnym szkicu O tak zwanej miłości bliźniego. Program minimum etycznego opierał się na prostej recepcie – każdego stać na choćby minimalny poziom poczucia przyzwoitości. Przedstawił swój program obrazowo: „Co do mnie, rad zaliczam do ludzkości psy, a nie zaliczam hyclów”. Program ten oznaczał budowanie etyki od dołu, od strony możliwości psychologicznych i biologicznych zwykłych ludzi. Dlatego, choć Kotarbiński uważał zagadnienia etyczne za najważniejsze z rozważań filozoficznych, to otwarcie wyrażał swój sceptycyzm co do możliwości zbudowania etyki naukowej i możliwości jej nauczania. „Za dużo tkwi we mnie sceptycyzmu co do możliwości wypracowania uszczegółowionego systemu dyrektyw mądrości życiowej, spełniającego warunki intersubiektywnego uzasadnienia”. Formułowana przez niego koncepcja etyki od początku z samego założenia była nieskomplikowana i łatwa do przyswojenia i zaakceptowania przez każdego. Choć ludzie różnią się od siebie możliwościami psychofizycznymi, miejscem zamieszkania, pracą i pod wieloma innymi względami, to jednak mają takie same potrzeby i oczekiwania. Etyka niezależna właśnie wywodzi się od tego, co ludziom wspólne i niezmienne czasowo. Każdy może ją wzbogacać i każdy może pilnować przestrzegania jej prostych zasad. To jest właśnie jej największa przewaga nad religiami, które z samego założenia segregują ludzi, bo wyznawca ma prawo wierzyć tylko w jedną z jej tysięcy odmian i sam nie ma żadnego wpływu na jej treść. Dlatego Kotarbiński twierdził: „Etyka, naszym zdaniem, w równej mierze jak lecznictwo lub jak administracja, nie potrzebuje światopoglądowych uzasadnień. Jej wskazania pozostają niezmiennikami, wszystko jedno, czy ktoś rozsądny jest materialistą, czy idealistą, czy spirytualistą w ogólnej teorii bytu”. Tak rozumiana niezależność była jego zdaniem możliwa do zagwarantowania, jeśli tylko ludzie będą szukać uzasadnień dla wyznawanych przez siebie zasad etycznych w ludzkiej egzystencji i nie będą nakładać na to z góry przyjętych niepodważalnych ograniczeń. Dlatego w swoim odczycie w 1963 r. podkreślał: „Poruszyłem trzy problemy, które zalicza się tradycyjnie do metafizyki: problem ontologicznej wolności woli, problem istnienia Opatrzności i problem nieśmiertelności duszy. Od tych problemów etyka ma być niezależna”.
Kotarbiński zasłynął zatem w Polsce przedwojennej jako wolnomyśliciel, który na dodatek wieszczył zmierzch religii, którą uznawał za relikt przeszłości. Nie angażował się jednak w akcje zmierzające do usunięcia religii ze szkół, ograniczał się tylko do krytyki w swojej publicystyce. Wystarczyło to jednak do tego, aby został uznany przez środowiska klerykalne za wichrzyciela i z tej strony zdarzały się nawet oskarżenia o działalność prokomunistyczną. Wówczas bowiem na ogół utożsamiano ateizm z komunizmem.
Wolność jednostki Kotarbiński pojmował bardzo szeroko, co uwidoczniło się w określaniu przez niego wolności jako pewnej przestrzeni, do której dobro i zło mają taki sam dostęp, a przez to niezbędne są próby jej reglamentowania. W efekcie podejmowania takich prób wolności może być za dużo lub za mało. Innej możliwości nie ma. W swoim artykule o idei wolności z 1936 r. przedstawił fundament przyszłej etyki niezależnej: „Otóż równowagę zachowują ci, co opędzają się od zła, na tem trawiąc główny swój wysiłek. Walka z cisnącą lub grożącą klęską: z mrozem, głodem, chorobą, nędzą, niewolą oto cele takiego rodzaju. Tężyznę zachowują te społeczeństwa, którym siedzi na karku taka zmora, jako obecne lub ewentualne zło. I całe życie społeczne organizuje się najlepiej przez takie cele. Optimum pozytywności jest wtedy, kiedy ktoś znajduje bogactwo form wyżycia się osobistego w służbie idei społecznej o takim charakterze obronnym”. Takiego właśnie człowieka nazywał wówczas liberałem, a jego ukształtowanie – głównym zadaniem wychowania. Troska i walka o wolność jest jego głównym zadaniem, bo zabieganie o wolność i sprawiedliwość zdobi ludzi bardziej niż starania o własną pomyślność.
Nie można przy tym też nie podkreślić, że szkole lwowsko-warszawskiej bliska była wówczas idea klerkizmu, czyli uprawiania nauki dla niej samej bez angażowania się w jakąkolwiek działalność, która temu przeszkadza. Postawa klerka była pochodną akceptacji przekonania bliskiego stoicyzmowi, że człowiek powinien kierować się wyłącznie wskazaniami swego rozumu. Analityczny charakter dociekań prowadzonych w szkole Twardowskiego wykluczał także możliwość kierowania się innymi racjami. Aktywny udział w innych instytucjach społecznych z pewnością bowiem utrudniał rozstrzyganie problemów naukowych. Skutkowało to tym, że uczniów Twardowskiego charakteryzował kult wolności uprawiania nauki, nawet jeśli przynosiło to negatywne skutki dla nich samych. Przyznawał to zresztą sam Kotarbiński: „Z socjologicznego punktu widzenia można nie bez racji próbować podciągnąć postawę twardowszczyków pod rubrykę eskapizmu, ucieczki przed udziałem w walce społecznej, biernego pacyfizmu społecznego warstw intelektualistyczno-mieszczańskich”. Mimo że sam podkreślał zawsze, że jest uczniem Twardowskiego, to nie stronił od zaangażowania społecznego i właśnie to zaangażowanie spowodowało, że stał się w polskim społeczeństwie niekwestionowanym autorytetem moralnym i naukowym. Można to skwitować zaledwie jednym przesłaniem kierowanym do wszystkich ludzi. Każdy jest autorytetem moralnym dla siebie, jeśli tylko będzie kierować się własnym rozumem. To właśnie rozum dysponuje władzą nad nami także w kwestiach moralnych, gdyż mieści się w nim niemożliwa do kontrolowania instancja, którą jest własne sumienie. Wedle Kotarbińskiego na straży tego, aby postępowanie jednostki było zgodne z aprobowanymi zasadami, stoi właśnie sumienie, instytucja wewnętrznej kontroli, niepodatna na żadne wpływy zewnętrzne i wewnętrzne. Zawsze pozytywnym jest chcieć być dobrym, bo to zgodne z ogólnym nastawieniem sumienia, ale złym człowiek staje się nie przez to, że tak chciał, lecz przez to, że zbłądził. Dla Kotarbińskiego rozbieżność pomiędzy głosem sumienia a własnym postępowaniem wynika raczej z niedostatków intelektualnych jednostki, która nie potrafiła racjonalnie przewidzieć następstw własnych decyzji, niż ze świadomego działania. To nie sumienie się myli, ale sami ludzie. Zdefiniował tę instancję kontrolną następująco: „Sumienie – to chyba pewna odmiana wstydu. Gdy dajemy folgę złemu zamiarowi, gdy popełniliśmy coś nie w stylu porządnego człowieka, zaraz ono zaczyna kołatać do naszego serca […]. Sumienie przestrzega nas przed tym lub gnębi za to, co wedle naszego, jakże trafnego na ogół poczucia, przyniosłoby nam wstyd w oczach ludzi godnych szacunku”. Kotarbiński zakładał bowiem, że skoro w życiu zdarzają się sytuacje, w których intelekt nic rozsądnego nie jest w stanie podpowiedzieć, to w takich przypadkach należy odwołać się do osądu sumienia. Osąd ten wydawany jest przez wyobrażenie sobie hipotetycznej sytuacji, w której oceniamy kogoś, kto realizuje właśnie takie samo zadanie, jakie sami chcemy w danej chwili podjąć. To wówczas ujawnia się owa nieomylna, zaczerpnięta od Arystotelesa, władza oceniania w kategoriach antynomii. Postępowanie wbrew werdyktom sumienia jest stąd działaniem dehumanizującym, podejmowanym wbrew naturze człowieka, a stąd „największym dla człowieka nieszczęściem jest świadomość sprzeniewierzenia się głosowi własnego sumienia”.
Wedle Kotarbińskiego wystarczy uważnie obserwować świat, aby kierować się racjami rozumu. Ujawniają się one w działaniu, a więc są cechami (intencji, zamiarów, osób) czynów słusznych, godnych szacunku, czcigodnych. Złem są natomiast ich antynomie, czyny haniebne. Zestawienie czynów czcigodnych i haniebnych jest więc czytelne dla każdego rozumnego człowieka. Kotarbiński dla celów dydaktycznych pokusił się o wskazanie takich antynomicznych par czynów godziwych i haniebnych: „Mamy tedy następujące linie oscylacji naszych własnych ocen etycznych:
1) męstwo – tchórzostwo,
2) dobre serce – zły człowiek,
3) prawość – nierzetelność,
4) panowanie nad sobą – brak woli,
5) szlachetność – niskie motywy”.
W późniejszych opracowaniach zestawienie to uległo pewnym modyfikacjom, które jednak nie zmieniły istoty rzeczy tych antynomii:
1) dobroć – okrucieństwo,
2) uczciwość – nieuczciwość,
3) bohaterstwo – tchórzostwo,
4) dzielność – opieszałość,
5) opanowanie – uleganie pokusom.
Ideał opiekuna spolegliwego
Doświadczenia wojenne wykazały, że nawet, wydawałoby się, niewzruszone zasady etyczne zawodziły w obliczu ogromu tragedii, którym ludzie musieli stawiać czoła. W koncepcji etyki niezależnej pojawia się wówczas instytucja osoby wspierającej, która jest w stanie pomóc i znaleźć wyjście z traumatycznej sytuacji. Kotarbiński ujął to lapidarnie: „Człowiek potrzebuje jakiejś techniki katarktycznej, jakiejś metody oczyszczania swego wnętrza z urazów, więc i z udręki wyrzutów sumienia. Ulgą jest dlań zwierzyć komuś życzliwemu a dyskretnemu gnębiącą tajemnicę własnego złego czynu i naradzić się z nim ufnie, niby z sobą samym, nad tym, jak wyrządzoną krzywdę naprawić, jeśli się da, jak uzyskać z powrotem prawo do moralnego szacunku, jaką wobec siebie samego zastosować dyscyplinę psychiczną, by się utwierdzić w dobrej woli i w oporze przeciwko zdrożnym pokusom i podszeptom”. Do udzielania takiej pomocy nie trzeba kończyć uniwersytetów, bo każdy normalny człowiek pochyli się z troską nad losem skrzywdzonego. Nie potrzeba przecież ludzi zmuszać do tego, aby pomagali zagubionemu dziecku czy nieporadnej staruszce. Pomaganie słabszym i potrzebującym ludzie mają niejako wpisane w swoją naturę. Przykładem tego są rodzice względem swoich dzieci.
Opiekuństwo jest więc podstawą wszystkich więzi społecznych. Jedyny problem polega na tym, aby rozciągnąć je na innych niebędących własnymi bliskimi. Wymagania są wysokie, ale spełnić je może każdy człowiek, który potrafi coś poświęcić innym, aby ci mogli się też cieszyć pełnią życia. „Do sprawowania spolegliwego opiekuństwa trzeba umieć oddać się cudzej sprawie, być dobrym dla kogoś, zdobyć się na odwagę stawiając czoło wszelkim spotykanym niebezpieczeństwom. Prawdziwy spolegliwy opiekun to świadek gotowy z narażeniem się własnym bronić prawdy przeciw kalumniom. To człowiek, który dotrzymuje danego słowa, żeby nie wiem, co miało go spotkać – człowiek prawy. To człowiek taki, że oprze się syreniemu śpiewowi pokusy choćby najponętniejszej, okaże dyscyplinę wewnętrzną, odporność na powaby, które usiłowałyby go odwieść z drogi obowiązku, czyli przyjętego opiekuńczego zadania. A z jakich brzydactw składa się odrażająca fizjonomia łotrostwa? Łotr to zdrajca, który dał się przekupić i wydaje w ręce prześladowców tych, co mu zaufali; lub choćby sędzia, który zapewnia swoim wyrokiem triumf fałszu, pognębiając prawdę, człowiek nieprawy. A cóż to go obchodzi, że ktoś od niego zależny ginie w takich czy, innych odmętach? To nawet pociąga złego człowieka, okrutnika, sadystę, on doda jeszcze męczarni słabszemu, w tym znajdując właśnie satysfakcję. A bywają też mizeroty etyczne w innym stylu, ludzie bez pionu, na których nie można liczyć, bo taki zapowie, a nie dotrzyma, bo nie umie sobie odmówić doraźnej przyjemności i staje się szmatą, jak to się mówi, narkomanem, gotowym na wszystko dla przeżycia podniety, której stał się sługą niewolnym. To nonsens spodziewać się po takim trwałej pomocy w tarapatach. A tchórz, to jeszcze jedna dość zwykła postać nędznika. I oto konkluzje, wzorzec moralnie pozytywny – to opiekun spolegliwy, a więc osobnik dobry, prawy, odważny, z dyscypliną wewnętrzną, bo na takich tylko opiekunów można liczyć we wszelkich okolicznościach, a na konterfekt moralny negatywności składają się wady, tym zaletom przeciwne. […] Opieka to ochrona przed klęską, nieszczęściem, cierpieniem w ogóle. I tylko to jest jej zadaniem”.
Kotarbiński nie chciał zatem tworzyć etyki skomplikowanej, lecz przemawiającą do każdego. Przekonują nas o tym jego próby sformułowania ogólnej zasady moralnej na kształt imperatywu kategorycznego Kanta. Miała ona kilka postaci, z których najbardziej znana brzmi następująco: „postępujmy tak, by w społeczeństwie przez nas kształtowanym wzbudzić, rozwijać i utrwalać motywację charakterystyczną dla postawy dobrego opiekuństwa”. W innej postaci imperatyw swej etyki niezależnej brzmiał zaś: „Postępuj tak, by to odpowiadało postawie dzielnego opiekuna”.
W tym właśnie sensie Kotarbiński mówił o podobieństwie etosu rycerskiego z koncepcją spolegliwego opiekuna. Cóż z tego bowiem, że rycerz wie, jak należy walczyć, skoro sam unika walki. Żeby zasłużyć na miano spolegliwego opiekuna, trzeba zatem nie tylko walczyć ze wszystkimi przejawami cierpienia, także u innych istot go doznających, ale trzeba też walczyć o to, aby sytuacje takie już więcej się nie powtórzyły. Opiekun charakteryzować się musi bowiem cechami, które wyróżniają go z ogółu i przyciągają do siebie otoczenie, a ktoś bierny, unikający walki, z pewnością nigdy takim wzorcem się nie stanie. W tym właśnie ujawniają się wolnomyślicielskie źródła idei opiekuna spolegliwego, bo tylko wolnomyśliciel nie boi się głosić własnych poglądów ani ich bronić, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Literatura:
Deklaracja, „Racjonalista” 1932, nr 3 (we wszystkich cytatach zachowano pisownię oryginałów, choćby przeczyła zasadom współczesnej polszczyzny).
Kalendarz wolnego myśliciela 1935/36, „Wolnomyśliciel Polski”, Warszawa 1935.
Klinger A., Problematyka świeckiej kultury socjalistycznej w Polsce ludowej w latach 1957-1973, WSP, Zielona Góra 1976.
Komunikat, „Racjonalista” 1932, nr 12.
Konstańczak S., Etyka niezależna w Polsce, Oficyna Wydawnicza UZ, Zielona Góra 2019.
Kotarbiński T., Czynniki krępujące swobodę myśliciela, [w:] Kultura i nauka, Wydawnictwo Kasy im. Mianowskiego, Warszawa 1937.
Kotarbiński T., Dwa prądy, „Racjonalista” 1932, nr 10.
Kotarbiński T., Idea wolności, „Epoka” 1936, nr 1 i nr 2.
Kotarbiński T., Inteligencja katolicka, „Racjonalista” 1931, nr 5.
Kotarbiński T., Medytacje o życiu godziwym, Wiedza Powszechna, Warszawa 1985.
Kotarbiński T., O kulturze filozoficznej humanisty, „Argumenty” 1963, nr 15.
Kotarbiński T., O tak zwanej miłości bliźniego, „Przegląd Społeczny” 1937, nr X-XI.
Kotarbiński T., O tak zwanej miłości bliźniego, „Przegląd Społeczny” 1937, nr 10.
Kotarbiński T., Drogi dociekań własnych, PWN, Warszawa 1986.
Kotarbiński T., Wybór pism, t. II, Myśli o myśleniu, PWN, Warszawa 1958.
Kotarbiński T., Pewna odmiana socjalizmu „Racjonalista” 1931, nr 9.
Kotarbiński T., Pisma etyczne, pod red. P.J. Smoczyńskiego, PWN, Warszawa 1987.
Kotarbiński T., Po burzy, „Racjonalista” 1931, nr 1.
Kotarbiński T., Postulaty wolnomyślicielstwa, „Argumenty” 1957, nr 1.
Kotarbiński T., Przykład indywidualny kształtowania się postawy wolnomyślicielskiej, [w:] tenże, Pisma etyczne, Ossolineum, Wrocław 1987.
Kotarbiński T., Utylitaryzm w etyce Milla i Spencera, Nakładem Akademii Umiejętności, Kraków 1915.
Kotarbiński T., Studia z zakresu filozofii, etyki i nauk społecznych, Ossolineum, Wrocław 1970.
Kotarbiński T., Życiorys własny, Archiwum Połączonych Bibliotek WFiS UW, IFiS PAN i PTF w Warszawie (Nowe Archiwalia – nieskatalogowane).
Minkiewicz R., O pełni życia i o komunie duchowej, Nakład Jakóba Mortkowicza, Kraków 1907.
Pelc J., Pożegnanie z Tadeuszem Kotarbińskim, [w:] J. Pelc, Wizerunki i wspomnienia. Materiały do dziejów semiotyki, PTS, Warszawa, 1994.
Skrudlik M., Bezbożnictwo w Polsce, Nakładem i drukiem Księgarni i Drukarni Katolickiej S.A., Katowice 1935.
Świętochowski A., O powstawaniu praw moralnych, Nakładem „Przeglądu Tygodniowego”, Warszawa 1876.
Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
We wrześniu 2024 roku Mario Draghi przedstawił opublikowany pod swoim kierownictwem raport dotyczący przyszłości europejskiej konkurencyjności. Diagnoza w nim zawarta jest bardzo niekorzystna dla Unii Europejskiej. Stwierdzono wprost, że bez zmiany polityki Europejczycy, w porównaniu z innymi regionami świata, będą biednieć. W szczególności problemem będzie luka innowacji pomiędzy Europą a USA, która będzie narastać.
W wielu kręgach uważa się, że ocena przedstawiona przez Draghiego jest dewastująca dla obecnej unijnej polityki konkurencyjności. W praktyce przytoczone w raporcie argumenty nie są nowością. Siłą raportu Draghiego jest zebranie ich w jednym dokumencie i przedstawienie na tak wysokim szczeblu UE. W raporcie wskazano również kierunki reform, które mają przeciwdziałać pogarszaniu się sytuacji konkurencyjnej UE w świecie. Rozwiązaniem problemów konkurencyjności państw członkowskich ma być zwiększenie nakładów na innowacje związane z obronnością, energetyką oraz ogólną dekarbonizacją gospodarki. Równolegle ze wzrostem nakładów konieczne jest uproszczenie i ujednolicenie procedur, co ułatwiłoby funkcjonowanie nie tylko przedsiębiorcom, ale również naukowcom zaangażowanym w tworzenie nowych, innowacyjnych rozwiązań.
Ponadto w dokumencie tym jednoznacznie stwierdzono, że od rozwoju konkurencyjności zależy nie tylko zamożność, ale również jakość życia w Unii Europejskiej, a utrzymanie dotychczasowej ścieżki rozwoju uniemożliwi realizację ambitnych celów UE. W praktyce prędzej lub później będziemy zmuszeni do trudnych wyborów – teraz w postaci koniecznych zmian lub później z powodu niemożności realizacji przyjętych planów.
Innowacja – odrobina teorii
Dyskutując o innowacjach i innowacyjności warto zacząć od podstaw. Upraszczając, innowacja to zastosowanie w praktyce gospodarczej czegoś nowego, np. wynalazku, procesu, nowej metody marketingowej lub nowej metody organizacji działalności gospodarczej itp. Oznacza to, że innowacją jest pewien proces, który prowadzi do określonych efektów gospodarczych, może on mieć charakter naukowy, technologiczny, organizacyjny, finansowy lub handlowy. Jego efektem staje się upowszechnienie jakiegoś rozwiązania.
W każdym przypadku punktem wyjścia jest coś nowego, co musi być wynalezione. To może być produkt, technologia, sposób organizacji przedsiębiorstwa czy też nowe zastosowanie istniejącego już produktu. Wynalazek może być wdrożony i staje się innowacją, ale też może nigdy nie zostać skomercjalizowany. W przypadku gospodarek rozwijających się innowacja może mieć charakter imitacyjny, tj. powielać rozwiązania i wynalazki powstałe gdzie indziej, jednakże w przypadku krajów wysokorozwiniętych możliwości imitacji są ograniczone, a kluczowe są własne wynalazki, w oparciu o które można osiągać przewagę konkurencyjną.
Do sukcesu gospodarczego UE niezbędny jest zarówno wynalazek, jak i jego wdrożenie – innowacja. Oznacza to, że nie można skupiać się jedynie na procesie innowacyjności, ale należy również istotnie wspierać wynalazczość, która wiąże się z dużo większą dozą ryzyka. Ten aspekt jest bardzo często pomijany.
Innowacja może mieć charakter przełomowy lub powszedni. Innowacje przełomowe są bardziej pożądane, ze względu na skalę oddziaływania na gospodarkę i społeczeństwo, jednakże ich występowanie jest zdecydowanie rzadsze i wymagają one więcej wysiłku oraz nakładów. Zazwyczaj innowacje przełomowe oznaczają dziesiątki lat pracy, zanim wynalazek się upowszechni. Za przykład może posłużyć proces wdrażania telewizji, komputerów czy internetu. W ostatnich latach tempo zmian znacząco wzrosło, ale nadal powinniśmy postrzegać innowacje przełomowe jako procesy długoterminowe. Z tego powodu prawdopodobieństwo pojawienia się nowych, nieznanych dotąd przełomowych innowacji do roku 2050 jest bardzo niskie.
Innowacyjność UE – nowa stara pieśń
Po II wojnie światowej Europa przeżywała okres dynamicznego rozwoju, który wynikał z procesu naprawy zniszczeń wojennych oraz modernizacji państw. Najważniejszym narzędziem w tym zakresie był Plan Marshalla, który umożliwiał rozwój wybranych państw europejskich poprzez imitację amerykańskich innowacji. Taka metoda rozwoju utrzymywała się aż do lat 70. XX w., czyli do czasu kryzysów na rynkach ropy.
W późniejszym okresie, wraz z rozwojem Europy, zmieniły się europejskie uwarunkowania, w tym koszty funkcjonowania gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. Ponadto rozwój gospodarczy po II wojnie światowej doprowadził do sytuacji, w której imitacyjność była już niewystarczająca. Konieczne było poszukiwanie innych ścieżek rozwoju. Nadal jednak, poprzez możliwość konkurowania na światowych rynkach Europa radziła sobie stosunkowo dobrze.
Na przełomie wieków pojawiły się kolejne czynniki ograniczające konkurencyjność i innowacyjność Unii Europejskiej. Konkurencja państw azjatyckich, a zwłaszcza Chin, zaczęła być silnie odczuwalna nie tylko na europejskich rynkach, ale również w innych krajach rozwijających się, gdzie do tej pory towary europejskie nie napotykały takiej rywalizacji.
Spojrzenie wstecz na politykę pokazuje, że innowacyjność od dawna ma duże znaczenie w europejskiej gospodarce, a polityczne próby zwiększenia jej roli w rozwoju gospodarczym nie są nowością. Unia Europejska i jej państwa członkowskie martwią się spadającym wskaźnikiem wzrostu gospodarczego co najmniej od początku XXI w., upatrując szansy na zmianę sytuacji właśnie w innowacyjności. Jednakże dotychczasowe wysiłki nie przyniosły spodziewanych efektów.
Jednocześnie na terenie UE zaczęły rosnąć koszty wspólnych polityk, zwłaszcza w dziedzinie ochrony środowiska i klimatu, które z każdym rokiem, poprzez coraz bardziej szczegółowe regulacje, silniej oddziałują na przedsiębiorstwa. Brak podobnej presji na konkurencję spoza UE (pierwsze ograniczenia związane z emisją gazów cieplarnianych zostały nałożone na towary spoza UE dopiero w 2023 r. w ramach rozporządzenia CBAM) spowodował większe koszty funkcjonowania dla wielu sektorów gospodarczych w UE oraz ucieczkę części produkcji poza jej granice. W praktyce rosnące koszty oznaczają większą niepewność dotyczącą przyszłości i mniej wolnych środków finansowych. Oba te czynniki istotnie wpływają na inwestycje i powiązane z nimi innowacje.
Ponadto w Unii Europejskiej występuje inna struktura innowacji niż w Stanach Zjednoczonych. Za oceanem innowacje są głównie kojarzone z wysokimi technologiami, np. sztuczną inteligencją. Natomiast w Europie innowacje częściej koncentrują się na technologiach związanych z produkcją przemysłową, które nie są aż tak zaawansowane. Z tego powodu korzyści finansowe z wdrożenia nowych technologii w USA są zdecydowanie wyższe.
Istotną różnicą pomiędzy USA i UE jest również system finansowania innowacji, który w przypadku Europy również powinien być traktowany jako bariera rozwoju. Potrzeba zachowania jak największej przejrzystości i zasadności wydawania środków publicznych w UE powoduje, że granty na badania są przyznawane głównie podmiotom o określonej reputacji, których prace są zaawansowane, a ich wyniki da się w dużym stopniu przewidzieć. Znacznie trudniejsze jest uzyskanie wsparcia dla małych i nowych podmiotów, których pomysły są obiecujące, ale wiążą się z dużym ryzykiem. W Unii Europejskiej inwestuje się w bardziej przewidywalne rozwiązania.
Skutkiem tych czynników, jak również szeregu innych, jest narastający rozdźwięk pomiędzy innowacyjnością Unii Europejskiej i USA, jak również najbardziej rozwiniętych krajów azjatyckich, które inwestują w wysokie technologie.
Europejski Zielony Ład – innowacyjna strategia na trzecie dziesięciolecie XXI w.
W takich warunkach, w 2019 r., Komisja Europejska zaproponowała Europejski Zielony Ład – strategię do roku 2030, mającą na celu osiągnięcie harmonijnego rozwoju zgodnego z potrzebami środowiska przyrodniczego, hamującą tempo zmiany klimatu i zapewniającą rozwój społeczno-gospodarczy na odpowiednim poziomie. Narzędziem do realizacji tych celów ma być innowacyjność europejskiej gospodarki, która poprzez nowe wynalazki, lepszą organizację gospodarki oraz zmianę stylu życia Europejczyków ma się przyczynić do zmniejszenia presji na środowisko przy jednoczesnym zapewnieniu odpowiedniej zamożności i jakości życia. Polityka ta przy odpowiednich modyfikacjach ma być również kontynuowana w kolejnych latach, aby w 2050 r. osiągnąć neutralność klimatyczną Unii Europejskiej.
W praktyce wiele wskazuje na postępujący rozdźwięk pomiędzy tymi hasłami, co jest widoczne w rosnącym podziale na zwolenników i przeciwników Europejskiego Zielonego Ładu. Punktem kulminacyjnym niezadowolenia były protesty rolników na początku 2024 r., ale wskazuje się, że kolejne podobne fale mogą pojawić się w przyszłości wraz z włączaniem kolejnych interesariuszy w obowiązki związane z przeciwdziałaniem zmianie klimatu. Jedną z płaszczyzn tego sporu są też malejące dochody Europejczyków. Z jednej strony mamy założenie polityczne, że uwzględnienie czynników środowiskowych w gospodarce i życiu społecznym wywoła silny impuls na rzecz innowacyjności, a z drugiej rosnące koszty życia, które zniechęcają do podejmowania ryzyka.
Teoretycznie, nowe potrzeby społeczno-gospodarcze sprawią, że będzie potrzeba ich zaspokojenia za pomocą nowych rozwiązań, bardziej dostosowanych do pojawiających się potrzeb. Jednakże zmiany mogą być kosztowne. Co więcej, jak już wskazałem wyżej, proces innowacyjności jest związany z czasem. Nawet w przypadku szybkiego stworzenia efektywnych (np. niskoemisyjnych) wynalazków, ich komercyjne wdrożenie w życie i upowszechnienie zajmie wiele lat. W tym czasie gospodarstwa domowe i przedsiębiorcy są zmuszeni do ponoszenia coraz większych kosztów polityk środowiskowych, przy jednoczesnym braku takich kosztów w innych regionach świata. Wskutek tak prowadzonej polityki, w Europie koszty dóbr i usług, np. energii są wyższe niż poza nią, a dochody się nie zmieniają. Trudno więc dziwić się, że zdolność nabywcza Europejczyków maleje.
Powstaje pytanie, czy długookresowe potencjalne i raczej niepewne korzyści są w stanie zrekompensować straty ponoszone obecnie? Nic w raporcie Draghiego nie wskazuje, aby tak miało być.
Czy proponowane zmiany są wystarczające?
Propozycje reform przedstawione w raporcie Draghiego wydają się słuszne, wręcz niezbędne. Jednakże kluczowym elementem jest sposób, w jaki te działania miałyby być wykonane. Doświadczenia pokazują, że procesy upraszczania procedur w UE mogą prowadzić do sytuacji, w których wprowadza się nowy, uproszczony dokument, ale nie wycofuje z użycia starego. W efekcie poziom biurokracji zamiast uproszczenia zwiększa się. Taka sytuacja zbyt daleko nie odbiega od rzeczywistości. Przedstawiciele administracji w celu jak najbardziej przejrzystego wydawania środków publicznych są w stanie stworzyć mechanizmy, które pozornie wydają się dużo prostsze od wcześniejszych, ale jednocześnie wymagają bardzo szczegółowego raportowania, na podstawie trudno dostępnych danych. Skutkiem tego dla wielu podmiotów proces aplikacji o wsparcie przestaje być opłacalny. Dotyczy to nie tylko finansowania innowacji, ale również wsparcia nakierowanego na rozwój lub modernizację podmiotów gospodarczych lub gospodarstw rolnych. W podobny sposób można oceniać zmiany w pozostałych obszarach wskazanych przez Draghiego. W teorii są one słuszne, ale kluczem będzie ich implementacja.
Jednocześnie warto zastanowić się, czy propozycje zawarte w raporcie Draghiego są wystarczające. Kluczowe jest pytanie: co powoduje, że jesteśmy innowacyjni? Dlaczego jako Europejczycy jedynie w niewielkim stopniu jesteśmy w stanie tworzyć wynalazki przełomowe i skutecznie je wdrażać? Czy przyczyny tkwią jedynie w obszarach wskazanych przez Draghiego, czy też istnieją inne czynniki mogące ograniczać innowacyjność w Europie?
W tym kontekście może warto zastanowić się nad czynnikami powodującymi skłonność do innowacji. Czy my jako Europejczycy jesteśmy chętni do podejmowania ryzyka, jakie wiąże się z tworzeniem wynalazków i ich wdrażaniem do gospodarki? A może jednak wolimy swój czas, pieniądze i energię poświęcać na inne aktywności, w tym związane z wolnym czasem? Te pytania w dużej mierze pozostają bez odpowiedzi, ale jeśli porównujemy Europejczyków z Amerykanami, to warto uzmysłowić sobie, że różni nas nie tylko system instytucjonalnego wsparcia dla innowatorów, ale również szereg innych czynników, w tym poziom zamożności, skłonność do ryzyka, dostęp do dóbr publicznych itp. One powodują, że przeciętny Europejczyk ma większe oparcie w państwie, które wspomoże go w razie problemów, niż Amerykanin, który wszystko musi sam wypracować, niejednokrotnie ryzykując, aby być bardziej innowacyjnym i konkurencyjnym. Różnice w postawach wydają się głęboko zakorzenione w nieco odmiennych systemach kulturowych. Z Europy do Ameryki migrowali ci, którzy zdecydowali się podjąć ryzyko. Podobnie jest ze współczesnymi migrantami. W wielu przypadkach są to osoby, które ryzykują swoją pozycję społeczną na rzecz niepewności związanej ze znalezieniem się w nowym, obcym środowisku.
Różnice widać również w podejściu do wzrostu gospodarczego. Nie bez przyczyny wiele alternatywnych koncepcji rozwoju jest bardziej akceptowanych w Europie, a odrzucanych lub marginalizowanych w USA. Potrzeba wzrostu jest jednym z ważniejszych czynników powodujących, że USA przyjmują ostrożną politykę klimatyczną i podejmują działania głównie w tych obszarach, które dają szanse na rozwój innowacji. Podstawową siłą napędową Amerykanów jest wzrost. W Europie częściej mówimy o rozwoju, którego jedną ze składowych jest wzrost. Niejednokrotnie jest on hamowany poprzez internalizację efektów zewnętrznych i uwzględnianie pozaekonomicznych aspektów rozwoju. Takie postawy z natury stawiają nas na innej pozycji w wyścigu opartym na konkurencyjności. To tak, jakby brać udział w biegu, ale mieć buty związane sznurówkami.
Warto więc zadać sobie pytanie, czego jako Unia Europejska chcemy i jak zamierzamy to osiągnąć? Być może poprzez innowacje da się pogodzić cele wzrostu i konkurencyjności z ochroną środowiska i przeciwdziałaniem zmianie klimatu, ale rozwiązania te powinny być bardziej oparte na zaufaniu, na akceptacji ryzyka niepowodzeń w procesie poszukiwania nowych rozwiązań oraz na wzroście świadomości społecznej. Innowacje w postaci przytwierdzania plastikowych korków do butelek nie rozwiążą problemów klimatycznych, zwłaszcza gdy potrzebujemy ich w sektorach energii i transportu.
W tej sytuacji raport Draghiego jest z pewnością krokiem w dobrym kierunku, ale chyba niewystarczającym.
Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopada-grudzień 2024 r.
W listopadzie br. odbyła się COP29, doroczna konferencja stron konwencji klimatycznej, która miała miejsce w Baku, stolicy Azerbejdżanu. Taki wybór wywołał kontrowersje, ponieważ państwo to nie kojarzy się z dbałością o klimat. Emocje spotęgowała wypowiedź gospodarza – prezydenta Ilhama Alijewa, który podczas otwarcia konferencji m.in. zaapelował o bardziej pragmatyczne podejście do polityki klimatycznej, uwzględniające interesy eksporterów ropy i gazu. Jego przemówienie wywołało napięcia polityczne, np. francuska minister środowiska odwołała swój przyjazd. Podobna polityka była również widoczna w działaniach azerskich władz, które utrudniały udział w konferencji wielu przedstawicielom organizacji pozarządowych.
COP29 zogniskowana była na kwestiach finansowych. Skutkiem tego udało się wynegocjować porozumienie w sprawie wspólnych standardów dla rynków handlu pozwoleniami na emisję gazów cieplarnianych. Teoretycznie jest to sukces, ponieważ takie zasady są bardzo potrzebne, ale proces negocjacji trwał aż 6 lat. Ponadto wątpliwym jest, czy nowe ustalenia zaczną obowiązywać już od 2025 r., ponieważ koniecznie jest uzgodnienie szczegółowych rozwiązań technicznych.
Trzykrotnie zwiększono też finansowanie działań klimatycznych w krajach rozwijających się, tj. do 300 mld USD rocznie. Jednakże beneficjenci takich działań szacują swoje potrzeby na minimum 1,3 bln USD rocznie.
COP29 była również miejscem ogłoszenia różnego rodzaju porozumień biznesowych oraz deklaracji państwowych. Na przykład Indonezja, jeden z największych globalnych emitentów gazów cieplarnianych, ogłosiła odchodzenie od paliw kopalnych w swoim miksie energetycznym, a Meksyk zadeklarował osiągnięcie neutralności klimatycznej w 2050 r.
Kluczowym pytaniem jest jednak, co dalej? Czy efekty globalnej polityki klimatycznej są wystarczające, żeby powstrzymać zmianę klimatu? Coraz częściej słychać głosy, że działania redukcyjne poszczególnych państw są zdecydowanie niewystarczające do osiągnięcia celu i bardziej przypominają udawanie rozwiązywania problemu i oczekiwanie na to, co zrobią inni, niż rzeczywiste działania.
Taka postawa skutkuje coraz bardziej donośnymi głosami w sprawie reformy polityki klimatycznej, spośród których największy wydźwięk ma list otwarty Klubu Rzymskiego z 15 listopada br., skierowany do sekretariatu konwencji klimatycznej, wskazujący na:
– konieczność lepszego doboru krajów organizujących COP,
– zwiększenie szybkości i skali podejmowanych działań,
– poprawę wdrażania i rozliczalności podjętych uzgodnień,
– zapewnienie solidnego monitorowania finansowania klimatycznego,
– wzmocnienie głosu nauki,
– rozpoznanie współzależności pomiędzy ubóstwem, nierównością i niestabilnością planety,
– poprawę sprawiedliwej reprezentacji.
Pierwszy i ostatni z tych punktów odnoszą się bezpośrednio do organizacji COP. Pierwszy wskazuje na potrzebę dokładniejszego doboru organizatorów, aby nie próbowali się wybielać, zarówno wypaczając ideę COP, jak i przedstawiając siebie w bardziej zielonych barwach. Ostatni z tych punktów zwraca uwagę na rosnącą liczbę lobbystów z sektora paliw kopalnych uczestniczących w tej konferencji. W Dubaju (COP28) było ich prawie 2,5 tys., czyli czterokrotnie więcej niż w Egipcie (COP27). Pozostałe punkty odnoszą się do zmian w polityce klimatycznej, które są bardziej istotne od kwestii organizacyjnych.
Pod powyższym listem podpisało się już wiele znanych osób, w tym Ban Ki-moon – były sekretarz generalny ONZ, oraz Christiana Figueres – była sekretarz konwencji klimatycznej. Jest to jeden z wielu głosów, ale chyba najbardziej donośny. Wszystkie takie wypowiedzi wskazują na pilną potrzebę reformy polityki klimatycznej. Tylko czy świat i politycy są gotowi na podjęcie takiego wyzwania? Efekty ostatnich konferencji klimatycznych – w tym COP29 – pokazują, że chyba niekoniecznie. Dyskusje dotyczą istotnych szczegółów, ale niewiele przyczyniają się do redukcji globalnej emisji gazów cieplarnianych.
Utrzymująca się od miesiąca, od wyborów parlamentarnych 26 października, napięta sytuacja w Gruzji przerosła w demonstracje i uliczne starcia z policją. Bezpośrednim powodem protestów było oświadczenie premiera Iraklego Kobachidzego, który 28 listopada ogłosił zawieszenie procesu integracji z Unią Europejską. Ponieważ członkostwo w UE i NATO widnieje w konstytucji Gruzji jako deklarowany cel polityczny, opozycja oskarżyła rząd o pogwałcenie ustawy zasadniczej i wezwała Gruzinów do przeciwstawienia się władzom. Na czele protestów stała prezydent kraju Salome Zurabiszwili, która zapowiedziała, że chociaż jej kadencja kończy się 16 grudnia, to nie ustąpi ze stanowiska. Jej zdaniem, wyłoniony w wyborach 26.10.2024 parlament (w Gruzji prezydenta wybiera 300-osobowe kolegium, złożone ze 150 posłów i 150 przedstawicieli samorządów) jest nielegalny, gdyż wybory zostały sfałszowane, zatem nie ma prawa wybierać nowego prezydenta.
Premier Kobachidze złożył oświadczenie o wstrzymaniu rozmów z UE po tym, jak Parlament Europejski przyjął uchwałę, stwierdzającą regres demokracji w Gruzji i wzywającą do ponownego przeprowadzenia wyborów parlamentarnych. Zwycięski obóz życzliwej wobec Rosji partii „Gruzińskie Marzenie” uznał takie stanowisko UE za ingerencję w sprawy Gruzji i odpowiedział nieprzemyślanym démarche szefa rządu. Nadmieńmy, że Rada Europejska UE nie wypowiedziała się w tak kategoryczny sposób o wyborach, a Raport wstępny misji obserwacyjnej OBWE, chociaż stwierdza nieprawidłowości, nie zawiera tak daleko idących konkluzji jak stanowisko PE. Wybitny polski ekspert do spraw kaukaskich Wojciech Górecki sądzi, że mimo nieprawidłowości i uchybień, „Gruzińskie Marzenie” faktycznie wybory wygrało.
Grigorij Czchartiszwili ma, oczywiście, rację. Stawką w obecnej konfrontacji między większością parlamentarną i rządem – z jednej strony a prezydentem i opozycją – z drugiej, nie jest dzisiaj integracja z UE. Gruzja, w odróżnieniu od Ukrainy i Mołdawii, nie rozpoczęła rozmów o akcesji i perspektywy jej członkostwa w UE są bardzo, bardzo oddalone. Przedmiotem sporu głównych sił politycznych w Gruzji jest, poza walką o władzę polityczną, wybór strategii geopolitycznej i sposób ułożenia relacji z Rosją.
„Gruzińskie Marzenie” wystraszyło społeczeństwo, w którym żywa jest trauma wojny z Rosją w 2008 r., wizją kolejnej konfrontacji z Rosją, jeśli Gruzja pójdzie zbyt szybko i zbyt daleko po drodze integracji europejskiej. Przywołując przykład dewastowanej wojną Ukrainy, lider „Gruzińskiego Marzenia” Bidzina Iwaniszwili narzucił narrację – Głosując za szybką integracją z NATO i UE, głosujesz za wojną. Iwaniszwili, miliarder, który swój majątek zbudował w Rosji, uważa, że surowe realia geopolityki skłaniają Gruzję do poszukiwania modus vivendi z Rosją. Poza korzyściami ze współpracy gospodarczej z Rosją liderzy „Gruzińskiego Marzenia” liczą, że być może uda się im przywrócić jakąś formę zwierzchności Tbilisi nad Abchazją i Południową Osetią, będące dzisiaj protektoratami Rosji. Tak jak w swoim czasie Saakaszwili dogadał się z Moskwą w sprawie odzyskania zbuntowanej Adżarii.
Rosja z kolei liczy, że podporządkuje sobie całą Gruzję, którą – jak i cały Południowy Kaukaz – uważa za swoje terytorium kanoniczne, bez użycia siły militarnej. Rosja dąży do zwasalizowania Gruzji, zwłaszcza że staje okoniem nawet dotychczas w pełni lojalna Armenia, a utrzymanie korytarza południowego – w stronę Iranu i Turcji, i dalej na Bliski Wschód, zawsze było strategicznym celem Rosji.
Niezależnie od werbalnych dekoracji, stosowanych przez strony zaangażowane w konflikt, gra ma wymiar strategiczny i geopolityczny. Nie tylko dla Gruzji.
Najpierw trochę statystyki: na ostatnim, parodniowym, 22. posiedzeniu Sejmu uchwalono 27 ustaw, a łącznie od początku bieżącej kadencji równo 100, co nie jest wynikiem może na rekord świata, ale bardzo przyzwoitym. Złożono za to 6144 interpelacje, 1945 zapytań, zwyczajne komisje sejmowe odbyły 1130 posiedzeń – a to nie wszystko, bo obradowały jeszcze komisje śledcze i komisje nadzwyczajne. I właśnie zbliżamy się wielkimi krokami do uchwalenia budżetu na 2025 rok. Prace nad nim przeniosą się do Senatu, a później na Krakowskie Przedmieście, którego lokator podejmie decyzję po uważaniu [1].
Bilans niezły, pracy huk, a efekty? Po wynikach badań opinii społecznej trudno by je uznać za satysfakcjonujące, aczkolwiek od wewnątrz wygląda to dużo lepiej. Nie da się nie zauważyć, że w paru ważnych sektorach gospodarki mamy wyprostowaną legislację – żeby podać przykład Ministerstwa Cyfryzacji, które do niedawna notowało duże opóźnienia w implementacji prawa europejskiego, a dziś to dosłownie migiem nadrabia. Albo resorty siłowe, które ostatnio zasilono nowelizacjami dwóch ważnych ustaw: o obronie cywilnej i antyterrorystycznej. I nawet w podatkach sprawy posuwają się ładnie do przodu; vide ustawa o podatkach lokalnych, którą nawet prezydent już podpisał. No i cały bogaty dorobek komisji śledczych. Ich sens sprowadzał się do nagłośnienia i przeanalizowania patologii poprzedniej władzy oraz wystosowania odpowiednich zawiadomień do prokuratury. Ciekawe, co z tego się teraz ostanie. Ale to już jest kompetencja innej władzy, sądy przesądzą o winie i karze. Niewątpliwie jednak ten rozdział będzie powoli zamykany.
Są i obszary słabsze, znamy je z krytyki przelewającej się przez media. Tu może wskazałbym tylko na dwa, z szerokiej gamy.
Pierwszy, to wrzutki poselskie. Niewątpliwie chorobą polskiej legislacji jest przygotowywanie naprędce projektów ustaw, które miałyby natychmiast załatać jakiś problem społeczny. Na przykład zjawisko hejtu — mamy tu aż dwie nowelizacje kodeksu cywilnego, ostatnio mocno skrytykowane przez komisję nadzwyczajną ds. zmian w kodyfikacjach. Jest to taka komisja, o której niewiele się mówi i pisze, a odgrywa kapitalną rolę w procesie stanowienia prawa. Otóż troszczy się o jego spójność, szczególnie w zakresie kodeksów, bez których umowa społeczna zwana państwem nie byłaby możliwa. Posłanka Barbara Dolniak, PO, przewodnicząca komisji, doskonale wyłapała ostatnie (niestety pochodzące z partii koalicyjnych…) próby pójścia tu na skróty i zaprosiła tuzów polskiego świata prawniczego, z prof. Markiem Safjanem na czele, do debaty czy tak powinna wyglądać reforma podstaw naszego ustroju prawnego. Szkoda, że akurat tego posiedzenia komisji odpowiednio nie nagłośniono, bo był to znakomity przykład dyskusji o tym, jak należy podchodzić do reformy prawa. Wypowiedzieli się zarówno prawnicy-teoretycy, jak i prawnicy-praktycy: sędziowie i adwokaci, nie wspominając o Ministerstwie Sprawiedliwości. Wniosek: „na pewno nie chodząc na skróty i nie dając nowelizacji punktowych, nawet w najbardziej słusznej sprawie”. Kodeks cywilny powinien być nowelizowany jako integralna całość z udziałem komisji kodyfikacyjnej prawa cywilnego, działającej w Ministerstwie Sprawiedliwości; to ta komisja powinna być probierzem jakości stanowionego prawa i (jeśli już) dawać rekomendacje bieżących zmian. Ciekawe, czy i jak przełoży się to na dalszy ciąg prac nad obiema nowelizacjami.
I drugi, prace nad dniami wolnymi i niedzielami handlowymi. Zagadnienie wolnej Wigilii wypłynęło nagle, jakby pod dyktando rozpoczynającej się kampanii prezydenckiej, sprawa wolnych niedziel w handlu ciągnie się dosłownie od pierwszych chwil pracy nowego Sejmu. Wyłożono tu racje dwojakiego rodzaju. Że w Wigilię i tak praca nie ma sensu, bo ludzie myślą o wieczornym obyczaju i chcieliby lepić uszka do barszczu, a pracodawcy dają wolne od 14.00. Lewica więc mówi, żeby to uznać za oczywistą oczywistość i puścić ustawowo ludzi do domów. Jednak liberalna część koalicji oponuje, że będzie to kosztować gospodarkę jakieś 4 mld zł i że ludzie mają węża w kieszeni, nie kupując dóbr i usług — a więc nie ma np. jakże potrzebnych budżetowi dochodów z VAT. Tu może jako antidotum przydałoby się większe poluzowanie zakazu handlu w niedziele, wprowadzonego za rządów PiS przez p. Bujarę z Solidarności m.in. pod hasłem, że tego dnia należy iść do kościoła, a nie do galerii handlowej. Zaś Lewica, która w wyborach prezydenckich przebije prawdopodobnie stawkę, zgłaszając aż 4 swoje kandydatury, generalnie opowiada się zarówno za wolną Wigilią, jak i za totalnym zakazem handlu w niedziele. I nawet nie wspomina, żeby skasować w to miejsce styczniowe święto kościelne – co, trzeba powiedzieć, jest bardzo jak na to środowisko nowatorskim podejściem, dotychczas niebywałym. Na razie mamy ustawowe rozwiązania w zakresie Wigilii i handlu przedświątecznego, które idzie do Senatu, co już jest komentowane jako… największy sukces Lewicy w bieżącej kadencji!
[1] W dniu 31 stycznia br. Andrzej Duda podpisał ustawę budżetową na rok 2024 (zgodnie z Konstytucją nie ma prawa jej wetować), ale 22 lutego skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego w trybie kontroli następczej [przyp. Red.]
W związku ze zbliżającymi się wyborami prezydenckimi przeprowadzone zostały ostatnio badania nad preferencjami programowymi, które mogą skupiać uwagę wyborców w 2025 r. Chyba niespodziewanie na pierwszych trzech miejscach wymieniane są dziś trzy kwestie: bezpieczeństwo, ochrona zdrowia i sprawy gospodarcze. Natomiast miejsca odległe zajęły sprawy światopoglądowe, prawa kobiet oraz kwestie praworządności. Z sondażu tego wynika, że w przypadku wyborów prezydenckich opinia publiczna swój główny punkt zainteresowań przemieszcza w kierunku najtrudniejszych problemów państwowych i społecznych, ponieważ ich realizacja wymaga znaczących nakładów finansowych, co może się wiązać ze spadkiem poziomu życia. A z pieniędzmi w budżecie po 8 latach rządów prawicy jest – jak wiadomo – kiepsko (zaplanowany w budżecie duży deficyt). Analitycy w swych komentarzach wyjaśniają, że wskazanie tych trzech preferencji programowych w dużej mierze jest skutkiem trwania wojny na Ukrainie i postępująca zmiana układu sił międzynarodowych. Nie bez znaczenia pozostaje wygranie wyborów prezydenckich w USA przez Donalda Trumpa, świat przygląda się dziś jego decyzjom kadrowym i oczekuje na jego exposé.
Z drugiej jednak strony zauważyć należy, że problemy społeczne wynikające z kwestii światopoglądowych są przez rząd i większość parlamentarną stopniowo rozwiązywane w Ministerstwie Zdrowia oraz w Ministerstwie Edukacji Narodowej. Wybierane są te możliwości, które nie wymagają akceptacji i podpisu prezydenta RP, ponieważ A. Duda zwykł zapowiadać, czego na pewno nie podpisze (jeszcze przez pół roku).
W kontekście tym chciałabym dziś zwrócić uwagę na zmiany, jakie wprowadziły do systemu szkolnictwa publicznego dwa ministerialne rozporządzenia wydane w mijającym roku. Pierwszym, z 22 marca 2024 r., postanowiono, że od 1 września br. oceny z religii i etyki nie będą wliczane do średniej ocen, choć przedmioty te nadal będą figurować na świadectwie.
Poprzez drugie, z 26 lipca, ministra zadecydowała, że od września przyszłego roku z budżetu państwa będzie opłacana tylko jedna tygodniowo lekcja religii (aktualnie obowiązują 2 godziny w wymiarze tygodniowym). Będzie się odbywać na pierwszej lub ostatniej godzinie zajęć. Jeśliby lokalne samorządy, lub rodzice, chcieli tych godzin więcej, będą musieli je sfinansować. Oczywiście oba rozporządzenia zostały opublikowane w Dzienniku Ustaw, a więc weszły w życie. Gratuluję Barbarze Nowackiej konsekwencji i odwagi.
I – jak zwykle w takich przypadkach bywa (zwłaszcza w odniesieniu do materii wrażliwej), na zamówienie Wirtualnej Polski przeprowadzono badania sondażowe, z których wynikało, że 67 procent badanych ograniczenie godzin religii oceniło pozytywnie, a tylko 19,6 proc. uznało, że jest to decyzja zdecydowanie zła. 68 proc. badanych najchętniej odesłałoby religię do salek katechetycznych w parafiach. Należy jednakże podkreślić, że decyzje ministerialne idą w ślad za spadkiem zainteresowania lekcjami religii wśród samych uczniów. Dane statystyczne wskazują, że jeszcze w 2009 r. na katechezę uczęszczało w szkołach podstawowych nawet 98 procent uczniów, w gimnazjach 96, a w liceach 91 proc. Dane te pozwoliły duchowieństwu na propagowanie haseł o pojawieniu się pokolenia JP II i zakładano, że jest to tendencja trwała. Dziś analizy pokazują, że w Polsce już 1500 szkół nie znalazło w ogóle chętnych na lekcje religii (czyli religia ze szkół usuwa się sama), a z klas znikają systematycznie krzyże.
No cóż, autorka pamięta czasy, kiedy to ucząca się młodzież głośno domagała się wprowadzenia religii do szkół (koniec lat 80.), co było przejawem deklarowanego wzmożenia religijnego. Dziś zauważalna jest w tej grupie społecznej wyraźna redukcja religijności, indywidualizacja przeżyć religijnych, spadek zaufania do Kościoła katolickiego i duchowieństwa, czy nawet utrata wiary.
W każdym razie warto przypomnieć, że pod wpływem doświadczeń ostatnich dwudziestu lat wśród Polek i Polaków systematycznie spadał odsetek deklarujących się jako wierzący (z 94 do 84 procent) i praktykujący (z 70 do 42 proc.). Z tego wynika, że społeczeństwo polskie podlega procesom laicyzacji, mimo że prawica latami utrudniała te przemiany, jak mogła. Dla uzupełnienia wiedzy polecam lekturę ostatniego raportu CBOS pt. Polski pejzaż religijny z dalekiego planu.
Pierwsza w historii literatury koreańskiej Nagroda Nobla w 2024 r. dla Han Kang w Republice Korei przyjęta została z entuzjazmem wszystkich czytelników, niezależnie od ich poglądów czy postaw politycznych, mimo nieprzejednanej, wręcz kontrowersyjnej postawy sprzeciwu laureatki wobec przemocy politycznej, rodzinnej i obyczajowej, postawy wyrażonej przez bohaterki jej najważniejszych powieści, to znaczy Wegetarianki, Nadchodzi chłopiec i Nie mówię żegnaj, przełożonych i opublikowanych również w Polsce.
Nie ma wątpliwości, że komitet proponujący kandydata do Nagrody Nobla brał pod uwagę nie tylko urodę stylu poetyckiego dzieł Han Kang, lecz także odwagę podejmowania trudnych, nawet kontrowersyjnych wydarzeń i tematów z historii i życia współczesnego w Korei. W XXI wieku koreańscy pisarze wywalczyli większą swobodę w próbach odkrywania prawdy historycznej. Ale i tak sięganie do najciemniejszych zdarzeń w historii Korei wymagało niemałej odwagi i talentu. Chodzi tu przede wszystkim o powstanie stłumione w Kwangju oraz o masakrę – wymordowanie niewinnych ludzi w 1948 roku na wyspie Czedżu. Han Kang przywróciła pamięć o dziesiątkach tysięcy niewinnych ofiar w sposób genialny, posługując się poetycką wyobraźnią, przede wszystkim umiejętnością rozbudzenia w czytelniku niepokoju i nabrzmiewania lęku wraz z poczuciem zagrożenia ze strony przyrody – blokującej przyjazd do celu na czas na wyspie Czedżu, której nazwa kojarzy się z wielką tragedią w przeszłości.
Hang Kang jest utalentowaną córką pisarza Han Seung-wona, która debiutowała jako poetka. Komponowała również piosenki. Karierę powieściopisarki rozpoczęła w 1995 roku, publikując opowiadania i powieści, wyróżniane prestiżowymi nagrodami. Pisarka od urodzenia w 1970 roku mieszkała w mieście Kwangju [kwanzu/Gwangju], stolicy prowincji Południowej Jeolla, znajdującej się na południowym cyplu Półwyspu Koreańskiego, a dziesięć lat później z rodzicami zamieszkała w okolicy Seulu. Studiowała literaturę koreańską na Uniwersytecie Yonsei. Wówczas fascynowała ją poezja Yi Sanga. I kto wie, może to zainspirowało ją do napisania Wegetarianki (2007), pierwszej jej powieści przełożonej na język angielski i wyróżnionej Nagrodą Bookera (2016).
Wegetarianka
Bohaterką Wegetarianki (Kwiaty Orientu, 2014), przełożonej na polski przez Justynę Najbar-Miller i autorkę Koreańskiej etyki językowej, Choi Jeong In, jest Yong-hye, która na początku prowadzi z mężem spokojne i normalne rodzinne życie. Ale coś z nią zaczęło się dziać, czego mąż nie rozumiał. Po prostu nie mogła spać. Okazało się, że przeżywała koszmary. Prześladowała ją krew. Pewnego dnia wyrzuciła do śmieci mięso z lodówki, a na kolację podała tylko sałatę. Śniły się jej krwawe sceny. Ostatecznie postanowiła w ogóle nie spożywać mięsa. Wybrała życie roślinne, szokując rodzinę i znajomych, którzy starali się ją przekonać, że mięso jest potrzebne dla zdrowego życia. Jej bunt stał się ekstremalny, skandaliczny i doprowadził ją do psychicznej destrukcji. Opis jej zachowania irytuje czytelnika niemal do końca powieści. Współżycie z osobą pogrążoną w zaburzeniach anoreksji unieszczęśliwia rodzinę. Jej przemiana kończy się próbą samobójczą i zamknięciem w szpitalu psychiatrycznym, które prowadzą do kolejnych wydarzeń. Sugerują one, że jej „choroba” może być interpretowana jako alegoria nietolerancji wobec ludzi łamiących normy, zwłaszcza ład rodzinny, szczególnie ceniony w Korei.
Nadchodzi chłopiec – powstanie w Kwangju
Równie wstrząsającą powieścią Han Kang jest Nadchodzi chłopiec (2014), przerażająco smutna opowieść o masakrze dokonanej na mieszkańcach jej rodzinnego miasta przez policję i żołnierzy na rozkaz generała Chun Doo-hwana, który dokonał zamachu stanu w grudniu 1979 roku i został prezydentem Korei Południowej. Pół roku później, w czasie stanu wojennego, w obronie praw demokratycznych wystąpili studenci Uniwersytetu Chonnam, a przeciw bezbronnym demonstrantom skierowano uzbrojone oddziały policji i wojska. W rezultacie wybuchło powstanie, a nawet doszło do wyparcia oddziału wojskowego i przejęcia władzy w mieście przez jego obywateli. Jednak po kilku dniach do walki z częściowo uzbrojonymi mieszkańcami skierowano oddziały pancerne, które dokonały masakry. Wówczas zginęło ponad 600 osób (ofiar pewnie było znacznie więcej niż podała strona rządowa). Działo się to w dniach 18–27 maja 1980 roku. Wojsko okrutnie rozprawiło się z powstańcami: bito, gwałcono i rozstrzeliwano bez sądu nawet przypadkowe osoby. Symbolem ich okrucieństwa jest zastrzelenie chłopca, który się poddał i szedł z podniesionymi rękami.
Za prezydentury Chun Doo-hwana bunt uznano za rebelię wywołaną przez komunistów, których przywódcą był jakoby Kim Dae-jun. Skazano go na karę śmierci, ale wyrok zamieniono na więzienie wskutek międzynarodowych protestów (m.in. papież Jan Paweł II zwracał się o łaskę).
Przebywając w Japonii w 1973 roku śledziłem informacje o porwaniu Kima Dae-juna z hotelu w Tokio przez agentów koreańskich. Po zmianie oceny tych wydarzeń, Kim Dae-jun, jako przedstawiciel opozycji, został wybrany prezydentem Republiki Korei (1998–2003). Otrzymał też Nagrodę Nobla za obronę praw człowieka.
Ale wróćmy do powieści Han Kang. Nadchodzi chłopiec rozpoczyna się w spokojnej, melancholijnej tonacji. Pierwszy narrator, chłopiec Tong-ho, uczeń gimnazjum, znajduje się w tymczasowej kostnicy, spogląda na miłorzęby rosnące przed urzędem prowincji. Pilnuje rozkładających się ciał osób zabitych w masakrze.
– „Zanosi się na deszcz – mruczysz” – opowiada narrator wszechwiedzący, który wie, że chłopiec poszukuje wśród zmarłych zwłok przyjaciela, z którym stracił kontakt w czasie zamieszek. Podobnie jak on, wielu innych, krążących wokół niego również poszukuje bliskich. W tym czasie ze szpitala Czerwonego Krzyża przywożą kolejnych zmarłych.
„Kobieta pierwsza zaczyna śpiewać hymn narodowy. Jej głos ginie wkrótce w tłumie kilku tysięcy głosów piętrzących się niczym wieża o wysokości kilku tysięcy metrów. Ty również nisko nucisz tę melodię, która wznosi się powoli i dostojnie, aby gwałtownie zjechać w dół” (s. 6, wszystkie cytaty w tłumaczeniu Justyny Najbar-Miller).
Chłopiec pilnuje porządku w spisie zmarłych poddanych ceremonii żałobnej. Pomaga również w przenoszeniu martwych, pokaleczonych ciał, więc nie ma czasu na powrót do domu. Razem z tym milczącym bohaterem oglądamy skutki okrucieństwa władzy wobec niewinnych dziewcząt i chłopców. I myślimy, że nawet demokracja może zamienić się w bezmyślną i okrutną dyktaturę.
W drugim rozdziale („Czarne tchnienie”) opowiada o sobie zastrzelony Dhong-dae, poszukiwany kolega pierwszego bohatera Tong-ho. Jego dusza – jeszcze zagnieżdżona w ciele przyciśniętym przez zwłoki mężczyzny – już wie, że jego siostra również zginęła, ale nie widzi jej ciała w pobliżu. Kiedy żołnierze polewają stos ciał benzyną, dusza zaczyna oddzielać się od ciała. W tej samej chwili dociera do jej świadomości, że zginął również Tong-ho, który powinien był bezpiecznie wrócić do domu, zanim wojsko znów zajęło miasto w czasie godziny policyjnej.
W trzecim rozdziale („Siedem policzków”) wiele lat później (w 2010 r.) matka chłopca Tong-ho, redaktorka, nie chce zdradzić miejsca pobytu autora zakazanej książki, dramatu, którego większość tekstu cenzura wykreśliła, więc śledczy grozi jej („Chcesz, żeby ślad po tobie zaginął?”) i wymierza jej za każdym razem cios w to samo miejsce na policzku.
Wraz z rozwojem narracji świadkowie tragicznych wydarzeń są coraz starsi, ale wspomnieniami wciąż wracają do jednego miejsca, jednego wieczoru, który mógł być zwyczajny jak każdy inny z poprzednich tygodni i miesięcy. Jednak wszystko się zmieniło wskutek masakry bezbronnych cywili, których protest często kończy się również śmiercią najbliższych.
W czwartym rozdziale („Krwią i żelazem”) czytam o latach spędzonych w więzieniach i o brutalnych przesłuchaniach. A w piątym („Źrenica nocy”) towarzyszę próbom Yuna zorganizowania wywiadu z uczestniczką demonstracji w czasach przemocy.
[Yun] „wydawał się skonsternowany, z opanowaniem mówił jednak dalej. Próbował się jeszcze raz skontaktować z dziesięcioma powstańcami z armii obywateli, ale się okazało, że dwóch odebrało sobie życie, zatem pozostało ośmiu. Spośród nich jedynie siedmiu zgodziło się na dalsze wywiady, a ich zapis Yun zamierzał opublikować w aneksie do planowanej książki, której pierwszy rozdział miał odpowiadać treści rozprawy opracowanej dziesięć lat wcześniej” (s. 182).
Kobieta, Im Son-ju, do której zwracał się Yun z prośbą o nagranie wspomnień, przypomina sobie dni, kiedy upadł szczyt przemocy uosobiony przez wojskowego prezydenta Paka, zabitego w październiku. Ale bohaterka tego rozdziału przeczuwa, że może być jeszcze gorzej. „Skoro upadł symbol państwa opartego na przemocy, to czy zdesperowane robotnice, które w ramach protestu zrzucają ubrania, mogą czuć się bezpiecznie? Czy nie będzie już można tratować leżących na ziemi kobiet tak, że pękają im jelita? Gazety donosiły, że młody generał Chon Tu-hwan [Chun Doo-hwan, później prezydent] zaufany człowiek prezydenta, wjechał do Seulu wozem opancerzonym i wkrótce potem objął stanowisko szefa centralnej Agencji Wywiadowczej. Czułaś, jak przechodzą cię dreszcze. Stanie się co niedobrego” (s. 206).
„Kto by pomyślał, że panna Im tak lubi czytać gazety? – zażartował sobie krojczy w średnim wieku” (s. 207).
„Nazywali cię odtąd po prostu komunistyczną suką. Wyszło bowiem na jaw, że w przeszłości pracowałaś w fabryce i prowadziłaś działalność związkową. Codziennie kładli cię na stole w sali przesłuchań, żeby potwierdzić swój scenariusz. Próbowali dowieść, że jesteś szpiegiem, który od czterech lat ukrywa się w prowincjonalnym mieście w zakładzie krawieckim dla kobiet. Brudna komunistyczna suko! Możesz sobie krzyczeć, nikt ci nie przyjdzie na ratunek” (s. 222).
Bohaterka przeżyła. Po wyjściu z więzienia zamieszkała u brata, ale nie mogła „znieść nalotów, które policja robiła dwa razy w tygodniu” (s. 224).
Bohaterowie przez dziesięciolecia żyją w traumie. W „Tam gdzie kwitną kwiaty” (rozdz. 6) matka wspomina syna, którego już nie zobaczy, bo pogrzebała go własnymi rękoma (s. 236).
„Dziwnie się czuję trzydzieści lat później, w rocznicę śmierci twojej czy twojego ojca, gdy widzę jak twój średni brat stoi przy grobie i zagryza wargi. To przecież nie jego wina, że umarłeś. Czemu więc pierwszy wśród kolegów się przygarbił, czemu tak wcześnie posiwiał? Ciężko mi na sercu, gdy pomyślę, że ciągle jeszcze pragnie zemsty” (s. 238). A przecież Tong-ho obiecał, że wróci o szóstej, gdy zamkną budynek, i zje z nimi kolację. Nie przyszedł. Matka poszła z synem go szukać, ale powstańcy z armii obywateli ich nie wpuścili. A po latach, gdy ciała zabitych przeniesiono na nowy cmentarz, symboliczne nagrobki postawiono też zaginionym. Ale matka nie znalazła tam dwójki swoich dzieci.
Narracja zbudowana jest z losów sześciu uczestników powstania, a łączy ją postać chłopca Tong-ho. Jej kompozycja jest na tyle misterna, że czytelnik musi czytać w dużym skupieniu, żeby w toku lektury pojąć, kto i o kim mówi od pierwszej strony. W powieści nie ma patetycznych opisów ani zdecydowanie jednoznacznych ocen zachowań ludzi, ofiar i katów, którymi okazali się zwykli ludzie. Ale już od dawna wiemy, że w określonym systemie ludzie potrafią zachowywać się jak zbrodniarze. Do czego więc są zdolni zwykli ludzie, którym dano karabiny do rąk, dobrze ilustruje powieść Han Kang.
Autorka precyzyjnie wyjaśnia mechanizm zbrodni totalitarnych systemów. Zło i dobro, naturę człowieka, ukazuje w losach uczestników wydarzeń i ich rodzin w toku przedstawiania kameralnych dramatów. Ostrzega przed niebezpieczeństwem polityków przejmujących absolutną władzę nad społeczeństwem. Czyni to w melancholijnej ciszy subtelnych opisów przypadkowych sytuacji i zdarzeń.
W epilogu pt. „Ogniki płonące w śniegu” Han Kang wyznaje, że miała dziewięć lat, gdy dowiedziała się o wydarzeniach w Kwangju. Mieszkając na wzgórzu w Suyu-ri w Seulu, zaszywała się w głębi domu i czytała książki, a podczas różnych prac domowych przysłuchiwała się rozmowom starszych. Jej rodzina utrzymywała się ze skromnej pensji nauczyciela gimnazjum, a następnie jego pisania. Wspomina, jak w 1980 roku nocą wtargnęli dwaj mężczyźni i czegoś w domu szukali. A następnie, kiedy rodzina się spotykała, starsi rozmawiali ze sobą tak cicho, żeby dzieci nie słyszały. Mówili również o tym, że pewnie podsłuchują rozmowy telefoniczne, a ciotki szeptały, że komuś „poharatano piersi”.
Już jako pisarka wspomina wizytę w Kwangju, gdzie zobaczyła po raz pierwszy zdjęcie zastrzelonego chłopca. I tak rozpoczęła przygotowania do pisania powieści o ofiarach powstania w Kwangju. Obejrzała i przeczytała tak dużo materiałów, że zaczęły ją prześladować koszmary nocne.
Powieść zamyka scena na nowym cmentarzu ofiar powstania. Han zatrzymuje się przed grobem Tong-ho i zapala na nim świeczki.
„Otworzyłam torbę. Po kolei ustawiłam na grobie świeczki i przykucnęłam, żeby je zapalić. Nie odmówiłam modlitwy. Nie przymknęłam oczu, by uczcić jego pamięć chwilą ciszy. Ogień palił się wolno. Pomarańczowe płomienie bezgłośnie się kołysały, stopniowo wchłaniając wosk. Nagle poczułam, jak bardzo zmarzła mi kostka. Moja stopa wciąż tkwiła w zaspie przed grobem Tong-ho, a śnieg wniknął do buta i zmoczył skarpetkę. W milczeniu spoglądałam na krawędzie płomieni, które trzepotały niczym półprzeźroczyste skrzydła” (s. 285).
Na początku powieści „zanosi się na deszcz – mruczysz”. Teraz wiemy, że mruczy Tong-ho, jest jeszcze żywy. Wzywają go do domu. Ale on zostaje w tej tymczasowej kostnicy, żeby znaleźć kolegę. I dopiero teraz z „Epilogu” dowiadujemy się, jak jego los się wypełnił w ciągu kilku dni majowych. „Tong-ho miał dużo szczęścia, bo zabił go pierwszy strzał” – wspomniał jego brat, starając się o tym przekonać autorkę powieści.
Nie mówię żegnaj – powieść o życiu w traumie po masakrze na Czedżu
Na wyspie Czedżu w Korei Południowej w kwietniu 1948 roku – to znaczy niemal w przeddzień utworzenia Republiki Korei – wybuchło powstanie mieszkańców, którzy przeciwstawili się zgodzie USA i ZSRR na podział Korei – dotąd okupowanej przez Japonię – na północną i południową. Na tej wulkanicznej i bajecznej wyspie walki trwały do maja 1949 roku. W ciągu roku zginęło około 30 tysięcy mieszkańców pacyfikowanych przez policję i wojsko. W tym też czasie spaleniu uległo prawie 40 tysięcy domów. Nic dziwnego, że w publikacjach stwierdza się, że była to masakra lub ludobójstwo na Czedżu. Do tak tragicznego wydarzenia w historii Korei przyczyniły się karygodne błędy policji i nowego rządu. Później winę władz Republiki potwierdził prezydent i komendant policji.
W niezwykle wzruszającej powieści Nie mówię żegnaj Han Kang nie opowiada historii tego powstania, a mimo to niemal od pierwszych zdań opowieści czuje się jakiś dziwny lęk w oczekiwaniu na pierwszy sygnał zagrożenia życia bohaterki. Niepokój budzą pozornie zwykłe zdarzenia, zwykłe przemiany w przyrodzie. Ale i niepokoją czarne, drewniane słupy na plaży, stojące obok kurhanów nagrobnych. Na przykład wtedy jeszcze anonimową narratorkę zaskoczy woda w butach. Po chwili zrozumie, że to przypływ wypłukujący kości z grobów. Jeszcze nie wiemy, kim jest osoba chodząca po plaży zimą, gdy pada śnieg, niewątpliwie niecodzienne zjawisko na tej subtropikalnej wyspie.
Ale z następnego obrazu czytelnik zrozumie, że było to wspomnienie sprzed czterech lat. A teraz, późną wiosną, kiedy skończyła się ta walka, narratorka zamieszkała na przedmieściach Seulu. Stała się osobą samotną, ponieważ utraciła wszystkich bliskich w tej walce. W 2012 roku zaczęła czytać zgromadzone materiały do planowanej książki, a więc czytelnik dowiaduje się, że narratorka jest pisarką przeżywającą kryzys. Pisze list pożegnalny, chociaż nie ma do kogo listu wysłać. Cierpi na bezsenność i brak apetytu.
Gdy minęło upalne lato, otrzymała w telefonie wiadomość od drugiej bohaterki tej powieści, to znaczy od In-son, koleżanki z czasów pracy w redakcji pewnego czasopisma, mieszkającej na wyspie Czedżu. Kiedyś odwiedzała ją na tej wyspie, której nazwa nie jest obojętna dla czytelnika, nie tylko zaciekawia, ale pobudza już wzrastające napięcie emocjonalne czytelnika, zwłaszcza że wiadomość była zaskakująca: In-son prosiła, by Kyong-ha (po raz pierwszy pojawia się imię narratorki) pilnie przyszła do niej i wzięła ze sobą dowód osobisty. Kyong-ha już wiedziała, że ta reporterka filmowa ostatnio interesowała się stolarką, w ten sposób zarabiała na życie, ale oprócz mebli obciosywała bale drewniane i malowała je na czarno. Narratorka nie mogła od niej się dowiedzieć, co się stało. Domyśliła się, że In-son jest w Seulu i na pewno w szpitalu. Kyong-ha nie wraca więc do domu, tylko zamawia taksówkę i jedzie do szpitala, gdzie znajduje In-son, którą samolotem przewieziono do szpitala w Seulu. Okazało się, że In-son miała wypadek w stolarni, a mianowicie obcięła sobie dwa palce. Na Czedżu nie potrafili przyszyć, więc wysłano ją do stolicy wraz z opiekunką, kobietą, której syn rozwożący bagaże odkrył ranną w stolarni. Owa opiekunka przywiozła ze sobą odpowiednie igły i nakłuwała w miejscu szwów, by krew nie zasychała, bo to miało ułatwić połączenie palców z ręką.
Cierpiąca In-son zapragnęła ratować zostawioną bez wody papużkę i w tym celu wezwała pisarkę Kyong-ha. Poprosiła ją, by poleciała na Czedżu do jej domu. Kyong-ha poleciała ostatnim samolotem, gdyż nastał czas wielkiej śnieżycy. Jednak z lotniska nie mogła dojechać na czas do domu In-son, ponieważ na drugą stronę góry Hallasan nie jeździły autobusy. Gdy z wielkim trudem i opóźnieniem dotarła do domu In-son, papużka już nie żyła.
I tak w sześciu rozdziałach części pierwszej powieści wspomniane wydarzenia wzbogacane są wspomnieniami, snami, dzięki którym czytelnik poznaje cztery kobiety: na pewno dwie bohaterki, tzn. pisarkę w roli narratorki i autorkę filmowych reportaży poświęcającą teraz większość czasu upamiętnieniu ofiar masakry na Czedżu. Poza nimi swą rolę odgrywają jeszcze dwie kobiety, tzn. matka, zwana też babcią, ponieważ pełniła obie funkcje, gdy całą jej rodzinę wymordowano. Najskromniejszą rolę autorka powieści powierzyła przedstawicielce tradycji leczniczej wyspy Czedżu, tzn. opiekunce.
Druga część powieści, tzn. „Noc”, zawiera rozdział pt. „Nie mówię żegnaj”, w którym następuje wyjawienie projektu, nad którym obie bohaterki pracowały, chociaż wykonawczynią była In-son, która odniosła rany przygotowując pomniki z drzew okorowanych i pomalowanych na czarną barwę, jakie we śnie widziała narratorka na początku powieści. Gdy narratorka znów odwiedziła In-son na Czedżu, obie stały się bardziej szczere w rozmowach. Po prostu zostały przyjaciółkami. Gdy In-son zapytała, jak nazwałaby ich projekt, narratorka Kyong-ha bez wahania odpowiedziała: „Nie mówię żegnaj”. I od tego momentu In-son pokazuje archiwum zgromadzone w jej domu przez matkę i wynik własnych odkryć na temat ofiar jej rodziny i ich domów. Pamięć o nich nie pozwala jej zrezygnować z rozpoczętego projektu.
W części trzeciej pt. „Ogniki”, „gdy zrobiło się cieplej, Kyong-ha położyła dłoń na zdjęciu kości – to znaczy na wizerunku ludzi, którzy nie mają oczu ani języków” (s. 353).
Po chwili In-son zachęciła Kyong-ha, by wyszły posadzić drzewo. Wychodzą z domu ze świeczkami w kubkach po kawie, wychodzą na zewnątrz posesji, idą przez las posadzić drzewo. I tak rozpoczyna się wspólne działanie przyjaciółek, pięknie opisane na zakończenie powieści o kruchości ciała ludzkiego i innych stworzeń, jak również o potępieniu wszelkiej przemocy człowieka nad światem, który może być tak piękny jak puszysty śnieg o zmierzchu i może budzić nadzieję dla obu przyjaciółek. Wtedy In-son położyła się na śniegu i zaczęła opowiadać o swej matce, która po stracie rodziny zachorowała, traciła pamięć przed śmiercią. A życie In-son stało się cierpieniem. Po śmierci matki rozpoczęła poszukiwanie szczątek zamordowanych. Jej opowieść jest zapewne już odwagą, ma śmiałość mówić prawdę o poznanych faktach masakry na Czedżu. Jej opowieść jest zapewne wyrazem poglądów i potępienia USA i ZSRR za decyzje, które spowodowały wybuch powstania, w którym strzelano również do dzieci.
Biała elegia – poetycka powieść pisana również w Polsce
W posłowiu Białej elegii, opublikowanej w Korei w 2016 roku, autorka wyjaśnia, jak wyjazd z Korei do Polski stał się możliwy. Wspomina, że z polską tłumaczką jej książek, Justyną Najbar-Miller, spotkała się w Seulu latem w 2013 roku. Wyjaśniła Justynie kilka kwestii związanych z tłumaczeniem jednej z wcześniejszych jej powieści, a następnie Justyna „z poważnym wyrazem twarzy zadała mi pytanie: czy przyjechałaby pani w przyszłym roku do Warszawy, gdybym tam panią zaprosiła? Nie zastanawiałam się długo i potwierdziłam” (s. 132). Do Warszawy przyjechała w sierpniu 2014 roku z trzynastoletnim synem, a od października rozpoczęła zajęcia w Zakładzie Koreanistyki na Wydziale Orientalistycznym Uniwersytetu Warszawskiego.
Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Pełny, bez skrótów, zapis rozmowy można odsłuchać jako podcast (kliknij tutaj).
Robert Smoleń: Może zacznijmy ten wywiad nietypowo. Ponieważ ukaże się on drukiem tuż przed 15 listopada – czyli przed dniem 70. urodzin Pana Prezydenta, zacznijmy od życzeń w imieniu redakcji i Czytelników „Res Humana”. Chcielibyśmy życzyć, żeby Pan Prezydent był bardziej słuchany. Żeby Pana opinie, oceny, podpowiedzi, rekomendacje były traktowane poważnie i – najlepiej – wdrażane w życie. Ale to byłoby trochę egoistyczne; dlatego że to my mielibyśmy korzyść z takiego obrotu sprawy. Więc dodajmy do tego tradycyjne życzenie: zdrowia, pomyślności, szczęścia, miłości.
Aleksander Kwaśniewski: Dziękuję bardzo. Od razu dodam: z tym słuchaniem to jest różnie. Są momenty, kiedy słuchają, są momenty, kiedy nie słuchają…, ale byłbym wobec wszystkich słuchających chyba jednak niesprawiedliwy, gdybym bardzo narzekał, że tak zupełnie nie słuchają. Mogliby lepiej słuchać, oczywiście. Ale nie jest źle, tym bardziej że czas biegnie, zmieniają się okoliczności, więc musimy też mieć dużo pokory w tym oczekiwaniu na to, by być wysłuchanym.
Robert Smoleń: O, właśnie! To jest dobry punkt wyjścia, bo chciałem najpierw zapytać o politykę i postpolitykę. Ale zadam to pytanie przewrotnie: gdyby Pan teraz pełnił urząd prezydenta, to co uznałby Pan za swoje najważniejsze cele? Co wpisałby Pan na sztandary? Pana prezydentura kojarzy się z wejściem do Unii Europejskiej, do NATO, z Konstytucją; mnie również z umiejętnością łagodzenia sporów, bo przecież obejmował Pan urząd w warunkach bardzo rozpalonych, rozgrzanych emocji. A czym powinien zająć się prezydent dzisiaj i – powiedzmy – od sierpnia 2025 roku?
Aleksander Kwaśniewski: Trochę zmodyfikujmy to pytanie. Za pół roku odbędą się wybory. Można by zastanowić się, co powinno być programem nowego prezydenta – porządnego, kompetentnego, wrażliwego, którego nazwiska jeszcze nie znamy – w okresie najbliższych pięciu lat. Powiedziałbym tak: pierwsza rzecz to zacząć kleić społeczeństwo. To sprawa najważniejsza, ponieważ takiej polaryzacji, takiej głębokości podziałów jeszcze nie było. Nawet w końcówce PRL one były dużo mniejsze niż dzisiaj. Przebiegają w poprzek wszystkiego: środowisk, rodzin, właściwie wszędzie to jest zauważalne. A ten typ polaryzacji, wręcz wrogości, prowadzi do marnowania kapitału społecznego. Zamiast pracować stu procentami ludzi, pracujemy połową. Może to doprowadzić do niezwykle niebezpiecznych efektów. Nie mówię nawet o fizycznej agresji, jaka może się pojawić, ale z samym tym poziomem nienawiści raczej niewiele da się zbudować. Przeciwdziałanie tej polaryzacji będzie procesem niezwykle trudnym. Całe pięć lat będzie za mało, ale można dać początek temu procesowi przez gesty, słowa, otwartość do dialogu z różnymi grupami. Myślę, że w tej sferze zmiana nastrojów może nastąpić szybko. Druga rzecz jest związana z otoczeniem międzynarodowym; chodzi oczywiście o bezpieczeństwo. Zagrożenie jest dzisiaj niewątpliwie większe niż w przeszłości, którą możemy pamiętać. Ciągle mamy swoje bezpieczniki, gwarancje w postaci obecności w NATO, ale nowy prezydent będzie musiał wziąć odpowiedzialność za tę kwestię. Może ona zresztą być elementem antypolaryzacyjnym, bo to jeden z tych obszarów, w których spór nie musi być tak gorący. Trzecim wyzwaniem, które powinien podjąć prezydent, jest pokazanie, że żyjemy w XXI wieku. Zmiany, jakie się dokonują, są niezwykle szybkie, niezwykle głębokie i Polska musi być do nich przygotowana. W tej kadencji trzeba się skupić na edukacji, wspieraniu badań naukowych, kulturze – bo ona też jest jednym z nośników nowoczesnych wartości. Tutaj też będzie istotna rola do odegrania, nie tylko poprzez narodowe czytanie lektur. Następną sprawą jest wzmocnienie pozycji Polski w tych strukturach, do których należymy – zarówno politycznie, jak i poprzez fakty. Broniąc Unii Europejskiej i mądrze ją dalej integrując, Polska absolutnie może stać się jednym z jej wiodących krajów, wśród czterech – pięciu państw, które odgrywają w niej najważniejszą rolę. Mamy argumenty, mamy potencjał. To samo dotyczy NATO. Kolejna rzecz – to budowanie relacji między sąsiadami. Mamy sąsiadów dużych, z którymi historyczne obciążenia są niemałe. Niemcy przeżywają swoje kłopoty, ale pozostają naszym partnerem numer jeden. Mądra polityka w stosunku do nich i współdziałanie z nimi ma ogromne znaczenie. Po drugiej stronie mamy Ukrainę. Jaka ona będzie, jaka wyjdzie po tej wojnie, to wielka niewiadoma. Jeżeli chcemy poważnie traktować nasze deklaracje, że Ukraina powinna być w Unii Europejskiej, to gdy tak się stanie, będziemy mieli sąsiada, który działa według tych samych zasad i standardów. Ale praktycznie na tym tle pojawi się wiele konfliktów, które trzeba będzie rozwiązać (jak rolnictwo, rynek pracy, transport czy dzielenie na nowo europejskiego tortu, w wyniku czego dla nas będzie mniej, bo dla nich musi być więcej). To będzie wzbudzało różnego rodzaju emocje. Prezydent musi odegrać odważną rolę nie poprzez chodzenie pod rękę z większością, która myśli często krótkowzrocznie, tylko przez budowanie argumentacji, przekonywanie – a także szukanie rozwiązań. To już tyle wymieniłem, że właściwie na pięć lat powinno mu starczyć.
Robert Smoleń: Inaczej mówiąc, to byłby powrót do arystotelesowskiej wizji polityki, gdzie ważne jest dobro wspólne, a nie postawienie na swoim i pognębienie przeciwnika. Naturalne jest więc teraz pytanie, czy taki powrót jest w ogóle możliwy i to w sposób ewolucyjny, nie w efekcie jakiegoś wstrząsu?
Aleksander Kwaśniewski: Trzeba od razu powiedzieć, że ten arystotelesowski model jest ideałem zarysowanym u początku naszej cywilizacji i w gruncie rzeczy nie wiem, w jakich epokach i przez kogo został osiągnięty.
Robert Smoleń: W Europie, w Polsce po roku 1989 i w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych?
Aleksander Kwaśniewski: Moim zdaniem jego idealizowanie i wręcz przeciwstawianie postpolityce jest dużym uproszczeniem. Oczywiście nie mam żadnych wątpliwości, że polityka ma o tyle sens, o ile służy dobru, interesom wspólnym; nawet jeżeli służy minimalizowaniu zjawisk negatywnych. W ostateczności polityka jeszcze broni się w oczach Arystotelesa, jeżeli jest to wybór mniejszego zła. Kiedy wiemy, że nie mamy dobrych rozwiązań, to spośród wszystkich możliwych staramy się wybrać to najmniej złe. Nie daje to politykowi wielkiej satysfakcji, ale czasami jest niezbędne. Natomiast przykładów zjawisk negatywnych, takich jak prymat interesu osobistego, kariery, jak nienawiść do przeciwnika, wręcz chęć wyeliminowania go (także fizycznego) – mamy, jak historia długa, mnóstwo. Bez nich w ogóle nie byłoby wielkiej literatury. Przecież wszystko, co pisze Szekspir, jest w gruncie rzeczy o tej czarnej stronie polityki. I do dzisiaj są to dzieła aktualne! Polityka jest tak samo motywowana tą dobrą wolą i szukaniem dobra wspólnego, jak jest motywowana miłością, nienawiścią, pieniędzmi, namiętnościami różnego typu. To jest dusza człowieka, ta komplikacja związana z każdym z nas, który ma te lepsze i gorsze strony. Trzeba przyjąć, że w przyszłości nadal będzie się toczyła wieczna walka koncepcji dobrej polityki z koncepcją polityki sprywatyzowanej, zdegenerowanej. To idzie falami. Mamy okresy bardziej sprzyjające dla dobrej polityki i mniej sprzyjające.
Jeżeli chcemy pogadać o latach dziewięćdziesiątych, to trzeba na nie spojrzeć trochę szerzej. Otóż co się stało po przełomie lat 1989–1990, w dużej mierze zapoczątkowanym w Polsce? Proces, który został wtedy uruchomiony, oznaczał, że jest szansa zakończenia pewnego okresu historii i popróbowania czegoś nowego. Najpierw rezygnacja z doktryny Breżniewa przez Gorbaczowa, później rozpad Związku Radzieckiego, stworzyły krótki okres rzeczywiście wzmożonego optymizmu – przekonania, że da się zrobić wiele dobrych rzeczy, że przy wszystkich trudnościach to jest do osiągnięcia. Do polityki weszło pokolenie urodzone już po wojnie, nieobciążone jej syndromem, odważniejsze w myśleniu i działaniu. W mojej ocenie z tego wynikało przekonanie, że można działać właśnie w interesie dobra wspólnego i pokonywać dotychczasowe ograniczenia, dotychczasowe podziały. I wtedy zdarzyło nam się rozszerzenie NATO (co moim zdaniem wcześniej w ogóle było niemożliwe, a później – po roku dwutysięcznym, a dokładnie po atakach terrorystycznych na Stany Zjednoczone 11 września 2001 r. – też by się nie zdarzyło), bezprecedensowe rozszerzenie Unii Europejskiej o dziesięć krajów, przyjęcie euro. Czyli podjęto kilka decyzji o wymiarze niewątpliwie historycznym, w oparciu o przekonanie, że jakaś epoka się skończyła i w nowej epoce możemy organizować świat w duchu bardzo pozytywnym, bardzo optymistycznym.
Robert Smoleń: A więc taka moralna polityka była tylko krótkotrwałym ewenementem w historii?
Aleksander Kwaśniewski: Nie do końca. Na przykład okresy powojenne zazwyczaj owocują takim właśnie nawrotem do źródeł, do zasad, do moralności. Pomysł ojców-założycieli Wspólnot, żeby w potarganej dwiema kolejnymi wojnami Europie pogodzić największych wrogów – Niemców i Francuzów – jest dowodem jakiejś siły moralnej. I jednocześnie wyobraźni. Mieli odwagę zbudować, i to w warunkach niezwykłych, coś, co w moim przekonaniu jest jedną z największych koncepcji politycznych, jakie ludzkość stworzyła; może obok Stanów Zjednoczonych Ameryki. Mieliśmy właśnie taką reakcję na dwie wojny światowe – budujemy wspólny rynek, otwieramy granice, rozpoczynamy procesy pojednania, młodzież się uczy nawzajem swoich języków, wymiana szkół, wymiana młodzieży… To się przecież działo nie tylko na wysokim poziomie politycznym, ale też na praktycznym, bardzo istotnym. Takie momenty w historii były. Natomiast później – co może jest typowe, i co jest swoistym paradoksem – dłuższe okresy bezpieczeństwa i rozwoju owocują tym, że te wartości zaczyna się mniej cenić. Pokolenia, które przez dziesiątki lat miały pokój, nie odczuwały zagrożenia wojennego, są słabo uczulone na te kwestie. Zawsze te dwa rodzaje, dwa typy polityki będą ze sobą współistnieć i konkurować. Polityka w wymiarze moralnym i etycznym, taka, która chce coś dobrego zrobić, z polityką egoistyczną. A egoistyczna jest początkiem nacjonalistycznej, ze wszystkimi jej konsekwencjami.
Politycy, których spotkałem na swojej drodze – choć skłamałbym, gdybym powiedział, że oni w ogóle nie myśleli o tym, jak wygrać wybory, jak przyłożyć przeciwnikowi; takich świętych to ja chyba nie spotkałem w ogóle – jednak mieli silne przekonanie, że można coś robić w imię dobra wspólnego. I wtedy to się udaje.
Piotr Stefaniuk: Czy Pan Prezydent mógłby podać najbardziej nieetyczne Pana zdaniem epizody polityczne ostatnich lat?
Aleksander Kwaśniewski: Nie mówię o moim czasie, bo choć różnie z tym bywało, to wobec tego, co dzisiaj się dzieje, trudno byłoby mi bardzo narzekać. Natomiast taką grubą sprawą, którą uważam za głęboko nieetyczną i też mocno wpływającą na scenę polityczną w Polsce, była słynna akcja przeciwko kandydaturze Włodzimierza Cimoszewicza w wyborach prezydenckich w 2005 roku. Grupa ówczesnych państwowych urzędników, funkcjonariuszy służb, bo to był Brochwicz i młody Miodowicz, zorganizowała tę słynną akcję z panią Jarucką, sformułowała różne fałszywe oskarżenia. W rezultacie Włodek tego nie wytrzymał i się wycofał. To było nadzwyczaj poważne nadużycie – wykorzystanie służb specjalnych i zezwolenie na ich wtrącanie się w kampanię wyborczą. Miało ono swoje konsekwencje: Cimoszewicz być może by tych wyborów nie wygrał, ale w pierwszej turze wziąłby dwadzieścia parę procent głosów, to utrzymałoby lewicę na odpowiednim kursie i polityczna mapa wyglądałaby inaczej. Nie bylibyśmy przez kolejne lata skazani na całkowitą dominację dwóch partii wywodzących się z tego samego obozu solidarnościowego – co, jak widać, przynosi dość opłakane skutki. Więc to działanie oceniam jako obrzydliwe i szkodliwe.
Prawdą jest to, co stwierdzili kiedyś Kopernik z Greshamem: że słaby pieniądz wypiera dobry pieniądz. Jeżeli gdziekolwiek następuje obniżenie standardu, to nie jest tak, że można powiedzieć: „No, dobra; tośmy sobie te standardy poobniżali, a teraz wrócimy albo do punktu wyjścia, albo do dobrych standardów”. Nie! To jest po prostu trwałe obniżanie. Ludzie adaptują się do nowego języka, nowych zachowań, braku przestrzegania reguł itd. Zaczęło się od akcji przeciwko Cimoszewiczowi, ale dzisiaj można powiedzieć – na podstawie tego, co się słyszy w sprawie Pegasusa czy innych nadużyć (bo nie mamy przecież danych) – że służby różnego rodzaju nadal mają wpływ na kwestie wyborcze, biorą w nich udział i są w nie zaangażowane. A to absolutnie nieakceptowalne.
Kolejną rzeczą głęboko nieetyczną jest to wszystko, co stało się w sądownictwie. Niewątpliwie wymagało ono reformy. Ale sposób wprowadzenia zmian uważam za działanie bardzo szkodliwe, w wielu elementach niekonstytucyjne, niezgodne z prawem. Za cel postawiono bowiem nie poprawienie wymiaru sprawiedliwości, nie skrócenie czasu oczekiwania na prawomocny wyrok, tylko zawłaszczenie wymiaru sprawiedliwości pod siebie, tak żebyśmy mieli powolnych sędziów, którzy będą tak decydować, jak czynnik polityczny chce. Jarosław Kaczyński zafundował nam w jakimś sensie powrót do PRL-u: rząd miał być formalnie rządem, ale centrum decyzyjne znalazło się na ulicy Nowogrodzkiej. To było niezwykle dewastujące i zasady, i polską demokrację.
Piotr Stefaniuk: Co było powodem takiej degeneracji Prawa i Sprawiedliwości? Bo to była degeneracja – było widać krok po kroku, dokąd oni się zsunęli. Podobna sytuacja miała miejsce z Kościołem, instytucją Kościoła katolickiego. Czym w ogóle jest tożsamość pisowska?
Aleksander Kwaśniewski: Można ją, przynajmniej z grubsza, łatwo opisać. Ona jest narodowo-katolicka. Czyli mamy dwa elementy, które są w istocie zawsze spajające. Z jednej strony jest katolicyzm – i jeszcze dodatkowo w wymiarze Rydzykowym. Mówimy o Kościele najbardziej konserwatywnym, najbardziej tradycyjnym. Element „narodowy” w moim przekonaniu też jest zbudowany bardzo szczególnie: w mniejszym stopniu na dumie, bardziej – na kompleksach. Na strachu przed obcym, nieufności wobec tego, co przychodzi z zewnątrz, na braku wiedzy, braku doświadczeń w kontaktach ze światem, nieznajomości języków obcych. To jest myślenie narodowe, ale dosyć zaściankowe, mówiąc wprost. Następna rzecz: oni mają papiery solidarnościowe. W warunkach współczesnej Polski to niezwykle ważne. Żadne inne ugrupowanie, które papierów solidarnościowych by nie miało, nie mogłoby zrobić takiej kariery. W pewnym momencie oni zaczęli świadomie zawłaszczać tę tradycję, tłumacząc, że Wałęsa to był agent, a prawdziwymi bohaterami byli Walentynowicz, małżeństwo Gwiazdów czy Lech Kaczyński.
Kolejny element – i to już jest świadoma polityka Jarosława Kaczyńskiego – on po zwolnieniu przez Wałęsę z funkcji szefa Kancelarii Prezydenta w 1991 lokuje się wśród przegranych transformacji. I podejmuje decyzję kolekcjonowania wszystkich takich przegranych. Zaczyna apelować do tych, którzy nie byli przy Okrągłym Stole (on akurat był), do tych, którzy tracą pracę, do tych, którzy nie znajdują się na odpowiednich stanowiskach, do tej części Solidarności, która nie ma poczucia awansu i satysfakcji i tak dalej. I bardzo sprawnie zaczyna tych ludzi organizować wokół siebie, dając im jednocześnie mocne argumenty, dlaczego im się nie udało. Przecież nie mówi im, że dlatego, że byli za mało zdolni, za mało pracowici, nie wykazali się odpowiednią determinacją czy wytrwałością. Daruje im się wszystkie możliwe wpadki. Wytłumaczył im, że winni ich niepowodzeń są komuniści, liberałowie, Zachód, Wałęsa… I to nagle stworzyło całkiem pojemny koncept tożsamościowy, do którego bardzo wiele osób mogło się włączyć. Którego dodatkowo jedynym widzialnym spoiwem był Jarosław Kaczyński – czyli od razu ta partia została ułożona w sposób dość scentralizowany, a później już zupełnie hierarchiczny i uzależniony od jednostki (szczególnie po śmierci brata i pokłóceniu się z trzecim bliźniakiem, czyli Dornem).
I ostatni element tożsamościowy – w moim przekonaniu bardzo ważny – to jest ideé fixe Jarosława Kaczyńskiego. Wychodzi on z seminariów Ehrlicha z przekonaniem, że koncepcja prawa Carla Schmitta jest słuszna. Że nie można zaakceptować dyktatu prawa, tylko to my – naród decydujemy o tym, jakie jest prawo. A naród – to jest większość. A kto wyraża najlepiej wolę tej większości? No, partia! To jest całkowite odwrócenie konstrukcji, z którą my przychodzimy. W tym sensie wszystkie te hasła Jarosława Kaczyńskiego – o IV Rzeczypospolitej, o tym, że obowiązująca Konstytucja „upadła” – mają uzasadnienie. Bo demokracja według standardów zachodnich do jego ideé fixe po prostu nie pasuje. Jeżeli przyjmiemy, że nie ma pierwszeństwa prawa, to cała koncepcja praworządności zostaje zastąpiona wolą polityczną. Jeżeli w centrum systemu rządzenia ustawimy centralny ośrodek dyspozycji politycznej, to zmarginalizowany zostaje parlament i nawet partia polityczna. W tej chwili zaczyna mówić o jakiejś Radzie Stanu. Rozumiem, że to jest dalszy ciąg tego rodzaju myślenia. Jakby ktoś bardziej wnikliwie zajął się rozrzuconymi w różnych wypowiedziach, wywiadach i książkach koncepcjach Jarosława Kaczyńskiego, to zobaczylibyśmy, że za nimi kryje się zupełnie inny rodzaj państwa. Państwo autorytarne, mówiąc wprost. Ale uzasadniające ten autorytaryzm i prawo do ich przewagi politycznej właśnie tym, że to oni są obrońcami tych prawdziwych wartości – narodowych, katolickich, tradycyjnych; to oni reprezentują ideę sprawiedliwości, bo wyciągnęli tych potrzebujących, biednych z dołu i chronią ich przed zakusami liberałów i zewnętrznego świata.
Dodatkowo, już na takiej płaszczyźnie zupełnie pragmatycznej, do tej swojej ideé fixe dołączył jeszcze postulat zbudowania nowych elit. Starano się je tworzyć w sądownictwie, telewizja publiczna za czasu Kurskiego kreowała komentatorów i recenzentów, ale Kaczyński zajął się też tworzeniem elit ekonomicznych. Rotacja w zarządach i radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa polegała właśnie na tym: niech ktoś pójdzie na rok – półtora, zarobi duże pieniądze i będzie już taka nasza middle class. Tak samo świadomie budowano fortuny. Obajtkowi i innym pozwolono na dorobienie się na majątku państwowym kolosalnych pieniędzy. To była świadoma polityka i w dużej mierze ona się udała.
Piotr Stefaniuk: W tym głębokim podziale społeczeństwa jest coś szczególnego. To niepojęte, że po ujawnieniu skali afer – mówimy o miliardach, nie milionach – cały czas około 30 procent wyborców chce głosować na złodziei.
Aleksander Kwaśniewski: Nie jest tak, że to nie odegra żadnej roli; odegra, choć nie w odniesieniu do żelaznego elektoratu. Natomiast sprawa polaryzacji jest rzeczą poważniejszą. Przez wiele powojennych lat we wszystkich systemach demokratycznych paradygmatem zwycięstwa wyborczego było przesuwanie się do środka, a nie w stronę ekstremów. Brzmiał on: załagodź kanty, idź do środka, masz wtedy szansę pozyskania centralnego, umiarkowanego elektoratu. Z tym była związana gotowość do dialogu. Od przełomu wieków, XX i XXI, jest zmiana tego paradygmatu. Teraz brzmi on mniej więcej tak: wygrywa ten, kto lepiej podzieli społeczeństwo, lepiej spolaryzuje scenę, pokaże, że to on ma rację, a wszyscy inni są wrogami. W Polsce kwestia wroga była skomplikowana, trzeba było go wymyślić. I Kaczyński wymyślał go konsekwentnie: najpierw postkomuniści, później liberałowie, imigranci, homoseksualiści, LGBT, a teraz wszyscy razem włącznie z Tuskiem, czyli partią zewnętrzną. To jest zresztą tendencja nie tylko polska, występuje wszędzie w demokracji. U nas ten czynnik polaryzacyjny zagrał i moim zdaniem będzie działał dalej. W tej bańce, w której są dzisiaj wyborcy PiS, żaden argument, nawet najbardziej szokujący, nie odegra roli. Pamiętajmy jednak, że przychodzi nowe pokolenie, które wcześniej nie głosowało, są ludzie bardziej umiarkowani, a poza tym, jeżeli podział jest pół na pół, nie trzeba wielkich przepływów, żeby wygrać wybory. Wystarczy kilka procent. Więc tu trzeba wykazać się cierpliwością i też być alternatywą. Żeby wygrywać z PiS-em, trzeba pokazać dobre rządzenie, a ono w tych warunkach nie jest łatwe.
Andrzej Żor: A ja bym chciał, proszę Panów, odwrócić tezę, którą Piotr postawił. To nie naród został urzeczony mądrością Jarosława Kaczyńskiego, tylko odwrotnie – Jarosław Kaczyński odkrył pewną cechę, na której zbudował sobie swoją piramidę poglądów. On ma takie poglądy, jakie odkrywa wewnątrz polskiego społeczeństwa, jakie zostały w nim historycznie ukształtowane. To prowadzi nas do zjawiska populizmu. Z pewnym niepokojem zauważyłem, że partie, które doktrynalnie czy teoretycznie odżegnują się od populizmu, stają się – ze względów koniunkturalnych – jego niewolnikami. Czy odwoływanie się do idei, które stanowią zalążek ustroju demokratycznego, nie powoduje pewnego niebezpieczeństwa? Odwołujemy się do woli większości, a w każdym społeczeństwie idiotów jest więcej niż profesorów uniwersytetów.
Aleksander Kwaśniewski: Kaczyńskiego należy jednak doceniać, bo to jeden z tych polskich polityków, którzy coś przeczytali, przemyśleli; wykazał się jakąś sprawnością. Choć zgadzam się, że prawdopodobnie motywem jego myślenia jest przede wszystkim władza. Jest gotów bardzo elastycznie podchodzić do różnych swoich zasad czy poglądów – tam, gdzie chodzi o efekt, sukces. Polityka polega na tym, żeby osiągać cele, ale jego mniej interesuje, czy są to cele dobre, czy złe.
Sprawą poważniejszą jest populizm. Mądry polityk słyszy, co mówią populiści – czyli wie, co w duszy gra, wie, jakie są niepokoje – ale w odróżnieniu od samych populistów na te lęki i niepokoje potrafi znaleźć sensowną receptę. Czyli: wiem, że ludzie boją się imigrantów, ale wiem też, że mój kraj potrzebuje siły roboczej, więc trzeba szukać takiego rozwiązania, dzięki któremu siły roboczej będzie więcej, a przestępstw nie za dużo (bo zupełnie nie da się ich wykluczyć). Ostatnie lata z tego punktu widzenia są bardzo niebezpieczne. Co się stało? Całkowicie zmienił się język komunikacji społecznej. Dzisiaj właściwie tradycyjny język rozmowy, jaka się toczyła w partiach politycznych jeszcze trzydzieści lat temu, już nie istnieje – a jeśli istnieje, to gdzieś na zupełnym marginesie. Żyjemy w epoce social mediów. Paradoks polega na tym, że nigdy nie mieliśmy dostępu do tak ogromnej sumy informacji, można by powiedzieć, że jesteśmy najlepiej w historii poinformowani. Ale z drugiej strony prawdopodobnie jesteśmy najbardziej zmanipulowani i… ogłupiani, mówiąc szczerze. Populiści otrzymali niesamowity instrument w postaci możliwości multiplikowania swoich uproszczonych analiz. Jesteśmy bezradni, jeśli chodzi o docieranie z prawdziwą informacją. Z definicji nasze reakcje są zawsze opóźnione w stosunku do rzeczywistości. Jeżeli chcemy przedstawić jakiś w miarę sensowny pogłębiony projekt, to musimy mieć więcej czasu, więcej papieru, musi być więcej stron. I przegrywamy z tymi, którzy odpowiadają na platformie X pięcioma zdaniami. A dzisiaj przecież na rynku mamy nie tylko fake newsy, ale i deep fejki. Jak można w warunkach współczesnego świata kontrolować te fałszywe informacje, obrazy i filmy? Czy można sobie wyobrazić rodzaj ogólnoświatowej cenzury – nazwijmy to wprost – na media, które przekazują tego typu informacje? Jaki rodzaj odpowiedzialności karnej miałby obowiązywać w stosunku do osób, które się tym zajmują? Żeby można było przynajmniej tą metodą odstraszać. A jednocześnie, jak my sami musimy zmienić język komunikacji z wyborcami, ze społeczeństwem, żeby jednak chciano nas słuchać? To zresztą jest też problem Kaczyńskiego, bo on już tego języka nie przyjmie, więc za chwilę po stronie pisowskiej pojawi się jakiś młody zdolny, który będzie potrafił mówić takim właśnie językiem współczesności.
Powiedziawszy to wszystko – czy uważam, że należy licytować się z populistami? Nie! Bo zawsze to oni byliby oryginałem, a my tylko kopią. A kopia nie ma wartości. Jednocześnie istnieje duże ryzyko, że zrazimy ludzi bardziej wrażliwych, którzy nie takiej uproszczonej odpowiedzi oczekują. Moja rada: populistów słyszeć, ale nie kopiować.
Andrzej Żor: Czy zachodnia demokracja nie popełnia grzechu pychy, nie doceniając tego, co się dzisiaj w świecie dzieje? Do grupy BRICS, liczącej dziewięciu członków, aspiruje 51 państw – być może tworzy się przewaga innych ośrodków cywilizacyjnych, które opierają się na swoich bardzo głębokich tradycjach, jak konfucjanizm, hinduizm, taoizm, islam? I czy przekonanie, że jesteśmy najmądrzejsi i najuczciwsi, nie doprowadzi do jakiegoś konfliktu na znacznie większą skalę niż ta, o której mówimy dzisiaj?
Aleksander Kwaśniewski: Uważam, że demokracja ma prawo bronić swoich wartości i cieszyć się ze swoich niewątpliwych osiągnięć. Natomiast powinna być dużo skromniejsza, gdy chodzi o eksportowanie tych wartości czy przekonywanie, że wszyscy powinni ją przyjąć. Na szczęście poza bardzo nielicznymi wypadkami starała się nie robić tego zbrojnie. Krucjat wojennych nie było za dużo. Bronię demokracji, bo jestem przekonany co do tego, że akurat do nas (mówię o krajach demokratycznych) ona pasuje. Ale też wymaga cały czas przyglądania się jej, odświeżania. Nie można uznać, że jej kształt jest dany raz na zawsze. Mam osobiste doświadczenia w tej mierze, bo doradzałem przez lata całe w Kazachstanie prezydentowi Nazarbajewowi, w Uzbekistanie pomagałem napisać nową konstytucję. W ostatnich latach byłem szczególnie ostrożny w prodemokratycznym argumentowaniu – jako ktoś z Polski, w której różne te rzeczy się działy. Jednak generalnie nie da się tym społeczeństwom mówić o naszym modelu demokracji jako o czymś, do czego powinny dążyć, bo to jest całkowicie nieefektywne. One wychodzą z innych doświadczeń, innych przekonań. Mogą przyjąć część naszych argumentów – i przyjmują; że to jest wygodne, pomaga przy rozwiązywaniu niektórych problemów. Prosty przykład: stałość reguł prawnych, czytelnych, transparentnych jest niezwykle ważna dla całego obrotu gospodarczego. Doświadczenia Zachodu, które pokazują, jak działa niezawisłość sądów, sądy gospodarcze – to są dla nich bardzo interesujące przykłady, które chętnie adoptują. W jakim stopniu dobór sędziów będzie w pełni niezawisły, to już głowy nie daję, ponieważ mamy do czynienia ze społeczeństwami, które mają niewiele tradycji demokratycznej i mają jednocześnie niezwykle długą, niezwykle bogatą i dla nas trudną do rozpoznania tradycję klanową, plemienną. Na przykład orientowaliśmy się czasami, że przyjęcie jakiegoś projektu rządowego w drodze czysto wertykalnej – to znaczy departament, wiceminister, minister, wicepremier i na końcu premier – jest niewystarczające. Bo na wszystkich tych etapach jeszcze wchodzi układ horyzontalny: a co powiedzą ci z tej albo innej grupy wpływów? W demokracji też tak bywa, grupy lobbystyczne też istnieją. Ale tam to jest cała struktura i jeżeli ktoś nie powiedział czy nie kiwnął głową, że jest zgoda, to po prostu dokument gdzieś ugrzązł. Polska zresztą wobec tych krajów dawnego Związku Radzieckiego ma silny argument, bo sami przechodziliśmy okres transformacji, wiemy, jak to jest przejść z jednego systemu do drugiego. Więc oni słuchają i się interesują: procesy prywatyzacyjne, budowanie rynku kapitałowego, działanie instytucji kontrolnych na tym rynku itd.
Świat będzie szedł w stronę układu multicentrycznego, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Jednym z tych centrów będą Chiny, innym pozostaną Stany Zjednoczone, Europa – jeżeli się nie zdezintegruje – też pozostanie, do tego grona szybko dołączą też Indie. Jest pytanie o Rosję. Jeżeli chce ona być jednym z tych centrów, prowadząc głównie politykę zaborczą, terytorialną, imperialną i strasząc bronią atomową, to moim zdaniem jej atrakcyjność szybko się wyczerpie. Ale świat w ten sposób będzie zbudowany. Znowu zasadnicze pytanie, już pewnie nie dla nas, tylko dla kolejnych pokoleń, jest takie: czy będzie skłonność, czy będzie zgodność między tymi nowymi centrami do stworzenia czegoś, co stanie się systemem współpracy? I zastąpienia tych instytucji, które już się wyczerpały (ich się według mnie odbudować nie da; albo będą musiały przejść jakąś bardzo głęboką reformę – mówię o Narodach Zjednoczonych i innych organizacjach), czymś, co umożliwi uzgadnianie przynajmniej kwestii podstawowych, czyli zapewnienie bezpieczeństwa i pewnych ram dla rozwoju każdego regionu według swojego modelu; byle nie agresywnego, byle nie tego, który podaje w wątpliwość istnienie innych. Tu najwięcej kłopotów jest z muzułmańskim terroryzmem, mówiąc wprost, bo on de facto kwestionuje nasze prawo do istnienia.
Ludzie muszą być gotowi zrozumieć, że planeta jest jedna i żyć na niej można tylko poprzez ograniczenie samych siebie i otworzenie się na innych – ale też, kiedy oni się ograniczają. Inaczej sobie tego nie wyobrażam. Ale perspektywa jest trudna. I więcej: uważam, że weszliśmy już w etap długotrwałego chaosu. A chaos ma to do siebie, że może przynieść wiele niepożądanych, nieoczekiwanych skutków. Istnieje ryzyko, że może się wydarzyć coś, co spowoduje przekroczenie masy krytycznej. A wtedy to już nie wiem, co dalej będzie.
Andrzej Żor: Współcześni politycy często przypominają maksymę „Chcesz pokoju, gotuj się do wojny”. Stałe podkreślanie zagrożenia pociąga za sobą nagromadzenie emocji społecznych, które w konsekwencji doprowadzić mogą do eksplozji. Czy nie należałoby zatem ograniczać już teraz militarystycznej propagandy oraz zachować umiar w wydatkach na zbrojenia i rozbudowę armii?
Aleksander Kwaśniewski: Ja uważam, że trzeba reagować na sytuację. Mamy rosyjską agresję na Ukrainę. W moim przekonaniu, a opieram się na własnej wiedzy oraz moich spotkaniach z Putinem, Putin chce odbudować wielką Rosję. Mówiąc krótko, on chce mieć całą Ukrainę. Wszystkie opowieści, że on się zatrzyma to ułuda. Może się zatrzymać na chwilę. Może pójść na jakiś kompromis, zawieszenie broni, rozejm. Ale jego celem jest cała Ukraina w jego rękach. Białoruś, Ukraina, Mołdawia. Chce mieć Kaukaz, chce mieć Azję Centralną. W 2002 roku, czyli 22 lata temu, mówił mi o Wielkiej Rosji w wymiarze imperialnym, czyli Imperium Rosyjskiego albo Związku Radzieckiego. Nie mówił o Doniecku i Ługańsku, to było dość oczywiste. Więc tej agresji trzeba się jakoś przeciwstawić. Dla nas najważniejsze jest NATO. Gwarancje wynikające z artykułu piątego obowiązują, mamy kilka tysięcy żołnierzy amerykańskich, mamy otwarty dostęp do niezbędnej broni, chcemy szkolić naszych żołnierzy (jest duże zainteresowanie młodych ludzi, także dziewcząt, studiami na uczelniach wojskowych). Z drugiej strony – co też może spowodować, że te hasła na rzecz większych nakładów i większego wysiłku obronnego będą miały uzasadnienie – jeżeli Trump wygra, to ja nie mam żadnych wątpliwości, że zaangażowanie amerykańskie w NATO będzie się zmniejszało. Wtedy sami będziemy musieli się lepiej zorganizować. Konieczna będzie europejska polityka obronna, trzeba będzie zwiększyć współpracę przemysłów zbrojeniowych, trzeba będzie wypracować sensowne systemy dowodzenia, przygotować siły szybkiego reagowania – dziesiątki rzeczy, które Europa będzie musiała przyjąć na siebie bardzo szybko, jeżeli Trump podejmie decyzje w jego stylu. Skończy wojnę i niech się Europejczycy martwią. Bo koniec wojny według koncepcji Trumpa oznacza, że Ukraina zostaje oddana Putinowi, czyli mamy Putina odpowiednio bliżej, a Europejczycy mają wydawać pieniądze, najlepiej kupując sprzęt w Stanach Zjednoczonych. Powiem więcej, jeżeli wygra Harris, to nie w krótkiej perspektywie, ale co najwyżej w średnioterminowej, też musimy być gotowi na zmianę polityki amerykańskiej. Dlatego że zmieniła się struktura społeczeństwa amerykańskiego. Okres, w którym większość Amerykanów miała korzenie europejskie, jest za nami. Oczekiwanie, że ich jakiś specjalny sentyment, wrażliwość na problemy transatlantyckie będą trwałe, jest naiwne. Trzeba się liczyć z tym, że w ciągu kilkunastu lat amerykańskie zaangażowanie, także zainteresowanie polityczne może tutaj słabnąć. W związku z tym zwiększenie tego komponentu europejskiego jest po prostu niezbędne. Więc z tymi militarystycznymi hasłami bym nie przesadzał, ale patrząc realnie, gdybym dzisiaj był politykiem, to wszystko musiałbym uwzględniać. Trzeba po prostu być gotowym na złe rozwiązania, a nie tylko liczyć, że może nas to ominie. Druga rzecz, to oczywiście bardzo ważne jest, żeby wprowadzić racjonalność tych wydatków. Jak PiS dokonywało tych zakupów, to nie miałem wrażenia, że poszczególne elementy będą ze sobą współgrały.
Robert Smoleń: Czy lewica jest jeszcze potrzebna? Polsce, Europie i światu?
Aleksander Kwaśniewski: Bolesne pytanie na koniec. Powiem tak, w duchu tradycji lewicowej: dopóki na świecie będą ludzie skrzywdzeni, dopóki na świecie będą ludzie pozbawieni szansy na edukację, na rozwój, dopóki na świecie nie dokona się pełna emancypacja kobiet, dopóki na świecie nie będzie tolerancji wobec inaczej myślących, inaczej kochających – to miejsce dla lewicy jest. Jednak kryzys lewicy jest niewątpliwy. W dużej mierze wynika z dwóch czynników: pierwszego – jest ofiarą własnego sukcesu. Najważniejsze w ostatnim stuleciu hasła lewicy w gruncie rzeczy zostały spełnione (i to często nie przez lewicę): ośmiogodzinny dzień pracy, prawa kobiet, w niektórych krajach prawa mniejszości seksualnych, małżeństwa homoseksualne. Czyli można powiedzieć, że lewica proponowała mądre i dobre rzeczy, stało się, można przejść do historii. Z drugiej strony, problemem lewicy jest to, że zmieniła się struktura społeczna.
Jej naturalnym zapleczem była klasa robotnicza i związki zawodowe reprezentujące klasę robotniczą. Dzisiaj klasa robotnicza jest w ogóle trudna do zdefiniowania, a związki zawodowe powszechnie tracą na znaczeniu, stały się bardziej grupami interesów grupowych niż klasowych. I do kogo się tutaj odwoływać? Próbuje się formułować postulaty dotyczące zatrudnionych na umowach śmieciowych, tych, którzy pracują w domu, prekariatu, czterodniowy tydzień pracy. Ale to dopiero musi dojrzeć, pokazać się też na ulicy – to będzie znaczyć, że jest jakiś duży problem społeczny. A jednocześnie problemem jest też to – co uwidoczniły żółte kamizelki we Francji – że ruchy protestu tylko częściowo są zapleczem dla lewicy, a jeżeli już, to tej lewicy radykalnej. Na rynku prób kanalizowania niezadowolenia lewica ma dziś bardzo silną konkurencję. W Polsce, co by nie mówić, ogromny zasób postulatów społecznych przejęło PiS i przejęło tę część elektoratu potencjalnie lewicowego. Boję się, że nieodwracalnie. Lewica oczywiście szanse ma, ale trzeba będzie ciężko powalczyć. I też, co jest kwestią zupełnie poza dyskusją, muszą się urodzić jej liderki i liderzy, którzy będą wiarygodni, ciekawi, inspirujący dla innych, pracowici. A liderzy się na kamieniu nie rodzą. Labourzyści przez długie, długie lata czekali na Tony’ego Blaira. No, a w Polsce?.. Co ja mam Wam powiedzieć?
Robert Smoleń: To może już lepiej nic nie mówmy.
Aleksander Kwaśniewski: Może lepiej, tak…
Robert Smoleń: Bardzo dziękujemy, Panie Prezydencie.
Wywiad ukazał się w numerze 6/2024 „Res HUmana”, listopad-grudzień 2024 r.
Pełny, bez skrótów, zapis tej rozmowy można odsłuchać jako podcast (kliknij tutaj).
Aleksander Kwaśniewski z pełną szczerością mówi o naturze polityki, powinnościach nowego prezydenta, ideé fixe Jarosława Kaczyńskiego, populizmie, imigracji, liderach polskiej lewicy. O modelu szwajcarskim jako ratunku dla demokracji. O tym, co na temat Ukrainy powiedział mu Putin w 2002 roku (!) oraz, że świat wszedł już w etap długotrwałego chaosu. A także, jak dał się oszukać technologii deep fake.
Zapis audio rozmowy zawiera wątki, które nie zmieściły się w jej spisanej i wydrukowanej wersji.
Kłopotliwy paradoks współczesności
Jednym z najbardziej zadziwiających i kłopotliwych paradoksów współczesności jest to, że w miarę postępu w rozwoju cywilizacyjnym, zwłaszcza technologicznym i informatycznym, coraz wyraźniej i niekorzystnie dla przyszłości człowieka pomniejsza się sfera ludzkiej mądrości, narasta zaś dziedzina niemądrości, czyli obszar różnorakich przejawów głupoty, a nawet mentalnego idiotyzmu i infantylizmu. W miarę przyśpieszonego wzrostu wiedzy naukowej, technicznej i informatycznej oraz nowoczesnych urządzeń technologicznych coraz szerzej ogarnia nas też i niekorzystnie wpływa na postawy życiowe różnego rodzaju niewiedza i dezinformacja. Uprawnione więc obawy i niepokoje wzbudza w kontekście tego zdumiewającego cywilizacyjnego procesu sprawa dalszego intelektualnego rozwoju człowieka i ewolucji mentalnej społeczeństw ludzkich. Bliższe obserwacje i badania empiryczne (nieliczne) tego stanu rzeczy nie dostarczają satysfakcjonujących danych, a raczej wskazują na to, że regres mentalny człowieka w zakresie cech umysłowości ludzkiej, które konstytuują mądrość (brak głupoty), jest nie tylko możliwy, ale że jest już w wielu przypadkach dokonującym się faktem empirycznym.
Wyraźne przejawy tego negatywnego procesu uwidoczniły się już dobitnie na przełomie XX i XXI w. i niepokojąco nasilają się obecnie. Heglowski pochód rozumu, czyli progresywny rozwój intelektualny cywilizacyjnie kształtowanego człowieka, zakończył się według badaczy tego zagadnienia u schyłku dwudziestego wieku i odtąd – jak pisze jeden z nich – zaczął się globalny pochód głupoty, który przeradza się już w galopującą głupotę. Towarzyszy jej coraz mocniej potwierdzany w badaniach nad ludzką umysłowością pewien zastój, a w każdym razie pewne przyhamowanie, w ogólnym rozwoju ludzkiej inteligencji i racjonalności.
Pewnym pocieszeniem w tej kwestii mogłoby być to, że wyniki poważnych badań nad ilorazem inteligencji w społeczeństwach zachodnich wykazywały na przestrzeni kilku dziesięcioleci XX wieku, do lat siedemdziesiątych, nieznaczny jego wzrost (o ok. 0,3 procent) – głównie w dziedzinie myślenia abstrakcyjnego.
Zasmucenie jednak wzbudza fakt, że wzrost ten od połowy lat 70. dwudziestego stulecia spowolnił się i w końcu zatrzymał. I okazało się, że do spowolnienia rozwoju naturalnej inteligencji (niedoboru genów, dzięki któremu ona się rozwija) walnie przyczynia się nowoczesna technika, a sztuczna inteligencja może zredukować do minimum potrzeby korzystania z inteligencji właściwej, naturalnej. Tę regresywną tendencję dość skutecznie maskują bezsporne pożytki płynące z postępu nauki i techniki (James R. Flynn, O inteligencji inaczej, 2012). Oznacza to, że ogólnie pojmowany człowiek współczesny ewolucyjnie nie staje się istotą coraz bardziej inteligentną, a tym bardziej – coraz mądrzejszą, że w rozwoju i doskonaleniu naczelnych przymiotów swego człowieczeństwa wyraźnie się zatrzymuje, może nawet nieodwracalnie się już zatrzymał – jeśli chodzi o sferę mądrości – na poziomie umysłowości tzw. Człowieka Ateńskiego (Homo Atheniensis). Profesor Gerald Crabtree, biochemik i kierownik laboratorium genetyki na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii, pisze: „Założę się, że gdyby nagle pojawił się wśród nas przeciętny mieszkaniec Aten z 1000 roku p.n.e., to byłby jednym z najbystrzejszych ludzi i o wiele bardziej rozwiniętym intelektualnie od żyjących teraz i obdarzonym dobrą pamięcią, szeroką gamą pomysłów i jasnym spojrzeniem na ważne kwestie. Mógłbym również objąć tym zakładem mieszkańców Afryki, Azji, Indii lub obu Ameryk, żyjących być może 2000–6000 lat temu”.
Historycznie późniejszy człowiek, łącznie z takimi współczesnymi jego mentalno-zachowaniowymi modelami jak homo economicus czy homo consumptor w zakresie swej mądrości i inteligencji na ogół zatrzymał się na etapie osiągniętym w tych dziedzinach jeszcze w starożytności greckiej, właśnie przez Człowieka Ateńskiego i powyżej tego poziomu w zdecydowanej większości ludzkich umysłów w zasadzie nie sięga. Co więcej, od czasów nowożytnych aż po dziś dzień zaczął się proces obniżania tego poziomu. Dzieje się to prawdopodobnie wskutek negatywnego oddziaływania na umysł i genotyp ludzki głównych przemian cywilizacyjnych, ekonomiczno-społecznych i środowiskowych: urbanizacji, industrializacji, rynkowego systemu ekonomicznego, postępu technicznego i informatycznego, konsumpcyjnego trybu życia. Cały ten historycznie narastający i rozbudowujący się układ zmian cywilizacyjnych (cywilizacji przemysłowej i technicznej), stymulując rozwój inteligencji liczącej, kalkulującej, wynalazczej, sprawnościowo-funkcjonalnej, nie sprzyja jednak, a wręcz przeszkadza rozwojowi mądrości – w możliwie pełnym i szerokim słowa tego znaczeniu. Osłabia i zaburza naturalny dobór genów odpowiedzialnych za te wysokie właściwości i wyróżniki istoty ludzkiej, rozleniwia i demobilizuje człowieka na polu starań o te właściwości, a przez to wyjaławia go duchowo (emocjonalnie, moralnie, estetycznie, filozoficznie, religijnie itp.), dehumanizuje i w znaczącej mierze ogłupia, a w każdym razie w kierunku takich niekorzystnych i regresywnych zmian go coraz silniej i coraz szybciej popycha. Być może, że w tym dramatycznym akcie odbierania człowiekowi rozumu (nie inteligencji liczącej i kalkulującej), osłabiania jego rozumności – mądrości, jakąś rolę odgrywa sama Natura w akcie samoobronnym przed swoim nazbyt już agresywnym niszczycielem.
Zatem może uprawniona byłaby hipoteza, że człowiek się zatrzymał, a nawet zaczął się cofać ze swą mądrością i człowieczeństwem nie tylko w ewolucji społecznej i kulturowej, ale także w ewolucji przyrodniczej. Ewolucyjna wizja człowieka, jako Homo sapiens sapiens, czyli człowieka przyszłości absolutnie mądrego, jest wizją całkowicie utopijną.
Także i wizja społeczeństwa wiedzy, jako społeczeństwa pełnej i powszechnej wiedzy, społeczeństwa zdecydowanie i konsekwentnie uwolnionego od niewiedzy i niemądrości jest wizją ewidentnie niezasadną i nierealistyczną.
Naturalna wspólnota mądrości i niemądrości, wiedzy i niewiedzy
Niemniej okazuje się, że usytuowanie mądrości i niemądrości w rozwoju cywilizacyjnym i gatunkowym człowieka jest bardzo złożone i utrzymujące ją w naturalnej jedności. Z jednej strony daje się stwierdzić, że niemądrość, głupota, jest integralną cechą natury ludzkiej; jest głęboko zakorzeniona w kręgu cech gatunkowych człowieka. Należy nawet do istotnych jego wyróżników i spełnia w naturze oraz w życiu człowieka ważną rolę – jest m.in., paradoksalnie, współczynnikiem rozwoju i postępu. „Bez domieszki głupoty – pisze znawca zagadnienia – życie nie byłoby w ogóle możliwe: nie istniałoby małżeństwo, niemożliwa byłaby prokreacja, nie zachodziłby postęp cywilizacyjny. Bycie głupim – pisze dalej autor – jest jedną z istotnych cech odróżniających ludzi od zwierząt. Zwierzęta działają instynktownie w celu skutecznej realizacji swoich najlepszych interesów. Natomiast ludzie od czasu do czasu działają na przekór instynktowi (również samozachowawczemu), oczywistości i własnym interesom”. Daje się podzielić także i takie stwierdzenie tego autora: „W zasadzie nie powinno się mieć za złe, że ludzie są głupi. Przecież głupota odgrywa nie mniejszą rolę w życiu niż mądrość. Ilu ludziom i w ilu sytuacjach krytycznych udało się przeżyć dzięki temu, że podejmowali głupie decyzje, kierując się instynktem samozachowawczym i emocjami, a nie racjonalnością i mądrością”. Z drugiej strony oczywistą jest rzeczą, że „(…) bez przyrostu mądrości i wiedzy nie byłoby postępu w żadnej dziedzinie życia, a bez wiedzy nie bylibyśmy w stanie przetrwać w walce o byt z innymi gatunkami. Ale z drugiej strony – przystać należy i na to, że – postęp zawdzięczamy również w jakiejś mierze głupocie, która napędza kreatywność” (W. Sztumski, Rozważania futurologiczne z perspektywy ekofilozofii, „Transformacje” Nr 3, 2023).
Przytoczone wyżej wybrane opinie badaczy o roli mądrości i niemądrości w rozwoju cywilizacyjnym i gatunkowym człowieka rzutują na swoistą, można rzec dialektyczną jedność w sprzeczności wiedzy i niewiedzy, mądrości i niemądrości, niegłupoty i głupoty człowieka na każdym etapie jego ewolucji i rozwoju.
Mądrości i inteligencji nikt do tej pory ściśle i jednoznacznie nie zdefiniował. I nie mógł tego uczynić, ponieważ są to w istocie rzeczy niedefiniowalne fenomeny umysłowe. Jest tak przede wszystkim dlatego, że są one tworem i funkcją niepoznanego do końca mózgu ludzkiego. Można jednak te jakości umysłowe z grubsza i roboczo określać, głównie na podstawie praktycznych efektów ich funkcjonowania w życiu i działaniu człowieka. Przy tym bardzo zróżnicowanym sposobie ich określania można też badać ich rozwój, role i funkcje w życiu jednostkowym i zbiorowym człowieka oraz powiększanie się lub pomniejszanie ich wymiaru w jego obszarze. Można to czynić m.in. za pomocą tzw. testów inteligencji IQ, zdając sobie jednak sprawę z ograniczoności i jednostronności tej metody, testy te bowiem mierzą w punktach tzw. iloraz inteligencji, czyli niektóre i chyba nie najistotniejsze jej składniki (sprawności arytmetyczne, analityczne, skojarzeniowe, lingwistyczne itp.), a nie są one w stanie uchwycić tzw. głębi ludzkiego myślenia, siły i zasięgu wyobraźni, mocy intuicji, trafności wyborów, zdolności tzw. zdrowego rozumu itp. W związku z tym nie mogą one obrazować w pełni stopnia i jakości ludzkiej inteligencji, a tym bardziej odmierzać wielkość i charakter mądrości poszczególnych jednostek ludzkich; być wiarygodną podstawą dla identyfikacji ludzi autentycznie mądrych – oni niekoniecznie muszą legitymować się najwyższym poziomem wskazań testów IQ i niekoniecznie zaliczać się do grona osób legitymujących się najwyższymi wskaźnikami testu IQ, czyli do tzw. mensanów skupionych w różnych krajach na świecie, także i w naszym kraju w klubach MENSA (aktualnie w liczbie ok. 145.000, w Polsce ok. 2400 osób).
Tych pierwszych, tzn. prawdziwie mądrych indywidualności, w różnych środowiskach społecznych, prawdopodobnie nadal będzie ubywać w kręgach populacji ludzkiej, jeśli się nie zmieni charakter i kierunek współczesnych przemian cywilizacyjnych. Liczebność zaś tych drugich, tj. mensanów, utrzymywać się będzie na poziomie przez naturę wyznaczonym, tj. ok. 2 procent owej populacji.
Bliższe spojrzenie na mądrość i głupotę
Przez mądrość rozumiemy tu szczególną i dość rzadką właściwość umysłu ludzkiego. Chodzi o właściwość polegającą na umiejętności pogłębionego myślenia i głębszej refleksyjności; podejmowania możliwie trafnych ocen i wyborów, a nadto o praktyczną racjonalność i możliwą w danej sytuacji skuteczność działania, o głębszą intuicję poznawczą i rozległą wyobraźnię, a przede wszystkim o zdolność rozumienia bardziej złożonych sytuacji i problemów, sprzeczności i dylematów oraz umiejętność wyprowadzania z nich właściwych wniosków, co m.in. ujawnia się – ujawniać może – w bardziej dojrzałej i niespłyconej sztuce życia. Można więc powiedzieć, że mądrość to rzadki wśród ludzi, w obecnych zaś warunkach cywilizacyjnych znacząco ubywający, zespół cech (jakości) umysłowych inteligencji (niekoniecznie wysokiej – można być mądrym przy przeciętnej inteligencji i elementarnym wykształceniu – dość częsty przypadek mądrości tzw. ludzi prostych), cech intuicji, wyobraźni, swoistego wyczucia, w pełni logicznie poprawnego i sprawczego myślenia, zdrowego rozsądku, głębszego doświadczenia życiowego i może jeszcze jakiegoś bliżej nieokreślonego wrodzonego uzdolnienia poznawczego i rozumiejącego (kognitywnego), a nawet pewnej, nienagminnej jednak zalety osobowej (moralnej i charakterologicznej). Czyli mądrość to osobliwy, stosunkowo rzadki w sferze umysłowości i osobowości człowieka syndrom mentalny i orientacyjny, jeden z najbardziej charakterystycznych i cennych wyróżników jakości człowieka, a zarazem niezbędnych czynników prawidłowego i bezpiecznego życia zbiorowego i jednostkowego oraz samozachowania.
W wymiarze osobowościowym i postawie życiowej mądrość przejawiać się może w takich m.in. zaletach i cnotach jak: skromność intelektualna, wyrozumiałość dla poglądów innych, otwartość na argumenty oponentów, szeroka społecznie i moralnie uzasadniona tolerancja, życzliwość i spolegliwość okazywana innym, umiarkowany sceptycyzm w kwestiach poznawczych, gotowość przyznania się do takiej czy innej niewiedzy i bezradności intelektualnej i przystania na to, mimo daru dobrego intelektu i szczególnie sprawnych władz poznawczych, że na ogół więcej się nie wie niż się wie, że łatwiej jest o błąd i pomyłkę aniżeli o trafność poznawczą i pewność.
Uosobieniem człowieka mądrego jest zanikający, a właściwie niemal całkowicie już wymarły w społeczeństwach ponowoczesnych typ człowieka zwanego mędrcem – człowieka wykazującego wyjątkowo wysoki stopień mądrości. Na systematyczne i wielostronne przebadanie naukowe oczekują historyczne i cywilizacyjne przyczyny oraz uwarunkowania tego ewenementu w dziejach gatunku ludzkiego, że stopniowo i prawdopodobnie nieodwracalnie traci on zdolność wyłaniania z siebie tej miary osobowości i umysłowości, którą w przeszłości reprezentowali m.in. Budda, Konfucjusz, Chrystus, Mahomet, Pascal, Montaigne, Voltaire, Hume, Kant, Nietzsche, Rousseau, Hegel, Marks, Schopenhauer, Bergson, Sartre, Fromm, Gandhi, A. Schweitzer, B. Russell, T. Kotarbiński i inni.
Stale też maleje we współczesnych społeczeństwach i traci w nich na społecznym i kulturowym znaczeniu ta kategoria ludzi, też w pewnej skali uosabiająca, choć na zróżnicowanym poziomie i w niejednakowej mierze, mądrość, którą uznajemy za intelektualistów. Jeden z intelektualistów współczesnych, Vaclav Havel, tę właśnie kategorię ludzi reprezentujący, intelektualistę współczesnego określał następująco: „to człowiek, który – dzięki swemu wykształceniu i kręgowi zainteresowań – dostrzega szerszy kontekst spraw, niż jest powszechnie widziany. To znaczy człowiek, który stara się zajrzeć «pod podszewkę», dotknąć głębszych znaczeń, związków, przyczyn, skutków, widzieć je jako element większej całości”, to człowiek, „który właściwie dlatego, że dostrzega głębsze czy szersze związki, odczuwa również większą odpowiedzialność za świat”.
Takich ludzi jest wśród nas, niestety, coraz mniej. Jest natomiast nieco więcej ludzi przeciętnie inteligentnych i umiarkowanie „mądrych”. Jest też część, o wiele większa część, niż byśmy tego chcieli, ludzi niemądrych albo nie dość mądrych.
Sfera głupoty
Głupota ma różne wymiary, odmiany i sposoby przejawiania się. Może oznaczać brak mądrości, wiedzy, sprytu, inteligencji, zdolności przystosowawczych itd. oraz przejawiać się w dokonywaniu złych wyborów i decyzji, w pysze, w wierze w zabobony lub siły nadprzyrodzone i w braku krytycyzmu. Najprościej rozumie się ją jak przeciwieństwo mądrości. I na przekór postępowi cywilizacyjnemu – powtórzmy tę niepochlebną tezę – ludzie tracą na mądrości, a celem ewolucji kulturowej i społecznej nie jest – jak się wydaje – Homo sapiens sapiens, lecz jego przeciwieństwo – Homo stupid.
Człowiek głupi ma nie tylko to do siebie, że na ogół działa wbrew interesowi własnemu i innych, ale dość często i w różny sposób staje się niebezpieczny dla otoczenia, poważnym dla niego zagrożeniem, zwłaszcza gdy uzyskuje władzę i wpływy. Bywa też, że ludzie mądrzy, niegłupi, ulegają swoistemu terrorowi ludzi niemądrych, głupich (terroryzm głupoty jest równie niebezpieczny i szkodliwy, jak i inne formy terroryzmu współczesnego). Przy czym ludzie mądrzy mają skłonność do zbytniej tolerancji wobec ludzi niemądrych, niedoceniania potencjalnej czy realnej ich szkodliwości lub po prostu wykazują większą lub mniejszą bezradność wobec nich. Przeciwstawianie się głupocie, walka z nią, zmaganie się z ludźmi niemądrymi (tak czy owak głupimi) jest rzeczą nader trudną. Jest tak, bo „(…) głupi nęka bez powodu, działa bez planu, w najmniej oczekiwanym momencie i najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, sytuacjach lub okolicznościach. Nie sposób dowiedzieć się, czy, kiedy i dlaczego jakiś głupi zaatakuje. Gdy już nastąpi konfrontacja z nim, to jest się kompletnie w jego mocy, ponieważ jego nieobliczalne i irracjonalne działania czynią obronę problematyczną i utrudniają kontakt”. Samoobronę ludzi mądrych, niegłupich (mniejszości) przed ludźmi niemądrymi, głupimi, utrudnia z reguły fakt, że ci pierwsi na ogół nie doceniają „szkodzącej potęgi” tych drugich (większości) i że niemal stale „(…) zapominają o tym, że obcowanie z głupimi ludźmi albo wchodzenie z nimi w jakieś związki okazuje się kosztownym błędem, niezależnie od czasu, miejsca i sytuacji”. W owej samoobronie pamiętać jednak trzeba o tym, że przeciwnik sam w sobie nie jest naszym wrogiem, ale jedynie groźnymi dla nas są skutki – aktualne czy potencjalne – jego działania lub zachowania motywowanego naturalnym niedostatkiem umysłowym.
Warto tu zauważyć, że mądrość i inteligencja to nie to samo, co wykształcenie. Można być, jak pisał T. Kotarbiński wykształconym głupcem, a nawet inteligentnym głupcem, a przy tym osobnikiem społecznie szkodliwym.
„Rutynę opanował tak, że dostał dyplom,
Imponuje pewnością, patrz, zmierza ku cyplom,
Choć oceny wypacza, choć wierzy w androny…
Któż to zacz? Arcyszkodnik: głupiec wykształcony”
(Tadeusz Kotarbiński, Głupiec wykształcony).
Krańcową odmianą tego typu osobnika jest dość często dziś spotykany, zwłaszcza wśród polityków, idiota wykształcony. I społecznie sprawdza się i nabiera na swej aktualności znane stwierdzenie, zgodnie z którym nie ma nic gorszego niż wykształcony idiota.
Nowoczesna głupota i jej mentalni krewniacy
W czasach obecnych wielu ludziom wyraźnie ubywa naturalnego dostatku zarówno autentycznej mądrości, jak i samorodnej, nieusztucznionej inteligencji. Dzieje się tak mimo utrzymywania się relatywnie dość wysokiego poziomu powszechnej, znajdującej się jednak w znacznym kryzysie, edukacji. Pewne dane naukowe, nie mówiąc już o faktach obserwacyjnych, wskazują na to, że rozpoczęła się na dobre dziejowa faza spadku czy pomniejszania zdolności intelektualnych i emocjonalnych współczesnego człowieka, że coraz wyraziściej uwidacznia się ten proces w jego mentalności i stylach życia, takich m.in. współczesnych – jeśli użyć charakterystycznej terminologii – reprezentantów jak: potato man (człowiek-ziemniak, czyli głupek), coach man, osobnik spędzający czas wolny na kanapie oglądając telewizję, czy iPad man – człowiek nierozstający się ze swoim tabletem. Te negatywnie wyróżniające się typy człowieka cywilizacji współczesnej – i też i inne jego odmiany – niepokojąco potwierdzają głośną już naukową tezę, iż „ludzkość prawie na pewno traci swoje wyższe zdolności emocjonalne i intelektualne” (Crabtree Gerald, Our Fragile Intellect Trends in Genetics, 2019).
Ta nasilająca się niemądrość czy ewidentna głupota, czyli ten narastający i coraz bardziej uwidaczniający się swoisty deficyt myślenia lub – mówiąc dosadniej – to pewne upośledzenie umysłowe często powiązane jest z poważnym upośledzeniem emocjonalnym (K. Dąbrowski). Prowadzi to do wielu różnorakich i rozrastających się w swej ciemnej masie skutków i konsekwencji; skutków mających swój początek we wcześniejszych błędnych i nierozważnych wyborach, projektach i działaniach cywilizacyjnych.
Zaznaczają się one niemal we wszystkich dziedzinach obecnego życia zbiorowego i jednostkowego człowieka: społecznej, ekonomicznej, ekologicznej, kulturowej, obyczajowej, a zwłaszcza politycznej. W tej ostatniej nie brakuje politycznych idiotów, czyli tzw. polidiotów, politycznych szkodników uprawiających głupią i drastycznie szkodliwą politykę, przynoszącą wiele szkód, nieszczęść, dramatów i zagrożeń społecznych. Trudno nie zauważyć, że jedną z największych postaci współczesnej głupoty, niemądrości szerokiego wymiaru, często globalnego, jest głupota polityczna, przejawiająca się zarówno w sposobie uprawiania polityki, np. w pojmowaniu głównej formy rządzenia (np. jako stałej obecności w mediach), jak i w stawianiu zasadniczych celów politycznych, często krótkowzrocznych, ideologicznie zindoktrynowanych i społecznie nieodpowiedzialnych, a zwłaszcza w rekrutacji osób do tzw. elit politycznych; osób jakże często niegrzeszących mądrością, niezbędnymi w tej dziedzinie działalności zaletami osobowymi i moralnymi. Przejawy niepokojąco dużej współczesnej głupoty występują też w sferze ekonomicznej, ekologicznej, obyczajowej, a nawet prawnej i technologicznej. Do tych sfer działalności człowieka w wielu przypadkach odnosi się znane stwierdzenie, według którego: „Największym zagrożeniem dla ludzkości nie są trzęsienia ziemi i tsunami ani pozbawieni skrupułów politycy, chciwi menedżerowie lub złowrodzy spiskowcy, ale niezwykły i wielowymiarowy ogrom głupoty” (Michael Schmidt–Salomon, Keine Macht den Doofen: Eine Streitschrift, Piper Vrt., München 2012, podkr. J. Sz.).
I stwierdzenie odnoszące się już do wszystkich sfer działania człowieka, w których współcześnie dominuje głupota: „Jeżeli ludzie nie zmądrzeją w porę, na co się raczej nie zanosi, ponieważ głupieją tym bardziej, im więcej korzystają z «inteligentnych urządzeń», to coraz trudniej będzie im przetrwać i na własne życzenie coraz szybciej będą zmierzać ku autodestrukcji” (W. Sztumski: op. cit., podkr. J. Sz.).
Konkluzja
Omówiona wyżej regresja intelektualna jest integralną częścią szerszego procesu cywilizacyjnego, tzn. regresji antropologicznej, ujawniającej się w zasadniczej przemianie ewolucyjnej człowieka, oznaczającej z grubsza rzecz biorąc ewolucję zwrotną, zwijającą się, popychającą człowieka do tyłu w niektórych wycinkach jego rozwoju; swoiście ujednostranniającej podmiotowość, zubażającej duchowość i człowieczeństwo.
Z oczywistych względów proces ten staje się poważnym zagrożeniem dla prawidłowego i progresywnego rozwoju człowieka, dla pełniejszego urzeczywistniania się go jako „Homo sapiens” (możliwości zepchnięcia na zubożoną jego odmianę w postaci „post-homo-sapiens”), a nawet stać się może poważnym zagrożeniem dla jego przetrwania (J. Szmyd, Zagrożone człowieczeństwo. Regresja antropologiczna w świecie ponowoczesnym, 2015).
„Gatunek ludzki nie jest wieczny; kiedyś powstał i kiedyś zginie. Niekoniecznie z przyczyn zewnętrznych, np. jakiejś globalnej katastrofy ekologicznej, potopu wynikającego z ocieplenia klimatu, zderzenia z jakimś ciałem niebieskim ani za sprawą sił nadprzyrodzonych. Może zginąć z przyczyn wewnętrznych, np. z niemądrego postępowania, np. wskutek niezrównoważonego rozwoju i nieograniczonego wzrostu gospodarczego” (W. Sztumski, op. cit.).
Nasuwa się więc pytanie, czy istnieje jakaś realna szansa na skuteczne przyhamowanie, pożądaną korektę, w lepszym zaś razie na całkowite zatrzymanie i konieczne odwrócenie owego procesu na prawidłowy i progresywny kierunek rozwojowy, czyli szansa na nader trudne i historycznie bezprecedensowe, ale dla przyszłego fundamentalnego dobra człowieka niezbędne, skorygowanie pomyłkowej i ewidentnie niefortunnej ewolucyjnej drogi rozwojowej człowieka i ponowne naprowadzenie go na prawidłowy szlak rozwojowy, być może jedynie historycznie przejściowo utracony? Szczęśliwie – i być może zasadnie – przypuszczać można, że taka szansa faktycznie istnieje i że nie jest ona jedynie nieszczęsną iluzją, a realną perspektywą niezmiennie trudną do urzeczywistnienia, sytuującą się niemal na granicy beznadziejności i niemożliwości! Ewentualne jej urzeczywistnienie wymaga przecież niebywałej determinacji i mocy działania na rzecz usunięcia lub radykalnego pomniejszenia głównych cywilizacyjnych przyczyn, uwarunkowań, stymulacji tego groźnego zapętlenia rozwojowego ludzkości, tzn. aktualnego systemu społeczno-ekonomicznego i niekontrolowanego postępu naukowo-technologicznego oraz związanych z nimi postaw życiowych, przyzwyczajeń i nawyków, reguł i schematów myślowych, społecznie manipulowanych elementów osobistej i zbiorowej mentalności, świadomości społecznej i wrażliwości, poczucia tożsamości i własnego ja.
Szczególnie trudną do pożądanych tu zmian okazać się może strona mentalna, nawykowa i zachowaniowa uwarunkowań owego wstecznego i konserwatywnego procesu ewolucji kulturowej i społecznej człowieka współczesnego, a być może łatwiejszą do pożądanej zmiany byłaby jego strona przedmiotowa, strukturalna i instytucjonalna. Historia ludzkości dowodzi, że człowiek jest w stanie zmieniać – rewolucyjnie bądź ewolucyjnie – nawet największe stworzone przez siebie typy cywilizacji i silnie zakorzenione ustroje społeczno-ekonomiczne oraz rozległe systemy instytucjonalne. I może to robić nagle i nieoczekiwanie.
Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Całkiem niedawno, bo w okresie letnim br. pojawiły się w zapowiedziach wydawniczych informacje o mającej się ukazać nowej książce Anne Applebaum noszącej tytuł Koncern Autokracja. Dyktatorzy, którzy chcą rządzić światem nakładem wydawnictwa Agora (tłum. M. Rogalski). Ucieszyła mnie ta wiadomość, gdyż miałem pewność, że będzie to dobra książka, w której autorka kontynuuje obecną we wcześniejszych książkach problematykę kryzysu demokracji politycznej, ekspansji autorytaryzmu, które – można powiedzieć – współtworzą istotnie współczesną zapaść cywilizacyjną świata. I można powiedzieć, że nie zawiodłem się w swoich oczekiwaniach. Jest to z pewnością wartościowa książka i zachęcam do jej lektury nie tylko politologów, lecz wszystkich zainteresowanych współczesnym kryzysem cywilizacji.
* * *
Anne Applebaum (ur. w 1964 r. w Waszyngtonie) znana jest polskiemu czytelnikowi jako głośna amerykańska dziennikarka i pisarka. Bliskie więzi zawodowe i towarzyskie łączą ją też z Wielką Brytanią i kulturą angielską.
Applebaum przez wielu określana jest zarazem i Polką, i Amerykanką, gdyż obywatelstwo polskie uzyskała w 2013 roku i jest żoną znanego polityka Platformy Obywatelskiej Radosława Sikorskiego, zaś sentymentalne i intelektualne relacje łączą ją z pewnością wciąż ze Stanami Zjednoczonymi.
Ważnym źródłem informacji o życiu i poglądach Applebaum jest wywiad-rzeka MatkaPolka w rozmowie z Pawłem Potoroczynem (2020), gdzie obszernie mówiła ona o swym wczesnym rozbudzeniu intelektualnym. Duży wpływ na to wywarła rodzina i stymulujące, rozwojowe środowisko, w którym się wychowała.
Znajdziemy w tym wywiadzie obszerne informacje o jej studiach (Uniwersytet w Yale, gdzie studiowała historię ZSRR i literaturę; London School of Economics and Political Sciencies; Uniwersytet Oxfordzki). Po studiach podjęła pracę dziennikarską w kilku renomowanych pismach. Wymienić tu należy „The Economist” (1988–1991), „The Spectactor” (pełniła tam funkcję z-cy naczelnego redaktora), a w latach 2002–2006 była członkinią kolegium redakcyjnego „The Washington Post”, jest też redaktorką „The Atlantic”.
Można mówić o „dwuzawodowości” A. Applebaum i nazywać ją nie tylko głośną dziennikarką, lecz także naukowczynią (używam tu feminatywu, by nie być posądzonym o mizoginizm), zwłaszcza w obszarze historii najnowszej, politologii, sowietologii.
Światowy rozgłos przyniosły jej dwie książki: Gułag (otrzymała za tę książkę nagrodę J. Pulitzera w 2004 r., traktowaną często jako dziennikarski odpowiednik Nagrody Nobla) i Czerwony głód (I wyd. pol. 2018 r.). Lecz jej dorobek książkowy jest znacznie bogatszy. Wspomnę o Między Wschodem a Zachodem (1966) i Za żelazną kurtyną. Ujarzmienie Europy Wschodniej 1944–1956 (2013).
* * *
Bardzo ważnym tematem wymienionych książek – wręcz lejtmotywem – pozostaje problematyka demokracji liberalnej, jej zagrożeń, tyranii, dyktatury, ruchów autorytarnych, form autokracji. Dotyczy to także ostatnich dwóch książek Zmierzch demokracji. Zwodniczy powab autorytaryzmu (2018) oraz Koncern Autokracja. Dyktatorzy, którzy chcą rządzić światem (2024). Czytelnik wielu publikacji Applebaum ma kłopoty z zaklasyfikowaniem ich do którejś z tych dwóch dziedzin: dziennikarstwo czy nauka (w tym zwłaszcza historia lub politologia). Nawet sama autorka – moim zdaniem – może też mieć kłopoty z samokategoryzacją albo nie uznawać jej za sprawę najważniejszą. Zwłaszcza wtedy, gdy granice między dyscyplinami bywają płynne. Journalism – powie ona w pewnym miejscu – isn’t the first draft of history.
Tak też jest z omawianą tu książką – gdyż jest ona pisana często językiem felietonowym, językiem eseju, co nie musi wcale umniejszać jej wartości dokumentacyjnej, zaś analizy procesów rozwoju autorytaryzmu w niej prowadzone są do połowy 2024 r. Autorka opiera się w nich na badaniu zjawisk politycznych zachodzących w różnych krajach.
* * *
Zadać warto teraz pytanie: jaki obraz zmierzchu demokracji i rozwoju autorytaryzmu rysuje w ostatniej pracy Applebaum? Jak ma się on do jej wcześniejszych prac i przemyśleń?
– Wzmiankowałem już o tym wcześniej, że stanowi ona kontynuację wcześniejszych publikacji autorki, a zwłaszcza (wydanej również przez Agorę w 2020 r.) książki Zmierzch demokracji. Tak czy inaczej, głównym tematem rozważań autorki pozostaje kryzys demokracji w świecie, jej zagrożenia płynące ze strony tendencji autorytarnych w państwach postkomunistycznych, Ameryce Południowej, Afryce, a także tych krajów Zachodu, gdzie dominuje wciąż polityczny liberalizm.
Czasy Francisa Fukuyamy – wielokrotnie konstatuje Applebaum – autora Końca historii (1989) dawno już minęły. Nawet gdyby zgodzić się, że często polemiczne interpretacje jego prac z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych prowadzone były niekiedy jednostronnie i trafnie, po upadku komunizmu wytykano Fukuyamie triumfalną wiarę w zwycięstwo demokracji liberalnej i gospodarki rynkowej w świecie.
Abstrahuję tu od zagadnienia ewolucji poglądów Fukuyamy prowadzącej go aktualnie w stronę klasycznego liberalizmu, co ze zdziwieniem odnotowuje współczesny czytelnik.
– Autorka konstatuje współczesne powstawanie czegoś w rodzaju międzynarodówki państw, instytucji, ludzi, których cechują tendencje autorytarne albo ewolucję różnych podmiotów w tym kierunku. Całościową rolę w tym politycznym konglomeracie odgrywają Chiny i Rosja, ale wchodzą w nie liczne kraje Afryki i generalnie tzw. Południa, a także partie i politycy państw, które niekiedy można sytuować bliżej demokracji. Można teraz mówić o kooperacji tych podmiotów, co ułatwia działanie nowych technologii, systemów finansowych itp. (r. IV). Autorka podnosi tu ważny problem, którego istota będzie – jak się zdaje – zyskiwała na znaczeniu.
– Wynika stąd, że dzieje ludzkie nie są w odniesieniu do świata i poszczególnych krajów jednoliniowo zaprogramowane przez różne czynniki.
Prawie zawsze istnieją alternatywy rozwojowe związane z ludzkimi światopoglądami, stwarzanymi przez sytuacje możliwościami ludzkiego działania, stopniem trafności definicji sytuacji cechujących myślenie polityków. Pamiętać też należy o zmienności politycznego świata, m.in. relatywnej siły państw, które uchodzą (lub uchodziły) za supermocarstwa (USA, ChRL, Rosja). Także rosnącej złożoności konfiguracji interesów grupowych i ich ewolucji.
Wszystkie te czynniki odgrywają kluczową rolę w obronie demokracji liberalnej w różnych krajach. Applebaum w swych praktycznych wnioskach (Zakończenie. Zjednoczenie demokratów) proponuje daleko idącą kooperację świata demokratycznego, coś w rodzaju jego koalicji w różnych dziedzinach. Musi się to wiązać z trafnym oglądem sytuacji i także zacieśniającą się wewnętrzną integracją.
Nie można więc stanowiska autorki nazwać szczególną formą pesymizmu czy tym bardziej katastrofizmem. Wszak swoją książkę dedykuje ona optymistom, do których sama należy. Reasumując, zacytujmy na koniec fragmenty jej zakończenia:
„Nie istnieje już dziś liberalny porządek świata […] Istnieją jednak liberalne społeczeństwa […] Są otwarte, wolne kraje, które stwarzają ludziom lepszą szansę na pożyteczne życie niż zamknięte dyktatury […] Można je zniszczyć od środka i z zewnątrz, wykorzystać podziały i demagogię. Można je też ocalić. Ale tylko wówczas, kiedy ci z nas, którzy w nich żyją, zdecydują się na wysiłek ocalania”. Może więc nie będzie aż tak źle???
Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Formuła Jean P. Sartre’a „Piekło to inni” odsłania dylemat, który można zawrzeć w pytaniu, czy jest możliwe zachowanie własnej osobności i tożsamości w alienującym świecie przynależności do coraz bardziej pochłaniającej nas wspólnoty, która nie tylko chce dominować, decydować za człowieka, ale, co gorsza, staje się mu wroga? Rodzące się z tego powodu poczucie wręcz egzystencjalnego zagrożenia powiększają jeszcze różnorodne formy zagrożeń bezpieczeństwa, występujące zarówno w skali lokalnej, jak też w wymiarze globalnym. Dotykają one przy tym wszystkich bez mała sfer życia: politycznego, społecznego, kulturowego itd. Zagrożenia te mają postać zarówno skrajnych programów ruchów politycznych, jak również organizacji, których hasłem jest przemoc, nietolerancja czy nawet fizyczny genocid grup społecznych i całych narodów, wraz z wytworami cywilizacyjnej działalności człowieka.
W pierwszym rzędzie chodzi tu o destrukcyjną działalność człowieka w środowisku przyrodniczym, która skutkuje wciąż pogarszającym się stanem biosfery, godząc w fundamentalne podstawy biologicznej egzystencji istot żyjących na Ziemi. Realna perspektywa zniszczenia biosfery musi napawać troską i motywować do poszukiwania środków zaradczych. Ostatecznie chodzi o zapewnienie człowiekowi bezpieczeństwa we wszystkich wymiarach jego życia: osobowego, społecznego i politycznego.
Ważne miejsce w refleksji nad bezpieczeństwem człowieka we współczesnym świecie zajmuje także kwestia wzajemnych odniesień interpersonalnych oraz czynników mających wpływ na ich kształt. Jest ich wiele, podobnie jak sytuacji je kreujących. Tych zaś nie szczędzi nam dynamika procesów cywilizacyjnych. W niniejszym tekście wskażemy na niektóre z nich.
Lęk o siebie
W pierwszym rzędzie daje się obecnie zaobserwować i realnie odczuć zjawisko, które można nazwać lękiem o siebie[1]. Nie jest to bynajmniej lęk o podłożu jedynie ekonomicznym, społecznym czy też politycznym. Nie ma on także postaci modernistycznego lęku, który rozgrywa się między osobą a sacrum, podmiotem a nicością. Ma on za to postać egzystencjalnego lęku przeżywanego przez współczesnego człowieka w obliczu absurdu bytu, rozbicia tożsamości, nieustannego projektowania siebie. W interesującym szkicu Zlokalizować tożsamość Aleksandra Kunce stan ten opisuje w sposób następujący: „Obecnie niepewność ujarzmiła i wiarę w Siebie, i wiarę w swe rozpłynięcie się w produkowanych różnicach. Borykamy się między apologią wspólnotowego etycznego bycia z innym a niemożliwością wspólnoty z innym, który staje się wrogi, jest narzędziem dla mnie”. I dalej autorka ta pisze: „W każdym banalnym doświadczeniu tożsamościowym ukrywa się groźba rozpadu totalnego, ale i przerażenie wyrazistością swego ethnosu, w imię którego można obudzić najgorsze i najlepsze instynkty. Nasza moralność nie tylko nie zostaje wsparta poziomem etyki, o czym wielokrotnie piszą postmoderniści, ale i wbrew ich zapewnieniom, nie ma się dobrze w swej doraźności, pragmatyzmie, liberalizmie”[2]. Zasadniczy rytm naszej rozbitej tożsamości scala dopiero jednoczesność mechanizmu różnicującego i jednoczącego. W tym procesie niezbędne są relacje „Ja” i „Inny”, a ich charakter (pokojowy, życzliwy bądź nacechowany wrogością) skutkuje poczuciem bezpieczeństwa lub zagrożenia.
Charakter relacji interpersonalnych staje się dziś jednym z najważniejszych problemów teoretycznych i wyzwań stających głównie przed społeczeństwami rozwiniętej cywilizacyjnie Północy, w świecie coraz „ciaśniejszym”, oddanym wielorakim procesom globalizacji. Według Zygmunta Baumana dobiegła końca era, którą zapoczątkowała budowa Muru Hadriana i Muru Chińskiego, a której punktem kulminacyjnym stały się Linia Maginota i Zygfryda oraz Mur Berliński. Minął czas pustelni i fortec. To oznacza, że dzisiaj nie można już odgradzać się od reszty świata, „W tym świecie wszyscy jesteśmy wewnątrz, skazani na intymne i natrętne sąsiedztwo wszystkich pozostałych mieszkańców globu; wszędobylskie i wścibskie sąsiedztwo, o jakim nie dane nam choćby na chwilę zapomnieć i jakiego nie wolno zrzucić z rachunku zarówno wtedy gdy mierzymy siły na zamiary, jak i wtedy gdy mierzymy zamiar wedle sił”[3].
Zaistniałą sytuację „bliskości” ludzi doświadczamy i przeżywamy każdego dnia: kategorię „odległych terenów” zastąpiły „dystanse czasowe”. Tę nową sytuację cytowany wcześniej Z. Bauman nazywa „szybkościoprzestrzenią”, która sprawia, że mamy do czynienia „z beznadziejną nieszczelnością wszelkich zakreślonych w przestrzeni granic”, jak również „daremnością wszelkich zakreślonych w przestrzeni granic”, jak również „daremnością wszelkich prób ich trwałego wyznaczenia”. Ten właśnie brak zarówno geograficznej, jak i topograficznej ciągłości terenu nie posiada dziś żadnego znaczenia, gdyż „w szybkościoprzestrzeni wszystkie połacie globu są praktycznie w tej samej od siebie odległości. Są w gruncie rzeczy ze sobą styczne”[4].
Wbrew oczekiwaniom sytuacja ta nie tylko sprzyja uświadomieniu sobie wspólnoty losu wszystkich ludzi, ale również staje się ona źródłem konfliktów, kreuje przeciwieństwo „Swój” – „Obcy”. Ten „Drugi” staje się „obcym w nas”, postrzegamy go jako wroga zagrażającego naszej tożsamości. W tym miejscu oddajmy ponownie głos Z. Baumanowi: „Nad większością pól bitewnych naszych czasów powiewają sztandary plemiennej tożsamości, a rolę casus belli pełni najczęściej postrzeżone w obcych plemionach dla tej tożsamości zagrożenie”. Zamiast pragnąć jak dawniej cudzych terytoriów, bogactw, niewolników, chcemy dziś „czystości etnicznej”[5], odrzucając tym samym (jako zagrażającej tej „czystości”) postawę otwartego dialogu i współdziałania.
Konsekwencją tego trendu musi być postawa nacechowana protekcjonalizmem kulturowym i ksenofobią. Opierając się na wynikach badań nad problemami wielkich miast, holenderski socjolog Paul Scheffer sądzi, że protekcjonalizm kulturowy jest odpowiedzią na globalizację. Główną zaś linią podziału w społeczeństwie Europy nie są sprawy ekonomiczne, lecz właśnie stosunek do idei społeczeństwa otwartego. Pisze on: „Po jednej stronie są ci, którzy przywiązani są do kosmopolityzmu, nie boją się konfrontacji ze światem i obcością, po drugiej zaś ci, którzy w tej konfrontacji zamykają się w sobie i szukają oparcia tylko w narodowych korzeniach. Pierwsi głoszą tolerancję i otwartość, drudzy stawiają na lojalność wobec własnego – często wyimaginowanego – dziedzictwa, dla którego imigranci stanowią zagrożenie. Ten spór narasta”[6].
Autor przytoczonej opinii twierdzi dalej, iż centralną wartością, o którą toczy się dzisiaj spór, jest nie tyle wolność, co bezpieczeństwo. Dzisiejsze obawy i poczucie zagrożenia biorą się m.in. stąd, że za mało zastanawiamy się nad kwestią, jakie obowiązki wynikają dla obywateli z uzyskanej wolności. Dlatego też często jedna część społeczeństwa używa swojej wolności do ograniczania wolności innych. Nie przeniknęło do świadomości większości społeczeństw poczucie, że wszyscy jesteśmy wzajemnie od siebie zależni; idea wspólnoty nie jest wypełniona treścią.
Komunikacja medialna a bezpieczeństwo
Na kształt stosunków interpersonalnych, a więc także stopień poczucia bezpieczeństwa, wpływają w sposób znaczący narzędzia multimedialne środków komunikacji. Przy ich pomocy bowiem rozmaite instytucje i ośrodki starają się wpływać na społeczeństwo, nie cofając się przed manipulacją, perwersją i demagogią. Usiłują one wpływać także na kształt stosunków międzyludzkich i kulturę (zwłaszcza masową). Tego rodzaju działania są widoczne zwłaszcza w przypadku telewizji, wywierającej przemożny wpływ na ferowanie poglądów i postaw jednostek i całych grup społecznych, ich sposób postrzegania otaczającej rzeczywistości i samych siebie, akceptacji określonych systemów wartości. Spektakularnym przejawem wpływu mediów na życie jednostkowe i społeczne jest np. fakt detronizacji wykształcenia na rzecz wyeksponowania ciała. Albowiem o wiele trudniej kształcić umysł, aniżeli ćwiczyć i upiększać ciało, stosując przemyślne zabiegi. Tym sposobem ciało uczyniono wartością rynkową[7].
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby treści i sposób ich przekazu przez środki komunikacji nie wzbudzały zastrzeżeń. Tak jednak nie jest. Otóż, kiedy większość ludzi nie ma sprecyzowanych poglądów na wiele fundamentalnych spraw, środki komunikacji elektronicznej winny postępować ze szczególną dbałością i odpowiedzialnością za treść i poziom serwowanego przekazu. Tymczasem na początku minionego dwudziestolecia z powodu kryzysu gospodarczego i zmian społeczno-politycznych w pierwszym rzędzie bardzo osłabł dostęp do kultury, spadło czytelnictwo dobrej literatury, zbankrutowało wiele dobrych czasopism, zaś jakość produkcji telewizyjnej uległa również obniżeniu, granicząc niekiedy z obrazą poziomu inteligencji przeciętnego odbiorcy. Na ekranach telewizorów i kin pojawiły się sceny przemocy, brutalności, chamstwa i egoizmów. W miejsce programów poznawczych, rozwijających intelekt i osobowość, pojawiły się tandetna rozrywka, ogłupiające serialiki z podkładanym śmiechem, przeplatane natrętnymi i równie infantylnymi reklamami. Aktorzy, zamiast oddawać się występom na deskach teatrów dramatycznych, „grają” w bardziej popłatnej reklamie. Natomiast w programach informacyjnych stacji telewizyjnych i radiowych króluje news, sensacyjność, wyrywkowość, brak pogłębionej rzetelnej informacji. Mamy do czynienia z pogonią za sensacyjnością. W efekcie widza i słuchacza traktuje się jak debila, który nie jest zdolny w sposób samodzielny myśleć, wartościować, a nawet w stosownych momentach płakać czy śmiać się.
Tragizm sytuacji pogłębia i to, że ludziom zdolnym nie daje się możliwości wyboru programów i lektur, które by ich rozwijały. Następuje równanie wszystkich w dół, do tych najbardziej prymitywnych. Taki sposób postępowania uwidacznia się m.in. w codziennych programach telewizyjnych i radiowych, które są posiekane na kawałki. Jak zatem można oczekiwać od telewidzów i słuchaczy radiowych, że będą myśleli w sposób logiczny i ciągły, skoro nawet informacje im przekazywane są fragmentaryczną sieczką? Jak trafnie zauważył politolog Mirosław Karwat, „Ludzie są chowani od 20 lat w atmosferze, jakby byli nadpobudliwymi dziećmi, które nie są w stanie skupić się przez kilka minut nad jedną rzeczą. A przecież nie chorujemy wszyscy na ADHD! Tego rodzaju stan umysłu i ducha zaczyna charakteryzować nawet inteligencję”. Mirosław Karwat zauważa, iż nawet studenci „nie potrafią słuchać i notować, a wykładowcy prowadzić wykładów, ratują się multimediami. Zanika sztuka retoryki. Wykłady muszą być prowadzone za pomocą rzutnika, bo ani studenci nie potrafią słuchać, ani profesorowie mówić”[8].
Ogół wspomnianych „zabiegów” nie może pozostawać bez wpływu na poziom mentalny i moralny społeczeństwa, ujawniający się w bezpośrednich relacjach międzyludzkich. Żyjemy w warunkach cywilizacji obrazkowej, zredukowanej do produkcji, dystrybucji i konsumpcji – jak wcześniej pisał Herbert Marcuse o człowieku jednowymiarowym. W świadomości współczesnego człowieka powstaje obraz mocno spłaszczonego człowieka i świata. Na naszych oczach wyrasta pokolenie o mentalności zupełnie innej od poprzednich, bo zmienionej przez kulturę masową. Nie dziwmy się więc postawami brutalności, agresji skierowanej przeciwko ludziom, zwierzętom i rzeczom, gdyż sami jesteśmy ich bezpośrednimi bądź pośrednimi kreatorami. Skoro bowiem świat przedstawiamy jako wewnętrznie niespójny, fragmentaryczny, powierzchowny i nielogiczny, to i zachowania muszą być przepełnione egoizmem, przemocą i brakiem humanitaryzmu; świat myśli rzutuje na świat czynów. Stąd też Jean Baudrillard, francuski filozof kultury, wskazuje na groźne sprzężenie zwrotne między mediami i życiem. Nazywa je „kulturą upozorowania”. Mamy z nią do czynienia wówczas, gdy „lustro odzwierciedlające świat staje się światem samym w sobie, wytwarzając zachowania i wartości, które w założeniu miało jedynie odnotowywać”[9].
Bezpieczeństwo w zamkniętych osiedlach?
Zdarza się, jak na przykład na zamkniętym warszawskim osiedlu Marina Mokotów, że osiedle oddzielają od miasta wał ziemny i płot oraz kamery i ochroniarze. Wśród mieszkańców osiedla przeważają opinie absolutnej niezgody na jakąkolwiek formę otwarcia się osiedla na zewnątrz. „Nie po to zrezygnowałem z domu pod Warszawą – wyznaje jeden z mieszkańców – aby ponownie zastanawiać się nad bezpieczeństwem moich dzieci”[10].
Prototyp osiedla zamkniętego, przeniesiony prawie żywcem na początku lat 90. do podwarszawskiego Piaseczna, powstał w Stanach Zjednoczonych. Jak pisze Jacek Gądecki, autor fascynującego studium o osiedlach zamkniętych, u mieszkańców wspomnianej Mariny dominuje lęk (nie czują się bezpiecznie) oraz poczucie zdrady (czują się oszukani przez dewelopera, który zapewniał, że nabywają mieszkanie na osiedlu zamkniętym). „Ta mieszanina lęku i poczucia zdrady – pisze Gądecki – wydaje mi się intrygująca: dostrzegamy, że zastosowanie techniki monitoringu nie zastępuje mieszkańcom fizycznego zamknięcia. To, czego potrzebują, to wyraźnie oddzielone terytorium oraz udział w codziennym spektaklu czy rytuale przekraczania granicy”[11].
Jak wynika z badań socjologicznych, ludzi pchają do osiedli zamkniętych dwie uzupełniające się potrzeby: bezpieczeństwa i prestiżu: „Wybieram zamknięte osiedle, bo mnie na nie stać i potrzebuję bezpieczeństwa, na które poza nim nie mogę liczyć”. Zauważmy, iż lęk przed otoczeniem zewnętrznym wobec mieszkańców osiedla jest w istocie irracjonalny, zważywszy że w innych sondażach regularnie 80 proc. Polaków mówi, że czują się bezpiecznie w swojej dzielnicy, a 60 proc. sądzi, że Polska jest krajem bezpiecznym.
Równocześnie jednak grodzone osiedla pokazują skalę tego, co w socjologii nazywa się prywatyzacją, która w tym przypadku polega na tym, że wystarczy mieć pieniądze, aby kupić sobie bezpieczeństwo, zamiast liczyć na to, że sąsiad wezwie policję, kiedy zobaczy w moim domu złodzieja, płacę ochroniarzowi. Tak więc mamy tu do czynienia ze sprywatyzowanym bezpieczeństwem, połączonym z prywatyzacją krajobrazu: kupując dom czy mieszkanie w zamkniętym osiedlu, ludzie płacą za równe chodniki, czyste ściany i klatki schodowe oraz pewne minimum ładu przestrzennego.
Trzeba wszakże zauważyć, iż w społeczeństwie polskim w coraz większym stopniu ocenia się negatywne praktyki grodzenia przestrzeni miasta w postaci zamkniętych osiedli. Postawę tę tłumaczyć można m.in. antyliberalną retoryką niektórych partii politycznych, jak również coraz powszechniejszym przekonaniem, że wolny rynek – prócz ogromu dóbr konsumpcyjnych i rozrywek – nie jest w stanie zagwarantować pełni poczucia bezpieczeństwa nawet w enklawach pilnie nadzorowanych. Ludzie uświadamiają sobie, iż nawet największe pieniądze nie gwarantują, że sąsiadem w tychże ogrodzonych gettach nie będzie pospolity cham, zatruwający atmosferę współżycia. Nie znaczy to jednak, że nie mamy do czynienia ze zjawiskiem powstawania społeczeństwa „różnych prędkości”, którego cechą charakterystyczną jest to, że nowe elity (głównie ekonomiczne) oddzielają się od reszty populacji, której rodzący się kapitalizm niczego nie proponuje. Świadomość swego niedostosowania do istniejących warunków rynkowych powoduje, że rodzą się postawy agresji, wrogości, zawiści, czy też niezgodne z prawem próby rewindykacji dóbr, co jeszcze bardziej poczucie bezpieczeństwa czyni iluzorycznym.
Bezpieczeństwo a poczucie nieprzydatności
Nadchodzi kapitalizm, a z nim inne społeczeństwo i zagrożenia bezpieczeństwa – głosi Richard Sennet w eseju Kultura nowego kapitalizmu[12]. W przeciwieństwie do starego kapitalizmu, który kształtował się od początku XX wieku, przejmując koncepcję państwa zmilitaryzowanego i inkluzywnego (nastawionego na masowe i stabilne zatrudnienie ludzi), niedającego wolności, lecz rodzącego poczucie stabilności i przynależności, począwszy od lat 90. minionego stulecia powstaje nowe społeczeństwo „różnych prędkości”. Nowy kapitalizm niedostosowanym już nic nie proponuje. Stare trwałe relacje ustępują miejsca szybkim i płynnym transakcjom. Nowy kapitalizm grupuje ludzi od zadania do zadania, lekceważąc także doświadczenie i wyuczone umiejętności na rzecz zdolności do uczenia się i nieustającej adaptacji do nowych warunków. Tej wszystko obejmującej płynności towarzyszy centralizacja władzy. W opinii wspomnianego R. Senneta rewolucja informatyczna umożliwia natychmiastowy płynny przekaz rozkazów do wszystkich szczebli administracji państwowej i grup społecznych, ale nie daje ona czasu ani możliwości, by je jak niegdyś interpretować i dostosowywać do okoliczności. Bezpośredniość władzy nie idzie w parze z jej odpowiedzialnością.
Kres poczucia przynależności oznacza, że „kurczy się sfera tego, co społeczne, a pozostaje kapitalizm. Nierówność coraz mocniej wiąże się z izolacją” – ostrzega Sennet[13]. Ta zaś rodzi poczucie nieprzydatności, uniemożliwiając kształtowanie się dialogowych stosunków społecznych. Można nawet z całą pewnością twierdzić, że w wielu społeczeństwach dialog znikł z przestrzeni publicznej. W jego miejsce pojawili się ludzie lękliwi, słabi, którzy próbują przekonać siebie i innych, że budowanie demokracji i konstruowanie własnej tożsamości polega na wykluczeniu tych, którzy mają odmienne poglądy. Do tego dołącza się nieformalna cenzura tkwiąca w umysłach decydentów, która usiłuje zawęzić pole debaty publicznej, a nierzadko próbuje także kogoś zohydzić, wyautować. W procederze tym chodzi o to, aby czyjeś poglądy nie były dyskutowane, upublicznione, propagowane. A przecież swobodna wymiana poglądów i opinii pozwala się ludziom poznawać, eliminuje agresję, prowadzi do budowy społeczeństwa obywatelskiego[14]. Brak dialogu lub nieumiejętność jego prowadzenia zawsze prowadzą do sytuacji konfrontacyjnych, brzemiennych często w negatywne skutki.
Ludzie czują się bezpieczniej, mając do czynienia z jasno sprecyzowanymi własnymi i cudzymi poglądami, które nie muszą być identyczne i mają równe prawo do ich artykułowania. Człowiek z krańcowo odmiennymi poglądami jest mi nawet potrzebny, gdyż jest on moim zwierciadłem. Dlatego też otwarcie się na drugiego człowieka jest zarazem ryzykiem i niezbędnym dla odkrycia własnej tożsamości i ochroną przed fanatyzmem, który uchodzi za jedno z największych wypaczeń natury człowieka[15].
Postawa dialogowa, w przeciwieństwie do konfrontacyjnej, kieruje się imperatywem szacunku dla każdej istoty żyjącej, bez względu na stopień jej rozwoju intelektualnego, rasę, narodowość i przekonania światopoglądowe. Każda istota domaga się bowiem respektowania prawa do bezpieczeństwa, wynikającego z jej godności. Postawę dialogową cechuje również solidarność, będąca rodzajem więzi wytworzonej między ludźmi w celu wyartykułowania ich potrzeb oraz interesów. Dodajmy, iż postawa skierowana na dialogowe poszukiwanie prawdy i dobra wyraża się w sposób dobitny w języku dyskursu i przekazu informacji. Może być więc język walki i język dialogu. Możemy mieć do czynienia także z nadużyciami języka, które równie jak jego militaryzacja, godzą w bezpieczeństwo jednostek i narodów. Szczególnym przypadkiem nadużyć w sferze języka i wykorzystywania go w tej postaci do celowej i zamierzonej dezinformacji słuchacza stała się dziś nowomowa, której skutki są coraz bardziej dokuczliwe[16].
Szczególny wpływ na język odbiorców oraz ich kulturę osobistą posiada język, którym posługują się środki masowego przekazu informacji i język publicznego dyskursu. Coraz częściej staje się on bardziej orężem rażenia aniżeli przekazu rzetelnych informacji i wiedzy. W tej postaci, twierdzi Zbigniew Mikołejko, wyraża on skandaliczną mentalność, będącą wytworem choroby poważnych odłamów społeczeństwa, w tym także polskiego. Choroba ta, pisze Mikołejko, wyraża się „w negatywnej «wolności od», przede wszystkim w wolności od bycia odpowiedzialnym, czyli, w istocie, w ucieczce od wolności, w zachowaniu bezradnym wobec własnego losu i przesyconym sadomasochistyczną tęsknotą za prostacką, brutalną siłą”[17].
Język publiczny charakteryzują w coraz większym stopniu prostactwo i ubóstwo myśli, co prowadzi do powiększania ignorancji społeczeństwa i rozpowszechniania się chamstwa, które uważa się nawet za zdrowy wyraz ludowości, nie zaś agresji społecznej. Czym bowiem pasjonują się media? Z pewnością dla mediów bardziej interesujące są informacje o skandalikach towarzyskich ze światka pseudo gwiazd, aniżeli realne problemy zwykłego obywatela. Telewizja raczy więc swoich widzów serialikami z podłożonym rechotem, ubezwłasnowolniając ich tym samym. Telewizja stała się również narzędziem indoktrynacji, redukującej obszar ideowy do reklamy towarów konsumpcyjnych i masowej rozrywki na niskim poziomie, będącej sposobem ucieczki przed frustracją dnia codziennego. Osobną rolę w „wychowywaniu” społeczeństwa odgrywają filmy amerykańskie, narzucające wzorce, styl życia i język konsumpcji, „trywialny język zbirów, gangsterów, bandziorów lub głupawy język matołów”[18].
Wydaje się zatem trafną konstatacja Jana Szmyda, iż kondycja współczesnego człowieka, jak też relacje międzyosobowe i międzygrupowe wymagają pilnej i radykalnej zmiany. Podobnie ma się rzecz ze współczesną cywilizacją. Jedno i drugie domaga się imperatywnie „rozsądnej i wspólnej inicjatywy”, wielostronnego i skoordynowanego działania głównych sił społecznych, politycznych, gospodarczych, ideowych i intelektualnych współczesnego świata na rzecz „odrodzenia człowieka i strukturalnej przebudowy zastanej cywilizacji, zasadniczej reorientacji kierunku jej rozwoju, a co za tym idzie – na rzecz jej odnowy i ochrony”[19].
Brutalizacja i militaryzacja języka jest bez wątpienia wyrazem także upadku moralności w stosunkach społecznych i międzynarodowych. Zaznaczył się on zwłaszcza w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Bezpośrednio po 1989 roku rozpoczęła się w Polsce ostra walka o władzę między Solidarnością a PZPR. Wywołała ona różnorodne lęki, szczególnie wśród establishmentu dawnego państwa. Aby ocalić stanowiska w życiu publicznym, wiele osób zaczęło się wypierać swoich dawnych poglądów; w taki sposób rozpowszechniła się postawa konformizmu.
Innym jeszcze przejawem upadku moralności stały się wcześniej jeszcze nieznane pseudowartości: konkurencja i bogacenie się za wszelką cenę i wszystkimi możliwymi sposobami. Stąd bezrobocie, degradujące ekonomicznie i moralnie tysiące osób, uznano za zjawisko oczywiste w „zdrowej” gospodarce kapitalistycznej. Podobnie jak bezlitosny stosunek do tych, którzy są pozbawieni sprytu życiowego, czy także wobec rencistów i emerytów, traktowanych jako obciążenie dla budżetu i ciężar dla pracujących. Należy wspomnieć również o rozpowszechnianiu się zwyczaju nagradzania zauszników każdego szczebla władzy, o kumoterstwie, a we wzajemnych odniesieniach – zawiści i wrogości.
Duży udział w utrwalaniu przynajmniej niektórych z negatywnych zjawisk i postaw moralnych ma upadek edukacji, przejawiający się pod różnymi postaciami. Jedną z nich jest zapewne brak starań szkoły o wyuczenie porządnego myślenia analitycznego i syntetycznego, samodzielności formułowania sądów i ocen. Zaniedbania w tym zakresie skutkują przeciętnością. Eliminacja filozofii ze szkół średnich, a niekiedy także wyższych, dopełnia dzieła obniżenia poziomu wykształcenia humanistycznego warstwy inteligencji i pośrednio także ogółu społeczeństwa. Do tego należy jeszcze dodać dużą liczebność klas szkolnych, która utrudnia bezpośredni kontakt nauczyciela z uczniami, co musi prowadzić do depersonalizacji ich wzajemnych relacji. Wspomnijmy już tylko dla porządku o formalizmie w artykułowaniu dyrektyw i wymogów moralnych, wyrażanych w formułach uniwersalnych, które nie pobudzają odpowiedzialnego sumienia, lecz wymagają jedynie bezwzględnego podporządkowania się. Formalizm ten ćwiczy zatem jedynie cnoty uległości i dyscypliny, „generuje heteronomizację etyki wraz z atrofią autonomicznej wrażliwości moralnej”[20]. Nie można się zatem dziwić postawom i zachowaniom kształtowanym w atmosferze dewaluacji wartości i norm[21].
Podsumowanie
W obliczu wspomnianych powyżej negatywnych zjawisk, które rzutują na kształt relacji interpersonalnych i poczucie bezpieczeństwa, trzeba sobie zdawać sprawę, że sanacja życia społeczno-moralnego nie jest procesem łatwym i krótkotrwałym. Wykształcenie się wyższego obyczaju kulturowo-etycznego całego społeczeństwa to raczej kwestia kilku pokoleń. Jednakże nie powinno to nas napawać pesymizmem i tym bardziej zwalniać z obowiązku działań naprawczych. Są one nieodzowne i pilne, ponieważ w powstającym świecie uniwersalizacji będziemy spotykać wciąż nowego „Innego”, o którym dzisiaj nic dokładnie nie możemy powiedzieć, a z którym konieczne będzie nawiązanie pokojowych i twórczych relacji, opartych na wspólnym poczuciu bezpieczeństwa. Ponieważ zaś nie wiemy, jak ten nowy świat i ten „Inny” będą wyglądać, tym bardziej winniśmy sobie uświadomić, że będziemy żyć w świecie jeszcze bardziej aniżeli obecnie szczelnie wypełnionym, w którym wszyscy staniemy się od siebie zależni i wspólne będą nasze zmartwienia i radości[22].
[1] Por. A. Kunce, Zlokalizować tożsamość [w:] W. Kalaga (red.), Dylematy wielokulturowości, Universitas, Kraków 2004, s. 85.
[2] Tamże, s. 86.
[3] Z. Bauman, O tarapatach tożsamości w ciasnym świecie [w:] W. Kalaga (red.), Dylematy wielokulturowości, wyd. cyt., s. 26.
[4] Tamże.
[5] Tamże.
[6] P. Scheffer, Ludzie głupieją, gdy jest zbyt bezpiecznie, „Gazeta Wyborcza” 20–21 marca 2010, s. 16.
[7] Por. D. Ugresić, Ostanie źródło dochodu, „Gazeta Wyborcza” 3 maja 2010, s. 19.
[8] M. Karwat, Naród po obróbce (1), „Fakty i Mity” 2010, nr 8, s. 12.
[9] Por. J. Szmyd, Cywilizacja współczesna w perspektywie myślenia edukacyjnego, „Res Humana” 2010, nr 2, s. 7–20.
[10] A. Leszczyński, Na zewnątrz syf, „Gazeta Wyborcza”, 20–21 lutego 2010, s. 18.
[11] Por. tamże.
[12] R. Sennet, Kultura nowego kapitalizmu, wyd. Muza, Warszawa 2010.
[13] Tamże. Cyt. za: M. Beylin, Kapitalizm cię wyzwoli, „Gazeta Wyborcza” 20–21 lutego 2010, s. 23.
[14] Prozaiczną, lecz ważną przeszkodą w tworzeniu się wspólnot mieszkańców była likwidacja list lokatorów na klatkach schodowych, przez co zostały utrudnione bezpośrednie kontakty i zaistniała anonimowość, która sprzyja także rodzeniu się rozmaitych patologii.
[15] Por. ks. A. Boniecki, Krzyż i demagogia, „Gazeta Wyborcza” 27–28 lutego 2010, s. 25.
[16] M. Głowiński, Nowomowa i ciągi dalsze. Szkice dawne i nowe, Kraków 2009.
[17] Z. Mikołejko, W świecie wszechmogącym. O przemocy, śmierci i Bogu, Kraków 2010, s. 25.
[18] M. Karwat, Naród po obróbce (2), „Fakty i Mity” 2010, nr 9, s. 9.
[19] J. Szmyd, Cywilizacja współczesna w perspektywie myślenia edukacyjnego, wyd. cyt., s. 7.
[20] T. Bartoś, Praktykować moralność, „Res Humana” 2010, nr 1, s. 11.
[21] Por. M. Król, Inwazja chamstwa w życiu publicznym, „Dziennik”, 27 grudnia 2009 r.
[22] Por. Z. Bauman, O tarapatach tożsamości w ciasnym świecie, wyd. cyt., s. 38.
Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzien 2024 r.
Karmi się obojętnością. Niewiarą jej doświadczających w skuteczność wymiaru sprawiedliwości. Choć wiele już się zmieniło, przemoc domowa wciąż jest silnie zakorzeniona w stereotypach i tradycyjnych wzorcach, co obciąża sumienia. Sumienia ofiar, nie sprawców.
Kiedy przed przeszło dwudziestu laty, jako młoda dziennikarka, dotknęłam tematu przemocy w rodzinie, kojarzyła się ona przede wszystkim z patologicznymi rodzinami, w których sprawca nadużywał alkoholu. Przemoc miała wówczas twarz prymitywnego alkoholika, który swoje poczucie wartości buduje na okładaniu pogrzebaczem całkowicie od siebie zależnej żony. Dziś przemoc domowa wielokrotnie mieszka w pięknych willach, nosi drogie, markowe ubrania. Znęca się tak, by nie poplamić ich krwią, bo szkoda. Znęca się w sposób wyrafinowany, trudny często do udowodnienia. Niszcząca siła przemocy rodzinnej stała się sprawiedliwa, dotyka tak samo tych, którzy krew zmywają z linoleum i tych z marmurowych podłóg.
Książka O przemocy. Rozmowy ze wstydem, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Difin, a którą napisałyśmy wspólnie z Danutą Sowińską, suicydolożką, ekspertką i trenerką różnorodności, jest zbiorem poruszających reportaży, opatrzonych merytorycznym komentarzem badaczki i terapeutki. To zaproszenie czytelników do domów, w których mieszka przemoc, otwarcie drzwi dziecinnych pokoi, w których zamiast bezpiecznego światła, pojawia się wieczorem ojciec gwałciciel. To wizyty w kuchni wypełnionej papierosowym dymem i opowieściami o strachu, bezsilności, bezwzględności.
Część reportaży napisałam jako młoda dziennikarka wspierająca ofiary przemocy domowej. Znalazły się potem w mojej pracy magisterskiej, w której pisałam o społecznym postrzeganiu przemocy w rodzinie, obronionej ponad dwadzieścia lat temu. Praca pisana pod kierunkiem naukowym prof. Mirosława Chałubińskiego była wynikiem dziennikarskich penetracji, ale także działań społecznych, którymi wspierałam doświadczających przemocy. Już wtedy promotor zachęcał mnie do jej wydania.
Druga część reportaży powstała współcześnie i jest wynikiem moich doświadczeń jako urzędnika samorządowego, zastępczyni burmistrza, nadzorującej politykę społeczną oraz mediatorki. Książka ma inspirować do myślenia o tym, co zmieniło się na przestrzeni tych przeszło dwudziestu lat, gdy powstawały reportaże. Ma poruszać, skłaniać do reakcji, burzyć mur obojętności. Ale ma też uczyć, wyjaśniać, przełamywać mity. To trudna lektura, bo dotykająca intymnych, delikatnych kwestii, jak choćby gwałt małżeński. Ale jako autorki sądzimy, że to lektura potrzebna, bo wciąż bardzo wielu ludzi nie potrafi pojąć, czemu doświadczająca przemocy osoba nie potrafi uciec od swojego oprawcy. Wartością tej publikacji są osobiste doświadczenia Danusi – ofiary przemocy, molestowania seksualnego, dzielnej kobiety zmagającej się z traumami dzieciństwa.
Ta książka dojrzewała we mnie przez parę lat. Musiałam spojrzeć na problem domowej przemocy z wielu perspektyw, aby ująć go świadomie i twórczo. By nie była to książka tylko buntu przeciwko krzywdzeniu bezbronnych, ale także – szukania rozwiązań, rozumienia postaw, analizowania przyczyn.
Dziś mogłaby zapewne powstać książka po książce – już po jej publikacji otrzymałam wiele sygnałów, wiadomości, zwierzeń czytelniczek, które doświadczają lub doświadczały tego problemu. I kto wie, być może książka będzie miała swoją kontynuację, bo przemoc domowa to zjawisko trudne, wielowątkowe, to – jak mówi jedna z bohaterek moich reportaży – tsunami, które niszczy wszystko wokół.
Publiczne pranie brudów
Wiele zmieniło się przez ostatnie dwie dekady, jeśli chodzi o postrzeganie zjawiska przemocy domowej. Wysiłek organizacji wspierających jej ofiary, konsekwentna praca środowisk kobiecych, aktywność trzeciego sektora przynoszą zmiany i rozwiązania formalnoprawne sprzyjające doświadczającym przemocy. Ostrzejsze sankcje dla sprawców, większa otwartość wobec ofiar. Znacznie trudniejsza okazuje się jednak zmiana mentalności. Wprawdzie przemoc domowa przestała być już tematem tabu, ale nie oznacza to jeszcze, że runął mit rodziny jako oazy szczęśliwości, którą za wszelką cenę należy utrzymać.
Wychowaliśmy się w przekonaniu, że własne brudy pierze się w swoim domu, że w rodzinne sprawy wtrącać się nie należy, bo „oni się pogodzą, a ja będę ta zła”. Trzymamy tę granicę prywatności, nawet jeśli hałas za ścianą jednoznacznie wskazuje na to, że relacje między małżonkami – sąsiadami dalekie są od czułości. Ale – jak słusznie zauważa bohaterka jednego z moich reportaży – rodzina to nie zbiór osób zajmujących tę samą powierzchnię mieszkalną. Czy rodzina, w której zamiast miłości jest przemoc, zamiast szacunku – strach, a zamiast troski – upokarzanie – jest ową oazą szczęśliwości i bezpiecznym azylem? Domowe ognisko nie płonie przecież nienawiścią…
Nie ma już dziś tygodnia, aby media nie donosiły o kolejnym dziecku skatowanym przez rodziców. Ofiarami przemocy są nawet kilkutygodniowe niemowlęta. Czy rzeczywiście możliwe jest, by nikt z sąsiadów nie słyszał rozdzierającego wrzasku katowanego niemowlęcia? Czy możliwe, że nikt z najbliższego otoczenia nie dostrzegł zaniedbania, znęcania – zamiast tak oczywistej miłości i troski?
Wszystkie bohaterki i bohaterowie moich reportaży są zgodni: otoczenie zawsze wie lub przynajmniej się domyśla. Nie reaguje ze strachu, z wygody, „żeby nie chodzić po sądach, żeby sobie nie narobić kłopotów”. Ale także dlatego, że ma przeświadczenie, że wtrącać się nie należy, że to złamanie pewnych zasad współżycia społecznego. Donosicielstwo! Nasłać na sąsiadów pomoc społeczną?
Choroba, która panoszy się obok domowej przemocy, nazywa się obojętność. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, to była normalna rodzina. Tylko zakatowała czteromiesięczną Alę, pozbawiła życia rocznego Wojtka. Na profilach w mediach społecznościowych przelewa się fala potępienia. A potem wracamy do codzienności, w której nikt niczego nie słyszy, nikt niczego nie widzi.
Dopóki nie będzie zdecydowanego sprzeciwu społecznego wobec przejawów przemocy domowej, ciemna liczba przestępstw tego rodzaju wciąż będzie wysoka. Bohaterki moich reportaży często powtarzały: gdyby znalazł się ktoś, kto wyciągnie rękę, kto przerwie ten zaklęty krąg strachu i przemocy, byłaby siła i pomoc w walce o zmianę, o normalność.
– Modliłam się, żeby wreszcie ktoś zobaczył, zapytał wprost. Ile razy można wpadać na ścianę, spadać ze schodów… Modliłam się, żeby to wszystko wyszło na jaw, bo sama za bardzo się bałam, żeby o tym pierwsza komuś powiedzieć. Chciałam, żeby ktoś wreszcie wezwał policję… nie byłoby już odwrotu, musiałabym zeznawać prawdę – opowiadała jedna z moich bohaterek. Sama zbyt słaba, chciała, by ktoś za nią podjął decyzję.
Coraz powszechniejsza i dotkliwa staje się przemoc wobec osób starszych. Paradoksalnie, tutaj tradycyjny model rodziny wielopokoleniowej, w której troskliwa opieka nad seniorami jest czymś oczywistym, znacznie łatwiej się dezaktualizuje. Przemoc ekonomiczna, ale często także fizyczna jest udziałem wielu starszych osób – zwłaszcza w sytuacjach, gdy dorobek życia formalnie przekazali już dzieciom lub wnukom. Blisko osiemdziesięcioletnia staruszka przeszła niegdyś kilka kilometrów do mnie do ratusza z interwencją i prośbą o ratunek. Synowa, chwytając za resztki siwych włosów, ciągała ją po podłodze, a gdy się zmęczyła, dotkliwie seniorkę kopała w brzuch. Starsza kobieta przepisała wcześniej synowi wspólne mieszkanie. Przyszła do mnie z prośbą o pomoc, gotowa pójść do schroniska dla bezdomnych, byleby tylko uniknąć przemocy.
Rodzina rzecz święta
Tradycja i wzorce, w których kształtowane były pokolenia kobiet, niestety bywają sojusznikami domowej przemocy. Ileż razy przez lata słyszałam: dla dobra dzieci, dla dobra dzieci muszę walczyć o rodzinę. Lepszy taki ojciec, jak żaden… dzieci mi nie wybaczą, że rozbiłam rodzinę…
Otóż nic bardziej mylnego. Katarzyna, bohaterka jednego z moich reportaży, jak mantrę powtarzała zdanie: „matka, która milczy, jest takim samym oprawcą jak ojciec, który krzywdzi”. Dzieci z przemocowych domów to potem dorośli poranieni, z traumami na całe życie. Dzieci z przemocowych domów często uciekają z nich przy pierwszej nadarzającej się okazji, zrywając kontakt, obwiniając matkę za piekło dzieciństwa. Dzieci z przemocowych domów nie oczekują od matek heroizmu w starciu z domowym bandytą, tylko bezpiecznego domu.
Pomagając doświadczającym przemocy w uwolnieniu od sprawcy, też miałam chwile zwątpienia. Kiedy już właściwie wszystko zmierzało do postawienia sprawcy przed sądem, nagle słyszałam od bitej latami kobiety: dam mu jeszcze jedną szansę, jesteśmy rodziną przecież… Oczywiście szansa nie została wykorzystana, a poczucie beznadziejności jeszcze się pogłębiało. Z czasem zrozumiałam, że to syndromy, efekty głębokiej traumy, uzależnienia od sprawcy.
– Zastanawiasz się, co jest lepsze, czy to, że zabije cię podczas jednej z awantur, bo za mocno przyłoży, czy kiedy zabije cię z rozmysłem, bo od niego uciekniesz, a on uważa cię za swoją własność. A może najlepiej, gdy ty go zabijesz w afekcie. Tylko wtedy co z dziećmi? – Ada takie dylematy miała setki razy. Zdecydowała się na trwanie i dawanie kolejnych szans. Najbardziej ucierpiały na tym dzieci, zmagające się z nerwicami, depresją, odrzuceniem przez rówieśników. Jazdy od psychiatry do neurologa, od terapii do terapii. Wysoka cena za ratowanie rodziny.
– Mój mąż się nie hamował, dostawałam w twarz pięścią przy dzieciach, kilka razy połamany nos opatrywała mi córka… A potem zobaczyłam swojego syna, gdy po alkoholu szarpał swoją narzeczoną. I zrozumiałam, jaką koszmarną mu wyrządziłam krzywdę. On właśnie taki wzór męża i ojca, taki wzór relacji małżeńskich obserwował latami w domu. Gdzieś w jego świadomości najwyraźniej takie zachowanie stało się dopuszczalne… To był szok – opowiada Halina, doświadczająca przemocy fizycznej, psychicznej, ekonomicznej – właściwie stłamszona i zniszczona przez męża – skazanego ostatecznie za wieloletnie stosowanie przemocy na dwa lata więzienia…w zawieszeniu.
Temida jest kobietą…
Głęboka niewiara w sprawiedliwość albo raczej wymiar sprawiedliwości zniechęca osoby doświadczające przemocy do prób postawienia sprawców przed sądem. Na forach internetowych, gdzie szukają wiedzy, wsparcia, wymiany doświadczeń aż roi się od wpisów: „i co z tego, że go zaprowadzisz przed sąd, skoro dostanie co najwyżej zawiasy!”
W zwierzeniach bohaterek moich reportaży pojawia się często to samo przekonanie: muszę być posłuszna, bo ON zabierze mi dzieci… Nie mogę nic z tym zrobić, bo on przed sądem zrobi ze mnie wariatkę i zabierze mi dzieci… Skąd taki brak zaufania do władzy sądowniczej – zapewne z doświadczeń przekazywanych pantoflową pocztą.
– To potrzebna książka, bardzo. I wszystko, o czym piszecie, to prawda, czytałam momentami jak historię mojego życia. Może powinnyście zorganizować takie szkolenia z rozumienia domowej przemocy dla sędzin i sędziów. Może nie zadawaliby wtedy bitej przez dwadzieścia lat kobiecie, która wreszcie zdobyła się na odwagę, by walczyć, głupiego pytania: „skoro tak długo to trwało, to czemu dopiero dziś pani o tym mówi, czemu wcześniej nie szukała pani pomocy” … Ja kilkukrotnie słyszałam to pytanie w sądzie. I widziałam wzrok sędziny, która mną pogardzała. Najwyraźniej byłam dla niej jedną z tych kobiet, które „lubią, jak im się od czasu do czasu spuści łomot” – napisała do mnie pani Daria już po ukazaniu się naszej książki.
Co chatka, to zagadka…
O Karinie, która po latach znęcania i zastraszania przez męża uciekła wreszcie od niego, wyjawiając rodzinie i bliskim prawdę o szczęśliwym małżeństwie, kuzyn powiedział: „w dupie się przewraca od dobrobytu”. Przemoc psychiczna i ekonomiczna jest dla niego wymysłem feministek. Co to znaczy, że mąż nie może niepracującej żonie ograniczać wydatków? Opływające w luksusy żony powinny być wdzięczne swoim ciężko pracującym mężom i powinny dbać o ich komfort i przyjemności, a nie z nudów wymyślać pretensje i skarżyć się, że mąż wybiera jej sukienkę. Wybiera, bo to jemu ma się podobać. Żona. I sukienka. Tak myśli Kariny kuzyn.
A Karina nigdy podczas kilkuletniego związku małżeńskiego nie zdecydowała o niczym. Nawet o tej nieszczęsnej sukience. Mąż właściwie jeszcze od narzeczeńskich czasów stosował wobec niej przemoc psychiczną, ekonomiczną, a nierzadko – także fizyczną. Dlaczego od niego nie odeszła? Próbowała wiele razy. Za każdym razem ją znalazł. Znalazł i powtórzył: albo będziesz żyła ze mną, albo wcale… Gotowy scenariusz na film sensacyjny.
Ale dla kuzyna Kariny, dla rodziny i znajomych małżeństwo Kariny było wspaniałe, udane i szczęśliwe. Na piątą rocznicę było nawet odnowienie przysięgi, z wystawnym przyjęciem. I rzeczywiście, jak po takim ceremonialnym wyznaniu miłości wzajemnej oznajmić, że mąż przenoszący ponownie przez próg niesie w nicość, strach, bezsilność…
– To książka brutalna w swojej delikatności. Brutalna, bo czytając reportaże, ma się wrażenie, że ta wyciągnięta pięść jest nad twoją głową, a delikatna, bo odkrywająca najbardziej intymne przeżycia ofiar. Rzeczywiście, jak mówiłaś, wpuściłyście czytelników do tych przemocowych domów. I też zastanawiam się, z czym stamtąd wyjdą… Ze współczuciem? Ze złością? Z przerażeniem? Ja sobie uświadomiłam, że to, co myślałam o przemocy domowej to tylko wierzchołek góry lodowej. I wiesz, myślałam, aby tę książkę podarować znajomym, u których relacje są chyba bliskie przemocowym. A potem zrezygnowałam, bo pomyślałam, że stracę znajomych, że może tylko mi się wydaje, a oni się obrażą za wtrącanie w ich sprawy. I zobacz, powieliłam nieświadomie ten mechanizm, o którym piszecie – przyznała zaprzyjaźniona czytelniczka, którą jako jedną z pierwszych poprosiłam o recenzję.
Przemoc domowa jest sprytna. Chowa się za lodówką, na której dzieci przyklejają rodzinne zdjęcia, korzysta z wyrzutów sumienia – ofiar, nie sprawców – że nie spełniły oczekiwań bliskich. Korzysta z nieobecności przyjaciół, by pozamykać szczelnie okna i drzwi na pomoc i reakcję. Przemoc domowa jest cyniczna, bezwzględnie wykorzysta każdą słabość, niedoskonałość, niskie poczucie własnej wartości, brak poczucia bezpieczeństwa. Jest jak tsunami, niszcząca wszystko, co spotka na swojej drodze.
Artykuł uykazał sie w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzien 2024 r.
Ewa Galica zdobyła nagrodę PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż w kategorii wideo pt. Krąg Putina. Tajemnice rosyjskich majątków w Europie. Szósta edycja tego najważniejszego dla reportażystów konkursu właśnie dobiegła wczoraj końca po dziesięciu latach przerwy.
Dlaczego konkurs ten zniknął na długo z kalendarza imprez literackich, można się domyślać. Kapuściński nie cieszył się uznaniem i sympatią poprzednich władz RP. Zbyt wielu analogii można było dopatrywać się w wizerunku opisywanych przez niego postaci, jak choćby w najgłośniejszej książce Mistrza Reportażu, jaką był Cesarz. Weźmy choćby cytowany przez organizatorów konkursu fragment tej prozy „nawet najbardziej lojalnej prasy nie należy dawać w nadmiarze, gdyż może z tego wytworzyć nawyk czytania, a potem już tylko krok do nawyku myślenia, a wiadomo, jakie to powoduje niewygody, utrapienia, kłopoty i zmartwienia”. Sporo zamieszania spowodowała także wydana w 2010 roku książka Artura Domosławskiego Kapuściński non-fiction, a zawarte w niej informacje o rzekomej współpracy Kapuścińskiego ze służbami specjalnych PRL zostały podchwycone przez lustracyjnych fanatyków. Była przerwa, na szczęście konkurs wrócił do życia, a jego popularność, wyrażana liczbą zgłoszeń po laury przekroczyła najśmielsze nawet oczekiwania. Córka pisarza, przewodnicząca pracom jury konkursu Rene Maisner z radością skwitowała ten fakt, mówiąc: „Bardzo cieszy, że zostanie ona wznowiona, że była to tylko czasowa przerwa, która się kończy i zaczynamy z powrotem prace”.
Z zaciekawieniem oczekiwano na rezultaty i prezentacje sylwetek laureatów tej nagrody. Kandydaci walczyli o główne trofeum w czterech kategoriach: tekst (tu nominacje uzyskali Kaja Puto, Bartek Sabela, Maciej Czarnecki, Katarzyna Kojzar, Anna Pamuła); fotografia (Beata Zawrzel, Olek Knitter, Daniel Frymark, Adam Warżawa, Aleksandra Kossowska); audio (Adrian Bąk, Adam Dąbrowski, Maciej Miłosz, duet Magdalena Skawińska i Urszula Żółtowska-Tomaszewska, Bartosz Panek); wideo (późniejsza zwyciężczyni Ewa Galica, Kacper Sułowski, Bertold Kittel, Robert Kowalski i kolejny duet Anita Bugajska i Janusz Schwertner). W sumie 20 pretendentów, wśród nich znane z wcześniejszych prezentacji autorzy: poza Ewą Galicą to m.in. Bertold Kittel, Kacper Sułowski czy Janusz Schwertner.
Trochę zdziwił mnie brak kategorii książka; czyżby to symptom zmierzchu tradycyjnej formy przekazu literackiego? Wycofywania słowa na rzecz obrazu i dźwięku? Dzięki publikacjom książkowym Kapuściński osiągnął największe sukcesy i dzięki nim znany jest z wielokrotnych edycji i tłumaczeń na różne języki. Czy artykuły, materiały informacyjne z prasy lub internetu mogą zastąpić znacznie pełniejszy obraz świata, jaki znajdziemy w takich pozycjach, jak Heban, Chrystus z karabinem na ramieniu, albo Jeszcze dzień życia? Albo mądrą refleksję jak ta w Lapidarium.
Wśród informacji o przebiegu konkursu nie znalazłem też wzmianki o zainicjowanej przed wieloma laty kategorii, której uczestnikami byli uczniowie gimnazjów i liceów. Była też specjalna nagroda dla nich. Potem zrezygnowano z tej formy, a szkoda, bo fakt udziału w imprezie o ogólnokrajowym znaczeniu z pewnością pobudziłby zainteresowanie literaturą i popularnym jej gatunkiem, jakim stają się różne formy reportażu. Mogłoby to znacznie ożywić monotonię szkolnej edukacji.
Należy mieć nadzieję, że Konkurs im. Kapuścińskiego pozostanie w kalendarzu imprez kulturalnych na długie lata. Nominowanym i wyróżnionym, a przede wszystkim Ewie Galicy, wypada życzyć dalszych sukcesów w uprawianiu tej ze wszech miar potrzebnej i kształcącej dziedziny twórczości.
Jeśli kogoś nadmiernie zdziwiło wysunięcie nieznanego szerzej, zupełnie niedoświadczonego politycznie, kontrowersyjnego Karola Nawrockiego, i to jeszcze jako kandydata „obywatelskiego”, spoza Prawa i Sprawiedliwości – to znaczy, że w decyzji tej nie dostrzegł zmysłu taktycznego Jarosława Kaczyńskiego. Tym razem jednak prezes PiS się zawiedzie.
W trwających w sumie około roku poszukiwaniach optymalnego nominata jego partii wcale nie chodziło o wyselekcjonowanie tego z jej liderów, który zdobyłby najlepszy rezultat. Nad każdym z nich wisi szklany sufit, którego w żaden sposób nie zdołałby przebić. Populistyczna formacja na dobre utknęła na progu 30 procent, dającym gwarancję wejścia do drugiej tury wyborów prezydenckich, ale bez jakichkolwiek szans na zwiększenie tego poparcia przynajmniej o połowę w ciągu dwóch tygodni między obiema turami. Morawiecki, Błaszczak, Szydło (która, jak wiadomo, odpadła w przedbiegach z innych przyczyn) czy którykolwiek z młodych wilków nie mieliby czego szukać z elektoracie centroprawicowym – PSL-u czy Szymona Hołowni. Nie było też żadnego powodu, by uważać, że uda się zmobilizować większe grupy wyborców nieaktywnych lokujących się w tym miejscu sceny politycznej. Jedyną szansą było zwrócenie się w stronę jeszcze bardziej radykalnej prawicy: Konfederacji.
Inaczej mówiąc, Kaczyński szukał nie takiego kandydata, który odpowiada jego sympatykom, lecz takiego, który odpowiada ludziom, którzy w pierwszej turze zagłosują na Sławomira Mentzena i ewentualnie Grzegorza Brauna. W dogłębnych badaniach okazało się, że dla tej grupy niestrawny jest nawet Przemysław Czarnek. W ten sposób na placu boju pozostał prezes IPN.
Wystarczyło posłuchać jego przemówienia na konwencji w krakowskiej sali Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” i kilku wywiadów dla mediów elektronicznych, by usłyszeć odmieniane przez wszystkie przypadki rzeczowniki Polska, ojczyzna, historia. Oczywiście nie liczyłem tego skrupulatnie, ale mam mocne podejrzenie, że pierwszy z nich we wspomnianej przemowie pojawił się w większej liczbie razy, niż było tam zdań i równoważników zdań. Nazwa Unia Europejska nie pojawiła się w ogóle, a wszystkie pośrednie odniesienia do niej były skrajnie negatywne. To nieskrywany program polexitu. Wszystko to się nacjonalistom bez wątpienia spodoba.
Kaczyński przeliczy się jednak z trzech prostych powodów. Po pierwsze, Nawrocki jest bardzo słabym kandydatem. Nie jest trybunem, nie nawiązuje kontaktu z publicznością. Sztywno przeczytał napisany tekst swojego wystąpienia. Nie ma nic porywającego do przekazania. Nie skradnie serc słuchaczy. Podejrzewam, że polegnie w starciu z każdym wytrawnym dziennikarzem politycznym.
Po drugie, to nie jest kandydat na obecne czasy. PiS samo rozpętało atmosferę oczekiwania na najgorsze, licząc na istnienie tzw. efektu flagi – jednoczenia się pod nią w czasie zagrożenia. Po utracie władzy, jeśli w ogóle takie zachowanie ma miejsce, skorzysta z niego nowy obóz rządzący. Nawrocki nie ma żadnych doświadczeń i kompetencji w dziedzinie bezpieczeństwa, która z pewnością będzie kluczowym tematem kampanii. Fakt, że sam amatorsko para się boksem, nie jest tu żadną legitymacją.
Po trzecie, konfederaci podchodzą z nieufnością do wszystkiego, co ma jakiś związek z Prawem i Sprawiedliwością. Nawrocki jest dla nich równie nieznany, jak i dla nas – całej reszty. Być może zaufa mu część narodowców, ale nie zwolennicy niskich podatków, małego budżetu (bez wydatków socjalnych) i państwa jako nocnego stróża. Sam Mentzen, obstawiam, raczej też zdobędzie kilkanaście, może około piętnastu, niż dwadzieścia procent.
Naturalnie najwierniejsi wyznawcy prezesa Kaczyńskiego zagłosują na każdą wskazaną przezeń osobę; ale nie będzie to 30 procent. Nawet jeśli dodamy do tego kilka procent głosów nacjonalistów, wciąż daleko będzie do połowy.
Rafał Trzaskowski, dziś kandydat największej formacji rządzącej (odwrotnie niż pięć lat temu), a po pierwszej turze – całej Koalicji 15 Października, wydaje się stać na z góry wygranej pozycji. Obok jego dobrego wizerunku, wszechstronnych doświadczeń i osobistych przymiotów to także ważny atut.
Inni kandydaci nie będą się liczyć w ostatecznej rozgrywce. Hołownia ma dziś notowania w granicach dziesięciu procent i nie za bardzo widać, z jakiego rezerwuaru miałby poszerzać swe poparcie. Lewica jeszcze nie wskazała swojej reprezentantki (lub – co niewykluczone – swoich reprezentantów), jednak w obliczu kandydowania Trzaskowskiego, do którego przylgnęła konotacja progresywna, nie widać perspektyw jego/ich znacząco lepszego rezultatu niż pięć czy dziesięć lat temu.
Oczywiście obóz demokratyczny niczego nie może zaniedbać, kampanię musi przeprowadzić z pełnym zaangażowaniem i determinacją (zob. tutaj).
Na nic zdała się szarża PiS na minister Zdrowia. Sejm nie udzielił wotum nieufności nie tylko dlatego, że jedną z twarzy wniosku o odwołanie był niedawny wiceszef tego resortu znany z zakupów covidowych via lubelski handlarz bronią.
Zanim do tego doszło, Izabeli Leszczynie udało się przekazać parę ważnych i rzeczowych argumentów na rzecz działań, które podjęła. A rola to niewdzięczna, bo Miodowa[1] nie jest najlepszą posadą rządową – szczególnie w obecnych anormalnych czasach, kiedy równocześnie musi pracować miotła, aby posprzątać tę stajnię Augiasza. Mówi się nawet, że Leszczyna w resorcie ma podwójny etat, jest zarówno konstytucyjnym ministrem, jak i sprzątaczką brudów po poprzednikach: kilkanaście zawiadomień do prokuratury i toczących się śledztw o tym świadczy. To nie ułatwia koncentracji na rzeczach kluczowych, takich jak reforma szpitali i programów rządowych. Tu się w sumie wiele dzieje, ale to wiedza powszechna w bardziej wyspecjalizowanych gremiach.
Wniosek opozycji (który poparła też partia Razem) Leszczyna i dobrze sekundujący jej Donald Tusk starali się odwrócić przeciwko wnioskodawcom, co częściowo się udało. Premier uderzył w wysokie tony, mówiąc o złodziejach z poprzednich rządowych ekip, sama minister wskazywała, że np. budżet NFZ (kluczowy dla systemu) na bieżący rok, który pozostawili poprzednicy, był po prostu źle skonstruowany. Korekty cały czas zresztą trwają; zajmuje się nimi sejmowa Komisja Zdrowia do spółki z Komisją Finansów Publicznych.
Referentka wniosku w osobie pos. Katarzyny Sójki, czternastodniowej minister w chwilowym rządzie premiera Morawieckiego po przegranych ubiegłorocznych wyborach, nie zrobiła rzetelnej kwerendy. Uczynienie jego punktem odniesienia obietnic wyborczych ze Stu konkretów było bardzo ryzykowne: czy naprawdę potrzebne jest odwoływanie ministry z powodu braku powiatowych centrów zdrowia, czy e-rejestracji? Tym bardziej że obie sprawy są w toku. Albo wyrzucanie jej braku finansowania zadań – skoro z musu realizuje planowanie finansowe poprzedników?
Można by przyklepać rację kontrargumentowi ministry, że wnioskodawcy pisali o sobie, ale generalnie nie o to chodzi. Każda praca resortowa składa się w pierwszym roku rządów z wątków, których po prostu nie da się nie kontynuować; kto śledzi detalicznie obrady komisji sejmowych, doskonale to wie. I to od jakości schedy po poprzednikach zależy, czy nowemu ministrowi jest z górki, czy pod górkę. A w przypadku Leszczyny nie było żadnej taryfy ulgowej, trupy wypadały dosłownie z każdej szafy. Co oczywiście nie tłumaczy ewidentnych wpadek, jak z zapowiedziami błyskawicznych nowelizacji różnych ustaw, które nie następowały. Byłaby więc to przestroga, że lepiej jest wiedzieć, co się mówi, aniżeli mówić to, co się wie.
Ale przecież za to nie gilotynuje się głowy szefa resortu, bo i gdyby zapoznać się z rejestrami projektów ustaw i rozporządzeń, to Ministerstwo Zdrowia jest zdecydowanie w czołówce. Taki rozmach (kilkadziesiąt aktów prawnych na cito w Rządowym Centrum Legislacji…) pokazuje też miarę kryzysu legislacyjnego, z jakim mierzy się Leszczyna ze swoją ekipą. A że posłanka Zawisza z koła Razem skrytykowała nową ekipę za zbyt niskie nakłady na zdrowie i ostatnie decyzje rządu w sprawie składki zdrowotnej, które przecież uszczuplą przychody, to jest już sprawa systemowa, a nie gaszenie pożarów.
Czego może zabrakło w odpowiedziach, to głębszej wizji systemu, który chcemy w miejsce obecnego zbudować. Ale tym na całe szczęście zajmują się dziesiątki konferencji, skupiających najlepszych specjalistów i ekspertów; należy mieć nadzieję, że Miodowa tę wiedzę systematycznie zasysa i analizuje. Więc może finalnie wyjdzie z tego nowa konstrukcja, oparta na zdrowym finansowaniu i powszechności usług zdrowotnych? Premier Tusk powiedział o swojej minister, że „jest uczciwa, zdeterminowana i stanowcza i będzie nadal wyciągała z bagna służbę zdrowia” – a to daje Izabeli Leszczynie naprawdę duży kapitał polityczny na przyszłość.
[1] Adres siedziby Ministerstwa Zdrowia w Warszawie
Na różnych etapach życia nasze instynkty determinują nasze zachowania i mają olbrzymi, choć często nieuświadamiany, wpływ na podejmowane przez nas decyzje.
Jesteśmy w Polsce w trakcie kolejnych wyborów. Tym razem prezydenckie – na najwyższy urząd w naszym państwie. Znamy już większość kandydatów. Ich przedział wiekowy to od 38 do 65 lat. Być może jeszcze się ktoś objawi, ale już widać, że średnia wieku kandydata będzie poniżej pięćdziesiątki. Czy to na pewno najlepszy wiek, by w maksymalny sposób poświęcić się dla ojczyzny??? Czy taki nieomal pięćdziesięciolatek albo pięćdziesięciolatka ma już wystarczający bagaż doświadczeń, sukcesów i porażek, czy jest na tyle życiowo wolny, czy wolna, by całym sobą służyć nam – obywatelom Polski?
Naszym życiem rządzą dwa instynkty. Pierwszy to samozachowawczy i jest on praktycznie dla obu płci niezmienny od urodzenia aż do śmierci. Jest wyjątkowo silny, a przełamanie go zdarza się tylko w wyjątkowych sytuacjach (i dlatego nie wierzę w samobójstwo Andrzeja Leppera!). Drugim jest instynkt podtrzymania gatunku. Ten jest trzyetapowy i zróżnicowany płciowo. Do czasu dojrzewania płciowego po prostu go nie ma. Ale gdy już się objawia, determinuje nasze zachowania. Natura wywiera na nas presję – oczekuje prokreacji. Zaczyna się wewnętrzna walka między podświadomością a świadomością. Samce walczą o pozycję w stadzie i o zdobycie najatrakcyjniejszej samicy. Samice szukają swego miejsca w stadzie i bezpieczeństwa przy boku wybranego samca. Kasa, stanowiska, możliwości i tak naprawdę walka o jak najwyższą pozycję, o możliwie najlepszą i najpewniejszą egzystencję. Świadomość ogranicza takie działania, ale jakże często podświadomość zwycięża – zwłaszcza u słabszych intelektualnie, bardziej prostackich osobników. Dopiero rozpoczęcie menopauzy u kobiet i andropauzy u mężczyzn zaczyna uspokajać i usypiać podświadome dążenie do bezpośredniej prokreacji. Instynkt podtrzymania gatunku wchodzi w III etap – nasze dalsze postępowanie kieruje się w stronę opieki nad młodszym pokoleniem… To stąd, znana przecież i wręcz symboliczna, miłość dziadków do wnuków. Chęć działań w kierunku przekazania własnych genów zamienia się w opiekę nad tymi, którym już przekazaliśmy.
Obserwowanie naszej sceny politycznej doskonale potwierdza ten biologiczno-socjologiczny mechanizm. Jakość naszej klasy politycznej jest wyjątkowo cieniutka. Co chwila więc słyszymy o różnych przewałach (a o ilu nie słyszymy!?!). Politycy skwapliwie wykorzystują wszelkie możliwości, by się prywatnie bogacić, by błyszczeć sławą. A jest ich mnóstwo: na przykład oszukiwanie państwa czy UE. Na kilometrówkach czy na dodatkach mieszkaniowych. Na robieniu sobie implantów na koszt państwowej firmy. Na wymuszonych premiach czy maksymalnych dietach radnych. Na – tak naprawdę fikcyjnym i totalnie nikomu niepotrzebnym – zasiadaniu w jakichś, równie niepotrzebnych, radach nadzorczych. Na przyjmowaniu łapówek. Na uleganiu firmom lobbującym i przyjmowaniu uchwał czy ustaw tak naprawdę niekorzystnych dla danych gmin, czy dla Polski, ale korzystnych dla danego polityka, np. tego, który ma niezłą kasę za każdą wydaną wizę dla kolejnego Afrykańczyka, albo tego, który pomógł zagranicznej firmie za bezcen kupić polską „upadającą” fabrykę. Jest tego mnóstwo, można by może ten proces jakoś nawet nazwać? Może sutrykowanie, a może obajtkowanie? A może jeszcze inaczej? Nazwy pewnie mogłyby się zmieniać w zależności od tego, jaki Sutryk czy Czarnecki będzie akurat na łamach mediów. Ale na tym tle dość wyraźnie widać, że to zjawisko w znacząco mniejszym stopniu dotyczy tych starszych polityków, że u nich rzeczywiście można obserwować syndrom dziadka czy babci i autentyczne oddanie ojczyźnie.
Bo z czasem, im człowiek starszy, tym mniej w nim takich potrzeb, tym większa jest jego odporność na pokusy, tym mniejsza konieczność udowadniania kolejnej samicy czy kolejnemu samcowi, że ma się tak dużo pięknych pawich piór. On czy ona nie potrzebują już więcej, już mają wystarczająco dużo. A oprócz tego mają olbrzymi bagaż życiowego doświadczenia. Przeżyli sporo sukcesów i porażek. I bardzo chcą uchronić przed nimi swoich najbliższych. A przecież dla oddanego polityka najbliższymi powinni być wszyscy jego rodacy.
Czy ta, podana przeze mnie w uproszczeniu, analiza Was nie przekonuje? Hmmm – rozejrzyjcie się. Od setek lat możemy obserwować potwierdzenie moich rozważań. Kościół Katolicki w swej ściśle określonej hierarchii nie dopuszcza młodzików do władzy. Kolejne szczeble kościelnej kariery są ściśle skorelowane z wiekiem. I co? Trwa i trwa (choć ostatnio coraz trudniej mu nadążyć za zbyt szybko rozwijającą się cywilizacją, ale to już całkiem inna bajka), i pewnie jeszcze długo będzie ssał swoich wiernych. A u nas? Trzydziestolatek, który nigdy nie pracował, zostaje posłem??? Pani wójt z niewielkiej gminy premierem? Daleko tak nie zajdziemy. A mniej niż pięćdziesiąt lat życia, to zdecydowanie za mało, by być dobrym prezydentem państwa. Zastanówmy się, proszę, nad odpowiedzią na pytanie: czy uważany za dobrze sprawującego prezydencką władzę Aleksander Kwaśniewski nie został prezydentem za młodo? Owszem dał radę, bo jest po prostu sprawnym człowiekiem, ale czy dziś nie byłby jeszcze lepszym niż był kiedyś?
I co z tego wywodu wynika?
Otóż każdy szczebel władzy uchwało- czy ustawodawczej i wykonawczej w Polsce (zresztą nie tylko w Polsce, w ogóle w demokracji) winien mieć ściśle określony limit wiekowy. Swoją drogą dla kobiet niższy niż dla mężczyzn, bo z racji na swoje naturalne obowiązki znacznie szybciej stają się odpowiedzialne, a poza tym prawdziwi faceci, tak naprawdę, zawsze pozostają chłopcami. I osobiście martwi mnie, że prezydentem mojej Polski znowu zostanie jakiś młodzian. No trudno, na Jakubiaka jednak nie zagłosuję.
Bo, mimo wszystko, nie tylko wiek ma znaczenie. Tak samo jak nie tylko rozmiar. Młody, ale figlarny też może być!
W dniu 14 listopada 2024 r. funkcjonariusze CBA na zlecenie prokuratury zatrzymali prezydenta Wrocławia Jacka Sutryka. Postawiono mu zarzuty związane z aferą Collegium Humanum. Zastanawiałem się, czy napisać komentarz na ten temat. Nie będę przecież ukrywał, iż znam osobiście prezydenta Sutryka. W tym roku minie trzydzieści lat mojej pracy w samorządzie terytorialnym (w tym dwadzieścia jeden uczestnictwa w posiedzeniach Zarządu Związku Miast Polskich) – trudno zatem, abym go nie znał.
Ale to właśnie moje wieloletnie doświadczenie powoduje, że podchodzę do zarzutów stawianych Jackowi Sutrykowi z pewną ostrożnością. Z jednej strony – fakt, znałem samorządowców, których skazano na kary więzienia w związku z pełnieniem funkcji publicznych. Z drugiej znam również takich samorządowców, których sponiewierały prokuratura i media, a po latach zostali uniewinnieni. Niektórzy jak np. Jacek Karnowski czy Tadeusz Jędrzejczak przetrwali te wydarzenia. Jędrzejczak spędził nawet trzy miesiące w areszcie. Byli jednak też tacy, którym złamano kariery i życie. Dla nich uniewinnienie nie oznaczało powrotu do życia publicznego. Nikt za fałszywe oskarżenia ich nie przeprosił. To pokazuje, z jaką łatwością rzuca się w naszym kraju takie oskarżenia. Czasami z przyczyn politycznych, a czasami ambicjonalnych. Jak powiedział mi kiedyś znajomy adwokat – prokurator też człowiek i chce się pokazać w telewizji. Dlatego nie oczekujcie ode mnie, że przyłączę się do żądania dymisji Sutryka.
Tak na marginesie warto zwrócić uwagę, iż zakaz zasiadania prezydentów miast i burmistrzów w radach spółek komunalnych, które z mocy prawa nadzorują, jest absurdalny. Dlaczego prezydent miasta, który odpowiada za nadzór nad pracą spółki komunalnej, nie może być szefem jej Rady Nadzorczej? To kompletna bzdura, która w żaden sposób nie powoduje ograniczenia korupcji. Jeśli kogoś bardzo boli fakt dodatkowych zarobków, można przecież ograniczyć ich wysokość lub zupełnie w takich sytuacjach zlikwidować.
Wracając do sprawy Jacka Sutryka. Nie zamierzam bronić działalności Collegium Humanum. To była patologiczna instytucja, której działalność była efektem korupcjogennych zmian w prawie, psując przy okazji rynek usług edukacyjnych. Ale działania prokuratury przeciw Sutrykowi będą niezwykle ciekawe. Będzie musiała udowodnić, że podejrzany nie brał udziału w zajęciach dydaktycznych. Kto by pomyślał, że będzie to tak ważna kwestia dowodowa?
zaczynają opowieść o człowieku
od jego pierwszego oddechu wymieszanego z krzykiem
od mazi i krwi jako pieczęci
na spisanej historii kobiet pochodzących z tej samej linii komórek
linieją pierwotną mocą przesuwania świata przez kanał rodny
tunel jasnego światła rozrywa ciepłe ciało
stwarza nowe zakamarki i czeluście
horyzonty lub klatki dla nowego istnienia
epitafia kiełkują w krtani
rodzą i oblekają w całuny milczenia
widok ciała
jego nieżywość i obcość zmieniła perspektywę
mojego postrzegania
zmieniła trajektorie mojego myślenia
jakby trumna stała się czółnem
a ja śledziłam jej podróż
kiedy odpływała w kierunku wiecznego horyzontu
do
nieboskłonu w pryzmacie barokowych obrazów
czasu i przestrzeni w której mieszkały wspomnienia mojego dzieciństwa
i ta cisza
która wpisywała się w pastelowe kolory
poświaty czającej się dookoła
usprawiedliwiała swoją nieoczywistością
to co typowe stało się
anachronizmem
gdy nic więcej nie mogło się już wydarzyć
mam wrażenie że chodzę po gruzach
godzin
dni
wyrazów twarzy
wspomnienia stały się nieistotne
światło zgasło automatycznie
dla oszczędności energii wyłączają się ludzkie synapsy
na próżno szukać przyczyny tego co się wydarzyło
nie ma logicznej odpowiedzi
wolna wola człowiecza miesza się
z fatum zależnym od słów
wyssanych z genów przodków
ich lęków
z przemieszczanych walizekbiletem do tego spektaklu
jest moja cisza
może to nie dziś stanie się najważniejszy dzień
a dziś wydarzyło się
to co przeznaczył mi los na kiedyś
może nie warto było zatrzymać myśli na wszystkim o czym do tej pory czytałam
a jedynym błogosławieństwem świata dla mnie był dotyk
matczyny dotyk nowo narodzonego istnienia
zwierzęce wylizywanie krwi i potu
chronologia przodków dopełniła się
przez historię usychania mojej odciętej pępowiny
w kontekście twojego umierania
według chronologii numerów pesel i mitochondrialnego DNA
długo przed zakończeniem aktu
przed finalnym akordem
zanim to się stało – był we mnie niepokójwietrzyłam jak zwierzę to co miało się wydarzyć
czułam obecność czających się zmarłych
widziałaś ich pytałaś o nichobraz kurczącej się ciebie
z dnia na dzień mniejszejten obraz został we mnie
stawał się obsesją w środku nocy
zasiedlił oczodoły i niepokoił
drażniąc jeszcze i jeszcze
powodował wątpienie w prawidłową ocenę zdarzeń
stał się przyczyną mojego lekarskiego milczeniabezradność w obliczu uspokajania myślą
kiedy umarłaś nic się nie zmieniło
czuję tę samą pustkę i samotność
i zmieniło się wszystko
bez radykalnego momentu wyznaczającego cezurę
przemijania i niemożności
może istniejemy równocześnie po obu stronach powietrza
patrzysz na mnie
może moja materialna zwierzęcość i twoja niewidzialność
istnieje w tej samej przestrzeni
splecione w pamięci genów które trwają bez zbędnych kartotek
synchronizacji systemów
pozwoleńty już wiesz czy istnieje
pozaczasowa i bezterminowa miłość
PYTANIA BADAWCZE
czy energia z pierwszego krzyku dziecka przybyłego z zakrzywienia czasoprzestrzeni staje się gwiazdą. satelitą. sonatą. parą wodną opadającą na kafle podłogi łatwej do utrzymania w stanie sterylnej czystości. czy ginie. cud pierwszego krzyku umiera od środków dezynfekcyjnych. zamienia w nicość. w strach o to co będzie później. jutro. za miesiąc za rok. bilet do przyszłości zamyka się w książeczce szczepień jako gwarancji niesprecyzowanej zdrowotności
krew. pot. ból. nienawiść. miłość. układają się w dłoniach. wiążą palce pierścieniami by zatrzymać i zataić ich histeryczny taniec. odcisk. ich czystość i brud. kruchość linii papilarnych nawinięta na opuszki palców w celu autoryzacji. niezbędnej do nauki czułości swojej skóry. lub obcej
jak przez kamień ukazać umiłowanie wolności. rzeźbiąc w nim Niobe lub Nike. lub zwykłe kamienne balu-strady. lub kraty ogrodzeń
jak zatrzymać wspomnienie o człowieku inaczej niż w portrecie zdeponowanym w cyklonie czasu
czy żarłoczna czeluść nieskończoności ma jakiekolwiek znaczenie dla zwykłego pojedynczego istnienia. nieskończoność ubrana w kości szkieletów na barokowych obrazach. krągłe ciała wymieszane z resztkami gnijących szczątków. oczy wywrócone do nieba do granicy kiczu i sztuki. czas człowieczy w loterii rozliczeń których bilans nie ulega podsumowaniu
co pochodzi od Boga. gdzie On mieszka. kogo upoważnił do wglądu w dokumentację na jego temat. a może nie istnieje w sensie zwierzęcego istnienia. jest tworem. botem. Pandorą. czymś stworzonym by nadać sens kolejnym dniom. chociażby przez gorycz wyczekiwania na sygnał ze zbioru biblijnych proroctw
odwieczny dialog ze śmiercią. czy możliwe jest nieistnienie tego dialogu
Treny pochodzą z tomiku Teatr cieni (wyd. Adam Marszałek, Toruń 2023), będącym wyrażeniem smutku i rozpaczy, wyrazem samotności w obliczu śmierci Matki. To swego rodzaju pomnik napisany przez wyrażenie emocji. Epitafium człowieka przez opis pustki. Emocjonalnej i uczuciowej.
Wiersz mam wrażenie że chodzę po gruzach… w wersji przeredagowanej przez Autorkę.
Wiersz Pytania badawcze nie był dotąd publikowany.
OLBRZYM Z CURAÇAO
Karteczka przekazana chyłkiem do redaktora naczelnego
Zawierała zgryźliwą uwagę, iż w naszej dzielnicy
Są ludzie znacznie bardziej interesujący od…
Chodziło o młodego mężczyznę z Curaçao
Który przed sześciu laty tutaj przybył
Dla operacji w Curaçao niemożliwej
I pozostał
Mój wywiad ukazał się jednak
Dzięki zdecydowanej postawie
Redaktora naczelnego o skórze białej
I ufarbowanych na czerwono włosach
Niemniej coś zachowałam dla siebie…
To, że Łagodny Olbrzym
Wyznał cicho:
„Czuję się tutaj nieszczęśliwy”
OD KIEDY TELEFONY STANIAŁY…
Od kiedy telefony staniały
Częściej poruszane są sprawy miłosne
Cóż, nie układają się tak, jak byśmy chcieli
Czy on już powiedział…?
Nie, nie powiedział
Ale może wkrótce powie
A jeśli… nie powie nigdy?
Nawet pomyśleć nie wolno, że mógłby
Czy polskie kobiety są bardziej romantyczne
Niż kobiety inne?
Nie wiem, ale przypuszczam
SERGIUSZ SIĘ POMYLIŁ
Sergiusz się pomylił
Zakładając, że zamówienia klientów
Na portrety ludzi, psów, domów, drzew, wszystko jedno
Pozwolą mu znośnie żyć w kraju, w którym został już
(wstrętne słowo) N A T U R A L I Z O W A N Y
Zwlekał z domowymi opłatami aż sprowadził
Kary za zwłokę, a po nich jeszcze większe kary
Czy w Leningradzie kary były niewysokie?
Może kar w ogóle nie było?
Albo udawało się je przeczekać?
Sergiusz wsiadał na rower
Jeździł od instytucji do instytucji
Liczył na umorzenie kar
Ale nie następowało
Jego wylękniona twarz stawała się
Przezroczysta
POŁĄCZENIE FIOLETU Z PURPURĄ
Za górą szarych plastikowych worków
Dostrzegam parę ud, jasnobrązowych
Młoda kobieta wstrzykuje narkotyk
Twarz skryta jest pod kaskadą włosów
Ich kolor… ? Połączenie fioletu z purpurą?
Między workami czekającymi na przejazd śmieciarki
Płonące włosy, szczupłe uda
Wiersze/miniatury oraz rysunki ukazały się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.