Po trzynastu latach wojny domowej w Syrii nastąpił dość nieoczekiwany przełom: islamistyczna opozycja obaliła władzę Baszszara Asada. Asad uciekł z kraju (według niektórych źródeł – zginął). Wszystkie dotychczasowe próby rozwiązania kryzysu za stołem rozmów okazały się bezproduktywne, gdyż każdy z uczestników wielkiej gry na Bliskim Wschodzie realizował własne interesy. Teraz nastąpi nowy akt dramatu w Syrii, w którym główni aktorzy – Turcja, Iran, Izrael, Rosja, USA… i kilkadziesiąt syryjskich i ościennych ugrupowań – będą próbowali zrealizować swoje cele strategiczne.
Syria: porażka klasycznej dyplomacji wielostronnej
Dotychczasowe różnorodne inicjatywy (od rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ z 2012 roku i kolejnych, przez negocjacje w ramach Ligi Arabskiej, forum państw neutralnych oraz rozmów genewskich pod egidą ONZ) i próby pokojowego zakończenia działań zbrojnych w Syrii nie przyniosły realnych efektów. Formalnie główną linią politycznego wododziału, uniemożliwiającą porozumienie o zażegnaniu wojny domowej i unormowaniu sytuacji, okazał się problem rozróżnienia „sił opozycyjnych” od „ugrupowań terrorystycznych”. Definicja tych pojęć miała kluczowe znaczenie. Które z ponad czterdziestu zidentyfikowanych grup i ugrupowań syryjskich miałyby być włączone w proces negocjacji z Asadem, a które nie? Za każdą z grup zbrojnych stało jakieś państwo. Selekcja potencjalnych beneficjentów porozumienia oznaczałaby od razu osłabienie jego protektora. A czy sam Asad powinien odejść przed rozpoczęciem negocjacji? Czy też w wyniku ich zakończenia? Warto przy tym przypomnieć, że Władimir Putin zaproponował Amerykanom uzgodnienie listy syryjskich organizacji terrorystycznych. Temat nie został przez USA podjęty.
Za formalnymi problemami ontologicznymi i kognitywnymi definicji terroryzmu kryją się strategiczne interesy, polityczne i ekonomiczne, oraz obawy o bezpieczeństwo zarówno państw regionu, jak i globalnych aktorów zaangażowanych w konflikt syryjski. Interesy te dotyczą nie tylko wielkich mocarstw, ale również średnich państw, których rola staje się coraz bardziej istotna w kontekście degradacji międzynarodowego porządku prawnego i instytucjonalnego, podważenia roli USA na świecie, „chińskiego wyzwania” oraz kryzysu neoliberalnej polityki. Bez uwzględnienia tych regionalnych interesów, uprzedzeń i obaw, jakiekolwiek uzgodnienia stają się nierealne. Próbom znalezienia i zagwarantowania sobie przez tę kategorię krajów miejsca w nieznanym jeszcze dzisiaj przyszłym porządku światowym, towarzyszy ich transakcyjność, często polityka brinkmanshipu (stawiania spraw na krawędzi kolejnej wojny), degradacja mechanizmów instytucjonalnych. Wzrasta natomiast rola indywidualnych decyzji populistycznych czy autorytarnych liderów oraz próby wypracowania autonomicznej polityki zagranicznej, czyli takiej, która pozostaje poza dotychczasowymi sojuszami, a polega na uzyskaniu tzw. koszyka wyboru partnerów w zależności od sytuacji i zagrożenia, kosztem obrony wartości.
Konflikt w Syrii określały działania dwóch głównych bloków: 1) antyreżimowej, antyasadowskiej opozycji (od 2012 r.), które doprowadziły do powstania na większości terytorium kraju obszarów pozostających poza kontrolą władz w Damaszku oraz 2) powstanie tzw. Państwa Islamskiego (PI), które skutecznie wypełniło tę lukę na terytoriach Iraku i Syrii. Struktury dżihadystycznego państwa stały się faktem. Każdy z tych bloków był powodem (lub pretekstem) do legitymizacji działań międzynarodowych w „zwalczaniu terroryzmu i związanych z tym zagrożeń”. Stąd też jeszcze w 2015 r. „na prośbę władz w Damaszku”, Federacja Rosyjska rozpoczęła działania zbrojne w celu likwidacji tzw. PI.
Działania Rosji przebiegały nie tylko jednocześnie, ale i w porozumieniu z operacjami USA w ramach Połączonych Sił Zadaniowych (Operacja Inherent Resolve (CJTF-OIR), czyli międzynarodowej koalicji pod przywództwem USA (głównie siły powietrzne kilkunastu państw NATO, ale także Arabii Saudyjskiej, Emiratów, Jordanii). Zagrożenie ze strony PI było wówczas realne, co wymagało koordynacji działań i ustalenia samodzielnych obszarów operacyjnych w Syrii. W rezultacie rozmów między sekretarzami stanu USA (najpierw Hillary Clinton, a później Johnem Kerry’m) a ministrem spraw zagranicznych Rosji Siergiejem Ławrowem uzgodniono, że obie strony będą współpracować bipolarnie. Porozumienie nobilitowało Rosję, czyniąc z niej partnera USA, i legitymizowało rosyjską obecność wojskową w Syrii. Amerykanie otrzymywali do rozmów znanego sobie partnera. Rosja i USA zdawały sobie sprawę ze swoich sprzecznych interesów strategicznych w regionie, niemniej zarządzanie rozbieżnościami jest lepszym rozwiązaniem niż ryzyko wyjścia sytuacji spod kontroli. Uzgadniano (chociaż często strony działały na zasadzie faktów dokonanych, aby później wymuszać na partnerze kolejne uzgodnienia), iż USA będą doposażać syryjskie antyreżimowe ugrupowania w broń, aby zwalczać PI on the ground, na wschód od rzeki Eufrat tj. w kierunku granicy z Irakiem, a Moskwa będzie wzmacniać siły zbrojne Asada (na zachód od Eufratu).
Dla jasności dalszej części artykułu przyjmijmy umowny podział: USA objęło pieczą tzw. siły antyasadowskie, w tym szeroko rozumiane Syryjskie Siły Demokratyczne (SDF), które składają się głównie z oddziałów syryjskich Kurdów YPG-PYD (People’s Defense Units – Democratic Union Party). Syryjskie Siły Narodowe (SNA) to kolejne zgrupowanie opozycji antyasadowskiej, które obejmuje kilkanaście mniejszych organizacji. SNA są wspierane przez Turcję i są jej skutecznym sojusznikiem w zwalczaniu zagrożenia kurdyjskiego w Syrii. Wpompowano miliardy dolarów, rubli, tureckich lirów w dostawy sprzętu, uzbrojenia, amunicji, szkolenia itd.
Waszyngton uzgadniał kwestie z Saudami, Turkami, Jordańczykami i Bagdadem, podczas gdy dyplomacja Rosji prowadziła rozmowy z Asadem, Teheranem i… Ankarą! Następnie kraje regionu dołączyły do wypracowanego porozumienia jako jego sygnatariusze, legitymizując w ten sposób osiągnięte ustalenia.
Otwartą kwestią pozostaje pytanie: Czy Amerykanie zapomnieli o wystąpieniu Putina na Konferencji Monachijskiej w 2008 r., proklamującym przyjęcie przez Kreml kursu na konfrontację z Zachodem? Czy też – po inwazji na Donbas i aneksji Krymu – łudzili się, że Syria może być forum współpracy z Rosją?
Inicjatywa trzech: Proces Astański
12 kwietnia 2018 r. w Senacie USA przesłuchiwano Mike’a Pompeo, którego D. Trump proponował na stanowisko sekretarza stanu. Senator Menendez pokazał kandydatowi na urząd szefa amerykańskiej dyplomacji zdjęcie, na którym ściskają sobie dłonie prezydenci Rosji, Iranu i Turcji. „Kogo brakuje na tym zdjęciu” – zapytał senator.
Mike’owi Pompeo wypomniano, że na zdjęciu brakuje obecności USA. I to w sytuacji, kiedy Turcja, sojuszniczy kraj NATO, zakupiła rosyjskie systemy S-400. W tym czasie Ankara, w obliczu wzrastającej siły i militarnych sukcesów oddziałów syryjskich Kurdów z PYG-YPG, sojuszników USA efektywnie i skutecznie zwalczających IS/PI, przygotowuje się do zniwelowania zagrożenia powstania na północy Syrii autonomii kurdyjskiej (tzw. Rojava). W aksjologii polityki tureckiej, bez względu na kompozycję rządu w Ankarze, terroryzm i separatyzm kurdyjski („…i wszelkie jego odmiany”), uznawany jest za podstawowe zagrożenie dla integralności państwa i bezpieczeństwa oraz porządku społeczno-politycznego.
Na przełomie 2016 i 2017 roku Moskwa wspólnie z Turcją forsuje ideę powstania regionalnego formatu z włączeniem Iranu w ramach tzw. Procesu Astańskiego – bez udziału USA czy innych państw zachodnich. Rada Bezpieczeństwa ONZ akceptuje ten format[1]. Ma on stworzyć warunki do wdrożenia planu pokojowego, który dotychczas nie przyniósł rezultatu. Proces Astański przebiega w sytuacji skutecznego likwidowania coraz mniejszych enklaw Państwa Islamskiego. Ustalono kluczowe zasady, w tym utworzenie obszarów deeskalacji i eliminację działań zbrojnych różnych ugrupowań. Format ten pozwalał m.in. na irańskie wprowadzenie szyickiej milicji oraz oddziałów Hezbollahu, które koncentrowały się zwłaszcza na południowych obszarach Syrii, graniczących z Libanem. Turcja z kolei podjęła się zadania wojskowej kontroli strefy wokół miasta Idlib. W obszarze zamieszkanym przez 4-5 milionów osób, głównie Arabów i Turkmenów, miały zostać skomasowane oddziały sił antyasadowskich, rekrutujących się z Syryjskich Sił Narodowych (SNA). Obszar ten obejmował także radykalne islamskie zbrojne ugrupowanie, anysaddamowski Hayat Tahirir asz-Szam (HTS), które wywodzi się z Al-Kaidy, Al-Nusry, choć obecnie ugrupowanie to określa się jako sunnickie. Współistnienie tych dwóch frakcji opozycji antyasadowskiej w Idlib było możliwe dzięki obecności i działaniom tureckich sił zbrojnych, stacjonujących w tej prowincji i jej okolicach.
W tym samym czasie Ankara trzykrotnie skutecznie podejmuje – mniej lub bardziej formalnie uzgodnione z Moskwą i Teheranem – operacje wojskowe w celu stworzenia tamponu bezpieczeństwa wzdłuż jej ponad 900-kilometrowej granicy z Syrią. Są to operacje lądowe, bez użycia komponentu lotniczego. Rosja, kontrolująca obszar powietrzny Syrii, nie wyrażała zgody na udział lotnictwa tureckiego w tych operacjach, gdyż należało zachować równowagę w „triumwiracie” dowodzonym przez Moskwę. Drugim elementem „równoważącym antykurdyjskie ambicje Ankary” było uznanie przez Moskwę i Iran, że miasto Tall-Rifat, położone około 11 km od tureckiej granicy, na północ od kontrolowanej przez Turcję dzielnicy Idlib, nie będzie znajdować się pod kontrolą północnego sąsiada Syrii. Kontrolę nad nim zagwarantowały siły zbrojne armii Asada (plan rosyjski). Tym samym Turcja pozbawiona została nie tylko możliwości rozciągnięcia pasa / tamponu bezpieczeństwa w kierunku zachodnim. Była to znaczna, jedna z bolesnych zadr w triumwiracie (oprócz np. strat osobowych tureckich sił zbrojnych w wyniku działań armii Asada, czy też zestrzeleniu rosyjskiego samolotu w listopadzie 2015 r. przez Turków).
Niemniej – Ankara uzyskuje kontrolę (samodzielną lub wspólną z rosyjskimi siłami) nad znacznym obszarem przygranicznym w strefie zdominowanej przez Rosję (na Zachód od Eufratu). Nie dotyczy to strefy kontrolowanej przez kurdyjskie oddziały YPG-PYG (na wschód od Eufratu, gdzie głos mają Amerykanie). Jednakże rosyjska zgaga i niesmak w sprawie Tall-Rifat były dla Ankary dokuczliwe … aż do 1 grudnia 2024 roku.
W takich warunkach, od przełomu 2017 i 2018 roku do lutego 2022 roku, postępowała „donbanizacja” sytuacji w Syrii. Pomimo stopniowego odzyskiwania terytoriów przez armię Asada – osiągając 65% jesienią 2024 roku – dzięki wsparciu Rosji, nie zanotowano znaczących zmian. Rosyjskie próby doprowadzenia do normalizacji relacji między Ankarą a Damaszkiem, pomimo zmiany stanowiska Turcji na rzecz zbliżenia obu stolic, nie przynosiły rezultatu. Uznanie przez Ankarę Asada za interlokutora (Ankara odmawiała mu od 2012 r. legitymizacji), mogłoby otworzyć drogę do nowego etapu w procesie astańskim, choć wymagałoby od Turcji zmiany stanowiska wobec Kurdów syryjskich. Brak realnego zakończenia działań i wypracowania uznawanego przez Damaszek i wszystkie siły wewnętrzne w Syrii pokojowego rozwiązania dla całego terytorium Syrii był równie odległy, jak w na początku poprzedniej dekady.
Wystawiona na ciężką próbę cierpliwość Ankary wyczerpała się, gdy osłabiona wojną w Ukrainie Rosja wycofała część sił powietrznych z Syrii, a Izrael rozbił potencjał wojskowy Hezbollahu. Pozostające pod tureckimi wpływami oddziały HTS mogły przystąpić do ofensywy.
Problem syryjski: wymiar izraelsko-irański a przyszłość uregulowania sytuacji w Syrii
Przez dziesięciolecia uwaga skupiona na Bliskim Wschodzie koncentrowała się wokół konfliktu palestyńsko-izraelskiego, regionalnej roli Iranu oraz zagrożeń związanych z jego programem jądrowym, a także skutków Arabskiej Wiosny. Porozumienia pokojowe Izraela z kilkoma państwami arabskimi (w tym przede wszystkim ZEA i Egipt oraz Jordania, tzw. „The Abraham Accords” z 2020 r.) znacznie ograniczyły Iranowi możliwości oddziaływania na region. Jednakże atak Hamasu na Izrael i militarna operacja premiera Netanyahu wobec Gazy zadały tym porozumieniom poważny cios. Zawieszenie przez administrację Trumpa w 2018 r. negocjacji w sprawie programu jądrowego Iranu (JCPOA), nieudana próba rewitalizacji porozumienia przez administrację Joe Bidena oraz powrót Trumpa do Białego Domu pogłębiają niepewność co do perspektyw sytuacji na Bliskim Wschodzie.
Operacja Izraela w Gazie oraz Libanie unaoczniła jednoznacznie, że problem wojny domowej w Syrii ma bezpośredni związek z polityką Iranu wobec Izraela i vice versa. Dotyczy to zarówno wymiaru bezpieczeństwa, to jest operacji sił islamskich wspieranych przez Iran z obszaru nie tylko Libanu, ale i Syrii, jak też polityki Izraela, mającej na celu ograniczanie obszarów wpływów i obecności radykalnych, antyizraelskich ugrupowań islamskich. Do czasu ofensywy HTS na północnym zachodzie Syrii Moskwa nie reagowała na izraelskie ataki na pozycje Hezbollahu w Syrii. Chociaż to właśnie m.in. osłabienie Hezbollahu przyczyniło się do sukcesu sił HTS.
Równie interesująca jest analiza dwóch zjawisk, które pozostają istotnym przedmiotem uwagi: jak obecnie wynika z pokojowego porozumienia z Libanem, Izrael dąży do zablokowania, zredukowania, wyeliminowania wpływów irańskich (Hezbollah) na południowej granicy Syrii. Z kolei na północnej granicy Syrii, Turcja dąży do stworzenia pełnego pasa bezpieczeństwa, eliminując zagrożenie ze strony „terroryzmu kurdyjskiego” (eliminacja nie tylko obecności Kurdów z tych obszarach, ale zablokowanie jakichkolwiek planów powstania autonomii kurdyjskiej w tym regionie Syrii) oraz stworzenia bezpiecznej strefy, umożliwiającej powrót / przesiedlenie (?) z Turcji ponad 3,5-milionowej grupy uchodźców przebywającej w niej od 2012 r. Tampon służyć ma także jako ochrona przed możliwą masową migracją z Syrii do Turcji. Czy te oba wymiary bezpieczeństwa będą czynnikiem stymulującym ewentualne załagodzenie antyizraelskiej postawy Ankary, czy też są kompletnie irrelewantne? To ma szczególne znaczenie, zwłaszcza biorąc pod uwagę nieprzewidywalny kierunek rozwoju sytuacji w Syrii.
Czy astański format ma jeszcze sens?
Ankara argumentuje, że (przynajmniej do czasu agresji Rosji na Ukrainę) spośród członków NATO to bezpieczeństwo Turcji było poddane szczególnym wielopoziomowym wyzwaniom. Atak Hamasu z 2023 r. i operacje w Gazie uruchomiły nieprzewidywalną dynamikę rozwoju sytuacji. W jej wyniku, z punktu widzenia efektywności możliwości działania astańskiego triumwiratu na obszarze Syrii uległy znacznej redukcji. Po obaleniu Asada przydatność formatu astańskiego (przypomnijmy: Rosja-Iran-Turcja) wydaje się więcej niż wątpliwa, zwłaszcza że to Turcja jest wielkim zwycięzcą tego etapu gry syryjskiej. W czasie, gdy oddziały HTS przejmowały, praktycznie bez oporu, kontrolę nad Damaszkiem, w Doha szefowie dyplomacji tych trzech państw szukali nowej formuły rozwiązania syryjskiego kryzysu.
Rosję najwyraźniej zaskoczył kierunek i tempo wydarzeń w Syrii. Gdy oddziały HTS docierały na przedmieścia syryjskiej stolicy, Ławrow mówił coś o kontrofensywie przeciwko islamistom, a rosyjskie samoloty ostrzelały zajęte przez HTS miasto Hama. Niemniej, Rosja – chociaż znacznie zredukowała swój komponent wojskowy w Syrii, a użyteczność morskiej bazy w syryjskim Tartus zmniejszyła się po tym, jak Ankara zamknęła Cieśniny Czarnomorskie – pozostaje wciąż obecna w Syrii. Moskwa posiada w tym kraju pewne aktywa, które może zredukować jedynie strategiczna porażka Rosji w Eurazji.
Upadek rządów Asada jest porażką Iranu, gdyż Syria była dotychczas praktycznie jedynym arabskim sojusznikiem Teheranu. Irańska obecność w Syrii w postaci milicji szyickiej, a przede wszystkim wspierania i szkolenia Hezbollahu, w wyniku libańskiej operacji Izraela i zawarcia porozumienia z Bejrutem, nie tylko zredukowała rolę Iranu w Syrii, ale podważyła też możliwości szybkiej odbudowy wpływów. Z drugiej jednak strony, wsparcie dla reżimu Asada stawało się poważnym obciążeniem dla Iranu i uwolnienie od tych zobowiązań może, paradoksalnie, poszerzyć swobodę działania Teheranu.
Turcja, wydaje się, w pełni wykorzystała sprzyjające warunki po zawarciu porozumienia między Izraelem a Libanem o zakończeniu działań zbrojnych i stopniowym wycofywaniu się z południowego Libanu, aby „niespodziewanie” bardzo wzmocnić swoją pozycję w astańskim triumwiracie. Obalenie rządów Asada i – z punktu widzenia interesów bezpieczeństwa rozumianych przez Ankarę jako likwidacja zagrożenia kurdyjskiego – zajęcie przez HTS miejscowości Tall-Rifat, jest oczywistym sukcesem Ankary bez tzw. uzasadnionej konieczności angażowania się militarnie w konflikt. Triumf militarny Turcji, odniesiony dzięki HTS, może wszakże okazać się krótkotrwały, jeśli podział łupów (stref wpływów) w Syrii będzie odzwierciedlał militarne i organizacyjne możliwości poszczególnych grup etnicznych, religijnych i politycznych. Potencjalna możliwość utworzenia jakiegoś rodzaju autonomii kurdyjskiej wyzerowałaby osiągnięcia Ankary.
Dlatego triumwirat astański może się ostać, a nawet może stać się użytecznym formatem wypracowania planu pokojowego i normalizacji sytuacji w Syrii. W jego przeżyciu są zainteresowane właściwie wszystkie strony, zwłaszcza, że prezydent-elekt USA już zdążył ogłosić amerykańskie désintéressement włączeniem się do syryjskiej gry. Oczywiście, teraz to Turcja będzie pretendować do grania pierwszych skrzypiec w trio z Astany.
[1] S/RES/2336 (2016): http://unscr.com/en/resolutions/doc/2336
Całkiem niedawno, bo w okresie letnim br. pojawiły się w zapowiedziach wydawniczych informacje o mającej się ukazać nowej książce Anne Applebaum noszącej tytuł Koncern Autokracja. Dyktatorzy, którzy chcą rządzić światem nakładem wydawnictwa Agora (tłum. M. Rogalski). Ucieszyła mnie ta wiadomość, gdyż miałem pewność, że będzie to dobra książka, w której autorka kontynuuje obecną we wcześniejszych książkach problematykę kryzysu demokracji politycznej, ekspansji autorytaryzmu, które – można powiedzieć – współtworzą istotnie współczesną zapaść cywilizacyjną świata. I można powiedzieć, że nie zawiodłem się w swoich oczekiwaniach. Jest to z pewnością wartościowa książka i zachęcam do jej lektury nie tylko politologów, lecz wszystkich zainteresowanych współczesnym kryzysem cywilizacji.
* * *
Anne Applebaum (ur. w 1964 r. w Waszyngtonie) znana jest polskiemu czytelnikowi jako głośna amerykańska dziennikarka i pisarka. Bliskie więzi zawodowe i towarzyskie łączą ją też z Wielką Brytanią i kulturą angielską.
Applebaum przez wielu określana jest zarazem i Polką, i Amerykanką, gdyż obywatelstwo polskie uzyskała w 2013 roku i jest żoną znanego polityka Platformy Obywatelskiej Radosława Sikorskiego, zaś sentymentalne i intelektualne relacje łączą ją z pewnością wciąż ze Stanami Zjednoczonymi.
Ważnym źródłem informacji o życiu i poglądach Applebaum jest wywiad-rzeka MatkaPolka w rozmowie z Pawłem Potoroczynem (2020), gdzie obszernie mówiła ona o swym wczesnym rozbudzeniu intelektualnym. Duży wpływ na to wywarła rodzina i stymulujące, rozwojowe środowisko, w którym się wychowała.
Znajdziemy w tym wywiadzie obszerne informacje o jej studiach (Uniwersytet w Yale, gdzie studiowała historię ZSRR i literaturę; London School of Economics and Political Sciencies; Uniwersytet Oxfordzki). Po studiach podjęła pracę dziennikarską w kilku renomowanych pismach. Wymienić tu należy „The Economist” (1988–1991), „The Spectactor” (pełniła tam funkcję z-cy naczelnego redaktora), a w latach 2002–2006 była członkinią kolegium redakcyjnego „The Washington Post”, jest też redaktorką „The Atlantic”.
Można mówić o „dwuzawodowości” A. Applebaum i nazywać ją nie tylko głośną dziennikarką, lecz także naukowczynią (używam tu feminatywu, by nie być posądzonym o mizoginizm), zwłaszcza w obszarze historii najnowszej, politologii, sowietologii.
Światowy rozgłos przyniosły jej dwie książki: Gułag (otrzymała za tę książkę nagrodę J. Pulitzera w 2004 r., traktowaną często jako dziennikarski odpowiednik Nagrody Nobla) i Czerwony głód (I wyd. pol. 2018 r.). Lecz jej dorobek książkowy jest znacznie bogatszy. Wspomnę o Między Wschodem a Zachodem (1966) i Za żelazną kurtyną. Ujarzmienie Europy Wschodniej 1944–1956 (2013).
* * *
Bardzo ważnym tematem wymienionych książek – wręcz lejtmotywem – pozostaje problematyka demokracji liberalnej, jej zagrożeń, tyranii, dyktatury, ruchów autorytarnych, form autokracji. Dotyczy to także ostatnich dwóch książek Zmierzch demokracji. Zwodniczy powab autorytaryzmu (2018) oraz Koncern Autokracja. Dyktatorzy, którzy chcą rządzić światem (2024). Czytelnik wielu publikacji Applebaum ma kłopoty z zaklasyfikowaniem ich do którejś z tych dwóch dziedzin: dziennikarstwo czy nauka (w tym zwłaszcza historia lub politologia). Nawet sama autorka – moim zdaniem – może też mieć kłopoty z samokategoryzacją albo nie uznawać jej za sprawę najważniejszą. Zwłaszcza wtedy, gdy granice między dyscyplinami bywają płynne. Journalism – powie ona w pewnym miejscu – isn’t the first draft of history.
Tak też jest z omawianą tu książką – gdyż jest ona pisana często językiem felietonowym, językiem eseju, co nie musi wcale umniejszać jej wartości dokumentacyjnej, zaś analizy procesów rozwoju autorytaryzmu w niej prowadzone są do połowy 2024 r. Autorka opiera się w nich na badaniu zjawisk politycznych zachodzących w różnych krajach.
* * *
Zadać warto teraz pytanie: jaki obraz zmierzchu demokracji i rozwoju autorytaryzmu rysuje w ostatniej pracy Applebaum? Jak ma się on do jej wcześniejszych prac i przemyśleń?
– Wzmiankowałem już o tym wcześniej, że stanowi ona kontynuację wcześniejszych publikacji autorki, a zwłaszcza (wydanej również przez Agorę w 2020 r.) książki Zmierzch demokracji. Tak czy inaczej, głównym tematem rozważań autorki pozostaje kryzys demokracji w świecie, jej zagrożenia płynące ze strony tendencji autorytarnych w państwach postkomunistycznych, Ameryce Południowej, Afryce, a także tych krajów Zachodu, gdzie dominuje wciąż polityczny liberalizm.
Czasy Francisa Fukuyamy – wielokrotnie konstatuje Applebaum – autora Końca historii (1989) dawno już minęły. Nawet gdyby zgodzić się, że często polemiczne interpretacje jego prac z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych prowadzone były niekiedy jednostronnie i trafnie, po upadku komunizmu wytykano Fukuyamie triumfalną wiarę w zwycięstwo demokracji liberalnej i gospodarki rynkowej w świecie.
Abstrahuję tu od zagadnienia ewolucji poglądów Fukuyamy prowadzącej go aktualnie w stronę klasycznego liberalizmu, co ze zdziwieniem odnotowuje współczesny czytelnik.
– Autorka konstatuje współczesne powstawanie czegoś w rodzaju międzynarodówki państw, instytucji, ludzi, których cechują tendencje autorytarne albo ewolucję różnych podmiotów w tym kierunku. Całościową rolę w tym politycznym konglomeracie odgrywają Chiny i Rosja, ale wchodzą w nie liczne kraje Afryki i generalnie tzw. Południa, a także partie i politycy państw, które niekiedy można sytuować bliżej demokracji. Można teraz mówić o kooperacji tych podmiotów, co ułatwia działanie nowych technologii, systemów finansowych itp. (r. IV). Autorka podnosi tu ważny problem, którego istota będzie – jak się zdaje – zyskiwała na znaczeniu.
– Wynika stąd, że dzieje ludzkie nie są w odniesieniu do świata i poszczególnych krajów jednoliniowo zaprogramowane przez różne czynniki.
Prawie zawsze istnieją alternatywy rozwojowe związane z ludzkimi światopoglądami, stwarzanymi przez sytuacje możliwościami ludzkiego działania, stopniem trafności definicji sytuacji cechujących myślenie polityków. Pamiętać też należy o zmienności politycznego świata, m.in. relatywnej siły państw, które uchodzą (lub uchodziły) za supermocarstwa (USA, ChRL, Rosja). Także rosnącej złożoności konfiguracji interesów grupowych i ich ewolucji.
Wszystkie te czynniki odgrywają kluczową rolę w obronie demokracji liberalnej w różnych krajach. Applebaum w swych praktycznych wnioskach (Zakończenie. Zjednoczenie demokratów) proponuje daleko idącą kooperację świata demokratycznego, coś w rodzaju jego koalicji w różnych dziedzinach. Musi się to wiązać z trafnym oglądem sytuacji i także zacieśniającą się wewnętrzną integracją.
Nie można więc stanowiska autorki nazwać szczególną formą pesymizmu czy tym bardziej katastrofizmem. Wszak swoją książkę dedykuje ona optymistom, do których sama należy. Reasumując, zacytujmy na koniec fragmenty jej zakończenia:
„Nie istnieje już dziś liberalny porządek świata […] Istnieją jednak liberalne społeczeństwa […] Są otwarte, wolne kraje, które stwarzają ludziom lepszą szansę na pożyteczne życie niż zamknięte dyktatury […] Można je zniszczyć od środka i z zewnątrz, wykorzystać podziały i demagogię. Można je też ocalić. Ale tylko wówczas, kiedy ci z nas, którzy w nich żyją, zdecydują się na wysiłek ocalania”. Może więc nie będzie aż tak źle???
Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Formuła Jean P. Sartre’a „Piekło to inni” odsłania dylemat, który można zawrzeć w pytaniu, czy jest możliwe zachowanie własnej osobności i tożsamości w alienującym świecie przynależności do coraz bardziej pochłaniającej nas wspólnoty, która nie tylko chce dominować, decydować za człowieka, ale, co gorsza, staje się mu wroga? Rodzące się z tego powodu poczucie wręcz egzystencjalnego zagrożenia powiększają jeszcze różnorodne formy zagrożeń bezpieczeństwa, występujące zarówno w skali lokalnej, jak też w wymiarze globalnym. Dotykają one przy tym wszystkich bez mała sfer życia: politycznego, społecznego, kulturowego itd. Zagrożenia te mają postać zarówno skrajnych programów ruchów politycznych, jak również organizacji, których hasłem jest przemoc, nietolerancja czy nawet fizyczny genocid grup społecznych i całych narodów, wraz z wytworami cywilizacyjnej działalności człowieka.
W pierwszym rzędzie chodzi tu o destrukcyjną działalność człowieka w środowisku przyrodniczym, która skutkuje wciąż pogarszającym się stanem biosfery, godząc w fundamentalne podstawy biologicznej egzystencji istot żyjących na Ziemi. Realna perspektywa zniszczenia biosfery musi napawać troską i motywować do poszukiwania środków zaradczych. Ostatecznie chodzi o zapewnienie człowiekowi bezpieczeństwa we wszystkich wymiarach jego życia: osobowego, społecznego i politycznego.
Ważne miejsce w refleksji nad bezpieczeństwem człowieka we współczesnym świecie zajmuje także kwestia wzajemnych odniesień interpersonalnych oraz czynników mających wpływ na ich kształt. Jest ich wiele, podobnie jak sytuacji je kreujących. Tych zaś nie szczędzi nam dynamika procesów cywilizacyjnych. W niniejszym tekście wskażemy na niektóre z nich.
Lęk o siebie
W pierwszym rzędzie daje się obecnie zaobserwować i realnie odczuć zjawisko, które można nazwać lękiem o siebie[1]. Nie jest to bynajmniej lęk o podłożu jedynie ekonomicznym, społecznym czy też politycznym. Nie ma on także postaci modernistycznego lęku, który rozgrywa się między osobą a sacrum, podmiotem a nicością. Ma on za to postać egzystencjalnego lęku przeżywanego przez współczesnego człowieka w obliczu absurdu bytu, rozbicia tożsamości, nieustannego projektowania siebie. W interesującym szkicu Zlokalizować tożsamość Aleksandra Kunce stan ten opisuje w sposób następujący: „Obecnie niepewność ujarzmiła i wiarę w Siebie, i wiarę w swe rozpłynięcie się w produkowanych różnicach. Borykamy się między apologią wspólnotowego etycznego bycia z innym a niemożliwością wspólnoty z innym, który staje się wrogi, jest narzędziem dla mnie”. I dalej autorka ta pisze: „W każdym banalnym doświadczeniu tożsamościowym ukrywa się groźba rozpadu totalnego, ale i przerażenie wyrazistością swego ethnosu, w imię którego można obudzić najgorsze i najlepsze instynkty. Nasza moralność nie tylko nie zostaje wsparta poziomem etyki, o czym wielokrotnie piszą postmoderniści, ale i wbrew ich zapewnieniom, nie ma się dobrze w swej doraźności, pragmatyzmie, liberalizmie”[2]. Zasadniczy rytm naszej rozbitej tożsamości scala dopiero jednoczesność mechanizmu różnicującego i jednoczącego. W tym procesie niezbędne są relacje „Ja” i „Inny”, a ich charakter (pokojowy, życzliwy bądź nacechowany wrogością) skutkuje poczuciem bezpieczeństwa lub zagrożenia.
Charakter relacji interpersonalnych staje się dziś jednym z najważniejszych problemów teoretycznych i wyzwań stających głównie przed społeczeństwami rozwiniętej cywilizacyjnie Północy, w świecie coraz „ciaśniejszym”, oddanym wielorakim procesom globalizacji. Według Zygmunta Baumana dobiegła końca era, którą zapoczątkowała budowa Muru Hadriana i Muru Chińskiego, a której punktem kulminacyjnym stały się Linia Maginota i Zygfryda oraz Mur Berliński. Minął czas pustelni i fortec. To oznacza, że dzisiaj nie można już odgradzać się od reszty świata, „W tym świecie wszyscy jesteśmy wewnątrz, skazani na intymne i natrętne sąsiedztwo wszystkich pozostałych mieszkańców globu; wszędobylskie i wścibskie sąsiedztwo, o jakim nie dane nam choćby na chwilę zapomnieć i jakiego nie wolno zrzucić z rachunku zarówno wtedy gdy mierzymy siły na zamiary, jak i wtedy gdy mierzymy zamiar wedle sił”[3].
Zaistniałą sytuację „bliskości” ludzi doświadczamy i przeżywamy każdego dnia: kategorię „odległych terenów” zastąpiły „dystanse czasowe”. Tę nową sytuację cytowany wcześniej Z. Bauman nazywa „szybkościoprzestrzenią”, która sprawia, że mamy do czynienia „z beznadziejną nieszczelnością wszelkich zakreślonych w przestrzeni granic”, jak również „daremnością wszelkich zakreślonych w przestrzeni granic”, jak również „daremnością wszelkich prób ich trwałego wyznaczenia”. Ten właśnie brak zarówno geograficznej, jak i topograficznej ciągłości terenu nie posiada dziś żadnego znaczenia, gdyż „w szybkościoprzestrzeni wszystkie połacie globu są praktycznie w tej samej od siebie odległości. Są w gruncie rzeczy ze sobą styczne”[4].
Wbrew oczekiwaniom sytuacja ta nie tylko sprzyja uświadomieniu sobie wspólnoty losu wszystkich ludzi, ale również staje się ona źródłem konfliktów, kreuje przeciwieństwo „Swój” – „Obcy”. Ten „Drugi” staje się „obcym w nas”, postrzegamy go jako wroga zagrażającego naszej tożsamości. W tym miejscu oddajmy ponownie głos Z. Baumanowi: „Nad większością pól bitewnych naszych czasów powiewają sztandary plemiennej tożsamości, a rolę casus belli pełni najczęściej postrzeżone w obcych plemionach dla tej tożsamości zagrożenie”. Zamiast pragnąć jak dawniej cudzych terytoriów, bogactw, niewolników, chcemy dziś „czystości etnicznej”[5], odrzucając tym samym (jako zagrażającej tej „czystości”) postawę otwartego dialogu i współdziałania.
Konsekwencją tego trendu musi być postawa nacechowana protekcjonalizmem kulturowym i ksenofobią. Opierając się na wynikach badań nad problemami wielkich miast, holenderski socjolog Paul Scheffer sądzi, że protekcjonalizm kulturowy jest odpowiedzią na globalizację. Główną zaś linią podziału w społeczeństwie Europy nie są sprawy ekonomiczne, lecz właśnie stosunek do idei społeczeństwa otwartego. Pisze on: „Po jednej stronie są ci, którzy przywiązani są do kosmopolityzmu, nie boją się konfrontacji ze światem i obcością, po drugiej zaś ci, którzy w tej konfrontacji zamykają się w sobie i szukają oparcia tylko w narodowych korzeniach. Pierwsi głoszą tolerancję i otwartość, drudzy stawiają na lojalność wobec własnego – często wyimaginowanego – dziedzictwa, dla którego imigranci stanowią zagrożenie. Ten spór narasta”[6].
Autor przytoczonej opinii twierdzi dalej, iż centralną wartością, o którą toczy się dzisiaj spór, jest nie tyle wolność, co bezpieczeństwo. Dzisiejsze obawy i poczucie zagrożenia biorą się m.in. stąd, że za mało zastanawiamy się nad kwestią, jakie obowiązki wynikają dla obywateli z uzyskanej wolności. Dlatego też często jedna część społeczeństwa używa swojej wolności do ograniczania wolności innych. Nie przeniknęło do świadomości większości społeczeństw poczucie, że wszyscy jesteśmy wzajemnie od siebie zależni; idea wspólnoty nie jest wypełniona treścią.
Komunikacja medialna a bezpieczeństwo
Na kształt stosunków interpersonalnych, a więc także stopień poczucia bezpieczeństwa, wpływają w sposób znaczący narzędzia multimedialne środków komunikacji. Przy ich pomocy bowiem rozmaite instytucje i ośrodki starają się wpływać na społeczeństwo, nie cofając się przed manipulacją, perwersją i demagogią. Usiłują one wpływać także na kształt stosunków międzyludzkich i kulturę (zwłaszcza masową). Tego rodzaju działania są widoczne zwłaszcza w przypadku telewizji, wywierającej przemożny wpływ na ferowanie poglądów i postaw jednostek i całych grup społecznych, ich sposób postrzegania otaczającej rzeczywistości i samych siebie, akceptacji określonych systemów wartości. Spektakularnym przejawem wpływu mediów na życie jednostkowe i społeczne jest np. fakt detronizacji wykształcenia na rzecz wyeksponowania ciała. Albowiem o wiele trudniej kształcić umysł, aniżeli ćwiczyć i upiększać ciało, stosując przemyślne zabiegi. Tym sposobem ciało uczyniono wartością rynkową[7].
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby treści i sposób ich przekazu przez środki komunikacji nie wzbudzały zastrzeżeń. Tak jednak nie jest. Otóż, kiedy większość ludzi nie ma sprecyzowanych poglądów na wiele fundamentalnych spraw, środki komunikacji elektronicznej winny postępować ze szczególną dbałością i odpowiedzialnością za treść i poziom serwowanego przekazu. Tymczasem na początku minionego dwudziestolecia z powodu kryzysu gospodarczego i zmian społeczno-politycznych w pierwszym rzędzie bardzo osłabł dostęp do kultury, spadło czytelnictwo dobrej literatury, zbankrutowało wiele dobrych czasopism, zaś jakość produkcji telewizyjnej uległa również obniżeniu, granicząc niekiedy z obrazą poziomu inteligencji przeciętnego odbiorcy. Na ekranach telewizorów i kin pojawiły się sceny przemocy, brutalności, chamstwa i egoizmów. W miejsce programów poznawczych, rozwijających intelekt i osobowość, pojawiły się tandetna rozrywka, ogłupiające serialiki z podkładanym śmiechem, przeplatane natrętnymi i równie infantylnymi reklamami. Aktorzy, zamiast oddawać się występom na deskach teatrów dramatycznych, „grają” w bardziej popłatnej reklamie. Natomiast w programach informacyjnych stacji telewizyjnych i radiowych króluje news, sensacyjność, wyrywkowość, brak pogłębionej rzetelnej informacji. Mamy do czynienia z pogonią za sensacyjnością. W efekcie widza i słuchacza traktuje się jak debila, który nie jest zdolny w sposób samodzielny myśleć, wartościować, a nawet w stosownych momentach płakać czy śmiać się.
Tragizm sytuacji pogłębia i to, że ludziom zdolnym nie daje się możliwości wyboru programów i lektur, które by ich rozwijały. Następuje równanie wszystkich w dół, do tych najbardziej prymitywnych. Taki sposób postępowania uwidacznia się m.in. w codziennych programach telewizyjnych i radiowych, które są posiekane na kawałki. Jak zatem można oczekiwać od telewidzów i słuchaczy radiowych, że będą myśleli w sposób logiczny i ciągły, skoro nawet informacje im przekazywane są fragmentaryczną sieczką? Jak trafnie zauważył politolog Mirosław Karwat, „Ludzie są chowani od 20 lat w atmosferze, jakby byli nadpobudliwymi dziećmi, które nie są w stanie skupić się przez kilka minut nad jedną rzeczą. A przecież nie chorujemy wszyscy na ADHD! Tego rodzaju stan umysłu i ducha zaczyna charakteryzować nawet inteligencję”. Mirosław Karwat zauważa, iż nawet studenci „nie potrafią słuchać i notować, a wykładowcy prowadzić wykładów, ratują się multimediami. Zanika sztuka retoryki. Wykłady muszą być prowadzone za pomocą rzutnika, bo ani studenci nie potrafią słuchać, ani profesorowie mówić”[8].
Ogół wspomnianych „zabiegów” nie może pozostawać bez wpływu na poziom mentalny i moralny społeczeństwa, ujawniający się w bezpośrednich relacjach międzyludzkich. Żyjemy w warunkach cywilizacji obrazkowej, zredukowanej do produkcji, dystrybucji i konsumpcji – jak wcześniej pisał Herbert Marcuse o człowieku jednowymiarowym. W świadomości współczesnego człowieka powstaje obraz mocno spłaszczonego człowieka i świata. Na naszych oczach wyrasta pokolenie o mentalności zupełnie innej od poprzednich, bo zmienionej przez kulturę masową. Nie dziwmy się więc postawami brutalności, agresji skierowanej przeciwko ludziom, zwierzętom i rzeczom, gdyż sami jesteśmy ich bezpośrednimi bądź pośrednimi kreatorami. Skoro bowiem świat przedstawiamy jako wewnętrznie niespójny, fragmentaryczny, powierzchowny i nielogiczny, to i zachowania muszą być przepełnione egoizmem, przemocą i brakiem humanitaryzmu; świat myśli rzutuje na świat czynów. Stąd też Jean Baudrillard, francuski filozof kultury, wskazuje na groźne sprzężenie zwrotne między mediami i życiem. Nazywa je „kulturą upozorowania”. Mamy z nią do czynienia wówczas, gdy „lustro odzwierciedlające świat staje się światem samym w sobie, wytwarzając zachowania i wartości, które w założeniu miało jedynie odnotowywać”[9].
Bezpieczeństwo w zamkniętych osiedlach?
Zdarza się, jak na przykład na zamkniętym warszawskim osiedlu Marina Mokotów, że osiedle oddzielają od miasta wał ziemny i płot oraz kamery i ochroniarze. Wśród mieszkańców osiedla przeważają opinie absolutnej niezgody na jakąkolwiek formę otwarcia się osiedla na zewnątrz. „Nie po to zrezygnowałem z domu pod Warszawą – wyznaje jeden z mieszkańców – aby ponownie zastanawiać się nad bezpieczeństwem moich dzieci”[10].
Prototyp osiedla zamkniętego, przeniesiony prawie żywcem na początku lat 90. do podwarszawskiego Piaseczna, powstał w Stanach Zjednoczonych. Jak pisze Jacek Gądecki, autor fascynującego studium o osiedlach zamkniętych, u mieszkańców wspomnianej Mariny dominuje lęk (nie czują się bezpiecznie) oraz poczucie zdrady (czują się oszukani przez dewelopera, który zapewniał, że nabywają mieszkanie na osiedlu zamkniętym). „Ta mieszanina lęku i poczucia zdrady – pisze Gądecki – wydaje mi się intrygująca: dostrzegamy, że zastosowanie techniki monitoringu nie zastępuje mieszkańcom fizycznego zamknięcia. To, czego potrzebują, to wyraźnie oddzielone terytorium oraz udział w codziennym spektaklu czy rytuale przekraczania granicy”[11].
Jak wynika z badań socjologicznych, ludzi pchają do osiedli zamkniętych dwie uzupełniające się potrzeby: bezpieczeństwa i prestiżu: „Wybieram zamknięte osiedle, bo mnie na nie stać i potrzebuję bezpieczeństwa, na które poza nim nie mogę liczyć”. Zauważmy, iż lęk przed otoczeniem zewnętrznym wobec mieszkańców osiedla jest w istocie irracjonalny, zważywszy że w innych sondażach regularnie 80 proc. Polaków mówi, że czują się bezpiecznie w swojej dzielnicy, a 60 proc. sądzi, że Polska jest krajem bezpiecznym.
Równocześnie jednak grodzone osiedla pokazują skalę tego, co w socjologii nazywa się prywatyzacją, która w tym przypadku polega na tym, że wystarczy mieć pieniądze, aby kupić sobie bezpieczeństwo, zamiast liczyć na to, że sąsiad wezwie policję, kiedy zobaczy w moim domu złodzieja, płacę ochroniarzowi. Tak więc mamy tu do czynienia ze sprywatyzowanym bezpieczeństwem, połączonym z prywatyzacją krajobrazu: kupując dom czy mieszkanie w zamkniętym osiedlu, ludzie płacą za równe chodniki, czyste ściany i klatki schodowe oraz pewne minimum ładu przestrzennego.
Trzeba wszakże zauważyć, iż w społeczeństwie polskim w coraz większym stopniu ocenia się negatywne praktyki grodzenia przestrzeni miasta w postaci zamkniętych osiedli. Postawę tę tłumaczyć można m.in. antyliberalną retoryką niektórych partii politycznych, jak również coraz powszechniejszym przekonaniem, że wolny rynek – prócz ogromu dóbr konsumpcyjnych i rozrywek – nie jest w stanie zagwarantować pełni poczucia bezpieczeństwa nawet w enklawach pilnie nadzorowanych. Ludzie uświadamiają sobie, iż nawet największe pieniądze nie gwarantują, że sąsiadem w tychże ogrodzonych gettach nie będzie pospolity cham, zatruwający atmosferę współżycia. Nie znaczy to jednak, że nie mamy do czynienia ze zjawiskiem powstawania społeczeństwa „różnych prędkości”, którego cechą charakterystyczną jest to, że nowe elity (głównie ekonomiczne) oddzielają się od reszty populacji, której rodzący się kapitalizm niczego nie proponuje. Świadomość swego niedostosowania do istniejących warunków rynkowych powoduje, że rodzą się postawy agresji, wrogości, zawiści, czy też niezgodne z prawem próby rewindykacji dóbr, co jeszcze bardziej poczucie bezpieczeństwa czyni iluzorycznym.
Bezpieczeństwo a poczucie nieprzydatności
Nadchodzi kapitalizm, a z nim inne społeczeństwo i zagrożenia bezpieczeństwa – głosi Richard Sennet w eseju Kultura nowego kapitalizmu[12]. W przeciwieństwie do starego kapitalizmu, który kształtował się od początku XX wieku, przejmując koncepcję państwa zmilitaryzowanego i inkluzywnego (nastawionego na masowe i stabilne zatrudnienie ludzi), niedającego wolności, lecz rodzącego poczucie stabilności i przynależności, począwszy od lat 90. minionego stulecia powstaje nowe społeczeństwo „różnych prędkości”. Nowy kapitalizm niedostosowanym już nic nie proponuje. Stare trwałe relacje ustępują miejsca szybkim i płynnym transakcjom. Nowy kapitalizm grupuje ludzi od zadania do zadania, lekceważąc także doświadczenie i wyuczone umiejętności na rzecz zdolności do uczenia się i nieustającej adaptacji do nowych warunków. Tej wszystko obejmującej płynności towarzyszy centralizacja władzy. W opinii wspomnianego R. Senneta rewolucja informatyczna umożliwia natychmiastowy płynny przekaz rozkazów do wszystkich szczebli administracji państwowej i grup społecznych, ale nie daje ona czasu ani możliwości, by je jak niegdyś interpretować i dostosowywać do okoliczności. Bezpośredniość władzy nie idzie w parze z jej odpowiedzialnością.
Kres poczucia przynależności oznacza, że „kurczy się sfera tego, co społeczne, a pozostaje kapitalizm. Nierówność coraz mocniej wiąże się z izolacją” – ostrzega Sennet[13]. Ta zaś rodzi poczucie nieprzydatności, uniemożliwiając kształtowanie się dialogowych stosunków społecznych. Można nawet z całą pewnością twierdzić, że w wielu społeczeństwach dialog znikł z przestrzeni publicznej. W jego miejsce pojawili się ludzie lękliwi, słabi, którzy próbują przekonać siebie i innych, że budowanie demokracji i konstruowanie własnej tożsamości polega na wykluczeniu tych, którzy mają odmienne poglądy. Do tego dołącza się nieformalna cenzura tkwiąca w umysłach decydentów, która usiłuje zawęzić pole debaty publicznej, a nierzadko próbuje także kogoś zohydzić, wyautować. W procederze tym chodzi o to, aby czyjeś poglądy nie były dyskutowane, upublicznione, propagowane. A przecież swobodna wymiana poglądów i opinii pozwala się ludziom poznawać, eliminuje agresję, prowadzi do budowy społeczeństwa obywatelskiego[14]. Brak dialogu lub nieumiejętność jego prowadzenia zawsze prowadzą do sytuacji konfrontacyjnych, brzemiennych często w negatywne skutki.
Ludzie czują się bezpieczniej, mając do czynienia z jasno sprecyzowanymi własnymi i cudzymi poglądami, które nie muszą być identyczne i mają równe prawo do ich artykułowania. Człowiek z krańcowo odmiennymi poglądami jest mi nawet potrzebny, gdyż jest on moim zwierciadłem. Dlatego też otwarcie się na drugiego człowieka jest zarazem ryzykiem i niezbędnym dla odkrycia własnej tożsamości i ochroną przed fanatyzmem, który uchodzi za jedno z największych wypaczeń natury człowieka[15].
Postawa dialogowa, w przeciwieństwie do konfrontacyjnej, kieruje się imperatywem szacunku dla każdej istoty żyjącej, bez względu na stopień jej rozwoju intelektualnego, rasę, narodowość i przekonania światopoglądowe. Każda istota domaga się bowiem respektowania prawa do bezpieczeństwa, wynikającego z jej godności. Postawę dialogową cechuje również solidarność, będąca rodzajem więzi wytworzonej między ludźmi w celu wyartykułowania ich potrzeb oraz interesów. Dodajmy, iż postawa skierowana na dialogowe poszukiwanie prawdy i dobra wyraża się w sposób dobitny w języku dyskursu i przekazu informacji. Może być więc język walki i język dialogu. Możemy mieć do czynienia także z nadużyciami języka, które równie jak jego militaryzacja, godzą w bezpieczeństwo jednostek i narodów. Szczególnym przypadkiem nadużyć w sferze języka i wykorzystywania go w tej postaci do celowej i zamierzonej dezinformacji słuchacza stała się dziś nowomowa, której skutki są coraz bardziej dokuczliwe[16].
Szczególny wpływ na język odbiorców oraz ich kulturę osobistą posiada język, którym posługują się środki masowego przekazu informacji i język publicznego dyskursu. Coraz częściej staje się on bardziej orężem rażenia aniżeli przekazu rzetelnych informacji i wiedzy. W tej postaci, twierdzi Zbigniew Mikołejko, wyraża on skandaliczną mentalność, będącą wytworem choroby poważnych odłamów społeczeństwa, w tym także polskiego. Choroba ta, pisze Mikołejko, wyraża się „w negatywnej «wolności od», przede wszystkim w wolności od bycia odpowiedzialnym, czyli, w istocie, w ucieczce od wolności, w zachowaniu bezradnym wobec własnego losu i przesyconym sadomasochistyczną tęsknotą za prostacką, brutalną siłą”[17].
Język publiczny charakteryzują w coraz większym stopniu prostactwo i ubóstwo myśli, co prowadzi do powiększania ignorancji społeczeństwa i rozpowszechniania się chamstwa, które uważa się nawet za zdrowy wyraz ludowości, nie zaś agresji społecznej. Czym bowiem pasjonują się media? Z pewnością dla mediów bardziej interesujące są informacje o skandalikach towarzyskich ze światka pseudo gwiazd, aniżeli realne problemy zwykłego obywatela. Telewizja raczy więc swoich widzów serialikami z podłożonym rechotem, ubezwłasnowolniając ich tym samym. Telewizja stała się również narzędziem indoktrynacji, redukującej obszar ideowy do reklamy towarów konsumpcyjnych i masowej rozrywki na niskim poziomie, będącej sposobem ucieczki przed frustracją dnia codziennego. Osobną rolę w „wychowywaniu” społeczeństwa odgrywają filmy amerykańskie, narzucające wzorce, styl życia i język konsumpcji, „trywialny język zbirów, gangsterów, bandziorów lub głupawy język matołów”[18].
Wydaje się zatem trafną konstatacja Jana Szmyda, iż kondycja współczesnego człowieka, jak też relacje międzyosobowe i międzygrupowe wymagają pilnej i radykalnej zmiany. Podobnie ma się rzecz ze współczesną cywilizacją. Jedno i drugie domaga się imperatywnie „rozsądnej i wspólnej inicjatywy”, wielostronnego i skoordynowanego działania głównych sił społecznych, politycznych, gospodarczych, ideowych i intelektualnych współczesnego świata na rzecz „odrodzenia człowieka i strukturalnej przebudowy zastanej cywilizacji, zasadniczej reorientacji kierunku jej rozwoju, a co za tym idzie – na rzecz jej odnowy i ochrony”[19].
Brutalizacja i militaryzacja języka jest bez wątpienia wyrazem także upadku moralności w stosunkach społecznych i międzynarodowych. Zaznaczył się on zwłaszcza w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Bezpośrednio po 1989 roku rozpoczęła się w Polsce ostra walka o władzę między Solidarnością a PZPR. Wywołała ona różnorodne lęki, szczególnie wśród establishmentu dawnego państwa. Aby ocalić stanowiska w życiu publicznym, wiele osób zaczęło się wypierać swoich dawnych poglądów; w taki sposób rozpowszechniła się postawa konformizmu.
Innym jeszcze przejawem upadku moralności stały się wcześniej jeszcze nieznane pseudowartości: konkurencja i bogacenie się za wszelką cenę i wszystkimi możliwymi sposobami. Stąd bezrobocie, degradujące ekonomicznie i moralnie tysiące osób, uznano za zjawisko oczywiste w „zdrowej” gospodarce kapitalistycznej. Podobnie jak bezlitosny stosunek do tych, którzy są pozbawieni sprytu życiowego, czy także wobec rencistów i emerytów, traktowanych jako obciążenie dla budżetu i ciężar dla pracujących. Należy wspomnieć również o rozpowszechnianiu się zwyczaju nagradzania zauszników każdego szczebla władzy, o kumoterstwie, a we wzajemnych odniesieniach – zawiści i wrogości.
Duży udział w utrwalaniu przynajmniej niektórych z negatywnych zjawisk i postaw moralnych ma upadek edukacji, przejawiający się pod różnymi postaciami. Jedną z nich jest zapewne brak starań szkoły o wyuczenie porządnego myślenia analitycznego i syntetycznego, samodzielności formułowania sądów i ocen. Zaniedbania w tym zakresie skutkują przeciętnością. Eliminacja filozofii ze szkół średnich, a niekiedy także wyższych, dopełnia dzieła obniżenia poziomu wykształcenia humanistycznego warstwy inteligencji i pośrednio także ogółu społeczeństwa. Do tego należy jeszcze dodać dużą liczebność klas szkolnych, która utrudnia bezpośredni kontakt nauczyciela z uczniami, co musi prowadzić do depersonalizacji ich wzajemnych relacji. Wspomnijmy już tylko dla porządku o formalizmie w artykułowaniu dyrektyw i wymogów moralnych, wyrażanych w formułach uniwersalnych, które nie pobudzają odpowiedzialnego sumienia, lecz wymagają jedynie bezwzględnego podporządkowania się. Formalizm ten ćwiczy zatem jedynie cnoty uległości i dyscypliny, „generuje heteronomizację etyki wraz z atrofią autonomicznej wrażliwości moralnej”[20]. Nie można się zatem dziwić postawom i zachowaniom kształtowanym w atmosferze dewaluacji wartości i norm[21].
Podsumowanie
W obliczu wspomnianych powyżej negatywnych zjawisk, które rzutują na kształt relacji interpersonalnych i poczucie bezpieczeństwa, trzeba sobie zdawać sprawę, że sanacja życia społeczno-moralnego nie jest procesem łatwym i krótkotrwałym. Wykształcenie się wyższego obyczaju kulturowo-etycznego całego społeczeństwa to raczej kwestia kilku pokoleń. Jednakże nie powinno to nas napawać pesymizmem i tym bardziej zwalniać z obowiązku działań naprawczych. Są one nieodzowne i pilne, ponieważ w powstającym świecie uniwersalizacji będziemy spotykać wciąż nowego „Innego”, o którym dzisiaj nic dokładnie nie możemy powiedzieć, a z którym konieczne będzie nawiązanie pokojowych i twórczych relacji, opartych na wspólnym poczuciu bezpieczeństwa. Ponieważ zaś nie wiemy, jak ten nowy świat i ten „Inny” będą wyglądać, tym bardziej winniśmy sobie uświadomić, że będziemy żyć w świecie jeszcze bardziej aniżeli obecnie szczelnie wypełnionym, w którym wszyscy staniemy się od siebie zależni i wspólne będą nasze zmartwienia i radości[22].
[1] Por. A. Kunce, Zlokalizować tożsamość [w:] W. Kalaga (red.), Dylematy wielokulturowości, Universitas, Kraków 2004, s. 85.
[2] Tamże, s. 86.
[3] Z. Bauman, O tarapatach tożsamości w ciasnym świecie [w:] W. Kalaga (red.), Dylematy wielokulturowości, wyd. cyt., s. 26.
[4] Tamże.
[5] Tamże.
[6] P. Scheffer, Ludzie głupieją, gdy jest zbyt bezpiecznie, „Gazeta Wyborcza” 20–21 marca 2010, s. 16.
[7] Por. D. Ugresić, Ostanie źródło dochodu, „Gazeta Wyborcza” 3 maja 2010, s. 19.
[8] M. Karwat, Naród po obróbce (1), „Fakty i Mity” 2010, nr 8, s. 12.
[9] Por. J. Szmyd, Cywilizacja współczesna w perspektywie myślenia edukacyjnego, „Res Humana” 2010, nr 2, s. 7–20.
[10] A. Leszczyński, Na zewnątrz syf, „Gazeta Wyborcza”, 20–21 lutego 2010, s. 18.
[11] Por. tamże.
[12] R. Sennet, Kultura nowego kapitalizmu, wyd. Muza, Warszawa 2010.
[13] Tamże. Cyt. za: M. Beylin, Kapitalizm cię wyzwoli, „Gazeta Wyborcza” 20–21 lutego 2010, s. 23.
[14] Prozaiczną, lecz ważną przeszkodą w tworzeniu się wspólnot mieszkańców była likwidacja list lokatorów na klatkach schodowych, przez co zostały utrudnione bezpośrednie kontakty i zaistniała anonimowość, która sprzyja także rodzeniu się rozmaitych patologii.
[15] Por. ks. A. Boniecki, Krzyż i demagogia, „Gazeta Wyborcza” 27–28 lutego 2010, s. 25.
[16] M. Głowiński, Nowomowa i ciągi dalsze. Szkice dawne i nowe, Kraków 2009.
[17] Z. Mikołejko, W świecie wszechmogącym. O przemocy, śmierci i Bogu, Kraków 2010, s. 25.
[18] M. Karwat, Naród po obróbce (2), „Fakty i Mity” 2010, nr 9, s. 9.
[19] J. Szmyd, Cywilizacja współczesna w perspektywie myślenia edukacyjnego, wyd. cyt., s. 7.
[20] T. Bartoś, Praktykować moralność, „Res Humana” 2010, nr 1, s. 11.
[21] Por. M. Król, Inwazja chamstwa w życiu publicznym, „Dziennik”, 27 grudnia 2009 r.
[22] Por. Z. Bauman, O tarapatach tożsamości w ciasnym świecie, wyd. cyt., s. 38.
Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzien 2024 r.
Karmi się obojętnością. Niewiarą jej doświadczających w skuteczność wymiaru sprawiedliwości. Choć wiele już się zmieniło, przemoc domowa wciąż jest silnie zakorzeniona w stereotypach i tradycyjnych wzorcach, co obciąża sumienia. Sumienia ofiar, nie sprawców.
Kiedy przed przeszło dwudziestu laty, jako młoda dziennikarka, dotknęłam tematu przemocy w rodzinie, kojarzyła się ona przede wszystkim z patologicznymi rodzinami, w których sprawca nadużywał alkoholu. Przemoc miała wówczas twarz prymitywnego alkoholika, który swoje poczucie wartości buduje na okładaniu pogrzebaczem całkowicie od siebie zależnej żony. Dziś przemoc domowa wielokrotnie mieszka w pięknych willach, nosi drogie, markowe ubrania. Znęca się tak, by nie poplamić ich krwią, bo szkoda. Znęca się w sposób wyrafinowany, trudny często do udowodnienia. Niszcząca siła przemocy rodzinnej stała się sprawiedliwa, dotyka tak samo tych, którzy krew zmywają z linoleum i tych z marmurowych podłóg.
Książka O przemocy. Rozmowy ze wstydem, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Difin, a którą napisałyśmy wspólnie z Danutą Sowińską, suicydolożką, ekspertką i trenerką różnorodności, jest zbiorem poruszających reportaży, opatrzonych merytorycznym komentarzem badaczki i terapeutki. To zaproszenie czytelników do domów, w których mieszka przemoc, otwarcie drzwi dziecinnych pokoi, w których zamiast bezpiecznego światła, pojawia się wieczorem ojciec gwałciciel. To wizyty w kuchni wypełnionej papierosowym dymem i opowieściami o strachu, bezsilności, bezwzględności.
Część reportaży napisałam jako młoda dziennikarka wspierająca ofiary przemocy domowej. Znalazły się potem w mojej pracy magisterskiej, w której pisałam o społecznym postrzeganiu przemocy w rodzinie, obronionej ponad dwadzieścia lat temu. Praca pisana pod kierunkiem naukowym prof. Mirosława Chałubińskiego była wynikiem dziennikarskich penetracji, ale także działań społecznych, którymi wspierałam doświadczających przemocy. Już wtedy promotor zachęcał mnie do jej wydania.
Druga część reportaży powstała współcześnie i jest wynikiem moich doświadczeń jako urzędnika samorządowego, zastępczyni burmistrza, nadzorującej politykę społeczną oraz mediatorki. Książka ma inspirować do myślenia o tym, co zmieniło się na przestrzeni tych przeszło dwudziestu lat, gdy powstawały reportaże. Ma poruszać, skłaniać do reakcji, burzyć mur obojętności. Ale ma też uczyć, wyjaśniać, przełamywać mity. To trudna lektura, bo dotykająca intymnych, delikatnych kwestii, jak choćby gwałt małżeński. Ale jako autorki sądzimy, że to lektura potrzebna, bo wciąż bardzo wielu ludzi nie potrafi pojąć, czemu doświadczająca przemocy osoba nie potrafi uciec od swojego oprawcy. Wartością tej publikacji są osobiste doświadczenia Danusi – ofiary przemocy, molestowania seksualnego, dzielnej kobiety zmagającej się z traumami dzieciństwa.
Ta książka dojrzewała we mnie przez parę lat. Musiałam spojrzeć na problem domowej przemocy z wielu perspektyw, aby ująć go świadomie i twórczo. By nie była to książka tylko buntu przeciwko krzywdzeniu bezbronnych, ale także – szukania rozwiązań, rozumienia postaw, analizowania przyczyn.
Dziś mogłaby zapewne powstać książka po książce – już po jej publikacji otrzymałam wiele sygnałów, wiadomości, zwierzeń czytelniczek, które doświadczają lub doświadczały tego problemu. I kto wie, być może książka będzie miała swoją kontynuację, bo przemoc domowa to zjawisko trudne, wielowątkowe, to – jak mówi jedna z bohaterek moich reportaży – tsunami, które niszczy wszystko wokół.
Publiczne pranie brudów
Wiele zmieniło się przez ostatnie dwie dekady, jeśli chodzi o postrzeganie zjawiska przemocy domowej. Wysiłek organizacji wspierających jej ofiary, konsekwentna praca środowisk kobiecych, aktywność trzeciego sektora przynoszą zmiany i rozwiązania formalnoprawne sprzyjające doświadczającym przemocy. Ostrzejsze sankcje dla sprawców, większa otwartość wobec ofiar. Znacznie trudniejsza okazuje się jednak zmiana mentalności. Wprawdzie przemoc domowa przestała być już tematem tabu, ale nie oznacza to jeszcze, że runął mit rodziny jako oazy szczęśliwości, którą za wszelką cenę należy utrzymać.
Wychowaliśmy się w przekonaniu, że własne brudy pierze się w swoim domu, że w rodzinne sprawy wtrącać się nie należy, bo „oni się pogodzą, a ja będę ta zła”. Trzymamy tę granicę prywatności, nawet jeśli hałas za ścianą jednoznacznie wskazuje na to, że relacje między małżonkami – sąsiadami dalekie są od czułości. Ale – jak słusznie zauważa bohaterka jednego z moich reportaży – rodzina to nie zbiór osób zajmujących tę samą powierzchnię mieszkalną. Czy rodzina, w której zamiast miłości jest przemoc, zamiast szacunku – strach, a zamiast troski – upokarzanie – jest ową oazą szczęśliwości i bezpiecznym azylem? Domowe ognisko nie płonie przecież nienawiścią…
Nie ma już dziś tygodnia, aby media nie donosiły o kolejnym dziecku skatowanym przez rodziców. Ofiarami przemocy są nawet kilkutygodniowe niemowlęta. Czy rzeczywiście możliwe jest, by nikt z sąsiadów nie słyszał rozdzierającego wrzasku katowanego niemowlęcia? Czy możliwe, że nikt z najbliższego otoczenia nie dostrzegł zaniedbania, znęcania – zamiast tak oczywistej miłości i troski?
Wszystkie bohaterki i bohaterowie moich reportaży są zgodni: otoczenie zawsze wie lub przynajmniej się domyśla. Nie reaguje ze strachu, z wygody, „żeby nie chodzić po sądach, żeby sobie nie narobić kłopotów”. Ale także dlatego, że ma przeświadczenie, że wtrącać się nie należy, że to złamanie pewnych zasad współżycia społecznego. Donosicielstwo! Nasłać na sąsiadów pomoc społeczną?
Choroba, która panoszy się obok domowej przemocy, nazywa się obojętność. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, to była normalna rodzina. Tylko zakatowała czteromiesięczną Alę, pozbawiła życia rocznego Wojtka. Na profilach w mediach społecznościowych przelewa się fala potępienia. A potem wracamy do codzienności, w której nikt niczego nie słyszy, nikt niczego nie widzi.
Dopóki nie będzie zdecydowanego sprzeciwu społecznego wobec przejawów przemocy domowej, ciemna liczba przestępstw tego rodzaju wciąż będzie wysoka. Bohaterki moich reportaży często powtarzały: gdyby znalazł się ktoś, kto wyciągnie rękę, kto przerwie ten zaklęty krąg strachu i przemocy, byłaby siła i pomoc w walce o zmianę, o normalność.
– Modliłam się, żeby wreszcie ktoś zobaczył, zapytał wprost. Ile razy można wpadać na ścianę, spadać ze schodów… Modliłam się, żeby to wszystko wyszło na jaw, bo sama za bardzo się bałam, żeby o tym pierwsza komuś powiedzieć. Chciałam, żeby ktoś wreszcie wezwał policję… nie byłoby już odwrotu, musiałabym zeznawać prawdę – opowiadała jedna z moich bohaterek. Sama zbyt słaba, chciała, by ktoś za nią podjął decyzję.
Coraz powszechniejsza i dotkliwa staje się przemoc wobec osób starszych. Paradoksalnie, tutaj tradycyjny model rodziny wielopokoleniowej, w której troskliwa opieka nad seniorami jest czymś oczywistym, znacznie łatwiej się dezaktualizuje. Przemoc ekonomiczna, ale często także fizyczna jest udziałem wielu starszych osób – zwłaszcza w sytuacjach, gdy dorobek życia formalnie przekazali już dzieciom lub wnukom. Blisko osiemdziesięcioletnia staruszka przeszła niegdyś kilka kilometrów do mnie do ratusza z interwencją i prośbą o ratunek. Synowa, chwytając za resztki siwych włosów, ciągała ją po podłodze, a gdy się zmęczyła, dotkliwie seniorkę kopała w brzuch. Starsza kobieta przepisała wcześniej synowi wspólne mieszkanie. Przyszła do mnie z prośbą o pomoc, gotowa pójść do schroniska dla bezdomnych, byleby tylko uniknąć przemocy.
Rodzina rzecz święta
Tradycja i wzorce, w których kształtowane były pokolenia kobiet, niestety bywają sojusznikami domowej przemocy. Ileż razy przez lata słyszałam: dla dobra dzieci, dla dobra dzieci muszę walczyć o rodzinę. Lepszy taki ojciec, jak żaden… dzieci mi nie wybaczą, że rozbiłam rodzinę…
Otóż nic bardziej mylnego. Katarzyna, bohaterka jednego z moich reportaży, jak mantrę powtarzała zdanie: „matka, która milczy, jest takim samym oprawcą jak ojciec, który krzywdzi”. Dzieci z przemocowych domów to potem dorośli poranieni, z traumami na całe życie. Dzieci z przemocowych domów często uciekają z nich przy pierwszej nadarzającej się okazji, zrywając kontakt, obwiniając matkę za piekło dzieciństwa. Dzieci z przemocowych domów nie oczekują od matek heroizmu w starciu z domowym bandytą, tylko bezpiecznego domu.
Pomagając doświadczającym przemocy w uwolnieniu od sprawcy, też miałam chwile zwątpienia. Kiedy już właściwie wszystko zmierzało do postawienia sprawcy przed sądem, nagle słyszałam od bitej latami kobiety: dam mu jeszcze jedną szansę, jesteśmy rodziną przecież… Oczywiście szansa nie została wykorzystana, a poczucie beznadziejności jeszcze się pogłębiało. Z czasem zrozumiałam, że to syndromy, efekty głębokiej traumy, uzależnienia od sprawcy.
– Zastanawiasz się, co jest lepsze, czy to, że zabije cię podczas jednej z awantur, bo za mocno przyłoży, czy kiedy zabije cię z rozmysłem, bo od niego uciekniesz, a on uważa cię za swoją własność. A może najlepiej, gdy ty go zabijesz w afekcie. Tylko wtedy co z dziećmi? – Ada takie dylematy miała setki razy. Zdecydowała się na trwanie i dawanie kolejnych szans. Najbardziej ucierpiały na tym dzieci, zmagające się z nerwicami, depresją, odrzuceniem przez rówieśników. Jazdy od psychiatry do neurologa, od terapii do terapii. Wysoka cena za ratowanie rodziny.
– Mój mąż się nie hamował, dostawałam w twarz pięścią przy dzieciach, kilka razy połamany nos opatrywała mi córka… A potem zobaczyłam swojego syna, gdy po alkoholu szarpał swoją narzeczoną. I zrozumiałam, jaką koszmarną mu wyrządziłam krzywdę. On właśnie taki wzór męża i ojca, taki wzór relacji małżeńskich obserwował latami w domu. Gdzieś w jego świadomości najwyraźniej takie zachowanie stało się dopuszczalne… To był szok – opowiada Halina, doświadczająca przemocy fizycznej, psychicznej, ekonomicznej – właściwie stłamszona i zniszczona przez męża – skazanego ostatecznie za wieloletnie stosowanie przemocy na dwa lata więzienia…w zawieszeniu.
Temida jest kobietą…
Głęboka niewiara w sprawiedliwość albo raczej wymiar sprawiedliwości zniechęca osoby doświadczające przemocy do prób postawienia sprawców przed sądem. Na forach internetowych, gdzie szukają wiedzy, wsparcia, wymiany doświadczeń aż roi się od wpisów: „i co z tego, że go zaprowadzisz przed sąd, skoro dostanie co najwyżej zawiasy!”
W zwierzeniach bohaterek moich reportaży pojawia się często to samo przekonanie: muszę być posłuszna, bo ON zabierze mi dzieci… Nie mogę nic z tym zrobić, bo on przed sądem zrobi ze mnie wariatkę i zabierze mi dzieci… Skąd taki brak zaufania do władzy sądowniczej – zapewne z doświadczeń przekazywanych pantoflową pocztą.
– To potrzebna książka, bardzo. I wszystko, o czym piszecie, to prawda, czytałam momentami jak historię mojego życia. Może powinnyście zorganizować takie szkolenia z rozumienia domowej przemocy dla sędzin i sędziów. Może nie zadawaliby wtedy bitej przez dwadzieścia lat kobiecie, która wreszcie zdobyła się na odwagę, by walczyć, głupiego pytania: „skoro tak długo to trwało, to czemu dopiero dziś pani o tym mówi, czemu wcześniej nie szukała pani pomocy” … Ja kilkukrotnie słyszałam to pytanie w sądzie. I widziałam wzrok sędziny, która mną pogardzała. Najwyraźniej byłam dla niej jedną z tych kobiet, które „lubią, jak im się od czasu do czasu spuści łomot” – napisała do mnie pani Daria już po ukazaniu się naszej książki.
Co chatka, to zagadka…
O Karinie, która po latach znęcania i zastraszania przez męża uciekła wreszcie od niego, wyjawiając rodzinie i bliskim prawdę o szczęśliwym małżeństwie, kuzyn powiedział: „w dupie się przewraca od dobrobytu”. Przemoc psychiczna i ekonomiczna jest dla niego wymysłem feministek. Co to znaczy, że mąż nie może niepracującej żonie ograniczać wydatków? Opływające w luksusy żony powinny być wdzięczne swoim ciężko pracującym mężom i powinny dbać o ich komfort i przyjemności, a nie z nudów wymyślać pretensje i skarżyć się, że mąż wybiera jej sukienkę. Wybiera, bo to jemu ma się podobać. Żona. I sukienka. Tak myśli Kariny kuzyn.
A Karina nigdy podczas kilkuletniego związku małżeńskiego nie zdecydowała o niczym. Nawet o tej nieszczęsnej sukience. Mąż właściwie jeszcze od narzeczeńskich czasów stosował wobec niej przemoc psychiczną, ekonomiczną, a nierzadko – także fizyczną. Dlaczego od niego nie odeszła? Próbowała wiele razy. Za każdym razem ją znalazł. Znalazł i powtórzył: albo będziesz żyła ze mną, albo wcale… Gotowy scenariusz na film sensacyjny.
Ale dla kuzyna Kariny, dla rodziny i znajomych małżeństwo Kariny było wspaniałe, udane i szczęśliwe. Na piątą rocznicę było nawet odnowienie przysięgi, z wystawnym przyjęciem. I rzeczywiście, jak po takim ceremonialnym wyznaniu miłości wzajemnej oznajmić, że mąż przenoszący ponownie przez próg niesie w nicość, strach, bezsilność…
– To książka brutalna w swojej delikatności. Brutalna, bo czytając reportaże, ma się wrażenie, że ta wyciągnięta pięść jest nad twoją głową, a delikatna, bo odkrywająca najbardziej intymne przeżycia ofiar. Rzeczywiście, jak mówiłaś, wpuściłyście czytelników do tych przemocowych domów. I też zastanawiam się, z czym stamtąd wyjdą… Ze współczuciem? Ze złością? Z przerażeniem? Ja sobie uświadomiłam, że to, co myślałam o przemocy domowej to tylko wierzchołek góry lodowej. I wiesz, myślałam, aby tę książkę podarować znajomym, u których relacje są chyba bliskie przemocowym. A potem zrezygnowałam, bo pomyślałam, że stracę znajomych, że może tylko mi się wydaje, a oni się obrażą za wtrącanie w ich sprawy. I zobacz, powieliłam nieświadomie ten mechanizm, o którym piszecie – przyznała zaprzyjaźniona czytelniczka, którą jako jedną z pierwszych poprosiłam o recenzję.
Przemoc domowa jest sprytna. Chowa się za lodówką, na której dzieci przyklejają rodzinne zdjęcia, korzysta z wyrzutów sumienia – ofiar, nie sprawców – że nie spełniły oczekiwań bliskich. Korzysta z nieobecności przyjaciół, by pozamykać szczelnie okna i drzwi na pomoc i reakcję. Przemoc domowa jest cyniczna, bezwzględnie wykorzysta każdą słabość, niedoskonałość, niskie poczucie własnej wartości, brak poczucia bezpieczeństwa. Jest jak tsunami, niszcząca wszystko, co spotka na swojej drodze.
Artykuł uykazał sie w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzien 2024 r.
Na spotkaniu zespołu redakcyjnego „Res Humana” ustalono, że listopadowy numer dwumiesięcznika będzie poświęcony tematyce politycznej. Bo wybory w USA, a w ogóle to dawno o polityce nie było. Zatem, jak mówi jeden z bohaterów popularnego serialu Ranczo: jak tak, to tak.
Dawno, dawno temu podczas wykładu, na którym polityczny propagandzista przedstawiał postęp w budownictwie socjalizmu w PRL, siedzący z dala od prezydium niepozorny osobnik zabrał głos: „Towarzyszu prelegencie, mam jedno pytanie. Czy już nastał ten socjalizm, o którym mówiliście, czy będzie jeszcze gorzej?” Rzeczywiście, kilka lat później socjalizm z łoskotem walnął o glebę. Obiecując fundamentalne zmiany na lepsze, apologeci nowych czasów zaczęli zachwalać kapitalizm, do niedawna będący źródłem zła wszelkiego, a wśród jego konstytutywnych cech wyróżnili dwie: własność prywatną (w odróżnieniu od rujnującej samą siebie własności państwowej) oraz prawa rynku, które miały skutecznie zastąpić nieefektywne centralne planowanie. Publiczność zaniemówiła z zachwytu, lecz wkrótce odzyskała głos. Główny propagator polskiego kapitalizmu Leszek Balcerowicz (profesor bądź co bądź) musiał rejterować przed hałaśliwym, choć mocno niedouczonym (matury ponoć nie miał) Andrzejem Lepperem, rolnikiem spod Darłowa. Przez wiele lat w świadomości zbiorowej Polaków utrzymywało się jednak przekonanie, że może wolniej, może potykając się, ale konsekwentnie zmierzamy do kapitalizmu, bo jeszcze w pierwszych dekadach XXI wieku prywatyzowano to i tamto, a rynek wciąż był pojęciem uświęconym doktrynalnie i o żadnym powrocie do centralizmu nie myślano, a nawet ganiono każdego, kto o państwie jako regulatorze wspominał. Pojawiały się wprawdzie nic nieznaczące określenia, jak społeczna gospodarka rynkowa, pełniły one jednak rolę zmiękczającą dolegliwość wprowadzanych rozwiązań i wzmacniającą zaufanie do przywódców, którzy o ludzkiej twarzy ustrojów nie zapomnieli.
W 1990 roku państwo polskie było właścicielem około 8,5 tysiąca zakładów pracy. Ogółem w latach 1990–2010 dokonano przekształceń własnościowych blisko 6 tys. zakładów (dane wg portalu historycy.org.pl). Nie nudząc podawaniem zbyt wielu szczegółów, można wyraźnie dostrzec, że procesy prywatyzacyjne mocno zwalniały za rządów PiS (rekordzistą okazał się rząd Olszewskiego, kiedy sprywatyzowano tylko 1 przedsiębiorstwo). Bliższe przyjrzenie się pozostałym rządom nie prowadzi do wniosków uogólniających; odnoszę wrażenie, że liczbowe efekty prywatyzacji były raczej odzwierciedleniem aktualnej koniunktury rynkowej lub sprawności urzędniczej niż wyrazem świadomej polityki poszczególnych ekip rządzących. Nigdy się nie udało, choć próbowano, ustalić, jakie dziedziny gospodarki powinny pozostać we władztwie państwa, a jakie z powodzeniem można przekazać w bardziej operatywne, prywatne ręce. Według danych Ministerstwa Aktywów Państwowych na koniec 2023 roku w Polsce funkcjonowało 669 spółek Skarbu Państwa. W latach 2015–2023 nastąpił wyraźny powrót do roli państwa w procesach decyzyjnych, spowolniono prywatyzację, nasiliła się natomiast nacjonalizacja gospodarki. Symbolicznym dowodem tych procesów stała się zmiana nazwy Ministerstwa Przekształceń Własnościowych (która to nazwa obowiązywała do 1996 roku) na Ministerstwo Skarbu Państwa, a gwoździem do trumny procesów prywatyzacyjnych stało się przyjęcie nazwy Ministerstwo Aktywów Państwowych, co stało się w roku 2019 w apogeum rządów PiS. Od 2015 roku rozpoczął się zresztą proces odwrotny: przywrócona została kontrola Skarbu Państwa nad Bankiem Pekao SA, spółką PKP Energetyka, Elektrowniami w Połańcu i Rybniku, 8 elektrociepłowniami i Polskimi Kolejami Linowymi, by wymienić tylko najważniejsze zakłady.
Jednym z kluczowych pytań po utworzeniu – pod koniec 2023 r. – koalicji rządzącej było pytanie o filozofię rządzenia. Nie o wybory ustrojowe, bo te wydają się przesądzone, lecz „o granicę pomiędzy tym, co publiczne, a tym, co prywatne, pomiędzy państwem a rynkiem”[1]. Zacytowałem George’a Friedmana, bo pytanie postawione przez amerykańskiego politologa i doradcę rządowego dotyczy także polskiej ścieżki rozwojowej. A z jego rozważań wynika, że wybór, o którym mówimy, nie jest pochodną zmiany ekipy rządzącej, lecz ukształtowania obiektywnych warunków: wyczerpania zdolności dotąd przyjętego rozwiązania (koncepcji) do prowadzenia skutecznej polityki w następnych latach; gdy ta zdolność zdaje się wygasać, potrzebne jest przestawienie zwrotnic. Takiej manipulacji dokonali w najnowszej historii dwaj amerykańscy prezydenci: Franklin Delano Roosevelt i Ronald Reagan. Pierwszy z nich radykalnie zwiększył zakres władzy rządu federalnego. Reagan zaś zdecydowanie go zmniejszył. „Roosevelt interweniował, przenosząc część władzy z elity finansowej na elitę polityczną. Gdyby tego nie zrobił, przeważyłoby poczucie, że wszystkie elity kraju zawiodły. A właśnie ono doprowadziło do władzy faszystów w Europie”. Czy podobna sytuacja ma miejsce w Europie, czy faszyści zagrażają też Polsce? Jeszcze nie dorwali się do władzy, ale ich obecność coraz mocniej objawia się na międzynarodowej scenie politycznej. „Coś przeciwnego zdarzyło się za Reagana. W latach osiemdziesiątych odpowiedzialnością za kryzys gospodarczy obciążano elity polityczne; społeczeństwo obwiniało strukturę wielkiego rządu, pozostawioną przez Roosevelta. Reagan przesunął więc równowagę pomiędzy państwem a rynkiem w drugą stronę, osłabiając państwo, by wzmocnić rynek”[2]. Zmiana ekipy: Demokraci czy Republikanie nie miała nic do rzeczy. Od Roosevelta do Reagana upłynęło ok. 60 lat, rozdzielało ich zaś kilku prezydentów z obu opcji. Friedman idzie też dalej w swoich rozważaniach. Jego zdaniem, nie chodziło o rzeczywistą zmianę polityki, nie istniały bowiem żadne obiektywne okoliczności, które by taką zmianę wymuszały. „Koncentrowali się nie na rozwiązaniu problemu […], ale na przekonaniu obywateli, że nie tylko mają plan, ale również są pewni jego sukcesu”[3]. Do tego potrzebny jest mistrz iluzji i obaj takimi mistrzami się okazali. „Oprócz swego udziału w określaniu zakresu władzy państwa i rynku prezydent i inni politycy, manipulując strachem i nadzieją, definiują również to, jak oficjalnie wygląda sytuacja. Roosevelt i Reagan byli wielkimi prezydentami nie tylko dlatego, że przesunęli granice między państwem a rynkiem w taki sposób, by odpowiadał potrzebom chwili, ale również dlatego, że stworzyli atmosferę, w której wydawało się to nie zwykłą operacją techniczną, ale moralną koniecznością. Czy wierzyli w to, czy nie, jest mniej istotne niż to, że skłonili do tej wiary innych i w ten sposób umożliwili przeprowadzenie technicznej zmiany”[4].
Można wpaść w cielęcy zachwyt z podziwu dla manipulacyjnej zdolności obu prezydentów. Powstaje jednak pytanie, czy ich sukces wynikał tylko z prestidigitatorskich umiejętności, czy też był wynikiem synchronizacji rzeczywistych potrzeb z siłą propagandy i osobistymi przymiotami. Z najnowszej historii Polski można przecież przypomnieć ekwilibrystykę Jerzego Urbana z lat 1986–89, która żadnego politycznego sukcesu ani jemu, ani jego patronom nie przyniosła. A teraz? Obserwacja zagrożeń wskazywałaby, że nadszedł czas na Roosevelta, czyli na wzmocnienie państwa kosztem rynku. Wojna Rosji z Ukrainą, generująca strach przed wojną na większą skalę, powodziowa katastrofa, chocholi taniec w instytucjach wymiaru sprawiedliwości, zmaganie z migracją, wymaga – tak nam się wydaje – silnego państwa i zwiększenia poczucia bezpieczeństwa. Ktoś, kto więcej wie i więcej umie, powinien wziąć odpowiedzialność za obywateli, zestresowanych tym, co się dookoła nich dzieje. Inaczej przyjdą faszyści, zawsze tak było, a teraz są nadspodziewanie blisko. Obserwacja bieżących zdarzeń potwierdzałaby, że tak się dzieje. Rosną szybko środki na obronność i bezpieczeństwo, a te dziedziny zawsze były i pozostaną domeną państwa. Środki te nie wzmacniają jednak rodzimego kapitału prywatnego, bo przeznacza się je na import, wzmacniając tym samym obcych eksporterów. Przy okazji wychodzi na jaw słaba zdolność technologiczna naszej gospodarki. Nie może być jednak inaczej, skoro na obronność (w tym zakupy sprzętu) przeznaczymy w 2025 r. 4,7 procent PKB, a na B+R tylko coś około 1,3 procent. Prywatne inwestycje nadal spadają. O żadnej prywatyzacji wróble nie donoszą. Ciężar odbudowy zniszczeń po powodzi wzięło na siebie państwo, powołując urząd specministra do tych celów. Na marginesie tego kataklizmu zaczęto sugerować wprowadzenie cen regulowanych na dotkniętych klęską terenach. Przyszedł taki czas. Być może.
W zakamarkach słabnącego z wiekiem umysłu pojawia się jednak pewna wątpliwość. Jak dalece odwrót od polityki uznanej niedawno za fundament rozwoju nie zagrozi pryncypiom ustrojowym? By uniknąć ironicznych uśmiechów, odwołam się do autorytetów, tym razem do Slavoja Żiżka, którego lewicowych przekonań nikt nie ośmiela się kwestionować. Interpretując marksowską analizę możliwości przezwyciężenia organicznych sprzeczności kapitalizmu, pisał: „[…] kiedy możemy mówić o zgodności sił wytwórczych ze stosunkami produkcji w ramach kapitalistycznego sposobu produkcji? Dokładna analiza przynosi tylko jedną odpowiedź na to pytanie: nigdy”. Bo to właśnie „[…] wewnętrzna sprzeczność zmusza system kapitalistyczny do ciągłej, rozszerzonej reprodukcji – do nieustannego rozwoju warunków produkcji […]”. I dalej: „Kapitalizm jest w stanie przekształcić swoją granicę, własną niemoc, w źródło wewnętrznej siły – im bardziej się «rozkłada», im bardziej pogłębiają się jego wewnętrzne sprzeczności, tym bardziej musi siebie zrewolucjonizować, aby przetrwać”[5]. Problem zatem w tym, by dokonując przestawienia zwrotnic, nie usunąć, nie wypalić, jak pisze Żiżek – świadomie lub przypadkiem – tej wewnętrznej sprzeczności, która „stanowi podstawową siłę napędową jego rozwoju”. Bo wtedy nie można wykluczyć sytuacji, że po jakimś czasie, jakiś podobnie niepozorny osobnik zapyta: „panie prelegencie, czy mamy już ten kapitalizm, czy będzie jeszcze gorzej?”.
[1] George Friedman, Następna dekada. Gdzie byliśmy i dokąd zmierzamy, Wyd. Literackie, Kraków 2012, s. 68.
[2] Tamże, s. 68–69
[3] Tamże, s. 68
[4] Tamże, s. 72
[5] Wszystkie cytaty za Slavoj Żiżek, Wzniosły obiekt ideologii, Wyd. Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 2001, s. 70 i 71.
Tekst ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
W połowie XX stulecia uważano powszechnie, że jest ono wiekiem filmu, sztuki wiodącej i prowadzącej orszak wszystkich muz. Nie tyle przeto odkrywcą, co kodyfikatorem tego przekonania był wybitny historyk sztuki Arnold Hauser w swym fundamentalnym dziele Społeczna historia sztuki i literatury. Podobnego zdania był także prof. Kazimierz Wyka, który w swym eseju Podróż do krainy nieprawdopodobieństwa z roku 1947 przypomniał, że jeśli jeszcze w roku 1800 wiodącymi gatunkami sztuki były dramaturgia i poezja, to już sto lat później na czoło wysuwa się powieść, a obecnie tę rolę odgrywa film. Na marginesie uwaga, że kilkanaście lat później prof. Wyka – pod wpływem rozwoju telewizji – zmienił zdanie, a wiodącą rolę rezerwował już nie dla filmu, a „po prostu pewnej techniki przekazu”, którą nazwał telemuzą i której nie uważał za sztukę.
Nie ulega jednak wątpliwości, że film jest jeszcze i dzisiaj, mimo rosnącej stale konkurencyjności telewizji oraz innych nowych środków komunikacji społecznej, kurczenia się na całym świecie widowni kinowej, wiodącym rodzajem sztuki wywierającej najsilniejszy wpływ na umysłowość zbiorową.
Chciałbym postawić i udowodnić tezę, wcale nie tak oczywistą, że jeśli zgodzić się można na pojęcie sztuki wiodącej, to przecież nigdy żadna z owych wiodących sztuk nie funkcjonowała – po pierwsze – w jakiejś abstrakcyjnej próżni, oderwaniu od innych form wypowiedzi, a zawsze – i po drugie – rzecz polegała i polega nadal na „wzajemnym się sztuk oświetlaniu” (jak jeszcze w XVIII w. pisał Fryderyk Schiller), przenikaniu form i treści do innych środków przekazu mających większą szansę przyciągnięcia masowego odbiorcy. Mówię oczywiście o szczytach, bo znamy przecież dobrze i inne zjawisko – wulgaryzowania, spłaszczania, przeinaczania i pospolitowania pewnych treści kultury zwanej umownie wysoką przez równie umownie zwane sztuki niskie. Film jest od wielu już lat bezdyskusyjnie zaliczany w swych najlepszych wydaniach do sztuk kultury wysokiej, ale przecież nie zawsze tak było.
Jeszcze w początkach dziewiętnastego wieku powieść (i w ogóle proza literacka) była – w rzekomo naturalnym systemie sztuk – gatunkiem intelektualnie podejrzanym, tak jeszcze do niedawna traktowano też sztukę filmową. Tak jak powieść wchłonęła wiele form i treści swych wielkich poprzedniczek — dramaturgii i poezji, tak film przejął i przejmuje nadal wiele z tego, czym żyła powieść i co ją konstytuowało, jako swego czasu wiodący gatunek sztuki. Ba, nie byłoby filmu, gdyby przedtem nie istniała powieść! Nie dlatego nawet, że większość filmów to adaptacje dzieł literackich czy też utwory (scenariusze) specjalnie dla potrzeb filmu pisane, lecz dlatego że film, nawet ten tak chlubiący się swoją antyliterackością, własnym filmowym językiem, szukający – i znajdujący jakże często – obrazowe ekwiwalenty słowa, jest niczym innym jak literaturą właśnie, czyli sposobem widzenia świata i spraw ludzkich: środkami mu dostępnymi, specyficznymi, odrębnymi i jakimi kto tam jeszcze chce. Nie przeczy temu nawet fakt, że w okresie kina niemego, a więc w okresie narodzin filmu, związki kina z literaturą były bardzo luźne, niemalże nieistniejące, jako że adaptacje dzieł literackich stanowiły wówczas tylko znikomy procent całej ówczesnej produkcji filmowej – odwrotnie niż współcześnie, w okresie kina dźwiękowego. Lecz czyż nieme filmy Charliego Chaplina, na czele z Gorączką złota czy Dyktatorem, to nie wspaniała literatura? O ileż przy tym wspanialsza od niejednej wspaniałej współczesnej adaptacji filmowej wspaniałego dzieła literackiego!
Tak więc, jeśli poważnie myśli się o sprawie filmu, nie tylko jako odrębnego, posiadającego swą specyfikę, niewątpliwe sukcesy artystyczne i możliwość masowego oddziaływania na miliardy odbiorców (za pośrednictwem telewizji na przykład), to istotnie nie sposób ominąć pytania o związki sztuki filmowej z innymi dziedzinami sztuki, związek filmu z literaturą na przykład i to związek wcale nie jednostronny. Istotny pośród spraw szerszych – cywilizacyjno-technicznych, kulturowych, socjologicznych i artystycznych kontekstach znaczący. To znaczy, że nie tylko, jak wiemy dziś doskonale, literatura oddziałuje na film, ale i odwrotnie: film postawił literaturę (i inne sztuki) w nowej sytuacji, która w sumie ożywczo na nią podziałała, jej możliwości ekspresyjne, które – znowu nawiasem mówiąc – rozwinęły się w dwu skrajnych kierunkach. Jeden to behawioryzm amerykańskiej prozy z lat dwudziestych (np. John Dos Passos czy John Steinbeck), drugi to europejska proza psychologiczna (Marcel Proust czy James Joyce). Odpowiada to przecież dwu skrzydłom poszukiwań w dziedzinie języka filmowego. „Wszystkie kwiaty z naszego ogrodu i z parku pana Swann, i lilie wodne z Vivonne, i prości ludzie ze wsi, i ich domki, i kościół, i całe Combray, i jego okolice, wszystko to, przybrawszy kształt i trwałość, wyszło – miasto i ogrody – z mojej filiżanki herbaty” – pisał Marcel Proust w W poszukiwaniu straconego czasu, demonstrując filmową niemal technikę wywołania swoich obrazów-wspomnień. Czy wielu było filmowców, którzy potrafili znajdywać równie sugestywnie zmysłowe, a równocześnie intelektualnie nasycone obrazy filmowe w swoich dziełach? To jeszcze niemal nietknięta karta w historii kina artystycznego.
Rozwój kina poszedł raczej w tym drugim kierunku wyznaczanym przez prozę behawioralną. Ale czyż historia wielkich dzieł światowego kina (od Chaplina, René Claire’a, Buñuela po Felliniego czy Bergmana) to przypadkiem nie historia buntu przeciw owej ukutej jeszcze przez Karola Irzykowskiego formule kina jako „widzialności obcowania człowieka z materią”, kina jako jednowymiarowej fotografii rzeczywistości? Ależ tak właśnie. Paradoksalnie. Bo to literatura jest tutaj największym sprzymierzeńcem filmu, źródłem głębokiej inspiracji intelektualnej ponad szarzyzną masowej popularnej produkcji, wyzwaniem obustronnie obligującym – ponad nieistotnymi w gruncie rzeczy sprawami techniki i środków przekazu.
Na temat istotnych związków między literaturą a filmem, przenikania form i treści tych dwu różnych i odległych od siebie zdaniem wielu teoretyków sztuki rodzajów wypowiedzi artystycznej, tak oto wypowiedział się René Clair w książce Po namyśle wydanej po polsku i w Warszawie w roku 1957: „Powieściopisarz korzysta również z przysługującej autorowi filmowemu swobody w zakresie dysponowania czasem i przestrzenią. W powieści, podobnie jak w filmie, jeden wieczór może wypełnić całe dzieło, a wiele lat zamknie się tu w paru wierszach, tam znów – w paru sekundach (…). Jednakże powieść przeznaczona dla czytelnika, który może w każdej chwili odłożyć książkę, gdy uwaga jego zaczyna słabnąć – nie podlega prawom widowiska, gdzie autor musi starać się bez przerwy utrzymywać zainteresowanie widza, od chwili ekspozycji akcji aż do jej rozwiązania. Pod względem konieczności przestrzegania tych zasad autor filmowy nie różni się od autora dramatycznego, chociaż obaj mają do czynienia z odmiennymi środkami technicznymi. Dlatego też, jeśli chcemy przez analogię określić charakter opowiadania filmowego, powiemy, że jest ono pokrewne sztuce teatralnej w swej strukturze, a powieści – w swej formie”.
Te słowa René Claira, wielkiego praktyka filmu, a zarazem i pisarza większości swych obrazów, wspierają wstępną tezę tutaj postawioną. Jedno tylko temu wielkiemu artyście się nie udało, a mianowicie jego proroctwo na temat przyszłości kina: „Można zadać sobie pytanie, co po trzydziestu latach pozostanie, co nasi współcześni nazywają kinem? I po trzydziestu latach, kiedy Corneille nie będzie miał o wiele więcej czytelników niż ma ich dziś Pieśń o Rolandzie, kiedy nazwisko Chaplin będzie wymieniane tylko przez niektórych erudytów? Nie ulega wątpliwości, że nasz film będzie wówczas uchodził za prymitywną formę jakiegoś środka ekspresji, który trudno nam sobie wyobrazić, albo może pamiątki po nim zostaną jednym ze zdumiewających śladów zaginionej cywilizacji”.
Miejmy nadzieję, że mimo ostrej konkurencyjności i niebywałej dziś ekspansywności owej Wykowej telemuzy, nieprędko to nastąpi.
Czego Państwu i sobie życzę.
Tekst ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Tadeusz Kotarbiński przejął od swego nauczyciela Kazimierza Twardowskiego przekonanie, iż zadaniem ludzi wykształconych jest zrobić użytek ze swej wiedzy, co znaczyło przekazywać ją tym, którzy takiego wykształcenia jeszcze nie posiadali. Pozytywistyczne hasło niesienia kaganka oświaty pod strzechy miało czynić z dotychczasowych analfabetów pełnowartościowych członków społeczeństwa. Ideałem pozytywistycznym było więc stworzenie społeczeństwa obywatelskiego składającego się z jednostek zdolnych do wzbogacania kultury. Niewątpliwie już wówczas rozpoczęły się procesy globalizacyjne, bo doszukiwano się przede wszystkim tego, co ludzi łączy, a nie dzieli. Tym, co ma wymiar uniwersalny, w zasadzie jest tylko wiedza naukowa, która jest niezależna od dyspozycji psychofizycznych, przynależności rasowej czy narodowej, miejsca urodzenia i społecznego pochodzenia. Nic zatem dziwnego, że pierwsi zwolennicy globalizacji skoncentrowali swe starania na wypracowaniu jednolitej uniwersalistycznej etyki, której podstawą miały być dyspozycje naturalne, które charakteryzowały każdego człowieka. Formułowane wówczas propozycje dlatego były „podwójnie naukowe”, bo z samego założenia wynikały z odkryć nauk przyrodniczych, a więc biologii i fizjologii oraz z samego wnętrza człowieka, czyli z psychologii. Taka etyka z konieczności musiała być empiryczna, a więc musiała swe tezy formułować z doświadczenia. Naukowy charakter etyki od razu stanął w sprzeczności z całą tradycją etyczną opartą na nieweryfikowalnych założeniach metafizycznych. W rezultacie etyka stała się polem najpoważniejszych starć pomiędzy zwolennikami tradycji opartej na dogmatach religijnych a zwolennikami etyki naukowej, w której wszelkie empirycznie nieuzasadnione tezy były z góry odrzucane. Wolnomyślicielstwo zatem od samego zarania oznaczało sposób rozumowania i decydowania o sobie wolny od dogmatyzmu.
Pierwszym polskim filozofem, który podjął próbę wypracowania etyki naukowej, był znany pozytywista i wolnomyśliciel Aleksander Świętochowski, który w 1874 r. obronił w Lipsku napisany pod kierunkiem Wilhelma Wundta doktorat z etyki. Jego rozprawa doktorska O powstawaniu praw moralnych ukazała się drukiem zarówno w językowej wersji niemieckiej, jak i polskiej. Choć jego próby nie można było uznać za udaną, to jednak udowodnił, że można napisać uczony traktat etyczny bez potrzeby odwoływania się do religii. Kotarbiński był natomiast pierwszym filozofem, który w podobnym duchu napisał pod kierunkiem Kazimierza Twardowskiego rozprawę doktorską, ale odwołującą się do utylitaryzmu filozoficznego. Wybór właśnie Milla i Spencera na bohaterów doktorskiej dysertacji był naturalny, bo już wówczas prezentował postawę wolnomyślicielską, co oznaczało samodzielne poszukiwania odpowiedzi na nurtujące go problemy. Prezentował wówczas jeszcze taką samą postawę wobec świata i jego problemów jak jego nauczyciel, Kazimierz Twardowski. Słowem, był wolnym myślicielem na własny użytek.
Można oczywiście zasadnie doszukiwać się początków wolnomyślicielstwa Kotarbińskiego już w okresie jego pobytu na Uniwersytecie Lwowskim, ale trafniejszym jest pogląd, że tych źródeł należy doszukiwać się dopiero od momentu rozpoczęcia przez niego pracy dydaktycznej i naukowej w Warszawie. W swoim życiorysie scharakteryzował pobyt w Warszawie w zaledwie kilku linijkach: „Od r. 1912 do r. 1918 pracował jako nauczyciel prywatny w szkolnictwie średnim, głównie jako nauczyciel łaciny i greki oraz jako wychowawca w Gimnazjum Mikołaja Reja w Warszawie /od 1.IX.1913 do 31.VIII.1919/. W Uniwersytecie Warszawskim pierwszy wykład w charakterze zastępcy wykładowcy filozofii wygłosił dnia 25.IV.1918 r. Od dnia 1.IV.1919 do 31.III.1929 był profesorem nadzwyczajnym filozofii na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1.IV.1929 do 1.IX.1939, czyli aż do wybuchu wojny polsko-niemieckiej, profesorem zwyczajnym filozofii. W roku akademickim 1929/30 dziekanem na Wydziale Humanistycznym”. Kluczowe znaczenie ma tutaj rok 1929, gdy Kotarbiński uzyskał tytuł profesora i zarazem duży autorytet w środowisku naukowym, związany z ukazaniem się jego książki Elementy teorii poznania, logiki formalnej i metodologii nauk. Zyskał wówczas także wielkie uznanie społeczne za otwarty sprzeciw przeciwko próbom segregacji narodowościowej studentów oraz przeciwko klerykalizmowi zawłaszczającemu przestrzeń społeczną. Wówczas okazało się, że podobną postawą wyróżnili się warszawscy wolnomyśliciele, z którymi zaczął ściśle współdziałać.
Kotarbiński dołączył do funkcjonującego wówczas koła intelektualistów przy Polskim Związku Wolnej Myśli (PZWM) i wkrótce objął jego kierownictwo. Była to organizacja działająca równolegle ze Stowarzyszeniem Wolnomyślicieli Polskich (SWP), ale programowo była wolna od zaangażowania politycznego i ideologicznego. Początkowo była to jedna wspólna organizacja skupiająca miejscowych wolnomyślicieli. Działacz Komunistycznej Partii Polski Jan Hempel (1877–1937) doprowadził w 1927 r. do jej rozpadu, wprowadzając do jej statutu zapis: „zostaje uchwalona rezolucja stwierdzająca, że Stowarzyszenie Wolnomyślicieli Polskich stoi na gruncie materializmu dialektycznego i historycznego”. Próba powiązania wolnomyślicielstwa z komunistyczną ideologią doprowadziła natychmiast do rozłamu w Stowarzyszeniu. Romuald Minkiewicz wraz z Janem Baudouinem de Courtenay założyli wówczas PZWM. Kotarbiński był już powszechnie znany jako zwolennik globalnej wspólnoty ludzi, którym oszczędzane będą obawy, które w przeszłości zmusiły Galileusza do wyrzeczenia się swoich poglądów, a Kartezjusza do palenia własnych ksiąg. Wedle jego przekonania prawdziwa wspólnota wolnomyślicieli powstanie dopiero wówczas, „gdy żaden rząd nie będzie rościł pretensji, ni miał prawo, ni władał siłą do rządów nad duszami”.
Statut PZWM zawierał następujące punkty:
a) „Wolni myśliciele polscy, tak jak i wszyscy wolni myśliciele całego świata, uważają rozum i jego prawa za naczelną władzę kierowniczą w swem życiu świadomem,
b) Wolni myśliciele polscy odrzucają wszelkie doktrynerstwo, wszelkie powagi, wszelki dogmatyzm i wszelkie narzucone wierzenia,
c) Wolni myśliciele polscy, wychodząc z założenia, że wolnomyślność jest świecka, demokratyczna i społeczna, zwalczać będą w imię godności ludzkiej: poleganie na autorytetach pozanaukowych w rzeczach nauki, przywilej w dziedzinie politycznej, a wyzysk w dziedzinie ekonomicznej,
d) Wolni myśliciele polscy, dążąc do prawdy przez naukę, a do dobra przez etykę, wymagają od swych zwolenników czynnego wysiłku ku urzeczywistnieniu swych ideałów za pomocą środków ludzkich i kulturalnych. Przyczem nie uznają za prawdę nic z tego, co się sprzeciwia ustalonym wynikom nauki, za dobro zaś uważają bezinteresowne stosowanie w życiu takich zasad moralnych, które nie krzywdzą nikogo, a przeciwnie mogą bliźniemu przynieść pomoc i ratunek,
e) Wolni myśliciele polscy nie zadowalają się li tylko własnemi poglądami i własną filozofją na osobisty użytek, lecz mają za swój moralny obowiązek propagowanie wolnomyślicielskich zasad wśród swego społeczeństwa, starając się zawsze, aby samo życie społeczne we wszystkich jego przejawach oprzeć na zasadach rozumu i sprawiedliwości”.
Do takiego właśnie ugrupowania swój akces zgłosił Tadeusz Kotarbiński. Jako jeden z przywódców miał wpływ na kształt jego dokumentów programowych, a nade wszystko gromadził doświadczenia, które później wykorzystywał, zakładając już po wojnie Towarzystwo Kultury Moralnej. Koło intelektualistów, któremu przewodniczył, nie było zrzeszeniem ogólnodostępnym, bo gromadziło wyłącznie osoby o kwalifikacjach mogących wzbogacić formy działalności całego Towarzystwa. Od października 1930 r. Koło wydawało również własne czasopismo „Racjonalista”, w którym bardzo często publikował swoje artykuły komentujące aktualne wydarzenia w kraju.
Pod kierunkiem Kotarbińskiego Koło PZWM miało jasno określone wymagania, jakimi dyspozycjami powinien odznaczać się człowiek zdolny do współdecydowania o losach bliźnich i umiejący pomagać innym. Nie chodziło bowiem tylko o to, aby dbać o wewnętrzne doskonalenie, ale o to, aby upowszechniać własnym przykładem określone wartości i umacniać więzy społeczne. „Warszawskie Koło Intelektualistów Polskiego Związku Myśli Wolnej pragnie skupić w swoich szeregach przedewszystkiem tych z pośród solidaryzujących się z potrzebami świata pracy pracowników w dziedzinie kultury duchowej, którzy zamierzają współdziałać w walce o wolność głoszenia przekonań, o wykorzenienie z Umysłów wszelkich społecznie szkodliwych nastawień i doktryn anty racjonalnych, osobliwie zaś przesądów religijnych, i o laicyzację szkoły, małżeństwa oraz wszelkich wogóle dziedzin administracji publicznej”.
W swoich artykułach zamieszczanych w „Racjonaliście” Kotarbiński oceniał decyzje polityczne, komentował wydarzenia oraz wypowiedzi decydentów, które były sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem oraz żywotnym interesem społecznym. Najczęściej jednak komentował przykłady klerykalizacji życia społecznego, które pozbawiały lub ograniczały określone grupy społeczne należnych im praw. Szczególnie wrażliwy był na wszelkie ograniczanie wolności słowa i sumienia. Te wystąpienia wymagały niezwykłej odwagi intelektualnej i nieraz powodowały, że musiał poruszać się po stolicy w towarzystwie ochroniarzy, których rolę odgrywali jego studenci. Odważnie bowiem pisał: „Sytuacja jest karykaturalna. Albowiem niepodobna u nas dostać matury o pełni praw bez stopnia z religji, gdy tymczasem, rzecz jasna, kompleks nauk, zawartych w apologetyce katolickiej, mógłby śmiało służyć za test inteligencji: kto mianowicie bierze to za dobrą monetę, jest poprostu naiwny i na świadectwo dojrzałości nie zasługuje. Jeżeli inteligencja ma być gronem ludzi, intelektualnie dojrzałych, to nie może być wogóle inteligencji katolickiej. Może być conajwyżej katolicka półinteligencja. Takiej to właśnie półinteligencji całe zastępy wypuszczają nasze programowo niedokształcające szkoły średnie, domena wpływów przemożnych obcego mocarstwa, któremu Polska szkodliwym konkordatem zaprzedała się w lenno. Dyplomaci i adherenci tego mocarstwa baczą skutecznie, by młodzież nasza nauczyła się nakładać maski przeciwgazowe za podmuchem… naprawdę świeżego powietrza”.
Kotarbiński, z racji swych przekonań, nie mógł zatem zaaprobować podporządkowania celów Związku założeniom ideologii, tak jak wprowadzał to Hempel. Swój krytyczny stosunek do komunizmu wyraził dobitnie: „Czem są komuniści, dobrze wiadomo. Z upodobaniem, godnem lepszej sprawy, nawołują zazwyczaj do bezwzględnej walki klas i radziby zburzyć wszystko w Polsce, na czem się trzyma moc obecnego państwa. Na gruzach dopiero obiecują radosne budownictwo”. Formułuje wówczas wzorzec osobowy liberała, który uznawał za godny propagowania model człowieka. Każdemu liberałowi „Terror polityczny obcy mu jest nie mniej od ekonomicznego wyzysku. Znając okropności kapitalizmu wogóle, z nieufnością patrzy na rodzące się nowe formy kapitalizmu państwowego (Rosja), obawiając się z tej strony połączenia ucisku ekonomicznego z terrorem. Ceni sobie własność prywatną, byle trzymana w karbach, a wobec procesu kształtowania się form kolektywnych prywatnego posiadania i kolektywnych form czynu stawia sobie przedewszystkiem zadania ochronne: baczyć, by i ten proces konieczny, do którego przystosować się trzeba, nie deptał odrębności indywidualnych, pozwalał każdej rozwinąć własne siły twórcze, a z materiału na elitę nie urabiał standaryzowanych przeciętności. W głębi duszy indywidualista marzy o ustroju bez władzy. Jest tedy w zasadzie anarchistą. Racjonalizm nie pozwala mu być anarchistą w praktyce, byłby to bowiem anarchizm… niepraktyczny. […] Wolnomyśliciel przeciwstawi się w zasadzie nakazowi praktyk religijnych, ale przeciwstawi się i zakazom, chyba że dotyczyłyby praktyk niegodziwych (przysięga nieletnich na całe życie, okrutne formy uboju zwierząt itd.)”.
W stronę etyki niezależnej
To właśnie działalność w organizacji wolnomyślicielskiej zwróciła uwagę Kotarbińskiego na dyspozycje moralne człowieka, które ostatecznie decydowały o jego społecznym postrzeganiu, a zatem warunkowały skuteczność jego działania wśród innych. Dlatego zawsze sprzeciwiał się przeteoretyzowaniu rozważań etycznych. Nie sztuką bowiem jest uprawiać moralizatorstwo, sztuką jest samemu być moralnym i swym postępowaniem pozytywnie wpływać na innych. „Ważniejszą jest rzeczą, by ludzie byli szczęśliwi niż żeby byli wymyślnymi filozofami. Do tego trzeba przedewszystkiem kultury moralnej. Ludzie muszą być lepsi, szlachetniejsi, uczciwsi. Zgoda, że do szczęścia potrzeba też rozumu fachowego, życiowego, społecznego. Niech każdy ma wiedzę i myśli racjonalnie w zakresie swojej specjalności i w sprawach życiowych, własnych i zbiorowych. […]. Z religjami wiąże się tyle dóbr duchowych, że należy raczej opóźniać niż przyspieszać odchodzenie mas ludzkich od religji. Wolę zacnego człowieka, wierzącego w Matkę Boską (a takich jest wielu, wielu…), niż wyzwolonego z wszelkich przesądów sobka i aferzystę (też zespół cech bardzo pospolity!)”.
Kotarbiński swój liberalizm prezentował zarazem w nauce, jak i w życiu prywatnym. Był jednym z pierwszych naukowców w Polsce, który postulował ochronę praw zwierząt i nie akceptował żadnych form dyskryminacji ludzi. Nic zatem dziwnego, że znajomym kojarzył się z antycznym mędrcem, który konsekwentnie utrzymuje takie samo stanowisko i nie jest podatny na pokusy płynące ze zmerkantylizowanego świata społecznego. „Nic więc dziwnego, iż jeszcze przed drugą wojną światową nazwano go, człowieka wówczas niespełna pięćdziesięcioletniego, «Sokratesem warszawskim». Tak nazywał go Karol Irzykowski, wybitny krytyk literatury polskiej, a zarazem utalentowany publicysta. Jakże trafnie: tak jak Sokrates, nauczanie i wychowywanie traktował bardziej jako posłannictwo niż jako zawód, a dzieła rozumu opromieniał ciepłem uczucia; tak jak Sokrates, opierał wiedzę na zdrowym praktycznym rozsądku człowieka niefilozofującego; tak jak Sokrates, odważnie stawał w obronie wolności sumienia, godności ludzkiej, sprawiedliwości i prawdy, prawdy wiodącej do cnoty, która wiąże się z pożytkiem; tak jak Sokrates wreszcie, był autorytetem moralnym i intelektualnym”.
Działalność w stowarzyszeniu wolnomyślicieli, a także osobiste zaangażowanie w walce o równouprawnienie społeczne oraz w obronie praw zwierząt zaowocowały sformułowaniem przez Kotarbińskiego ogólnego zarysu koncepcji ustanowienia takich relacji między ludźmi, aby wyeliminować z nich wszelkie formy uprzedzeń, a także zbędne cierpienie. Taki zarys przedstawił w popularnym szkicu O tak zwanej miłości bliźniego. Program minimum etycznego opierał się na prostej recepcie – każdego stać na choćby minimalny poziom poczucia przyzwoitości. Przedstawił swój program obrazowo: „Co do mnie, rad zaliczam do ludzkości psy, a nie zaliczam hyclów”. Program ten oznaczał budowanie etyki od dołu, od strony możliwości psychologicznych i biologicznych zwykłych ludzi. Dlatego, choć Kotarbiński uważał zagadnienia etyczne za najważniejsze z rozważań filozoficznych, to otwarcie wyrażał swój sceptycyzm co do możliwości zbudowania etyki naukowej i możliwości jej nauczania. „Za dużo tkwi we mnie sceptycyzmu co do możliwości wypracowania uszczegółowionego systemu dyrektyw mądrości życiowej, spełniającego warunki intersubiektywnego uzasadnienia”. Formułowana przez niego koncepcja etyki od początku z samego założenia była nieskomplikowana i łatwa do przyswojenia i zaakceptowania przez każdego. Choć ludzie różnią się od siebie możliwościami psychofizycznymi, miejscem zamieszkania, pracą i pod wieloma innymi względami, to jednak mają takie same potrzeby i oczekiwania. Etyka niezależna właśnie wywodzi się od tego, co ludziom wspólne i niezmienne czasowo. Każdy może ją wzbogacać i każdy może pilnować przestrzegania jej prostych zasad. To jest właśnie jej największa przewaga nad religiami, które z samego założenia segregują ludzi, bo wyznawca ma prawo wierzyć tylko w jedną z jej tysięcy odmian i sam nie ma żadnego wpływu na jej treść. Dlatego Kotarbiński twierdził: „Etyka, naszym zdaniem, w równej mierze jak lecznictwo lub jak administracja, nie potrzebuje światopoglądowych uzasadnień. Jej wskazania pozostają niezmiennikami, wszystko jedno, czy ktoś rozsądny jest materialistą, czy idealistą, czy spirytualistą w ogólnej teorii bytu”. Tak rozumiana niezależność była jego zdaniem możliwa do zagwarantowania, jeśli tylko ludzie będą szukać uzasadnień dla wyznawanych przez siebie zasad etycznych w ludzkiej egzystencji i nie będą nakładać na to z góry przyjętych niepodważalnych ograniczeń. Dlatego w swoim odczycie w 1963 r. podkreślał: „Poruszyłem trzy problemy, które zalicza się tradycyjnie do metafizyki: problem ontologicznej wolności woli, problem istnienia Opatrzności i problem nieśmiertelności duszy. Od tych problemów etyka ma być niezależna”.
Kotarbiński zasłynął zatem w Polsce przedwojennej jako wolnomyśliciel, który na dodatek wieszczył zmierzch religii, którą uznawał za relikt przeszłości. Nie angażował się jednak w akcje zmierzające do usunięcia religii ze szkół, ograniczał się tylko do krytyki w swojej publicystyce. Wystarczyło to jednak do tego, aby został uznany przez środowiska klerykalne za wichrzyciela i z tej strony zdarzały się nawet oskarżenia o działalność prokomunistyczną. Wówczas bowiem na ogół utożsamiano ateizm z komunizmem.
Wolność jednostki Kotarbiński pojmował bardzo szeroko, co uwidoczniło się w określaniu przez niego wolności jako pewnej przestrzeni, do której dobro i zło mają taki sam dostęp, a przez to niezbędne są próby jej reglamentowania. W efekcie podejmowania takich prób wolności może być za dużo lub za mało. Innej możliwości nie ma. W swoim artykule o idei wolności z 1936 r. przedstawił fundament przyszłej etyki niezależnej: „Otóż równowagę zachowują ci, co opędzają się od zła, na tem trawiąc główny swój wysiłek. Walka z cisnącą lub grożącą klęską: z mrozem, głodem, chorobą, nędzą, niewolą oto cele takiego rodzaju. Tężyznę zachowują te społeczeństwa, którym siedzi na karku taka zmora, jako obecne lub ewentualne zło. I całe życie społeczne organizuje się najlepiej przez takie cele. Optimum pozytywności jest wtedy, kiedy ktoś znajduje bogactwo form wyżycia się osobistego w służbie idei społecznej o takim charakterze obronnym”. Takiego właśnie człowieka nazywał wówczas liberałem, a jego ukształtowanie – głównym zadaniem wychowania. Troska i walka o wolność jest jego głównym zadaniem, bo zabieganie o wolność i sprawiedliwość zdobi ludzi bardziej niż starania o własną pomyślność.
Nie można przy tym też nie podkreślić, że szkole lwowsko-warszawskiej bliska była wówczas idea klerkizmu, czyli uprawiania nauki dla niej samej bez angażowania się w jakąkolwiek działalność, która temu przeszkadza. Postawa klerka była pochodną akceptacji przekonania bliskiego stoicyzmowi, że człowiek powinien kierować się wyłącznie wskazaniami swego rozumu. Analityczny charakter dociekań prowadzonych w szkole Twardowskiego wykluczał także możliwość kierowania się innymi racjami. Aktywny udział w innych instytucjach społecznych z pewnością bowiem utrudniał rozstrzyganie problemów naukowych. Skutkowało to tym, że uczniów Twardowskiego charakteryzował kult wolności uprawiania nauki, nawet jeśli przynosiło to negatywne skutki dla nich samych. Przyznawał to zresztą sam Kotarbiński: „Z socjologicznego punktu widzenia można nie bez racji próbować podciągnąć postawę twardowszczyków pod rubrykę eskapizmu, ucieczki przed udziałem w walce społecznej, biernego pacyfizmu społecznego warstw intelektualistyczno-mieszczańskich”. Mimo że sam podkreślał zawsze, że jest uczniem Twardowskiego, to nie stronił od zaangażowania społecznego i właśnie to zaangażowanie spowodowało, że stał się w polskim społeczeństwie niekwestionowanym autorytetem moralnym i naukowym. Można to skwitować zaledwie jednym przesłaniem kierowanym do wszystkich ludzi. Każdy jest autorytetem moralnym dla siebie, jeśli tylko będzie kierować się własnym rozumem. To właśnie rozum dysponuje władzą nad nami także w kwestiach moralnych, gdyż mieści się w nim niemożliwa do kontrolowania instancja, którą jest własne sumienie. Wedle Kotarbińskiego na straży tego, aby postępowanie jednostki było zgodne z aprobowanymi zasadami, stoi właśnie sumienie, instytucja wewnętrznej kontroli, niepodatna na żadne wpływy zewnętrzne i wewnętrzne. Zawsze pozytywnym jest chcieć być dobrym, bo to zgodne z ogólnym nastawieniem sumienia, ale złym człowiek staje się nie przez to, że tak chciał, lecz przez to, że zbłądził. Dla Kotarbińskiego rozbieżność pomiędzy głosem sumienia a własnym postępowaniem wynika raczej z niedostatków intelektualnych jednostki, która nie potrafiła racjonalnie przewidzieć następstw własnych decyzji, niż ze świadomego działania. To nie sumienie się myli, ale sami ludzie. Zdefiniował tę instancję kontrolną następująco: „Sumienie – to chyba pewna odmiana wstydu. Gdy dajemy folgę złemu zamiarowi, gdy popełniliśmy coś nie w stylu porządnego człowieka, zaraz ono zaczyna kołatać do naszego serca […]. Sumienie przestrzega nas przed tym lub gnębi za to, co wedle naszego, jakże trafnego na ogół poczucia, przyniosłoby nam wstyd w oczach ludzi godnych szacunku”. Kotarbiński zakładał bowiem, że skoro w życiu zdarzają się sytuacje, w których intelekt nic rozsądnego nie jest w stanie podpowiedzieć, to w takich przypadkach należy odwołać się do osądu sumienia. Osąd ten wydawany jest przez wyobrażenie sobie hipotetycznej sytuacji, w której oceniamy kogoś, kto realizuje właśnie takie samo zadanie, jakie sami chcemy w danej chwili podjąć. To wówczas ujawnia się owa nieomylna, zaczerpnięta od Arystotelesa, władza oceniania w kategoriach antynomii. Postępowanie wbrew werdyktom sumienia jest stąd działaniem dehumanizującym, podejmowanym wbrew naturze człowieka, a stąd „największym dla człowieka nieszczęściem jest świadomość sprzeniewierzenia się głosowi własnego sumienia”.
Wedle Kotarbińskiego wystarczy uważnie obserwować świat, aby kierować się racjami rozumu. Ujawniają się one w działaniu, a więc są cechami (intencji, zamiarów, osób) czynów słusznych, godnych szacunku, czcigodnych. Złem są natomiast ich antynomie, czyny haniebne. Zestawienie czynów czcigodnych i haniebnych jest więc czytelne dla każdego rozumnego człowieka. Kotarbiński dla celów dydaktycznych pokusił się o wskazanie takich antynomicznych par czynów godziwych i haniebnych: „Mamy tedy następujące linie oscylacji naszych własnych ocen etycznych:
1) męstwo – tchórzostwo,
2) dobre serce – zły człowiek,
3) prawość – nierzetelność,
4) panowanie nad sobą – brak woli,
5) szlachetność – niskie motywy”.
W późniejszych opracowaniach zestawienie to uległo pewnym modyfikacjom, które jednak nie zmieniły istoty rzeczy tych antynomii:
1) dobroć – okrucieństwo,
2) uczciwość – nieuczciwość,
3) bohaterstwo – tchórzostwo,
4) dzielność – opieszałość,
5) opanowanie – uleganie pokusom.
Ideał opiekuna spolegliwego
Doświadczenia wojenne wykazały, że nawet, wydawałoby się, niewzruszone zasady etyczne zawodziły w obliczu ogromu tragedii, którym ludzie musieli stawiać czoła. W koncepcji etyki niezależnej pojawia się wówczas instytucja osoby wspierającej, która jest w stanie pomóc i znaleźć wyjście z traumatycznej sytuacji. Kotarbiński ujął to lapidarnie: „Człowiek potrzebuje jakiejś techniki katarktycznej, jakiejś metody oczyszczania swego wnętrza z urazów, więc i z udręki wyrzutów sumienia. Ulgą jest dlań zwierzyć komuś życzliwemu a dyskretnemu gnębiącą tajemnicę własnego złego czynu i naradzić się z nim ufnie, niby z sobą samym, nad tym, jak wyrządzoną krzywdę naprawić, jeśli się da, jak uzyskać z powrotem prawo do moralnego szacunku, jaką wobec siebie samego zastosować dyscyplinę psychiczną, by się utwierdzić w dobrej woli i w oporze przeciwko zdrożnym pokusom i podszeptom”. Do udzielania takiej pomocy nie trzeba kończyć uniwersytetów, bo każdy normalny człowiek pochyli się z troską nad losem skrzywdzonego. Nie potrzeba przecież ludzi zmuszać do tego, aby pomagali zagubionemu dziecku czy nieporadnej staruszce. Pomaganie słabszym i potrzebującym ludzie mają niejako wpisane w swoją naturę. Przykładem tego są rodzice względem swoich dzieci.
Opiekuństwo jest więc podstawą wszystkich więzi społecznych. Jedyny problem polega na tym, aby rozciągnąć je na innych niebędących własnymi bliskimi. Wymagania są wysokie, ale spełnić je może każdy człowiek, który potrafi coś poświęcić innym, aby ci mogli się też cieszyć pełnią życia. „Do sprawowania spolegliwego opiekuństwa trzeba umieć oddać się cudzej sprawie, być dobrym dla kogoś, zdobyć się na odwagę stawiając czoło wszelkim spotykanym niebezpieczeństwom. Prawdziwy spolegliwy opiekun to świadek gotowy z narażeniem się własnym bronić prawdy przeciw kalumniom. To człowiek, który dotrzymuje danego słowa, żeby nie wiem, co miało go spotkać – człowiek prawy. To człowiek taki, że oprze się syreniemu śpiewowi pokusy choćby najponętniejszej, okaże dyscyplinę wewnętrzną, odporność na powaby, które usiłowałyby go odwieść z drogi obowiązku, czyli przyjętego opiekuńczego zadania. A z jakich brzydactw składa się odrażająca fizjonomia łotrostwa? Łotr to zdrajca, który dał się przekupić i wydaje w ręce prześladowców tych, co mu zaufali; lub choćby sędzia, który zapewnia swoim wyrokiem triumf fałszu, pognębiając prawdę, człowiek nieprawy. A cóż to go obchodzi, że ktoś od niego zależny ginie w takich czy, innych odmętach? To nawet pociąga złego człowieka, okrutnika, sadystę, on doda jeszcze męczarni słabszemu, w tym znajdując właśnie satysfakcję. A bywają też mizeroty etyczne w innym stylu, ludzie bez pionu, na których nie można liczyć, bo taki zapowie, a nie dotrzyma, bo nie umie sobie odmówić doraźnej przyjemności i staje się szmatą, jak to się mówi, narkomanem, gotowym na wszystko dla przeżycia podniety, której stał się sługą niewolnym. To nonsens spodziewać się po takim trwałej pomocy w tarapatach. A tchórz, to jeszcze jedna dość zwykła postać nędznika. I oto konkluzje, wzorzec moralnie pozytywny – to opiekun spolegliwy, a więc osobnik dobry, prawy, odważny, z dyscypliną wewnętrzną, bo na takich tylko opiekunów można liczyć we wszelkich okolicznościach, a na konterfekt moralny negatywności składają się wady, tym zaletom przeciwne. […] Opieka to ochrona przed klęską, nieszczęściem, cierpieniem w ogóle. I tylko to jest jej zadaniem”.
Kotarbiński nie chciał zatem tworzyć etyki skomplikowanej, lecz przemawiającą do każdego. Przekonują nas o tym jego próby sformułowania ogólnej zasady moralnej na kształt imperatywu kategorycznego Kanta. Miała ona kilka postaci, z których najbardziej znana brzmi następująco: „postępujmy tak, by w społeczeństwie przez nas kształtowanym wzbudzić, rozwijać i utrwalać motywację charakterystyczną dla postawy dobrego opiekuństwa”. W innej postaci imperatyw swej etyki niezależnej brzmiał zaś: „Postępuj tak, by to odpowiadało postawie dzielnego opiekuna”.
W tym właśnie sensie Kotarbiński mówił o podobieństwie etosu rycerskiego z koncepcją spolegliwego opiekuna. Cóż z tego bowiem, że rycerz wie, jak należy walczyć, skoro sam unika walki. Żeby zasłużyć na miano spolegliwego opiekuna, trzeba zatem nie tylko walczyć ze wszystkimi przejawami cierpienia, także u innych istot go doznających, ale trzeba też walczyć o to, aby sytuacje takie już więcej się nie powtórzyły. Opiekun charakteryzować się musi bowiem cechami, które wyróżniają go z ogółu i przyciągają do siebie otoczenie, a ktoś bierny, unikający walki, z pewnością nigdy takim wzorcem się nie stanie. W tym właśnie ujawniają się wolnomyślicielskie źródła idei opiekuna spolegliwego, bo tylko wolnomyśliciel nie boi się głosić własnych poglądów ani ich bronić, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Literatura:
Deklaracja, „Racjonalista” 1932, nr 3 (we wszystkich cytatach zachowano pisownię oryginałów, choćby przeczyła zasadom współczesnej polszczyzny).
Kalendarz wolnego myśliciela 1935/36, „Wolnomyśliciel Polski”, Warszawa 1935.
Klinger A., Problematyka świeckiej kultury socjalistycznej w Polsce ludowej w latach 1957-1973, WSP, Zielona Góra 1976.
Komunikat, „Racjonalista” 1932, nr 12.
Konstańczak S., Etyka niezależna w Polsce, Oficyna Wydawnicza UZ, Zielona Góra 2019.
Kotarbiński T., Czynniki krępujące swobodę myśliciela, [w:] Kultura i nauka, Wydawnictwo Kasy im. Mianowskiego, Warszawa 1937.
Kotarbiński T., Dwa prądy, „Racjonalista” 1932, nr 10.
Kotarbiński T., Idea wolności, „Epoka” 1936, nr 1 i nr 2.
Kotarbiński T., Inteligencja katolicka, „Racjonalista” 1931, nr 5.
Kotarbiński T., Medytacje o życiu godziwym, Wiedza Powszechna, Warszawa 1985.
Kotarbiński T., O kulturze filozoficznej humanisty, „Argumenty” 1963, nr 15.
Kotarbiński T., O tak zwanej miłości bliźniego, „Przegląd Społeczny” 1937, nr X-XI.
Kotarbiński T., O tak zwanej miłości bliźniego, „Przegląd Społeczny” 1937, nr 10.
Kotarbiński T., Drogi dociekań własnych, PWN, Warszawa 1986.
Kotarbiński T., Wybór pism, t. II, Myśli o myśleniu, PWN, Warszawa 1958.
Kotarbiński T., Pewna odmiana socjalizmu „Racjonalista” 1931, nr 9.
Kotarbiński T., Pisma etyczne, pod red. P.J. Smoczyńskiego, PWN, Warszawa 1987.
Kotarbiński T., Po burzy, „Racjonalista” 1931, nr 1.
Kotarbiński T., Postulaty wolnomyślicielstwa, „Argumenty” 1957, nr 1.
Kotarbiński T., Przykład indywidualny kształtowania się postawy wolnomyślicielskiej, [w:] tenże, Pisma etyczne, Ossolineum, Wrocław 1987.
Kotarbiński T., Utylitaryzm w etyce Milla i Spencera, Nakładem Akademii Umiejętności, Kraków 1915.
Kotarbiński T., Studia z zakresu filozofii, etyki i nauk społecznych, Ossolineum, Wrocław 1970.
Kotarbiński T., Życiorys własny, Archiwum Połączonych Bibliotek WFiS UW, IFiS PAN i PTF w Warszawie (Nowe Archiwalia – nieskatalogowane).
Minkiewicz R., O pełni życia i o komunie duchowej, Nakład Jakóba Mortkowicza, Kraków 1907.
Pelc J., Pożegnanie z Tadeuszem Kotarbińskim, [w:] J. Pelc, Wizerunki i wspomnienia. Materiały do dziejów semiotyki, PTS, Warszawa, 1994.
Skrudlik M., Bezbożnictwo w Polsce, Nakładem i drukiem Księgarni i Drukarni Katolickiej S.A., Katowice 1935.
Świętochowski A., O powstawaniu praw moralnych, Nakładem „Przeglądu Tygodniowego”, Warszawa 1876.
Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
We wrześniu 2024 roku Mario Draghi przedstawił opublikowany pod swoim kierownictwem raport dotyczący przyszłości europejskiej konkurencyjności. Diagnoza w nim zawarta jest bardzo niekorzystna dla Unii Europejskiej. Stwierdzono wprost, że bez zmiany polityki Europejczycy, w porównaniu z innymi regionami świata, będą biednieć. W szczególności problemem będzie luka innowacji pomiędzy Europą a USA, która będzie narastać.
W wielu kręgach uważa się, że ocena przedstawiona przez Draghiego jest dewastująca dla obecnej unijnej polityki konkurencyjności. W praktyce przytoczone w raporcie argumenty nie są nowością. Siłą raportu Draghiego jest zebranie ich w jednym dokumencie i przedstawienie na tak wysokim szczeblu UE. W raporcie wskazano również kierunki reform, które mają przeciwdziałać pogarszaniu się sytuacji konkurencyjnej UE w świecie. Rozwiązaniem problemów konkurencyjności państw członkowskich ma być zwiększenie nakładów na innowacje związane z obronnością, energetyką oraz ogólną dekarbonizacją gospodarki. Równolegle ze wzrostem nakładów konieczne jest uproszczenie i ujednolicenie procedur, co ułatwiłoby funkcjonowanie nie tylko przedsiębiorcom, ale również naukowcom zaangażowanym w tworzenie nowych, innowacyjnych rozwiązań.
Ponadto w dokumencie tym jednoznacznie stwierdzono, że od rozwoju konkurencyjności zależy nie tylko zamożność, ale również jakość życia w Unii Europejskiej, a utrzymanie dotychczasowej ścieżki rozwoju uniemożliwi realizację ambitnych celów UE. W praktyce prędzej lub później będziemy zmuszeni do trudnych wyborów – teraz w postaci koniecznych zmian lub później z powodu niemożności realizacji przyjętych planów.
Innowacja – odrobina teorii
Dyskutując o innowacjach i innowacyjności warto zacząć od podstaw. Upraszczając, innowacja to zastosowanie w praktyce gospodarczej czegoś nowego, np. wynalazku, procesu, nowej metody marketingowej lub nowej metody organizacji działalności gospodarczej itp. Oznacza to, że innowacją jest pewien proces, który prowadzi do określonych efektów gospodarczych, może on mieć charakter naukowy, technologiczny, organizacyjny, finansowy lub handlowy. Jego efektem staje się upowszechnienie jakiegoś rozwiązania.
W każdym przypadku punktem wyjścia jest coś nowego, co musi być wynalezione. To może być produkt, technologia, sposób organizacji przedsiębiorstwa czy też nowe zastosowanie istniejącego już produktu. Wynalazek może być wdrożony i staje się innowacją, ale też może nigdy nie zostać skomercjalizowany. W przypadku gospodarek rozwijających się innowacja może mieć charakter imitacyjny, tj. powielać rozwiązania i wynalazki powstałe gdzie indziej, jednakże w przypadku krajów wysokorozwiniętych możliwości imitacji są ograniczone, a kluczowe są własne wynalazki, w oparciu o które można osiągać przewagę konkurencyjną.
Do sukcesu gospodarczego UE niezbędny jest zarówno wynalazek, jak i jego wdrożenie – innowacja. Oznacza to, że nie można skupiać się jedynie na procesie innowacyjności, ale należy również istotnie wspierać wynalazczość, która wiąże się z dużo większą dozą ryzyka. Ten aspekt jest bardzo często pomijany.
Innowacja może mieć charakter przełomowy lub powszedni. Innowacje przełomowe są bardziej pożądane, ze względu na skalę oddziaływania na gospodarkę i społeczeństwo, jednakże ich występowanie jest zdecydowanie rzadsze i wymagają one więcej wysiłku oraz nakładów. Zazwyczaj innowacje przełomowe oznaczają dziesiątki lat pracy, zanim wynalazek się upowszechni. Za przykład może posłużyć proces wdrażania telewizji, komputerów czy internetu. W ostatnich latach tempo zmian znacząco wzrosło, ale nadal powinniśmy postrzegać innowacje przełomowe jako procesy długoterminowe. Z tego powodu prawdopodobieństwo pojawienia się nowych, nieznanych dotąd przełomowych innowacji do roku 2050 jest bardzo niskie.
Innowacyjność UE – nowa stara pieśń
Po II wojnie światowej Europa przeżywała okres dynamicznego rozwoju, który wynikał z procesu naprawy zniszczeń wojennych oraz modernizacji państw. Najważniejszym narzędziem w tym zakresie był Plan Marshalla, który umożliwiał rozwój wybranych państw europejskich poprzez imitację amerykańskich innowacji. Taka metoda rozwoju utrzymywała się aż do lat 70. XX w., czyli do czasu kryzysów na rynkach ropy.
W późniejszym okresie, wraz z rozwojem Europy, zmieniły się europejskie uwarunkowania, w tym koszty funkcjonowania gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. Ponadto rozwój gospodarczy po II wojnie światowej doprowadził do sytuacji, w której imitacyjność była już niewystarczająca. Konieczne było poszukiwanie innych ścieżek rozwoju. Nadal jednak, poprzez możliwość konkurowania na światowych rynkach Europa radziła sobie stosunkowo dobrze.
Na przełomie wieków pojawiły się kolejne czynniki ograniczające konkurencyjność i innowacyjność Unii Europejskiej. Konkurencja państw azjatyckich, a zwłaszcza Chin, zaczęła być silnie odczuwalna nie tylko na europejskich rynkach, ale również w innych krajach rozwijających się, gdzie do tej pory towary europejskie nie napotykały takiej rywalizacji.
Spojrzenie wstecz na politykę pokazuje, że innowacyjność od dawna ma duże znaczenie w europejskiej gospodarce, a polityczne próby zwiększenia jej roli w rozwoju gospodarczym nie są nowością. Unia Europejska i jej państwa członkowskie martwią się spadającym wskaźnikiem wzrostu gospodarczego co najmniej od początku XXI w., upatrując szansy na zmianę sytuacji właśnie w innowacyjności. Jednakże dotychczasowe wysiłki nie przyniosły spodziewanych efektów.
Jednocześnie na terenie UE zaczęły rosnąć koszty wspólnych polityk, zwłaszcza w dziedzinie ochrony środowiska i klimatu, które z każdym rokiem, poprzez coraz bardziej szczegółowe regulacje, silniej oddziałują na przedsiębiorstwa. Brak podobnej presji na konkurencję spoza UE (pierwsze ograniczenia związane z emisją gazów cieplarnianych zostały nałożone na towary spoza UE dopiero w 2023 r. w ramach rozporządzenia CBAM) spowodował większe koszty funkcjonowania dla wielu sektorów gospodarczych w UE oraz ucieczkę części produkcji poza jej granice. W praktyce rosnące koszty oznaczają większą niepewność dotyczącą przyszłości i mniej wolnych środków finansowych. Oba te czynniki istotnie wpływają na inwestycje i powiązane z nimi innowacje.
Ponadto w Unii Europejskiej występuje inna struktura innowacji niż w Stanach Zjednoczonych. Za oceanem innowacje są głównie kojarzone z wysokimi technologiami, np. sztuczną inteligencją. Natomiast w Europie innowacje częściej koncentrują się na technologiach związanych z produkcją przemysłową, które nie są aż tak zaawansowane. Z tego powodu korzyści finansowe z wdrożenia nowych technologii w USA są zdecydowanie wyższe.
Istotną różnicą pomiędzy USA i UE jest również system finansowania innowacji, który w przypadku Europy również powinien być traktowany jako bariera rozwoju. Potrzeba zachowania jak największej przejrzystości i zasadności wydawania środków publicznych w UE powoduje, że granty na badania są przyznawane głównie podmiotom o określonej reputacji, których prace są zaawansowane, a ich wyniki da się w dużym stopniu przewidzieć. Znacznie trudniejsze jest uzyskanie wsparcia dla małych i nowych podmiotów, których pomysły są obiecujące, ale wiążą się z dużym ryzykiem. W Unii Europejskiej inwestuje się w bardziej przewidywalne rozwiązania.
Skutkiem tych czynników, jak również szeregu innych, jest narastający rozdźwięk pomiędzy innowacyjnością Unii Europejskiej i USA, jak również najbardziej rozwiniętych krajów azjatyckich, które inwestują w wysokie technologie.
Europejski Zielony Ład – innowacyjna strategia na trzecie dziesięciolecie XXI w.
W takich warunkach, w 2019 r., Komisja Europejska zaproponowała Europejski Zielony Ład – strategię do roku 2030, mającą na celu osiągnięcie harmonijnego rozwoju zgodnego z potrzebami środowiska przyrodniczego, hamującą tempo zmiany klimatu i zapewniającą rozwój społeczno-gospodarczy na odpowiednim poziomie. Narzędziem do realizacji tych celów ma być innowacyjność europejskiej gospodarki, która poprzez nowe wynalazki, lepszą organizację gospodarki oraz zmianę stylu życia Europejczyków ma się przyczynić do zmniejszenia presji na środowisko przy jednoczesnym zapewnieniu odpowiedniej zamożności i jakości życia. Polityka ta przy odpowiednich modyfikacjach ma być również kontynuowana w kolejnych latach, aby w 2050 r. osiągnąć neutralność klimatyczną Unii Europejskiej.
W praktyce wiele wskazuje na postępujący rozdźwięk pomiędzy tymi hasłami, co jest widoczne w rosnącym podziale na zwolenników i przeciwników Europejskiego Zielonego Ładu. Punktem kulminacyjnym niezadowolenia były protesty rolników na początku 2024 r., ale wskazuje się, że kolejne podobne fale mogą pojawić się w przyszłości wraz z włączaniem kolejnych interesariuszy w obowiązki związane z przeciwdziałaniem zmianie klimatu. Jedną z płaszczyzn tego sporu są też malejące dochody Europejczyków. Z jednej strony mamy założenie polityczne, że uwzględnienie czynników środowiskowych w gospodarce i życiu społecznym wywoła silny impuls na rzecz innowacyjności, a z drugiej rosnące koszty życia, które zniechęcają do podejmowania ryzyka.
Teoretycznie, nowe potrzeby społeczno-gospodarcze sprawią, że będzie potrzeba ich zaspokojenia za pomocą nowych rozwiązań, bardziej dostosowanych do pojawiających się potrzeb. Jednakże zmiany mogą być kosztowne. Co więcej, jak już wskazałem wyżej, proces innowacyjności jest związany z czasem. Nawet w przypadku szybkiego stworzenia efektywnych (np. niskoemisyjnych) wynalazków, ich komercyjne wdrożenie w życie i upowszechnienie zajmie wiele lat. W tym czasie gospodarstwa domowe i przedsiębiorcy są zmuszeni do ponoszenia coraz większych kosztów polityk środowiskowych, przy jednoczesnym braku takich kosztów w innych regionach świata. Wskutek tak prowadzonej polityki, w Europie koszty dóbr i usług, np. energii są wyższe niż poza nią, a dochody się nie zmieniają. Trudno więc dziwić się, że zdolność nabywcza Europejczyków maleje.
Powstaje pytanie, czy długookresowe potencjalne i raczej niepewne korzyści są w stanie zrekompensować straty ponoszone obecnie? Nic w raporcie Draghiego nie wskazuje, aby tak miało być.
Czy proponowane zmiany są wystarczające?
Propozycje reform przedstawione w raporcie Draghiego wydają się słuszne, wręcz niezbędne. Jednakże kluczowym elementem jest sposób, w jaki te działania miałyby być wykonane. Doświadczenia pokazują, że procesy upraszczania procedur w UE mogą prowadzić do sytuacji, w których wprowadza się nowy, uproszczony dokument, ale nie wycofuje z użycia starego. W efekcie poziom biurokracji zamiast uproszczenia zwiększa się. Taka sytuacja zbyt daleko nie odbiega od rzeczywistości. Przedstawiciele administracji w celu jak najbardziej przejrzystego wydawania środków publicznych są w stanie stworzyć mechanizmy, które pozornie wydają się dużo prostsze od wcześniejszych, ale jednocześnie wymagają bardzo szczegółowego raportowania, na podstawie trudno dostępnych danych. Skutkiem tego dla wielu podmiotów proces aplikacji o wsparcie przestaje być opłacalny. Dotyczy to nie tylko finansowania innowacji, ale również wsparcia nakierowanego na rozwój lub modernizację podmiotów gospodarczych lub gospodarstw rolnych. W podobny sposób można oceniać zmiany w pozostałych obszarach wskazanych przez Draghiego. W teorii są one słuszne, ale kluczem będzie ich implementacja.
Jednocześnie warto zastanowić się, czy propozycje zawarte w raporcie Draghiego są wystarczające. Kluczowe jest pytanie: co powoduje, że jesteśmy innowacyjni? Dlaczego jako Europejczycy jedynie w niewielkim stopniu jesteśmy w stanie tworzyć wynalazki przełomowe i skutecznie je wdrażać? Czy przyczyny tkwią jedynie w obszarach wskazanych przez Draghiego, czy też istnieją inne czynniki mogące ograniczać innowacyjność w Europie?
W tym kontekście może warto zastanowić się nad czynnikami powodującymi skłonność do innowacji. Czy my jako Europejczycy jesteśmy chętni do podejmowania ryzyka, jakie wiąże się z tworzeniem wynalazków i ich wdrażaniem do gospodarki? A może jednak wolimy swój czas, pieniądze i energię poświęcać na inne aktywności, w tym związane z wolnym czasem? Te pytania w dużej mierze pozostają bez odpowiedzi, ale jeśli porównujemy Europejczyków z Amerykanami, to warto uzmysłowić sobie, że różni nas nie tylko system instytucjonalnego wsparcia dla innowatorów, ale również szereg innych czynników, w tym poziom zamożności, skłonność do ryzyka, dostęp do dóbr publicznych itp. One powodują, że przeciętny Europejczyk ma większe oparcie w państwie, które wspomoże go w razie problemów, niż Amerykanin, który wszystko musi sam wypracować, niejednokrotnie ryzykując, aby być bardziej innowacyjnym i konkurencyjnym. Różnice w postawach wydają się głęboko zakorzenione w nieco odmiennych systemach kulturowych. Z Europy do Ameryki migrowali ci, którzy zdecydowali się podjąć ryzyko. Podobnie jest ze współczesnymi migrantami. W wielu przypadkach są to osoby, które ryzykują swoją pozycję społeczną na rzecz niepewności związanej ze znalezieniem się w nowym, obcym środowisku.
Różnice widać również w podejściu do wzrostu gospodarczego. Nie bez przyczyny wiele alternatywnych koncepcji rozwoju jest bardziej akceptowanych w Europie, a odrzucanych lub marginalizowanych w USA. Potrzeba wzrostu jest jednym z ważniejszych czynników powodujących, że USA przyjmują ostrożną politykę klimatyczną i podejmują działania głównie w tych obszarach, które dają szanse na rozwój innowacji. Podstawową siłą napędową Amerykanów jest wzrost. W Europie częściej mówimy o rozwoju, którego jedną ze składowych jest wzrost. Niejednokrotnie jest on hamowany poprzez internalizację efektów zewnętrznych i uwzględnianie pozaekonomicznych aspektów rozwoju. Takie postawy z natury stawiają nas na innej pozycji w wyścigu opartym na konkurencyjności. To tak, jakby brać udział w biegu, ale mieć buty związane sznurówkami.
Warto więc zadać sobie pytanie, czego jako Unia Europejska chcemy i jak zamierzamy to osiągnąć? Być może poprzez innowacje da się pogodzić cele wzrostu i konkurencyjności z ochroną środowiska i przeciwdziałaniem zmianie klimatu, ale rozwiązania te powinny być bardziej oparte na zaufaniu, na akceptacji ryzyka niepowodzeń w procesie poszukiwania nowych rozwiązań oraz na wzroście świadomości społecznej. Innowacje w postaci przytwierdzania plastikowych korków do butelek nie rozwiążą problemów klimatycznych, zwłaszcza gdy potrzebujemy ich w sektorach energii i transportu.
W tej sytuacji raport Draghiego jest z pewnością krokiem w dobrym kierunku, ale chyba niewystarczającym.
Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopada-grudzień 2024 r.
Pełny, bez skrótów, zapis rozmowy można odsłuchać jako podcast (kliknij tutaj).
Robert Smoleń: Może zacznijmy ten wywiad nietypowo. Ponieważ ukaże się on drukiem tuż przed 15 listopada – czyli przed dniem 70. urodzin Pana Prezydenta, zacznijmy od życzeń w imieniu redakcji i Czytelników „Res Humana”. Chcielibyśmy życzyć, żeby Pan Prezydent był bardziej słuchany. Żeby Pana opinie, oceny, podpowiedzi, rekomendacje były traktowane poważnie i – najlepiej – wdrażane w życie. Ale to byłoby trochę egoistyczne; dlatego że to my mielibyśmy korzyść z takiego obrotu sprawy. Więc dodajmy do tego tradycyjne życzenie: zdrowia, pomyślności, szczęścia, miłości.
Aleksander Kwaśniewski: Dziękuję bardzo. Od razu dodam: z tym słuchaniem to jest różnie. Są momenty, kiedy słuchają, są momenty, kiedy nie słuchają…, ale byłbym wobec wszystkich słuchających chyba jednak niesprawiedliwy, gdybym bardzo narzekał, że tak zupełnie nie słuchają. Mogliby lepiej słuchać, oczywiście. Ale nie jest źle, tym bardziej że czas biegnie, zmieniają się okoliczności, więc musimy też mieć dużo pokory w tym oczekiwaniu na to, by być wysłuchanym.
Robert Smoleń: O, właśnie! To jest dobry punkt wyjścia, bo chciałem najpierw zapytać o politykę i postpolitykę. Ale zadam to pytanie przewrotnie: gdyby Pan teraz pełnił urząd prezydenta, to co uznałby Pan za swoje najważniejsze cele? Co wpisałby Pan na sztandary? Pana prezydentura kojarzy się z wejściem do Unii Europejskiej, do NATO, z Konstytucją; mnie również z umiejętnością łagodzenia sporów, bo przecież obejmował Pan urząd w warunkach bardzo rozpalonych, rozgrzanych emocji. A czym powinien zająć się prezydent dzisiaj i – powiedzmy – od sierpnia 2025 roku?
Aleksander Kwaśniewski: Trochę zmodyfikujmy to pytanie. Za pół roku odbędą się wybory. Można by zastanowić się, co powinno być programem nowego prezydenta – porządnego, kompetentnego, wrażliwego, którego nazwiska jeszcze nie znamy – w okresie najbliższych pięciu lat. Powiedziałbym tak: pierwsza rzecz to zacząć kleić społeczeństwo. To sprawa najważniejsza, ponieważ takiej polaryzacji, takiej głębokości podziałów jeszcze nie było. Nawet w końcówce PRL one były dużo mniejsze niż dzisiaj. Przebiegają w poprzek wszystkiego: środowisk, rodzin, właściwie wszędzie to jest zauważalne. A ten typ polaryzacji, wręcz wrogości, prowadzi do marnowania kapitału społecznego. Zamiast pracować stu procentami ludzi, pracujemy połową. Może to doprowadzić do niezwykle niebezpiecznych efektów. Nie mówię nawet o fizycznej agresji, jaka może się pojawić, ale z samym tym poziomem nienawiści raczej niewiele da się zbudować. Przeciwdziałanie tej polaryzacji będzie procesem niezwykle trudnym. Całe pięć lat będzie za mało, ale można dać początek temu procesowi przez gesty, słowa, otwartość do dialogu z różnymi grupami. Myślę, że w tej sferze zmiana nastrojów może nastąpić szybko. Druga rzecz jest związana z otoczeniem międzynarodowym; chodzi oczywiście o bezpieczeństwo. Zagrożenie jest dzisiaj niewątpliwie większe niż w przeszłości, którą możemy pamiętać. Ciągle mamy swoje bezpieczniki, gwarancje w postaci obecności w NATO, ale nowy prezydent będzie musiał wziąć odpowiedzialność za tę kwestię. Może ona zresztą być elementem antypolaryzacyjnym, bo to jeden z tych obszarów, w których spór nie musi być tak gorący. Trzecim wyzwaniem, które powinien podjąć prezydent, jest pokazanie, że żyjemy w XXI wieku. Zmiany, jakie się dokonują, są niezwykle szybkie, niezwykle głębokie i Polska musi być do nich przygotowana. W tej kadencji trzeba się skupić na edukacji, wspieraniu badań naukowych, kulturze – bo ona też jest jednym z nośników nowoczesnych wartości. Tutaj też będzie istotna rola do odegrania, nie tylko poprzez narodowe czytanie lektur. Następną sprawą jest wzmocnienie pozycji Polski w tych strukturach, do których należymy – zarówno politycznie, jak i poprzez fakty. Broniąc Unii Europejskiej i mądrze ją dalej integrując, Polska absolutnie może stać się jednym z jej wiodących krajów, wśród czterech – pięciu państw, które odgrywają w niej najważniejszą rolę. Mamy argumenty, mamy potencjał. To samo dotyczy NATO. Kolejna rzecz – to budowanie relacji między sąsiadami. Mamy sąsiadów dużych, z którymi historyczne obciążenia są niemałe. Niemcy przeżywają swoje kłopoty, ale pozostają naszym partnerem numer jeden. Mądra polityka w stosunku do nich i współdziałanie z nimi ma ogromne znaczenie. Po drugiej stronie mamy Ukrainę. Jaka ona będzie, jaka wyjdzie po tej wojnie, to wielka niewiadoma. Jeżeli chcemy poważnie traktować nasze deklaracje, że Ukraina powinna być w Unii Europejskiej, to gdy tak się stanie, będziemy mieli sąsiada, który działa według tych samych zasad i standardów. Ale praktycznie na tym tle pojawi się wiele konfliktów, które trzeba będzie rozwiązać (jak rolnictwo, rynek pracy, transport czy dzielenie na nowo europejskiego tortu, w wyniku czego dla nas będzie mniej, bo dla nich musi być więcej). To będzie wzbudzało różnego rodzaju emocje. Prezydent musi odegrać odważną rolę nie poprzez chodzenie pod rękę z większością, która myśli często krótkowzrocznie, tylko przez budowanie argumentacji, przekonywanie – a także szukanie rozwiązań. To już tyle wymieniłem, że właściwie na pięć lat powinno mu starczyć.
Robert Smoleń: Inaczej mówiąc, to byłby powrót do arystotelesowskiej wizji polityki, gdzie ważne jest dobro wspólne, a nie postawienie na swoim i pognębienie przeciwnika. Naturalne jest więc teraz pytanie, czy taki powrót jest w ogóle możliwy i to w sposób ewolucyjny, nie w efekcie jakiegoś wstrząsu?
Aleksander Kwaśniewski: Trzeba od razu powiedzieć, że ten arystotelesowski model jest ideałem zarysowanym u początku naszej cywilizacji i w gruncie rzeczy nie wiem, w jakich epokach i przez kogo został osiągnięty.
Robert Smoleń: W Europie, w Polsce po roku 1989 i w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych?
Aleksander Kwaśniewski: Moim zdaniem jego idealizowanie i wręcz przeciwstawianie postpolityce jest dużym uproszczeniem. Oczywiście nie mam żadnych wątpliwości, że polityka ma o tyle sens, o ile służy dobru, interesom wspólnym; nawet jeżeli służy minimalizowaniu zjawisk negatywnych. W ostateczności polityka jeszcze broni się w oczach Arystotelesa, jeżeli jest to wybór mniejszego zła. Kiedy wiemy, że nie mamy dobrych rozwiązań, to spośród wszystkich możliwych staramy się wybrać to najmniej złe. Nie daje to politykowi wielkiej satysfakcji, ale czasami jest niezbędne. Natomiast przykładów zjawisk negatywnych, takich jak prymat interesu osobistego, kariery, jak nienawiść do przeciwnika, wręcz chęć wyeliminowania go (także fizycznego) – mamy, jak historia długa, mnóstwo. Bez nich w ogóle nie byłoby wielkiej literatury. Przecież wszystko, co pisze Szekspir, jest w gruncie rzeczy o tej czarnej stronie polityki. I do dzisiaj są to dzieła aktualne! Polityka jest tak samo motywowana tą dobrą wolą i szukaniem dobra wspólnego, jak jest motywowana miłością, nienawiścią, pieniędzmi, namiętnościami różnego typu. To jest dusza człowieka, ta komplikacja związana z każdym z nas, który ma te lepsze i gorsze strony. Trzeba przyjąć, że w przyszłości nadal będzie się toczyła wieczna walka koncepcji dobrej polityki z koncepcją polityki sprywatyzowanej, zdegenerowanej. To idzie falami. Mamy okresy bardziej sprzyjające dla dobrej polityki i mniej sprzyjające.
Jeżeli chcemy pogadać o latach dziewięćdziesiątych, to trzeba na nie spojrzeć trochę szerzej. Otóż co się stało po przełomie lat 1989–1990, w dużej mierze zapoczątkowanym w Polsce? Proces, który został wtedy uruchomiony, oznaczał, że jest szansa zakończenia pewnego okresu historii i popróbowania czegoś nowego. Najpierw rezygnacja z doktryny Breżniewa przez Gorbaczowa, później rozpad Związku Radzieckiego, stworzyły krótki okres rzeczywiście wzmożonego optymizmu – przekonania, że da się zrobić wiele dobrych rzeczy, że przy wszystkich trudnościach to jest do osiągnięcia. Do polityki weszło pokolenie urodzone już po wojnie, nieobciążone jej syndromem, odważniejsze w myśleniu i działaniu. W mojej ocenie z tego wynikało przekonanie, że można działać właśnie w interesie dobra wspólnego i pokonywać dotychczasowe ograniczenia, dotychczasowe podziały. I wtedy zdarzyło nam się rozszerzenie NATO (co moim zdaniem wcześniej w ogóle było niemożliwe, a później – po roku dwutysięcznym, a dokładnie po atakach terrorystycznych na Stany Zjednoczone 11 września 2001 r. – też by się nie zdarzyło), bezprecedensowe rozszerzenie Unii Europejskiej o dziesięć krajów, przyjęcie euro. Czyli podjęto kilka decyzji o wymiarze niewątpliwie historycznym, w oparciu o przekonanie, że jakaś epoka się skończyła i w nowej epoce możemy organizować świat w duchu bardzo pozytywnym, bardzo optymistycznym.
Robert Smoleń: A więc taka moralna polityka była tylko krótkotrwałym ewenementem w historii?
Aleksander Kwaśniewski: Nie do końca. Na przykład okresy powojenne zazwyczaj owocują takim właśnie nawrotem do źródeł, do zasad, do moralności. Pomysł ojców-założycieli Wspólnot, żeby w potarganej dwiema kolejnymi wojnami Europie pogodzić największych wrogów – Niemców i Francuzów – jest dowodem jakiejś siły moralnej. I jednocześnie wyobraźni. Mieli odwagę zbudować, i to w warunkach niezwykłych, coś, co w moim przekonaniu jest jedną z największych koncepcji politycznych, jakie ludzkość stworzyła; może obok Stanów Zjednoczonych Ameryki. Mieliśmy właśnie taką reakcję na dwie wojny światowe – budujemy wspólny rynek, otwieramy granice, rozpoczynamy procesy pojednania, młodzież się uczy nawzajem swoich języków, wymiana szkół, wymiana młodzieży… To się przecież działo nie tylko na wysokim poziomie politycznym, ale też na praktycznym, bardzo istotnym. Takie momenty w historii były. Natomiast później – co może jest typowe, i co jest swoistym paradoksem – dłuższe okresy bezpieczeństwa i rozwoju owocują tym, że te wartości zaczyna się mniej cenić. Pokolenia, które przez dziesiątki lat miały pokój, nie odczuwały zagrożenia wojennego, są słabo uczulone na te kwestie. Zawsze te dwa rodzaje, dwa typy polityki będą ze sobą współistnieć i konkurować. Polityka w wymiarze moralnym i etycznym, taka, która chce coś dobrego zrobić, z polityką egoistyczną. A egoistyczna jest początkiem nacjonalistycznej, ze wszystkimi jej konsekwencjami.
Politycy, których spotkałem na swojej drodze – choć skłamałbym, gdybym powiedział, że oni w ogóle nie myśleli o tym, jak wygrać wybory, jak przyłożyć przeciwnikowi; takich świętych to ja chyba nie spotkałem w ogóle – jednak mieli silne przekonanie, że można coś robić w imię dobra wspólnego. I wtedy to się udaje.
Piotr Stefaniuk: Czy Pan Prezydent mógłby podać najbardziej nieetyczne Pana zdaniem epizody polityczne ostatnich lat?
Aleksander Kwaśniewski: Nie mówię o moim czasie, bo choć różnie z tym bywało, to wobec tego, co dzisiaj się dzieje, trudno byłoby mi bardzo narzekać. Natomiast taką grubą sprawą, którą uważam za głęboko nieetyczną i też mocno wpływającą na scenę polityczną w Polsce, była słynna akcja przeciwko kandydaturze Włodzimierza Cimoszewicza w wyborach prezydenckich w 2005 roku. Grupa ówczesnych państwowych urzędników, funkcjonariuszy służb, bo to był Brochwicz i młody Miodowicz, zorganizowała tę słynną akcję z panią Jarucką, sformułowała różne fałszywe oskarżenia. W rezultacie Włodek tego nie wytrzymał i się wycofał. To było nadzwyczaj poważne nadużycie – wykorzystanie służb specjalnych i zezwolenie na ich wtrącanie się w kampanię wyborczą. Miało ono swoje konsekwencje: Cimoszewicz być może by tych wyborów nie wygrał, ale w pierwszej turze wziąłby dwadzieścia parę procent głosów, to utrzymałoby lewicę na odpowiednim kursie i polityczna mapa wyglądałaby inaczej. Nie bylibyśmy przez kolejne lata skazani na całkowitą dominację dwóch partii wywodzących się z tego samego obozu solidarnościowego – co, jak widać, przynosi dość opłakane skutki. Więc to działanie oceniam jako obrzydliwe i szkodliwe.
Prawdą jest to, co stwierdzili kiedyś Kopernik z Greshamem: że słaby pieniądz wypiera dobry pieniądz. Jeżeli gdziekolwiek następuje obniżenie standardu, to nie jest tak, że można powiedzieć: „No, dobra; tośmy sobie te standardy poobniżali, a teraz wrócimy albo do punktu wyjścia, albo do dobrych standardów”. Nie! To jest po prostu trwałe obniżanie. Ludzie adaptują się do nowego języka, nowych zachowań, braku przestrzegania reguł itd. Zaczęło się od akcji przeciwko Cimoszewiczowi, ale dzisiaj można powiedzieć – na podstawie tego, co się słyszy w sprawie Pegasusa czy innych nadużyć (bo nie mamy przecież danych) – że służby różnego rodzaju nadal mają wpływ na kwestie wyborcze, biorą w nich udział i są w nie zaangażowane. A to absolutnie nieakceptowalne.
Kolejną rzeczą głęboko nieetyczną jest to wszystko, co stało się w sądownictwie. Niewątpliwie wymagało ono reformy. Ale sposób wprowadzenia zmian uważam za działanie bardzo szkodliwe, w wielu elementach niekonstytucyjne, niezgodne z prawem. Za cel postawiono bowiem nie poprawienie wymiaru sprawiedliwości, nie skrócenie czasu oczekiwania na prawomocny wyrok, tylko zawłaszczenie wymiaru sprawiedliwości pod siebie, tak żebyśmy mieli powolnych sędziów, którzy będą tak decydować, jak czynnik polityczny chce. Jarosław Kaczyński zafundował nam w jakimś sensie powrót do PRL-u: rząd miał być formalnie rządem, ale centrum decyzyjne znalazło się na ulicy Nowogrodzkiej. To było niezwykle dewastujące i zasady, i polską demokrację.
Piotr Stefaniuk: Co było powodem takiej degeneracji Prawa i Sprawiedliwości? Bo to była degeneracja – było widać krok po kroku, dokąd oni się zsunęli. Podobna sytuacja miała miejsce z Kościołem, instytucją Kościoła katolickiego. Czym w ogóle jest tożsamość pisowska?
Aleksander Kwaśniewski: Można ją, przynajmniej z grubsza, łatwo opisać. Ona jest narodowo-katolicka. Czyli mamy dwa elementy, które są w istocie zawsze spajające. Z jednej strony jest katolicyzm – i jeszcze dodatkowo w wymiarze Rydzykowym. Mówimy o Kościele najbardziej konserwatywnym, najbardziej tradycyjnym. Element „narodowy” w moim przekonaniu też jest zbudowany bardzo szczególnie: w mniejszym stopniu na dumie, bardziej – na kompleksach. Na strachu przed obcym, nieufności wobec tego, co przychodzi z zewnątrz, na braku wiedzy, braku doświadczeń w kontaktach ze światem, nieznajomości języków obcych. To jest myślenie narodowe, ale dosyć zaściankowe, mówiąc wprost. Następna rzecz: oni mają papiery solidarnościowe. W warunkach współczesnej Polski to niezwykle ważne. Żadne inne ugrupowanie, które papierów solidarnościowych by nie miało, nie mogłoby zrobić takiej kariery. W pewnym momencie oni zaczęli świadomie zawłaszczać tę tradycję, tłumacząc, że Wałęsa to był agent, a prawdziwymi bohaterami byli Walentynowicz, małżeństwo Gwiazdów czy Lech Kaczyński.
Kolejny element – i to już jest świadoma polityka Jarosława Kaczyńskiego – on po zwolnieniu przez Wałęsę z funkcji szefa Kancelarii Prezydenta w 1991 lokuje się wśród przegranych transformacji. I podejmuje decyzję kolekcjonowania wszystkich takich przegranych. Zaczyna apelować do tych, którzy nie byli przy Okrągłym Stole (on akurat był), do tych, którzy tracą pracę, do tych, którzy nie znajdują się na odpowiednich stanowiskach, do tej części Solidarności, która nie ma poczucia awansu i satysfakcji i tak dalej. I bardzo sprawnie zaczyna tych ludzi organizować wokół siebie, dając im jednocześnie mocne argumenty, dlaczego im się nie udało. Przecież nie mówi im, że dlatego, że byli za mało zdolni, za mało pracowici, nie wykazali się odpowiednią determinacją czy wytrwałością. Daruje im się wszystkie możliwe wpadki. Wytłumaczył im, że winni ich niepowodzeń są komuniści, liberałowie, Zachód, Wałęsa… I to nagle stworzyło całkiem pojemny koncept tożsamościowy, do którego bardzo wiele osób mogło się włączyć. Którego dodatkowo jedynym widzialnym spoiwem był Jarosław Kaczyński – czyli od razu ta partia została ułożona w sposób dość scentralizowany, a później już zupełnie hierarchiczny i uzależniony od jednostki (szczególnie po śmierci brata i pokłóceniu się z trzecim bliźniakiem, czyli Dornem).
I ostatni element tożsamościowy – w moim przekonaniu bardzo ważny – to jest ideé fixe Jarosława Kaczyńskiego. Wychodzi on z seminariów Ehrlicha z przekonaniem, że koncepcja prawa Carla Schmitta jest słuszna. Że nie można zaakceptować dyktatu prawa, tylko to my – naród decydujemy o tym, jakie jest prawo. A naród – to jest większość. A kto wyraża najlepiej wolę tej większości? No, partia! To jest całkowite odwrócenie konstrukcji, z którą my przychodzimy. W tym sensie wszystkie te hasła Jarosława Kaczyńskiego – o IV Rzeczypospolitej, o tym, że obowiązująca Konstytucja „upadła” – mają uzasadnienie. Bo demokracja według standardów zachodnich do jego ideé fixe po prostu nie pasuje. Jeżeli przyjmiemy, że nie ma pierwszeństwa prawa, to cała koncepcja praworządności zostaje zastąpiona wolą polityczną. Jeżeli w centrum systemu rządzenia ustawimy centralny ośrodek dyspozycji politycznej, to zmarginalizowany zostaje parlament i nawet partia polityczna. W tej chwili zaczyna mówić o jakiejś Radzie Stanu. Rozumiem, że to jest dalszy ciąg tego rodzaju myślenia. Jakby ktoś bardziej wnikliwie zajął się rozrzuconymi w różnych wypowiedziach, wywiadach i książkach koncepcjach Jarosława Kaczyńskiego, to zobaczylibyśmy, że za nimi kryje się zupełnie inny rodzaj państwa. Państwo autorytarne, mówiąc wprost. Ale uzasadniające ten autorytaryzm i prawo do ich przewagi politycznej właśnie tym, że to oni są obrońcami tych prawdziwych wartości – narodowych, katolickich, tradycyjnych; to oni reprezentują ideę sprawiedliwości, bo wyciągnęli tych potrzebujących, biednych z dołu i chronią ich przed zakusami liberałów i zewnętrznego świata.
Dodatkowo, już na takiej płaszczyźnie zupełnie pragmatycznej, do tej swojej ideé fixe dołączył jeszcze postulat zbudowania nowych elit. Starano się je tworzyć w sądownictwie, telewizja publiczna za czasu Kurskiego kreowała komentatorów i recenzentów, ale Kaczyński zajął się też tworzeniem elit ekonomicznych. Rotacja w zarządach i radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa polegała właśnie na tym: niech ktoś pójdzie na rok – półtora, zarobi duże pieniądze i będzie już taka nasza middle class. Tak samo świadomie budowano fortuny. Obajtkowi i innym pozwolono na dorobienie się na majątku państwowym kolosalnych pieniędzy. To była świadoma polityka i w dużej mierze ona się udała.
Piotr Stefaniuk: W tym głębokim podziale społeczeństwa jest coś szczególnego. To niepojęte, że po ujawnieniu skali afer – mówimy o miliardach, nie milionach – cały czas około 30 procent wyborców chce głosować na złodziei.
Aleksander Kwaśniewski: Nie jest tak, że to nie odegra żadnej roli; odegra, choć nie w odniesieniu do żelaznego elektoratu. Natomiast sprawa polaryzacji jest rzeczą poważniejszą. Przez wiele powojennych lat we wszystkich systemach demokratycznych paradygmatem zwycięstwa wyborczego było przesuwanie się do środka, a nie w stronę ekstremów. Brzmiał on: załagodź kanty, idź do środka, masz wtedy szansę pozyskania centralnego, umiarkowanego elektoratu. Z tym była związana gotowość do dialogu. Od przełomu wieków, XX i XXI, jest zmiana tego paradygmatu. Teraz brzmi on mniej więcej tak: wygrywa ten, kto lepiej podzieli społeczeństwo, lepiej spolaryzuje scenę, pokaże, że to on ma rację, a wszyscy inni są wrogami. W Polsce kwestia wroga była skomplikowana, trzeba było go wymyślić. I Kaczyński wymyślał go konsekwentnie: najpierw postkomuniści, później liberałowie, imigranci, homoseksualiści, LGBT, a teraz wszyscy razem włącznie z Tuskiem, czyli partią zewnętrzną. To jest zresztą tendencja nie tylko polska, występuje wszędzie w demokracji. U nas ten czynnik polaryzacyjny zagrał i moim zdaniem będzie działał dalej. W tej bańce, w której są dzisiaj wyborcy PiS, żaden argument, nawet najbardziej szokujący, nie odegra roli. Pamiętajmy jednak, że przychodzi nowe pokolenie, które wcześniej nie głosowało, są ludzie bardziej umiarkowani, a poza tym, jeżeli podział jest pół na pół, nie trzeba wielkich przepływów, żeby wygrać wybory. Wystarczy kilka procent. Więc tu trzeba wykazać się cierpliwością i też być alternatywą. Żeby wygrywać z PiS-em, trzeba pokazać dobre rządzenie, a ono w tych warunkach nie jest łatwe.
Andrzej Żor: A ja bym chciał, proszę Panów, odwrócić tezę, którą Piotr postawił. To nie naród został urzeczony mądrością Jarosława Kaczyńskiego, tylko odwrotnie – Jarosław Kaczyński odkrył pewną cechę, na której zbudował sobie swoją piramidę poglądów. On ma takie poglądy, jakie odkrywa wewnątrz polskiego społeczeństwa, jakie zostały w nim historycznie ukształtowane. To prowadzi nas do zjawiska populizmu. Z pewnym niepokojem zauważyłem, że partie, które doktrynalnie czy teoretycznie odżegnują się od populizmu, stają się – ze względów koniunkturalnych – jego niewolnikami. Czy odwoływanie się do idei, które stanowią zalążek ustroju demokratycznego, nie powoduje pewnego niebezpieczeństwa? Odwołujemy się do woli większości, a w każdym społeczeństwie idiotów jest więcej niż profesorów uniwersytetów.
Aleksander Kwaśniewski: Kaczyńskiego należy jednak doceniać, bo to jeden z tych polskich polityków, którzy coś przeczytali, przemyśleli; wykazał się jakąś sprawnością. Choć zgadzam się, że prawdopodobnie motywem jego myślenia jest przede wszystkim władza. Jest gotów bardzo elastycznie podchodzić do różnych swoich zasad czy poglądów – tam, gdzie chodzi o efekt, sukces. Polityka polega na tym, żeby osiągać cele, ale jego mniej interesuje, czy są to cele dobre, czy złe.
Sprawą poważniejszą jest populizm. Mądry polityk słyszy, co mówią populiści – czyli wie, co w duszy gra, wie, jakie są niepokoje – ale w odróżnieniu od samych populistów na te lęki i niepokoje potrafi znaleźć sensowną receptę. Czyli: wiem, że ludzie boją się imigrantów, ale wiem też, że mój kraj potrzebuje siły roboczej, więc trzeba szukać takiego rozwiązania, dzięki któremu siły roboczej będzie więcej, a przestępstw nie za dużo (bo zupełnie nie da się ich wykluczyć). Ostatnie lata z tego punktu widzenia są bardzo niebezpieczne. Co się stało? Całkowicie zmienił się język komunikacji społecznej. Dzisiaj właściwie tradycyjny język rozmowy, jaka się toczyła w partiach politycznych jeszcze trzydzieści lat temu, już nie istnieje – a jeśli istnieje, to gdzieś na zupełnym marginesie. Żyjemy w epoce social mediów. Paradoks polega na tym, że nigdy nie mieliśmy dostępu do tak ogromnej sumy informacji, można by powiedzieć, że jesteśmy najlepiej w historii poinformowani. Ale z drugiej strony prawdopodobnie jesteśmy najbardziej zmanipulowani i… ogłupiani, mówiąc szczerze. Populiści otrzymali niesamowity instrument w postaci możliwości multiplikowania swoich uproszczonych analiz. Jesteśmy bezradni, jeśli chodzi o docieranie z prawdziwą informacją. Z definicji nasze reakcje są zawsze opóźnione w stosunku do rzeczywistości. Jeżeli chcemy przedstawić jakiś w miarę sensowny pogłębiony projekt, to musimy mieć więcej czasu, więcej papieru, musi być więcej stron. I przegrywamy z tymi, którzy odpowiadają na platformie X pięcioma zdaniami. A dzisiaj przecież na rynku mamy nie tylko fake newsy, ale i deep fejki. Jak można w warunkach współczesnego świata kontrolować te fałszywe informacje, obrazy i filmy? Czy można sobie wyobrazić rodzaj ogólnoświatowej cenzury – nazwijmy to wprost – na media, które przekazują tego typu informacje? Jaki rodzaj odpowiedzialności karnej miałby obowiązywać w stosunku do osób, które się tym zajmują? Żeby można było przynajmniej tą metodą odstraszać. A jednocześnie, jak my sami musimy zmienić język komunikacji z wyborcami, ze społeczeństwem, żeby jednak chciano nas słuchać? To zresztą jest też problem Kaczyńskiego, bo on już tego języka nie przyjmie, więc za chwilę po stronie pisowskiej pojawi się jakiś młody zdolny, który będzie potrafił mówić takim właśnie językiem współczesności.
Powiedziawszy to wszystko – czy uważam, że należy licytować się z populistami? Nie! Bo zawsze to oni byliby oryginałem, a my tylko kopią. A kopia nie ma wartości. Jednocześnie istnieje duże ryzyko, że zrazimy ludzi bardziej wrażliwych, którzy nie takiej uproszczonej odpowiedzi oczekują. Moja rada: populistów słyszeć, ale nie kopiować.
Andrzej Żor: Czy zachodnia demokracja nie popełnia grzechu pychy, nie doceniając tego, co się dzisiaj w świecie dzieje? Do grupy BRICS, liczącej dziewięciu członków, aspiruje 51 państw – być może tworzy się przewaga innych ośrodków cywilizacyjnych, które opierają się na swoich bardzo głębokich tradycjach, jak konfucjanizm, hinduizm, taoizm, islam? I czy przekonanie, że jesteśmy najmądrzejsi i najuczciwsi, nie doprowadzi do jakiegoś konfliktu na znacznie większą skalę niż ta, o której mówimy dzisiaj?
Aleksander Kwaśniewski: Uważam, że demokracja ma prawo bronić swoich wartości i cieszyć się ze swoich niewątpliwych osiągnięć. Natomiast powinna być dużo skromniejsza, gdy chodzi o eksportowanie tych wartości czy przekonywanie, że wszyscy powinni ją przyjąć. Na szczęście poza bardzo nielicznymi wypadkami starała się nie robić tego zbrojnie. Krucjat wojennych nie było za dużo. Bronię demokracji, bo jestem przekonany co do tego, że akurat do nas (mówię o krajach demokratycznych) ona pasuje. Ale też wymaga cały czas przyglądania się jej, odświeżania. Nie można uznać, że jej kształt jest dany raz na zawsze. Mam osobiste doświadczenia w tej mierze, bo doradzałem przez lata całe w Kazachstanie prezydentowi Nazarbajewowi, w Uzbekistanie pomagałem napisać nową konstytucję. W ostatnich latach byłem szczególnie ostrożny w prodemokratycznym argumentowaniu – jako ktoś z Polski, w której różne te rzeczy się działy. Jednak generalnie nie da się tym społeczeństwom mówić o naszym modelu demokracji jako o czymś, do czego powinny dążyć, bo to jest całkowicie nieefektywne. One wychodzą z innych doświadczeń, innych przekonań. Mogą przyjąć część naszych argumentów – i przyjmują; że to jest wygodne, pomaga przy rozwiązywaniu niektórych problemów. Prosty przykład: stałość reguł prawnych, czytelnych, transparentnych jest niezwykle ważna dla całego obrotu gospodarczego. Doświadczenia Zachodu, które pokazują, jak działa niezawisłość sądów, sądy gospodarcze – to są dla nich bardzo interesujące przykłady, które chętnie adoptują. W jakim stopniu dobór sędziów będzie w pełni niezawisły, to już głowy nie daję, ponieważ mamy do czynienia ze społeczeństwami, które mają niewiele tradycji demokratycznej i mają jednocześnie niezwykle długą, niezwykle bogatą i dla nas trudną do rozpoznania tradycję klanową, plemienną. Na przykład orientowaliśmy się czasami, że przyjęcie jakiegoś projektu rządowego w drodze czysto wertykalnej – to znaczy departament, wiceminister, minister, wicepremier i na końcu premier – jest niewystarczające. Bo na wszystkich tych etapach jeszcze wchodzi układ horyzontalny: a co powiedzą ci z tej albo innej grupy wpływów? W demokracji też tak bywa, grupy lobbystyczne też istnieją. Ale tam to jest cała struktura i jeżeli ktoś nie powiedział czy nie kiwnął głową, że jest zgoda, to po prostu dokument gdzieś ugrzązł. Polska zresztą wobec tych krajów dawnego Związku Radzieckiego ma silny argument, bo sami przechodziliśmy okres transformacji, wiemy, jak to jest przejść z jednego systemu do drugiego. Więc oni słuchają i się interesują: procesy prywatyzacyjne, budowanie rynku kapitałowego, działanie instytucji kontrolnych na tym rynku itd.
Świat będzie szedł w stronę układu multicentrycznego, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Jednym z tych centrów będą Chiny, innym pozostaną Stany Zjednoczone, Europa – jeżeli się nie zdezintegruje – też pozostanie, do tego grona szybko dołączą też Indie. Jest pytanie o Rosję. Jeżeli chce ona być jednym z tych centrów, prowadząc głównie politykę zaborczą, terytorialną, imperialną i strasząc bronią atomową, to moim zdaniem jej atrakcyjność szybko się wyczerpie. Ale świat w ten sposób będzie zbudowany. Znowu zasadnicze pytanie, już pewnie nie dla nas, tylko dla kolejnych pokoleń, jest takie: czy będzie skłonność, czy będzie zgodność między tymi nowymi centrami do stworzenia czegoś, co stanie się systemem współpracy? I zastąpienia tych instytucji, które już się wyczerpały (ich się według mnie odbudować nie da; albo będą musiały przejść jakąś bardzo głęboką reformę – mówię o Narodach Zjednoczonych i innych organizacjach), czymś, co umożliwi uzgadnianie przynajmniej kwestii podstawowych, czyli zapewnienie bezpieczeństwa i pewnych ram dla rozwoju każdego regionu według swojego modelu; byle nie agresywnego, byle nie tego, który podaje w wątpliwość istnienie innych. Tu najwięcej kłopotów jest z muzułmańskim terroryzmem, mówiąc wprost, bo on de facto kwestionuje nasze prawo do istnienia.
Ludzie muszą być gotowi zrozumieć, że planeta jest jedna i żyć na niej można tylko poprzez ograniczenie samych siebie i otworzenie się na innych – ale też, kiedy oni się ograniczają. Inaczej sobie tego nie wyobrażam. Ale perspektywa jest trudna. I więcej: uważam, że weszliśmy już w etap długotrwałego chaosu. A chaos ma to do siebie, że może przynieść wiele niepożądanych, nieoczekiwanych skutków. Istnieje ryzyko, że może się wydarzyć coś, co spowoduje przekroczenie masy krytycznej. A wtedy to już nie wiem, co dalej będzie.
Andrzej Żor: Współcześni politycy często przypominają maksymę „Chcesz pokoju, gotuj się do wojny”. Stałe podkreślanie zagrożenia pociąga za sobą nagromadzenie emocji społecznych, które w konsekwencji doprowadzić mogą do eksplozji. Czy nie należałoby zatem ograniczać już teraz militarystycznej propagandy oraz zachować umiar w wydatkach na zbrojenia i rozbudowę armii?
Aleksander Kwaśniewski: Ja uważam, że trzeba reagować na sytuację. Mamy rosyjską agresję na Ukrainę. W moim przekonaniu, a opieram się na własnej wiedzy oraz moich spotkaniach z Putinem, Putin chce odbudować wielką Rosję. Mówiąc krótko, on chce mieć całą Ukrainę. Wszystkie opowieści, że on się zatrzyma to ułuda. Może się zatrzymać na chwilę. Może pójść na jakiś kompromis, zawieszenie broni, rozejm. Ale jego celem jest cała Ukraina w jego rękach. Białoruś, Ukraina, Mołdawia. Chce mieć Kaukaz, chce mieć Azję Centralną. W 2002 roku, czyli 22 lata temu, mówił mi o Wielkiej Rosji w wymiarze imperialnym, czyli Imperium Rosyjskiego albo Związku Radzieckiego. Nie mówił o Doniecku i Ługańsku, to było dość oczywiste. Więc tej agresji trzeba się jakoś przeciwstawić. Dla nas najważniejsze jest NATO. Gwarancje wynikające z artykułu piątego obowiązują, mamy kilka tysięcy żołnierzy amerykańskich, mamy otwarty dostęp do niezbędnej broni, chcemy szkolić naszych żołnierzy (jest duże zainteresowanie młodych ludzi, także dziewcząt, studiami na uczelniach wojskowych). Z drugiej strony – co też może spowodować, że te hasła na rzecz większych nakładów i większego wysiłku obronnego będą miały uzasadnienie – jeżeli Trump wygra, to ja nie mam żadnych wątpliwości, że zaangażowanie amerykańskie w NATO będzie się zmniejszało. Wtedy sami będziemy musieli się lepiej zorganizować. Konieczna będzie europejska polityka obronna, trzeba będzie zwiększyć współpracę przemysłów zbrojeniowych, trzeba będzie wypracować sensowne systemy dowodzenia, przygotować siły szybkiego reagowania – dziesiątki rzeczy, które Europa będzie musiała przyjąć na siebie bardzo szybko, jeżeli Trump podejmie decyzje w jego stylu. Skończy wojnę i niech się Europejczycy martwią. Bo koniec wojny według koncepcji Trumpa oznacza, że Ukraina zostaje oddana Putinowi, czyli mamy Putina odpowiednio bliżej, a Europejczycy mają wydawać pieniądze, najlepiej kupując sprzęt w Stanach Zjednoczonych. Powiem więcej, jeżeli wygra Harris, to nie w krótkiej perspektywie, ale co najwyżej w średnioterminowej, też musimy być gotowi na zmianę polityki amerykańskiej. Dlatego że zmieniła się struktura społeczeństwa amerykańskiego. Okres, w którym większość Amerykanów miała korzenie europejskie, jest za nami. Oczekiwanie, że ich jakiś specjalny sentyment, wrażliwość na problemy transatlantyckie będą trwałe, jest naiwne. Trzeba się liczyć z tym, że w ciągu kilkunastu lat amerykańskie zaangażowanie, także zainteresowanie polityczne może tutaj słabnąć. W związku z tym zwiększenie tego komponentu europejskiego jest po prostu niezbędne. Więc z tymi militarystycznymi hasłami bym nie przesadzał, ale patrząc realnie, gdybym dzisiaj był politykiem, to wszystko musiałbym uwzględniać. Trzeba po prostu być gotowym na złe rozwiązania, a nie tylko liczyć, że może nas to ominie. Druga rzecz, to oczywiście bardzo ważne jest, żeby wprowadzić racjonalność tych wydatków. Jak PiS dokonywało tych zakupów, to nie miałem wrażenia, że poszczególne elementy będą ze sobą współgrały.
Robert Smoleń: Czy lewica jest jeszcze potrzebna? Polsce, Europie i światu?
Aleksander Kwaśniewski: Bolesne pytanie na koniec. Powiem tak, w duchu tradycji lewicowej: dopóki na świecie będą ludzie skrzywdzeni, dopóki na świecie będą ludzie pozbawieni szansy na edukację, na rozwój, dopóki na świecie nie dokona się pełna emancypacja kobiet, dopóki na świecie nie będzie tolerancji wobec inaczej myślących, inaczej kochających – to miejsce dla lewicy jest. Jednak kryzys lewicy jest niewątpliwy. W dużej mierze wynika z dwóch czynników: pierwszego – jest ofiarą własnego sukcesu. Najważniejsze w ostatnim stuleciu hasła lewicy w gruncie rzeczy zostały spełnione (i to często nie przez lewicę): ośmiogodzinny dzień pracy, prawa kobiet, w niektórych krajach prawa mniejszości seksualnych, małżeństwa homoseksualne. Czyli można powiedzieć, że lewica proponowała mądre i dobre rzeczy, stało się, można przejść do historii. Z drugiej strony, problemem lewicy jest to, że zmieniła się struktura społeczna.
Jej naturalnym zapleczem była klasa robotnicza i związki zawodowe reprezentujące klasę robotniczą. Dzisiaj klasa robotnicza jest w ogóle trudna do zdefiniowania, a związki zawodowe powszechnie tracą na znaczeniu, stały się bardziej grupami interesów grupowych niż klasowych. I do kogo się tutaj odwoływać? Próbuje się formułować postulaty dotyczące zatrudnionych na umowach śmieciowych, tych, którzy pracują w domu, prekariatu, czterodniowy tydzień pracy. Ale to dopiero musi dojrzeć, pokazać się też na ulicy – to będzie znaczyć, że jest jakiś duży problem społeczny. A jednocześnie problemem jest też to – co uwidoczniły żółte kamizelki we Francji – że ruchy protestu tylko częściowo są zapleczem dla lewicy, a jeżeli już, to tej lewicy radykalnej. Na rynku prób kanalizowania niezadowolenia lewica ma dziś bardzo silną konkurencję. W Polsce, co by nie mówić, ogromny zasób postulatów społecznych przejęło PiS i przejęło tę część elektoratu potencjalnie lewicowego. Boję się, że nieodwracalnie. Lewica oczywiście szanse ma, ale trzeba będzie ciężko powalczyć. I też, co jest kwestią zupełnie poza dyskusją, muszą się urodzić jej liderki i liderzy, którzy będą wiarygodni, ciekawi, inspirujący dla innych, pracowici. A liderzy się na kamieniu nie rodzą. Labourzyści przez długie, długie lata czekali na Tony’ego Blaira. No, a w Polsce?.. Co ja mam Wam powiedzieć?
Robert Smoleń: To może już lepiej nic nie mówmy.
Aleksander Kwaśniewski: Może lepiej, tak…
Robert Smoleń: Bardzo dziękujemy, Panie Prezydencie.
Wywiad ukazał się w numerze 6/2024 „Res HUmana”, listopad-grudzień 2024 r.
Pełny, bez skrótów, zapis tej rozmowy można odsłuchać jako podcast (kliknij tutaj).
Kłopotliwy paradoks współczesności
Jednym z najbardziej zadziwiających i kłopotliwych paradoksów współczesności jest to, że w miarę postępu w rozwoju cywilizacyjnym, zwłaszcza technologicznym i informatycznym, coraz wyraźniej i niekorzystnie dla przyszłości człowieka pomniejsza się sfera ludzkiej mądrości, narasta zaś dziedzina niemądrości, czyli obszar różnorakich przejawów głupoty, a nawet mentalnego idiotyzmu i infantylizmu. W miarę przyśpieszonego wzrostu wiedzy naukowej, technicznej i informatycznej oraz nowoczesnych urządzeń technologicznych coraz szerzej ogarnia nas też i niekorzystnie wpływa na postawy życiowe różnego rodzaju niewiedza i dezinformacja. Uprawnione więc obawy i niepokoje wzbudza w kontekście tego zdumiewającego cywilizacyjnego procesu sprawa dalszego intelektualnego rozwoju człowieka i ewolucji mentalnej społeczeństw ludzkich. Bliższe obserwacje i badania empiryczne (nieliczne) tego stanu rzeczy nie dostarczają satysfakcjonujących danych, a raczej wskazują na to, że regres mentalny człowieka w zakresie cech umysłowości ludzkiej, które konstytuują mądrość (brak głupoty), jest nie tylko możliwy, ale że jest już w wielu przypadkach dokonującym się faktem empirycznym.
Wyraźne przejawy tego negatywnego procesu uwidoczniły się już dobitnie na przełomie XX i XXI w. i niepokojąco nasilają się obecnie. Heglowski pochód rozumu, czyli progresywny rozwój intelektualny cywilizacyjnie kształtowanego człowieka, zakończył się według badaczy tego zagadnienia u schyłku dwudziestego wieku i odtąd – jak pisze jeden z nich – zaczął się globalny pochód głupoty, który przeradza się już w galopującą głupotę. Towarzyszy jej coraz mocniej potwierdzany w badaniach nad ludzką umysłowością pewien zastój, a w każdym razie pewne przyhamowanie, w ogólnym rozwoju ludzkiej inteligencji i racjonalności.
Pewnym pocieszeniem w tej kwestii mogłoby być to, że wyniki poważnych badań nad ilorazem inteligencji w społeczeństwach zachodnich wykazywały na przestrzeni kilku dziesięcioleci XX wieku, do lat siedemdziesiątych, nieznaczny jego wzrost (o ok. 0,3 procent) – głównie w dziedzinie myślenia abstrakcyjnego.
Zasmucenie jednak wzbudza fakt, że wzrost ten od połowy lat 70. dwudziestego stulecia spowolnił się i w końcu zatrzymał. I okazało się, że do spowolnienia rozwoju naturalnej inteligencji (niedoboru genów, dzięki któremu ona się rozwija) walnie przyczynia się nowoczesna technika, a sztuczna inteligencja może zredukować do minimum potrzeby korzystania z inteligencji właściwej, naturalnej. Tę regresywną tendencję dość skutecznie maskują bezsporne pożytki płynące z postępu nauki i techniki (James R. Flynn, O inteligencji inaczej, 2012). Oznacza to, że ogólnie pojmowany człowiek współczesny ewolucyjnie nie staje się istotą coraz bardziej inteligentną, a tym bardziej – coraz mądrzejszą, że w rozwoju i doskonaleniu naczelnych przymiotów swego człowieczeństwa wyraźnie się zatrzymuje, może nawet nieodwracalnie się już zatrzymał – jeśli chodzi o sferę mądrości – na poziomie umysłowości tzw. Człowieka Ateńskiego (Homo Atheniensis). Profesor Gerald Crabtree, biochemik i kierownik laboratorium genetyki na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii, pisze: „Założę się, że gdyby nagle pojawił się wśród nas przeciętny mieszkaniec Aten z 1000 roku p.n.e., to byłby jednym z najbystrzejszych ludzi i o wiele bardziej rozwiniętym intelektualnie od żyjących teraz i obdarzonym dobrą pamięcią, szeroką gamą pomysłów i jasnym spojrzeniem na ważne kwestie. Mógłbym również objąć tym zakładem mieszkańców Afryki, Azji, Indii lub obu Ameryk, żyjących być może 2000–6000 lat temu”.
Historycznie późniejszy człowiek, łącznie z takimi współczesnymi jego mentalno-zachowaniowymi modelami jak homo economicus czy homo consumptor w zakresie swej mądrości i inteligencji na ogół zatrzymał się na etapie osiągniętym w tych dziedzinach jeszcze w starożytności greckiej, właśnie przez Człowieka Ateńskiego i powyżej tego poziomu w zdecydowanej większości ludzkich umysłów w zasadzie nie sięga. Co więcej, od czasów nowożytnych aż po dziś dzień zaczął się proces obniżania tego poziomu. Dzieje się to prawdopodobnie wskutek negatywnego oddziaływania na umysł i genotyp ludzki głównych przemian cywilizacyjnych, ekonomiczno-społecznych i środowiskowych: urbanizacji, industrializacji, rynkowego systemu ekonomicznego, postępu technicznego i informatycznego, konsumpcyjnego trybu życia. Cały ten historycznie narastający i rozbudowujący się układ zmian cywilizacyjnych (cywilizacji przemysłowej i technicznej), stymulując rozwój inteligencji liczącej, kalkulującej, wynalazczej, sprawnościowo-funkcjonalnej, nie sprzyja jednak, a wręcz przeszkadza rozwojowi mądrości – w możliwie pełnym i szerokim słowa tego znaczeniu. Osłabia i zaburza naturalny dobór genów odpowiedzialnych za te wysokie właściwości i wyróżniki istoty ludzkiej, rozleniwia i demobilizuje człowieka na polu starań o te właściwości, a przez to wyjaławia go duchowo (emocjonalnie, moralnie, estetycznie, filozoficznie, religijnie itp.), dehumanizuje i w znaczącej mierze ogłupia, a w każdym razie w kierunku takich niekorzystnych i regresywnych zmian go coraz silniej i coraz szybciej popycha. Być może, że w tym dramatycznym akcie odbierania człowiekowi rozumu (nie inteligencji liczącej i kalkulującej), osłabiania jego rozumności – mądrości, jakąś rolę odgrywa sama Natura w akcie samoobronnym przed swoim nazbyt już agresywnym niszczycielem.
Zatem może uprawniona byłaby hipoteza, że człowiek się zatrzymał, a nawet zaczął się cofać ze swą mądrością i człowieczeństwem nie tylko w ewolucji społecznej i kulturowej, ale także w ewolucji przyrodniczej. Ewolucyjna wizja człowieka, jako Homo sapiens sapiens, czyli człowieka przyszłości absolutnie mądrego, jest wizją całkowicie utopijną.
Także i wizja społeczeństwa wiedzy, jako społeczeństwa pełnej i powszechnej wiedzy, społeczeństwa zdecydowanie i konsekwentnie uwolnionego od niewiedzy i niemądrości jest wizją ewidentnie niezasadną i nierealistyczną.
Naturalna wspólnota mądrości i niemądrości, wiedzy i niewiedzy
Niemniej okazuje się, że usytuowanie mądrości i niemądrości w rozwoju cywilizacyjnym i gatunkowym człowieka jest bardzo złożone i utrzymujące ją w naturalnej jedności. Z jednej strony daje się stwierdzić, że niemądrość, głupota, jest integralną cechą natury ludzkiej; jest głęboko zakorzeniona w kręgu cech gatunkowych człowieka. Należy nawet do istotnych jego wyróżników i spełnia w naturze oraz w życiu człowieka ważną rolę – jest m.in., paradoksalnie, współczynnikiem rozwoju i postępu. „Bez domieszki głupoty – pisze znawca zagadnienia – życie nie byłoby w ogóle możliwe: nie istniałoby małżeństwo, niemożliwa byłaby prokreacja, nie zachodziłby postęp cywilizacyjny. Bycie głupim – pisze dalej autor – jest jedną z istotnych cech odróżniających ludzi od zwierząt. Zwierzęta działają instynktownie w celu skutecznej realizacji swoich najlepszych interesów. Natomiast ludzie od czasu do czasu działają na przekór instynktowi (również samozachowawczemu), oczywistości i własnym interesom”. Daje się podzielić także i takie stwierdzenie tego autora: „W zasadzie nie powinno się mieć za złe, że ludzie są głupi. Przecież głupota odgrywa nie mniejszą rolę w życiu niż mądrość. Ilu ludziom i w ilu sytuacjach krytycznych udało się przeżyć dzięki temu, że podejmowali głupie decyzje, kierując się instynktem samozachowawczym i emocjami, a nie racjonalnością i mądrością”. Z drugiej strony oczywistą jest rzeczą, że „(…) bez przyrostu mądrości i wiedzy nie byłoby postępu w żadnej dziedzinie życia, a bez wiedzy nie bylibyśmy w stanie przetrwać w walce o byt z innymi gatunkami. Ale z drugiej strony – przystać należy i na to, że – postęp zawdzięczamy również w jakiejś mierze głupocie, która napędza kreatywność” (W. Sztumski, Rozważania futurologiczne z perspektywy ekofilozofii, „Transformacje” Nr 3, 2023).
Przytoczone wyżej wybrane opinie badaczy o roli mądrości i niemądrości w rozwoju cywilizacyjnym i gatunkowym człowieka rzutują na swoistą, można rzec dialektyczną jedność w sprzeczności wiedzy i niewiedzy, mądrości i niemądrości, niegłupoty i głupoty człowieka na każdym etapie jego ewolucji i rozwoju.
Mądrości i inteligencji nikt do tej pory ściśle i jednoznacznie nie zdefiniował. I nie mógł tego uczynić, ponieważ są to w istocie rzeczy niedefiniowalne fenomeny umysłowe. Jest tak przede wszystkim dlatego, że są one tworem i funkcją niepoznanego do końca mózgu ludzkiego. Można jednak te jakości umysłowe z grubsza i roboczo określać, głównie na podstawie praktycznych efektów ich funkcjonowania w życiu i działaniu człowieka. Przy tym bardzo zróżnicowanym sposobie ich określania można też badać ich rozwój, role i funkcje w życiu jednostkowym i zbiorowym człowieka oraz powiększanie się lub pomniejszanie ich wymiaru w jego obszarze. Można to czynić m.in. za pomocą tzw. testów inteligencji IQ, zdając sobie jednak sprawę z ograniczoności i jednostronności tej metody, testy te bowiem mierzą w punktach tzw. iloraz inteligencji, czyli niektóre i chyba nie najistotniejsze jej składniki (sprawności arytmetyczne, analityczne, skojarzeniowe, lingwistyczne itp.), a nie są one w stanie uchwycić tzw. głębi ludzkiego myślenia, siły i zasięgu wyobraźni, mocy intuicji, trafności wyborów, zdolności tzw. zdrowego rozumu itp. W związku z tym nie mogą one obrazować w pełni stopnia i jakości ludzkiej inteligencji, a tym bardziej odmierzać wielkość i charakter mądrości poszczególnych jednostek ludzkich; być wiarygodną podstawą dla identyfikacji ludzi autentycznie mądrych – oni niekoniecznie muszą legitymować się najwyższym poziomem wskazań testów IQ i niekoniecznie zaliczać się do grona osób legitymujących się najwyższymi wskaźnikami testu IQ, czyli do tzw. mensanów skupionych w różnych krajach na świecie, także i w naszym kraju w klubach MENSA (aktualnie w liczbie ok. 145.000, w Polsce ok. 2400 osób).
Tych pierwszych, tzn. prawdziwie mądrych indywidualności, w różnych środowiskach społecznych, prawdopodobnie nadal będzie ubywać w kręgach populacji ludzkiej, jeśli się nie zmieni charakter i kierunek współczesnych przemian cywilizacyjnych. Liczebność zaś tych drugich, tj. mensanów, utrzymywać się będzie na poziomie przez naturę wyznaczonym, tj. ok. 2 procent owej populacji.
Bliższe spojrzenie na mądrość i głupotę
Przez mądrość rozumiemy tu szczególną i dość rzadką właściwość umysłu ludzkiego. Chodzi o właściwość polegającą na umiejętności pogłębionego myślenia i głębszej refleksyjności; podejmowania możliwie trafnych ocen i wyborów, a nadto o praktyczną racjonalność i możliwą w danej sytuacji skuteczność działania, o głębszą intuicję poznawczą i rozległą wyobraźnię, a przede wszystkim o zdolność rozumienia bardziej złożonych sytuacji i problemów, sprzeczności i dylematów oraz umiejętność wyprowadzania z nich właściwych wniosków, co m.in. ujawnia się – ujawniać może – w bardziej dojrzałej i niespłyconej sztuce życia. Można więc powiedzieć, że mądrość to rzadki wśród ludzi, w obecnych zaś warunkach cywilizacyjnych znacząco ubywający, zespół cech (jakości) umysłowych inteligencji (niekoniecznie wysokiej – można być mądrym przy przeciętnej inteligencji i elementarnym wykształceniu – dość częsty przypadek mądrości tzw. ludzi prostych), cech intuicji, wyobraźni, swoistego wyczucia, w pełni logicznie poprawnego i sprawczego myślenia, zdrowego rozsądku, głębszego doświadczenia życiowego i może jeszcze jakiegoś bliżej nieokreślonego wrodzonego uzdolnienia poznawczego i rozumiejącego (kognitywnego), a nawet pewnej, nienagminnej jednak zalety osobowej (moralnej i charakterologicznej). Czyli mądrość to osobliwy, stosunkowo rzadki w sferze umysłowości i osobowości człowieka syndrom mentalny i orientacyjny, jeden z najbardziej charakterystycznych i cennych wyróżników jakości człowieka, a zarazem niezbędnych czynników prawidłowego i bezpiecznego życia zbiorowego i jednostkowego oraz samozachowania.
W wymiarze osobowościowym i postawie życiowej mądrość przejawiać się może w takich m.in. zaletach i cnotach jak: skromność intelektualna, wyrozumiałość dla poglądów innych, otwartość na argumenty oponentów, szeroka społecznie i moralnie uzasadniona tolerancja, życzliwość i spolegliwość okazywana innym, umiarkowany sceptycyzm w kwestiach poznawczych, gotowość przyznania się do takiej czy innej niewiedzy i bezradności intelektualnej i przystania na to, mimo daru dobrego intelektu i szczególnie sprawnych władz poznawczych, że na ogół więcej się nie wie niż się wie, że łatwiej jest o błąd i pomyłkę aniżeli o trafność poznawczą i pewność.
Uosobieniem człowieka mądrego jest zanikający, a właściwie niemal całkowicie już wymarły w społeczeństwach ponowoczesnych typ człowieka zwanego mędrcem – człowieka wykazującego wyjątkowo wysoki stopień mądrości. Na systematyczne i wielostronne przebadanie naukowe oczekują historyczne i cywilizacyjne przyczyny oraz uwarunkowania tego ewenementu w dziejach gatunku ludzkiego, że stopniowo i prawdopodobnie nieodwracalnie traci on zdolność wyłaniania z siebie tej miary osobowości i umysłowości, którą w przeszłości reprezentowali m.in. Budda, Konfucjusz, Chrystus, Mahomet, Pascal, Montaigne, Voltaire, Hume, Kant, Nietzsche, Rousseau, Hegel, Marks, Schopenhauer, Bergson, Sartre, Fromm, Gandhi, A. Schweitzer, B. Russell, T. Kotarbiński i inni.
Stale też maleje we współczesnych społeczeństwach i traci w nich na społecznym i kulturowym znaczeniu ta kategoria ludzi, też w pewnej skali uosabiająca, choć na zróżnicowanym poziomie i w niejednakowej mierze, mądrość, którą uznajemy za intelektualistów. Jeden z intelektualistów współczesnych, Vaclav Havel, tę właśnie kategorię ludzi reprezentujący, intelektualistę współczesnego określał następująco: „to człowiek, który – dzięki swemu wykształceniu i kręgowi zainteresowań – dostrzega szerszy kontekst spraw, niż jest powszechnie widziany. To znaczy człowiek, który stara się zajrzeć «pod podszewkę», dotknąć głębszych znaczeń, związków, przyczyn, skutków, widzieć je jako element większej całości”, to człowiek, „który właściwie dlatego, że dostrzega głębsze czy szersze związki, odczuwa również większą odpowiedzialność za świat”.
Takich ludzi jest wśród nas, niestety, coraz mniej. Jest natomiast nieco więcej ludzi przeciętnie inteligentnych i umiarkowanie „mądrych”. Jest też część, o wiele większa część, niż byśmy tego chcieli, ludzi niemądrych albo nie dość mądrych.
Sfera głupoty
Głupota ma różne wymiary, odmiany i sposoby przejawiania się. Może oznaczać brak mądrości, wiedzy, sprytu, inteligencji, zdolności przystosowawczych itd. oraz przejawiać się w dokonywaniu złych wyborów i decyzji, w pysze, w wierze w zabobony lub siły nadprzyrodzone i w braku krytycyzmu. Najprościej rozumie się ją jak przeciwieństwo mądrości. I na przekór postępowi cywilizacyjnemu – powtórzmy tę niepochlebną tezę – ludzie tracą na mądrości, a celem ewolucji kulturowej i społecznej nie jest – jak się wydaje – Homo sapiens sapiens, lecz jego przeciwieństwo – Homo stupid.
Człowiek głupi ma nie tylko to do siebie, że na ogół działa wbrew interesowi własnemu i innych, ale dość często i w różny sposób staje się niebezpieczny dla otoczenia, poważnym dla niego zagrożeniem, zwłaszcza gdy uzyskuje władzę i wpływy. Bywa też, że ludzie mądrzy, niegłupi, ulegają swoistemu terrorowi ludzi niemądrych, głupich (terroryzm głupoty jest równie niebezpieczny i szkodliwy, jak i inne formy terroryzmu współczesnego). Przy czym ludzie mądrzy mają skłonność do zbytniej tolerancji wobec ludzi niemądrych, niedoceniania potencjalnej czy realnej ich szkodliwości lub po prostu wykazują większą lub mniejszą bezradność wobec nich. Przeciwstawianie się głupocie, walka z nią, zmaganie się z ludźmi niemądrymi (tak czy owak głupimi) jest rzeczą nader trudną. Jest tak, bo „(…) głupi nęka bez powodu, działa bez planu, w najmniej oczekiwanym momencie i najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, sytuacjach lub okolicznościach. Nie sposób dowiedzieć się, czy, kiedy i dlaczego jakiś głupi zaatakuje. Gdy już nastąpi konfrontacja z nim, to jest się kompletnie w jego mocy, ponieważ jego nieobliczalne i irracjonalne działania czynią obronę problematyczną i utrudniają kontakt”. Samoobronę ludzi mądrych, niegłupich (mniejszości) przed ludźmi niemądrymi, głupimi, utrudnia z reguły fakt, że ci pierwsi na ogół nie doceniają „szkodzącej potęgi” tych drugich (większości) i że niemal stale „(…) zapominają o tym, że obcowanie z głupimi ludźmi albo wchodzenie z nimi w jakieś związki okazuje się kosztownym błędem, niezależnie od czasu, miejsca i sytuacji”. W owej samoobronie pamiętać jednak trzeba o tym, że przeciwnik sam w sobie nie jest naszym wrogiem, ale jedynie groźnymi dla nas są skutki – aktualne czy potencjalne – jego działania lub zachowania motywowanego naturalnym niedostatkiem umysłowym.
Warto tu zauważyć, że mądrość i inteligencja to nie to samo, co wykształcenie. Można być, jak pisał T. Kotarbiński wykształconym głupcem, a nawet inteligentnym głupcem, a przy tym osobnikiem społecznie szkodliwym.
„Rutynę opanował tak, że dostał dyplom,
Imponuje pewnością, patrz, zmierza ku cyplom,
Choć oceny wypacza, choć wierzy w androny…
Któż to zacz? Arcyszkodnik: głupiec wykształcony”
(Tadeusz Kotarbiński, Głupiec wykształcony).
Krańcową odmianą tego typu osobnika jest dość często dziś spotykany, zwłaszcza wśród polityków, idiota wykształcony. I społecznie sprawdza się i nabiera na swej aktualności znane stwierdzenie, zgodnie z którym nie ma nic gorszego niż wykształcony idiota.
Nowoczesna głupota i jej mentalni krewniacy
W czasach obecnych wielu ludziom wyraźnie ubywa naturalnego dostatku zarówno autentycznej mądrości, jak i samorodnej, nieusztucznionej inteligencji. Dzieje się tak mimo utrzymywania się relatywnie dość wysokiego poziomu powszechnej, znajdującej się jednak w znacznym kryzysie, edukacji. Pewne dane naukowe, nie mówiąc już o faktach obserwacyjnych, wskazują na to, że rozpoczęła się na dobre dziejowa faza spadku czy pomniejszania zdolności intelektualnych i emocjonalnych współczesnego człowieka, że coraz wyraziściej uwidacznia się ten proces w jego mentalności i stylach życia, takich m.in. współczesnych – jeśli użyć charakterystycznej terminologii – reprezentantów jak: potato man (człowiek-ziemniak, czyli głupek), coach man, osobnik spędzający czas wolny na kanapie oglądając telewizję, czy iPad man – człowiek nierozstający się ze swoim tabletem. Te negatywnie wyróżniające się typy człowieka cywilizacji współczesnej – i też i inne jego odmiany – niepokojąco potwierdzają głośną już naukową tezę, iż „ludzkość prawie na pewno traci swoje wyższe zdolności emocjonalne i intelektualne” (Crabtree Gerald, Our Fragile Intellect Trends in Genetics, 2019).
Ta nasilająca się niemądrość czy ewidentna głupota, czyli ten narastający i coraz bardziej uwidaczniający się swoisty deficyt myślenia lub – mówiąc dosadniej – to pewne upośledzenie umysłowe często powiązane jest z poważnym upośledzeniem emocjonalnym (K. Dąbrowski). Prowadzi to do wielu różnorakich i rozrastających się w swej ciemnej masie skutków i konsekwencji; skutków mających swój początek we wcześniejszych błędnych i nierozważnych wyborach, projektach i działaniach cywilizacyjnych.
Zaznaczają się one niemal we wszystkich dziedzinach obecnego życia zbiorowego i jednostkowego człowieka: społecznej, ekonomicznej, ekologicznej, kulturowej, obyczajowej, a zwłaszcza politycznej. W tej ostatniej nie brakuje politycznych idiotów, czyli tzw. polidiotów, politycznych szkodników uprawiających głupią i drastycznie szkodliwą politykę, przynoszącą wiele szkód, nieszczęść, dramatów i zagrożeń społecznych. Trudno nie zauważyć, że jedną z największych postaci współczesnej głupoty, niemądrości szerokiego wymiaru, często globalnego, jest głupota polityczna, przejawiająca się zarówno w sposobie uprawiania polityki, np. w pojmowaniu głównej formy rządzenia (np. jako stałej obecności w mediach), jak i w stawianiu zasadniczych celów politycznych, często krótkowzrocznych, ideologicznie zindoktrynowanych i społecznie nieodpowiedzialnych, a zwłaszcza w rekrutacji osób do tzw. elit politycznych; osób jakże często niegrzeszących mądrością, niezbędnymi w tej dziedzinie działalności zaletami osobowymi i moralnymi. Przejawy niepokojąco dużej współczesnej głupoty występują też w sferze ekonomicznej, ekologicznej, obyczajowej, a nawet prawnej i technologicznej. Do tych sfer działalności człowieka w wielu przypadkach odnosi się znane stwierdzenie, według którego: „Największym zagrożeniem dla ludzkości nie są trzęsienia ziemi i tsunami ani pozbawieni skrupułów politycy, chciwi menedżerowie lub złowrodzy spiskowcy, ale niezwykły i wielowymiarowy ogrom głupoty” (Michael Schmidt–Salomon, Keine Macht den Doofen: Eine Streitschrift, Piper Vrt., München 2012, podkr. J. Sz.).
I stwierdzenie odnoszące się już do wszystkich sfer działania człowieka, w których współcześnie dominuje głupota: „Jeżeli ludzie nie zmądrzeją w porę, na co się raczej nie zanosi, ponieważ głupieją tym bardziej, im więcej korzystają z «inteligentnych urządzeń», to coraz trudniej będzie im przetrwać i na własne życzenie coraz szybciej będą zmierzać ku autodestrukcji” (W. Sztumski: op. cit., podkr. J. Sz.).
Konkluzja
Omówiona wyżej regresja intelektualna jest integralną częścią szerszego procesu cywilizacyjnego, tzn. regresji antropologicznej, ujawniającej się w zasadniczej przemianie ewolucyjnej człowieka, oznaczającej z grubsza rzecz biorąc ewolucję zwrotną, zwijającą się, popychającą człowieka do tyłu w niektórych wycinkach jego rozwoju; swoiście ujednostranniającej podmiotowość, zubażającej duchowość i człowieczeństwo.
Z oczywistych względów proces ten staje się poważnym zagrożeniem dla prawidłowego i progresywnego rozwoju człowieka, dla pełniejszego urzeczywistniania się go jako „Homo sapiens” (możliwości zepchnięcia na zubożoną jego odmianę w postaci „post-homo-sapiens”), a nawet stać się może poważnym zagrożeniem dla jego przetrwania (J. Szmyd, Zagrożone człowieczeństwo. Regresja antropologiczna w świecie ponowoczesnym, 2015).
„Gatunek ludzki nie jest wieczny; kiedyś powstał i kiedyś zginie. Niekoniecznie z przyczyn zewnętrznych, np. jakiejś globalnej katastrofy ekologicznej, potopu wynikającego z ocieplenia klimatu, zderzenia z jakimś ciałem niebieskim ani za sprawą sił nadprzyrodzonych. Może zginąć z przyczyn wewnętrznych, np. z niemądrego postępowania, np. wskutek niezrównoważonego rozwoju i nieograniczonego wzrostu gospodarczego” (W. Sztumski, op. cit.).
Nasuwa się więc pytanie, czy istnieje jakaś realna szansa na skuteczne przyhamowanie, pożądaną korektę, w lepszym zaś razie na całkowite zatrzymanie i konieczne odwrócenie owego procesu na prawidłowy i progresywny kierunek rozwojowy, czyli szansa na nader trudne i historycznie bezprecedensowe, ale dla przyszłego fundamentalnego dobra człowieka niezbędne, skorygowanie pomyłkowej i ewidentnie niefortunnej ewolucyjnej drogi rozwojowej człowieka i ponowne naprowadzenie go na prawidłowy szlak rozwojowy, być może jedynie historycznie przejściowo utracony? Szczęśliwie – i być może zasadnie – przypuszczać można, że taka szansa faktycznie istnieje i że nie jest ona jedynie nieszczęsną iluzją, a realną perspektywą niezmiennie trudną do urzeczywistnienia, sytuującą się niemal na granicy beznadziejności i niemożliwości! Ewentualne jej urzeczywistnienie wymaga przecież niebywałej determinacji i mocy działania na rzecz usunięcia lub radykalnego pomniejszenia głównych cywilizacyjnych przyczyn, uwarunkowań, stymulacji tego groźnego zapętlenia rozwojowego ludzkości, tzn. aktualnego systemu społeczno-ekonomicznego i niekontrolowanego postępu naukowo-technologicznego oraz związanych z nimi postaw życiowych, przyzwyczajeń i nawyków, reguł i schematów myślowych, społecznie manipulowanych elementów osobistej i zbiorowej mentalności, świadomości społecznej i wrażliwości, poczucia tożsamości i własnego ja.
Szczególnie trudną do pożądanych tu zmian okazać się może strona mentalna, nawykowa i zachowaniowa uwarunkowań owego wstecznego i konserwatywnego procesu ewolucji kulturowej i społecznej człowieka współczesnego, a być może łatwiejszą do pożądanej zmiany byłaby jego strona przedmiotowa, strukturalna i instytucjonalna. Historia ludzkości dowodzi, że człowiek jest w stanie zmieniać – rewolucyjnie bądź ewolucyjnie – nawet największe stworzone przez siebie typy cywilizacji i silnie zakorzenione ustroje społeczno-ekonomiczne oraz rozległe systemy instytucjonalne. I może to robić nagle i nieoczekiwanie.
Artykuł ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Kto mówi, że w języku polskim rozróżnić można tyle a tyle dialektów, ten stwierdza pewien fakt. Kto mówi, że ten a ten z tych dialektów jest najpiękniejszy, ten ocenia. Stwierdza pewien fakt ktoś, kto mówi, że ludzie w swoim postępowaniu rządzą się na ogół interesem osobistym albo że każdy człowiek pragnie szczęścia, podczas gdy ocenia ten, kto mówi, że dobrze jest w swoim postępowaniu pamiętać o innych albo że szczęście jest dobrem najwyższym.
Rozróżnienie tych dwóch rodzajów wypowiedzi jest nam niezbędne do rozróżnienia dwóch różnych punktów widzenia, dwóch różnych postaw, z jakimi można przystępować do rozważań nad moralnością. Jedną z możliwych dróg obiera ten, kto przystępując do pracy w tej dziedzinie mówi sobie: nie będzie mnie interesowało, co dobre, a co złe, nie będę usiłował rozstrzygać, do czego ludzie powinni dążyć, a czego powinni unikać. Będę tylko obserwował, co ludzie uważają za dobre i złe, co nakazują czynić i od czego nakazują się wstrzymywać, będę usiłował dociec, jakie motywy pchają ludzi do takiego, a nie innego oceniania, jakie motywy kierują nimi nie tylko w ocenianiu, ale i w postępowaniu.
Oto jedna z możliwych postaw, z jakimi można przystępować do rozważań nad moralnością. Jest to postawa beznamiętnego badacza pewnego faktycznego stanu rzeczy, postawa tego, kto bada zjawiska moralne podobnie jak botanik bada rośliny, a językoznawca – zjawiska językowe.
Zagadnienia, których przykłady podaliśmy wyżej, wysuwane bywają tu i ówdzie w książkach etycznych, ale dominują w nich roztrząsania innego typu. Etyk bowiem poczytuje za swoje główne zadanie nie opis i wyjaśnienie pewnych faktów, lecz powiedzenie ludziom, co dobre, a co złe, co powinno być celem ludzkich dążeń, jakie motywy powinny kierować ludzkim postępowaniem. Jego postawa nie jest już postawą obserwatora, lecz postawą współtwórcy moralności. Jego zadaniem jest ocenianie pewnych zjawisk i formułowanie reguł mających pokierować ludzkim postępowaniem.
Rezerwując zgodnie z tradycją słowo „etyka” dla dyscypliny, w której punkt centralny stanowią tego rodzaju dociekania, nazywać będziemy w niniejszej książce nauką o moralności dyscyplinę, która niczego w zakresie moralności nie ocenia i niczego nie zaleca, tylko próbuje np. jak najrzetelniej zanalizować i wyjaśnić panujące w danym środowisku oceny moralne i obowiązujące w nim normy, próbuje dociec motywów, które pchają ludzi zarówno do chwalonego, jak i ganionego w danym środowisku postępowania.
Słowa „moralny” i „moralność” grzeszą pewną wieloznacznością. Jest to wprawdzie wieloznaczność nietrudna do uchwycenia, lepiej się wszakże przed nią od razu zabezpieczyć.
Kto skarży się na poniesione straty materialne i moralne, kto mówi o doznanych przez się cierpieniach moralnych, ten używa słowa „moralny” w znaczeniach, których jak łatwo się domyślić, nie bierzemy tu w ogóle pod uwagę. Straty moralne w przeciwstawieniu do strat materialnych to straty, które nie dadzą się przeliczyć na pieniądze. Świadczy o tym symboliczna złotówka, którą sąd przyznaje ludziom na ich pokrycie. W innym znowu sensie słowa „moralny” przeciwstawia się cierpienie „moralne” – ,,fizycznemu”. Więzień bity na śledztwie cierpi „fizycznie”. Upokorzenie, którego doznaje, uchodzi za cierpienie „moralne”.
W znaczeniu słowa „moralny”, które już nas bliżej interesuje, można odróżnić dwa warianty: Gdy mówimy o zmyśle moralnym, o ocenie moralnej, mając na myśli pewną dyspozycję do reagowania na pewien rodzaj podniet i pewien rodzaj ocen, posługujemy się słowem „moralny” w sensie najzupełniej neutralnym, tj. wyzbytym jakiegokolwiek elementu pochwały czy nagany. W ten sam sposób możemy posługiwać się tym słowem, mówiąc o uczuciach moralnych, skrupułach moralnych itp. wtedy, gdy mamy na myśli uczucia i skrupuły przynależne do pewnego specyficznego rodzaju przeżyć. Mówimy np., że wyrzuty sumienia, że poczucie powinności są doznaniami moralnymi. O tej przynależności do pewnej sfery przeżyć decydować mogą różne względy. Przez doznania przynależne do sfery moralnej rozumie się czasem a) doznania, jak wyrzuty sumienia czy poczucie powinności, b) kiedy indziej doznania (czy dyspozycje) bywające przedmiotem pochwały czy nagany moralnej, a więc takie np. jak zazdrość, wdzięczność itp. c) wreszcie doznania (czy dyspozycje) grające według panujących opinii doniosłą rolę w rozwoju moralności. Autorzy doszukujący się życia moralnego u zwierząt przytaczają znalezione u zwierząt objawy współdoznawania, solidarności, zaliczając w tym wypadku te doznania do moralnych nie tylko dlatego, że są przedmiotem moralnej pochwały, ile dlatego, że odgrywają w rozwoju moralnym (a idzie tu przede wszystkim o filogenezę) szczególną rolę (…).
W drugim wariancie znaczeniowym słowo „moralny” już nie jest neutralne, lecz staje się antynomem słowa „niemoralny”. W tym sensie zawiść czy kłamliwość są niemoralne, a miłość bliźniego czy odwaga cywilna są moralne.
W potocznym obiegu znajduje się jeszcze dobrze znane użycie słowa „moralny”, stanowiące zwężenie jednego lub drugiego z wymienionych przed chwilą znaczeń. Posługujemy się nim wtedy, gdy „moralne” (w sensie kwalifikacji gatunkowej) jest dla nas tylko coś, co jest związane z życiem płciowym, gdy „moralne” w sensie „moralnie dodatnie” jest dla nas jakieś postępowanie posłuszne normom regulującym życie płciowe w danym środowisku, a „niemoralny” znaczy tyle co „nieobyczajny”, „nieprzystojny”. W pismach brukowych, w ustach duchownych to znaczenie jest bardzo pospolite. To zwężenie, podobne zresztą do tego zwężenia, któremu uległo słowo „cnota”, interesować nas tutaj nie będzie, tak jak nie interesuje nas czwarty sposób posługiwania się słowem „moralny”, który się stosuje, mówiąc o przypowieściach moralnych, bajkach moralnych itp., w myśl którego moralny znaczy tyle, co „umoralniający”, a „niemoralny” tyle co „gorszący”.
Słowo „moralność” należy traktować jako nazwę pozorną. Gdy mówimy o moralności jakiejś grupy społecznej, gdy stwierdzamy, że moralność się w tej grupie podnosi czy rozprzęga, mamy na myśli zmiany w pewnych dominujących w tej grupie ocenach i regułach oraz zmiany w postępowaniu ludzkim, którego te oceny i reguły dotyczą. Gdy ubolewamy, że na skutek kryzysu ekonomicznego obniżyła się moralność kupiecka, możemy mieć na myśli takie np. fakty, jak wzmagające się w sferach kupieckich lekceważenie swoich zobowiązań płatniczych, jak coraz częstsze dopuszczanie weksli do protestu i stępienie się naszych reakcji na tego rodzaju wypadki, łagodzenie się ocen w stosunku do rzeczy przedtem bardzo surowo potępianych. Według węższego użycia słowa „moralność”, odpowiadającego dopiero co rozważonemu węższemu użyciu słowa „moralny”, tylko pewne oceny i reguły dotyczące naszego życia płciowego wchodziłyby do moralności.
Mówiąc w naszej książce o ocenach moralnych, będziemy mieli, oczywiście, na myśli neutralne znaczenie słowa „moralny”. Zjawiskami moralnymi będą dla nas wyłącznie zjawiska zaliczane w znanych nam środowiskach do sfery moralnej na podstawie pewnych ich znamion charakterystycznych, znamion, które będziemy właśnie usiłowali wydobyć na jaw.
Zjawiska moralne tak rozumiane są zjawiskami nader skomplikowanymi i przystępować do nich można od różnych stron. W zależności od tego, z jakiej strony podchodzić do nich będziemy, ujawniać nam się będą w związku z nimi coraz to inne zagadnienia. Zagadnienia te można by grupować rozmaicie, wszelka bowiem klasyfikacja jest – jak wiadomo – rzeczą konwencji. Tytułem prowizorium raczej niż poprawnej klasyfikacji zgrupujemy je w trzy działy podstawowe, w których rozróżniamy jeszcze pewne grupy pomniejsze.
Do pierwszego z tych działów podstawowych zaliczymy analizę oceny i normy moralnej, zmierzającą do ustalenia pewnych własności wspólnych i swoistych wszystkim ocenom i normom poczytywanym zgodnie za moralne. Zarówno w słowie drukowanym, jak i w naszych rozmowach z ludźmi formułujemy całą mnogość ocen, z których pewne tylko jesteśmy skłonni poczytywać za moralne. Nie mamy najmniejszych wątpliwości, że mamy z oceną moralną do czynienia, gdy mówimy, że źle jest znęcać się nad bezbronnym. Nie mamy najmniejszych wątpliwości, że nie mamy z oceną moralną do czynienia, gdy mówimy, że umiejętność jasnego formułowania myśli jest cennym darem. Ale możemy się już zawahać przy ocenie głoszącej, że szczęście jest najwyższym dobrem. Wyłuskiwanie oceny i normy moralnej spośród innych ocen i norm – oto centralne zagadnienie tego działu, zagadnienie, które, w innych słowach, jest zagadnieniem, czym jest i czym nie jest moralność.
„Wszyscy z grubsza rozumiemy, co znaczy słowo «moralność» – pisze G. E. Moore[1] – oswojeni jesteśmy z odróżnieniem dobra i zła moralnego od tego, co bywa nazywane dobrem i złem fizycznym. Wszyscy odróżniamy moralny charakter człowieka od jego zalet towarzyskich czy intelektualnych. Czujemy, że oskarżenie kogoś o postępowanie niemoralne jest czymś zupełnie różnym od oskarżenia go tylko o zły smak czy złe maniery, albo od oskarżania go o głupotę i niewiedzę” (…). To rozumienie „z grubsza”, o którym mówi G. E. Moore, może wystarczyć człowiekowi w jego działaniach, ale człowiek bliżej zainteresowany moralnością zaspokoić się nim nie może, zwłaszcza że im więcej nad tym zagadnieniem myśli, tym lepiej dostrzega, że nie jest ono tak proste, jak się wydaje, i że to rozumienie „z grubsza” zostawia nas w wypadkach spornych bez określonych dyrektyw. A tych wypadków spornych jest cała mnogość. Na to, jak trudno odróżnić czasem ocenę estetyczną od moralnej, zwracano uwagę już od dawna. A jakże trudno czasem w odniesieniu do pewnego określonego postępowania powiedzieć, czy mieliśmy do czynienia tylko z nietaktem, czy też z czymś, co podlega ujemnej kwalifikacji moralnej; jak trudno w stosunku do pewnych reguł zadecydować, czy mamy do czynienia z regułami dobrego wychowania, czy też z regułami, których przekroczenie dyskwalifikuje nie tylko towarzysko; ale i moralnie.
Tu może się niejednemu czytelnikowi nasunąć łatwy zarzut, że tego rodzaju rozważania są skazane nieuchronnie na błędne koło. Próbując rozstrzygać przez analizę ocen i norm moralnych, co należy do moralności, a co do niej nie należy, musimy już jakoś umieć je wyodrębnić po to, żeby się im bliżej przyjrzeć, czyli musimy rządzić się już jakąś koncepcją moralności, chociaż ta miała stanowić dopiero przedmiot naszych poszukiwań. Ten banalny już dla tego rodzaju sytuacji zarzut nie mąci naszego sumienia teoretycznego. Istnieją zazwyczaj w danym środowisku pewne oceny i normy, które ludzie zgodnie poczytują za przynależne do moralności. Po prowizorycznym wyznaczeniu środowiska, w jakim zamierzamy się obracać, wolno nam zapytać w odniesieniu do norm i ocen, które nam się wydają w tym środowisku na ogół poczytywane za moralne, czy mają one jakieś własności swoiście wspólne. Troska o to, żeby nie zboczyć z tego terenu, gdzie panuje zgoda, zmusza niestety do operowania stereotypowymi przykładami, próby bowiem ożywienia materiału ilustracyjnego przez przykłady mniej utarte wiążą się często z wątpliwościami, czy dana wypowiedź byłaby już równie zgodnie zaliczona do wypowiedzi o charakterze moralnym.
Przy dobieraniu i zużytkowywaniu materiału, na którym mamy wyczucia ludzkie związane z ocenianiem moralnym krystalizować, niepodobna wyeliminować zupełnie domysłu, opinii powziętych „na oko”. Jest to trudność bynajmniej dla tej sytuacji nie swoista, lecz trudność wspólna wszelkim definicjom, które nazywa się analitycznymi, a które odbudowują znaczenie jakiegoś wyrażenia zgodnie z tzw. intuicjami potocznymi; o tych intuicjach mówi się bowiem zawsze mniej lub więcej na kredyt. Są ludzie, którzy – po to, żeby wyeliminować niepewny domysł – proponują stosowanie w tych wypadkach metody statystyczno-ankietowej. Ale ze stosowaniem tej metody związałyby się nie byle jakie trudności techniczne. Te trudności zmuszają nas do tego, by tych skrupułów teoretycznych tutaj nie uwzględniać. Lepiej uzyskać rezultaty przybliżone, niż nie móc w ogóle ruszyć z miejsca.
Analizę oceny moralnej na tej drodze, jaką wskazujemy, propagował D. Hume, który polecał zebranie i uporządkowanie tych własności ludzkich, które się chwali, i tych, które się gani. To zadanie miał umożliwić pewien eksperyment myślowy. Na to mianowicie, by badacz zdał sobie sprawę, czy ma z własnością cenioną dodatnio czy ujemnie do czynienia, wystarczało – według niego – by „zagłębił się chwilę w siebie i rozważył, czy pragnąłby czy nie, by mu ktoś tę czy ową własność przypisał, i czy to ewentualne przypisanie płynęłoby od wroga czy od przyjaciela”. Zadaniem rozumowania z kolei byłoby „ujawnić w obu wypadkach okoliczności wspólne tym własnościom: ustalić ten rys swoisty [that particular], który daje się odnaleźć we wszystkich własnościach chwalonych z jednej strony i we wszystkich własnościach ganionych z drugiej, i tą drogą dotrzeć do podstaw etyki i odnaleźć te zasady ogólne, z których wywodzi się ostatecznie wszelka dezaprobata czy uznanie”[2].
Opracowanie charakterystyki oceny i normy moralnej nie wyczerpuje jeszcze pierwszego działu nauki o moralności. Z oceną i normą moralną wiążą się bowiem jeszcze dalsze zagadnienia. Wiadomą jest rzeczą np., że ludzie, którzy godzą się co do tego, które oceny i normy uznać za moralne, nie godzą się co do tego, czego te wypowiedzi dotyczą, jaki jest ich właściwy przedmiot, a co jest ich przedmiotem tylko z pozoru. Ciekawą jest także sprawą, jak ludzie oceny moralne próbują uzasadniać w razie rozbieżności opinii, jakie są w ogóle możliwości ich uzasadnienia. Te przykłady może wystarczą do wyjaśnienia, jaki rodzaj zagadnień składa się na pierwszą wyróżnioną przez nas grupę.
Drugą grupą, jaką ma przed sobą ten, kto uprawia naukę o moralności, stanowią zagadnienia z zakresu psychologii moralności. Pośród tych zagadnień można wyróżnić cały szereg grup podrzędnych.
A. Do pierwszej z nich można zaliczyć zagadnienia z zakresu psychologii oceniania. Jakie motywy rządzą naszymi pochwałami i naganami, w jakich warunkach jesteśmy skłonni do surowszych, a w jakich do pobłażliwszych ocen, dlaczego pewne okoliczności, zwane łagodzącymi, zmniejszają surowość naszego potępienia, jak należy rozumieć związek między tzw. rozumieniem danego postępowania a skłonnością do oceniania go z pobłażliwością, związek ujęty w znanym powiedzeniu głoszącym, że wszystko zrozumieć – to wszystko przebaczyć – oto przykłady tego rodzaju zagadnień. Zagadnienia te ze względu na swój związek z oceną są bliskie grupie pierwszej, że jednak podstawą naszego podziału zagadnień jest wzgląd na ich charakter, a nie na ich przedmiot, umieszczamy je w drugiej grupie. Nie znaczy to, o czym się przekonamy w dalszych naszych rozdziałach, byśmy w naszej pierwszej grupie zagadnień mogli całkowicie zagadnienia psychologiczne uchylić. Zjawią się one przy próbie wyznaczenia zakresu ocen i norm moralnych, ale będą miały wyłącznie charakter pomocniczy: będą służyły uwypuklaniu ich odrębności pośród innych ocen i norm.
B. Inną grupę zagadnień z zakresu psychologii moralności stanowią zagadnienia związane z psychologią postępowania. Dobrze znana jest teza głosząca, że człowiek rządzi się zawsze względem na interesy własne i że te motywy odnaleźć można w postępowaniu z pozoru najzupełniej bezinteresownym. Równie znane są argumenty antagonistów, którzy doszukują się w człowieku jakiejś przyrodzonej mu względem ludzi sympatii (rozumianej raz raczej jako zdolność współodczuwania, kiedy indziej raczej jako życzliwość), dyspozycji, która miałaby nam wyjaśniać jego czyny, nie tylko z pozoru, ale naprawdę bezinteresowne. Ten spór o to, jakie motywy dominują w ludzkim postępowaniu, znany jako spór o „naturę” ludzką, ma wiekowe za sobą tradycje. Nie troszcząc się na ogół wiele o fakty – choć spór to przecież czysto faktyczny – rozstrzygano go bądź po linii krańcowego optymizmu, bądź po linii krańcowego pesymizmu.
Motywy, prowadzące do postępowania cieszącego się uznaniem, interesowały szczególnie wielu etyków wychodzących z założenia, że ochota do spełniania czynów nagannych jest doskonale zrozumiała i nie wymaga żadnych bliższych wyjaśnień, podczas gdy ochota do spełniania czynów chwalonych, jako działająca rzekomo wbrew naturze, domaga się wyjaśnienia. W samym już postawieniu sprawy w taki sposób kryła się pewna koncepcja człowieka, przesądzanie z góry, do czego ludzie na ogół dążą i czego unikają. Rewizja tego doniosłego sporu o „naturę” ludzką, rewizja, która musi się zacząć od pojęcia „natury”, czeka na badaczy o większym szacunku dla faktów i większej ostrożności w uogólnieniach niż badacze, którzy zajmowali się dotąd tym zagadnieniem.
C. Do trzeciej grupy zagadnień psychologicznych można zaliczyć zagadnienia dotyczące przeżyć czy dyspozycji poczytywanych za specyficzne dla sfery moralnej. Zmysł moralny, o którym niegdyś wiele mówiono, tzw. poczucia moralne, o których chętniej mówi się dzisiaj i których brak poczytuje się za przejaw ślepoty moralnej zwanej moral insanity, poczucie powinności, tzw. szlachetne oburzenie (moral indignation), wyrzut sumienia – oto przykłady przeżyć uważanych ogólnie za charakterystyczne dla naszego życia moralnego.
D. Każdy, kto kiedykolwiek wertował różne podręczniki psychologii w poszukiwaniu rozdziału dotyczącego moralnych przeżyć czy dyspozycji, mógł się łatwo przekonać, że większość tego rodzaju rozdziałów traktuje o takich rzeczach jak miłość, zawiść, zazdrość, współczucie. Przeżycia te czy dyspozycje są zupełnie inaczej związane z życiem moralnym człowieka niż te, które wymieniliśmy poprzednio. Są one z moralnością związane w tym sensie, że bywają przedmiotem dodatniej lub ujemnej oceny moralnej. Analiza tych uczuć i dyspozycji interesuje naukę o moralności tylko pośrednio, jako analiza, która wglądając bliżej we właściwości przedmiotów pochwały czy nagany może się przyczynić do wyjaśnienia mechanizmu oceniania moralnego.
E. Do zagadnień psychologii moralności, o których dość dużo pisano, należą zagadnienia psychogenezy moralności. Pierwsze przejawy reakcji moralnych u dziecka, główne etapy w rozwoju moralnym indywiduum, osobliwości tych poszczególnych faz interesowały już wielu psychologów i pedagogów, powodowanych często nadzieją, że zbadanie rozwoju moralnego dziecka podda im pewne dyrektywy dla pokierowania tym rozwojem w pożądanym przez nich kierunku.
F. Do zagadnień psychologii moralności zasługujących na osobną rubrykę trzeba zaliczyć zagadnienia typologii moralnej. Każdy z nas miał w toku życia okazję zaobserwować, że ludzie, jeżeli idzie o ich fizjonomię moralną, należą do typów rozmaitych. Wszyscy znamy owego człowieka zasad, który w swoim postępowaniu rządzi się nimi aż do bezwzględności. Znamy także owe miękkie, uczuciowe typy, które nie zawsze są z zasadami w zgodzie i gotowe są z niejednej zrezygnować, byleby tylko nie zrobić komuś przykrości. Wszyscy znamy takich, którzy dbają przede wszystkim o to, by zawsze „być w porządku” i takich, którzy dbają w swoim postępowaniu przede wszystkim o jego efekty społeczne. Literatura piękna jest niewyczerpanym źródłem obserwacji z tego terenu, obserwacjom tym jednak nikt nie nadał dotąd, o ile nam wiadomo, bardziej systematycznego charakteru.
G. Kto interesuje się moralnością, nie może wreszcie zaniedbać zjawisk patologicznych z tego zakresu. Na chorobliwych skrupulatach można studiować mechanizm skrupułu moralnego. Na typach klinicznych, którym lekarze przypisują ślepotę moralną, można badać, czy istnieją jakieś własności wspólne wszystkim ludziom, którym tego rodzaju ślepotę przypisujemy. Gdyby takie własności dały się odnaleźć, zrobilibyśmy krok naprzód ku wyjaśnieniu sobie, od jakich czynników zależy rozwój moralny.
Przechodzimy z kolei do trzeciej i ostatniej z naszych grup podstawowych. Jest nią, jak łatwo się domyślić, socjologia moralności. Jej problematyka jest tak bogata, że raz jeszcze zastrzec się tu musimy, jak to czyniliśmy i w odniesieniu do grup poprzednich, że nie mamy pretensji, by ją wyczerpać w działach, które podajemy niżej.
A. Jednym z pierwszych zadań, jakie nam się tu narzuca, jest coś, co można by nazwać środowiskowym zróżnicowaniem moralności. Etycy zwykli mówić o moralności społeczeństwa, w którym żyli, jako o czymś jednolitym. Pisano książki o rozwoju moralności tak, jakby to był rozwój jednopienny. Tymczasem sprawa jest bardziej skomplikowana, niż się na pozór wydaje. Reguły moralne załamują się rozmaicie w różnych środowiskach społecznych. Trudno wątpić, że opinie moralne naszego chłopa, jego hierarchia cnót i grzechów różnią się w wielu punktach od opinii i odnośnej hierarchii naszego miejskiego inteligenta. To środowiskowe różnicowanie moralności można oczywiście uprawiać na różnych odcinkach czasu i przestrzeni. Można rekonstruować moralność środowisk ludzkich z odległej przeszłości, można, wychodząc poza najbliższe sobie środowiska, odtwarzać fizjonomię moralną dalekich ludów prymitywnych. Nie jest wyłączone, że nagromadzenie tego rodzaju materiałów upoważni kiedyś do konstruowania jakiejś typologii moralnej, nie w odniesieniu już do indywiduów, którymi zajmowała się psychologia moralności, lecz w odniesieniu do pewnych kompleksów poglądów wyznawanych przez całe grupy ludzkie.
B. To środowiskowe zróżnicowanie moralności nasuwa wnet dalsze zagadnienia. Stwierdziwszy pewne różnice poglądów badacz może zadać sobie pytanie, od czego te różnice zależą. Otwiera się przed nim jako nowa rubryka, ustalanie pewnych związków: a więc np. zależność poglądów moralnych i ludzkiego postępowania od klimatu, od gęstości zaludnienia, proporcji obojga płci, od czynników gospodarczych, struktury społecznej danej grupy, jej ustroju politycznego itd. Nasuwa się tu również badanie związków funkcjonalnych moralności w stosunku do religii, prawa i innych tzw. form kultury. Do klasycznych prac z tej dziedziny można zaliczyć rozważania M. Webera, prowadzące do powiązania ze sobą rozwoju kapitalizmu we wczesnej jego fazie z etyką purytańską chwalącą cnoty, które skutecznie służyły kumulowaniu bogactwa i zabraniającą uciech doczesnych, które się zazwyczaj wiążą z trwonieniem tego, co się zebrało. Taką nowoczesną pracą, która ustala pewne koincydencje, wyglądające na coś więcej niż koincydencje, jest praca S. Ranulfa[3] 1, który stara się okazać, że skłonność do silnych potępień występuje stale w środowiskach drobnej burżuazji i nie występuje gdzie indziej. Oczywiście, chodzi tu o tego rodzaju skłonność występującą nie tylko u pewnych indywiduów, ale stanowiącą masowe zjawisko w danym środowisku.
Jeżeli idzie o związki reguł moralnych z innymi przejawami kultury, można tu tytułem przykładu przytoczyć teorię głoszącą, że najbogatsze życie kulturalne kwitło w grupach o surowej moralności płciowej, dzięki temu, że stłumiony instynkt płciowy sublimował się w twórczości naukowej i artystycznej. Tej teorii przeciwstawia się inna, głosząca coś wręcz przeciwnego, utrzymująca mianowicie, że moralność płciowa o swobodnym charakterze prowadziła do ogólnej twórczej ekspansji, i że tę ekspansję widzimy na wszystkich polach u ludów nie zgnębionych nadmierną ilością prohibicji.
C. Badanie związków moralności z różnymi innymi czynnikami grającymi rolę w życiu społecznym może niejednego zachęcić do stwierdzenia tych związków w rozwoju moralnym jakiejś grupy. Tezą z tego zakresu jest teza materializmu dziejowego, każąca doszukiwać się tła ekonomicznego w kolejnych przemianach oblicza moralnego jakiejś grupy społecznej. Do tej rubryki należy dyskusja, czy słuszność jest po stronie tych, którzy te przemiany przypisują ruchom masowym, lekceważąc wpływy jednostek, czy też raczej po stronie tych, którzy podkreślają doniosłą rolę indywiduów: mędrców czy proroków. W ramach tej problematyki znajduje się zagadnienie, czy wzmagająca się specjalizacja pracy wiąże się – jak tego chciał E. Durkheim – z przejściem od solidarności, którą nazywał mechaniczną, do solidarności, którą nazywał organiczną itd.
Wymieniliśmy oto trzy podstawowe działy nauki o moralności. Jest rzeczą jasną, że do rozbudowy socjologii moralności niezbędna jest wielka wiedza z zakresu historii moralności, rozumianej nie tylko jako historia doktryn etycznych, ale i jako historia obiegowych w danej grupie i w danym czasie opinii moralnych i historia pewnych obiegowych w danej grupie sposobów postępowania. Tak rozumiana historia stanowi, oczywiście, cenny materiał dla działów poprzednich.
[1] Philosophical Studies, London 1922, s. 311.
[2] An Enquiry Concerning the Principles of Morals, Leipzig 1913, s. 6 i 7 [zob. wyd. pol. Badania dotyczące zasad moralności, tłum. A. Hochfeld, Warszawa 1975 – dop. red.].
[3] Moral Indignation and Middle Class Psychology. A Sociological Study (1938)
Maria z Niedźwiedzkich urodziła się w Warszawie 28 stycznia 1896 roku w rodzinie inteligenckiej, dbającej o edukację dzieci. W 1915 r. zaraz po maturze rozpoczęła studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim pozostając pod silnym wpływem koncepcji rozwijanych przez szkołę lwowsko-warszawską.
Już z okresu studiów pochodzą pierwsze jej rozprawki z dziedziny filozofii (głównie była to aksjologia). W roku 1921 uzyskała ona doktorat pisany pod kierunkiem profesora Jana Łukasiewicza noszący tytuł Zarys aksjologii stoickiej. W latach 1921–1923 studiowała na Sorbonie, później pracowała na UW jako asystentka. W 1924 r. zawarła związek małżeński ze Stanisławem Ossowskim, który nazwać można partnerskim w pełnym znaczeniu tego słowa. Trwał on do końca życia jej męża (1963 r.).
W 1932 r. M. Ossowska uzyskała habilitację z semantyki, a w latach 1934–1935 wyjechała na stypendium naukowe do Wielkiej Brytanii. Tam nawiązała bezpośrednie kontakty naukowe z kilkoma wybitnymi uczonymi, którzy wpłynęli na jej późniejszy rozwój intelektualny. Należeli do nich B. Russell, G.E. Moore i B. Malinowski. W II połowie lat trzydziestych M. Ossowska pracowała nad programem empirycznej nauki o etyce i dokonała w Podstawach nauki o moralności (I wyd. 1947) ambitnej próby syntezy powstającej dyscypliny. W jej projekcie nauki o moralności znalazły się 3 dziedziny: 1) filozofia etyki; 2) psychologia moralności; 3) socjologia moralności.
Maria Ossowska podkreślała znaczenie historii dla tworzenia podstaw nauki o moralności. Można powiedzieć, że wszystkie napisane później rozprawy, które traktować możemy za istotne dla nauki (i w jej dorobku) stanowiły realizację zarysowanego tam wcześniej programu. Zaliczymy do nich m.in. Motywy postępowania (1949 r.), Moralność mieszczańską (1956 r.), Socjologię moralności (1963 r.), Myśl moralną angielskiego Oświecenia (1966 r.), Normy moralne (1970 r.) i ostatnią wydaną jej książkę Ethos rycerski i jego odmiany (1973 r.).
Badacze biografii Ossowskiej zwracają uwagę na zdecydowaną dominację w jej życiu aktywności naukowej. Praktykowanie tej postawy nazywała ona sama egoizmem naukowym – a współcześni mówiliby o pracoholizmie. Ale pamiętać należy, iż na pracoholizm Ossowskiej składały się też inne formy aktywności, do których przywiązywała duże znaczenie. Należała do nich z pewnością praca nauczycielska, aktywność społeczna.
W latach okupacji Ossowska wykładała na konspiracyjnym uniwersytecie i uczestniczyła w akcjach pomocy ludności pochodzenia żydowskiego. Po zakończeniu wojny wykładała w Łodzi, a od 1948 roku na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 1952–1956 (okres stalinowski) zarówno Ossowska, jak i jej mąż Stanisław Ossowski zostali odsunięci od dydaktyki. Wrócili do niej po wydarzeniach październikowych w 1956 r. W owym czasie Ossowska była też aktywna w dyskusyjnym Klubie Krzywego Koła i podpisała tzw. list 34, będący protestem wobec polityki kulturalnej rządu PRL. Wszystko to – odwaga osobista, odpowiedzialność – składało się na jej osobisty autorytet, którym cieszyła się w środowiskach kulturalnych. Chcę podkreślić, że obecne tu były nie tylko niewątpliwe dokonania naukowe.
Maria Ossowska zmarła 13 sierpnia 1974 r. w Warszawie. Pamięć o niej jest wciąż żywa, zwłaszcza wśród tych, którzy zetknęli się z nią osobiście i studiowali jej twórczość.
Mirosław CHAŁUBIŃSKI
Obydwa teksty ukazały się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Sondaże wskazywały, że to stabilna, czytelna, doskonale wykształcona, ze znakomitą prawnie poprawną przeszłością adwokatka praw kobiet, Kamala Harris, ze swymi potencjalnymi 226 głosami elektorskimi przeciwko 219 głosom przypisywanymi Donaldowi Trumpowi, ma większe szanse na bilet do Białego Domu niż barwny, kontrowersyjny, obarczony serią postępowań i wyroków sądowych, oskarżany o przemoc seksualną, podsycanie społecznych rozruchów i nawoływanie do napaści na Kapitol, były prezydent.
Jednakże zapowiadana jako długa i pełna niewiadomych noc wyborcza okazała się tak naprawdę niesłychanie krótka już wtedy, gdy pierwsze prognozy pokazały 20 do 3, z czego trzy głosy elektorskie były przypisywane Kamali Harris. Wprawdzie liczba głosów po obu stronach zmieniała się, ale tendencja pozostawała ta sama – prowadził Donald Trump.
Rano było już praktycznie po wszystkim, niezależnie od tego, że właśnie dopiero wtedy zamykały się ostatnie lokale wyborcze na Hawajach. W momencie pisania tego artykułu Donald Trump, szczęśliwy zwycięzca 276 głosów elektorskich, zdążył już obwieścić swoje zwycięstwo, a Kamala przygotowuje się – jak to określiła jedna ze stacji radiowych – do pierwszego publicznego wystąpienia w nowej politycznej rzeczywistości, w której to nie ona będzie nowym lokatorem Białego Domu.
Ten zaś ponownie szykuje się do wietrzenia swoich gabinetów i wprowadzenia zapowiadanej racjonalizacji wydatków publicznych nad czym – jak świergoczą waszyngtońskie przedrzeźniacze – czuwać ma wielki wygrany tych wyborów: Elon Musk.
„Koń, jaki jest, każdy widzi” – można byłoby powiedzieć o Donaldzie Trumpie, który jest „as American as apple pie” (tak amerykański, jak szarlotka). Co zresztą jest ogromną częścią niewytłumaczalnego sentymentu, którym pomimo wszystkich niedoskonałości, problemów prawnych i wyroków sądowych darzą go Amerykanie. Tak, to prawda. Jak pokazał czas, Donald Trump i jego świadomie przereklamowana nieprzewidywalność są absolutnie przewidywalni.
Ale do jakiego stopnia przewidywalny jest nowy i, jak słychać, mogący mieć znaczny wpływ na kolejne cztery lata amerykańskiej prezydentury społecznie enigmatyczny, monstrualnie bogaty, fanatyk nowoczesnych technologii i racjonalizacji kosztów Elon Musk, który wsparł kampanię Donalda Trumpa skromną sumką około 120 milionów dolarów? Jaki będzie jego wpływ na nową polityczną rzeczywistość, w której Donald Trump będzie miał większość w Izbie Reprezentantów i w Senacie? Co naprawdę wiemy o kimś, kto – jak już szepcze się na waszyngtońskich salonach – może odgrywać jedną z najbardziej znaczących ról w nowej administracji?
Kim jest ten 53-letni, urodzony w Południowej Afryce, obdarzony nieprzeciętną inteligencją najbogatszy człowiek świata? Uchodzi za wizjonera, od wielu lat jest głęboko zaangażowany w dziedzinę sztucznej inteligencji (AI), skoncentrowany zarówno na rozwoju tej technologii, jak i przeciwdziałaniu jej potencjalnym zagrożeniom. To współzałożyciel OpenAI – start-upu, którego misją i celem jest promowanie i rozwijanie przyjaznej człowiekowi sztucznej inteligencji, mającej przynieść korzyści całej ludzkiej populacji.
Elon Musk był trzykrotnie żonaty. Jego pierwszą żoną, z którą ma pięcioro dzieci, była Justine Wilson. Małżeństwo trwało 8 lat. Następnie dwukrotnie zawarł związek małżeński z Talulah Riley (2010-2012 oraz 2013-2016). Był również w związkach z Amber Heard i Grimes (Claire Boucher). W sumie ma kilkanaścioro dzieci, w tym bliźnięta i trojaczki z Justine Wilson, troje dzieci z Grimes. Ma również bliźnięta z Shivon Zilis.
Świat od dawna fascynuje się Muskiem, który jest ojcem nie tylko dużej liczby dzieci, ale także światowej skali przedsięwzięć biznesowych. W roku 2018, trzy lata po założeniu OpenAI, z powodu konfliktu z ambicjami swego drugiego dziecka (TESLI) opuszcza firmę, aby już w 2023 założyć kolejną: xAI. Ta ma skupić się na zrozumieniu przez sztuczną inteligencję prawdziwej natury wszechświata. Przynosi na świat Groka, czyli chatbota zaprojektowanego do konkurowania z ChatGPT firmy OpenAI, zintegrowanego z platformą mediów społecznościowych Muska.
Możemy jeszcze wiele mówić o wszystkich fascynujących wynalazkach Elona, o TESLI, Opitmusie, czyli humanoidalnym robocie, czy mózgo-komputerze Neuralinku… Jednak prawdziwe pytanie brzmi: w jakim stopniu i w jakich obszarach Elon Musk może, dzięki bliskiej relacji z nowym-ponownym prezydentem, wpływać na kreowanie amerykańskiej przyszłości?
Oczywiście dopiero przyszłość pokaże, jaki będzie rezultat tej nowej relacji. Ale nie ulega wątpliwości, że ekstremalnie wysoki poziom finansowej kontrybucji na rzecz kampanii prezydenckiej może zaowocować bardziej bezpośrednim dostępem do prezydenta i jego administracji, umożliwiając darczyńcy opowiadanie się za rozwiązaniami zgodnymi z interesami donatora, takimi jak innowacje technologiczne, eksploracja kosmosu i konieczne w tym zakresie zmiany polityki, ustaw i przepisów.
Jeśli interesy polityczne Donalda Trumpa oraz plany i ambicje Elona Muska zbiegną się w kluczowych kwestiach, takich jak efektywność rządu, wzrost gospodarczy i postęp technologiczny, biznesmen może uzyskać znaczny wpływ na politykę gospodarczą, edukacyjną, dalszych badań kosmicznych oraz na kierunki rozwoju technologicznego USA.
Ta nowa i znacząca relacja może spowodować, że Ameryka odzyska swój dawny status technologicznego lidera świata, ale – jak powiada przysłowie – diabeł tkwi w szczegółach. Mieszanka nieprzewidywalnej przewidywalności Trumpa i ekstremalnie wysoki poziom ekscentryzmu i enigmatyczności Muska może zaowocować w sposób, którego nie jesteśmy w stanie przewidzieć ani my, ani oni sami. Na myśl przychodzi jedynie powiedzenie aktorki Betty Davis w filmie Wszystko o Ewie: „Panowie zapnijcie pasy, to będzie trudna jazda”.
Tekst ukazał się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
Amerykańskie wybory prezydenckie zawsze przykuwają uwagę świata, gdyż decydują o obsadzie stanowiska, na którym podejmuje się decyzje o znaczeniu globalnym. Prezydencki wariant systemu demokratycznego powoduje, że mają one dla funkcjonowania systemu politycznego większe znaczenie niż wybory do Kongresu i niż wybory prezydenckie w innych państwach demokratycznych. Wybory tego typu zawsze polaryzują scenę polityczną bardziej niż pluralistyczne w swej istocie wybory parlamentarne. Stopień polaryzacji politycznej bywa jednak różny. W stosunkowo niedawnej przeszłości – w paru dziesięcioleciach po drugiej wojnie światowej – dystans ideologiczny między głównymi partiami amerykańskimi był niewielki. Zmieniło się to w obecnym stuleciu, gdy Partia Republikańska skręciła ostro w prawo, a Partia Demokratyczna stała się ostoją sił liberalnych i umiarkowanie lewicowych. Wybór (w 2008 roku i ponownie w 2012 roku) Baracka Obamy był wynikiem wyraźnego wzmocnienia liberalno-lewicowego nurtu w polityce amerykańskiej, a sukces Donalda Trumpa w 2016 roku wynikał w znacznym stopniu z reakcji konserwatywnej części elektoratu na tę prezydenturę.
Tegoroczne wybory miały jednak pewne cechy szczególne, które powodują, że budziły wielkie zainteresowanie nie tylko w USA. Przede wszystkim kandydaci. Jeszcze bardziej niż w przeszłości są oni wyrazem pogłębionej polaryzacji politycznej. Donald Trump sytuuje się na skrajnie prawicowym skrzydle Partii Republikańskiej i z tego powodu był atakowany przez takich prominentnych polityków republikańskich jak były wiceprezydent Dick Chenney i jego córka Liz Chenney. Natomiast Kamala Harris w wielu kwestiach jest bardziej progresywna niż Joe Biden, z którym rywalizowała o nominację w 2020 roku. Jej kandydatura stała się logicznym rozwiązaniem dylematu, przed którym stanęła Partia Demokratyczna, gdy Joe Biden zrezygnował z ubiegania się o reelekcję. Zrobił to zbyt późno, by jego partia mogła przeprowadzić normalną procedurę wyłaniania kandydata w prawyborach. Ku zaskoczeniu części analityków okazało się to dla Demokratów korzystne, gdyż Harris szybko zyskała bardzo szerokie poparcie wyborców. Jej kandydatura jest pod paroma względami wyjątkowa. Po raz pierwszy o stanowisko prezydenta ubiegała się osoba, której matka i ojciec byli imigrantami, a także po raz pierwszy osoba o azjatycko-afroamerykańskim pochodzeniu. Jest też dopiero drugą kobietą (po Hillary Clinton) kandydującą na urząd prezydenta z ramienia jednej z dwóch głównych partii.
Donald Trump również był kandydatem o cechach szczególnych. Ciążyło na nim to, że cztery lata wcześniej – jako urzędujący prezydent – przegrał wybory. W dotychczasowej historii na 45 prezydentów o drugą kadencję ubiegało się 25, z których 15 zdobyło ponownie mandat. Wśród dziesięciu prezydentów, którzy ubiegając się o reelekcję, przegrali wybory, tylko jeden – Grover Cleveland w 1892 roku – zdołał zapewnić sobie powrót do Białego Domu, decydując się na ponowny start w wyborach. Teraz udało się to Trumpowi. Co więcej, Trump był jedynym w historii USA kandydatem na prezydenta, na którym ciążył wyrok w procesie karnym. W tych warunkach wysunięcie jego kandydatury – a także dobór ultrakonserwatywnego senatora Vance’a na wiceprezydenta – świadczą o przesunięciu się Partii Republikańskiej na skrajnie prawicowe pozycje.
Proces polaryzacji amerykańskiej sceny politycznej ma swe korzenie w przemianach ekonomicznych i kulturowych obecnego stulecia. Amerykański publicysta Ezra Klein rozróżnia dwa rodzaje polaryzacji: wynikającą z różnic poglądów i będącą następstwem zamkniętych tożsamości (Why We’re Polarized, New York 2020). W pierwszym wypadku idzie o rosnące znaczenie zagadnień światopoglądowych (jak np. stosunek do zakazu aborcji), w których trudniej o kompromis niż w kwestiach ekonomicznych. W drugim wypadku w grę wchodzą coraz silniejsze lojalności grupowe, w tym etniczne i płciowe. Biali mężczyźni to wciąż w większości elektorat Partii Republikańskiej. Demokraci mogą natomiast liczyć na kobiety i członków mniejszości etnicznych. Przy takim profilu elektoratu nominacja Kamali Harris – nie tylko kobiety, ale także przedstawicielki mniejszości etnicznych – staje się czymś zrozumiałym, choć zapewne ryzykownym. Gdy w 2016 roku o prezydenturę ubiegała się Hillary Clinton, była pierwszą kobietą nominowaną przez jedną z głównych partii, ale zarazem pozostawała symbolem „białej elity”. Wiele musiało się w USA zmienić, by po ośmiu latach miejsce to mogła zająć córka imigrantów z Indii i Jamajki.
Tegoroczne wybory pokazały raz jeszcze dwoiste oblicze amerykańskiej polaryzacji. Z jednej strony mamy do czynienia z wyraźnie postępową zmianą w postrzeganiu roli kobiet, a jeszcze bardziej mniejszości etnicznych. Popularność Kamali Harris jest tej zmiany kolejnym przejawem. Gdy osiemdziesiąt lat temu Gunnar Myrdal publikował swe epokowe dzieło An American Dilemma: The Negro Problem and Modern Democracy (1944), mało kto sądził, że za życia mojego pokolenia możliwy będzie wybór Afroamerykanina na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Proces te ma jednak drugą stronę. Szybka zmiana społeczna zawsze rodzi reakcję. Mamy więc do czynienia z nasileniem postaw rasistowskich, a także z radykalizacją postaw zachowawczych w takich sprawach jak prawo do przerwania ciąży czy równouprawnienie kobiet w życiu zawodowym. Ta konserwatywna reakcja nakłada się na podziały ekonomiczne. Stany Zjednoczone należą do grupy rozwiniętych ekonomicznie państw, w których wieloletnie stosowanie neoliberalnych recept ekonomicznych skutkuje pogłębiającą się polaryzacją ekonomiczną. Ubożejąca część klasy średniej staje się naturalnym rezerwuarem sił zachowawczych, protestujących przeciw kierunkowi zmian społeczno-kulturowych. Powstaje w konsekwencji groźna dla przyszłości demokracji kombinacja protestów ekonomicznego i kulturowego.
Wybory tegoroczne podziału tego nie przezwyciężyły. Pokazały jego głębię i wpływ na życie polityczne. Jak niemal zawsze w USA, kampania wyborcza ogniskowała się wokół problemów polityki wewnętrznej, zwłaszcza sytuacji gospodarczej. Pogarszająca się w ostatnich latach sytuacja klasy średniej stanowiła jeden z głównych wątków kampanii Donalda Trumpa. Nie była jednak wątkiem jedynym. Trump – a jeszcze wyraźniej Vance – opowiedzieli się za szybkim zakończeniem wojny rosyjsko-ukraińskiej, co w istniejącej sytuacji można jedynie rozumieć jako zapowiedź wywarcia presji na Ukrainę w kierunku pogodzenia się z utratą części jej terytorium. To groźny sygnał dla świata, a zwłaszcza dla państw środkowo-europejskich.
Wygrana Donalda Trumpa jest wynikiem polaryzacji politycznej, a zarazem polaryzację tę pogłębia. Dla Stanów Zjednoczonych oznacza umacnianie konserwatywnego zwrotu, który obserwujemy od pewnego czasu. Dla świata stanowi przestrogę – przypomnienie, że bezpieczeństwa nie wolno budować jedynie na zaufaniu do potęgi USA. Czekają nas trudne lata.
Analiza ukazała się w numerze 6/2024 „Res Humana”, listopad-grudzień 2024 r.
W dyskusji uczestniczą politolodzy i orientaliści, dyplomaci: Piotr CIEĆWIERZ – b. ambasador RP w Libii, Juliusz GOJŁO – b. ambasador RP w Iranie, Grzegorz MICHALSKI – b. ambasador RP w Turcji, Zdzisław A. RACZYŃSKI – b. ambasador RP w Tunezji i Armenii, Witold ŚMIDOWSKI – b. ambasador RP w Iranie i Arabii Saudyjskiej, Leszek WIECIECH, a także Zbigniew RUCIŃSKI – b. oficer wywiadu.
Zdzisław A. Raczyński: Zaprosiłem Panów do rozmowy o jednym z najciekawszych aspektów współczesnych stosunków międzynarodowych, za jaki uważam kształtujący się nieformalny sojusz Rosji i grupy państw Globalnego Południa. Rozszerzający się BRICS, który dzisiaj liczy 9 państw, a 16 kolejnych (w tym Kazachstan i Turcja) złożyło wniosek o przyłączenie się do organizacji, ma aspirację rzucenia wyzwania dominacji Zachodu. Płaszczyzną, która wyświetliła te relacje, stał się między innymi stosunek Południa wobec agresji Rosji przeciwko Ukrainie. Jeśli przeanalizujemy rezultaty głosowań w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ nad rezolucjami w sprawie wojny rosyjsko-ukraińskiej, to otrzymamy następujący obraz: około 50 państw jednoznacznie popiera Ukrainę i Zachód. Około stu państw stara się zachować neutralność, dystansując się od obu stron konfliktu, co oznacza, że sprzeciwiając się agresji jako takiej, nie występują w obronie Ukrainy. Także około 50 państw, państw Południa, a wśród nich – obok stałych klientów Moskwy, jak np. Białoruś, Kuba, Wenezuela, Korea Północna, Erytrea czy Syria – takie kraje jak Indie, Chiny, RPA, Iran, Indonezja, Nigeria, Kazachstan, Arabia Saudyjska, Egipt czy Brazylia odmawiają poparcia Ukrainie w przeciwstawieniu się rosyjskiej agresji. Ich stanowisko, z różnymi zastrzeżeniami, można określić jako prorosyjskie. Jak to panowie tłumaczą?
Piotr Ciećwierz: Z moich wcześniejszych arabskich, a obecnych afrykańskich doświadczeń, a mieszkam w Gwinei już trochę czasu, wynika, że to wcale nie sympatia do Rosji, lecz sentyment do Związku Radzieckiego określa stanowisko wielu państw Południa wobec wojny rosyjsko-ukraińskiej. Gwinea jest przykładem państwa, które dystansuje się od konfliktu. Zachowała się tam pamięć o wsparciu, jakiego w swoim czasie ZSRR udzielił Gwinei. Po odzyskaniu niepodległości Gwinea wyrwała się spod wpływów francuskich, nie weszła do strefy franka zachodnioafrykańskiego, przyjęła konstytucję brzmiącą mocno socjalistycznie. Elity tego kraju nie rozumieją, nie przyjmują do wiadomości, że Rosja i ZSRR to taki sam kraj kolonizatorski jak Anglia czy Francja, tyle tylko, że Rosja kolonizowała nie terytoria zamorskie, lecz obszary leżące w jej bezpośrednim sąsiedztwie – Syberię, Azję Centralną, Południowy Kaukaz… Skoro zaś, w percepcji Afrykańczyków, Rosja nie była kolonizatorem, to cieszy się ich sympatią.
Dodajmy do tego, że w swoim czasie dziesiątki tysięcy Afrykańczyków uzyskało wykształcenie w ZSRR, a dzisiaj Rosja prowadzi zakrojoną na szeroką skalę, bardzo umiejętną działalność promocyjno-propagandową w miejscowych mediach.
Ostatnio Mali, Burkina Faso i Niger zerwały stosunki dyplomatyczne z Kijowem, oskarżając Ukrainę, że wtrąca się w sprawy afrykańskie i finansuje terroryzm muzułmański, co jest oczywiście rosyjską bzdurą. Pod wpływem Rosji Niger zamknął bazę amerykańską, Mali doprowadziło do wycofania francuskiego kontyngentu. Obecność Francuzów i Amerykanów pozwalała kontrolować szlaki przemytników i powstrzymywała ataki islamskich fundamentalistów. W miejsce żołnierzy państw NATO pojawili się najemnicy rosyjscy.
Być może przywódcom wojskowym, którzy przejęli władzę w tych trzech państwach, wydaje się, że Rosja będzie równie szczodrym partnerem jak ZSRR, że będzie łożyła na utrzymanie całych państw z powodów ideologicznych. Jeśli tak sądzą, to pozostają w głębokim błędzie. Ani Rosja nie ma wystarczających zasobów, ani nie kieruje się mesjanistyczną ideologią.
Zbigniew Ruciński: Sympatia do ZSRR i postrzeganie Rosji jako ciągu dalszego ZSRR tłumaczyłyby dzisiejsze stanowisko państw Afryki. Jeśli Afrykańczycy postrzegają Rosję wciąż jako wielkie imperium, to Ukraina jest dla nich częścią tego imperium. Ukraina nie utrwaliła się w świadomości elit państw Południa jako niezależne państwo, które ma prawo do swojego terytorium i jego obrony. Zatem wojna rosyjsko-ukraińska to wewnętrzna sprawa imperium. To nie jest problem, który zajmowałby uwagę Afrykańczyków; to nie jest ich wojna. Wolą raczej trzymać się od niej z daleka. Z Rosją można zaś robić różne interesy.
Witold Śmidowski: Mówiąc o relacjach Rosji z państwami Zatoki [Arabskiej], trzeba mieć na względzie kilka wymiarów. Pierwszy to wymiar polityczny. W obszarze polityki wewnętrznej obie strony – Rosję i kraje Zatoki – łączy jej wspólne pojmowanie. Kwestie związane z prawami człowieka, stosunkiem do opozycji, przestrzeganiem praw obywatelskich w ogóle nie pojawiają się w stosunkach dwustronnych. Powiedzmy tak: poziom demokracji czy represywności nie stanowi żadnej przeszkody w rozwijaniu relacji dwustronnych. Obie strony bardzo podobnie rozumieją również zasady polityki zagranicznej i sposoby jej prowadzenia. Rosja i jej partnerzy znad Zatoki podzielają przekonanie, że każde państwo ma swoje strefy wpływów i państwa trzecie muszą te strefy wpływów tolerować i uznawać. Kiedy zaczęła się rosyjska inwazja na Ukrainę, jeden z moich arabskich przyjaciół z Arabii Saudyjskiej, wysokiej rangi urzędnik państwowy, objaśniał mi, że każde państwo wyznacza nieprzekraczalne czerwone linie i Zachód w relacjach z Rosją przekroczył linie, zakreślone przez Rosję. Dla Arabii Saudyjskiej, przykładowo, taką czerwoną linię stanowi Jemen i – stwierdził zaprzyjaźniony Saudyjczyk – jeśli ktoś wkracza na tę linię, Arabia reaguje. To, co się wydarzyło w Ukrainie, przemawia do państw Zatoki, ponieważ odpowiada ich pojmowaniu polityki.
Oczywiście, w relacjach państw Zatoki z Rosją bardzo ważny jest kontekst stosunków ze Stanami Zjednoczonymi. Gdy dochodzi do jakichś zdarzeń, które wymagają zajęcia przez te państwa stanowiska sprzyjającego USA, Saudyjczycy czy Emiratczycy proponują negocjacje. Wyrażają gotowość do uwzględnienia postulatów USA, do zrezygnowania z jakiegoś aspektu swoich relacji z Rosją, ale w zamian za określone ustępstwa amerykańskie w kwestiach interesujących państwa arabskie. Karta rosyjska służy do transakcji politycznych.
Nie możemy przy tym pominąć istotnego elementu, jakim jest rozpowszechniony antyamerykanizm. Owszem, elity polityczne są ściśle związane z USA. Członkowie saudyjskiego dworu królewskiego wykształcili się w Stanach, tam kształcą swoje dzieci, świetnie wyznają się na lidze baseballowej. Niemniej nie mogą ignorować ludowego antyamerykanizmu, podskórnie obecnego także w ich myśleniu, które każe im z pewną dozą nieufności traktować USA. Relacje z Rosją dają władzom państw Zatoki margines manewru w stosunkach z USA i Zachodem: „Jeśli nie dacie nam tego, co chcemy, pójdziemy do Rosjan”. Oczywiście, że do Rosjan nie pójdą, ale ze strony USA byłoby dużym ryzykiem testować tę możliwość.
Drugim wymiarem relacji państw Zatoki z Rosją jest wymiar ekonomiczny. Powiedziałbym skrótowo tak: to, co my w Europie tracimy w relacjach gospodarczych z Rosją wskutek sankcji, dla regionu Zatoki jest zyskiem. Wystarczy prześledzić napływ kapitałów z Rosji do państw Zatoki, zwłaszcza do Emiratów, gwałtowny boom budowlany, otwieranie banków, rozwój uniwersytetów, do których trafiają młodzi Rosjanie, aby uciec od poboru do wojska. Każde z państw Zatoki otwiera nowe połączenia lotnicze do Rosji, nawet do miast prowincjonalnych. Turcja i kraje Zatoki przejęły potoki pasażerskie z Rosji, wcześniej wiodące przez Europę. Dzisiaj Rosjanie są nad Zatoką wszechobecni. Pojawili się nawet w krajach, w których wcześniej bardzo trudno było ich spotkać. Wymowna ilustracja – robię zakupy w centrum handlowym i napotykam restaurację o nazwie „Suworow”, a w witrynie restauracji rosyjski mundur wojskowy, rzekomo Suworowa.
Ważnym aspektem relacji ekonomicznych jest kwestia energetyczna. Oczywiste jest, że produkujące ropę państwa Zatoki muszą koordynować z Rosją politykę cenową węglowodorów.
W wielu obszarach Rosja stała się dla krajów Zatoki rzeczywistą alternatywą dla europejskich kontaktów ekonomicznych.
Grzegorz Michalski: Niezależnie od tego, który moment uznamy za symbol przełomu w rozpadzie dotychczasowego ładu, czy to atak na World Trade Center czy mowę Putina w Monachium w 2007 roku, proces dezintegracji zglobalizowanego świata i poszukiwania alternatywnych rozwiązań rozpoczął się dużo wcześniej. Nie sądzę, aby BRICS – który widzę raczej jako próbę integracji opartą na interesach gospodarczych – był taką alternatywą. Zwłaszcza, jeśli uwzględnimy, jak bardzo różnią się od siebie członkowie tej organizacji; od państw bardziej demokratycznych, jak Indie czy Brazylia, do jednoznacznie autorytarnych, jak Chiny czy Rosja.
Co jest widoczne dzisiaj, to pogłębiająca się niepewność w polaryzującym się antyglobalnym świecie. Operacje militarne USA na Bliskim Wschodzie jednoznacznie przyczyniły się do wzmocnienia nastrojów antyamerykańskich. Antyamerykanizm, któremu towarzyszą najróżniejsze spiskowe teorie świata z CIA w roli głównej, silny jest nawet w Turcji, kraju członkowskim NATO. Cokolwiek by twierdziły Stany Zjednoczone, wielki projekt demokratyzacji szerokiego Bliskiego Wschodu nie wypalił, raczej zdyskredytował ideę eksportu demokracji. Wojna na Ukrainie stała się katalizatorem procesów dezintegracji globalnego świata. Nie wiemy, jak zakończy się ta wojna, a tym bardziej nie wiemy, jakie będą jej finalne efekty dla bezpieczeństwa europejskiego, dla gospodarki UE, ani dla przyszłości relacji chińsko-amerykańskich, które są siłą wiodącą obecnej sytuacji.
Rosjanie wygrywają antyamerykańskie sentymenty, wykorzystując zarówno nastroje w krajach Południa, jak też budowane przez lata zasoby ludzkie i stworzone, także przez siebie, ogniska konfliktów. Zasadnicze pytanie jednak brzmi: Czy Rosjanie są w stanie zainwestować takie środki, jakie inwestują Amerykanie i Chińczycy? Oczywiście – nie. Druga fundamentalna kwestia: czy Rosja może się stać gwarantem bezpieczeństwa, przykładowo, Turcji? O ile we współczesnym świecie są jakiekolwiek podmioty zdolne do odegrania roli uniwersalnego gwaranta bezpieczeństwa.
Z drugiej jednak strony rosyjska oferta jest atrakcyjna dla Południa, ponieważ nie porusza takich kwestii jak prawa człowieka, standardy demokracji czy ochrona klimatu, z którymi to sprawami kraje Południa mają kłopoty. Warunkowana spełnieniem określonych warunków pomoc i współpraca UE na tym tle wygląda mniej przyciągająco, gdyż jest, rzekłbym, trudniejsza.
P. Ciećwierz: Niemiecka Republika Federalna została przyjęta z powrotem do rodziny cywilizowanych państw zachodnich 10 lat po wymordowaniu milionów Europejczyków. Zadecydowały o tym interesy – polityczne i gospodarcze. Mogę więc doskonale sobie wyobrazić, że pewnego dnia zamiast Władimira Władimirowicza pojawia się na czele Rosji jakiś Iwan Iwanowicz, który mówi: „A teraz, chłopaki, zmieniamy kurs o 180 stopni”. Nie mam złudzeń, że zostanie to przyjęte z oklaskami; Zachód łyknie taką zmianę jak indyk świeżą karmę. Dlatego nie wierzę w realność i trwałość takich pomysłów jak BRICS, który na dobrą sprawę polega na tym, aby urwać się od zależności od dolara i zastąpić go juanem. Rzecz w tym, że wiele krajów, np. Indie czy Brazylia, takiej dedolaryzacji na rzecz juanizacji nie chce.
W. Śmidowski Zgadzam się, że oferowany przez Rosję model współpracy politycznej, uwolniony od warunków, nazwijmy je, demokratyzacji, jest dla państw Południa wygodny. Opowiedzenie się przez Południe za takim modelem współpracy z Rosją jest wyborem świadomym, podyktowanym charakterem systemu politycznego tych państw, i najpewniej okaże się długofalowym. Jednakże, jeśli chodzi o bezpieczeństwo, przetrwanie reżimów politycznych państw Zatoki Arabskiej, to tylko Zachód, tylko USA są w stanie zapewnić im takie bezpieczeństwo. Rosja nie może im tego zagwarantować…
G. Michalski: … podobnie rzecz ma się w odniesieniu do bezpieczeństwa Turcji.
W. Śmidowski: … co, oczywiście, nie przeszkadza tymże Saudom prowadzić gry taktycznej, grać kartą Rosji. Nie mylmy jednak gry z niezmiennymi realiami, a taktyki ze strategią. Podobnie rzecz ma się w sprawach gospodarczych. Naturalnie, napływają kapitały z Rosji; na tym robi się duże pieniądze i buduje fortuny. Ale w sensie wyboru strategicznego partnera gospodarczego kraje Zatoki nie mają wątpliwości – jest nim Zachód. I tylko Zachód jest w stanie zaoferować krajom Południa nowoczesną myśl technologiczną.
Leszek Wieciech: Dlaczego tak wiele państw Południa opowiada się po stronie Rosji? To oczywiste: Bo Ukrainę popierają Stany Zjednoczone. W większości tych państw nie ma lepszego paliwa dla umocnienia władzy wewnętrznej niż antyamerykanizm i manipulowanie nastrojami antyamerykańskimi. I, na marginesie, uwaga: Jest jednak pewien atut, którym dysponują Rosja, Chiny i – w mniejszym stopniu – niektóre inne kraje Południa. A który jest słabym punktem Zachodu. To surowce, minerały ziem rzadkich. Bez nich Zachód nie rozwinie najnowszych technologii.
Juliusz Gojło: Minerały ziem rzadkich występują w przemysłowych ilościach także w Ukrainie. W Donbasie. To także jeden z powodów wojny o Donbas, o czym niekiedy się zapomina.
G. Michalski: I – logicznie kontynuując – Rosja, występując przeciwko USA, przeciwko kolonializmowi, w jakimś sensie odgrzewa podziały z czasów zimnej wojny, sytuuje się w prowadzonej przez siebie narracji jako naturalny sprzymierzeniec, sojusznik państw Południa. Głosząc hasła walki z hegemonią amerykańską i przeciwko imperializmowi, Rosja postuluje tworzenie wielocentrycznego świata, rysuje obraz, w którym część regionalnych centrów rozwoju znajdzie się na Południu. Jednakże, powtarzam, Rosjanie mają zbyt mało zasobów, finansowych, technologicznych, aby skutecznie rozbudować swoje wpływy w krajach Południa, a już tym bardziej, aby stworzyć nowy blok pod swoją kuratelą.
P. Ciećwierz: Rosja jest dzisiaj krajem w większym stopniu bazującym na surowcach, niż był nim ZSRR. Zaś rozwój technologiczny, jaki się dokonał w ostatnich dekadach, jeszcze bardziej pozostawił w tyle zdolności wytwórcze Rosji. Przecież dzisiaj Rosjanie, poza bronią, nie produkują samodzielnie niczego, nawet najprostszych, zdawałoby się, urządzeń gospodarstwa domowego. A wojna dodatkowo wyczerpuje ich zasoby. Natomiast kapitał rosyjski zainwestowany w krajach Południa będzie albo stracony, albo nie da się go wykorzystać w interesach państwowych Rosji.
W. Śmidowski: Szczególnie destrukcyjny wpływ na relacje Zachodu z Południem i postrzeganie polityki zachodniej przez społeczeństwa Południa mają dzisiaj wydarzenia w Gazie. Dla Arabów sytuacja jest jednoznaczna. I jednoznaczne są ich pretensje do Zachodu: „Wy martwicie się o sytuację w Ukrainie, nawołujecie do udzielenia jej pomocy, a jednocześnie zamykacie oczy na śmierć trzydziestu tysięcy Palestyńczyków i nic w tej sprawie nie robicie”. Te słowa usłyszycie w każdej rozmowie z przedstawicielami państw arabskich. I wówczas nasze wielkie hasła o demokracji, poszanowaniu praw człowieka, nasze piękne przesłanie – kończą się.
Z. A. Raczyński: W latach 90. ubiegłego wieku, kiedy Rosjanie usiłowali budować państwo demokratyczne, ich ówczesny minister spraw zagranicznych Andriej Kozyriew przedstawił strategię polityki zagranicznej Rosji, której celem był trwały sojusz z globalną Północą, czyli – używając jeszcze określeń z czasów zimnej wojny – globalnym Zachodem. Był to zamiar skonstruowania demokratycznej wspólnoty państw półkuli północnej, gdyż rzeczywiście tak się ułożyły losy naszej cywilizacji, że większość demokratycznych, wysokorozwiniętych technologicznie i bogatych państw leży w północnej hemisferze. Na południowej znajduje się właściwie tylko jedno państwo, któremu można przypisać te cechy – Australia. Rosja sytuowała siebie wśród państw Północy. W ciągu ćwierćwiecza Rosja dokonała zwrotu, który ma charakter wyboru cywilizacyjnego, odcięła się od Globalnej Północy i identyfikuje się jako część Globalnego Południa. Czy tak jest? Czy to jest zwrot trwały?
W. Śmidowski: Nie uważam, aby był to trwały, niezmienny wybór Rosji. W jej dzisiejszej grze z Południem dostrzegam raczej głęboki manewr taktyczny. Najpewniej za jakiś czas pojawią się w Rosji siły, które będą poszukiwały porozumienia z Zachodem. Obecnie mamy do czynienia z fazą, w której Rosjanie szukają wyjścia na Azję, na Afrykę, chcą budować sojusze z Południem. Za kilka lat, sądzę, ta faza przeminie. W historii Rosji tak bywało, że ilekroć ponosiła porażkę w swojej ekspansji na zachód, zwracała się na wschód. Można nawet doszukiwać się pewnej prawidłowości – że kierunek wschodni, odpowiednik dzisiejszego pivotu południowego, łączył się ze szczególnie intensywną reaktywacją idei imperialnej. Dostojewski nawet powiedział kiedyś, że tylko w Azji Rosja może być imperium.
G. Michalski: Obecny zwrot na Południe jest wprawdzie wymuszony sankcjami Zachodu, gdyż tylko poprzez relacje z krajami Południa Rosja może być dzisiaj obecna na rynkach światowych. Ponadto Rosja na pewno lepiej sobie radzi z relacjami z podobnymi do niej autorytarnymi, skorumpowanymi reżimami w Azji i Afryce niż ze stosunkami z Zachodem, gdzie obowiązują reguły raczej obce i nieznane Rosji. Niemniej historia Rosji potwierdza, że wymiar południowy jej polityki zawsze był niezbędną częścią jej imperialności. Najlepiej obrazuje to wielowiekowa walka Rosji o kontrolę nad Morzem Czarnym, gdzie cieśnina Bosfor decydowała o wielkości imperium. Podobnie w dobie współczesnej – po rozpadzie ZSRR powstały autorytarne, ale niepodległe, państwa Azji Centralnej, których lojalność wobec Moskwy jest fundamentalnym elementem bezpieczeństwa Rosji na kierunku południowym.
P. Ciećwierz: Rosja używa innych instrumentów rozszerzenia swojej obecności w Afryce niż Chiny. Chiny są obecnie tak potężne w Afryce, że pozwalają sobie na arogancję w relacjach z państwami regionu. Nie mówię już o zewnętrznych widocznych oznakach chińskiej obecności, lekceważącej lokalne władze, jak napisy na znakach drogowych po chińsku czy chińskie paragony w sklepach. Chińczycy budują swoją obecność obok lokalnych państwowych instytucji, niezależnie od nich. Rosjanie natomiast starają się wejść z miejscowymi strukturami w symbiozę. Ponieważ dysponują mniejszymi środkami, działają wybiórczo – dają broń, wysyłają najemników, korumpują władze. Natomiast cała reszta – budowa infrastruktury: drogi, porty, fabryki, koleje – jest chińska.
G. Michalski: Czyli głosowanie w ONZ odzwierciedla nie poparcie dla Rosji czy Chin, lecz wyraz braku alternatywy, gdyż Zachód nie stanowi już realnej, atrakcyjnej alternatywy rozwojowej? Było to głosowanie za szansą, jaką mogą stanowić Chiny wraz z Rosją?
W. Śmidowski: Stawiamy fałszywe pytanie. Konflikt w Ukrainie jest dla państw Południa czymś dalekim, co nie stanowi ważnego dla nich problemu. To tylko jeden z wielu elementów obecnej sytuacji międzynarodowej. Świat nie kręci się wokół tej wojny. Przychylam się do opinii, jaką przedstawił ambasador Michalski: wojna w Ukrainie jest jednym z wielu aspektów gry globalnej, w której poszczególne państwa pozycjonują się według własnej interpretacji swoich obecnych i przyszłych interesów narodowych. Gdy mówimy o Południu i Rosji, tak naprawdę mówimy o Południu i Chinach. Widzę to tak: sojusz Rosji i Południa jest czymś przejściowym, podrzędnym w wielkiej grze, natomiast związek Chin i Południa, z takim podziałem ról, o jakim mówiliśmy, jest tendencją trwałą.
J. Gojło: Przywołam słowa Radosława Sikorskiego, który – za Zbigniewem Brzezińskim – powiedział kiedyś, że Rosja może być albo partnerem Zachodu, albo zapleczem (backyard) Chin. Ten proces jednoczesnego odcinania się Rosji od Zachodu i jej podporządkowania Chinom już zachodzi.
Chciałbym zwrócić uwagę na pewien aspekt, o którym nie mówiliśmy. Chodzi mi o emocjonalny sposób postrzegania Rosji w państwach Południa, o swego rodzaju wymiar psychologiczny stosunków międzynarodowych. Częstokroć, a mówię to na podstawie własnych obserwacji z wielu lat pracy w Afryce i na Bliskim Wschodzie, Rosja jest odbierana jako ten good guy, w odróżnieniu od bad guy, jakim są USA. Na taki wizerunek składają się oczywiście i doświadczenie historyczne, i współczesne decyzje, i wpływ mediów, a nawet zachowanie przedstawicieli tych państw, lecz nie są to racjonalne, przemyślane wybory. Mechanizm jest prosty: ponieważ my – Arabowie, Irańczycy, Afrykańczycy… – nienawidzimy Amerykanów, a Rosja jest przeciwko USA, to kochamy Rosję. To gra emocjami, którą nie potrafimy zarządzać. Na Południu nie bierze się pod uwagę, że Rosja również jest kolonizatorem, z tego prostego powodu, że kolonializm rosyjski nie dotyczy krajów Afryki czy, generalnie, Południa. Poza Azją Centralną i Kaukazem, oczywiście. A o rosyjskiej planach kolonizacji Namibii czy Erytrei w XIX wieku nikt, nawet w Europie, nie pamięta. Tak jak mało kto w Polsce pamięta, że my również chcieliśmy mieć swoje kolonie, tyle że nam to nie wyszło.
G. Michalski: Na pewno nie przysporzyła nam, jako Zachodowi, dobrych emocji na Południu koncepcja demokratyzacji Bliskiego Wchodu, której sposób realizacji zdyskredytował i samą ideę demokracji, i jej autorów.
Z. A. Raczyński: Podzielam opinię o wielości przyczyn, dla których państwa Południa popierają Rosję w jej konflikcie z Ukrainą, lub – bardziej precyzyjnie – nie stoją po stronie Ukrainy i wspierającego ją Zachodu. Wśród źródeł takiego stanowiska są i bieżące interesy ekonomiczne oraz polityczne, i chęć zburzenia dotychczasowego – niesprawiedliwego według państw Południa – systemu stosunków międzynarodowych, i antyzachodnie, postkolonialne sentymenty.
Istnieje, według mnie, jeszcze jeden powód, być może zasadniczy i będący pierwszym fundamentem nieformalnego sojuszu Rosji i dużej grupy państw Południa. Tą przyczyną jest zbieżność w interpretacji swojej historii w kontekście przemian globalnych oraz podobieństwo problemów, z którymi zetknęły się rządy i społeczeństwa państw Południa w procesie modernizacji i rozwoju. Postaram się możliwie zwięźle wyjaśnić, co mam na myśli:
Państwa Europy, i szerzej – Zachodu, zawdzięczały swój bezprecedensowy, w ciągu kilku zaledwie stuleci, rozwój gospodarczy i światową dominację, głębokim zmianom w trzech wymiarach jednocześnie – politycznym, społecznym i ideologicznym. W Europie „wymyślono” połączenie racjonalności, innowacyjności technicznej wraz ze skutecznym, nowoczesnym – to jest: demokratycznym, systemem politycznym. Idee demokracji, praw człowieka, tolerancji, pluralizmu okazały się niezbędnym warunkiem do zdynamizowania rozwoju społecznego i gospodarczego.
W państwach Południa nic podobnego nie obserwujemy. Wyzwolenie z zależności kolonialnej oraz budowa własnych państwowości (co stało się w wieku XIX i XX) nie spowodowały, bo nie mogły, przeskoku do nowoczesnych społeczeństw. W Europie proces budowy nowoczesnych, postagrarnych społeczeństw trwał jednak kilka stuleci. W efekcie w krajach Południa instytucje polityczne mają charakter imitacyjny – parlamenty, opinia publiczna, media, wolności nie pełnią tej samej roli co w krajach Zachodu, a ich gospodarki rozwijają się w trybie doganiającym, czyli przejmują innowacje i rozwiązania od krajów rozwiniętych, a nie wytwarzają własnych.
Jeśli przyjrzymy się historii Rosji, to musimy się zgodzić, że kolonizując obszary sąsiednie, na co zwrócił uwagę ambasador Ciećwierz, Rosja pozostawała jednocześnie w zależności od wyżej rozwiniętych państw Zachodu w sensie rozwiązań nie tylko technicznych i gospodarczych, lecz również politycznych i społecznych. Próba wytworzenia własnej drogi rozwoju, jaką był XX-wieczny eksperyment komunistyczny, zakończyła się fiaskiem.
Konkludując: Rosja jest zainteresowana zakwestionowaniem, zburzeniem dotychczasowego ładu międzynarodowego i dotychczasowej trajektorii rozwoju gospodarczego świata, gdyż inaczej byłaby skazana na doganiający model rozwoju i podrzędne miejsce w systemie międzynarodowym. I to właśnie łączy ją z krajami Globalnego Południa.
Zapis tej dyskusji zostal opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
Na kilka miesięcy przed atakiem Hamasu na Izrael tysiące Izraelczyków wyległo na ulice, protestując przeciwko zakusom zawłaszczenia przez rząd kontroli nad systemem sądowniczym państwa. Skala protestu i wytrwałość protestujących były komentowane z podziwem jako przejaw dojrzałości izraelskiego społeczeństwa obywatelskiego, zdeterminowanego, by stanąć w obronie demokracji. Ten krzepiący obraz, choć prawdziwy, jest jednak wycinkiem znacznie większej i skomplikowanej całości. Jak najbardziej słuszny zryw obywatelski w obronie demokracji nie dotyczył bowiem tylko obywateli Izraela, ale też tych, którzy jego obywatelami nie są i nie doświadczają dobrodziejstw demokracji, jednak których codzienna egzystencja jest wprost zależna od regulacji ustanowionych przez Państwo Izrael i działań izraelskiej administracji oraz izraelskiej armii.
Dzień 7 października 2023 r. był ponurą weryfikacją tezy o wspólnocie wartości obywateli Izraela i upiornym memento, że nie da się oddzielić walki o wartości demokratyczne z pominięciem politycznych aspiracji Palestyńczyków i ignorowaniem samego ich istnienia. Choć Hamas nie reprezentuje wszystkich Palestyńczyków, nie wszyscy też identyfikują się z jego ideologią, to jednak właśnie ich gniew, frustracja i desperacja stały się podglebiem dla rozwoju islamskiego radykalizmu i – niechby milczącej, a niekiedy nawet nieskrywanej – akceptacji dla działań ekstremistów.
Wielu obserwatorów, zwłaszcza zachodnich, ze zrozumieniem przyjęło zbrojną odpowiedź Izraela. Trudno sobie wyobrazić, by stało się inaczej w obliczu erupcji okrucieństwa, gwałtów i mordowania z zimną krwią bezbronnych ludzi, w tym kobiet i dzieci, oraz uprowadzenia setek zakładników. Oburzenie było tym większe, że sami oprawcy dokumentowali zbrodnie filmikami, które z nieskrywaną satysfakcją rozpowszechniali w mediach społecznościowych. Z biegiem czasu jednak sympatia dla ofiary, jaką w oczach wielu był Izrael, stopniała wobec wizerunku bezdusznego egzekutora operacji karnej w Gazie. Asymetria postrzegania konfliktu zmieniła swój charakter: barbarzyństwo Hamasu, choć nadal bezdyskusyjne, ustąpiło w dyskusjach miejsca zaskoczeniu bezwzględnością Cahalu i dysproporcją użytej siły. Reakcja obronna zmieniła się w ślepy odwet i zemstę, które kłócą się z wizerunkiem „najbardziej humanitarnej armii świata”. Eskalacja przemocy jest przerażająca, podobnie jak zapamiętałość obu stron.
Dlaczego trwający już od dziesięcioleci konflikt wyradza się coraz bardziej w brutalną grę o sumie zero-wej, zwłaszcza wobec bezprecedensowej skali cierpień po obu stronach? Jak do tego doszło i czego naprawdę jesteśmy świadkami?
Tuż po irackiej inwazji na Kuwejt i będącej jej następstwem wojnie przeciwko Saddamowi francuski filozof Jean Baudrillard napisał niewielkich rozmiarów książkę pod prowokacyjnym tytułem Wojny w Zatoce nie było (La Guerre du Golfe n’a pas eu lieu). Skupił się w niej na roli mediów, odbiorze konfliktu doświadczanego przez ludzi za ich pośrednictwem i zdefiniował jego cztery charakterystyki.
– Wojna jako symulacja. Dla Baudrillarda wojna w Zatoce była w większym stopniu medialnym spektaklem niż rzeczywistym konfliktem zbrojnym. Jej obraz został skrojony przez media pod odbiorcę – medialnego konsumenta – przez to stał się bardziej realny niż zbrojne starcia, które miał opisywać. Wojna tym samym stała się czymś niezależnym od rzeczywistego konfliktu, stała się symulacją rzeczywistości. Tak po-wstało symulakrum – odbicie własnego odbicia, kopia z kopii. Tu Baudrillard w praktyce zastosował koncept symulakrów, znany z jego wcześniejszych prac.
– Przejście w nadrzeczywistość. Sposób przedstawienia wojny przez media stworzył nadrzeczywistość (hiperrealność), ponieważ granice między tym, co rzeczywiste a tym, co zobrazowane i przedstawione, zostały zatarte. Wojna była tak intensywnie relacjonowana i manipulowana poprzez narzuconą przez wojsko i przyjętą przez dziennikarzy formułę m.in. tzw. embedded journalists (dziennikarzy przypisanych do oddziałów, których relacje były prewencyjnie ustalane przez wojskowych), że stała się czymś niezależnym od rzeczywistego konfliktu, a mianowicie wydarzeniem medialnym.
– Brak rzeczywistego doświadczenia. Wydarzenie medialne, nierzeczywiste i powielone (symulowane), jest właśnie tym, co zdaniem Baudrillarda większość ludzi konsumuje poprzez media. Wojna dzieje się dla nich jedynie na ekranach telewizorów i z tego tylko powodu ma znaczenie, nie jest zatem doświadczeniem rzeczywistym. Nawet dla tych, których wojna dotyka bezpośrednio, pozostaje ona jedynie ich osobistym doświadczeniem, które nie przebija się w pełni w zalewie medialnych zdarzeń. To prowadzi do pytania, czy wojna, która jest głównie konsumowana jako zbiór obrazów, może być uznana za realną?
– Trudność ze zrozumieniem i oceną współczesnych konfliktów. Współczesne wojny są często prowadzone i przedstawiane w taki sposób, że ich rzeczywisty charakter jest zamaskowany przez medialną narrację i propagandę. Tym samym prawdziwe zrozumienie i ocena konfliktów stają się trudne.
Powyższe rozważania warto przyłożyć do konfliktu na Bliskim Wschodzie.
Próby opisu konfliktu wyłącznie z jednej strony są skazane na porażkę. Natomiast próby ujęcia go poprzez symetrię wybrzmiewają niebezpiecznie dla polskiego ucha obawą, jaką budzi „symetryzm”, czyli zabieg równego obarczania przewinami i odpowiedzialnością obu adwersarzy z pretensją do obiektywizmu. Ale tak być nie musi. O ile konflikt bliskowschodni w całej jego rozciągłości często opisywany jest jako asymetryczny, o tyle motywy i zapatrywania stron zdradzają jednak daleko idącą symetrię narracji i działań. Jest to symetria lustrzanego odbicia lub – gdyby ująć to nieco celniej – symetryczne sprzężenie odbić w przeciwstawnie ustawionych lustrach. Dwa zwierciadła ustawione naprzeciw siebie dają efekt nieskończoności i samonapędzającej się nadrzeczywistości w iście baudrillardowskim duchu. Żaden ruch nie istnieje bez odzwierciedlenia własnego i obcego, żadne odbicie nie może zaistnieć bez drugiego, każde w nieskończony sposób eskaluje w retrospekcji, w natychmiastowej reakcji strony przeciwnej, każde powiela odwołania do własnych racji. Ostatecznie jednak zwielokrotnianie odbić rozmywa pierwotne argumenty, a ich multiplikacja rozmazuje również znaczenie podejmowanych działań. W tym właśnie sensie konflikt stał się wytworem symulacji i stał się symulakrą.
Co istotne przy tym, to już nie same media, jak opisywał Baudrillard, tworzą ową symulację, lecz dramatis personae po obu stronach konfliktu. Główni rozgrywający, czyli premier Benjamin Netanjahu i przywódcy Hamasu, wykluczają możliwość porozumienia i odrzucają podszepty swoich sojuszników i partnerów. Dotyczy to zarówno pokojowych ofert administracji Bidena, jak i zabiegów saudyjskiego następcy tronu. Uczestniczą w samonapędzającej się eskalacji na własne życzenie i taki obraz sprzedają swoim własnym społecznościom oraz światu.
Niechęć Netanjahu do podsuwanych z zewnątrz rozwiązań – tłumaczą życzliwi mu komentatorzy – miałaby wynikać z historycznego uprzedzenia wobec międzynarodowej mediacji, która a priori uznawana jest za niekorzystną dla izraelskich interesów bezpieczeństwa. Odrzucanie zaś negocjacyjnych propozycji przez Hamas miałoby wynikać z fundamentalnej opozycji wobec uznania prawa Izraela do istnienia. Wyjaśnienia te można uznać za zadowalające w pierwszej powszechnie dostrzegalnej i poniekąd oczywistej od-słonie. Warto jednak przejść na drugą stronę lustra, znaleźć się po obu stronach, by za pierwszym odbiciem dostrzec głębszą istotę problemu i zgłębić jego genezę.
Zawziętość, z jaką Netanjahu kontynuuje wojnę, a więc de facto nakręcanie spirali przemocy po obu stronach, jest ucieczką do przodu przed problemami prawnymi, z jakimi musiałby się zmierzyć wobec oskarżeń o korupcję. W tym sensie atak Hamasu był dla niego błogosławieństwem, korzystnym zrządzeniem losu. Czego nie zdołał osiągnąć, hamowany protestami społecznymi, staje się osiągalne teraz, kiedy pretenduje do roli obrońcy państwa i narodu. A dzieje się tak wyłącznie dlatego, że w obliczu napaści w pierwszym odruchu doszło do konsolidacji społeczeństwa i niemal pełnego zawierzenia władzom, jakie by one nie były.
Krzepiącym tego przykładem była decyzja Benjamina Gantza, lidera partii opozycyjnej i politycznego rywala Netanjahu, o dołączeniu do koalicji w geście solidarności i narodowej jedności po ataku 7 października 2023 r. Dzięki temu udało się utworzyć cieszący się silnym społecznym poparciem gabinet wojenny. Gantz dążył do tego, by wszelkie decyzje dotyczące wojny zapadały w niewielkim zamkniętym gronie, z wykluczeniem skrajnie prawicowych członków rządu Netanjahu, którzy sprzeciwiają się nie tylko zawieszeniu broni, ale i wszelkim negocjacjom.
Netanjahu rozwiązał jednak gabinet wojenny, nie chcąc stracić poparcia ultraprawicy, ale kosztem podejmowania wszelkich decyzji dotyczących wojny, co skutkowało otwartą krytyką wobec premiera ze strony izraelskiej generalicji. Rzecznik sił zbrojnych, kontradmirał Daniel Hagari, wprost zarzucił premierowi brak jasnej wizji politycznej co do powojennej przyszłości Gazy i marnowanie dotychczasowego wysiłku militarnego. To bezprecedensowe wystąpienie, zwłaszcza w przypadku wojska, wobec nadzorujących je polityków, było wynikiem kilku wcześniejszych decyzji, z których ostatnia była już kroplą przelewającą czarę goryczy. Kroplą pierwszą była odmowa premiera rozszerzenia poboru wojskowego na ultraortodoksyjnych Żydów. Dobrostanu wszystkich, również ultraortodoksów, którzy nie płacą podatków, nie pracują w administracji i nie służą w wojsku broni ta część izraelskiego społeczeństwa, którego członkowie, mężowie, synowie i ojcowie w wojsku służą. Są jednak przez izraelską prawicę, flirtującą z ultraortodoksami, ignorowani (o czym jeszcze dalej). Kolejnymi powodami były doniesienia niezależnych dziennikarzy, że władze izraelskie wiedziały o mającym nastąpić 7 października 2023 r. ataku oraz rewelacje, że Hamas umacniał swoje wpływy wśród Palestyńczyków za cichym przyzwoleniem i poparciem Netanjahu. Izraelski premier miał w ten sposób dążyć do osłabienia legalnych, choć nieudolnych, władz Autonomii Palestyńskiej.
Wszystkie te działania premiera Izraela zapewniły nie tylko hegemonię sił radykalnych, czyli Hamasu, po stronie palestyńskiej, ale i w lustrzanym odbiciu zagwarantowały po raz kolejny dominację coraz bardziej radykalnej prawicy w Izraelu z Netanjahu jako mężem opatrznościowym na jej czele.
Kolejnym lustrzanym odbiciem powyższych działań jest strategia Hamasu polegająca na „wiecznej wojnie”. Hamas wciągnął Izrael w pułapkę, ponieważ konflikt ten, jak wielu przewidywało, nie może być rozwiązany ani szybko, ani łatwo. Ale też rząd Netanjahu, jak przystało na natychmiastową reakcję w zwierciadle, ochoczo w tę pułapkę dał się złapać. Celem polityki Hamasu jest umocnienie się jako kluczowego gracza zarówno na arenie wewnętrznej w palestyńskiej polityce, jak i w szerszym ruchu islamistycznym. Hamas czerpie korzyści z permanentnego stanu kryzysowego, ponieważ wzmacnia to jego wizerunek jako obrońcy sprawy palestyńskiej i daje legitymację jako reprezentanta Palestyńczyków również wobec państwa żydowskiego. Umacnia też jego ideologiczny wpływ w regionie i zapewnia wzrost niezależności – również od tych, którzy chętnie jego antyizraelskość chcieliby wykorzystać. Lustrzanym odbiciem rosnącej w ten sposób niezależności Hamasu również od Teheranu jest antyirańska retoryka Netanjahu, obejmujące oskarżenia wobec republiki islamskiej o wspieranie Hamasu. Baudrillardowską nadrzeczywistością jest tu nie tyle trwanie obu stron w ciągłym konflikcie, ile swoiste zadowolenie, satysfakcja przywódców obu stron z faktu, że wojna w Gazie przeciąga się w nieskończoność.
Powyższe jest również poniekąd oczywistym efektem trwającego od kilku dekad procesu radykalizacji obu przeciwników. Po stronie izraelskiej jest to rosnące znaczenie prawicy, jej coraz większa zachowawczość i coraz silniejsza afiliacja z religijną ortodoksją. Po stronie palestyńskiej natomiast widzimy zwierciadlany wzrost poważania dla radykałów oraz rosnący „rząd dusz”. Jest to reakcja na nieudolność dotychczasowych włodarzy spraw palestyńskich, ale też odpowiedź na rosnącą bezkompromisowość izraelskich radykałów. Trudny do przecenienia jest nie tyle wzrost tendencji religijnych Palestyńczyków, ile przekonanie wielu z nich, że to religijność radykałów stanowi rękojmię uczciwości i prawości, jeśli powierzyć im rządy – zarówno w sposób demokratyczny, jak i przez proste zawierzenie tzw. arabskiej ulicy.
Paradoksalnie wobec obecnego stanu rzeczy syjonizm, którym stoi izraelska polityka i w znacznym stopniu izraelska tożsamość, u swojego zarania miał w dużej mierze świecki i lewicowy charakter. Założyciele syjonizmu, tacy jak Theodor Herzl, koncentrowali się na kwestiach narodowych i politycznych, a nie religijnych. Większość wczesnych syjonistów miało ambiwalentny stosunek do religii, a syjonizm postrzegało jako sposób na modernizację, a nawet wręcz sekularyzację żydowskiej społeczności. Wczesny syjonizm pozostawał pod silnym wpływem idei lewicowych. Ruchy takie jak Poalej Syjon (Robotnicy Syjonu) oraz Haszomer Hacair (Młody Strażnik) bezpośrednio łączyły idee syjonistyczne z socjalizmem i miały kluczowe znaczenie w budowaniu młodego państwa i jego tożsamości. Polski Bund był niemal otwarcie antysyjonistyczny, uznając, że ojczyzną polskich Żydów jest, a jakże, tylko Polska. Kibuce i moszawy (kolektywne i spółdzielcze gospodarstwa rolne) były podstawowymi instytucjami realizującymi lewicowe wartości w praktyce, promując wspólnotę, równość i kolektywną własność ziemi – ideały na wskroś lewicowe, wręcz komunizujące. Gwoli pełni obrazu, choć świeckość i lewicowość były w syjonizmie silnie reprezentowane, istniały również nurty prawicowe, religijne i rewizjonistyczne, które miały własne wizje i cele dotyczące przyszłego państwa żydowskiego, jak przykładowo rewizjonizm Żabotyńskiego. Nie one były jednak głównym nurtem syjonizmu. Postępujący dryf na prawo oraz ku religijnej ortodoksji izraelskiej polityki wykluczał w coraz większym stopniu liberałów i świeckich, w tym silną jeszcze kilka dekad temu izraelską lewicę.
Dlaczego tak właśnie się stało? Wyczerpująca odpowiedź na to pytanie wykracza poza ramy niniejszych rozważań, niemniej w bardzo dużym skrócie i wielkim uproszczeniu można powiedzieć, że potrzeby bieżącej polityki Państwa Izrael nieuchronnie ku temu prowadziły. Syjonizm był nieodrodnym dzieckiem swych czasów i Zeitgeistu, jaki w Europie wówczas panował. Syjonizm powstawał jako jeden z wielu ruchów narodowych, które rozwijały się w odpowiedzi na wzrost nacjonalizmu, przemian kulturalnych i politycznych oraz dążenie do samostanowienia społeczeństw w XIX i XX wieku. Podobnie jak inne ruchy, np. włoskie risorgimento, niemiecki ruch narodowy, polski ruch narodowy, nurty czeski, irlandzki czy ukraiński, syjonizm łączył dążenia polityczne, kulturowe i społeczne, starając się stworzyć nowe, niezależne państwo narodowe dla swojej grupy etnicznej lub narodowej. Tyle, że syjonizm, jako koncepcja budowania państwa i tożsamości narodowej, przetrwał wbrew wojnie i poniekąd dzięki wojnie. Stało się tak w odróżnieniu od podobnych ideologii powstałych wówczas w Europie, które albo się ostatecznie zdyskredytowały, albo zostały zduszone i/lub zawłaszczone (a przez to również zdyskredytowane) przez innych, albo też – choć przetrwały w jakiejś formie, na ogół szczątkowej – nie miały szansy na nieskrępowany rozwój i twórcze wykorzystanie w budowie państwowości i… narodu. Narodu, co ważne, rozumianego nadal tak, jak na przełomie wieków XIX i XX, czyli w kategoriach etnicznych i nolens volens – religijnych.
Szlachetna idea, by schronienie w nowo tworzonym państwie mógł znaleźć każdy definiowany przez nazistów jako Żyd i z tego powodu prześladowany, z eksterminacją włącznie, oznaczała w praktyce (i nadal w znacznym stopniu oznacza) kategoryzację ludzi na tych, którzy mają prawo do bycia współobywatelem innych Izraelczyków oraz tych, którzy w najlepszym wypadku będą w Izraelu tolerowani. Izraelskie prawo do powrotu oraz ustawa o obywatelstwie wyraźnie zastrzegają, kto może być Izraelczykiem, jak również kto i na jakiej podstawie jest Żydem. Kryteria, jakie przy tym są stosowane, nie dotyczą jednak wspólnoty wartości, ale wspólnoty krwi na podstawie prawa religijnego, ale też – o zgrozo! – równie nieracjonalnych i zastosowanych à rebours ustaw norymberskich.
Powyższe wyznacza paradygmat działania Państwa Izrael, a zatem pośrednio funkcjonowania jego systemu politycznego. Przez odwołanie do tragicznego doświadczenia Zagłady jako ultymatywnego argumentu za istnieniem żydowskiego państwa i jego żydowskością lub przeciw nim, oraz w warunkach pełnej demokracji, w sposób poniekąd naturalny, każdy, kto nie wypowiada się jednoznacznie i entuzjastycznie za raz zdefiniowaną i przez to bezdyskusyjną doktryną państwową, uznawany jest za co najmniej podejrzanego. Oznacza to nieuchronne wypchnięcie poza główny nurt polityczny wszelkich sceptyków, wątpiących i poszukujących.
Twórcy syjonizmu oraz ojcowie-założyciele Izraela z powodów zrozumiałych w czasach, w których tworzyli i z perspektywy miejsca, w którym żyli, jak i w zgodzie z ówczesnymi poglądami, nie zwracali niemal wcale uwagi na ludzi mieszkających na terytorium, gdzie nowe państwo miałoby powstać. Skupiali się na koncepcji państwa dla Żydów budowanym przez Żydów. Prawdą jest, że Arabowie zamieszkujący Izrael otrzymali obywatelstwo izraelskie na podstawie przepisów prawnych wprowadzonych po ogłoszeniu nie-podległości Izraela, które uwzględniały rejestrację mieszkańców, naturalizację oraz ciągłość stałego miejsca zamieszkania i związków rodzinnych. Dzięki temu osoby, które mieszkały na terenie Izraela i spełniały określone kryteria, mogły uzyskać obywatelstwo Państwa Izrael. Niemniej dla wielu innych przyjęte w Izraelu kryteria prawne oznaczają wykluczenie z chwilą, gdy Państwo Izrael powołano do życia.
Reakcja tych ostatnich była lustrzanym odbiciem poczynań zwolenników syjonizmu. Oni również obwieścili światu, że są odrębnym narodem – palestyńskim. Nie mając reprezentacji politycznej, powołali do życia własną organizację, a ta w lustrzanym odbiciu spotęgowanym przez rosnącą nieufność i wrogość, ogłosiła wykluczenie Żydów przez „zepchnięcie ich do morza”. Dalej spór już coraz bardziej eskalował.
W obecnej fazie poprzez podtrzymanie konfliktu Hamas dąży do przekształcenia nacjonalistycznego ferworu Palestyńczyków, do tej pory sekularnego pod przywództwem Fatahu, w islamistyczny pod przywództwem Hamasu. Jak w przypadku Izraela, ideały świeckie są zastępowane stopniowo przez odwołania do religii. Konflikt jest środkiem do zdobycia poparcia Palestyńczyków niezadowolonych z rządów Autonomii Palestyńskiej i przejęciem przywództwa. Tak jak jego bezterminowość jest na rękę Netanjahu, by utrzymać się na politycznej scenie, tak prowokacje Hamasu wobec Izraela są częścią szerszej strategii mającej na celu umocnienie jego dominacji w polityce palestyńskiej. I w tej odsłonie po obu stronach lustra jest ten sam obraz – utrzymanie władzy, zawłaszczenie patriotyzmu i solidarności oraz przekucie ich w wąski nacjonalizm i wsobność. Wszystko to podlane sosem odwołań do przeszłości, której interpretacja nabiera fundamentalnego znaczenia dla legitymizacji działań i legitymizacji samej władzy. Zmniejszenie znaczenia procedur demokratycznych wymusza apele do wspólnoty idealnej w idealnej, bo jednowymiarowej przeszłości.
Konflikt ten w kolejnych odsłonach, powieleniach i wzmocnieniach jest nie tylko nierozstrzygalny, ale także właśnie po baudrillardowsku niemożliwy do zaopiniowania. Pojawia się wręcz pytanie, w jaki sposób wojny są przedstawiane i w jakim stopniu ich rzeczywisty charakter maskowany jest przez medialną narrację i propagandę, jeśli za sprawą zwielokrotnionych odbić w przeciwstawnych lustrach tracimy możliwość dostrzeżenia ruchu, który konflikt ten pierwotnie wywołał.
Pierwszy krok ku rozwiązaniu problemu jest niemal zawsze i wszędzie definiowany podobnie: warunkiem współistnienia Izraelczyków i Palestyńczyków musi być porzucenie mentalności zero-jedynkowej. Jak tego jednak dokonać, nikt nie wie. Ludzkie rozumowanie preferuje postrzeganie każdego problemu przez definiowalne porównania, a w tym przypadku jest to pryzmat etnosu, religii, kolonializmu i geopolityki. Jest on jednak, zdaje się, niewystarczający. Można jedynie powtórzyć za Friedrichem Nietsche maksymę dość dobrze wpisującą się w metaforę lustra: „Ten, kto walczy z potworami, powinien uważać, by sam nie stał się potworem. A jeśli wystarczająco długo wpatrujesz się w otchłań, otchłań wpatruje się także w ciebie”.
Tekst został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
„Dzisiaj polska polityka nie przyczynia się do rozwiązania żadnych istotnych problemów Europy i świata (co oznacza, w ostatecznej instancji, że jest szkodliwa dla kraju). Jest infantylna i wojownicza” – stwierdza Przemysław Grudziński w jednym ze szkiców, które weszły w skład najnowszej publikacji wybitnego dyplomaty i intelektualisty[1]. Grudziński zarzuca polskiej polityce zagranicznej niezrozumienie fundamentalnych wyzwań współczesności, nacjonalizm, mesjanistyczną megalomanię, antyeuropejskość, introwertyzm i kompletnie wypaczone pojmowanie idei Realpolitik. Opinia bezpośrednio odnosi się wprawdzie do lat 2015–2023, okresu rządów prawicy nacjonalistycznej, lecz zbiór konstytuujących tę politykę idei i praktyk wyznacza swoisty negatywny wzorzec, który może posłużyć jako punkt odniesienia do oceny polityki każdego rządu Rzeczypospolitej. Im więcej wspólnych elementów z rządami 2015–2023, zapożyczeń i kontynuacji, tym bardziej nędzna i szkodliwa to polityka.
Krytyka odnosi się nie tylko do Polski czy innych małych i średnich krajów, lecz dotyczy wszystkich współczesnych państw narodowych, które – zdaniem autora Rozpadających się światów – „stały się anachronizmem, zablokowały drogi do lepszego zarządzania i powstrzymania nadciągającej katastrofy”. Grudziński nie ukrywa swojego pesymizmu historiozoficznego, konstatując rozpad dotychczasowego systemu stosunków międzynarodowych, erozję wartości w życiu wewnątrznarodowym i międzynarodowym oraz postępującą degradację czynnika intelektualnego w polityce. Deficyt intelektualny występuje zarówno na etapie odczytywania, jak i interpretacji obecnych wyzwań (tutaj autor postuluje wprowadzenie nowego języka dla opisu zjawisk), jak też przy wypracowaniu adekwatnej na nie odpowiedzi.
Nieufność wobec państwa narodowego oraz pesymistyczne spojrzenie na dominujące tendencje współczesności Grudziński wyraża, odwołując się między innymi do Emila Ciorana. Częste cytowanie dwudziestowiecznego filozofa francusko-rumuńskiego nie powinno nas wszelako zmylić. Rozczarowanie kondycją ludzką i odrzucenie wszelkich form społecznych, na czele z państwem, jest u Ciorana wynikiem tyleż jego osobistego zawodu flirtem z faszyzmem rumuńskim i fascynacji Nietzschem, co rezultatem rozmyślań w samotni paryskiej mansardy oraz tak bardzo francuskiej słabości do błyskotliwych, acz nie zawsze przemyślanych i rzeczywiście głębokich, aforyzmów. Grudziński jest nie tylko intelektualistą z solidnym uniwersyteckim wykształceniem, doktorem habilitowanym nauk historycznych. Jest praktykiem – był wiceministrem spraw zagranicznych i wiceministrem obrony, trzykrotnym ambasadorem. Jego sądy opierają się zatem także na dogłębnej znajomości realiów politycznych i międzynarodowych. Kiedy więc stwierdza rozpad systemu stosunków międzynarodowych i niezdolność państw narodowych do podjęcia rzeczywiście palących problemów świata, to należy przyjąć to za przemyślaną diagnozę. Gdy pisze, że „do Europy wróciła wojna, a z nią strach, śmierć i nienawiść” i uprzedza przed realną groźbą apokalipsy, należy się niepokoić.
Odtworzenie dzisiaj podziału świata na antagonistyczne bloki (chociaż zorganizowanego na innych zasadach) wraz z gorącą wojną toczącą się na wschodniej granicy Polski jest dla Grudzińskiego potwierdzeniem – w wymiarze politycznym – strategicznych błędów, które popełniono po zakończeniu zimnej wojny po obu stronach. W ujęciu filozoficznym, czy lepiej – historiozoficznym, stanowi dowód na destrukcyjny charakter państwa, które „jest nieodłączne od nacjonalizmu, bez nacjonalizmu nie ma państwa” i w istocie „jest instytucją produkującą katastrofę za katastrofą” – wojny światowe, Holokaust, wojny domowe. Grudziński rysuje paralele między sytuacją po I wojnie światowej i ówczesnymi propozycjami prezydenta Wilsona, mającymi za cel fundamentalne przekształcenie reguł gry międzynarodowej, a tą, jaka powstała po zakończeniu zimnej wojny, a która również tworzyła unikatową możliwość stworzenia trwałych instytucji bezpieczeństwa zbiorowego. W obu wypadkach ludzkość zaprzepaściła tę szansę. W obu wypadkach zwycięzcy nie okazali się wystarczająco dalekowzroczni i wolni od pokus hegemonistycznych, aby podjąć próbę zbudowania „pokoju bez zwycięstwa”.
Głos Grudzińskiego, myśliciela głębokiego i wybiegającego w przyszłość, odważnie kontrastuje z dominującą dzisiaj w dyskursie politycznym i przestrzeni społecznej narracją militarystyczną. Autor Rozpadających się światów przestrzega przed „zniewoleniem umysłowym”, w jakie popada większość ludzi w tzw. cywilizowanych państwach, dając się zamknąć w kleszczach pojęć „państwo, suwerenność, identyfikacja z moim narodem”. „Państwo – pisze – jest z natury rzeczy instytucją opresyjną, inwigilującą, nietolerancyjną, monopolizującą przemoc wewnątrz i na zewnątrz, ścigającą i cyniczną. Organizuje działanie ludzi i stara się zapanować nad ich umysłami i emocjami”.
Przed kilkunastoma latami Przemysław Grudziński, wówczas jeszcze wysoki urzędnik państwowy, napisał inną książkę – Inteligentne państwo. Postulował w niej podjęcie przez Polskę próby wybicia się na rolę państwa pośredniczącego, którego międzynarodowym powołaniem byłoby łagodzenie i rozwiązywanie sporów i konfliktów w centralnej i wschodniej Europie. Dzisiaj Grudziński wydaje się bardzo daleki od wiary w zdolność naszego kraju do odegrania jakiejkolwiek konstruktywnej roli. Zarówno z powodu utraty wiary w pozytywną funkcję państwa jako takiego, a także dlatego, że niezwykle krytycznie ocenia zdolność elit (i nie tylko polskich, i nie tylko wywodzących się z nurtu rewolucji narodowo-prawicowej, katolickiej i tradycjonalistycznej) do prowadzenia inteligentnej, czyli adekwatnej do realnych wyzwań, polityki.
Mimo nieufności do państwa Grudziński nie czerpie swoich idei ze źródeł anarchistycznych. Rozumie, że państwo, chociaż skazane w bardziej odległej perspektywie na erozję, jest dzisiaj realnym i niezastąpionym podmiotem relacji politycznych. Mimo deklarowanego „pesymizmu historiozoficznego” w Grudzińskim żyje jednak wiara (czy tylko poczucie obowiązku naukowca?) w postęp i w szansę naprawy państwa jako instytucji. W jednym z esejów, zamykających książkę, były minister i dyplomata formułuje kilka głównych zadań dla przyszłych generacji, z naczelnym wezwaniem do odważnego, nowatorskiego spojrzenia na politykę, historię i moralność.
[1] Przemysław Grudziński, Rozpadające się światy. O człowieku w labiryncie rzeczywistości. Prześwity, Warszawa 2024.
Poniższy tekst można traktować jako spóźnioną wypowiedź w dyskusji na temat przyszłorocznych wyborów prezydenckich w Polsce, która odbyła się wczesnym latem w redakcji „Res Humana”. Oprócz zespołu redakcyjnego pisma uczestniczył w niej prof. Jan Garlicki – pracownik Uniwersytetu Warszawskiego, socjolog, politolog, sondażysta i badacz polskiego systemu politycznego. Materiały z tej debaty zostały opublikowane[1], lecz nie mogłem w niej z przyczyn natury zdrowotnej uczestniczyć. Żałuję tego, gdyż takie wymiany poglądów są często inspirujące. Jednakże teraz, z perspektywy czasu, przyznam, iż widzę korzyści mojej zebraniowej absencji: w swoim tekście mogę wykorzystać przemyślenia jej uczestników, które wtedy były artykułowane. Mogę też w pewnym zakresie uwzględnić to, co zaszło w Polsce (m.in. wybory do samorządu terytorialnego i Parlamentu Europejskiego), a także to, co się dzieje w polityce międzynarodowej (wojna rosyjsko-ukraińska, konflikty na Bliskim Wschodzie, wybory prezydenckie w USA – gdzie głównymi ich podmiotami i rywalami nieoczekiwanie dla wielu stali się urzędująca wiceprezydentka Kamala Harris i eksprezydent Donald Trump). Trudno zaprzeczyć, iż są to fakty i okoliczności o doniosłym znaczeniu dla Polski, które mogą wpłynąć na przebieg i rezultaty kampanii prezydenckiej w naszym kraju.
Dyskusja redakcyjna w „Res Humana” zawierała trafne wnioski ogólniejszej natury dotyczące ewolucji polskiego systemu politycznego po wyborach 15 października 2023 roku, zwycięskich dla demokratycznej, antypisowskiej koalicji. Mimo pewnych różnic poglądów wśród dyskutantów przeważało stanowisko umiarkowanego optymizmu co do możliwości przezwyciężenia autorytarnych tendencji, wyraźnie obecnych w Polsce w okresie 8-letnich rządów PiS. Podzielam także pogląd, iż można mówić o relatywnej stabilizacji systemu politycznego naszego państwa i wyodrębnić w nim Koalicję 15 Października – złośliwie nazywaną przez jej przeciwników koalicją 13 grudnia – oraz prawicę, w której czołową rolę odgrywa PiS. I z tych głównych bloków, można zasadnie przypuścić, zostanie wybrany prezydent. Najczęściej wśród różnych nazwisk przewija się teraz nazwisko Rafała Trzaskowskiego, aktualnego prezydenta Warszawy. Ale oficjalnie kampania wyborcza nie została ogłoszona i nie zgłoszono kandydatur. Wyjątek stanowi Sławomir Mentzen obwieszczony przez Konfederację. Pozostałe partie są ostrożne w ogłaszaniu kandydatur, co jest zapewne podyktowane obawą, gdyż pośpiech mógłby prowokować ataki konkurentów i spowodować porażkę kandydata.
***
W ostatnich miesiącach sprawowania rządów przez Koalicję 15 Października ujawniały się różne fakty, które obserwatorom i aktorom życia publicznego nakazują rozstanie z euforycznym optymizmem obecnym wśród elektoratu zwycięskiej koalicji tuż po wyborach 2023 r. Powodów tego jest kilka i mogą mieć one wpływ na przebieg kampanii wyborczej:
– koalicjanci z 15 października – na czele z dominującą Platformą Obywatelską – niedostatecznie brali pod uwagę, jak silne mogą być między nimi różnice programowe i interesów. Na plan pierwszy wysuwają się zagadnienia karalności i warunków dopuszczalności aborcji, relacji państwo – Kościół, polityki fiskalnej. Różnice te są konfliktogenne i utrudniają współpracę w wielu sprawach;
– zwycięskie wybory koalicji demokratycznej nie oznaczały bynajmniej całkowitego przejęcia przezeń władzy, bowiem PiS i Solidarna/Suwerenna Polska szczególnie podczas swych rządów w drugiej kadencji (lata 2019–2023) stworzyły system instytucji blokujący działania następców. Należy tu zaliczyć realizowane uprawnienia prezydenta, działanie Trybunału Julii Przyłębskiej, zmontowanie nowego sądownictwa i prokuratury. Można wręcz mówić o pewnej formie duumwiratu. Tym bardziej, iż Zjednoczoną Prawicę wspiera politycznie polski Kościół, a ambony mimo niewątpliwego osłabienia jego społecznej roli pozostały wciąż wpływowym medium;
– ponadto mimo wewnętrznych konfliktów nie nastąpił rozpad PiS (o czym marzyli jego rywale), a partia rządzona przez J. Kaczyńskiego (nie będę wchodzić w psychiatryczne analizy tego polityka) uzyskuje w sondażach ok. 30 procent – a więc tylko niewiele mniej niż PO – i gotowa jest wciąż do ostrej walki na scenie politycznej. I z możliwości tej niekiedy chętnie korzysta;
– rządząca koalicja – świadczą o tym wyniki wielu sondaży – rozmija się z potrzebami ważnych grup elektoratu zwłaszcza młodzieży i kobiet (aborcja, budownictwo mieszkaniowe). Może to ogromnie zniechęcać do głosów na Koalicję 15 Października i demobilizować do różnych działań politycznych;
– styl sprawowania władzy – to również poświadczają badania opinii publicznej – zaczyna dziwnie przypominać dawny PiS. Według określenia niektórych publicystów, np. D. Wielowieyskiej, A. Stankiewicza, rządzący wskoczyli w stare buty poprzedniej ekipy.
***
Na koniec pozwolę sobie na zwięzłe postscriptum. Wydarzenia ostatnich miesięcy zarówno wewnętrznych, jak i poza granicami naszego kraju nakazują daleko idącą ostrożność w prognozach odnośnie do losów polskiej prezydentury. Wskazuje na to wysoki stopień wewnętrznej polaryzacji i skonfliktowania sił politycznych, idące w poprzek głównych orientacji i bloków.
Słowa te piszę w ostatnich dniach sierpnia br. Kilka godzin temu dowiedzieliśmy się o nieprzyjęciu sprawozdania wyborczego PiS przez Państwową Komisję Wyborczą. Wielce prawdopodobne staje się zaostrzenie konfliktów politycznych, które mogą wpłynąć na przebieg wyborów i jego rezultaty.
Trawestując na koniec będące w obiegu powiedzenie w sferze polityki, powiemy: pożyjemy, zobaczymy. Albo ograniczymy się do wyliczenia alternatywnych scenariuszy i ogólniejszych wniosków, a często ryzykownych spekulacji.
[1] Polska na rok przed wyborami prezydenckimi, „Res Humana” 4/2024, s. 28–34. Także na reshumana.pl – jako tekst i podcast.
Artykuł został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
Rywalizacja dwóch „starszych panów” Joego Bidena i Donalda Trumpa skierowała uwagę opinii publicznej na kwestię granic wieku, w ramach których możliwe jest skuteczne rządzenie. Zwłaszcza w sytuacji, gdy chodzi o przywództwo najsilniejszego (wciąż jeszcze) światowego mocarstwa. Skłoniło także do zajrzenia w głąb dziejów; wydaje się bowiem, że obaj pretendenci znaleźliby się na czołowych miejscach wśród najstarszych wiekiem przywódców poszczególnych państw w historii. Obaj aspirowali do władzy, mając już w granicach osiemdziesiątki.
Trump jest nieco młodszy, ma „zaledwie” 78 lat (ur. w czerwcu 1946 r.), jego niedoszły rywal Biden w okresie listopadowych wyborów dobiłby do 82 lat. Często porównywano ich z długowiecznym Ronaldem Reaganem, ale Reagan został prezydentem w wieku 70 lat i sprawował tę funkcję dwie kadencje do 1989 r., kiedy skończyłby lat 79. Podobnie było z Jimmym Carterem, bo wprawdzie zmarł w wieku 99 lat, ale prezydenturę kończył, mając ich zaledwie 76. Ostro namawiająca Bidena do rezygnacji Nancy Pelosi ukończyła w br. 84 lata.
Na marginesie tych dyskusji pojawiło się inne spostrzeżenie: czy przypadkiem wiek polityków pretendujących do amerykańskiego przywództwa nie jest swoistym symbolem schyłkowej fazy zachodniej cywilizacji? Choć nie brak opinii przeciwnych. Oswald Spengler opublikował I tom swojego dzieła Der Untergang des Abendlandes w 1918 r., wieszcząc w nim kres naszej cywilizacji (być może udzielił mu się pesymistyczny nastrój po zakończeniu I wojny światowej), II tom powstał w 1922 r. Minęło więc już sporo ponad 100 lat, a nasza cywilizacja wciąż żyje!
Szczęśliwie, rezygnacja Bidena i nominowanie Kamali Harris zakończyły te dyskusje. Nowa pretendentka ma dopiero 59 lat!
Rekordzistą wśród polityków aspirujących do władzy jest były premier Malezji Mahathir bin Mohammad. Urodził się w 1925 r. i w przyszłym roku osiągnie setkę (gdyby korzystał z usług ZUS w Polsce, jego emerytura wzrosłaby dwukrotnie). Sam wiek to jedno, ale Mahathir był premierem Malezji w latach 1981–2003, przekazywał zatem urząd swemu następcy, mając 78 lat (co niczym zaskakującym nie jest), ale wrócił na posadę premiera w roku 2018 i był nim do roku 2020. Miał wówczas 95 lat. A i dziś jest jednym z rozgrywających na malezyjskiej scenie. Żyje też i ma się całkiem dobrze jego żona Siti Hasmah, młodsza zaledwie o rok, wiernie kibicująca nie tylko małżonkowi, ale też malezyjskim badmintonistom.
Mahathir objął ponownie stanowisko premiera, odgrywając rolę uzdrowiciela skażonej korupcją polityki malezyjskiej, po budzących oburzenie aferach premiera Najiba Tun Razaka. Udało mu się jako tako uporządkować scenę i przekazać władzę swojemu byłemu współpracownikowi, a potem rywalowi Anwarowi Ibrahimowi. Najpierw wsadził go co prawda do więzienia na kilka lat, oskarżył o sodomię (sic!), a potem go wypromował, ustępując z funkcji na jego rzecz. Polityka – jak widać – wciąż zaskakuje.
Z polityków azjatyckich niewiele ustępował mu wiekiem pierwszy premier Singapuru Lee Kuan Yew. Zmarł, mając 92 lata, a urząd premiera sprawował od 1959 do 1990 roku, „zaledwie” przez 31 lat. Ghandi (uważany za wiekowego) żył 79 lat, zmarł w wyniku zamachu w 1948 r.
Politycy komunistycznych i postkomunistycznych Chin także uchodzili za gerontokratów. Mao Zedong urodził się w grudniu 1893 r., a zmarł we wrześniu 1976 r. (prawie 83 lata). Rządził długo, najdłużej w najnowszej historii Chin, bo od 1949 r., a więc 27 lat.
Po jego śmierci oraz po wydarzeniach na placu Tian’anmen (1989) następowały zmiany w polityce chińskiej na rzecz odejścia od modelu, w którym przywódca sprawuje władzę do śmierci lub do chwili udanego zamachu stanu na rzecz kadencyjności. Deng Xiaoping zmarł w wieku 93 lat i do końca swoich dni był uważany za przywódcę Państwa Środka. Ale to on był orędownikiem wprowadzenia kadencyjności na stanowiskach i dla pouczającego przykładu zrezygnował z zajmowanych stanowisk, z wyjątkiem… Przewodniczącego Komisji Wojskowej – jej członkami byli prezydent, premier i ministrowie.
Zarówno Jiang Zemin, jak Hu Jintao sprawowali władzę krótko. Jiang Zemin był gensekiem zaledwie trzy lata, a przewodniczącym ChRL – kilka miesięcy dłużej. Hu Jintao konsekwentnie przestrzegał zasady dwukadencyjności i ograniczeń wiekowych, pożegnał się ze stanowiskiem ukończywszy 70 lat. Wtedy politycznym kierownikom nawy państwowej wydawało się, że można administracyjnie zadekretować wiek odejścia ze służby. Obecny sekretarz generalny i przewodniczący ChRL Xi Jinping dąży jednak do przywrócenia zasady dożywotniego sprawowania urzędu, a nawet do systemu dynastycznego (?). Ma obecnie 71 lat i będzie rządził jeszcze co najmniej kilka.
Z polityków europejskich długowiecznością cieszył się Winston Churchill, przekraczając dziewięćdziesiątkę. Premierem był dwukrotnie, po raz pierwszy w latach 1940–45, a następnie w latach 1951–55. Jak twierdził, swoją długowieczność zawdzięczał temu, że wypalał co najmniej 10 cygar dziennie, wypijał co najmniej jedną butelkę whisky i nigdy w życiu nie uprawiał żadnego sportu. Ale to anegdota. Churchill skończył pracę czynnego polityka w wieku 81 lat, a więc plus minus w tym, w którym Joe Biden chciał zacząć swoją drugą kadencję. Mówiąc o politykach państw zachodnich, trzeba jednak pamiętać, że obowiązuje ich zasada kadencyjności, więc choć często żyją długo, to jednak pełnią urząd w wieku znacznie młodszym.
O gerontokracji w kręgach władzy radzieckiej mówiono wiele, nie zawsze zgodnie z prawdą. Lenin żył zaledwie 54 lata (1870–1924), Stalin znacznie dłużej, bo „aż” 74. Kilku innym przywódcom, jak Trocki czy Bucharin, skrócono nieco egzystencję. Ci, którzy zmarli naturalną śmiercią, choć w opinii społecznej uchodzili za starców, w rzeczywistości nimi nie byli. Jurij Andropow zmarł, mając 70 lat. Malenkow zmarł po przeżyciu 76 lat, ale gensekiem był krótko tuż po śmierci Stalina (tylko kilka miesięcy), a premierem nieco dłużej. Premierzy w rosyjskiej i radzieckiej tradycji nigdy jednak nie byli uważani za naprawdę rządzących. Odpowiednikiem cara był sekretarz generalny i tyle.
Za osobę wiekową, z trudem utrzymywaną na partyjnym tronie, uchodził Konstantin Czernienko. Był najkrócej rządzącym radzieckim przywódcą, bo panował 391 dni. Miałem okazję widzieć, jak go doprowadzano do stanu „używalności” podczas spotkania przywódców partii i państw socjalistycznych. Malowanego i pudrowanego wodza soc-stran wnieśli na rękach ochroniarze. Był zdolny do wystękania kilku pierwszych zdań swego przemówienia: „Ot imieni i po poruczeniu Centralnowo Komiteta Komunisticzeskoj Partii Sowieckowo Sojuza i Prawitelstwa SSSR priwietswuju wsjech…”, po czym tekst przemówienia odczytał wyznaczony funkcjonariusz. W Moskwie żartowano wówczas: Konstantin Ustinowicz Czernienko objął stanowisko sekretarza generalnego KPZR nie odzyskawszy świadomości[1]. Zmarł jako „młodzieniec” prawie, mając 74 lata.
Gorbaczow, Jelcyn i Putin byli młodzikami w chwilach obejmowania najwyższych stanowisk. Dziś Putin i Xi Jinping mają po 71 lat, zachowują więc przewagę młodości nad – do niedawna – kandydatami na fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych. To nic nie znaczy i niczego nie przesądza, ale porównać warto.
Spojrzenie za kurtynę dziejów przynosi ciekawe obserwacje. Z polskich królów bodaj do najpóźniejszego wieku sprawował władzę Władysław Jagiełło. Jeśli prawdą jest, że był trzykrotnie starszy od poślubionej mu Jadwigi Andegaweńskiej (miał zatem w dniu ślubu 35–36 lat), to w chwili śmierci przekroczył znacznie osiemdziesiąt kilka lat. Oznaczałoby to, że dowodził bitwą po Grunwaldem (uważaną od wieków za największe osiągnięcie oręża polskiego w historii) w dość podeszłym – jak na ówczesne czasy – wieku, blisko 60 lat. A podejrzenia, że nie był ojcem Władysława, zwanego później Warneńczykiem, oraz Kazimierza Jagiellończyka, urodzonych w związku z Zofią (Sońką) Holszańską (urodzonych w latach 1424 i 1427), wydają się całkiem uzasadnione. W dniu przyjścia na świat Kazimierza Jagiełło miałby ponad 75 lat. Ale kto tam wie? Może ożywił się na starość?
Z królów elekcyjnych najkrócej (niespełna rok od elekcji, a cztery miesiące od koronacji) panował Henryk Walezy. Mimo tak krótkiego okresu narozrabiał znacznie, bo przyjęte przez niego tzw. artykuły henrykowskie ubezwłasnowolniły królów, a wzmocniły władzę szlachecką, w gruncie rzeczy magnacką, co źle wpłynęło na przyszłe losy państwa. Opuścił potajemnie Polskę na wieść o śmierci króla Francji, „wdrapał się” zresztą potem na tron tego państwa. Złośliwi mówią jednak, że zwiał, ponieważ czekało go małżeństwo z bardzo brzydką Anną Jagiellonką, a że był homoseksualistą, to taka sytuacja przekraczała jego zdolność akceptacji i poświęcenia dla sprawy. Z Jagiellonką ożenił się jego następca, Stefan Batory. Zarówno Batory, jak i Michał Korybut Wiśniowiecki panowali równie krótko – Batory 10 lat, a Michał zaledwie cztery z okładem. Historycy i sensaci podejrzewają, że Batorego otruto. Wiśniowiecki (syn słynnego Jaremy) zmarł wskutek skrętu kiszek, choć prześmiewcy twierdzą, że z przejedzenia. A był bodaj najlepiej wykształconym królem Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Nauki pobierał na Uniwersytecie w Pradze, władał ośmioma, a być może nawet dziesięcioma językami. Stanisław August natomiast posługiwał się siedmioma. Talenty językowe nie na wiele się im przydały, widać wiedza nie zawsze idzie w parze ze zdolnością do rządzenia. Obaj są obecnie uważani za królów raczej lichych, Michał na pewno, a Stanisław różnie, ale krytyków jego panowania nie brakuje.
Za najdłużej panującego monarchę europejskiego uchodzi Franciszek Józef I. Urodzony w 1830 r. objął tron w czasie Wiosny Ludów (1848) i rządził mocarstwem Habsburgów przez 68 lat. Zmarł w 1916 r. podczas I wojny światowej, szczęśliwie nie doczekawszy rozpadu monarchii. Miał wtedy 86 lat. Z Wiosną Ludów i powstaniem węgierskim (opisanym m.in. przez Prusa w Lalce) jakoś się uporał, choć nie bez pomocy Mikołaja I – cara Rosji, który zyskał wówczas miano „żandarma Europy”. Potem szło Franciszkowi Józefowi coraz gorzej. Przegrał wojnę z Prusami o hegemonię w Związku Niemieckim po klęsce pod Sadową (1866). Musiał też zgodzić się z roszczeniami Węgrów do utworzenia monarchii dualistycznej (Austro-Węgry). Monarchia Habsburgów traciła na znaczeniu, jednak mimo silnych tendencji odśrodkowych zdołała utrzymać swoją mocarstwową pozycję. Franciszek Józef był jedynym gwarantem integralności państwa. Prowadził dość ascetyczny tryb życia: wstawał o trzeciej nad ranem i zasiadał do pracy, w której ściśle trzymał się biurokratycznych reguł, jadł marnie, przeważnie rosół i sztukę mięsa. Nic dziwnego, że nie wiodło mu się w życiu rodzinnym, małżonka Elżbieta Bawarska, znana jako Sisi, miała inne preferencje polityczne i inne upodobania. Podobno to ona znalazła Franciszkowi kochankę – aktorkę Katarzynę Schratt, by się pocieszył, bo życie miał smutne. Romans trwał długo, cesarz był stały w uczuciach. Pod koniec życia ich spotkania ograniczały się do rozgrywania karcianej partyjki. Przeżył także osobistą tragedię. Sisi zginęła w zamachu dokonanym nie z powodów romansowych, lecz politycznych. Syn Rudolf, następca tronu, popełnił samobójstwo wraz ze swoją kochanką. Z roku na rok monarcha stawał się przedmiotem coraz bardziej licznych żartów i anegdot. Suchej nitki nie zostawił na nim Jaroslaw Hašek, który w Przygodach dobrego wojaka Szwejka, ale też w innych utworach, wykpiwał nie tylko postać kajzera, ale całą wiekową austriacką biurokrację. Cesarza nazywał „starym Prochazką” i te drwiny były nie tylko świadectwem słabnięcia osobistej pozycji panującego, lecz także kruszenia się, a wkrótce rozpadu całej, z mozołem budowanej, struktury państwa. Do klasyki literatury przeszła scena, w której komisja lekarska badająca stan umysłowy Józefa Szwejka zgodnie orzekła, że nie jest on zdrowy psychicznie, czego dowodem miał być wzniesiony przez niego na powitanie okrzyk: „Niech żyje cesarz Franciszek Józef I!”. W końcu nikt zdrowy na umyśle nie zdobyłby się na takie „dzień dobry”. Monarchia zmurszała, mimo przekonania jej dostojników o wielkości. To Austria wypowiedziała wojnę Serbii[2], doprowadzając do pierwszego ogólnoświatowego konfliktu zbrojnego, który przyniósł Europie kilkanaście milionów ofiar oraz przepadek powiedeńskiego porządku politycznego i ustrojowego. Po śmierci Franciszka Józefa nic już nie mogło zahamować upadku cesarsko-królewskich rządów.
Długowieczna w sensie fizycznym i politycznym była również brytyjska królowa Wiktoria. Urodziła się 24 maja 1819 r., zmarła 22 stycznia 1901 r., przeżywszy 82 lata. Rządziła Wielką Brytanią przez 63 lata; na tronie zasiadła w czerwcu 1837 r. jako osiemnastolatka. Jej rządy nie zapowiadały ani nie przyniosły większej zmiany pozycji brytyjskiego mocarstwa na europejskiej mapie, ale wnikliwi obserwatorzy mogli już wtedy zauważyć pewne symptomy jego osłabienia. Na bardziej radykalną zmianę trzeba było poczekać jeszcze pół wieku.
I cóż tu porównywać? Obecni przywódcy państw rządzą znacznie krócej, w większości ogranicza ich konstytucyjny limit kadencji. W państwach nazywanych autorytarnymi, korzystając z przyzwolenia rzekomo demokratycznych parlamentów (a więc niby-woli wyborców) stosują różne zabiegi. Wydłużają czas kadencji, ogłaszają referenda (które potem wygrywają) albo stosują manewry w postaci zmiany konstytucji bądź fikcyjnej zamiany stołków (prezydenta i premiera), jak miało to miejsce w przypadku Putina i Miedwiediewa.
Do władzy dochodzą politycy coraz młodsi, dysponujący innymi umiejętnościami i narzędziami poznawania oraz przeobrażania świata. Czy mogą temu zadaniu sprostać nadal ci, których atutem jest wiek i doświadczenie?
Możemy obserwować procesy zmiany pokoleń, nie mając wpływu na ich przebieg. Przebiegają często z oporami, a trwałej tendencji nie sposób na razie dostrzec. Co z nich wyniknie? Może coś dobrego, a może wręcz przeciwnie. Pożyjemy, zobaczymy.
A ja – z nadzieją – stawiam na Kamalę Harris.
[1] Anna von Bremzen, Szarlotka Lenina i inne sekrety kuchni radzieckiej, Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2016, s. 200.
[2] Ultimatum Austrii zawierało 13 warunków, 12 z nich Serbia spełniła, trzynastego nie mogła bez utraty godności państwa, mimo to wojna wybuchła.
Tekst został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
I.
Ostatni tydzień września 1939 r. „Ogłaszam alert dla miasta Warszawy…” – słychać często powtarzany złowróżbny komunikat radiowy oraz wycie syren alarmowych… Warszawa broni się jeszcze ostatkiem wątłych sił… Przerażeni mieszkańcy, głównie ludzie starsi, kobiety i dzieci, chronią się w koszmarnie zatłoczonych, cuchnących tęchlizną, ludzkim potem, odchodami i strachem schronach oraz domowych piwnicach. Podczas jednego z takich samolotowych nalotów i bombardowań stolicy pewna kobieta, będąca w końcowym stadium ciąży, buntuje się i nie wychodzi z mieszkania; nie szuka schronienia; zostaje sama w całej wielkiej kamienicy na ulicy Chłodnej 60, niedaleko tzw. Kercelaka, nadal jeszcze czynnego, słynnego, olbrzymiego, przedwojennego targowiska (patrz np. jego literacki obraz w Królu Szczepana Twardocha). Kobieta nie ma siły, by zejść do zapchanej kamienicznej piwnicy… Mąż jej przebywa gdzieś na wschodnich rubieżach RP wraz z ewakuującymi się pospiesznie szychami z zarządu Polskiego Radia. Mowy nie ma o jakichkolwiek wiadomościach czy kontakcie…
Nagle kobieta czuje, że zaczyna się prawdziwy poród – pierwszy w jej życiu… Krzyk noworodka zmusza ją do przytomności; próbuje jakoś odciąć i zawiązać tętniącą pępowinę. Wkrótce jednak, po szczęśliwym ustaniu nalotów, wraca jedna z sąsiadek. Kobieta, widząc co się dzieje i odnajdując mało przytomną kobietę i noworodka skąpanego we krwi, natychmiast poprawia wiązanie pępowiny, gotuje wodę na kąpiel, myje kobietę i dziecko. Mówi głośno do półprzytomnej: – „Z panią w porządku. Chłopiec, ma pani chłopca, może wyżyje”.
Tak mógłby brzmieć wstęp do mojej autobiografii, bo ta rodząca pod niemieckimi bombami kobieta, to moja matka. A ten noworodek, nieświadom niczego z rozgrywających się właśnie w Warszawie historycznych wydarzeń, to oczywiście ja.
II.
Niedawno pośród moich o kilkadziesiąt lat późniejszych, letnich książkowych „odkryć” działkowych, znalazł się pewien book dość potężnych rozmiarów. Blisko 400-stronicowa antologia opowiadań o wojnie 1939 roku, zatytułowana tak po prostu, rzeczowo i trafnie: Z wrześniowych dni. Opublikowana przez Wydawnictwo Poznańskie w roku pańskim 1969, a więc na trzydziestą rocznicę owego dnia pierwszego września roku pamiętnego, który tak mocno, jak mało co w naszej polskiej tysiącletniej historii, tak ostro przeorał polską świadomość narodową. Dramatycznie odmienił losy całego narodu, jego orientację polityczną oraz indywidualne ludzkie losy na długie powojenne dziesięciolecia.
Zacząłem tę księgę przeglądać z wielką ciekawością. Nie tylko ze względów ogólnopoznawczych, ale przede wszystkim – co tu kryć – osobistych i całkowicie sentymentalnych. Ileż to w niej musi być podobnych życiowych, równie dramatycznych i znacząco symbolicznych zarazem sytuacji, jak ta opisana powyżej!
Bo i nie muszę dodawać, że ów chłopiec urodzony pod niecelnym – na szczęście – okiem niemieckich lotników, ma już dziś swoje słuszne lata, jak to kiedyś eufemistycznie mówiono. Toteż teraz ciekawiło mnie najbardziej nie to, co w tej książce znajdę, bo z grubsza znałem jej zawartość, ile z powodu dręczącego pytania, które się teraz pojawiło. Jak obecnie, o tyle lat starszy i w tym nowym, odmiennym całkowicie kontekście historycznym, odbiorę wyłaniający się z niej obraz polskiego Września 1939?
Muszę powiedzieć od razu z pewnego rodzaju zawstydzeniem, że lektura tej antologii nie poruszyła we mnie kiedyś, w trzydziestolatku, owych wewnętrznych, najbardziej osobistych i czułych strun – wspomnień i emocji. Ale teraz, już po krótkim przypomnieniu sobie zawartości, spisu autorów i tytułów opowiadań, od razu wiedziałem, że to będzie zupełnie inny odbiór. Że nie uda mi się obecnie uwolnić i uciec od czytania na sposób odmienny i wyłącznie nieomal sentymentalny.
To swoisty fenomen psychologiczny, że odbierałem ją przed prawie półwieczem jako jedną z wielu pozycji dotyczących Września i wszystkich lat wojny i okupacji. Natomiast dziś, w owe „słuszne” lata, wręcz przeciwnie!
Autor wstępu do antologii Włodzimierz Maciąg uważał w 1969 r., że jej główny motyw, motyw Września 1939 r., należy do „historii dość już odległej, co pozwala czytelnikowi spojrzeć nań z należytego dystansu i perspektywy. Acz „– dodawał –” wystarczająco bliskiej, aby poruszać nas do wspomnień, do snucia niedokończonych jeszcze refleksji”. Tych więc wspomnień i refleksji osobistych wtedy mi jakoś zabrakło, teraz zaś pojawiają się za to ze zwielokrotnioną mocą!
Proszę więc wybaczyć ten ton, zapewne nadmiernie egotyczny, tłumaczący się może „specjalnymi okolicznościami” z życiorysu piszącego te słowa. Tymi niepowtarzalnymi doświadczeniami. Wprawdzie każdemu z nas towarzyszącymi w postaci historycznych wydarzeń (nawet, jeśli wówczas tego nie wiemy), acz nie zawsze docenianymi w młodości; własnymi i indywidualnymi. Tak, jak dla mnie stały się teraz te tak różnorodne i mozaikowe obrazki z czasu owych polskich „wrześniowych dni” – z przebijającymi przez nie krzykiem i płaczem noworodka… Myślę, że stały się bolesnym i dojmującym wspomnieniem całego pokolenia rodaków, tak mocno zaskoczonych inwazją niemiecką, zdezorientowanych, otumanionych oficjalnymi propagandowymi mitami rządzących. Jak i samą, wręcz nieprawdopodobną w połowie XX wieku, dla wielu ludzi na całym świecie po prostu niepojętą, sytuacją wojny. Pełnej gwałtu, przemocy, zbrodni i nienawiści, czyli okropnych wyznaczników losu, jaki sami „ludzie ludziom zgotowali”…
III.
Bo z naszym zmysłem historycznym, w ogóle z historią, ze stosunkiem do niej, jest chyba trochę tak, że w młodości odbieramy wszystko to, co wydarzyło się przed naszym urodzeniem jako coś tak odległego, że aż mało realnego, jak wojny punickie czy rywalizacja Aten i Sparty. Wiemy, wiemy, to wszystko może i było, jak nam powiadają szkolne podręczniki, ale nas to nie dotyczy i mało obchodzi. Na pytanie, czym jest historia, Teodor Parnicki, autor Nowej baśni, odpowiadał: „[Historia jest tym] wszystkim, co działo się przed naszym urodzeniem”!
Być może z lektur książek tego wybitnego i tak głęboko zanurzonego w przeszłość pisarza wziął się u mnie ten pogląd i przekonanie, które legło jednak kompletnie w gruzach po mojej podróży do Egiptu. Pod kairskimi piramidami czy w świątyni w Karnaku – i innych miejscach o parotysięcznej historii – uświadamiałem sobie powoli (zapewne i pod wpływem teorii Einsteina), tę naprawdę wielką: względność czasu historycznego. To, co tutaj widzę, to wcale nie było tak dawno, jak wydaje się nam, zadufanym w postęp technologiczny ludziom XX i XXI w. Że taki, Panie dzieju, faraon Cheops, Kleopatra, Ramzes II czy Aleksander Wielki to jednak niemal nasi współcześni!
Zauważono już dawno, że przecież sam człowiek, czyli jego konstrukcja psychiczna i fizyczna, nie zmieniły się prawie wcale, choć w świecie otaczającym nas zmieniało się prawie wszystko. A gdyby przyjąć, że na każdy wiek przypadają dwa pokolenia, to na każde tysiąclecie przypadałoby dwadzieścia pokoleń, a na cztery tysiąclecia osiemdziesiąt, no, powiedzmy sto. Więc gdyby tak ustawić tych ludzi w kolejce, tych wszystkich naszych przodków historycznych, to mielibyśmy „zaledwie” numerek osiemdziesiąty pierwszy…, no, może sto drugi! Zdarzały nam się dłuższe kolejki sklepowe w tzw. latach minionych.
W Antypamiętnikach pisarza i ministra kultury Francji, André Malraux (które także właśnie odnalazłem po latach), można przeczytać zadziwiające i poruszające wyobraźnię zdanie. Zapisane na marginesie opisu pewnej archeologicznej przygody – nocnego powrotnego lotu z pustynnego terenu na Półwyspie Arabskim (Marib) w trakcie poszukiwań legendarnego królestwa i skarbów królowej Saby. „Wszystkie światy pomniejsze mieszają się ze sobą, ruiny Marib z ruinami stadionu w Norymberdze, gdzie między płonącymi w nocy ogniami Hitler wzywał Niemcy; z wielkim płomieniem ołtarzy Magów w górach Persji; z komnatą grobową Cheopsa w piramidzie i śmiercią zaczajoną w górze wśród planet, która ukazała mi splot żył na ziemi żywych i linie ręki mojej zmarłej matki”.
Tak, zdarzają się w dziejach świata i narodów wydarzenia takie jak wojny, zmiany granic, podboje państw przez sąsiadów, ciągnące się przez całe epoki wrogie zatargi, które jednak nic albo prawie nic nie zmieniają w naszym widzeniu człowieka i przeszłości… Ale są takie, które niczym filozoficzna brzytwa Ockhama, odcinają nas radykalnie od przeszłości, tworząc przepaść, na długie pokolenia i lata trudną do zasypania i pokonania…
IV.
Pierwszego września 1939 r. rano, gdy na niebie pojawiły się nad Warszawą pierwsze niemieckie samoloty bojowe, zaczęła się niespodziewanie dla wszystkich nowa epoka w historii polskiego narodu i państwa. Mało kto mógł to przypuszczać, a zwyczajni mieszkańcy najmniej. „To chyba jakieś ćwiczenia” – powtarzali za innymi krewnymi, bardziej zasiedziałymi w stolicy, i moi rodzice – co wiem z ich późniejszych opowieści. Ze zgrozą i zdumieniem tracili powoli, jak wszyscy wokół, tę naiwną wiarę i zadufanie w „naturalną” siłę postępu i nauki płynące z historii. Przekonanie to tkwiło zapewne nie tylko w świadomości ludzi prostych, lecz w umysłach większości polskiego społeczeństwa, które zaledwie dwadzieścia lat temu przeżywało piekło poprzedniej światowej wojny. Powszechnie bowiem wtedy wierzono, że dziś nie może się to powtórzyć; to zbyt świeża, brocząca jeszcze i nadal bolesna rana zadana rzeczywistości, poczuciu elementarnego zdrowego rozsądku. Zadana wszystkim pojedynczym ludziom i całym narodom naszego cywilizowanego świata.
Mój ojciec został zmobilizowany w pierwszych dniach wojny wraz z samochodem marki Chevrolet, kupionym na raty do spółki z jednym z wujów mamy i „puszczonym” jako warszawska taksówka utrzymująca rodzinę. Wiózł zatem we wrześniu kilku uciekających ze stolicy notabli z Polskiego Radia (był wśród nich nawet pewien generał). Dojechali jakoś szczęśliwie do Baranowicz na Białorusi, gdy podczas kolejnego bombardowania wszyscy „pasażerowie” gdzieś się rozproszyli… Został sam z nietkniętym samochodem. Postanowił więc wrócić nim do Warszawy, początkowo „pod prąd” uciekinierów do Rumunii. Dotarł do nowo powstałej granicy niemiecko-radzieckiej na Bugu (a nie była to wcale, jak wkrótce się okazało, „granica przyjaźni”). Oczywiście samochód podczas próby wjazdu na most został zarekwirowany przez czerwonoarmistów (a więc musiało to być już po 17 września) na cele wojenne, na co dostał odpowiednią bumagę, czyli zwyczajny, ręcznie nabazgrany świstek papieru wyrwany z oficerskiego notatnika. Bumagę tę zresztą przechowywał długie lata po wojnie, wierząc, mimo swego wielkiego ludowego sceptycyzmu i „realizmu historycznego” wyniesionego z doświadczeń obu wojen światowych, że kiedyś to auto odzyska. Ale też i martwił się tym, że ktoś kiedyś upomni się o niezapłacone jeszcze, brakujące przedwojenne raty za auto… Tymczasem, i tak zapewne szczęśliwy, że uszedł cało, wrócił per pedes apostolorum (łatwo to dziś powiedzieć) do Warszawy dopiero na początku października 1939 r. Na miejscu zastał zabiedzoną i zagłodzoną żonę karmiącą noworodka. Mamie pomagała trochę siostra ojca Zofia. Mieszkająca w podwarszawskiej Jabłonnie – przed wojną była tam kimś w rodzaju dame de compagne (zapewne pokojówką, zważywszy na jej status społeczny) u hrabiny Potockiej, której towarzyszyła kiedyś w jej podróżach po Europie…
Już po upadku i kapitulacji Warszawy (i tuż moich narodzinach) ciotka Zofia przyjechała z Jabłonny wąskotorówką (kursowała ona jeszcze do lat 60. ubiegłego wieku, jak pamiętam) i podzieliła się swoją okupacyjną biedą. Nie mieszkała już bowiem w pałacu, lecz w skromnym domku, wybudowanym w pobliżu stacji kolejki. Dom ów stał na gruncie otrzymanym jako odprawa za pracę jej męża ogrodnika, parającego się w latach okupacji i długo jeszcze po wojnie hodowlą nowalijek inspektowych „pod szkłem”. Wiem o tym, bom bywał z rodziną u niej na niedzielnych obiadkach, by odtąd przez długie lata nie móc patrzeć na rzodkiewkę czy sałatę!
Po powrocie ojca do Warszawy zostałem ochrzczony w pobliskim kościele Karola Boromeusza i zapisany jako urodzony 11 października 1939 r., a więc ponad dwa tygodnie później, niż faktycznie (nie wiem, którego dnia to było, nie zdążyłem zapytać mamy, bo gdy jeszcze żyła nie miało to dla mnie większego znaczenia). We wszystkich dokumentach mam taką datę urodzenia – dość chyba rzadki przypadek w naszych czasach, że nie wiesz, kiedyś się urodził. Co mnie i teraz specjalnie nie uwiera, zważywszy na okoliczności czasu i miejsca!
To oczywiście nie koniec mojej rodzinnej epopei wrześniowej i wojennych losów. Nie namieszkałem się na tej Chłodnej 60, bo wkrótce powiększona w tak niefortunnym momencie rodzina przeniosła się do krewnych mamy na wieś w okolicach Winnicy na północnym Mazowszu. I całe szczęście, bo nasza kamienica padła potem pod bombami, jako jedna z pierwszych w czasie powstania warszawskiego. Na dodatek ojciec, któremu udało się uciec spod opieki jednego satrapy, trafił wkrótce pod opiekuńcze skrzydła drugiego (po paru latach pokłócą się na śmierć i życie). Został bowiem zgarnięty w jakiejś brance czy łapance i zabrany na tzw. roboty do Niemiec. Trafił gdzieś w Poznańskie, a że potrafił prowadzić auto, nie miał chyba tak całkiem najgorzej. Poza tym był człowiekiem obrotnym i „kiwał” Niemców jak mógł, co uważał za swój nie tyle patriotyczny (bo nie pamiętam by używał tego słowa), ile rodzinny obowiązek! Bo gdy na przykład – jak słuchałem potem z otwartą buzią jego opowieści – zawoził wielką żywnościową pakę swego niemieckiego „dobroczyńcy” na pocztę, by wysłać ją w głąb Niemiec do niemieckiej rodziny, to – ryzykując życiem – odklejał czasami kartkę z niemieckim adresem i naklejał nową, na adres i nazwisko Frau Termer, przezornie nie wypisując słowiańskiego imienia mojej mamy (Aniela).
Mieszkaliśmy już wtedy na ulicy o pryncypialnej nazwie: Hitlerstrasse, w pobliskim miasteczku Nasielsk. I wyobraźcie sobie, że paczki te dochodziły – przynosił je do domu niemiecki pracownik poczty! Ordnung muss sein!
To wszystko miało jeden tylko, choć zasadniczy feler (materiał dla psychoanalityka): nie miałem i nie znałem ojca w dzieciństwie. A kiedy na kilka miesięcy przed końcem wojny udało mu się znowu zwiać od swych hitlerowskich dobrodziejów i jakimś kolejnym cudem przedrzeć się przez linię frontu, wtedy ja, pięciolatek wówczas, spytałem przezornie: „Mamo, a kim jest ten pan?”. Słuchałem potem ojcowych opowieści, śmiesznych i tragicznych przeważnie, z tego okresu pracy kierowcy (niezły to punkt obserwacyjny), w wielkiej budowlanej firmie niemieckiej Hochtief. Istniejącej nadal i działającej u nas od dwudziestu paru lat, a zajmującej się np. rozbudową lotniska na Okęciu – ma nawet przedstawicielstwo i biuro w domu na ul. Jana Pawła II, w którym obecnie mieszkam. Nazwa tej firmy – dla większości rodaków zapewne całkiem już neutralna – dla mnie brzmi okropnie, wręcz złowieszczo, jak niezatarty w pamięci znak, niemal synonim moich nieszczęsnych dziecięcych lat.
V.
W pierwszych zdaniach Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego można przeczytać: „1 sierpnia we wtorek 1944 roku było niesłonecznie, mokro, nie było za bardzo ciepło. W południe chyba wyszedłem na Chłodną (moja ulica wtedy, numer 40) i pamiętam, że było dużo tramwajów, samochodów, ludzi”.
Idę teraz Chłodną od Żelaznej w stronę numeru 60 i targowiska Kercelak. Widziałem parę lat temu w księgarni książkę pt. Ulica Chłodna, może kiedyś do niej zajrzę, teraz nie bardzo mam na to ochotę. Obecnie ten odcinek ulicy nie należy do ulubionych zakątków władz miejskich: spod nierównego asfaltu widać fragmenty starej przedwojennej kostki brukowej, gdzieniegdzie też i podrdzewiałe szyny tramwajowe. „Proszę pana – mówiła mi kiedyś pewna starsza pani, mieszkająca tutaj przed 1939 rokiem, gdy dowiedziała się, że urodziłem się na Chłodnej. – To była piękna ulica, duże domy, bogate wystawy sklepowe, chodziły tramwaje”. Teraz wokół nowe, od Sasa do lasa, jak niemal w całej dziś Warszawie, chaotycznie rozmieszczone bloki mieszkalne w miejscu zniszczonych w latach wojny i w powstaniu dawnych czynszowych kamienic. Przechodniów też niemało, wszędzie pełno parkujących, przeważnie nowych i eleganckich marek samochodów, sporo wciśniętych w przestrzeń niewielkich warsztatów rzemieślniczych i budek, jeszcze zachowanych jakby z lat tuż powojennych (typowych dla tzw. warszawskiego Dzikiego Zachodu); jakieś malutkie pizzerie i kebaby z ulicznymi ogródkami, a nad tym wszystkim, tuż przed Wronią, góruje wielki potężny biurowiec, okrągła wieża Babel – prawdziwy „wielobranżowy” urzędniczy drapacz chmur…
Jestem już u wylotu Chłodnej w stronę Towarowej, teraz szerokiej, wygodnej i nowoczesnej miejskiej arterii przelotowej, tam gdzie był ów słynny Kercelak. Dziś wydaje się, że ani słychu, ani widu po nim. A tu, przepraszam, pozostał jednak jakiś ślad – u zbiegu Towarowej, Okopowej i Alei Solidarności pojawia się nagle napis: „Rondo Kercelak”. Z prawej strony Chłodnej dostrzegam jeszcze niebieską tabliczkę: – „Chłodna 60/62”, widać połączono dwie odrębne parcele. Na Kercelaku stoi jakiś taki… nijaki budynek, na oko, z lat 60. Niezbyt duży ani ładny, zwyczajny, ni to biurowiec, ni to zakład produkcyjny, z napisem: Spółdzielnia Pracy… Dobrze, że nie zaglądałem tutaj wcześniej…
Cóż, tak zmienia i „toczy się” ten nasz mały światek… Tak też, jak powiada Poeta, „życia koniec szepce do początku…”.
Osiemdziesiąta piąta rocznica wybuchu II wojny światowej zbiegła się z 85. urodzinami Janusza Termera, uznanego krytyka literackiego, prezesa Polskiego Oddziału Europejskiego Stowarzyszenia Kultury SEC, autora książek, leksykonów, haseł w encyklopediach i jeszcze większej liczby esejów. Z punktu widzenia niżej podpisanych – przede wszystkim Przyjaciela, członka redakcji „Res Humana”, naszego (i Państwa) przewodnika po świecie pięknych słów. Z tej okazji publikujemy nieco poprawione edytorsko wspomnienie Janusza Termera o jego osobistej, rodzinnej historii, poprzeplatane – jak u tego Autora bywa – refleksjami natury krytycznoliterackiej i nawiązaniami do dzieł i zjawisk kultury. Tekst ten został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana” (wrzesień-październik 2024 r.), a pierwotnie ukazał się w książce Janusza Termera pt. Myślenie literaturą, wydanej w serii „Biblioteka RES HUMANA” w 2019 roku.
Przypominam tu od czasu do czasu dzieła i dziełka literackie – zapominane czasami niemal kompletnie, najczęściej niesłusznie moim zdaniem. Nieznane zatem młodszym pokoleniom czytelników. A interesujące z wielu rozmaitych powodów. Dziś będzie mowa o pozycji kompletnie nietypowej. Przywołuję teraz tutaj pewną niepozorną i bardzo skromną edytorsko książeczkę, wydaną lat temu ponad już trzydzieści! Niemającą na pierwszy (ani żaden zresztą inny) rzut oka nic wspólnego z literaturą zwaną i uznawaną za piękną. Toteż proszę nie pomyśleć sobie od razu, iż to, co zamierzam o niej napisać, będzie jakąś zupełnie wariacką, mocno ekstrawagancką czy też kokieteryjną fanaberią recenzencką… A może i będzie? No to niech będzie!
Chodzi tu mianowicie o przypomnienie dzieła znalezionego latoś, podczas letniej kanikuły na podmiejskiej działce w Dębem nad Zalewem Zegrzyńskim, pośród książek niegdyś tu zwożonych, przeglądanych i czytanych oraz niekiedy opisywanych „po gazetach”. Jest to mianowicie pewien popularnonaukowy przewodnik poświęcony najstarszym drzewom polskim. Wydany w Warszawie, w odległej i historycznej już dla większości z nas epoce, bo w 1992 r. przez wydawnictwo PTTK „Kraj”. Pisany musiał być gdzieś od połowy lat 80. ubiegłego stulecia (bo pamiętać trzeba, że każda książka publikowana wówczas miała swoją długą, paroletnią zazwyczaj, tzw. ścieżkę druku). Stąd też, do podawanych niżej dat wieku drzew trzeba obecnie dodawać co najmniej trzydzieści parę lat. Przewodnik ten, liczący sobie stron ok. dwustu, wraz ze słowniczkiem terminów botanicznych, literaturą przedmiotu i indeksami wyszedł spod pióra pracownika naukowo-dydaktycznego Akademii Rolniczej w Poznaniu dr. inżyniera Cezarego Pacyniaka. Musiał być bardzo ambitnym (w najlepszym sensie tego słowa) naukowcem, ekspertem od drzew, biologiem dendrologiem i miał już wtedy na koncie wiele publikacji w specjalistycznych czasopismach z tej nieco nadal egzotycznej dziedziny[1].
Czytałem, pamiętam, to dendrologiczne – skromnie i zgrzebnie wydane – dziełko z wielkim ukontentowaniem już wtedy, czyli przed ponad trzydziestu laty, a więc było nie było pod koniec ubiegłego wieku! Tak jak i teraz czytam je z niemniejszym zaciekawieniem po szczęśliwym odnalezieniu. Chociaż teraz nieco poprzez zrozumiałą mgiełkę zapomnienia w zakresie pewnych konkretów i szczegółów. I oczywiście od razu sięgnąłem na początek wydania po tę smaczną ciekawostkę z zakresu tzw. couleur locale. Pamiętajmy – elementu niezbędnego i postulowanego jeszcze przez twórcę europejskiej powieści historycznej, słynnego pisarza Waltera Scotta w powieściowej narracji dotyczącej przeszłości. Zafrapowała mnie bowiem, jak i przedtem, informacja o tym, że jedno z najstarszych polskich drzew tutaj opisywanych znajduje się w miejscowości Dębe na Mazowszu. A więc ni mniej ni więcej tylko kilkaset metrów od miejsca, gdzie piszę te słowa. Czyli nieopodal naszego letniego domku nad Zalewem Zegrzyńskim (patrz na ten temat: szkic Letnie odkrycia w mojej publikacji Myślenie literaturą z 2019 r., wydanej w serii „Biblioteka RES HUMANA”).
Zatem z wielkim zapałem i zaciekawieniem także teraz sięgam na nowo po wiele fragmentów książki dr. inżyniera Pacyniaka. W tym m.in. do jej następującego akapitu pt. Wiśnie, który przytaczam w oryginalnym i dosłownym brzmieniu:
„Wiśnia ptasia, czereśnia ptasia, trześnia (prunus avium, cerasus avium). Występuje w Europie i Azji, w Polsce dorasta do 28 m wysokości i ponad 300 cm obwodu. W naszym kraju rośnie dziko w lasach liściastych i mieszanych. Od tego gatunku pochodzą owocowe odmiany czereśni – chrząstki i sercówki, o barwie czerwonej lub żółtej. Liście są podłużnie jajowate, do 15 cm długości, z wierzchu matowe, spodem słabo owłosione. U nasady liścia często występują gruczołki (dwa lub cztery). Owoce kuliste. Drewno jest używane w stolarstwie i tokarstwie. W korze występują garbniki do 10%, zaś w liściach witamina C. Obliczono wiek zarówno dla drzew dziko rosnących, jak i odmian owocowych.
Dębe – wieś, gmina Serock, województwo stołeczne warszawskie. Wiek 113 lat, obwód 301 cm, pierśnica 96 cm, wysokość 11 m, stan zdrowotny 2, pomnik przyrody. Ta okazała czereśnia rośnie we wsi Dębe nr 51 u ob. F. Łączyńskiego, w ogrodzie tuż za budynkiem mieszkalnym. Drzewo ma nisko osadzoną, potężną koronę. W odległości 50 m od niego znajdują się fortyfikacje z XIX w. zachowane w dobrym stanie… Dojazd dogodny z Warszawy autobusem PKS do wsi Dębe. Odległość od przystanku – 300 m, od stacji kolejowej w Zegrzu – 11 km”.
Najpierw marginalne, acz niezbędne, należne krótkie rzeczowe komentarze, historyczne, społeczne i biologiczno-przyrodnicze.
Autobusy PKS to obecnie, można rzec śmiało „przyrodnicza rzadkość”, czyli relikt minionej epoki. Bo po 1990 r. królowały tutaj, jak i gdzie indziej w kraju, zdezolowane autobusy prywatnych firm „krzak” lub „pan Zenek zaprasza”. Dodać jednak warto, że od czasu pandemii covidowej w 2020 r. pojawiać się tutaj zaczęły niewielkie autobusiki, co prawda dość rzadko kursujące, ale nowe i sprawne. Fundowane przez lokalne władze samorządowe (brawo!), gminne i powiatowe, i służące obecnie okolicznym mieszkańcom dojeżdżającym do pracy w stolicy via stacja kolejowa WKD w Legionowie.
Po wtóre (co ważniejsze, choć smutniejsze niestety) opisywana przez Cezarego Pacyniaka czereśnia w Dębem już nie istnieje. I to od wielu lat. Tak udało się ustalić w rozmowie z mieszkającą tu nadal wnuczką ob. F. Łączyńskiego. Ta zabytkowa okazała czereśnia została powalona przed parunastu laty przez potężną wichurę i pozostał z niej tylko kikut pnia. Wichurę niemającą jak widać zrozumienia nijakiego dla pomników przyrody – nawet tej ponad 150-letniej czereśni! Szkoda to oczywiście wielka i nieodwracalna strata przyrodnicza.
Ale cóż począć, takie straty to sprawa całkowicie naturalna i zrozumiała szczególnie dziś, gdy patrzymy, co to się w tej przyrodzie, Panie Dziejku, obecnie wyprawia. I nie ma na to najczęściej rady.
Cóż jednak począć z owymi nienaturalnymi stratami, całkowicie niezrozumiałymi i niepowetowanymi, wynikającymi – i to od dość już dawna, z rodzącej się „tradycji” nierozumnie lekkomyślnego podejścia do starych drzew. Ba, do drzew w ogóle! I to nie tylko przecież w Polsce. Co więcej, w stosunku do drzew i świata przyrody w ogóle! Z tak krótkowzrocznie doraźnej i czysto pragmatycznej perspektywy niszczonego od wieków dziedzictwa. Skutki tego podejścia oglądamy wszyscy, zwłaszcza teraz, w dobie postępujących tak szybko globalnych zmian klimatycznych. Ze zgrozą i przerażeniem wielkim oglądamy je w apokaliptycznym wymiarze: od płonącej Afryki, wysp i krajów południowej Europy, Grecji czy Chorwacji, Hiszpanii czy Chin, po Amazonię i Amerykę Północną…
Ekologia, głupcze!
Powtarzajmy to sparafrazowane powiedzenie pewnego polityka w nieskończoność i działajmy na rzecz ekologii, a i tak nigdy nie będzie to za wiele w sprawie „podcinanej przez nas samych gałęzi, na której siedzimy” (patrz słynne dzieło Złota gałąź Frazera). Na niej wyrosła i opierała się przez wieki ludzka cywilizacja, kultura i codzienna egzystencja. Nadal więc wycinajmy lasy, zaorujmy prerie, kopmy wielkie dziury w ziemi w poszukiwaniu… własnej zagłady! Róbmy tak dalej i dalej, i dalej… I dalej aż do samego końca… A i tak nie wiadomo, czy informacjami o skutkach tych działań da się kiedyś przekonać owe liczne zastępy dzisiejszych ekosceptyków i innych płaskoziemców…
A może jednak mimo wszystko dojdziemy kiedyś, jeśli jeszcze zdążymy do realizacji owej szlachetnej Norwidowskiej idei: „zarania wiekuistego zwycięstwa”? A nasi potomkowie – jeśli przeżyją owe potęgujące się obecne i niechybnie grożące nam w przyszłości, gołym okiem dziś widoczne, nadciągające na cały glob katastrofy ekologicznie NIEODWRACALNE – będą z niedowierzającym zdumieniem dociekać przyczyn i źródeł tej naszej nieprawdopodobnej, gargantuicznej wręcz, ludzkiej głupoty!
No dobrze, dobrze – nie rozczulajmy się zanadto! Wracajmy lepiej (jak powiadał renesansowy racjonalista François Rabelais: revenons a nos moutons – wracajmy do naszych baranów) do tej niepozornej książki o starych drzewach. Zawsze większe znaczenie mają w ostatecznym rachunku najdrobniejsze bodaj fakty od teoretycznej gadaniny umoralniającej, której i tak nikt słuchać dziś już nie chce.
Oto autor tego naszego przewodnika o drzewach prawi (jak na Poznaniaka przystało – konkretnie, rzeczowo i uczenie) we wstępie do swego przewodnika zatytułowanym: Stare drzewa przedmiotem kultu, o istotnych przyczynach swego zainteresowania ową praktyczną „ekologiczną dendrologią”.
Widzi bowiem jej źródła w starych dobrych tradycjach, obrzędach i wierzeniach ludzkich, dotyczących świata natury i przyrody. Obecnych od zawsze w dziejach kultury i cywilizacji. W tym właśnie, że od najdawniejszych, niepamiętnych czasów ludzie otaczali stare i okazałe drzewa czcią równą bóstwom. Wierzyli, że zamieszkują w nich opiekuńcze duchy, które sprawują pieczę nad plemionami i rodami. To w ich cieniu – z prośbą o opiekę – składano ofiary oraz naczynia pełne obrzędowego jadła i napojów. W cieniu wielkich dębów, cisów, jesionów, jodeł czy buków kapłani odprawiali religijne obrzędy, a władcy sprawowali sądy. Za zły omen uznawano usychanie takiego drzewa, strzaskanie go przez piorun czy wichury.
Hindusi czcili figowiec (w jego cieniu miał się narodzić Budda) i drzewo zwane asioka, które uchodziło za symbol miłości i płodności. Chińscy taoiści sadzili wokół pagód miłorzęby. W Azji Mniejszej świętym drzewem była oliwka. Plemiona europejskie czciły głównie dęby, cyprysy, cedry i lipy… (tu wspomnijmy nieśmiertelną fraszkę czarnoleską Jana Kochanowskiego Na lipę: „Gościu, siądź pod mym liściem, a odpocznij sobie...”).
W całej literaturze, w szczególności w polskiej poezji, znaleźć można dziś bez trudu – w dobie smartfonów i laptopów – całą wielką antologię utworów poświęconych drzewom, zwłaszcza zaś dębom i innym gatunkom cenionym przez naszych słowiańskich przodków… Toteż oszczędzę Ci, Czytelniku Drogi, przykładów i cytatów nazbyt wielu.
Wiadomo powszechnie (o czym wspomniano), że Słowianie czcili i poważali stare dęby, na co mamy wiele świadectw kronikarskich i literackich. Niech zatem wystarczy choćby fragment, który pamiętamy zapewne wszyscy, choćby ze szkolnych lektur, czyli owe Mickiewiczowskie strofy z księgi IV Pana Tadeusza o Drzewach moich ojczystych:
Jeśli Niebo zdarzy,
Bym wrócił was oglądać, przyjaciele starzy,
Czyli Was znajdę jeszcze? Czy dotąd żyjecie?
Wy, koło których niegdyś pełzałem jak dziecię.
Czy żyje wielki Baublis, w którego ogromie
Wiekami wydrążonym, jakby w dobrym domie,
Dwunastu ludzi mogło wieczerzać za stołem…
Nie można jednak przy tej okazji nie wspomnieć bodaj króciutko o naszym słynnym Bartku. Za najokazalsze drzewo w Polsce w 1934 r. sąd konkursowy pod przewodem znanego badacza, biologa Władysława Szafera uznał legendarny dąb Bartek znajdujący się w gminie Zagnańsk. Jego wiek szacowano różnie, jeszcze w międzywojniu na 1200 lat, a po wojnie – na tysiąc. Według obliczeń naszego autora dr. Pacyniaka, stosującego nowoczesne metody pomiarów drzew, dąb ten miał wtedy 654 lata (dziś dodajemy mu śmiało 30 i parę), co przecież nie pomniejsza jego pomnikowej i obrosłej podaniami historycznymi wartości. Tak rzetelnie i rzeczowo przez autora opisywanej…
I na koniec impresji związanych z książką Najstarsze drzewa w Polsce mój wielki apel (mój i zapewne tysięcznych rzesz miłośników przyrody w Polsce) – o fizyczne przypomnienie, czyli wznowienie tego przewodnika Cezarego Pacyniaka. Oczywiście w poprawionej i uzupełnionej, uaktualnionej przez ustalenia nowego pokolenia badaczy, biologów-dendrologów, starannej edytorsko nowej wersji książkowej. I koniecznie w bogatej szacie graficznej, w kolorowo-albumowej postaci zdolnej przyciągnąć uwagę zblazowanej dzisiejszej pop-kulturowej publiczności.
Wiem, iż to trud byłby dość wielki i nieco kosztowny, ale na pewno wcale nienadaremny. Ale na pewno ze wszech miar opłacalny dla nas wszystkich. Bo istnieje dzisiaj (jeśli nie dziś, to kiedy?) coraz więcej czytelniczego miejsca na tego typu publikacje, naprawdę doskonały nadciąga czas. Sprzyjający podobnym przedsięwzięciom nowy klimat, coraz wyraźniej odczuwalna potrzeba odchodzenia od obecnego zalewu masowej tandety panoszącej się od paru dekad u nas pseudokulturowej „nijakości” czy taniej tabloidowej sensacji – w stronę rodzącego się głodu autentycznej wiedzy.
Dębe, lipiec–sierpień 2024
[1] C. Pacyniak, Najstarsze drzewa w Polsce. Przewodnik, Wydawnictwo PTTK „Kraj”, Warszawa 1992.
Tekst został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
I.
Osobowość i dorobek naukowy Franciszka Ryszki należą do tego rodzaju jakości intelektualnych i moralnych, których dziś zaczyna nam bardzo brakować w świecie naukowym i szerzej w życiu publicznym. Dotyczy to także niektórych innych osób ze świata nauki z pokolenia lat 20. i 30., które przeżyły bardzo wiele w swoim życiu, a miało to wpływ zapewne także na ich poglądy w dziedzinie nauk społecznych i humanistycznych oraz na treść przekazu dydaktycznego dla młodszych pokoleń, także w relacji mistrz–
–uczeń. Przy czym nie było to przekonanie, że wpływ może iść tylko w jednym kierunku: od nauczyciela akademickiego do studenta czy doktoranta.
Kiedyś, a było to w latach 80. XX w., prof. Ryszka, zaproszony przez prof. Wiktora Sucheckiego do wygłoszenia na Uniwersytecie Warszawskim wykładu dla doktorantów na wydziale prawa, stwierdził ostro m.in.: „Jeśli Mistrz nie uczy się także od swojego dobrego ucznia-doktoranta, to do d… z takim mistrzem!”.
A obszary tych badań naukowych oraz szerszych intelektualnych zainteresowań i możliwości korzystania z ich wyników i inspiracji były u Ryszki przez całe lata bardzo rozległe: od tematyki śląskiej przez historię Niemiec, narodowego socjalizmu i Trzeciej Rzeszy, historię doktryn prawnych w myśli europejskiej, historię państwa i prawa Polski, współczesne stosunki polsko-niemieckie, polemologię (czyli naukę o wojnie) i prawne aspekty zbrodni wojennych, doktryny militarne, teorie polityczne i metodologię, elementy socjologii i psychologii społecznej aż po anarchistów hiszpańskich i historię Hiszpanii… Były to osiągnięcia badawcze i zainteresowania naukowe, które miały szersze znaczenie społeczne i docierały do różnych środowisk. Profesor prowadził przez całe lata wykłady, w szczególności we Wrocławiu i w Warszawie, na uniwersytetach oraz w PAN, a także u schyłku swojej drogi na uczelni prywatnej. Były to wykłady głównie dla prawników i politologów, jak również prezentowane na uczelniach wojskowych. Nie była mu także obojętna tzw. potoczna świadomość w sprawach uprawianych w nauce.
W zainteresowaniach naukowych i badawczych połączyły go więzy przyjaźni z wybitnymi przedstawicielami wielu dyscyplin, również poza głównym, niemcoznawczym nurtem badań. Do tych osób należał m.in. Jan Strzelecki, tragicznie zmarły socjolog o dużym autorytecie naukowym i moralnym. Także z kręgu socjologów – zaprzyjaźniony Stefan Nowak, który uczestniczył wraz z Ryszką i całą grupą w seminarium UNESCO w Paryżu i w objeździe poznawczym na południu Francji późnym latem 1956 roku. W tej 30-osobowej grupie młodych polskich naukowców byli m.in. tak wielce obiecujący wtedy, a przyszli znani uczeni, jak Leszek Kołakowski, Maria Janion, Bronisław Baczko, Jan Baszkiewicz, Zbigniew Radwański, Antoni Rajkiewicz… (F. Ryszka, Pamiętnik inteligenta, t. II, s. 156). To był efekt nadciągających wydarzeń i przemian popaździernikowych 1956 roku oraz zmiany możliwości i atmosfery współpracy międzynarodowej w nauce. W następnych latach Ryszka powraca naukowo do Paryża wielokrotnie: w 1958 r. uczestniczy w seminarium z socjologii prawa na Sorbonie, które prowadzi Georges Gurvitch – znany socjolog i uczeń Leona Petrażyckiego jeszcze z Petersburga, by w 1980 roku prowadzić to seminarium już jako goszczący profesor.
II.
Szczególne miejsce zajmowały jednak relacje polsko-niemieckie i na tym chciałbym się skupić w niniejszym wspomnieniu.
Była to sprawa nie tylko jego zainteresowań intelektualnych i naukowych historią polityczną, prawem, historią idei czy też wyniesioną jeszcze z okresu młodzieńczego lat 30. świetną znajomością języka niemieckiego. Losy wojny rzuciły go bowiem jako młodego, zaledwie 21-letniego żołnierza, na front końcowej batalii II wojny światowej, aż do Berlina. A kule ostatnich miesięcy wojny dosięgły i jego – został ranny w jednej z końcowych bitew na Wale Pomorskim, otrzymał za udział w tych walkach Krzyż Walecznych.
Podczas powojennych studiów prawniczych na Uniwersytecie Wrocławskim spotyka wybitnych profesorów prawa, z korzeniami akademickimi okresu międzywojennego (m.in. profesorowie z korzeniami wileńskimi z Uniwersytetu Stefana Batorego – Seweryn Wysłouch jako historyk ustroju, ale też profesor prawa karnego Witold Świda, o którym wspominał w rozmowie ze mną na UW w 1994 roku). Ciekawym przykładem we wspomnieniach Ryszki (jego „Pamiętnik inteligenta”, cz. 1 1994, cz. II 1996) jest osoba prof. Wacława Osuchowskiego, specjalisty prawa rzymskiego, z kolei z rodowodem naukowym z Uniwersytetu Lwowskiego (UJK); egzamin u niego z prawa rzymskiego ułatwiła studentowi Ryszce dobra znajomość języka łacińskiego wyniesiona jeszcze z przedwojennej szkoły w Grodnie. Poza macierzystą uczelnią największy wpływ na jego rozwój naukowy wywarł prof. Konstanty Grzybowski z UJ, historyk doktryn prawnych. W pierwszych pracach naukowych Ryszka sięga do problematyki śląskiej, idei narodowej i kontekstu społecznego, a nawet gospodarczego. Nie bez problemów z publikacją całości tych badań.
Od tej problematyki badawczej potem odchodzi, by na przełomie lat 50. i 60., a więc w lepszej już atmosferze politycznej i naukowej tamtych lat, zająć się historią polityczną Niemiec okresu weimarskiego, a przede wszystkim – Trzeciej Rzeszy. To są prace pisane już dla szerszego czytelnika (m.in. Noc i mgła. Niemcy w okresie hitlerowskim, 1962). Znamionują one odejście od poglądów tużpowojennych naukowców, skądinąd ważnych w nauce teorii państwa i prawa (Stanisław Ehrlich) oraz prawa konstytucyjnego (Stefan Rozmaryn), tj. od emocjonalnego spojrzenia na faszyzm niemiecki tylko w kategoriach „państwa-zbrodniarza” czy podejścia przesadnie klasowego w genezie faszyzmu i jego dojściu do władzy po 1933 roku. Ehrlich znacznie jednak przez lata ewoluował w swoich poglądach na państwo, prawo i pluralizm wartości; Ryszka w poczytnej w latach 70. „Polityce” napisał artykuł podkreślający walory podręcznika tego profesora jako Wstępu do nauki o państwie i prawie nie tylko dla prawników, ale i politologów.
W miarę upływu lat badawczych, w tym pracy naukowej prowadzonej w Niemczech i we Francji, Ryszka przybliżył czytelnikom i polskiej literaturze naukowej wiele teorii i hipotez w nauce zachodniej dotyczących interpretacji faszyzmu. Słusznie zwracał uwagę wrocławski badacz narodowego socjalizmu i Trzeciej Rzeszy prof. Marek Maciejewski (uważany przez Ryszkę i jego przyjaciół za naukowego „wnuka” Profesora; naukowym „synem” był inny uczeń – prof. Karol Jonca, już nawet zbliżony pokoleniowo do Ryszki, bo urodzony w 1930 r.), że w ocenie autora Państwa stanu wyjątkowego to m.in. Erich Fromm ze swoją Ucieczką od wolności znacząco wyjaśnił i zinterpretował genezę postaw i poglądów profaszystowskich w kategoriach psychologii społecznej. A więc nie była to tylko interpretacja prawnika – raczej uczonego zakorzenionego w interdyscyplinarnym widzeniu ważnych wydarzeń historycznych, brzemiennych w skutkach. Przy tym bardzo ważne pozostają „socjalne uwarunkowania, na których wyrosła czy rozpleniła się ideologia”. Już wstępy do znanych dzieł literatury zachodniej, które rekomendował polskiemu wydawcy i czytelnikom (m.in. Alan Bullock, Joachim Fest czy Roger Manvell i Heinrich Fraenkl), tłumaczonych na język polski na temat historii Niemiec, a zwłaszcza Republiki Weimarskiej i Trzeciej Rzeszy, były przykładami wielopłaszczyznowego podejścia Ryszki do tej problematyki.
Badacze okresu Trzeciej Rzeszy i w ogóle faszyzmu, a także zwykli czytelnicy zainteresowani tym ponurym okresem historii, byli lepiej przygotowani do europejskiej znajomości i dalszego studiowania tej problematyki dzięki publikacjom Ryszki. Pokazała to pośrednio m.in. wydana w połowie lat 70. praca włoskiego historyka Renzo de Felice o interpretacjach faszyzmu.
Dla moich doświadczeń i wspomnień z okresu akademickiego i seminarium z historii doktryn prawnych i politycznych sugestywnym przykładem było wprowadzenie autorstwa Ryszki do książki George’a Mossego Kryzys ideologii niemieckiej (1972). Została w niej podjęta próba ukazania rodowodu ideologii niemieckiej przez idee i ruch volkistowski, w którym samo pojęcie Volk nie jest tylko prostym tłumaczeniem jako „naród” czy „lud” – jest raczej związane z dawnymi źródłami germańskimi i obrócone później jako ideologia nacjonalistyczna, zorientowana rasistowsko i antysemicko. Mosse wiedzie czytelnika po idei romantycznej, wierze germańskiej i starożytnych Germanach, wpływie tych idei na proces edukacji i wychowania młodzieży, przez koncepcje rasistowskie i stereotypy antysemickie aż po okres narodowego socjalizmu po 1933 roku. W przedmowie do tej książki Ryszka stwierdza, że jednak w polskiej literaturze naukowej nie było zbyt wielu oryginalnych utworów poświęconych „wewnętrznym dziejom i samoistnej wykładni faszyzmu”. Później, po latach można było przyznać, że polska historiografia oraz historia idei prawnych dotycząca faszyzmu i Trzeciej Rzeszy wzbogaciła się o prace takich autorów, jak m.in. Karol Jonca czy Henryk Olszewski, a w kolejnym pokoleniu Maria Zmierczak czy Marek Maciejewski – autorów wysoko cenionych przez Ryszkę.
Z wieloma zaś badaczami niemieckimi o podobnych profilach zainteresowań Ryszka utrzymywał długi czas przyjazne i inspirująco naukowe kontakty. W szczególności z Wernerem Jochmannem i Martinem Broszatem, ale także z takimi historykami idei, jak Karl-Dietrich Bracher oraz z późniejszymi profesorami w dziedzinie historii najnowszej – Eberhardem Jaeckelem i Kurtem Sontheimerem. Pobyt naukowy w Monachium w renomowanym Instytucie Historii Najnowszej (1957–1958) był bardzo twórczym badawczo okresem działalności naukowej Ryszki i zaważył, jak się wydaje, w znacznym stopniu na jego dorobku naukowym w dziedzinie badań nad państwem i prawem w Trzeciej Rzeszy.
W długoletnim badaniu historii politycznej i idei prawnych Niemiec oraz w szerszym spojrzeniu nie zabrakło fascynacji kulturalnych, literackich i filmowych. I tak np. za największe dzieło literackie gdańszczanina – noblisty Guentera Grassa Ryszka uważał powieść Psie lata (Hundejahre), do której wielokrotnie powracał. Według niego jest to arcydzieło nr 1 na liście światowej, acz cenił i Blaszany bębenek tegoż autora. Ryszka polubił kino niemieckie z czasów swojego dłuższego pobytu naukowego: m.in. film Generał diabła według sztuki Zuckmayera z Curdem Juergensem, filmy z Hildegard Knef i Marią Schell, a także początki wielkiej kariery Romy Schneider.
Z najbliższymi intelektualnie i duchowo Niemcami, których poznał, podzielał pogląd, że „trzeba zachować sceptycyzm wobec wszystkich wartości, których dostarcza przeszłość”. Krytyczny był wobec przywiązania do tradycji, bo dyktuje to „wychowanie autorytarne”. Konformizm zaś uzasadniają takie wartości jak Dienst i Pflicht.
Takie szeroko otwarte na ciekawe dziedziny i zjawiska z historii i współczesności Niemiec zainteresowania Ryszki (a był jeszcze kibicem piłkarskim drużyny Schalke 04!) imponowały mi w moich zainteresowaniach niemcoznawczych i w próbie zrozumienia trudnych zagadnień, zarówno w pracy w służbie dyplomatycznej, jak i w działalności naukowej.
III.
Carl Schmitt (1888–1985) i jego filozofia państwa oraz poglądy powojenne odegrały szczególną rolę w badaniach naukowych i zainteresowaniach Franciszka Ryszki. Był to chyba rodzaj intelektualnej fascynacji, pomimo oczywistych barier i zahamowań wynikających z niezbyt chlubnego okresu, zwłaszcza w latach 1933–1936, w działalności naukowej i publicystycznej Schmitta w Trzeciej Rzeszy.
Franciszek Ryszka nie doczekał okresu dosyć sensacyjnego i skandalizującego zainteresowania niektórych polskich polityków poglądami Schmitta w zakresie prawa konstytucyjnego oraz relacji między sferą normatywną a decyzjami politycznymi, a także definicji polityki w kategoriach Freund – Feind (przyjaciel – wróg). Pomogła w tym seria tłumaczeń prac Schmitta na język polski, po raz pierwszy w polskiej literaturze naukowej. Ten swoisty renesans poglądów Schmitta w Polsce, i to nie tylko w publikacjach naukowych, był zauważony w Niemczech wraz z próbami powiązania go ze współczesnymi poglądami na państwo i prawo i jakoby rozumienia polityki pod wpływem niektórych poglądów autora Teologii politycznej i Pojęcia polityczności przez Jarosława Kaczyńskiego (!). A jedną z oznak takiego wpływu i podobieństwa miałaby być uprawiana polityka zmierzająca do głębokiej i postępującej polaryzacji sił politycznych w Polsce…
Przypominam sobie, że np. w okresie pisania mojej pracy magisterskiej w II połowie lat 70. była dostępna część prac Schmitta, ale oczywiście w języku oryginału. M.in. w Bibliotece UW były do wglądu również niemieckie czasopisma prawnicze po 1933 roku jak np. „Deutsche Juristen Zeitung” z osławionymi artykułami Carla Schmitta. Zainteresowanie jego poglądami były już odnotowane w Polsce w okresie międzywojennym, jeszcze w odniesieniu do stanu prawnego pod rządami Konstytucji Weimarskiej przed 1933 rokiem (m.in. prof. Konstanty Grzybowski). Na szczęście dla poszukujących wtedy w Polsce literatury naukowej na ten temat były już publikacje Ryszki i – w nowym, szerszym kontekście – jego Polityka i wojna z głębokim wejściem w powojenne poglądy Schmitta, a także współczesne rozważania z dziedziny polemologii, czyli nauki o wojnie. Praca i dziś bardzo interesująca i pożyteczna.
Fascynacja teoriami Schmitta (m.in. późniejszą „teorią partyzanta” czy ius publicum europeum i prawem międzynarodowym) pokazuje po latach paradoksalne zbliżenie do wybitnych przedstawicieli nauki niemieckiej, już działających pod rządami Ustawy Zasadniczej z 1949 roku i na rzecz odbudowy państwa prawa (Rechtsstaat) po II wojnie światowej. Pomimo tego, że Schmittowi nie odważono się zaproponować w powojennych Niemczech katedry uniwersyteckiej, był zapraszany na ekskluzywne seminaria naukowe w Ebrach w Górnej Frankonii, które gromadziły przez lata wybitnych niemieckich prawników, filozofów, a także teoretyków polityki i państwa oraz socjologów i politologów, w większości bardzo konserwatywnej proweniencji, niektórych starszych wiekiem nie bez epizodów aktywnej działalności w życiu naukowym Trzeciej Rzeszy… Byli wśród nich ściągnięci przez swojego promotora, wtedy młodzi, a później bardzo znani, wybitni niemieccy prawnicy i socjaldemokraci (!) jak Ernst-Wolfgang Boeckenfoerde (1930–2019, zaprzyjaźniony potem ze Schmittem, pomimo znacznych różnic w politycznych poglądach!) czy koloński filozof państwa i prawa Martin Kriele (1931–2020).
Jest pewna wręcz legendarna opowieść w polskim środowisku naukowym historyków i prawników, że w powojennej siedzibie Carla Schmitta w Nadrenii-Westfalii doszło do jego osobistego spotkania z Franciszkiem Ryszką. Ten drugi w swojej książce opisywał tylko ówczesne miejsce zamieszkania Schmitta, położenie geograficzne oraz drogę dojazdową do miejscowości Plettenberg-Pasel. Stwierdził jednak: „przyznam, że nie miałem szczególnych oporów przed zetknięciem się z osobą Carla Schmitta. Zawodowa ciekawość musiała być silniejsza od moralnego sprzeciwu” (Polityka i wojna, Warszawa 1975, s. 137). Jeśli tak, to było to jedno z najbardziej sensacyjnych, niezwykłych spotkań naukowych w historii polskiej nauki po II wojnie światowej, zwłaszcza przed 1990 rokiem… Nie tylko z dwóch różnych stron muru w okresie „zimnej wojny”, ale i spotkanie polsko-niemieckiego tragizmu historii naznaczonej przez zbrodnie Trzeciej Rzeszy oraz uwikłanych w ten konflikt dwóch wybitnych intelektualistów z Polski i Niemiec. Myślę, że był to ten rodzaj tolerancji Franciszka Ryszki wobec odmiennych poglądów i postaw oraz zdecydowanej niechęci do zakopywania się w uprzedzeniach i dogmatycznych poglądach, rodzaj pozostawania przy jego zaangażowanej lewicowości, rozumianej jako opcja intelektualnej otwartości, acz nie bez granic etycznego kompromisu, wyrażanych również w poglądach na państwo i prawo oraz niechęci do totalitarnego utożsamiania praktyki państwa socjalistycznego. W decyzji o takim bezpośrednim spotkaniu pomogło mu zapewne i to, że potrafił w głębokiej analizie życia i twórczości Carla Schmitta oddzielić okresy i poglądy jego „flirtu” z Trzecią Rzeszą od poglądów, które miały naukowy i oryginalny charakter. Nie był Ryszka na tym spotkaniu w roli oskarżyciela, jak niegdyś po wojnie twierdził amerykański prawnik Robert Kempner, ale krytycznego badacza z pokolenia II wojny poszukującego prawdy o różnych postawach i poglądach oraz ich przyczynach.
Pamiętam dobrze, a przebywałem wtedy na stypendium doktoranckim na Uniwersytecie w Bonn, jak ówczesne media niemieckie odnotowały, że w poniedziałek wielkanocny 1985 roku zmarł sędziwy już Carl Schmitt (przeżył 97 lat), przecież najbardziej znany w XX wieku niemiecki teoretyk prawa konstytucyjnego, filozof polityki i „koronny jurysta” Trzeciej Rzeszy, bo za takiego przez wielu był uważany… W tym właśnie 1985 roku prof. Ryszka, najbardziej kompetentny wtedy polski znawca i komentator Schmitta, publikuje trzecie wydanie (poprzednie :1964, 1974) swojej najgłośniejszej i chyba najwybitniejszej naukowo pracy Państwo stanu wyjątkowego (IV wydanie ukazało się znacznie później – w 2021 roku!), z bardzo ważnymi rozważaniami odnoszącymi się do poglądów i roli Schmitta, zarówno w Republice Weimarskiej, jak i w Trzeciej Rzeszy.
IV.
Badania niemcoznawcze w okresie pracy w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (PISM) w Warszawie w latach 1961–1965 to także instytucjonalne potwierdzenie zainteresowań Ryszki, wówczas młodego jeszcze profesora, stosunkami polsko-niemieckimi. Nie tylko ich historią, ale i współczesnymi relacjami politycznymi i prawnymi. Pamiętajmy, że był to okres dyplomatycznych i politycznych zmagań o prawnomiędzynarodowe uznanie polskiej granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, jeszcze przed powstaniem wielkiej koalicji w NRF (RFN) i kilka lat przed dojściem do władzy koalicji socjaldemokratów i liberałów. Ryszka spotyka w PISM wybitnie uzdolnionych przedstawicieli polskiej doktryny naukowej w tej dziedzinie, m.in. Adama Daniela Rotfelda. Po latach podkreśli, że późniejsze stanowisko tego ostatniego w Instytucie Badań nad Pokojem w Sztokholmie
(SIPRI) to jedno z najwyższych międzynarodowych godności zajmowanych wówczas przez Polaka; porównywał je w swoich wspomnieniach wręcz z funkcjami sędziów Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze, zajmowanymi przez polskich znanych i wybitnych prawników (Bohdan Winiarski, Manfred Lachs).
Plonem tych badań w PISM jest m.in. obszerny zakresowo tom Studiów o Niemczech współczesnych pod redakcją Franciszka Ryszki, wydany we Wrocławiu (Ossolineum) w 1967 roku. Zwraca uwagę wkład licznych i znanych wówczas autorów z różnych dziedzin nauk społecznych, takich jak Władysław Markiewicz, Jerzy Krasuski, Longin Pastusiak, Wirginia Grabska, Krzysztof Skubiszewski, a z młodszych wówczas naukowców wymieniony powyżej Adam Daniel Rotfeld.
W II połowie lat 60. pojawiają się kontakty polsko-niemieckie, zarówno świeckie, jak i kościelne, które zapowiadają zmiany w tych relacjach i ich normalizację. Negocjacje Winiewicz-Duckwitz doprowadziły do wypracowania Układu o podstawach normalizacji wzajemnych stosunków, podpisanego w Warszawie 7 grudnia 1970 roku. Układ ten i atmosfera wokół niego jest zasługą nie tylko ówczesnych polityków, ale i intelektualistów polskich i niemieckich, zarówno świeckich, jak i związanych z Kościołem Katolickim oraz Ewangelickim. Ryszka, jako czynny przedstawiciel pokolenia czasów II wojny, uczony o lewicowych przekonaniach, ale bezpartyjny, odgrywał (dzięki swoim osiągnięciom naukowym, w tym niezwykłego znawstwa niemieckiej myśli politycznej i prawnej oraz historii Niemiec) rolę autorytetu naukowego i moralnego w tych relacjach. Potwierdził to m.in. swoimi wykładami gościnnymi na uniwersytetach w RFN.
We wszystkich ważnych, powojennych okresach stosunków polsko-niemieckich prof. F. Ryszka był obecny i aktywny w obszarach swoich zainteresowań naukowych. Do najważniejszych praktycznie należał zapewne udział w pracach polsko-niemieckiej Komisji podręcznikowej (Schulbuchkommission) oraz polsko-niemieckiej Komisji Historycznej, gdzie mógł nawiązać do swoich kompetencji historyka, w tym znawcy historii polsko-niemieckiej, historii europejskiej oraz powszechnej. Początkowo był to też udział w Komisji Historycznej PRL-NRD.
Równolegle do tych zainteresowań w latach 80. Ryszka powraca do związków takich płaszczyzn badawczych, jak teoria prawa międzynarodowego i teoria polityki, historia prawa i historia polityki w pracy naukowej o antecedencjach prawniczych i filozoficzno-politycznych procesu norymberskiego (1982 r.). Napisałem wówczas recenzję tej pracy, będąc m.in. pod wrażeniem kultury i erudycji teoretyczno-prawnej Profesora, a także ukazania dorobku wielu polskich prawników (nie tylko najbardziej znanej osoby Rafała Lemkina), przygotowujących w okresie wojny w Londynie podwaliny prawno-karne i prawnomiędzynarodowe ścigania zbrodniarzy wojennych…
Działalność publicystyczną i publikacje naukowe prof. Ryszki śledziłem zresztą jeszcze w okresie wczesnej młodości, od końca lat 60., korzystając obficie z tych prac w moich późniejszych zainteresowaniach naukowych. Tak się złożyło, że po ponad ćwierć wieku od pierwszego dłuższego pobytu naukowego Ryszki w Monachium, uczęszczałem na Uniwersytecie w Bonn m.in. na wykłady z historii idei Karla-Dietricha Brachera.
I może było niejakim przeznaczeniem i zrządzeniem losu, że jako młody pracownik MSZ w końcu lat 80., po przedwczesnej śmierci mojego ówczesnego promotora prof. Wiktora Sucheckiego, poprosiłem prof. Ryszkę o przejęcie opieki naukowej nad moim doktoratem z niemieckiej filozofii prawa. W okresie przygotowań do obrony doktoratu wiosną 1990 roku, gdy byłem konsulem w Polskiej Misji Wojskowej (jeszcze w Berlinie Zachodnim, przed zjednoczeniem Niemiec) prof. Ryszka odwiedził siedzibę Misji przy Lassenstrasse, gdzie miało się odbyć jakieś spotkanie przygotowawcze do polsko-niemieckich rozmów (kiedy Profesor przyjeżdżał w sprawach naukowych lub innych do Berlina Zachodniego, zatrzymywał się zwykle w jednym ze swoich ulubionych pensjonatów w dzielnicy Steglitz). Ówcześni przejściowi sternicy wojskowi Misji, po odjeździe do kraju bardzo kompetentnego generała Zygmunta Zielińskiego jako jej szefa, nie bardzo kojarzyli lub ledwo chcieli uwzględnić i zrozumieć, że jest tu w Misji konsul-prawnik z MSZ, doktorant Ryszki. W uzgodnieniu z Profesorem złożyłem wizytę w znanym wydawnictwie Dunckera i Humblota, gdzie wydawane były również prace Carla Schmitta, bo byłem przekonany, że komentarze prof. Ryszki do poglądów Schmitta powinny także ukazać się w języku niemieckim… Zresztą w ogóle szkoda, że klasyczne dzieło Ryszki Państwo stanu wyjątkowego, jego opus magnum, nie zostało jeszcze w latach 70. lub 80. przetłumaczone na język niemiecki lub angielski, także jako głos polskiej nauki w tej dziedzinie, intelektualna rozprawa wysokiej próby z doktryną faszystowską i wkład do dyskusji międzynarodowej nad państwem i prawem Trzeciej Rzeszy.
V.
Nie chciałbym sprowadzać znaczenia dorobku i działalności prof. Ryszki w relacjach polsko-niemieckich do jego spuścizny naukowej, która zresztą wciąż jeszcze zasługuje na prezentację w niemieckiej literaturze przedmiotu. Natomiast warto zastanowić się, jak jego dorobek i działalność oraz wyrażane poglądy mogą oddziaływać czy inspirować kształtowanie relacji polsko-niemieckich dziś i w przyszłości?
Na rok przed swoją śmiercią opublikował w „Dziejach Najnowszych” (1997/29/4, str. 193–197) recenzję książki Patrząc na Niemcy. Od wrogości do porozumienia 1945–1991 (wyd. 1997 r.), autorstwa Mieczysława Tomali, politologa, dyplomaty i tłumacza rozmów politycznych polsko-niemieckich na najwyższym szczeblu. W tekście, więcej niż zwyczajowo w recenzji, Ryszka ocenił szerszy kontekst polityczny, a przede wszystkim zdecydowanie zaprzeczył i odrzucił twierdzenia, jakoby historia polityczna powojennych stosunków polsko-niemieckich zaczęła się dopiero po 1989 roku.
Doceniał dzieło traktatowe negocjatorów Józefa Winiewicza oraz Georga F. Duckwitza, jakim był Układ z 7 grudnia 1970 roku, oraz rolę ówczesnych polityków po obu stronach w procesie normalizacji stosunków. Ale dostrzegał też ewolucję stanowiska przedstawicieli środowisk opiniotwórczych w Niemczech zmieniających stosunek do Polski, na co zwracali uwagę i pokładali w tym nadzieję na normalizację stosunków polscy twórcy kultury i intelektualiści (Leopold Tyrmand i inni).
Upomniał się też o niedocenianą po 1990 roku humanistykę tamtego okresu, w tym o prace naukowe o aspektach polsko-niemieckich. Za jedną z najlepszych w dorobku ówczesnym uznał monografię o Polskiej granicy zachodniej Krzysztofa Skubiszewskiego.
Zwrócił uwagę m.in. w recenzji książki Tomali na sprawy dochodzenia roszczeń majątkowych czy reparacyjnych przez PRL w tamtych latach. Ocenił bardzo krytycznie, że wątek odszkodowań za represje i inne poczynania hitlerowców był przez Polskę prowadzony „w sposób niejasny i niekonsekwentny”. Jeszcze ostrzej oceniał to, patrząc jako historyk i historyk prawa na problem świadczeń odszkodowawczych Niemiec: „…uderza natomiast konsekwencja ze strony niemieckiej aż po dzień dzisiejszy. Rządy niemieckie, tak samo jak dawniej, tak i teraz gotowe są płacić tylko wtedy, gdy muszą i z reguły na zasadzie do ut des albo do ut facias, jak w przypadku operacji zwanej łączeniem rodzin…”.
Czytając Ryszkę, pochylając się nad jego książkami naukowymi i tekstami publicystycznymi, a także odwołując się do własnych zainteresowań dyplomatycznych i naukowych, mogę je tylko nieco uzupełnić i podsumować. Z pewnością lekcje z najnowszej historii stosunków polsko-niemieckich odgrywają tu znaczącą rolę i nie można odpuszczać przeżywania przyczyn i skutków wojny w tych obustronnych relacjach. Tak, jak jest sprawą nadal otwartą kwestia zadośćuczynienia Polsce i Polakom za to, co się stało w czasie II wojny światowej, bez przesądzania, jakie formy prawne i prawnomiędzynarodowe, skądinąd kontrowersyjne, byłyby przyjęte i uzasadnione… Nie może to być zadośćuczynienie materialne w swojej wysokości wzięte z kosmosu czy z astronomii, ale też na pewno nie powinien to być tylko rodzaj kolejnej symbolicznej jałmużny czy symbolicznych wypłat dla stosunkowo niewielkiej, pozostałej jeszcze przy życiu grupy ofiar obozów koncentracyjnych czy więzień.
W kontaktach i we współpracy naukowej polsko-niemieckiej zaczyna brakować osobowości takich jak prof. Ryszka. Odeszło już jego pokolenie, a i pokolenie nieco młodsze już nie jest aktywne w tej współpracy lub aktywne tylko w nielicznych przypadkach…
Po stronie niemieckiej również odeszło wielu intelektualistów zasłużonych dla współpracy polsko-niemieckiej, w tym przyjaciół Ryszki, choćby w ostatnim 30-leciu, a więc po zmianach społeczno-ustrojowych w Polsce, po zjednoczeniu Niemiec i w dobie traktatu sąsiedzkiego polsko-niemieckiego z 1991 roku.
Pamiętajmy też, że krytyczne oceny i uwagi o stosunkach polsko-niemieckich Profesora były sformułowane jeszcze przed wejściem Polski do NATO i UE.
Z moich doświadczeń ostatnich kilku lat wynika, że w środowisku naukowym profesorowie niemieccy młodszego pokolenia wykazują niewielkie lub zgoła żadne zainteresowanie współpracą naukową polsko-niemiecką w dziedzinach bliskich niegdyś prof. Ryszce i jego polskim kolegom oraz uczniom kontynuującym te zainteresowania. Jest to więc wyzwanie na przyszłość, by te kontakty i współpracę ożywić i uczynić znów atrakcyjną i pożyteczną dla obu stron.
Pomimo różnic w poglądach i w spojrzeniu na historię oraz chęci odciążenia świadomości niemieckiej od ciężarów winy i zadośćuczynienia, należałoby otwarcie i bez kompleksów czy obaw dawniejszych podejmować ze strony polskiej – i w rozmowach nie tylko dyplomatycznych, dyplomacji poufnej, a także publicznej i kulturalnej, ale i w kontaktach naukowych – temat problemów i wyzwań różniących obu sąsiadów oraz sposobów ich rozwiązania. Leży to bowiem również w strategicznym interesie Niemiec, zarówno dwustronnym, sąsiedzkim, jak i europejskim. Jestem przekonany, że prof. Ryszka zgodziłby się zasadniczo z tymi poglądami…
* * *
Wspomnę jeszcze, że prof. Ryszka był bardzo łaskawy wobec mnie i mojego projektu doktoratu nt. Filozofia prawa Gustawa Radbrucha kontra filozofia prawa w Trzeciej Rzeszy. Profesor, obejmując funkcję promotora, zatwierdził i respektował dotychczasowy stan pracy i wyniki moich badań. Zmieniłem tylko w tytule i w różnych miejscach pracy wyrażenie „III Rzeszy”, nagminnie powielane, na „TRZECIEJ Rzeszy”, poprawiłem kilka nazw obcojęzycznych, a także sprowadziłem jeszcze pod wpływem sugestii Profesora, dodatkowo, trochę literatury zachodniej, do ewentualnego wykorzystania w pracy i w dyskusji nad nią. Obrona pracy z udziałem oczywiście mojego promotora w dniu 7 czerwca 1990 roku przebiegła jak… marzenie doktoranta, a w efekcie tego następnie doktora nauk prawnych! Jak zwykle w takich przypadkach, było to również przeżycie dla rodziny i przyjaciół… Przy obronie pracy przed Komisją na Wydziale Prawa UW pod przewodnictwem prof. Andrzeja Gwiżdża obecny był m.in. prof. Jan Baszkiewicz, zaprzyjaźniony z prof. Ryszką przez długie lata ich życia i pracy naukowej. Byli m.in. współautorami chyba najlepszego podręcznika uniwersyteckiego historii doktryn politycznych i prawnych. W czasie spotkania towarzyskiego i toastu po obronie pracy doktorskiej, które odbyło się w Pałacu Kazimierzowskim UW, prof. Ryszka wespół z prof. Karolem Joncą, wrocławskim recenzentem pracy (obok prof. Huberta Izdebskiego z UW), podkreślali w swoich szerszych wypowiedziach rolę jurysprudencji, chyba także tłumaczonej dosłownie jako „mądrość prawnicza”, i jej znaczenie nie tylko w nauce, ale i w życiu społecznym.
Także i w niniejszym wspomnieniu wyrażam Profesorowi moją wdzięczność… Sapere auso!
Za jedno z najważniejszych haseł wielopartyjnej Koalicji 15 Października zgodnie uznano zmiany w systemie edukacji. Było jednak jasne, że radykalnych zmian systemowych dotyczących struktury szkoły i profilu poszczególnych jej typów oraz wieku rozpoczynania nauki (sześć, a nie siedem lat) nie będzie można przeprowadzić. Ani uczniowie, ani nauczyciele, ani rodzice, ani budżet państwa nie udźwignęliby trzeciej kolejnej reformy strukturalnej, gdyż groziłoby to kompletną dezorganizacją systemu. Zadekretowano więc podwyżkę uposażeń nauczycieli (co już się stało), likwidację niektórych przedmiotów (HiT), wprowadzenie zajęć z udzielania pierwszej pomocy medycznej oraz (od 2025 r.) wprowadzenie dwóch nowych przedmiotów: edukacji obywatelskiej (w miejsce HiT) i edukacji zdrowotnej (zamiast wychowania do życia w rodzinie). Co będzie z wymiarem nauczania religii (dwie czy jedna godzina tygodniowo), nie do końca wiadomo. PSL proponuje wprowadzenie wychowania patriotycznego, co zapachniało podróbką HiT. To są jednak szczegóły, niewiele poprawiające efekty nauczania.
Dyskusja przeniosła się do sfery dobrze znanej, tj. do analizy możliwości zmian podstawy programowej, zwłaszcza w zakresie przedmiotów humanistycznych w liceum ogólnokształcącym, bo ta zawsze była tematem licznych polemik i krytyki. Odżyły stare spory na temat doboru tekstów literackich. Sienkiewicz czy Gombrowicz, a może Rymkiewicz? Nowy rok szkolny uczniowie rozpoczną w starej szacie (czyli ze starą podstawą). Zapowiedziano, że nowa podstawa programowa wejdzie w życie w 2026 r.
Byłoby wskazane, żeby dyskusję nad tą podstawą osadzić w kontekście przyszłych (głębszych) zmian systemowych.
Po pierwsze – szkoła ma przede wszystkim (poza sprostaniem aspiracjom intelektualnym i zawodowym młodzieży) przygotować do wypełniania w przyszłości określonych ról zawodowych. Najogólniej – roli np. kwalifikowanego robotnika, średniego personelu zawodowego (technicznego, ekonomicznego, administracyjnego, medycznego itd.) i wysoko kwalifikowanych kadr, co wymaga wykształcenia na poziomie wyższym.
Wadą reformy Mirosława Handkego z 1998 r. było położenie nacisku na kształcenie tej ostatniej grupy, tak jakby wszyscy absolwenci mieli być inżynierami, lekarzami, a najlepiej profesorami uniwersytetów. Część z nich nie dysponuje jednak takimi możliwościami intelektualnymi i finansowymi, a gospodarka wymaga bardziej zróżnicowanej struktury kształcenia, ma bowiem bardziej zróżnicowane potrzeby.
Nieżyjąca już minister Krystyna Łybacka rozpoczęła dyskusję nad tym oczywistym zadaniem, jakim były przemiany strukturalne w systemie szkolnym. Potem o nich zapomniano, a wyczyny duetu Zalewska – Czarnek doprowadziły do czasowej degrengolady organizacyjnej (tę zdaje się już opanowano) i sporów o ideową wymowę obowiązujących programów oraz o cele wychowawcze. Zaczynanie teraz od podstawy programowej w liceach ogólnokształcących, a nie od określenia zadań i struktury szkół wszystkich szczebli, z punktu widzenia potrzeb odbiorców i możliwości samych uczniów, przypomina stawianie wozu przed koniem. Nie ma jednak wyjścia. Jeśli to już robimy, powinniśmy robić ze świadomością, że zmian systemowych w edukacji nie da się uniknąć w bliższej lub dalszej przyszłości (mam nadzieję, że w bliższej).
Zwłaszcza, że – po drugie – we współczesnej rzeczywistości szkoła nie jest jedynym źródłem dostarczania informacji oraz kształtowania postaw i zachowań społecznych, a jej znaczenie w całości procesu zdobywania i wykorzystywania zasobów wiedzy (edukacji w szerszym rozumieniu) stopniowo maleje. Wiedzę (byle tylko chcieć) można pozyskiwać z różnych źródeł (wzrasta więc rola samokształcenia). Szkoła ma natomiast (i nikt jej w tym nie zastąpi) przygotować absolwentów wszystkich szczebli do właściwego i efektywnego z nich korzystania[1].
Pracę nad podstawą programową z języka i literatury polskiej w liceach ogólnokształcących trzeba zatem prowadzić, mając świadomość potrzeby zmian systemowych, w tym strukturalnych, ale nie wiedząc wiele o jej założeniach. Pisząc o tym dawniej, wyróżniłem w przyszłej szkole trzy segmenty[2]:
Etap propedeutyczny (zakładam, że powinien trwać sześć lat). Na tym etapie proces edukacyjny jako całość koncentrowałby się na zdobyciu narzędzi pozyskiwania wiedzy i przetwarzania informacji, do których zaliczam: język ojczysty, dwa języki obce, matematykę i informatykę oraz umiejętność korzystania z tradycyjnych i elektronicznych środków, od biblioteki, archiwów, słowników i encyklopedii po sztuczną inteligencję. Pozostałe przedmioty byłyby ograniczone do przekazania bazowej wiedzy o naturze i kulturze (widziałbym tu dwa przedmioty integrujące wiedzę: a) historyczno-społeczną, b) fizyko-chemiczno-biologiczną i geograficzną, w systemie anglosaskim: science). W zakresie języka polskiego celem byłoby nauczenie poprawnego i sprawnego posługiwania się polszczyzną, czytanie i pisanie ze zrozumieniem (ang. comprehension i composition), uświadomienie roli języka w poznaniu świata i człowieka, zaznajomienie z charakterem i specyfiką literatury i dziedzin pokrewnych (film, telewizja, słuchowisko radiowe, media społecznościowe itd.) oraz wyrobienie nawyku czytania i stałego obcowania z literaturą.
Etap preorientacyjny (zakładam, że potrwa około dwóch lat), którego celem byłoby określenie predyspozycji i możliwości indywidualnych oraz wybór przyszłego zawodu. Ten czas mógłby zostać wykorzystany na uzupełnienie wiedzy i jej usystematyzowanie; w przypadku przedmiotu język polski byłaby to wiedza teoretyczna z zakresu gramatyki opisowej (nie byłoby jej na etapie propedeutycznym) i wstęp do historii języka (zrozumienie, że język się rozwija i będzie rozwijał oraz jak to się dzieje). W przypadku wiedzy o literaturze – pozyskanie wiadomości z zakresu historii literatury (charakterystyka poszczególnych okresów w literaturze i najwybitniejszych przedstawicieli każdego z nich).
Etap specjalistyczny (cztery lata), w którym nastąpi pogłębienie wiedzy w wybranych dziedzinach i przygotowanie do dalszej nauki na poziomie wyższym. Ci, którzy wybiorą profil humanistyczny i w większości podejdą do matury z języka polskiego w wersji rozszerzonej, będą mieli zwiększony zestaw lektur, więcej materiału z teorii literatury polskiej i obcych.
Wszyscy absolwenci, niezależnie od charakteru szkoły (liceum ogólnokształcące, technikum czy szkoła zawodowa), mieliby średnie wykształcenie i możliwość kontynuowania nauki bez żadnych ograniczeń formalnych.
To jedna z możliwości. Nie można wykluczyć pojawienia się innych propozycji albo pozostawienia struktury szkoły w niezmienionej postaci. Na dziś nie prowadzi się jednak żadnych prac w tym kierunku.
Mimo tych zastrzeżeń, analiza obecnej postaci podstawy programowej z literatury i języka polskiego skłania do wdrożenia prac nad jej modernizacją. Trzeba przy tym pamiętać, że język polski (choć to najważniejszy obok matematyki przedmiot), plasuje się wśród 24 przedmiotów w liceum ogólnokształcącym (w tym 10–12 od zawsze nauczanych na tym szczeblu edukacji szkolnej).
Możliwe wydają się trzy przesłanki przygotowania obowiązującej listy lektur:
1. Podejście historyczno-literackie, z którym mamy do czynienia od lat, także w obecnej podstawie programowej. Obowiązuje w nim układ chronologiczny, od średniowiecza po współczesność[3]. Uczeń ma (po nauce w liceum) rozumieć podstawy periodyzacji literatury i sytuować utwory literackie w poszczególnych okresach, rozpoznawać konwencje literackie, rozróżniać gatunki epickie, liryczne, dramatyczne i synkretyczne, rozpoznawać treści, sposoby kreowania i środki wyrazu artystycznego, wreszcie przedstawiać własne propozycje interpretacji utworu, umieszczać je w odpowiednich kontekstach oraz „rozpozna[wać] obecne w utworach literackich wartości uniwersalne i narodowe, określa[ć] ich rolę i związek z problematyką utworu oraz znaczenie dla budowania własnego systemu wartości”. Musi oczywiście znać i rozumieć treści utworów obowiązkowych oraz ich związek z programami epoki literackiej, zjawiskami społecznymi, historycznymi, egzystencjalnymi i estetycznymi.
Na historii literatury koncentruje się więc nauczanie w wersji obowiązującej wszystkich uczniów, tyle bowiem wystarczy, by zdać maturę. W części rozszerzonej cele dotyczą w większości teorii literatury, w tym: umiejętności odczytywania tekstów w warstwie semantycznej i semiotycznej, rozumienia pojęcia tradycji literackiej, rozpoznawania w utworach cech prądów literackich, operowania konwencjami i środkami wyrazu artystycznego.
Do programu polonistyki szkolnej włączono odbiór literackich i pozaliterackich tekstów kultury. Uczniowie mają odczytywać (odbierać), przetwarzać i hierarchizować informacje z tekstów kultury, w tym tekstów publicystycznych, retorycznych, naukowych i popularno-naukowych, analizować ich treść i sens oraz sposób prowadzenia wywodu, scharakteryzować główne prądy filozoficzne epoki (sic!) oraz odczytywać pozaliterackie teksty kultury.
Gramatyka potraktowana jest dość skromnie, wydaje się, że dostatecznie wbito do głowy uczniom szkół podstawowych wiedzę z gramatyki opisowej, by nie poszerzać już jej zakresu. Co do kwestii operowania językiem nacisk został położony na rozróżnianie (praktycznego) stylu i stylizacji oraz rozpoznawanie i ocenianie mody językowej. Nauczanie ma polegać głównie na wykorzystywaniu i utrwalaniu zdobytej wiedzy i doskonaleniu stylistyki. To optymistyczne założenie; na tym etapie uczniowie nadal robią błędy ortograficzne, zaś poprawne wykorzystanie w praktyce wiedzy z dziedziny fleksji, słowotwórstwa, frazeologii i składni w analizie i interpretacji tekstów oraz w tworzeniu własnych wypowiedzi jest raczej pragnieniem autorów niż odzwierciedleniem stanu faktycznego. Pojęcia: znaku językowego, aktu komunikacji językowej, funkcji języka oraz ważne dziś zagadnienia manipulacji, dezinformacji, półprawdy, bańki informacyjnej mają swoje miejsce w części poświęconej komunikacji językowej i kulturze języka (dodatkowo w rozszerzonej, na ile w praktyce – nie wiadomo).
W pozycji elementy retoryki nacisk został położony na rozróżnianie celów w wypowiedzi, wyjaśnianie, w jaki sposób użyte środki oddziałują na odbiorcę, służą rozpoznawaniu i rozróżnianiu elementów wypowiedzi, zaś w wypowiedzi pisemnej – na poznaniu charakteru polemiki oraz tworzeniu form użytkowych, tworzeniu planu wypowiedzi i formułowaniu własnych propozycji odczytania tekstu.
Charakterystyczne, że korzystanie z tradycyjnych i elektronicznych źródeł pozyskiwania informacji (dominujące w pozycji: samokształcenie) odbywa się dopiero w szkole ponadpodstawowej. W przyszłości powinno mieć miejsce na proponowanym etapie propedeutycznym, a więc w klasach 1–6 (jak podano wyżej).
Cele kształcenia są zbiorem pobożnych życzeń. Autorzy nie chcieli jednak zrezygnować z wyznaczenia maksimum. Takie podejście tworzy fikcyjny wizerunek absolwenta. Zakres materiału wykracza poza możliwości jego przyswojenia.
Więcej spostrzeżeń potwierdzających tę tezę daje analiza listy lektur. Lektury obowiązkowe w wersji podstawowej operują nazwiskami blisko 80 autorów, a po uwzględnieniu literatury zalecanej – nazwiskami dalszych 36. Pod niektórymi z nich kryje się kilka pozycji (np. Kochanowski, Mickiewicz), w innych z twórczości (zwłaszcza poetyckiej danego twórcy) autorzy listy wybierają kilka pozycji (głównie wierszy). Z niektórych zaś zalecane są jedynie fragmenty (np. Biblia, Homer, Szekspir, Żeromski itd.). Na ile służą one egzemplifikacji ogólniejszych kwestii teoretycznych czy charakterystyce prądów i tendencji w literaturze – nie sposób tę z listy wyczytać.
Lista dla wersji rozszerzonej obejmuje 23 nowe nazwiska oraz szersze spectrum twórczości autorów już wymienionych w wersji podstawowej (np. Słowacki, Norwid, Szekspir).
Nie wchodząc w zbyt skomplikowane obliczenia, można przyjąć, że ucznia obowiązywać będzie znajomość 80 pozycji, zaś tych, którzy wybrali wersję rozszerzoną, a więc potencjalnych kandydatów na studia humanistyczne, jeszcze 23 pozycji o różnej objętości. Przy czym wybrane wiersze zmieszczą się na kilku stronach, ale Lalka to 570 stron, I część Chłopów to blisko 170 stron, zaś Mistrz i Małgorzata (wersja rozszerzona) to 560 stron.
Przyjęcie wariantu historyczno-literackiego w dotychczasowej postaci stwarza sytuację nadmiaru. Niezdolność do opanowania tak olbrzymiego (ilościowo) materiału oraz do sprostania maksymalistycznemu ujęciu celów kształcenia wywołują efekt zniechęcenia i frustracji zarówno wśród nauczycieli, jak i uczniów. Mimo tego nadmiaru nietrudno zauważyć braki niektórych ważnych pozycji, o czym za chwilę.
Statystycznie rozkładając to na cztery lata, w każdym roku uczniowie powinni przeczytać, zrozumieć, streścić i scharakteryzować około 25 pozycji.
W ogólnym poczuciu samooszukiwania się i fikcji tkwi prawdopodobnie jedna z przyczyn spadku zainteresowania literaturą, zastępowania lektur brykami, wzajemnej wymiany streszczeń itp. Nie chodzi więc o znajomość literatury, lecz o to, by zdać egzamin.
Kolejny problem to zakres wiedzy i w miarę swobodnego operowania nią. Uczeń ma rozróżniać gatunki epickie, liryczne, dramatyczne i synkretyczne (to jasne!), w tym gatunki poznane w szkole podstawowej, oraz epos, odę, tragedię antyczną, psalm, kronikę, satyrę, sielankę, balladę, dramat romantyczny, powieść poetycką, a także odmiany powieści i dramatu oraz wymienić ich podstawowe cechy gatunkowe. Ma rozpoznać ironię i autoironię, komizm, tragizm, humor, patos, określić ich funkcję w tekście i rozumieć ich wartościujący charakter. Jeszcze gorzej rzecz się ma z tzw. środkami wyrazu artystycznego. Obok poznanych w szkole podstawowej to także środki znaczeniowe: oksymoron, peryfraza, eufonia, hiperbola; środki leksykalne, w tym frazeologizmy, składniowe: antyteza, paralelizm, wyliczenie, epifora, elipsa; wersyfikacyjne, w tym przerzutnia. W wersji rozszerzonej dochodzą jeszcze: aliteracja, paronomazja, kontaminacja, metonimia, synekdocha, synestezja, odmiany inwersji, gradacje, aluzje itd. Wydaje mi się, że satysfakcjonującej odpowiedzi na pytania o definicje każdego z tych środków stylistycznych mogliby udzielić tylko absolwenci polonistyki, specjalizujący się w poetyce, a i to nie wszyscy. Definicja to jedno, uczeń ma jeszcze zrozumieć te definicje.
Dla przykładu podaję synekdochę, która zgodnie z Wikipedią stanowi odmianę metonimii (ignotum per ignotum). To figura retoryczna, wyraźnie wskazująca na jakieś zjawisko przez użycie nazwy innego zjawiska, zawierającego to pierwsze lub zawierającego się w tym pierwszym. A jest kilka odmian synekdochy: pars pro toto, totum pro parte, rodzaj zamiast gatunku, liczba pojedyncza zamiast mnogiej, i to jeszcze nie wszystko na ten temat. A że w podstawie wyliczyłem około 20 „tropów”, to materiał przekracza zdolność trwałego przyswojenia. Użyteczność ze znajomości tej terminologii wydaje się znikoma. Z tym samym problemem borykają się studenci polonistyki, którzy czytają „na akord”, zapamiętują treści tylko do czasu egzaminu i gubią tę wiedzę tak szybko, jak szybko ją sobie przyswoili.
Konwencja historyczno-literacka, która z natury rzeczy nakazuje poszerzyć do granic niewykonalności obowiązujący i zalecany materiał, zmusza tym samym do szukania ograniczeń. Na czoło wysuwa się problem selekcji, którego przy tak rozbudowanej liście i z braku kryteriów nie sposób zrealizować. Po głębszej analizie wydaje się, że zamiast ograniczenia pojawiać się mogą propozycje uzupełnień. Nie ma w wersji podstawowej Reja – ojca literatury polskiej, nie ma np. Siłaczki Żeromskiego (jak zrozumieć pozytywizm bez uwzględnienia tej fundamentalnej dlań lektury?). Mamy niedosyt literatury dwudziestolecia, a jeszcze większe trudności występują podczas wyboru autorów współczesnych.
Nie znamy jego kryteriów. W liście wymienia się jedynie Tokarczuk (a do tego tylko jedno – niezbyt reprezentatywne dla jej twórczości – opowiadanie). Twardocha w ogóle nie ma w wykazie. Modnych dziś kryminałów, książek sensacyjnych i fantasy też nie ma (Bonda, Mróz, Chmielarz, Krajewski, z obcych choćby Gwiezdne wojny czy twórczość Kinga lub modnych autorów skandynawskich). Pozycji takich jest wiele, niektóre o wątpliwej wartości. Pojawia się zatem problem nie tylko uwzględnienia w lekturach literatury tego typu, lecz także jej wartościującej selekcji. Sporo by się chciało do listy dopisać, a przecież celem było jej skrócenie i zmniejszenie wymagań, bo obecna zdecydowanie przekracza zdolności pojmowania i rozumienia. Realne możliwości uczniów sięgają obecnie nie 25, a około 5 pozycji rocznie.
Odejście od ujęcia historyczno-literackiego napotka natomiast zapewne trudności wynikające z wieloletniej tradycji. Nauczyciele są zresztą kształceni na studiach polonistycznych wedle tego (starego) wzorca.
2. Drugie to podejście teoretyczno-literackie, znane ze szkół anglosaskich. Można określić je jako analizę dzieła literackiego. Z grubsza (nie możemy odnieść się do krajowych przykładów ani do listy lektur sporządzonej przy takim podejściu) polega ono na wybraniu kilku utworów z każdego z rodzajów literackich (liryka, epika, dramat) i dokonywaniu egzegezy ich treści, gatunku, struktury, środków wyrazu artystycznego, z uwzględnieniem kontekstu historycznego i analizy porównawczej. Teoretycznie można przy tym ograniczać liczbę analizowanych pozycji, kładąc nacisk na aspekty formalne. Można powiększać „egzemplifikację” poprzez dobór większej liczby analizowanych pozycji tak, by równocześnie tworzyć przesłanki do przekazania większej dawki wiedzy historyczno-literackiej i osadzenia utworów w szerszym kontekście.
Biorąc za podstawę akademicki podręcznik teorii literatury M. Głowińskiego, A. Okopień-Sławińskiej i J. Sławińskiego (obowiązujący kilka pokoleń studentów polonistyki), można zaprezentować roboczą, mocno uproszczoną makietę takiego programu, zawierającą główne tematy:
– co to jest literatura? Dzieło literackie a inne dzieła twórczości artystycznej. Teoria literatury a inne dziedziny nauki o literaturze (historia literatury, krytyka literacka);
– funkcje literatury: społeczno–poznawcza, estetyczna i wychowawcza;
– treść i forma w strukturze dzieła literackiego (podstawowe składniki treści oraz styl i kompozycja utworu);
– wypowiedź literacka a system językowy;
– środki stylistyczne w utworze literackim (słowotwórcze, semantyczne, składniowe);
– elementy wersyfikacji: rym i rytm;
– systemy wiersza polskiego (średniowieczny, sylabiczny, sylabotoniczny, toniczny, wiersz nieregularny i wolny), postaci i funkcje rymu;
– kompozycja utworu. Dominanty kompozycyjne: podmiot wypowiadający, odbiorca, bohater zdarzenia, czas i przestrzeń;
– rodzaje literackie i czynniki je wyróżniające (liryka, epika, dramat);
– gatunki literackie;
– liryka. Podmiot liryczny. Podmiot indywidualny i zbiorowy, właściwości stylowo-kompozycyjne, typy przeżyć w liryce: liryka miłosna, liryka filozoficzna, liryka religijna, liryka polityczna i patriotyczna;
– epika. Narrator, bohater, fabuła – podstawowe elementy utworu epickiego. Formy epickie. Narracja, wypowiedzi bohaterów, typologia form językowo-stylistycznych. Gatunki epickie: nowela, opowiadanie, powieść, epos, gatunki mieszane i pograniczne;
– dramat. Dramat a teatr. Budowa świata przedstawionego. Struktura językowa dramatu. Tekst główny i poboczny. Podstawowe formy dramatu (od starożytności do czasów współczesnych);
– literatura dydaktyczna;
– literatura ludowa;
– teoria procesu historyczno-literackiego.
Przy podejściu teoretyczno-literackim uczniowie i absolwenci mogą stosować pozyskaną wiedzę i umiejętności w celu analizy każdego dzieła literackiego, także literatury obcej. Teoretycznie znikałby też problem wyboru lektury. Jedynym kryterium wytypowania danego dzieła jako podstawy analizy byłaby jego reprezentatywność, tak by mogło być ono poddane w miarę wszechstronnej analizie. Nie byłoby ograniczeń wyboru wynikających z chronologii.
Dobrym przykładem epiki mogłaby być Lalka Prusa, dramatu – wybrany dramat Szekspira, zaś liryki – bogaty w „tropy” poemat, albo wybrany wiersz młodopolski (np. Tetmajera lub Staffa). Gdyby sięgać po literaturę faktu, mógłby to być np. Inny świat Herlinga-Grudzińskiego. Schemat lekcji na temat tego utworu (zamieszczony zresztą w internecie) obejmowałby: informację biograficzną o autorze, uwzględniającą także szerszy kontekst historyczny, genezę jego powstania, czas i miejsce akcji, streszczenie utworu (do praktycznego wykorzystania), charakterystykę (do praktycznego wykorzystania) bohatera i innych osób (w tym przypadku współwięźniów), ocenę zachowań postaci występujących w utworze i ich postaw moralnych w ekstremalnych warunkach (temat do dyskusji). A także – charakterystykę gatunku literackiego i środków wyrazu artystycznego, jakimi autor się posługuje. Analiza np. utworu poetyckiego i stosowanych przez autora środków stylistycznych dawałaby też okazję do rozszerzenia kontekstu – zaprezentowania pełniejszej ich palety itd.
Bezspornym mankamentem tego podejścia są ograniczone możliwości prezentacji literatury w jej ciągu rozwojowym. Chyba niewiele miejsca znalazłoby się dla literatury polskiego średniowiecza i baroku (z Bogurodzicą, kazaniami świętokrzyskimi i Gallem Anonimem oraz kazaniami Skargi – kanonicznymi pozycjami w konwencji historyczno-literackiej).
Największą chyba wadą wyboru podejścia teoretyczno-literackiego jest jego mała atrakcyjność w zestawieniu z zainteresowaniami nastolatków. Trudno obudzić w sobie pasję poznawczą podczas analizowania wiersza, definiowania środków stylistycznych czy wyszukiwania cech odróżniających nowelę od opowiadania.
3. Można byłoby, choć na razie tylko dla celów studyjnych, rozważać uwzględnienie podejścia z punktu widzenia kontekstu kulturowego. Punktem wyjścia dla przygotowania podstawy programowej byłoby przekonanie, że „[l]iteratura […] daje się dziś określić jedynie jako zinstytucjonalizowana sztuka wypowiadania ludzkiego doświadczenia rzeczywistości – w całym jego zróżnicowaniu i specyfice”[4]. Innymi słowy, chodzi o umieszczenie wiedzy o literaturze w istniejącej i zmieniającej się rzeczywistości kulturowej. Problemy tej rzeczywistości, obecne sytuacje i konflikty nurtują współczesne społeczeństwa, nurtują także, a może przede wszystkim, młodzież. Wskutek podtrzymywania tradycyjnych form przekazywania wiedzy o literaturze (zarówno w konwencji historyczno-literackiej, jak i teoretyczno-literackiej) literatura traci rolę najważniejszego przekaźnika treści ideowych, społecznych i moralnych uznanych za aktualne i ważne. Jeśli ktoś w ogóle przejął tę rolę, to są to sztuki audiowizualne (film, wybrane gatunki muzyki rozrywkowej, rap?) i przede wszystkim i coraz szerzej media społecznościowe. Jak je odzyskać lub zbudować na nowo?
„Wypada w każdym razie zgodzić się, że literackie i pozaliterackie obrazy świata kształtują symboliczne uniwersum, dyskursywne terytorium kultury, do którego i my należymy – współtworząc je, podlegając mu i próbując go zrozumieć. Teoria zaś wydaje się mieć wystarczające uprawnienia i kompetencje, by stać się dziś kulturową teorią literatury[5] i badać (we własnych kategoriach) zarówno kulturowe wymiary literackich tekstów, jak i różnorodne praktyki dyskursywne, współtworzące owo terytorium – tę szczególną czasoprzestrzeń realności dyskursywnej, które one zarazem odtwarzają i projektują, dokumentują i fingują, kwestionują i konstytuują. Sądzę zatem (optymistycznie), że profesjonalny dyskurs literaturoznawczy nie zatraci ani swej «tożsamości», ani roli prawomocnej gałęzi wiedzy humanistycznej, gdy rozszerzając pole dociekań na całą rozległą dziedzinę retorycznych mechanizmów wytwarzania oraz społecznych kryteriów obiektywizacji dyskursywnych mechanizmów wytwarzania oraz społecznych kryteriów obiektywizacji dyskursywnych obiektów kultury – wyciągnie konsekwencje ze swej ewolucji oraz dzisiejszej samowiedzy”[6].
Autorzy i propagatorzy tego podejścia nie ukrywają, że głoszone przez nich poglądy stanowią dopiero elementy projektu badawczego, który prowadzą. Do sformułowania w pełni dojrzałego poglądu, a zwłaszcza do implementacji w praktyce szkolnej, droga bardzo daleka. Nie należy natomiast odrzucać idei pewnego wykorzystania tych pomysłów przy opracowaniu nowej podstawy programowej.
Nie istnieją tu żadne punkty odniesienia, można zatem wymienić tylko pewien zestaw tematów, wokół których mogłaby koncentrować się praktyka dydaktyczna w zakresie nauki o literaturze i języku. Co we współczesnym świecie stanowi owo „dyskursywne terytorium kultury”, wokół którego można byłoby gromadzić zasób wiedzy o literaturze – wymagałoby wnikliwej selekcji. Jeśli byłyby to tematy i sposoby prezentacji wychodzące naprzeciw zainteresowaniom młodego pokolenia, należałoby wykorzystać je podczas kształtowania podstawy programowej. Poniżej kilka przykładów tematów możliwych do wykorzystania podczas realizacji tego celu. Podane lektury nie są w żadnym przypadku obligatoryjne, zarówno ich liczba, jak i dobór mogą być zbliżone lub inne, chodzi tylko o wskazanie, na czym mogłoby polegać wykorzystanie podejścia kulturowego w układaniu podstawy programowej i listy lektur. Starałem się przy tym odnosić do pozycji z literatury polskiej, obecnych i dziś na tej liście:
Wszystkie te tematy są mocno osadzone we współczesności, każdy z nich daje możliwości wykorzystania literatury z różnych okresów historycznych, przynależnych do różnych prądów literackich, dotyczy różnych rodzajów i gatunków literackich, daje możliwości sięgnięcia do gatunków pokrewnych: biografie, wspomnienia, literatura faktu, publicystyka.
Każdy z wymienionych trzech wariantów podejścia ma swoje wady i zalety. Do realizacji wariantu historyczno-literackiego nauczyciele są już przygotowani, zaś jego dobre i słabe strony – zdefiniowane. Wadą jest niemożność uporania się z nadmiarem lektur, czego dotąd nie udało się skutecznie rozwiązać. A jego zweryfikowanie jest konieczne, w przeciwnym razie realizacja celów dydaktycznych okaże się niemożliwa. Arbitralna redukcja materiału jest rozwiązaniem złym, ale może na razie okazać się jedynym.
Zaletą wariantu teoretyczno-literackiego jest ujednolicenie naszego podejścia z doświadczeniami dużej grupy krajów. Łatwo można byłoby z tych doświadczeń skorzystać. Trudność sprawi natomiast tak wyraźna zmiana podejścia – z wymogu poznania drogi rozwojowej literatury (na każdym z etapów), a więc podejścia makro, na rzecz szczegółowej analizy tekstu, a więc na podejście mikro. Wymagałoby to zmian w programach studiów wyższych, a w konsekwencji także ukierunkowania w większym stopniu badań na teorię literatury. Uczniowie mogą także traktować materiał teoretyczno-literacki jako nudny (wystarczą definicje środków stylistycznych, by to dostrzec) i po prostu nie chcieć się tego uczyć.
Zaletą wariantu kulturowego jest przybliżenie literatury do aktualnych wydarzeń poruszanych także w dyskusji społecznej. To tematy obecne w mediach, w rozmowach, emocjonujące. Uczniowie są uczestnikami tych dyskusji, mają okazję do wyrażania swoich poglądów. Główna wada tego podejścia polega na tym, że nie jest to materiał spójny, zawierający usystematyzowaną wiedzę o literaturze, a taką powinna przekazywać szkoła. W literaturze polskiej nie ma także zbyt wielu pozycji na tematy możliwe do wykorzystania. Szkoła nie jest zwyczajnie przygotowana na taki eksperyment.
* * *
Ponieważ artykuł dotyczy listy lektur, nie poruszałem w nim kwestii metod nauczania – równie ważnej jak treści programowe. Od trafnie dobranych i skorelowanych z wybranym podejściem metod zależy przebudzenie uczniów z intelektualnego letargu oraz pobudzenie skłonności do prezentowania własnych opinii, odejście od powtarzania podyktowanej przez nauczyciela, jedynie słusznej interpretacji. Obracamy się bowiem w sferze kultury, a więc dyskursu, nie nauk ścisłych. Wprowadzenie takich metod byłoby najłatwiejsze przy zastosowaniu podejścia kulturowego. Na to jednak, a także po to, by spróbować dwóch pozostałych, mamy jeszcze dwa lata.
[1] M.in.: Andrzej Żor, Zapiski obłąkanego. Res Humana, Warszawa 2019.
[2] Wymienienie trzech etapów w procesie nauczania nie musi oznaczać propozycji powrotu do triady: szkoła podstawowa, gimnazjum, liceum. Można w ramach ośmioletniej szkoły podstawowej wydzielić programowo oba segmenty: klasy 1–3 (nauczanie początkowe) i 4–6 byłyby segmentem propedeutycznym, a 7–8 – segmentem preorientacyjnym, aby po raz kolejny nie wprowadzać zamętu organizacyjnego.
[3] Przytaczając poszczególne zapisy z obecnie obowiązującej podstawy, posługiwać się będę pewnymi skrótami i nieco je modyfikować.
[4] K. Nycz, Kulturowa natura, słaby profesjonalizm [w:] Kulturowa teoria literatury. Główne pojęcia i problemy, praca zbiorowa pod red. M. P. Markowskiego i K. Nycza, Universitas, Kraków 2012, s. 32.
[5] Nie podzielam optymizmu autora.
[6] K. Nycz, Kulturowa natura…, op. cit., s. 33 (podkreślenie autora).
[7] Pisze o tym szeroko Anna Łebkowska w artykule Gender w: Kulturowa teoria…, op. cit., s. 367–407.
Tekst ukazał się w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
Dyskusja z uczniami klasy IV Technikum Architektoniczno-Budowlanego im. Stanisława Noakowskiego w Warszawie: Michaliną ĆWIKOWSKĄ, Julią GIZĄ, Dawidem ŚLIWĄ, Jakubem WRÓBLEM, oraz ich nauczycielem dr. Łukaszem TUPACZEM. Rozmowę poprowadzili Robert SMOLEŃ i Andrzej ŻOR.
Robert Smoleń: Wiem, że Państwo są młodymi, a przy tym bardzo – powiedziałbym – wyrafinowanymi czytelnikami książek, przede wszystkim literatury pięknej. Spróbujmy wspólnie poszukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego Państwa rówieśnicy nie czytają. A może czytają, ale nie to co starsi próbują im podsuwać? Albo coś zupełnie innego, co nie mieści się w tradycyjnie rozumianych gatunkach? Ostatecznie skoro Bob Dylan dostał literacką Nagrodę Nobla, to może nie powinniśmy zamykać się w starych schematach…
Łukasz Tupacz: Kwestią metodyki i dydaktyki literatury zajmuję się zawodowo. Nie tylko jako nauczyciel w technikum i liceum ogólnokształcącym, ale też naukowo, ponieważ jestem wykładowcą dydaktyki i metodyki nauczania literatury i języka polskiego na WNH UKSW. Powodów tego, że uczniowie nie czytają pozycji poleconych w tabelach, które znajdują się w podstawie programowej, jest kilka. Kluczowy jest ten, że rozumieją tę listę po prostu jako bazę do egzaminu maturalnego. Te tytuły i ci autorzy kojarzą im się z sytuacją egzaminacyjną, z przymusem – a nie z życiem. To ich zniechęca. Drugi powód – to ten, że niektóre teksty z perspektywy współczesnego ucznia, funkcjonującego w zglobalizowanym świecie, są trochę archaiczne, obce. Często też nauczyciele podczas omawiania poszczególnych pozycji uderzają w utarte schematy, a uczniowie ten schemat wyczuwają.
Michalina Ćwikowska: Dużo zależy od tego, jakie podejście do czytania mają rodzice. U mnie w domu zawsze dużo się czytało, tata dużo czytał, zawsze literatura była obecna. Dlatego jestem mocno zanurzona nie tylko w ten kanon lektur. Jedną z moich ulubionych epok literackich jest pozytywizm, więc eksploruję twórczość m.in. Bolesława Prusa. Sięgam też po dzieła klasyki europejskiej, na przykład po Braci Karamazow i inne utwory literatury rosyjskiej.
Druga rzecz, która – myślę – wpływa na tę niechęć do czytania, to promowany przez media społecznościowe wzorzec nastoletniej osobowości. Treści na TikToku czy innych platformach raczej nie kreślą obrazu nastolatka jako osoby wyedukowanej w zakresie literackim, tylko skupiają się na zupełnie innych wartościach.
Julia Giza: Tak, to jest prawda. Kiedy wśród moich znajomych, którzy nie czytają, mówię, że udało mi się przeczytać to i to, oni nie do końca wiedzą, o czym mówię. I nie chcą się dowiadywać, ponieważ to nie jest wizerunek, z jakim chcą się kojarzyć. Wszyscy chcą być cool. A to nie idzie w parze z książką. Moim zdaniem to jest błędne. Dowiadywanie się czegoś poza lekcją, z książek, jest frajdą. Też jest mi bliska literatura rosyjska, często z Michaliną i jeszcze kilkoma innymi koleżankami o niej rozmawiamy, ten temat przewija się przez nasze przez nasze rozmowy. Więc naprawdę da się wkręcić w książki. Ale zachęcenie rówieśników do czytania jest bardzo trudnym zadaniem.
Łukasz Tupacz: To jest dla mnie swego rodzaju odkrycie. W jednym z rozdziałów swojego doktoratu pisałem o czytelnictwie w dwudziestoleciu międzywojennym. Wtedy istniał dość stabilny kanon teksów. Jeżeli ktoś wychodził ze szkoły średniej, czy to gimnazjum wyższego czy późniejszego liceum, powinien być wyposażony w pewien bagaż tekstów, stanowiących wspólny kod kulturowy Polaków, Europejczyków. Teraz – jak się przysłuchuję – to się zdezawuowało.
Dawid Śliwa: Kreuje nam się tutaj podział na ludzi, którzy nie czytają wcale, i ludzi, którzy czytają, ale nie to, co jest proponowane przez szkołę, przez system edukacji. Może to też wynikać z nienajlepszych doświadczeń z czytelnictwem ze szkoły, z najmłodszych lat. Mogły one trwale zniechęcić do czytania. Tymczasem trzeba po prostu znaleźć swój gatunek – taki, który nas zainteresuje. Nie wszyscy chcą też sięgać po utwory proponowane przez nasz system edukacji, ponieważ jednocześnie narzuca nam się, jak te utwory, zwłaszcza poezja, mają być interpretowane. Przez to czujemy się ograniczani. A młodzi ludzie raczej kojarzą się z takimi trochę buntownikami, którzy mają swój sposób myślenia, chcieliby podchodzić do świata na swój sposób.
Michalina Ćwikowska: Jeszcze innym powodem spadku zainteresowania książką jest pojawienie się powszechnego dostępu do internetu. Wcześniej książka była sposobem na przeniesienie się w jakiś inny świat w wyobraźni. Teraz, żeby się zrelaksować, odciąć się, nie musimy wcale sięgać po książkę, spędzić przy niej kilku godzin, dać się pochłonąć i wyobrażać sobie różne rzeczy. Po prostu bierzemy telefon. Spędzamy przy nim pewnie tyle samo czasu, co spędzilibyśmy nad książką, ale wymaga to o wiele mniej fatygi. Ale to czytanie bardzo nas rozwija. Co prawda sporo osób mówi, że wszystko zależy od tego, jak sobie ktoś ułoży algorytm, że nawet z TikToka można się czegoś nauczyć. Ja jednak jestem zwolenniczką tradycyjnych sposobów. Jeśli chcę rozwinąć jakiś temat, to idę w stronę książek. Także dlatego, że nie wszystko, co się znajduje w internecie jest prawdą. A jak już ktoś napisał książkę, ktoś tę książkę sprawdził, została ona wydana – to myślę, że jest ona zweryfikowanym źródłem informacji.
Jakub Wróbel: Ja oddzielam czytelnictwo szkolne od tego swojego, dla frajdy. Szkoła jest jednym wielkim schematem. Nauczyciele mają schematy nauczania o lekturach. Dzięki mojemu nauczycielowi polskiego [ogólny śmiech] wiem, jak się przygotować do matury. Mam już bazę lektur, na maturze po prostu będę wiedział, do czego się odwołać, nie będę musiał szukać. Dobrze jednak, że jest pozostawiona furtka – można odwoływać się także do innych tekstów.
Robert Smoleń: Ale czy Państwa rówieśnicy w ogóle cokolwiek czytają? Nie chodzi o przeczytanie (czy chociaż przejrzenie) tych książek, które zaleci pan profesor, tylko o zrobienie tego dla własnej przyjemności. Czy też może w świecie, w którym wszystko musi dziać się szybko, natychmiast – książki są za nudne, a czytanie za długie i za trudne?
Julia Giza: Faktycznie, jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że dostajemy szybko informacje – klikamy i coś się dzieje natychmiast. A przy książce trzeba usiąść, skupić się, zastanowić nad tym, co się przed chwilą przeczytało i jeszcze wyciągnąć z tego jakiś wniosek. Dlatego mało moich znajomych czyta. To wymaga zbyt dużego zaangażowania. Żeby dowiedzieć się jakichś informacji, mogą równie dobrze wszystko wklepać w telefon.
Michalina Ćwikowska: Patrząc po naszej klasie – z tych osób, które jeszcze coś czytają, to to jest głównie taka literatura… fantastyka jest chyba teraz popularna, fantastyka z wątkiem romantycznym – też bardzo popularna. I książki… raczej dla dorosłych. Szczególnie wśród młodych dziewczyn, właśnie w naszym wieku, to jest ten romans z bazą fantastyczną. Zaznajomiłam się z paroma takimi pozycjami. Jeśli chodzi o wymagania intelektualne, to raczej nie są to jakieś wyżyny. Ale dobrze, że ich czytelnicy coś tam pochłaniają z literatury współczesnej.
Łukasz Tupacz: A to ciekawe! Fantastyka była wcześniej obecna w podstawie programowej i została z niej usunięta! Myślę tutaj na przykład o Dukaju. Czyli: uczniowie myślą o fantastyce, ale po zmianach fantastyka znika z oficjalnego kanonu.
Robert Smoleń: Jak są oceniani ci, którzy czytają?
Julia Giza: Ktoś, kto czyta ma też słabą pozycję w klasie. Nie jest się uznawanym za kogoś w typie imprezowym.
Michalina Ćwikowska: Da się to połączyć, chociaż ja jestem osobą raczej wycofaną, a to czytanie chyba jeszcze się do tego dokłada. Nie jest tak, że zupełne odcięcie się od literatury jest promowane. Wśród dziewczyn może być nawet atrakcyjną taka wykształcona, ale to chyba dobrze wypada tylko w mediach społecznościowych. Raczej osoby, które naprawdę się uczą i mają jakieś ambicje nie spotykają się z aprobatą rówieśników.
Julia Giza: Tak, ale dlaczego tak się dzieje? Właśnie przez te skojarzenia: książka, okej, nudne. To się dłuży, książki nie poruszają aktualnych dla młodych tematów.
Robert Smoleń: Co się stało z fenomenem Harry’ego Pottera? Jego fani już się nasycili i przestali czytać? Czy czytają dalej, co innego?
Michalina Ćwikowska: W czasach, kiedy Harry Potter wyszedł, nie istniały jeszcze media społecznościowe, to po pierwsze. A po drugie, od tamtej pory nie powstała taka książka, która by aż w takim stopniu dotarła do wszystkich, która by takim głośnym echem odbiła się we wszystkich pokoleniach. Bo Harry’ego Pottera wszyscy znają.
Julia Giza: Nie jest tak, że czytanie całkowicie zanika. Raz na jakiś czas pojawia się jakaś perełka, którą nagle chcą czytać wszyscy. Trochę światem książki wstrząsnęło It Ends with Us, taka młodzieżówka. Czytały ją i czytają dalej wszystkie dziewczyny. Kolejny przykład – to Rodzina Monet, wśród młodszych dziewczynek.
Michalina Ćwikowska: Myślę, że mamy niedobór literatury skierowany do wszystkich, bądź też do męskiej części młodych czytelników. I myślę też, że wśród chłopców bardziej popularne są gry komputerowe, które są kolejnym rozpraszaczem zabierającym czas na czytanie.
Łukasz Tupacz: Z moich rozmów z męską reprezentacją klas, w których uczę wynikało, że ich interesują biografie (np. uznanych sportowców), a także poradniki (jak zachować się podczas rozmowy kwalifikacyjnej czy jak zaplanować skuteczny trening siłowy). Takie konkretne doświadczenia życiowe.
Dawid Śliwa: Wydaje mi się, że książki zostały trochę wyparte przez filmy. Film staje się bardziej popularny niż książka, której jest ekranizacją. Zastępuje też jej streszczenie. Przez chwilę były jeszcze popularne słuchowiska i audiobooki, jednak one też zostały nie wyparte przez produkcje filmowe.
Łukasz Tupacz: Często jak zlecam lekturę do przeczytania, pada pytanie: „A czy jest film?”
Robert Smoleń: Wróćmy do szkoły. Czy Państwo mają pomysł, jak skonstruować proces nauczania literatury, rodzimej i powszechnej, żeby on stał się interesujący dla Państwa rówieśników? Jesteśmy tu grupą kreatywną, spróbujmy złamać jakieś schematy, szablony.
Dawid Śliwa: Sporo wniosków na ten temat wyciągnąłem po przeczytaniu tekstu pana Andrzeja Żora [zob. s. 4–14 – przyp. red.]. Zaproponował Pan w nim trzy możliwości, trzy warianty: historycznoliteracki, teoretycznoliteracki i w kontekście kulturowym. Z perspektywy młodych ludzi najbardziej interesujący wydaje się ten trzeci. Nie możemy przy tym zapominać o tym historycznoliterackim, bo jednak to jest dorobek naszego narodu, naszej kultury i to powinno być ważne dla każdego Polaka. Więc pomyślałem, że może dobrym pomysłem byłoby spróbować do tej możliwości kontekstu kulturowego podłączyć elementy historycznoliterackie. Może to zabrzmi kolokwialnie, ale pod przykrywką współczesnej literatury przemycić też trochę tej literatury historycznej. Najpierw zachęcić młodych ludzi literaturą współczesną, a później będą oni bardziej otwarci na zapoznanie się z tekstami historycznymi.
Michalina Ćwikowska: Kuszącą propozycją jest omawianie lektur, nawet klasyków polskiej literatury, ale odnosząc je do współczesnych problemów. Na przykład poprzez nawiązania do wojny w Ukrainie. Żeby pokazać, że te teksty są uniwersalne.
Łukasz Tupacz: Mam takie doświadczenie osobiste, kiedy analizując Odprawę posłów greckich uczniowie sami doszli do wniosku, że wielu dzisiejszych polityków zachowuje się podobnie jak Aleksander (Parys).
Ale nasza współczesna szkoła, pomimo tych zmian, które ostatnio w niej zachodzą, dalej w centrum edukacji polonistycznej umieszcza historyka literatury. Ile osób, które kończą szkołę ponadpodstawową później pójdzie na studia polonistyczne? Powinniśmy raczej zmierzać w kierunku umieszczenia w centrum innego profilu ucznia: świadomego użytkownika języka, interpretatora świata, który go otacza, po prostu czytelnika.
Andrzej Żor: Ewentualna zmiana modelu nauczania literatury jest bardzo trudna – dlatego że przede wszystkim nauczyciele są kształceni według modelu historycznoliterackiego. Odkąd pamiętam, programy studiów bazują na konwencji historycznoliterackiej, nawet nie teoretycznoliterackiej. Natomiast tego momentu kulturowego czy wariantu kulturowego, to my w ogóle w programie studiów nie mamy. Wobec tego poza trudnościami, jakie wynikałyby ze specjalnego przygotowania podstawy programowej, to jeszcze dodatkowo wchodzi w grę taki element, że nie miałby tego kto uczyć. Ponieważ nauczyciele mają to już tak zakodowane, od wieków, że prawdopodobnie byłoby im bardzo trudno odzwyczaić się od takiego modelu.
Julia Giza: Tak samo trudno jest zmienić nastawienie uczniów do książek, które mają przeczytać. To też wymaga bardzo, bardzo dużo czasu. Zmiany trzeba byłoby wprowadzić natychmiast, żeby można było zobaczyć efekt za kilka, kilkanaście lat.
Łukasz Tupacz: Jeżeli chcielibyśmy wprowadzić jakąś dobrą, przemyślaną reformę, to ona musi być rozłożona na lata. Musi zostać wyjęta z bieżących dyskusji politycznych. Bo kto jest właścicielem kanonu lektur? W dużej mierze, niestety, polityka.
Andrzej Żor: Dzieło literackie musi być traktowane jako literatura, a nie jako wyraz pewnej opcji politycznej, która w danym momencie obowiązuje.
Robert Smoleń: A może kanon lektur w ogóle nie jest potrzebny? Może go zastąpić kanonem wartości, o których chcielibyśmy za pomocą literatury opowiedzieć?
Michalina Ćwikowska: Byłoby to świeże, ciekawe, ale jak by przyszło do matury… Jak, do czego mieliby się odnieść egzaminatorzy? Myślę, że to by było bardzo trudne.
Julia Giza: Jeżeli byśmy zrobili w ten sposób, na pewno byłoby to znacznie przyjemniejsze dla nauczycieli, bo mogliby włożyć jeszcze więcej, dać coś od siebie do tych lekcji, realizować swoje pomysły. Ale potem jak przyszłoby do sprawdzania na egzaminie…
Robert Smoleń: Tylko że literatura nie jest dla matury, jest odwrotnie.
Łukasz Tupacz: W obecnej formule nic nie zmienimy. Trzeba byłoby pomyśleć o zmianie całej koncepcji matury. Tak, żeby patrzeć na sposób myślenia ucznia o lekturach, które zna, które czyta, a nie o tym, czy na pewno szczegółowo pamięta treść Lalki.
Ja też myślę o tym, żeby nie koncentrować się na konkretnych lekturach, tylko na ideach, iść w kierunku aksjologii. Mamy na przykład triadę piękno – dobro – prawda. I mamy bazę, z której do tych pojęć możemy przypisać jakiś repertuar tekstów, do wyboru przez nauczyciela. Bo kto koniec końców najlepiej zna klasę? Prowadzący, prawda?
I jeszcze jedna sprawa: zauważam po swoich uczniach, że gdy dochodzimy do klasy trzeciej – czwartej liceum, czwartej – piątej technikum, sięgamy po teksty dwudziestolecia międzywojennego, wojna i okupacja, literatura współczesna. Literatura staje się dla nich taka… jaśniejsza, bliższa. Natomiast uczniów możemy wcześniej, na poziomie klasy pierwszej – kiedy atakujemy ich tekstami staropolskimi, archaizmami – zniechęcić do czytania.
Dawid Śliwa: Przyszło mi teraz na myśl, że można byłoby spróbować odwrócić chronologię – w najmłodszych latach nauczania zacząć od współczesności i cofać się w czasie, aż do antyku. Choć to też może być problematyczne, bo przecież w renesansie mamy odwołania do antyku…
Łukasz Tupacz: Takie pomysły były dyskutowane w dwudziestoleciu międzywojennym: żeby wychodzić właśnie od literatury współczesnej i dopiero, kiedy uczeń ma większą świadomość literacką – iść w stronę coraz bardziej skomplikowanych tekstów.
Andrzej Żor: Może spróbować wariantu pośredniego, z listą lektur wskazanych, z których uczeń sobie sam wybiera? Mówi się teraz o odchudzeniu podstawy programowej. A ja się zastanawiam nad ewolucją tego modelu szkolnictwa. On kiedyś taki przeładowany nie był, ale wskutek rozwoju świata autorom jego kolejnych wersji zaczęło się wydawać, że najbardziej pożądanym modelem byłby taki, w którym udałoby się upakować wszystko, co wynika z wiedzy współczesnej. I potem zaczyna się problem, co obciąć? W tych warunkach nie widzę szansy na to, żeby czytać jakąś lekturę dla przyjemności.
Dziękujemy Państwu za tę ciekawą i pouczającą dla nas rozmowę.
Zapis dyskusji został opublikowany w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
Rozmowy można też wysłuchać jako podcastu (kliknij tutaj).
Mamy – choć z pewnością niewystarczająco wielu – młodych czytelników, mamy też młodych ludzi, którzy sami chcą pisać. Poniżej próbki twórczości uczniów warszawskiego IV Technikum Architektoniczno-Budowlanego im. Stanisława Noakowskiego i XVIII Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Zamoyskiego.
Teksty bez ingerencji ze strony Redakcji.
Młody i piękny mężczyzna przechadza się brzegiem rzeki. Ubrany jest w białą szatę, którą ma narzuconą na jedno ramię. Spod odzienia wyłania się umięśniona druga ręka. Na głowie ma wianek z kolorowych kwiatów oraz liści laurowych. Jego stopy są bose. Mężczyzna spogląda w nurt wody. Widzi tam swoje odbicie. Nie może oderwać od niego wzroku. Sprawia wrażenie zahipnotyzowanego. Na jego twarzy pojawia się uśmiech wywołany pewnie swoim widokiem w odbiciu wody. Sprawia wrażenie, że jest nim zachwycony. Wyraźnie własny widok wywołuje w nim zachwyt – samozachwyt.
Bohater znajduje się w otoczeniu pięknej natury. Nad brzegiem rzeki rosną kwiaty o różnych barwach i kształtach. Kwiaty są w pełni rozwinięte, dominuje różowy kolor płatków. Nad mężczyzną góruje drzewo o rozłożystych konarach. Liście mają piękny, zielony kolor. W oddali widać rosnące olbrzymie cyprysy na tle błękitnego nieba rozjaśnionego popołudniowym słońcem. Obraz sprawia wrażenie idealnego świata, w którym Narcyz odnalazł swoją miłość we własnym odbiciu.
Postać mitologicznego Narcyza, patrząca z zafascynowaniem w spokojną, lśniącą wodę, jest odzwierciedleniem ludzkiej fascynacji sobą samym i własnym odbiciem. Symbolika obrazu jest bogata i wielopłaszczyznowa. Narcyz staje się metaforą ludzkich pragnień dążenia do perfekcji i kultu ciała. Woda z odbiciem Narcyza symbolizuje iluzję i ulotność. Przypomina, że to, co widzimy, często jest jedynie subiektywnym odbiciem rzeczywistości. Krajobraz w tle zaś jest symbolem piękna i natury oraz jej mocy. Tworzy kontrast pomiędzy egocentrycznością – skupieniem się człowieka na własnych potrzebach, a niezachwianą siłą przyrody. AI połączyła elementy natury z mitologią, tworząc kompozycję, która nie tylko inspiruje wyobraźnię, ale także skłania do refleksji nad ludzkim ego oraz nad relacją z otaczającym nas światem.
Maks CHRZANOWSKI
Noc i cisza w ciemnej porze razem,
cisza po prawej,
noc po lewej.
Szli przed siebie, omijając się
nawzajem.
Cisza była sama, a noc?
Noc zawsze z kimś, chociaż
tajemnicza może bardziej niż cisza.
Cisza szła w ciemności, bez światła i
głucha.
Noc szła także w ciemności
lecz ze światłem i dużym gwarem.
Cisza spoglądając kątem oka na noc,
a noc nawet się nie odwróciła,
lecz czy to nic nie znaczy?
Pasują do siebie to jest wiadome,
ale różni niczym las i pustynia,
ogień i woda, niebieski i czarny
kolor.
Noc łapie ciszę za rękę, lecz
ta się jej wyrywa i
nie wiedząc czemu, noc patrzy
na nią i trzyma dalej.
Może to przyciąganie, a
może świadomość, że w
głębi duszy, razem mogą
stworzyć wiele.
Noc i cisza w ciemnej porze
razem, trzymają się za
ręce wręcz z głuchym hałasem.
Noc spokojniejsza zrobiła się
troszkę, a z głuchym hałasem
tylko cisza się spotkać może.
Amelia SAMSEL-ŚLĘZAK
Mamy otóż nowy rok szkolny i nietrudno zauważyć, że sporo musiało się zmienić, żeby generalnie… zostało po staremu. Chodzi o podstawę programową, odchudzoną o jakieś 20 procent. No i o lekcje religii, na które nie ma zbyt wielu chętnych, więc trzeba będzie łączyć klasy i roczniki albo przenieść lekcje do salek przykościelnych. Co z gruntu nie podoba się hierarchii kościelnej i zapewne tzw. Trybunałowi Konstytucyjnemu, do którego wniosek w imieniu Episkopatu wniosła I prezes Sądu Najwyższego.
Liberalna tym razem reforma polskiej edukacji, zawsze hucznie (i z odpowiednim wektorem ideowym…) zapowiadana przez każdego, komu wpadł do ręki ten kawałek tortu, odbędzie się dopiero za rok. A i to wątpliwe, bo jeśli czegoś nie przeprowadzono od razu, to później nabiera ono zupełnie innych, niż pierwotnie, kształtów. Nie ma przy tym co znęcać się nad minister edukacji i jej ekipą. Barbara Nowacka robiła co mogła, aby np. wpisać się w obecny modernizacyjny trend zdejmowania obowiązków z uczniów. Ale sukces jej zabiegów jest co najwyżej połowiczny.
Mamy bowiem swoisty pół-stan, który nie zadowala nikogo – ani tradycjonalistów, ani modernistów – z tendencją do utrwalania się poglądu, że w edukacji będzie i trochę po staremu, i nawet troszeczkę po nowemu. Tylko najbardziej wytrwałym chce się grzebać w szczegółach ministerialnych decyzji, opublikowanych zresztą w czerwcowych rozporządzeniach ministerialnych, a to potężna lektura, przez którą dane pewne będzie przejść tylko specjalistom. Innym pozostaje odwołanie się do swoich osobistych doświadczeń. Co czynią nader często, skoro usunięcie niektórych tytułów z listy lektur szkolnych tak boli, że obwołane zostało „ciosem w samo serce nadwiślańskiego Polaka”.
Odwołując się więc do własnych doświadczeń, od razu powiem, że spór o (tak czy inaczej rozumianą) podstawę programową toczy się od zarania edukacji. Toczył się też w połowie lat 70. ubiegłego wieku, kiedy chodziłem do LO im. Wojciecha Kętrzyńskiego w Giżycku. Tyle, że dziś jest jawny i głośny, a ponadto podszyty filiacjami ideowo-politycznymi. Wtedy zaś zasadniczym dylematem było, co mówić, a czego nie mówić na lekcjach np. historii czy języka polskiego. Bazować na Barwach walki Mieczysława Moczara czy Pamiętniku z Powstania Warszawskiego Mirona Białoszewskiego?
Nie ma bowiem takiej podstawy programowej, która satysfakcjonowałaby wszystkich. A wiem to także ze współczesnych dyskusji i „nocnych Polaków rozmów” z koleżankami – nauczycielkami języka polskiego, historii, matematyki czy… HiT-u (dawniej WOS-u). Tworzą one (i oni) masę zwykłych nauczycieli, którzy wykonują swój zawód najlepiej jak umieją, nie bez małych zresztą osobistych sukcesów. Ale może to właśnie było i jest siłą polskiej edukacji, że tu i ówdzie byli i są nauczyciele, którym nie przeszkadza cenzura, kurator, ministerialna podstawa programowa, dąsy biskupa czy opór pokoju nauczycielskiego. Miałem to durne szczęście, że w swoim elitarnym (bo jedynym wtedy w mieście) liceum trafiłem na kapitalnych nauczycieli. Nawet wuefistów, którzy np. znaleźli parę godzin, by na swoich lekcjach uczyć nas tańca towarzyskiego. Takich, którzy po prostu przy tablicy czy na boisku robili swoje. Mimo że na radach pedagogicznych czy zebraniach partyjnych odgrywali oficjalne rytuały i realizowali edukacyjną politykę ówczesnych komunistycznych władz. Nawet Katyń omawialiśmy na lekcjach historii, choć jedynie z takiego punktu widzenia, który nam (i tylko nam) kazał być dociekliwymi w tej kwestii. Na lekcjach polskiego uczyliśmy się Norwida, Staffa, Tuwima czy Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej z płyt Czesława Niemena, Ewy Demarczyk i Marka Grechuty. Współczesnych dramaturgów oglądaliśmy zaś w przedpołudniowym programie edukacyjnym TVP – zawsze ze wstępem prof. Stefana Treugutta.
Ktoś może się obruszyć, że to jednak czas przeszły dokonany, równy dinozaurom, ale akurat moją klasę takie zabiegi zaprowadziły bardzo wysoko. Mimo, że nie było internetu, komórek, kalkulator stanowił rzadkość, a biblioteka szkolna była wyposażona tylko w zatwierdzone lektury. Podstawą ówczesnej edukacji było co innego. Mianowicie rozbudzenie ciekawości, rzucenie na głęboką wodę interpretacji i sporów – a przynajmniej mnie się to zdarzyło. Sam musiałem rozwikłać dylematy. Pomagała w tym obficie także lektura drugiego obiegu, mimo że jako uczeń i potem student stałem po stronie takiej Polski, jaka wówczas była.
Jakże świetnie było czytać Lalkę Bolesława Prusa poprzez pryzmat Alfabetu moich wspomnień Antoniego Słonimskiego, z którego mój nauczyciel polskiego cytował stosowne fragmenty odnoszące się do Prusa i jego dzieła. By po tragicznej śmierci poety zrobić specjalną lekcję poświęconą panu Antoniemu i jego utworom, a nie był on – jak wiadomo – pupilem ówczesnej władzy. Nawet Broniewskiego czytało się inaczej niż zwykle – w jakiejś dalekiej parareli do Kochanowskiego, któremu los też odebrał dziecko. Mimo tego, że ówczesna podstawa programowa przewidywała tylko wiersze rewolucyjne i patriotyczne dwukrotnego kawalera orderu Virtuti Militari i sekretarza Wiadomości Literackich. Nie wspominając o całym Gałczyńskim i fenomenie „Przekroju”, Piwnicy pod Baranami, Młynarskiego, Przybory i Wasowskiego czy Agnieszki Osieckiej. Naprawdę – my jako uczniowie to mieliśmy nawet zapewnione (słabej jakości) bezdebitowe nagrania Salonu Niezależnych, które młody wuefista dawał nam do przesłuchania.
Chcę przez to wszystko powiedzieć i potwierdzają to moje rozmówczynie, że żadna podstawa programowa – czy Nowackiej, czy Czarnkowa, lewicowo-liberalna czy konserwatywna – nie ma najmniejszych szans w starciu z zaangażowanym nauczycielem, który po prostu postanowił dać młodemu człowiekowi pieczęć na całe życie. Podobnie jest, o dziwo, w matematyce, która jest jak wiadomo kulą u nogi każdego ucznia (z pewnymi na szczęście wyjątkami).
Opowiadała mi pewna świetna nauczycielka matematyki z Ostrowca Świętokrzyskiego (jej imię i nazwisko znane autorowi), jak trafił jej się „samorodek matematyczny”, którego nigdy by o to nie podejrzewała, i to ze świętokrzyskiej wsi. Człek jak burza przebiegł program szkoły średniej i trzeba go było zaopatrzyć w coś ponadprogramowego, czemu się chętnie oddawał, przynosząc pani od matematyki zadania i problemy z zakresu uniwersyteckiego. Inni natomiast ledwo dyszeli na lekcjach matmy. A to ni mniej, ni więcej może oznaczać, że podstawa programowa zawsze musi być uśrednieniem poziomów. Ale przecież nie równaniem w dół!
Może oburzać ochota niektórych członków kierownictwa MEN do obcinania z literackiej podstawy programowej tekstów Jeremiego Przybory czy Agnieszki Osieckiej (a gdyby tak na nich uczyć podstaw logiki na przykład, albo geometrii wykreślnej…?), ale ostatecznie to nauczyciel w dialogu z młodzieżą zdecyduje, czy raper Mata lub dokonania Roberta Brylewskiego są tu ważniejsze.
W ogóle widziałbym to zagadnienie jak najszerzej i nie odmawiał młodym ludziom niczego, co stanowiłoby kotwicę w ich życiu: literatury, ekologii, sportu, matematyki, robienia modeli latających, kolarstwa czy poezji śpiewanej… Niechby tylko jako alternatywy od zła tego świata – narkotyków, przemocy, konsumpcjonizmu, egoizmu. Ale rozumiem też wymóg ministerialny, który wychodzi z założenia, że ludzie – aby poruszać się po świecie – muszą mieć jakąś niezbywalną podstawę ze wszystkiego, a to przekazać im w młodym wieku wypada. Internet przecież nie zastąpi nam głowy i rozumu, chyba że zrobi to IA, która już szykowana jest do tego, by ustanawiać swoje podstawy programowe. I to dopiero będzie edukacyjne wyzwanie na miarę XXI wieku!
Artykuł ukazał się w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-październik 2024 r.
Tadeusz Kotarbiński i Tadeusz Czeżowski stanowili dwa filary, które pozwoliły zachować integralność i współdziałanie naukowego środowiska wywodzącego się spośród dawnych uczniów Kazimierza Twardowskiego. Zajmowali centralne pozycje w środowisku akademickim swoich uniwersytetów, a ich wpływ był duży, ponieważ w latach II wojny światowej wykazali się nie tylko swoim patriotyzmem, aktywnie uczestnicząc w funkcjonowaniu konspiracyjnej namiastki szkolnictwa akademickiego w Warszawie i w Wilnie, ale również zademonstrowali niezwykłą jak na trudne czasy zgodność słów i czynów, pomagając ludziom znajdującym się w opresyjnej sytuacji. O tych dokonaniach historia polskiej nauki milczy, gdyż obaj filozofowie nigdy nie upublicznili swych wojennych dokonań. Szczególnie mało wiadomo o losach Czeżowskiego, bo Kotarbiński miał swoistego kronikarza w osobie Mieczysława Wallisa, skrupulatnie zbierającego informacje do planowanej biograficznej książki, którą zamierzał napisać, choć tego zamiaru nigdy nie zrealizował. Natomiast o Czeżowskim zachowały się tylko okruchy wiadomości w korespondencji jego przyjaciół oraz osób, którym uratował życie podczas wojny. Warto tu nadmienić, że zarówno Kotarbiński, jak i Czeżowski zapisali także piękne karty w historii polskiego wolnomyślicielstwa, a w mrokach okupacji potrafili wykazać, że ideały humanizmu głoszone przez nich znajdowały odzwierciedlenie także w ich konspiracyjnej działalności. Dzięki temu dziś już wiemy, że Czeżowski zapisał jedną z najchlubniejszych kart w historii tej wojny, które uczyniły go pierwszym Polakiem uhonorowanym w 1963 r. medalem i tytułem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.
Czeżowski w Wilnie
Dla Czeżowskiego wybór Wilna na miejsce pracy naukowej był świadomy i stanowił swego rodzaju uwieńczenie dotychczasowej drogi życiowej. W związku z organizacją Uniwersytetu Stefana Batorego jako urzędnik Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego został w 1919 r. oddelegowany do tego miasta. Przebywając w nim na delegacji, sfinalizował swoją habilitację Zmienne i funkcje, którą obronił we Lwowie w roku 1920. Z takiej pozycji podjął starania o objęcie katedry filozofii na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie.
Rekomendację o kompetencjach do pracy na USB wystawił Czeżowskiemu nie tylko sam Kazimierz Twardowski, ale także Jan Łukasiewicz oraz Tadeusz Kotarbiński. Rekomendacje te były pozytywne, ale każdy z polecających nie omieszkał wspomnieć o stosunkowo skromnym dorobku naukowym kandydata. Istotna była niewątpliwie opinia Kotarbińskiego, który obok wskazanych mankamentów zwrócił uwagę na mocne strony kandydata, jakimi były zamiłowanie do „uporządkowanej pracy i ładu” rokujące przyszłego wykładowcę jako wymagającego, ale zarazem obdarzonego talentami dydaktycznymi. Sam Czeżowski miał także świadomość, że jego dotychczasowa praca jako nauczyciela gimnazjum, a później – urzędnika, niewiele miała związku z pracą naukową, co wiązało się z istotnymi lukami w przygotowaniu do samodzielnej pracy naukowej. Dlatego, gdy na początku września 1923 r. przybył do pracy w wileńskim uniwersytecie, bardzo dużo czasu musiał poświęcić przygotowywaniu się do zajęć ze studentami. Wspominał później, że własne stanowisko filozoficzne udało mu się wypracować dopiero po kilkunastu latach: „Dopiero pod koniec lat trzydziestych mogłem sobie powiedzieć, że osiągnąłem poziom, na którym mogę oprzeć własne poglądy na ważniejsze zagadnienia filozoficzne”.
Niemałą rolę w tym procesie odegrał Marian Massonius, który kierował katedrą filozofii także na wydziale humanistycznym USB. Był on dużo starszy od młodego profesora, ale okazał mu wielkie wsparcie. Życzliwość Massoniusa była bardzo istotna, bo to właśnie on zarekomendował młodego naukowca na stanowisko profesorskie. Dzięki temu Czeżowski szybko zyskał uznanie w środowisku swojej uczelni, w której zaczął odgrywać coraz znaczniejszą rolę. W swoich wspomnieniach Czeżowski pierwsze wrażenia z pracy na USB przedstawił następująco: „Młodzież garnęła się do nauki i szanowała uniwersytet. […] Rychło wytworzył się zespół studentów stale korzystających z czytelni seminaryjnej: każdy z uczestników otrzymywał klucz, dzięki czemu mógł korzystać w dowolnej porze dnia z czytelni, każdy też dysponował szufladą, w której mógł przechowywać książki i notatki. […] Odżyło Koło Filozoficzne studentów założone przez profesora Tatarkiewicza za jego dwuletniej działalności w Wilnie. Odbywały się regularnie zebrania naukowe koła z referatem i dyskusją, w których uczestniczyliśmy obaj z profesorem Massoniusem i które były notowane w kronice czynności Koła”. Także w sferze organizacyjnej Czeżowski wykazał się poważnymi dokonaniami, gdyż w 1928 r. założył Wileńskie Towarzystwo Filozoficzne, a w 1937 roku był głównym organizatorem zjazdu filozoficznego. W latach 1933–1938 piastował najwyższe stanowiska uniwersyteckie – był prorektorem USB, dziekanem, a wcześniej prodziekanem Wydziału Humanistycznego. Nie było dla nikogo zaskoczeniem, że w 1936 r. Czeżowski został mianowany profesorem zwyczajnym. W tym samym roku doprowadził do zatrudnienia na USB Henryka Elzenberga.
Wybuch wojny wprowadził wiele zmian w życiu Czeżowskiego. Przede wszystkim uniwersytet wileński stracił swój polski charakter, przez co zatrudnieni tam Polacy pozbawieni zostali dotychczasowego miejsca pracy. Czeżowskiemu przydało się wcześniejsze doświadczenie w pracy w szkolnictwie powszechnym, gdyż, jak sam wspominał: „W czasie rządów litewskich zostałem zatrudniony wraz z kilku innymi pracownikami naszego Uniwersytetu jako nauczyciel matematyki i fizyki w klasach polskich litewskiego gimnazjum dla dorosłych. […] Gdy nastała okupacja niemiecka, gimnazjum dla dorosłych, w którym uczyłem, zastało zamknięte. Jako źródło utrzymania dla rodziny otworzyło mi się, jak również niektórym kolegom, za zgodą naszych władz uniwersyteckich, stanowisko lektora języka niemieckiego dla litewskich urzędników Dyrekcji Kolei. Jednocześnie nauczałem w tajnych kompletach szkoły średniej, kierowanych przez Profesora Władysława Dziewulskiego”. W tych samych wspomnieniach nadmienił, że podczas wojny był dwa razy aresztowany. Za pierwszym razem w 1943 roku przez Niemców jako jeden ze stu polskich zakładników w odwecie za rzekome zabójstwo litewskiego policjanta. Po wyjaśnieniu sprawy został zwolniony wraz z resztą zakładników, z których jednak dziesięciu Niemcy zdążyli już rozstrzelać. Drugi raz został aresztowany w 1945 r. przez Rosjan jako podejrzany o działalność antypaństwową. Na szczęście po tygodniu został zwolniony z więzienia i mógł powrócić do kraju.
W walce przeciw machinie ludobójstwa
W trakcie niemieckiej okupacji intelektualiści zostali porażeni ogromem towarzyszącego wojnie okrucieństwa, które nie mieściło się w granicach ludzkiego pojmowania. To przecież przedstawiciele jednego z najbardziej ucywilizowanych narodów świata, narodu, który wydał tak wybitnych humanistów jak Kant, Hegel, Goethe, Schiller czy Heine, stali się sprawcami niewyobrażalnej tragedii, której kulminacyjnym punktem stał się Holocaust. Doświadczyli go przede wszystkim mieszkańcy polskich Kresów, gdzie istniały główne ośrodki koncentracji ludności żydowskiej. Jednym z takich ośrodków było Wilno, w którym powstało wielkie getto, a w pobliżu miasta utworzono obóz zagłady w Ponarach.
Atmosferę panującą wśród polskich mieszkańców Wilna najlepiej oddają słowa Elzenberga, który o swoich przeżyciach w Wilnie pisał już po wojnie w liście do Wallisa: „I w ogóle: dużo było piękna moralnego w tym środowisku, w którym się w Wilnie znalazłem. Z początku skłonny byłem tym wszystkim, którzy umarli przed wrześniem […] zazdrościć szczęścia niewiedzy, niewiedzy o naturze człowieka i o dnie dziejów. Ale potem doszedłem do przekonania, że warto było poznać i grozę, i to, co równolegle z grozą płynie swoim wąskim, czystym strumieniem”. Co istotne, Polacy podjęli różnego rodzaju zabiegi, aby starania nazistów okazały się jak najmniej skuteczne. Nawet w sytuacjach skrajnie trudnych nie popadali w stan beznadziei, ale starali się zachować poczucie własnej godności. Elzenberg w liście do Wallisa pisał o tym w słowach pełnych podziwu: „Pierwsza wzmianka należy się poległym (tak właśnie należy się chyba wyrazić). Że i w jaki sposób zginęli Antoni Pański, Lindenbaumowa (według wszelkich danych także jej mąż) i Fryde, to wiesz już oczywiście nie tylko z kryptonimicznych niejasnych wzmianek, które Ci usiłowałem przemycić. Ale warto może upamiętnić ten szczegół, że Lindenbaumowa w więzieniu, z którego wyjść już nie miała, zdołała napisać poważne studium o rozumowaniu przez analogię, zredagowane szkicowo, ale treściowo kompletne, tak że mógł je zreferować Czeżowski na posiedzeniu filozoficznym. Pamiętam, że przynajmniej jednego przykładu dostarczyło jej życie więzienne”. Ale nawet na tle tak heroicznych postaw wileńskiej społeczności Tadeusz Czeżowski wyróżniał się, wzbudzając swym postępowaniem niekłamany podziw Elzenberga, który tak scharakteryzował jego postawę: „Sam Czeżowski przez cały ten czas pokazał się w tak pięknym świetle, że jest to ponad wszelką pochwałę. Niektórzy podśmiechują się czasem z jego pewnych skłonnostek biurokratycznych, ale co za prawość wewnętrzna, co za naturalna i zawsze czynna życzliwość dla ludzi – i jaka spokojna niezłomność! Siedział kiedyś trzy tygodnie w obozie i bardzo sobie chwalił to uzupełnienie swoich doświadczeń życiowych. A na punkcie ratowania Żydów dokonywał rzeczy wielkich i bohaterskich – i zawsze z tą samą prostotą”.
Samo ratowanie Żydów przed grożącym im unicestwieniem z rąk nie tylko hitlerowskich oprawców miało w Polsce szczególny charakter, gdyż osobiste relacje polsko-żydowskie nie były zazwyczaj w przedwojennej Polsce publicznie eksponowane. Dlatego też do dziś o wielu przypadkach udzielanej pomocy nic nie wiemy, gdyż część ludzi uważała to za swoją ludzką powinność i nie uważała jej za jakiś szczególny powód do chwały. Jeszcze większa liczba osób zachowała swe wsparcie w tajemnicy z uwagi na mniej lub bardziej uzasadnione obawy przed opinią własnego środowiska. Jak trafnie zauważyła jedna z autorek: „Powtarzającym się zjawiskiem jest, już po wyzwoleniu, utrzymywanie pomocy Żydom w tajemnicy, w obawie, czy nie grozi za to oficjalna kara, nierzadkie są też następujące wypowiedzi: «chcielibyśmy w spokoju żyć w swoich okolicach»”. Dlatego też wstrzemięźliwość Tadeusza Czeżowskiego w opisywaniu jego dokonań w ratowaniu Żydów teoretycznie mogłaby być uzasadniana tym samym powodem, co jednak nie oddaje istoty rzeczy, gdyż było to związane z jego niezachwianym przekonaniem, że jego obowiązkiem jako naukowca jest tylko dążenie do prawdy i obowiązek służenia ludziom. Niemniej jednak do Czeżowskiego odnosi się teza Jadwigi Tokarskiej-Bakir: „Żydów, których w czasie wojny uratowano, ocalono indywidualnym wysiłkiem, niejako wbrew społeczeństwu, które dziś się nimi szczyci”. Społeczeństwo litewskie bowiem było wówczas niechętnie nastawione do Żydów, a te antagonizmy narodowe umiejętnie wykorzystywali Niemcy w trakcie okupacji.
Indywidualne akty udzielania pomocy Żydom były chwalebne, bo jak wszystkie czyny supererogacyjne są nadobowiązkowe, a zatem nie istniał przymus prawny ani moralny ich dokonywania. Wydawałoby się, że wszyscy powinni ratować Żydów w każdej sytuacji, gdyż przez cały czas znajdowali się oni w opresyjnej sytuacji, a przecież odważyli się na to tylko niektórzy. Zaangażowanie Czeżowskiego podczas II wojny światowej w ratowanie Żydów nie jest tajemnicą, gdyż za to wraz ze swoją żoną Antoniną otrzymali w 1963 r. jako pierwsi Polacy tytuł i medal Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Uroczystość wręczenia medalu odbyła się w Instytucie Yad Vashem 25 kwietnia 1963 roku.
Okazuje się, że liczba osób pochodzenia żydowskiego uratowanych przez małżeństwo Czeżowskich jest dziś trudna do ustalenia. Pewne jest, że były to co najmniej 22 osoby, które osobiście Antonina i Tadeusz Czeżowski chronili w swoim mieszkaniu w Wilnie, a następnie większość z nich skierowali do własnego majątku ziemskiego w Hrychorowiczach. Wśród uratowanych byli także studenci i pracownicy dawnego Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Powojenna droga tych uratowanych prowadziła następnie do Białegostoku, gdzie część z nich już pozostała, jak Renata i Józef Mayenowie wraz z matematykiem z USB dr. Abrahamem Fesselem, a reszta rozproszyła się po świecie. Relacja Fessela o uratowaniu z wileńskiego getta jego samego i jego rodziny znajduje się w Archiwum Yad Vashem i stanowiła materialną podstawę do wyróżnienia małżeństwa Czeżowskich medalem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Z relacji tej wynika, jak skomplikowany był system ratowania Żydów, którego najważniejszym, bo finalnym ogniwem, było małżeństwo Czeżowskich. Poszczególne elementy funkcjonowały niezależnie od siebie, a więc w razie, gdyby ratowany wpadł w ręce Niemców, nie groziło to rozbiciem całego systemu. Spowodowało to, że relacja Fessela pozbawiona jest dramaturgii towarzyszącej całemu zdarzeniu, bo on sam nie znał nikogo z ratujących, jak też nie miał pojęcia, jak działa cały system. Właściwej oceny całej procedury potrafili dokonać dopiero specjaliści z jerozolimskiego Yad Vashem. Niemałe znaczenie miały w tym świadectwa Benjamina Anolika, jako nastolatek deportowanego do wileńskiego getta, dzięki czemu poznał wielu miejscowych Żydów. Anolik zasiadał później w zarządzie Yad Vashem, w okresie, kiedy uhonorowano Czeżowskich. Z tej racji, że liczba osób uratowanych przez Czeżowskich była imponująca, jako pierwsi Polacy zasadzili symboliczne drzewko w Ogrodzie Pamięci oraz otrzymali honorowe obywatelstwo Izraela. Sam Czeżowski uważał pomoc Żydom za swój humanistyczny obowiązek i nigdy się tym nie chwalił ani nie wspominał. Jedynie w swojej autobiografii napisał: „W czasie rządów litewskich zostałem zatrudniony wraz z kilku innymi pracownikami naszego Uniwersytetu jako nauczyciel matematyki i fizyki w klasach polskich litewskiego gimnazjum dla dorosłych. Zbliżyliśmy się tam z młodym nauczycielem Białorusinem Aleksandrem Sepko, któremu zawdzięczam niezmiernie wiele, gdy później, już za czasów okupacji niemieckiej, pewnego jesiennego dnia o świcie zapukała do naszego mieszkania, szukając opieki, zaprzyjaźniona żydowska rodzina nauczycielska, która wydostała się z getta. Dzięki pomocy Sepki, który zaopatrzył ją w dokumenty i przeprowadził przez granicę litewską na stronę białoruską, rodzina ta znalazła bezpieczne schronienie”. Nigdzie więcej o swoim zaangażowaniu w pomaganie Żydom nawet nie wspomniał.
Nic zatem dziwnego, że Elzenberg, sam korzystający z pomocy, jako pochodzący ze zasymilowanej rodziny żydowskiej, z podziwem pisał o postawie Czeżowskiego i jemu podobnych: „Mogę zresztą powiedzieć, że o bohaterstwo, efektowne czy nieefektowne, ocierałem się wciąż, i że u pełnej wdzięku, uśmiechniętej młodej kobiety potrafiło być czasem nie mniejsze niż u wytrawnego znawcy ciężkich spraw życia. I w ogóle: dużo było piękna moralnego w tym środowisku, w którym się w Wilnie znalazłem. Z najlepszych nawet, przez które przechodziłem dotychczas, żadne chyba (może z braku okazji) nie wykazało się aż takimi cnotami”.
Moment wręczenia małżeństwu Czeżowskich medalu Sprawiedliwy wśród Narodów Świata 25.04.1963. Tadeusz Czeżowski pomiędzy żoną a córką. Źródło: https://www.yadvashem.org/righteous/stories/czezowski.html.
Na zdjęciu u góry artykułu – portret Tadeusza Czeżowskiego autorstwa Leona Gumańskiego, ze zbiorów prywatnych Eleonory Czeżowskiej (córki).
Literatura:
T. Czeżowski, Wspomnienia (Zapiski do autobiografii), „Kwartalnik Historii Nauki i Techniki” 1977, nr 3.
H. Elzenberg, Cztery listy do Mieczysława Wallisa, „ Etyka” 1990, t. 25.
J. Jadacki, Sławni Wilnianie filozofowie, Wyd. Polskie, Wilno 1994.
M. Kupczewska, Tadeusz Czeżowski – pierwszy polski „Sprawiedliwy”, „Głos Pomorza” z 24.03.2023.
Relacja Abrahama Fessela, Archiwum Yad Vashem w Tel Avivie, nr 2301.
J. Tokarska-Bakir, Okrzyki pogromowe. Szkice z antropologii historycznej Polski lat 1939-1946, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012
M. Wallis, Henryk Elzenberg, Archiwum Połączonych Bibliotek WFiS UW, IFiS PAN, PTF, Rps 15, t. 1.
J. Wiśniewska, Bez znieczulenia: o trudnych relacjach polsko-żydowskich, „Teksty Drugie” 2013, nr 6.
Artykuł ukazał się w numerze 5/2024 „Res Humana”, wrzesień-paździenik 2024 r.
1. Między filozofią a socjologią
Florian Znaniecki jest postacią dobrze znaną w środowisku polskich i światowych, zwłaszcza amerykańskich, humanistów. Związane jest to z jego życiorysem, co trafnie określone zostało przez profesorów Uniwersytetu Illinois w Urbanie-Champaing na posiedzeniu Senatu 13 X 1958 roku w Memoriale pośmiertnym: „Życie Floriana Witolda Znanieckiego łączyło dwie kultury, dwie wysoko uhonorowane kariery akademickie (jedną w Polsce, drugą w Stanach Zjednoczonych) oraz dwie obszerne listy publikacji naukowych (w języku polskim i angielskim)”[1]. Los sprawił, że w 1942 roku został obywatelem Stanów Zjednoczonych, nie rezygnując jednak z obywatelstwa polskiego. Gdy w 1939 roku wracał do kraju z naukowego pobytu w Columbia University, gdzie jako visiting professor wykładał na wakacyjnym semestrze letnim, Niemcy napadły na Polskę. Jego statek do kraju nie dotarł, zatrzymany został u wybrzeży Szkocji. Znaniecki powrócił do Stanów Zjednoczonych i pozostał tam do końca życia. Nie chciał bowiem wracać do porządku, który nastał po II wojnie światowej w Polsce, a przed którym przestrzegał w Upadku cywilizacji zachodniej.
Wcześniej, na początku swej kariery naukowej, jako dyrektor biura Towarzystwa Opieki nad Uchodźcami i redaktor pisma „Wychodźca Polski” podjął badania nad polską emigracją zarobkową do Ameryki (Południowej i Północnej) oraz emigracją sezonową do krajów europejskich. W tym czasie poznał Williama I. Thomasa (w 1913 r.), psychologa społecznego, antropologa, socjologa, który prowadził badania nad imigracją do USA i szukając materiałów do badań, trafił do Warszawy. Znaniecki zaprosił go do współpracy, a rok później (w 1914 r.) wyjechał wraz z żoną do Stanów Zjednoczonych. Podczas pobytu tam wydał drukiem współautorskie dzieło (napisane z Thomasem), które stało się kamieniem milowym w metodologii badań socjologicznych – The Polish Peasant in Europe and America (5 tomów w latach 1918–1920). Wówczas też opublikował, według mnie najważniejsze, dzieło filozoficzne, Cultural Reality (1919). Do tej listy warto dodać inną, ważną pracę Znanieckiego wydaną w Nowym Jorku – The Method of Sociology (1934), przetłumaczoną na język polski dopiero w roku 2008. Jako polski uczony zdawał sobie doskonale sprawę z potrzeby umiędzynarodowienia nauki. Pracując w Polsce, publikował prace w języku angielskim, czego przykładem mogą być książki: The Laws of Social Psychology (Poznań, 1925) i Social Action (Poznań, 1936).
Owa podwójna trajektoria życia uczonego – polska i amerykańska – wpłynęła istotnie na recepcję światową dorobku Znanieckiego. Choć jego filozofia jest ważnym wkładem nie tylko w filozofię polską, ale także i światową, to wiedza o niej w dalszym ciągu jest fragmentaryczna i najczęściej zajmuje marginalne miejsce w podsumowaniach jego dorobku i to zarówno w kraju, jak i poza jego granicami. Filozofia i socjologia Znanieckiego żyją jakby dwoma życiami, niezależnymi od siebie. Za granicą Polski i socjologowie i filozofowie znają głównie jego dzieła socjologiczne, i to przeważnie te późne, pisane w języku angielskim. Z drugiej strony, choć Cultural Reality Znaniecki napisał po angielsku i wydał w Chicago, to książka ta jest tam mało znana. U nas zaś została przetłumaczona przez Jerzego Wociala i wydana dopiero w 1991 roku (Pisma filozoficzne t. 2) i też rzadko się do niej nawiązuje w dyskusjach filozoficznych. Dominuje przekonanie, że Znaniecki zaczynał jako filozof, po czym porzucił filozofię na rzecz socjologii, traktując wypracowany przez siebie kulturalizm jako jej podstawę. Prawdą jest jednak to, co sam wielokrotnie stwierdzał, że chciał stworzyć systematyczną, filozoficzną teorię kultury. Wydaje się, że nie brało się to z ambicji utworzenia własnego systemu, a raczej z rozczarowania systemami i poglądami filozoficznymi, jakie znał i studiował. Z drugiej zaś strony, nie znalazł w tych koncepcjach takiego podejścia epistemologicznego, w których dopuszczonoby do głosu ideę jemu bliską: że nauka jest wytworem kultury, że poznanie jest procesem współtworzącym przedmiot poznania. Krytykował i odrzucał stanowisko, dla którego nie znalazł osobnej nazwy, a które Pierre Bourdieu nazywa epistemocentryzmem[2]. Krytycznie oceniał tradycje filozoficzne, na których wspierała się współczesna mu socjologia. Nie był zwolennikiem ani neokantowskiej, ani neopozytywistycznej filozofii, uważał, że zaszczepienie ich na gruncie socjologii nie przyniesie dobrych rezultatów. Z tradycji filozoficznych, które akceptował i którym ulegał sam, był pragmatyzm amerykański, a także „polski idealizm historyczny”[3].
Znaniecki podobnie jak Stanisław Ossowski był zatem filozofem, co miało zasadnicze znaczenie dla jego koncepcji socjologicznych. Jednak o ile Ossowski dopiero jako dojrzały uczony zaangażował się w problematykę socjologiczną, to w przypadku Znanieckiego próba wyodrębnienia w jego twórczości okresu aktywności filozoficznej i odrębnej od niej socjologicznej jest zabiegiem sztucznym. Ossowski rozumiał, że nauki społeczne są odróżnialne metodologicznie i przedmiotowo od nauk przyrodniczych, jednak ostrożność podyktowana przywiązaniem do tradycji filozoficznej, z której się wywodził, tradycji szkoły lwowsko-warszawskiej, nie pozwalała mu rozwijać intuicji zawartych w pracy O osobliwościach nauk społecznych. Znaniecki nie tylko rozumiał tę odmienność – „osobliwość”, jak ją określał Ossowski – ale odważnie rozwijał jej teoretyczne konsekwencje. Być może to z kolei uczyniło jego filozofię niezrozumiałą dla współczesnych. Rozważania filozoficzne traktował jako komplementarne względem naukowych i co najmniej równoprawne co do rangi.
Tak więc Znaniecki znany jest przede wszystkim jako socjolog, zarówno w Polsce, jak i poza jej granicami. Znany jest jako twórca oryginalnych i wpływowych na terenie socjologii teorii (kulturalizm), pojęć (współczynnik humanistyczny) i narzędzi badawczych (opracowana wspólnie z Thomasem metoda autobiograficzna). Ale też jako jeden z pierwszych (obok Karla Mannheima i Maxa Schelera) stał się inicjatorem socjologii – wiedzy i nauki. Znany jest także, choć w węższym zakresie, jako pedagog czy kulturoznawca, ale wciąż mało i pobieżnie jako filozof. Toteż w tym szkicu chcę przedstawić kilka filozoficznych tez Znanieckiego, akcentując ich aktualność, oryginalność i ważkość.
2. Kulturalizm
Znaniecki twierdził, że świat jest dostępny podmiotom w nim uczestniczącym tylko poprzez doświadczenie i działanie, i przyroda, i kultura wydobywane są jako przedmioty z ludzkiej świadomej aktywności. Kulturalizm – filozofia, którą zbudował i konsekwentnie rozwijał – jest stanowiskiem wskazującym na historyczność i względność poznania ludzkiego[4]. Względności nie należy jednak rozumieć tu w sposób zgodny z tradycją i argumentacją relatywizmu epistemologicznego, gdyż uzasadnieniem względności poznania są dla niego tezy ontologiczne, dotyczące człowieka, jego sposobu bycia i poznania oraz działania w świecie. Tym samym kulturalizm stoi w opozycji do fundamentalizmu epistemologicznego głoszącego uniwersalność i ponadczasowość fundamentów poznania, sposobów dochodzenia do tych wartości i metod. Znaniecki pisał: „Nie ma żadnych absolutnych początków, żadnych podstawowych prawd, które filozof może znaleźć w punkcie wyjścia swojej refleksji…”[5]. Kulturalizm jest też stanowiskiem antypsychologistycznym, antyidealistycznym i antynaturalistycznym[6]. Oznacza to pogląd, iż nie da się sprowadzić przejawów życia społecznego do przeżyć psychicznych, ani nie da się ich wyjaśnić za pomocą metodologii żadnej psychologii. Zarazem – i wbrew idealistom – głosił, że ludzka wiedza jest względna i nie da się dla niej ustanowić absolutnych standardów: „Idealistyczne teorie dawnego typu powstają w niezgodzie z doświadczeniem, ponieważ w ich pojęciu duch – indywidualna świadomość lub ponadindywidualny rozum – jest absolutny i niezmienny, podczas gdy historia pokazuje, że jest on względny i zmienny”[7]. Kulturalizm domaga się także odrębnego statusu wiedzy o kulturze: „Cały nasz świat, bez żadnych wyjątków, jest przesiąknięty kulturą […] Z kręgu kultury nie ma wyjścia”.[8] „Człowiek obecny nie jest wytworem ewolucji przyrody, lecz przeciwnie – przyroda obecna jest w dużej mierze przynajmniej wytworem kultury ludzkiej…”[9].
Co ważne, Znaniecki nie uległ antymetafizycznemu nastawieniu współczesnych mu myślicieli (filozofów i socjologów). Odchodzi od teoriopoznawczej perspektywy problematyzacji głównych zagadnień nauk o kulturze na rzecz myśli ontologicznej, właśnie po to, by te problematyzacje poddać rewizji[10]. Widzi bowiem w tej myśli zasadniczo konstruktywną ideę wobec fatalnej alternatywy między pozytywizmem a transcendentalizmem – dominującymi, także w naukach społecznych, nurtami filozofii początku XX wieku. Stanowisko Znanieckiego w tych kwestiach zawarte jest przede wszystkim w teorii „rzeczywistości konkretnej” – wyrażającej tezy o sposobie istnienia przedmiotu, poznania nauk o kulturze, w koncepcji „współczynnika humanistycznego” – ontologicznej i epistemologicznej tezy dotyczącej sposobu istnienia i właściwego sposobu badania przedmiotu nauk o kulturze oraz w „teorii działania”, stanowiącej kulturalistyczną koncepcję podmiotowości.
Kulturalizm Znanieckiego jest onto-epistemologiczną teorią rzeczywistości społecznej, a jego koncepcja współczynnika humanistycznego wskazuje na związek sposobu istnienia przedmiotów badania nauk o kulturze z możliwością ich poznania. Znaniecki pisze:
„Przegląd porównawczy zamkniętych systemów, jakimi muszą zajmować się rozmaite specjalistyczne nauki, ukazuje zasadniczą różnicę między dwoma głównymi typami systemów: naturalnymi i kulturowymi. Różnica ta dotyczy zarówno składu, jak i struktury systemów, a także charakteru ich elementów oraz sił, które je spajają. […] Różnica dotyczy roli, jaką ludzkie doświadczenie i działalność odgrywają w świecie realnym. […] różnica nie wynika z postawy uczonego, lecz wyłącznie z charakteru samej rzeczywistości, z tego, jak przedstawia się ona uczonemu, gdy ten uczyni z niej przedmiot bezosobowego badania. Systemy naturalne przedstawiają się uczonemu obiektywnie, tak jakby istniały niezależnie od doświadczenia i działalności ludzi. Układ planetarny, geologiczny skład i struktura skorupy ziemskiej, związek chemiczny, pole magnetyczne, roślina i zwierzę są takie, jakimi jawią się badaczowi bez jakiegokolwiek udziału ludzkiej świadomości; z punktu widzenia nauki byłyby dokładnie takie same, gdyby ludzie nie istnieli […] Bardzo odmienne wydają się tak bezsprzecznie kulturowe systemy, jak te, z którymi mają do czynienia badacze języka i literatury, sztuki, religii, nauki, gospodarki, techniki przemysłowej czy organizacji społecznej. Mówiąc ogólnie – badający odkrywa, że każdy system kulturowy istnieje dla pewnych świadomych i czynnych podmiotów historycznych, tzn. w sferze doświadczenia oraz działalności pewnego określonego ludu, jednostek i zbiorowości, żyjących w określonej części ludzkiego świata w określonej epoce historycznej. […] Słowem, dane badacza kultury są zawsze »czyjeś«, nigdy »niczyje«. Tę zasadniczą cechę danych kulturowych nazywamy współczynnikiem humanistycznym, takie bowiem dane, jako przedmioty refleksji teoretycznej badacza, należą do czynnego doświadczenia kogoś innego i są takie, jakimi to czynne doświadczenie je uczyniło”[11].
Według Znanieckiego specyfika nauk o kulturze polega na tym, że przedmioty ich badania, jako rezultaty obiektywizującej aktywności poznawczej istot ludzkich, są już wcześniej określone przez to, że są dane jakimś podmiotom (bądź jako korelaty ich świadomości, bądź jako wytwory ich czynnej, praktycznej działalności) i z tego właśnie tytułu należą do takich, a nie innych systemów przedmiotowych. Innymi słowy, przedmioty nauk o kulturze posiadają współczynnik humanistyczny, co oznacza, że są one dane badaniu zawsze jako „współdane”. Jeszcze inna świadomość, różna od tej, jaką jest świadomość badacza, może je przeżywać lub aktualnie je przeżywa zgodnie z sensem określonym w ładzie aksjonormatywnym kultury. Koncepcja współczynnika humanistycznego jest więc przede wszystkim wnioskiem Znanieckiego z rozważań na temat sposobu istnienia rzeczywistości kulturowej, a z tego wynika, że jest także, ale jako konsekwencja, dyrektywą metodologiczną formułującą regułę badania kultury.
„Rzeczywistość konkretna” stanowi fundament wszelkich opozycji, z jakich wyłania się kultura, jako to, co podmiotowo-korelatywne: przedmiot poznania i działania. Rzeczywistość konkretna jest zarówno „środowiskiem naturalnym” dla ludzkiego działania i doświadczania, jak i środowiskiem aktywności intelektualnej, prowadzącej do wysoce abstrakcyjnych, będących produktami refleksji tworów teoretycznych, jest ośrodkiem działania praktycznego, a także oparciem dla urzeczywistniania myśli.
A zatem zdaniem Znanieckiego tym, co odróżnia nauki humanistyczne od przyrodniczych jest przede wszystkim specyfika sposobu istnienia ich przedmiotu: fakty kulturowe odróżniają się od przyrodniczych tym, że oprócz treści mają dodatkowy składowy moment – są to wartości.
Pojęcie „treści” jest jednym z najbardziej podstawowych pojęć filozofii Znanieckiego, oznacza niezróżnicowaną jedność sensów, empirycznych danych doświadczenia, które obiektywizują się w doświadczeniu i działaniu, tworząc przedmioty. Znaniecki pisze: „Nazywamy treścią (content) to, co konstytuując przedmiot jako temat refleksji, jest jednocześnie dane w przebiegu doświadczenia, które jest również tematem refleksji, przekracza zatem granice własnej obecności tu i teraz”[12]. Treść jest zatem tym, co jako przedmiot obiektywizuje się w doświadczeniu i działaniu. Treść nadaje przedmiotowi znaczenie. Stanowi zatem o tym, jak działanie i doświadczenie upora się z jej obecnością „tu i teraz”. Staje się przedmiotem rzeczywistym, gdy z inną treścią wchodzi w relację reprezentowania, gdy staje się treścią znaczącą. Znaczenie – według określenia Znanieckiego – jest „sugestią odtworzenia w aktualności związku, jaki został ustanowiony między tym przedmiotem a innymi, gdy sugestia ta ukazuje się jako ugruntowana w naturze tego przedmiotu jako takiego”[13]. Związek znaczenia gwarantuje swego rodzaju minimum egzystencjalnej określoności przedmiotu, minimum realności i obiektywności, a więc minimum podatności na doświadczenie i działanie. Bycie rzeczywistym oznacza dla Znanieckiego bycie w związku znaczenia, gdzie aktualna treść, która jawi się w doświadczeniu reprezentuje transaktualny przedmiot. A zatem wartość różni się od rzeczy tym, że posiada zarówno daną treść, która odróżnia ją jako empiryczny przedmiot od innych przedmiotów, jak i znaczenie, przez które sugeruje ona inne przedmioty – te, z którymi była czynnie powiązana w przeszłości, podczas gdy rzecz nie ma znaczenia, a wyłącznie treść, i oznacza tylko siebie samą.
Znaniecki rozumie, że to, co w humanistyce było całkowicie uprawnione, sankcjonowane praktyką badawczą, głównie jako nadawanie (interpretowanie), a nie odczytywanie znaczeń, dla przyrodników było przeszkodą epistemologiczną. Wieloznaczność jawiła się jako wada z chwilą powstania nauk przyrodniczych, które za wartościowe uznawały tylko cząstki najbardziej elementarnego sensu, wypreparowanego z symboli i poznania przednaukowego. „Znaczeniowość” takich słów jak: „ziemia”, „ogień” itd., szukała na terenie tych nauk coraz większej jednoznaczności. I ta intencja stworzyła nauki przyrodnicze, które ogołociły wodę i ogień z mitologicznych, religijnych i psychologicznych konotacji, w których lokowało się humanistyczne doświadczanie świata.
3. Znaniecki onto-epistemolog
Zgadzam się z wciąż aktualnym stwierdzeniem Znanieckiego, którego uznaję za prekursora stanowiska onto-epistemologicznego, iż rzeczywistość społeczna istnieje zawsze jako czyjaś, co znaczy, że badając jej aspekt społeczny, musimy uwzględniać współczynnik humanistyczny, czyli fakt (współ)bycia, (współ)poznania i (współ)działania. Nie da się stworzyć sensownej teorii społecznej, abstrahując od tego, że rzeczywistość społeczna jest (współ)tworzona i (współ)podtrzymywana przez aktorów społecznych, którzy są nie tylko podmiotami poznania, ale przede wszystkim podmiotami działania – ontycznie umiejscowionych we wspólnotach, kulturach, językach, mówiąc grosso modo w praktykach (współ)konstytuowania.
Onto-epistemologia społeczna to rodzaj namysłu nad naukami społecznymi (i humanistycznymi), który zakłada, że zasadniczą cechą wspólnego życia społecznego jest aktywne uczestnictwo w tym życiu różnych form poznania. W związku z tym onto-epistemologia społeczna próbuje odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób aspekt poznawczy kształtuje to, czym są podmioty społeczne, czyli podmioty działania, co w dzisiejszym dyskursie nauk społecznych określa się terminem „aktorzy społeczni”. Ta zmiana intencji badawczej jest znacząca dla myśli Znanieckiego, główną bowiem cechę przedmiotu badań nauk społecznych, czyli aktywność ludzką, działanie i poznanie, które przecież też jest czynnością, traktuje on łącznie. Sednem propozycji, jaką jest dyskurs onto-epistemologii, jest zatem uwzględnienie ontycznych właściwości przedmiotów nauk społecznych – tego mianowicie, że są one tkanką społeczną tworzoną z działań podmiotów. Wiedza, jaką dysponują aktorzy społeczni, niezbywalnie uczestniczy w konstytuowaniu ich jako podmiotów. Podmiot poznania jest jednocześnie przedmiotem poznania i onto-epistemologia pokazuje, że to najlepsza droga filozoficznej problematyzacji nauk społecznych. Poznanie jest bowiem ontycznym wymiarem bycia człowieka. To moja lekcja wyciągnięta z filozofii Znanieckiego.
[1] Cytuję za Z. Dulczewski, Florian Znaniecki. Życie i dzieło, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1984, s. 403.
[2] Por. P. Bourdieu, L. J. D. Wacquant, Zaproszenie do socjologii refleksyjnej, przeł. A. Sawisz, Wydawnictwo Oficyna Naukowa, Warszawa 2001, s. 50.
[3] Por. F. Znaniecki, Rzeczywistość kulturowa, przeł. J. Wocial, w: idem, Pisma filozoficzne, t. 2 op. cit., s. 472.
[4] Współcześnie takie stanowisko jest dosyć powszechnie przyjmowane także wśród filozofów, którzy uznają historyczność za cechę charakteryzującą nie tylko humanistyczne nauki idiograficzne, ale też nauki przyrodnicze. Znaniecki wydaje się bardziej ostrożny, czy mniej radykalny, mówi bowiem o historyczności jako o wyróżniku przedmiotu nauk humanistycznych.
[5] F. Znaniecki, Rzeczywistość kulturowa, op. cit., s. 502.
[6] Por. ibidem, s. 493, 500 oraz F. Znaniecki, Elementy rzeczywistości praktycznej, w: idem, Pisma filozoficzne, t. 1, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1987, s. 92–93 i nast.
[7] Znaniecki, Rzeczywistość kulturowa, op. cit., s. 493.
[8] F. Znaniecki, Elementy rzeczywistości praktycznej, op. cit., s. 92–93.
[9] F. Znaniecki, Rzeczywistość kulturowa, op. cit., s. 500.
[10] Zwrot ontologiczny miał miejsce dużo później, jednakże u Znanieckiego możemy znaleźć inicjatywę podobnego myślenia.
[11] F. Znaniecki, Metoda socjologii, przeł. E. Hałas, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2008, s. 65–68.
[12] F. Znaniecki, Rzeczywistość kulturowa, op. cit., s. 545.
[13] Ibidem, s. 518.
Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.
Pogrzeb doktora Zdzisława Góralczyka – byłego ambasadora RP w Chinach i długoletniego prezesa Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Chińskiej zgromadził kilkadziesiąt osób. To zrozumiałe, Zdzisław miał 88 lat. W tym wieku grono potencjalnych uczestników takich smutnych uroczystości maleje z każdym rokiem. Rodzina, kilku ambasadorów z dawnej „starej gwardii”, trochę nieznanych bliżej osób. Pogrzeb uświetnił swoją obecnością Ambasador Chin w Polsce, na czołowym miejscu postawiono okazały wieniec od chińskich władz, upamiętniający zasługi Zmarłego dla rozwoju współpracy polsko-chińskiej i szacunku dla pełnionych przez Niego funkcji. Nie zauważyłem, niestety, żadnej oznaki pamięci ze strony polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w którym Zdzisław Góralczyk pracował prawie całe życie. W Chinach, jeśli dobrze zapamiętałem jego opowieści, spędził jako polski dyplomata 25 lat. Nie pojawił się najniższy nawet rangą przedstawiciel tego resortu, nikt nie przemawiał „w imieniu…”, nie dostrzegłem skromnej choćby wiązanki kwiatów. Rzadko zaglądam do gazet, mogłem więc nie zauważyć nekrologu od MSZ, choć zapewne go nie było. Nie pojawił się także reprezentant urzędu Prezydenta RP, który tak mocno dba o swoje prerogatywy przy mianowaniu ambasadorów.
Gdy obserwowałem ten zadziwiający brak szacunku ze strony urzędu mieniącego się być znawcą i strażnikiem protokołu dyplomatycznego, czyli po prostu dobrego wychowania, przypomniałem sobie znaczenie, jakie Chińczycy przywiązują do etykiety. A nauczyłem się tego od Zdzisława, wówczas skromnego sekretarza naszej Ambasady w Pekinie.
Było to pod koniec lat 70. ubiegłego wieku. Zostałem współprzewodniczącym mieszanej komisji polsko-chińskiej do spraw współpracy naukowo-technicznej i poleciałem ze swoją pierwszą wizytą do tego kraju. Chyba w 1979 r., bo z pewnością posiedzenie komisji odbywało się już po III Plenum KC KPCh, na którym Deng Xiaoping zainicjował nowy rozdział w dziejach Chin, mówiąc: „nieważne, czy kot biały, czy szary, ważne by łowił myszy”. Kończył się niesławnej pamięci okres rewolucji kulturalnej i Chiny wkraczały na ścieżkę, która zaprowadziła to państwo na medalowe podium światowej gospodarki. Pekin był jeszcze miastem hutungów, cudzoziemcy mogli mieszkać w jedynym wyznaczonym dla nich hotelu, ubóstwo było widoczne na każdym kroku.
W kwestiach nauki i techniki to my byliśmy nauczycielem, a oni tylko pilnymi uczniami. Współpraca ta była zresztą przez wiele lat uśpiona, ograniczała się do rytualnych gestów. Wyrazem stagnacji był fakt, że przez kilka lat wciąż odbywała się XIV sesja komisji, a w jej ramach kolejne posiedzenia. Po ceremonialnym rozpoczęciu przewodniczący delegacji chińskiej zapytał; czy kontynuujemy XIV sesję, a nasze posiedzenie jest tylko kolejnym spotkaniem, czy też będzie to sesja XV. W istocie pytano nas, czy jesteśmy za przyspieszeniem, czy za utrzymywaniem zamrożenia. Odpowiedź była jasna, bo byliśmy za rozwojem, ale Zdzisław szepnął: „Poproś o przerwę”. Podczas niej wyjaśnił, że dla Chińczyków zwlekanie z odpowiedzią jest oznaką szacunku, etykiety właśnie, widocznie zadali tak mądre pytanie, że musimy się nad nim zastanowić. Jeśli tak, to poprosiłem o przerwę do wieczora, a potem do rana. Rano powiedziałem: XV. Teraz ja zadałem pytanie: czy sporządzamy protokół w języku rosyjskim, jak dotychczas, czy w językach narodowych? Chińczyk poprosił o przerwę, potem o kolejną. Następnego dnia powiedział: w narodowych. Trochę to trwało, ale z dobrym skutkiem.
Funkcję współprzewodniczącego tej Komisji pełniłem dziesięć lat. Obserwowałem fenomenalny rozwój Chin i ich sukces w rywalizacji o czołowe miejsce w światowej polityce i gospodarce. Także w nauce i technice. Miałem wielu przyjaciół w Chinach, odwiedziłem ten kraj w sumie około 20 razy. Podczas jednej z bardziej bezpośrednich rozmów mój chiński przyjaciel, nieżyjący już niestety, Guo Zhenglin, powiedział: „Chińczycy cię lubią, bo znasz etykietę”. Znał ją przede wszystkim Zdzisław, ja tylko wykorzystałem jego sugestię.
Tę opowieść i te słowa chciałbym zadedykować śp. Ambasadorowi Góralczykowi, z którym potem przez wiele lat działaliśmy w TPP-Ch, a którego pożegnałem miesiąc temu na warszawskiej Wólce. Dobrze byłoby, gdyby jakiś wniosek wyciągnęli z tego też dygnitarze kreujący polską politykę, nie tylko zagraniczną. Etykieta, panowie, etykieta.
Fot. Parada tańca smoka podczas Chińskiego Nowego Roku. Autor: Scopio, Noun Project (CC BY-NC-ND 2.0)
Minął rok od dnia, w którym otrzymałem mailowy list od Stanisława Janickiego. I zapewne pięć dekad od ostatniego z nim spotkania w Kioto z okazji rozmowy z Sato Tadao, wybitnym znawcą kina japońskiego. Przypominam je sobie jakby za mgłą ukrywającą kawiarenkę na tle ogrodu przyświątynnego.
W tym samym liście Janicki przypomniał mi zdarzenie z 1968 roku. To znaczy spotkanie podczas wizyty reżysera Oshimy Nagisy z małżonką
Koyamą Akiko, słynną aktorką. Wówczas nie znałem Janickiego. Wtedy nie minęły jeszcze dwa lata od mojego powrotu ze studiów na Wydziale Literatury Uniwersytetu Waseda w Tokio. W ciągu dwóch lat studiów miałem również okazję obejrzenia wielu filmów japońskich. Nic więc dziwnego, że zostałem przez Ministerstwo Kultury poproszony o tłumaczenie zarówno filmu Oshimy podczas projekcji, jak i konferencji prasowej, w której uczestniczył – jak się okazało – Stanisław Janicki, który w tym czasie był już znanym filmowcem, ale chyba jeszcze nie pracował nad książką na temat kina japońskiego. Tego dnia podobno ułatwiłem Janickiemu spotkanie obojga artystów po konferencji prasowej.
Przypomniał mi to spotkanie, pisząc:
„w czasie pobytu (przed laty) Oshimy Nagisy i jego żony – bajkowej królewny – po oficjalnej konferencji prasowej, widząc i słysząc, jak Ty tłumaczysz, poprosiłem Cię o tłumaczenie naszej poważnej rozmowy. Zaprosiłem ich i Ciebie do mojego mieszkania na nieoficjalną rozmowę. Przecież to Ty ich skłoniłeś do takiej prywatnej, oczywiście poważnej, niepublicznej rozmowy. Spotkaliśmy się w moim prywatnym mieszkaniu (20 metrów kwadratowych)”.
Rozmowa o książce na temat kina japońskiego
A ja pamiętam tylko to późniejsze spotkanie w jego mieszkaniu, w którym był jeszcze pies, a jego woń niepokoiła mnie przez wiele lat.
To drugie spotkanie w mieszkaniu, chyba gdzieś na Mokotowie, związane było z planowaną książką na temat kina japońskiego. Odbyło się ono chyba na prośbę wydawcy (Wydawnictwo Artystyczne i Filmowe).
Wtedy rozmawialiśmy również o japońskich wpływowych krytykach filmowych, między innymi o Sato (imię Tadao), z którym w latach siedemdziesiątych XX wieku Janicki spotkał się w Kioto, a ja tłumaczyłem ich rozmowę. Później Janicki wymienił go w swej książce jako znawcę kina japońskiego, któremu wiele zawdzięczał, pisząc książkę pt. Film japoński. Fakty, dzieła, twórcy, opublikowanej dopiero w 1982 roku przez Wydawnictwo Artystyczne i Filmowe.
We wspomnianym liście napisał, że ja z tą książką (właściwie jest to imponujące, bogato ilustrowane kompendium wiedzy o kinie japońskim) miałem wiele wspólnego, a ja niewiele o tym pamiętałem. Może na wyjazd Stanisława do Japonii miał wpływ Oshima, twórca japońskiej nowej fali i jeden z najbardziej cenionych reżyserów. Ale o jego roli w zaproszeniu Janickiego do Japonii nic nie wiedziałem.
Czy był wtedy Staszkiem?
Stanisław Janicki nie pamiętał, ale miał nadzieję, że zwracałem się do niego per Staszek, chociaż jestem od niego o trzy lata młodszy. Miał też nadzieję na dalszą z nim współpracę, ale mu nie odpowiedziałem…Nie miałem już takiej możliwości.
Marzenia filmowe Andrzeja Wajdy
Jednak poprosił mnie o adres pocztowy i przysłał najnowszą swą książkę, tzn. Marzenia filmowe Andrzeja Wajdy (Wydawnictwo Austeria, Kraków, Budapeszt, Syrakuzy, 2023).
Odeon
Na pewno od ponad roku słuchałem fascynujących opowieści Janickiego o twórcach filmów i ich dziełach, zarówno amerykańskich, francuskich, jak również polskich, zwłaszcza zapomnianych. Zdarzało się to przypadkowo, gdy słuchałem RMF Classic. Ostatnio mogłem poznać recenzje filmowe Stanisława Dygata nadsyłane z Paryża kilka lat po wojnie. Oczywiście, objaśniał je interesująco, posługując się piękną dykcją, Stanisław Janicki. Dla mnie wyróżniającą cechą jego języka stała się głoska R, wymawiana jakby z francuska. W cytowanym liście wspomniał, że cykl felietonów w RMF nazywa się Odeon, co przywołuje skojarzenia teatralne czy po prostu widowiskowe, zwłaszcza że jego opowieści filmowe rozbudzają wyobraźnię i pozwalają przenieść się do wielu odeonów w Europie i w Ameryce.
W Starym Kinie
Miłośnicy kina zapewne pamiętają legendarny program W starym kinie (TVP, 1967–1999), którego twórcą był Janicki, człowiek zafascynowany sztuką filmową i doskonale przygotowany również do roli recenzenta, scenarzysty, pisarza i tłumacza. Dla mnie szczególnie ważnym jego dziełem był Film japoński (1982), świadczącym o jego fascynacji również kinem japońskim. Warto również wspomnieć, że Janicki do teatrów polskich wprowadził kilka sztuk japońskich, tłumacząc je razem z Kudo Yukio, wykładowcą języka japońskiego na Uniwersytecie Warszawskim i tłumaczem literatury polskiej. Wspomnę dwa dramaty, a mianowicie To ja jestem duchem, którego autorem jest Abe Kobo, oraz Markiza de Sade Mishimy Yukio.
Nie mam więc wątpliwości, że Stanisław Janicki fascynuje się nie tylko kinem amerykańskim, francuskim i polskim – to wiemy z jego opowieści w Odeonie – lecz także japońskim, a może nawet – podobnie jak i ja – marzy o wielu niezrealizowanych planach japońskich.
Wspomnienie ukazało się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.
1.
Mentalność potoczna uwielbia myślenie dwubiegunowe, w zamian nie znosi wszelkich niuansów. Tam, gdzie napotyka jakąkolwiek wątpliwość, stosuje metodę miecza Damoklesa. Wątpliwości i ambiwalencja rozstrzygane są na zasadzie radykalnego albo, albo. Na jednym krańcu sytuuje się „to, co swoje”, na drugim – „to, co obce”. Ważną rolę pod tym względem pełnią tu zaimki dzierżawcze: moje – twoje, nasze – wasze, swoje – nieswoje (czyli cudze).
Relacja przynależności odpowiadająca na pytanie: „Czyje to jest?” dotyczy nie tylko przedmiotów fizycznych, ale również spraw umysłowych i intelektualnych, np. moja opinia, mój światopogląd, nasza wiara, nasza ojczyzna. Przynależność jest relacją między częścią i całością. To, co „swoje” – wyklucza „cudze”. Nie jest to jednak stosunek pozbawiony aksjologii, świadczy o tym stopniowanie doznań i poczucia bliskości danego obiektu, jak w powiedzeniu: „bliższa ciału koszula”.
Sam fakt istnienia relacji między „bliskim i dalekim” ma ważny wymiar dla orientacji czasoprzestrzennej, jednak nakłada się na niego również aspekt psychologiczny, społeczny i polityczny; wszystkie one decydują o głębokich różnicach międzyosobniczych. Relacja przynależności z jednej strony „przygarnia” swoich, z drugiej zaś „odrzuca” innych.
Warto zestawić określenia z tym związane. Zacznijmy od pojęć, które opisują „przygarnianie”. Są to słowa: bliźni, sąsiad, krewny, rodak, krajan czy gwarowy swojak. Te słowa włączają jednostkę do jakiejś bliskiej wspólnoty. Wyliczmy także określenia z drugiej serii: cudzoziemiec, uciekinier, emigrant, imigrant, zesłaniec, bieżeniec, uchodźca, banita czy wygnaniec. Na pograniczu tych dwóch serii znajduje się określenie przybysz – w jego treści kryje się rodzaj ciekawości pomieszanej z nadzieją, że dana osoba może zostać nawet naszym przyjacielem. Ktoś, kto przybywa – czy to na czas określony, czy na stałe – jest pełen zagadek, jednych odpycha, innych pociąga. Zwykle jednak niepokoi. Niekiedy przypisuje mu się miano dziwaka albo odmieńca.
2.
Do takich refleksji skłaniają mnie różne prace poświęcone Zygmuntowi Baumanowi szczególnie biografia Artura Domosławskiego Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana oraz Izabeli Wagner Bauman. Biografia. Ich lektura ułatwia kontaminację wszystkich powyższych określeń.
Domosławski wybrał na tytuł swojej książki ekspresyjne słowo wygnaniec, którego scharakteryzował w 21 scenach z życia bohatera swojego studium.
Rodzi się pytanie o to, co uzasadnia taki tytuł książki, by ponad dziewięćdziesięcioletni żywot (1925–2017) podsumować jednym słowem? Aby odpowiedzieć, sięgnijmy również do biografii Baumana napisanej przez Izabelę Wagner. Tu na 700 stronach znajdujemy szczegółowe kalendarium życia filozofa, zebrane w następujących rozdziałach:
Szczęśliwe dzieciństwo w trudnych „okolicznościach”, Uczeń outsider, Uchodźczy los, Na radzieckiej ziemi, Rosyjski exodus, Święta wojna, Oficer Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, „Człowiek w społeczeństwie socjalistycznym”, Życie młodego adepta nauki, Lata nadziei, Antyromans z bezpieką, Rok 1968, Erec Israel, Brytyjski profesor, Intelektualista przy pracy, Globalny uczony.
Do tej kalendarzowej „ściągawki” można byłoby także załączyć mapę podróży Zygmunta Baumana, która obejmuje kilkanaście krajów. Poczynając od Polski, przez Związek Radziecki, Izrael, Wielką Brytanię, nie licząc wielu wyjazdów profesora na światowe i krajowe konferencje. W innych krajach Bauman przebywał w coraz to innym charakterze: przybysza, uchodźcy, migranta, wygnańca, osoby „wyklętej” czy też podziwianego przez wielu celebryty.
We fragmencie recenzji tej publikacji profesor Joanna Tazbir-Bakir pisze:
„Doskonała biografia Zygmunta Baumana pióra Izabeli Wagner to historia intelektualna naszych czasów opowiedziana na przykładzie perypetii człowieka, którego krajowa scena wypchnęła, bo do niego nie dorosła”.
Do listy powyżej wymienionych określeń dochodzi więc jeszcze jedno słowo: wypchnięty. Podczas gdy wygnaniec kojarzy się z jednoznacznym gestem przemocy, to wypchnięty sugeruje rodzaj zmowy prześladowców o nieczystych sumieniach. W każdym z tych pojęć, pełnych złych emocji, pobrzmiewa echo przemocy czy wręcz gwałtu.
Gdy śledzimy koleje życia Baumana, zarówno sytuacje przyjemne, jak i niesłychanie dramatyczne, opisane w monumentalnych biografiach Domosławskiego i Wagner, mamy wrażenie, iż był on człowiekiem mocno poturbowanym przez swój los wygnańca i banity. Tymczasem jedna z recenzentek, profesor Sheila Fitzpatrick widzi to zgoła inaczej:
„Uderzyło mnie jeszcze coś; to, że po wszystkich tych trudnościach i wygnaniach, Bauman nie tylko uparcie odrzucał rolę ofiary, lecz także udało mu się osiągnąć rzadki status – przynajmniej w przypadku interesujących biografii – człowieka szczęśliwego”.
Wedle Władysława Tatarkiewicza, autora klasycznego traktatu O szczęściu, to kluczowe pojęcie ma niezliczoną liczbę aspektów i wymiarów. Ostatecznie o jego sensie decyduje osobiście wypracowana postawa. Można bowiem być jedynie biernie „zdanym na los szczęścia”. Albo też aktywnie przeciwstawiać się nieszczęściu, a nawet wliczyć nieszczęście do końcowego bilansu własnego życia. Tak, jak to uczynił Tatarkiewicz w swoich Wspomnieniach, pisząc, że wszystkie złe przygody w ostatecznym rachunku „wyszły mu na dobre”. Zatem o wszystkim przesądza chęć rozumienia sensu własnego życiowego doświadczenia, jakie zyskujemy dzięki retrospekcji. Nie wystarczy bowiem po prostu przeżyć życie, trzeba je ponadto przemyśleć.
Maria Janion zasłynęła sentencją: „Żyjąc – tracimy życie”. Ten błyskotliwy paradoks daje się rozwiązać wtedy, gdy nie odróżniamy życia jako zwykłego trwania biologicznego od życia duchowego. Innymi słowy – od istnienia w popperowskim trzecim świecie, gdzie kumuluje się esencja czyjejś osobowości. Andrzej Nowicki, polski filozof i twórca inkontrologii (teorii spotkań) twierdzi, że po śmierci istniejemy w kulturze w postaci „wdziełowstąpienia”. Innymi słowy – istniejemy w utrwalonych dziełach kultury, w nauce, sztuce czy w wynalazkach technologicznych przesiąkniętych twórczą myślą.
3.
Dorobek naukowy Zygmunta Baumana oceniany jest często przez wielu jako wkład do teorii postmodernizmu, a szczególnie jego wariantu nazywanego często przez autora „płynną nowoczesnością”. Zwykle na drugi plan schodzi jego „socjologia rozumiejąca”. Tymczasem ów moment rozumienia, tego, co sam Bauman jako człowiek doświadczył, pozwoliło mu na dystans do własnych dramatów osobistych czy politycznych. Postawa rozumiejąca nie oznacza po prostu jednorazowego aktu z r o z u m i e n i a, ale również spojrzenie z boku i przyjrzenie się niejako z góry, z perspektywy długiego trwania. Krótko mówiąc, oznacza długotrwały proces, pełen pomyłek i sprostowań. Bywa tak, że człowiek w pewnym momencie orientuje się, iż sam sobie nieświadomie narzucił fałszywy obraz jak w znanym wierszu Juliana Tuwima Erratum.
Te wszystkie pomyłki i samozakłamania oraz ich korygowanie składają się na pełną panoramę naszej psychiki i na głębię nie tylko świadomości, ale również podświadomości. Całość naszego istnienia ujęta z poziomu meta przypomina przeczytaną księgę, do której dodano liczne aneksy i uzupełnienia, księgę wymagającą nieustannej egzegezy.
W tym kontekście pojawia się często forma wypowiedzi nazywana wyznaniami, przykładem mogą być rozważania świętego Augustyna. Są one dla autora formą spowiedzi, przyznawania się do przewinień i różnych grzechów. Głównym celem takich wyznań bywa chęć samozrozumienia, polegającego na refleksji nad własnymi czynami. Sensem czynienia wyznań jest także ich wysłuchanie przez innych, empatycznych ludzi. W końcu nawet ci, którzy nie mają sobie nic do zarzucenia, też popełniają grzech – grzech pychy. Fiodor Dostojewski nawołuje do pokory i współczucia: „Wszyscy jesteśmy biedni, wszyscy jesteśmy winni”.
4.
Autorzy obydwu biografii Zygmunta Baumana przedstawiają nie tylko chronologiczny zapis jego działań i zaniechań, ale podają też informacje o kontekście, w jakim miały one miejsce. Cenną dokumentacją okazały się w tym względzie materiały autobiograficzne, wykorzystane przez Izabelę Wagner, a zwłaszcza jej wywiady „na żywo” oraz tzw. manuskrypt, spisany i przekazany przez profesora córkom. W tym osobistym dokumencie opisał on różnorakie – miłe i przykre – przeżycia z młodości oraz traumatyczne wypadki w rodzinie. Jednym z takich wydarzeń była nieudana próba samobójcza ojca Zygmunta, Maurycego Baumana.
W osobie ojca Baumana poznajemy młodego, utalentowanego człowieka, który marzył o spokojnej kontemplacji i rozmyślaniu o sensie życia, jednak z przyczyn materialnych musiał zadowolić się posadą kupca. Urodzony jako polski Żyd, Maurycy utożsamiał się ze swoim narodem, był Izrealitą mieszkającym w Polsce, ale kochającym polską kulturę, zafascynowanym polskim językiem i myślącym po polsku. Gdy rodzinie Baumanów przyszło uciekać przed hitlerowskimi najeźdźcami do Związku Radzieckiego (do miasta Gorki), Maurycy wręczył Zygmuntowi na drogę list, który skłonił syna do nieustającej refleksji:
„To był list pełen miłości. Rozstawałem się teraz z rodzicami, zaczynałem inne, samodzielne życie – Ojciec pragnął, bym wiedział, co czuł do mnie przez wszystkie te lata, jaką rolę odgrywałem w jego życiu i jakiego wymarzył sobie mnie w przyszłości. Nie zabrakło też w liście ojcowskiej rady, mądrości życiowej, którą Ojciec chciał się podzielić z synem. To był jedyny kapitał, jaki mógł zostawić w spadku. Jego jedyny podarunek. «Pamiętaj – pisał – twój naród i tylko twój naród może docenić ciebie i twoją pracę. Pamiętaj: jesteś Żydem, należysz do żydowskiego narodu»”.
To jedno jedyne zdanie na zawsze utkwiło w pamięci Zygmunta jako „przykazanie” dane mu przez ojca, z którym potem zmagał się próbując zaakceptować jego treść:
„Mój naród? Kto to jest mój naród? I dlaczego mój? Dlaczego po prostu, że do niego należę? A czy muszę należeć? I czy naprawdę chcę należeć? A jeżeli chcę gdzieś należeć, dlaczego musi to być naród – coś, dokąd zostałem przypisany bez własnego udziału, wskutek selekcji dokonanej przez innych ludzi? I po co ta selekcja? Selekcja to odrzucenie, podział, antagonizm – dokładnie to, co przysparzało mi cierpień i budziło we mnie odrazę. Nie mogłem wiedzieć, czy Żydzi byli pod tym względem inni niż inne «narody». Żydów deptano i pogardzano nimi, lżono ich, prześladowano, a przecież byli nieugięci, nie poddawali się i pozostawali wierni sobie, nigdy nie ulegli pokusie wyparcia się swojej tożsamości, nawet gdy ich do tego zachęcano, obiecując nagrodę w postaci lepszego życia. Z tych przyczyn zasługiwali na głęboki szacunek. Jednakże przez co najmniej półtora wieku to samo odnosiło się do Polaków – a przecież z chwilą, gdy odzyskali niepodległość i znów poczuli się w domu, zaczęli pogardzać i traktować z pogardą, lżyć i prześladować Ukraińców, Białorusinów, Żydów – każdego, kto był pod ręką, na tyle blisko, by otrzymać przydział cierpienia.
A może Żydzi robiliby dokładnie to samo, gdyby dano im szanse? Nie życzyłbym sobie do nich «należeć», kiedy – przekonani o swojej świeżo uzyskanej sile, sile pięści i miecza raczej niż idei albo czystości sumienia – zaczną raptownie zapominać o tym, czego ich naucza ich własny Talmud, ta księga mądrości dla pokornych i cierpiących. Kiedy zapomną, że człowiek «powinien zawsze do tropionych, a nie tropiących» i że lepiej jest «być przeklętym niż tym, co przeklina». Kiedy przestaną słuchać starego mądrego Raby? Kiedyś przyszedł do Raby i powiedział: «Władca mojego miasta rozkazał mi zabić pewnego człowieka, jeśli odmówię – zginę». Raba odpowiedział: «Daj się zabić, a nie zabijaj. Czy sądzisz, że twoja krew jest czerwieńsza niż jego? Możliwe, że jego krew jest czerwieńsza niż twoja»”[1].
5.
Nieodparcie nasuwa się tu porównanie Maurycego, ojca Zygmunta, do postaci Ojca Jakuba, którego syn Bruno Schulz przedstawił jako Mistagoga zamieszkującego Regiony Wielkiej Herezji. Tak jeden, jak i drugi, wyrastają ponad pospolitość. Ojciec Zygmunta dał mu na drogę życiową pewne przykazanie, nad którym się bez przerwy zastanawiał. Mimo całej synowskiej miłości, młody Bauman nie był w stanie pozbyć się zwątpienia w ojcowską radę. Była ona bowiem swojego rodzaju dogmatem. Dogmatem przynależności do jednego tylko narodu. Taki stosunek przynależności zakłada bezalternatywność i zarazem jednoznaczną tożsamość. A tym samym ograniczenie wolności wyboru, która przecież jest jedną z najwyższych ludzkich wartości, podkreślającą autonomię i potrzebę samostanowienia.
Kto wie, czy Zygmunt Bauman – socjolog rozumiejący – swojej koncepcji płynnej rzeczywistości nie stworzył przeciwko dogmatowi bezwzględnej przynależności do jakiegoś jednego „wybranego narodu” albo „wybranego systemu”? Wprawdzie płynność ma wiele wad, ale w zamian znosi wszelkie sztywne ramy i nieprzekraczalne granice. Ponadto pomniejsza wszelkie zgrubienia na węzłach, pozwala na elastyczność relacji między „swoimi” i „obcymi”. Łagodzi „nieprzejednane” spory i animozje. Zapobiega wrogości, otwiera na różnice, a przez to sprzyja tolerancji. W epoce globalizacji, chcąc nie chcąc musimy przyjmować jednakowe standardy, choćby tylko ekonomiczne i administracyjne. Między Scyllą unifikacji a Charybdą indywidualizacji rozciąga się wszakże obszar różnorodności, przynajmniej prywatnej. Tym bardziej, iż tendencja mulitikulturowości przyciąga współczesną młodzież, obiecując jej uczestnictwo we wspólnocie kulturowej i obyczajowej.
Przekleństwo jednorodności ulega zawieszeniu dzięki zdobyczom New Age, które dopuszczają wszelkie mieszaniny religijne, wyznaniowe, językowe czy stylistyczne. Oczywiście, nawet w całkowicie upłynnionej rzeczywistości pojawia się potrzeba znalezienia sobie jakiegoś azylu trwałości. Niszy, gdzie dana osoba czuje się bezpieczna i kochana.
6.
Janina Bauman, pierwsza żona Zygmunta, kiedyś w rozmowie ze mną użyła określenia „kieszonka przynależności”. Miała przy tym na myśli grono naszych wspólnych przyjaciół m.in. z Lublina, gdzie spotkaliśmy się podczas konferencji i z okazji spotkania z czytelnikami jej opowiadań. W wymianie korespondencji często wspominała Lublin jako „miasto serdeczne”, przyjazne dla przybyszów. „Kieszonka przynależności” – tak właśnie nazwana przez autorkę Zimy o poranku, wspomnień z dzieciństwa w cieniu Holokaustu, w moich oczach stanowi rozwiązanie dylematu: „wygnaniec na obczyznę” kontra „przybysz do lokalnej ojczyzny”.
Bezsprzecznie, każdy człowiek potrzebuje przynależności do jakiejś wspólnoty, czy to rodzinnej, czy narodowej, ale nie może ona nikogo determinować w sposób ostateczny. W pewnym momencie dorosły już człowiek powinien przerwać pępowinę i rozpocząć życie na własny rachunek. Witold Gombrowicz nieco ironicznie domagał się, by zastąpić Ojczyznę – Synczyzną.
Cyprian Kamil Norwid pisał: „Ojczyzna to zbiorowy obowiązek”. To prawda, jednak każdy podmiot zbiorowy składa się z jednostek, którym przysługuje prawo posiadania indywidualnych rysów, odrębnych charakterów, a nade wszystko – swoboda wyboru. Bez tego bylibyśmy tylko manekinami w teatrze kukiełkowym. Sfera uczuć, przytłumiona przez instynkt zbiorowy, wyrodnieje i ulega patologii.
Ojcowskie przykazanie: „Pamiętaj, jesteś Żydem, należysz do żydowskiego narodu!”, dla Zygmunta Baumana oznaczało brak wyboru, zamknięcie perspektywy, zatrzaśnięcie bramy. Tymczasem tożsamość człowieka nie musi być ciasną klatką. Nie jest bowiem substancjalna, winna podlegać procesom rozwoju, w którym jest miejsce na wielość jej postaci. Tożsamość nie musi też być „takożsamością”, powieleniem standardu. Ma w sobie potencjał do wielorakości. Tego się właśnie domagał Julian Tuwim, protestując przeciwko antysemitom: „O tym, kim jestem – Żydem czy Polakiem, decyduję sam!”.
Dlatego też przynależność jest również kwestią własnej woli. Sami wybieramy swoją „kieszonkę przynależności” tak jak Janina Bauman. Odrzucając przynależność narzuconą przez innych, zwłaszcza nietolerancyjnych i wrogich.
Z takiej wspólnoty wybranych przyjaciół, wypróbowanych przez życie, nie sposób uczynić „wygnańców”. Zarówno Zygmunt, jak i jego żona Janina, mówiąc słowami Adama Michnika „dorośli do swojej biografii”. Osiągnęli status człowieka szczęśliwego.
Przypomnijmy raz jeszcze uwagę Tatarkiewicza o bilansie życiowym. Nawet do czyjejś dramatycznej biografii wystarczy wnieść erratę i zamiast „rozpaczy” wstawić „miłość”.
Korzystałam m.in. z następujących pozycji:
Artur Domosławski, Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana, Wielka Litera, Warszawa 2021, 906 stron.
Izabela Wagner, Bauman. Biografia, Czarna Owca, Warszawa 2021, 837 stron.
[1] I. Wagner, Bauman, Warszawa 2021, s. 102–103.
Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.
Znużony jazgotem politycznych sporów, nabierających nieznośnego kolorytu w okresach erekcji wyborczych, przyspieszyłem wyjazd na wakacje i już w maju odwiedziłem Mierzeję Wiślaną, Zalew i Żuławy. Niewiele się tam zmieniło od ubiegłego lata. Słynny Przekop nadal poraża niczym niezmąconą ciszą, a przypomnę, że 17 września (za dwa i pół miesiąca) upłyną 2 lata od otwarcia tej inwestycji. Łódka się kołysze, motorek warczy, a ja wciąż nie mogę dociec, po co jedliśmy tę żabę. Vis-à-vis Krynicy Morskiej usypano wprawdzie Wyspę Kaczyńskiego (tak miejscowi nazywają to wysypisko rzecznego mułu), 2,5 km x 1,5 km, całkiem okazałą, ale to jedyny znak żywotności całego przedsięwzięcia. Płynąc w kierunku Elbląga, organoleptycznie stwierdziłem, że nadal nie wiadomo, co z tym fantem zrobić. Elbląg miał stać się czwartym portem narodowym, a płynące strumieniem statki dowodzić suwerenności polskiego mocarstwa (nie musimy prosić Ruskich o zgodę na skorzystanie z Cieśniny Piławskiej, którzy, jak to Ruscy, nie byli zbyt skłonni do wydawania takiej zgody) i prężności gospodarki. Budowa toru prowadzącego do portu posuwa się naprzód dość wolno, a szkielety dawnych elbląskich zakładów przypominają, że niczego ważnego z tego ośrodka wywieźć się nie da, a przywieźć też nie, bo i po co. Okoliczni mieszkańcy na pytanie, co myślą o sztandarowej inwestycji PiS, odpowiadają tajemniczo, że ktoś, kto podjął tę decyzję, z pewnością wie, czemu ona służy, ale powtórzyć tego swoimi słowami nie potrafią. Jedynym zadowolonym z takiego obrotu sprawy okazał się właściciel melexa, którym wozi – za grube pieniądze – przyjezdnych z Krynicy Morskiej na Przekop. Port stoi, jak stał rok temu i wcześniej. Utrzymanie tych budowli i ludzi, którzy ten nieczynny twór obsługują, wymaga trochę pieniędzy i rozwiązań organizacyjnych. Jak dotąd pojawił się jedynie statek „Generał Kutrzeba”, kursujący wzdłuż toru podejściowego, choć nie wiem, czy jego zadanie nie ogranicza się do robienia wrażenia, że coś się dzieje. Jest statek, jest żegluga!
Przed dwoma bodaj laty opowiadałem się za machnięciem ręką na megalomańskie rojenia i za turystycznym ożywieniem tego pięknego skądinąd zakątka RP (niczym nieskalana natura!!!), ale w połowie drogi z Krynicy do Elbląga moja koncepcja runęła, bo skoro zabetonowano już pół drogi, to jak zachować tę naturę w dziewiczej postaci? Zawijamy do Tolkmicka (2700 mieszkańców), sanitariaty nawet czyste, choć diabelnie drogie. Wyjście z łódki na nabrzeże graniczy z cudem, trzy razy się gramoliłem, zanim się udało. Do portu we Fromborku (2400 mieszkańców) nie sposób przybić, całe nabrzeże rozgrzebane, termin oddania do użytku ciągle się opóźnia. Konia z rzędem, jeśli ktoś poda przykład ukończenia jakiejkolwiek inwestycji budowlanej w terminie. Do głowy przychodzą mi też inne myśli wrogie (może to wredne podszepty Ruskich, Krynicę od granicy dzieli ok. 15 km, a Piaski ledwie 3), że do narodowej tradycji należy wystawianie połowy zadka zza krzaka (w oryginale brzmi to dosadniej, ale Naczelny Redaktor nie pozwala). Ani przemysł i transport, ani ekologia. Ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra, jak mawiał niegdyś w desperacji Władysław Gomułka. A jak ze swoimi myślami wkroczyłem na tę schizmatycką ścieżkę, to przepadło. Już będę nią podążał, choć miałem jechać na wakacje i utonąć w ciszy.
Kiedy kończył się w Polsce socjalizm, powinien nastać kapitalizm. Jeśli tak, to zamiast centralnego planowania i rozdzielnictwa gospodarkę powinny kształtować i oceniać prawa i kryteria rynkowe. Zamiast własności państwowej miała być dominacja prywatnej, a ta państwowa, jeśli już, istnieć w postaci szczątkowej. Utworzono nawet ministerstwo przekształceń własnościowych. Skoro przemianowano je na ministerstwo aktywów państwowych, mój skromny umysł nie jest w stanie tego ogarnąć. Pies czy wydra? Ostatnie lata były okresem renacjonalizacji gospodarki, a nie prywatyzacji. Pięć miesięcy to za mało na odwrócenie trendu, jasne, ale nawet deklaracji się nie doczekaliśmy. Szkoda, bo to sprawa fundamentalna. Woda chlupie wokół, w mojej głowie też, niczego nie rozumiem, trudno. Prawa niby rynkowe, ale liczba wyjątków, odstępstw, ustępstw, szczególnych względów i czego tam jeszcze jest tak duża, że żaden umysł tego nie ogarnie. Małorolni, wielodzietni, młodociani, pracujące babcie i ci, których po prostu nie stać, wyliczyć wszystkich wyjątków od reguły nie sposób. Rynek i prywatyzację chyba diabli wzięli.
A że krążymy wokół granicy, myśl niesforna podąża za biednymi uchodźcami. Miały ustać pushbacki, nie ustały. Nagadaliśmy się po kokardę, były minister (ulubieniec Prezydenta) rozgadał się na temat gwałcenia krów, poseł Sterczewski nabiegał się po granicy, nawet „pogranicznik” wywrócił się, biegając za nim, Agnieszka Holland film nakręciła, a teraz co? Nadal wypychamy desperatów na Białoruś, a oni przerzucają ich na polską stronę, dzień jak co dzień.
Pochłonięty niewesołymi myślami dopływam do Elbląga, a tam knajp mrowie, podążam do jednej, golonki serwują pachnące, z przypieczoną skórką, ślinka leci. Zażeram z apetytem, a tu nagle dostaję wiadomość (przeklęte media społecznościowe), że według jakiegoś tam instytutu spraw międzynarodowych 2,5 miliona mieszkańców Sudanu może umrzeć z głodu do września 2024 roku (sic!, niewiarygodne, prawda?). W oryginale „estimated excess mortality at about 2.5 million people (about 15% of the population in Darfur and Kordofan) by the end of September 2024”. Golonka staje mi kością w gardle, wracam na łódkę, woda wokół i w głowie chlupie, bo złośliwa bestia podpowiada, że za niewielką część wydatków wojskowych, a może lepiej – wojennych, dałoby się uratować te 2,5 miliona Sudańczyków. Tłusty chudego nie zrozumie, a zanim gruby schudnie, chudy umrze, takie prawa panują od wieków. Ale, ale, co z tymi pushbackami?
Uciekam z Elbląga i od durnych myśli. Na Żuławy, bo tam cisza, szuwary, czaple, spokój. Łódek niewiele, wędkarzy kilku, imponujących sukcesów nie mają. Dobre wrażenie robi Nowy Dwór Gdański. Miasteczko stara się o przyciągnięcie turystów, łazienki nowe, bardzo eleganckie. Mnie Żuławy ciągną z całkiem innego powodu. Kilka miesięcy temu opublikowałem w „Res Humana” recenzję książki Mirosława Słowińskiego Przeżyć tę jedną zimę (nr 2/2024). Choć niemieccy ewangelicy, których opisuje, lokowali się nieco bliżej Konina, ale Żuławom i mennonitom – osadnikom holenderskim, którzy zagospodarowali ten teren, poświęcił Słowiński też sporo uwagi. Mieli dość surowe obyczaje, obowiązywał ich m.in. zakaz noszenia i używania broni (co z góry pozytywnie mnie usposabia), zakaz składania przysiąg, sprawowania wysokich urzędów, chrzest osób w pełni świadomych (po ukończeniu 14 roku życia) itp. Szlak poszukiwaczy historii zaprowadził nas do Żelichowa, niewielkiej wsi nad rzeką Tugą, niedaleko od Nowego Dworu Gdańskiego. Przywilej lokacyjny nadał tej wsi w roku 1352 wielki mistrz krzyżacki Winrich von Kniprode. W tym samym roku został tam wzniesiony kościół dla mennonitów i ewangelików. Potem przechodził z rąk do rąk i dziś jest świątynią obrządku grekokatolickiego. Gdzie Rzym, a gdzie Krym? Żeby zasięgnąć języka, trzeba odwiedzić knajpę „Mały Holender”. Otóż dziś mieszkańcy Żelichowa to niemal w całości wysiedleńcy z Bieszczadów i Beskidu Niskiego, których relokowano tu w ramach akcji „Wisła”. Jak widać, wędrówki ludów dotyczą nie tylko czasów nam współczesnych. Gdyby pushbacki stosowano w latach czterdziestych, zapewne nikt z potomków Łemków i Bojków nie przetrwałby na Żuławach. A tak mają szansę zademonstrować swoją tradycję i ukazać ją wespół z tradycją rdzennych mieszkańców tej ziemi. Czy na pewno rdzennych? No, nie, przecież osadnicy holenderscy (czy olęderscy) też skądś napłynęli. Pozostał po nich Cmentarz Jedenastu Wsi z XVII wieku, ulokowany w należącej do Żelichowa osadzie Cyganek.
By uczcić dawnych mieszkańców tych ziem, których już nie ma, zamówiliśmy lokalne piwo i kociołek mennonicki. A potem do Rybiny, gdzie skończyliśmy wyprawę.
A co z Piaskami, które od dawna są jedną z moich zaprzepaszczonych miłości? Tak jak Krynica Morska stały się zbieraniną domów pobudowanych bez planu i bez sformułowania ogólnego przeznaczenia. Dawno temu, za Gierka, Krynica Morska miała przyciągać zagranicznych turystów, a Piaski krajowych. Nic z tego nie wyszło. Obie miejscowości rozwijały się żywiołowo i nadal tak jest. W Piaskach nie ma mariny, ale można przycumować (jak w latach 60. ubiegłego wieku). Ale, choć to wciąż maj, otwarta była restauracja, a w niej smaczny sandacz, zapewne z miejscowych połowów. Postęp, mospanie! Za to plaża i morze jak za dawnych lat. I jak 50 lat temu na plaży poniewierają się zardzewiałe szczątki wyciągarki do rybackich łodzi i innych sprzętów. Przeżyliśmy Bolesława, Wiesława i Jarosława, a ja dalej siedzę na kawałku żelastwa i sentymentalnie patrzę w morze. Pora wracać
.
Felieton – napisany w maju 2024 r. – ukazał sie w numerze 4/2024 „Res Humana”
Kosmos fascynował ludzi niemalże od zarania dziejów. Fascynacja ta znalazła swój wyraz w mitach, legendach, baśniach i poematach. Częstym motywem tych opowieści były odbywane przez bogów, herosów, a nawet zwykłych ludzi wyprawy kosmiczne. Fantazja twórców wspomnianych utworów nie ograniczała się tylko do zwykłych podróży międzyplanetarnych. Przestrzeń kosmiczną uczynili oni bowiem także areną toczonych między bogami walk. Przykładem może być chociażby staroindyjski epos Mahabharata, w którym toczona z użyciem kosmicznych machin wojennych – wimanów – wojna kończy się zagładą starożytnej cywilizacji.
Na realizację swoich marzeń o kosmicznych podróżach ludzkość musiała jednak poczekać praktycznie do lat 50. XX stulecia, kiedy to w przestrzeni okołoziemskiej pojawiły się pierwsze stworzone ręką człowieka obiekty[1]. Chociaż rozpoczęty wówczas wyścig kosmiczny pomiędzy USA i ZSRR miał oficjalnie naukowy charakter, to jednak nawet niewtajemniczeni mogli dostrzec, iż tak naprawdę chodzi o rozwój techniki wojskowej, m.in. związanej z budową międzykontynentalnych rakiet balistycznych.
Plany na militarne wykorzystanie przestrzeni kosmicznej pojawiły się jednak jeszcze przed rozpoczęciem kosmicznej rywalizacji wielkich mocarstw. Już w 1954 roku, czyli jeszcze przed wystrzeleniem przez ZSRR pierwszego sztucznego satelity Ziemi Sputnik-1, narodził się w głowach amerykańskich strategów pomysł wykorzystania przestrzeni kosmicznej dla celów szpiegowskich. Rozpoczęte zostały wówczas prace nad opatrzonym kryptonimem „Feed Back” programem budowy satelitów rozpoznania fotograficznego. Cztery lata później, w lutym 1958 roku, prezydent USA Dwight D. Eisenhower zatwierdził program budowy satelitów szpiegowskich CORONA. Wynikiem programu było pojawienie się w przestrzeni kosmicznej pierwszego, testowego satelity szpiegowskiego KH-1[2]. Niedługo po nim, bo już w 1962 roku, w kosmosie pojawiły się także radzieckie satelity rozpoznania fotograficznego Zenit. Dziś oprócz Rosji i USA swoje satelity szpiegowskie posiada kilkanaście państw, wśród których są nie tylko takie mocarstwa jak Chiny, Indie czy Wielka Brytania, lecz również mniejsze państwa, m.in. Iran, Izrael oraz Korea Północna. Satelitami rozpoznania optycznego dysponują także podmioty pozapaństwowe. Przykładem może być amerykańska firma Maxar Technologies Inc., która świadczyła usługi z zakresu optycznej obserwacji Ziemi. W 2022 roku firma ta opublikowała zdjęcia rosyjskich kolumn wojsk w Ukrainie.
Nie trzeba dodawać, iż współcześni „kosmiczni szpiedzy” znacznie różnią się swoimi parametrami i umiejętnościami od poprzedników z serii KH i Zenit. Poszerzeniu uległ także zakres stojących przed nimi zadań. Oprócz „klasycznego” rozpoznania optycznego zajmują się one także rozpoznaniem radioelektronicznym i telemetrycznym oraz, w ramach wczesnego ostrzegania, wykrywaniem startu rakiet balistycznych.
Należące do poszczególnych państw oraz innych ponad- i pozapaństwowych podmiotów floty wojskowych satelitów nie składają się rzecz jasna wyłącznie ze sputników rozpoznawczych. Sporą ich część stanowią m.in. satelity nawigacyjne. Pierwsze tego typu satelity zaczęły pracować dla potrzeb amerykańskiej marynarki wojennej już w 1964 roku (system NAVSAT). Dziś systemami nawigacji satelitarnej dysponują nie tylko USA (GPS), lecz również Rosja (GLONASS), Chiny (BeiDou), Indie (IRNSS), Japonia (QZSS), Francja (DORIS) i Unia Europejska (Galileo). Wymienione systemy wykorzystywane są zarówno do celów wojskowych, jak i komercyjnych.
Kolejną grupę satelitów podwójnego, wojskowo-cywilnego zastosowania stanowią satelity telekomunikacyjne. Nowe, hybrydowe formy prowadzenia wojny, w szczególności działania w przestrzeni informacyjnej, sprawiają, iż w przypadku satelitów telekomunikacyjnych dominować zaczyna ich szeroko rozumiane militarne zastosowanie. Tyczy to nie tylko satelitów używanych przez podmioty państwowe, lecz również tych znajdujących się w prywatnym posiadaniu. Przykładem może być chociażby wykorzystanie podczas wojny w Ukrainie należącego do amerykańskiej prywatnej firmy SpaceX satelitarnego systemu telekomunikacyjnego Starlink. Ukraińskie Siły Zbrojne wykorzystują satelity Starlink m.in. do sterowania i łączności z atakującymi wojska rosyjskie dronami. Paradoksem może być fakt, że dzięki zdobytym terminalom ze wspomagającego Ukraińców systemu korzystają także Rosjanie.
Planujący działania wojenne w przestrzeni kosmicznej stratedzy znaleźli bojowe zastosowanie dla wykorzystywanych w stricte naukowych celach mikro-, nano- i pikosatelitów. Te wykorzystywane do pomiaru wiatru słonecznego i testowania nowych technologii (żagli słonecznych) satelitarne drobnoustroje mogłyby posłużyć do… niszczenia swoich większych kolegów. Rozpędzone do dużych prędkości, wprowadzone na orbitę „dużego” satelity rozpoznawczego, nawigacyjnego lub telekomunikacyjnego mogą one w razie kolizji doprowadzić do jego poważnego uszkodzenia i wyłączenia z eksploatacji. Innym militarnym zastosowaniem satelitarnej drobnicy byłaby pomoc w cybernetycznym przejmowaniu i przeprogramowywaniu satelitów przeciwnika.
Likwidacji satelitów przeciwnika służą nie tylko inne satelity. Zneutralizować je bowiem można także, trafiając pociskiem rakietowym, za pomocą zakłóceń radioelektronicznych, a także laserowo i cybernetycznie. Zaskoczeniem nie będzie zapewne fakt, iż pomysły na zwalczanie wrogich satelitów pojawiły się zarówno w USA, jak i ZSRR już w latach 50. XX wieku. Początkowo planowano użyć do tego celu wystrzeliwanych z Ziemi pocisków rakietowych. Z czasem pojawiły się bardziej oryginalne pomysły, takie jak np. niszczenie satelitów za pomocą wywołanego atomowym wybuchem impulsu elektromagnetycznego oraz przy użyciu laserów. Obecnie sprawnymi rakietowymi systemami antysatelitarnymi dysponują Chiny, Indie, Rosja i USA. Według różnych informacji zdolnymi zniszczyć satelitę rakietami Arrow (Hetz)3 dysponuje także Izrael. Ambicje posiadania własnych systemów antysatelitarnych mają zapewne także i inne państwa. Ambicji tych nie powstrzyma przyjęta 1 listopada 2022 roku przez grupę roboczą ONZ uchwała wzywająca państwa do rezygnacji z testów rakiet antysatelitarnych. Uchwała ta nie jest bowiem prawnie wiążąca.
Zupełnie jak w Gwiezdnych wojnach, do niszczenia satelitów przeciwnika wykorzystywać można laser. Jak na razie przy pomocy laserów można jedynie oślepić wrażego satelitę. Takimi możliwościami dysponować mają rosyjskie naziemne systemy laserowe „Piereswiet” i „Kalina”. W planach kosmicznych wojen lasery mają jednak nie tylko oślepiać satelity przeciwnika. Ich przeznaczeniem ma być bowiem także zestrzeliwanie sputników, rakiet balistycznych i innych obiektów kosmicznych przeciwnika. Koncepcja takiego wykorzystania laserów pojawiła się już prawie 40 lat temu w opracowanym przez USA programie Strategicznej Inicjatywy Obronnej (SDI). Według pracujących nad tym programem specjalistów wykorzystywane do zwalczania rakiet balistycznych potencjalnego przeciwnika działa laserowe miały być umieszczone w przestrzeni kosmicznej. Planujący SDI zdali się zapomnieć, iż 10 października 1967 roku zarówno USA, jak i ZSRR ratyfikowały zatwierdzony jeszcze w grudniu 1966 roku przez Zgromadzenie Ogólne ONZ Traktat o Przestrzeni Kosmicznej, który zobowiązywał strony do pokojowego wykorzystania przestrzeni kosmicznej.
Zdaje się, iż o wspomnianym traktacie nie wiedzą lub nie pamiętają także współcześni stratedzy i spece od geopolityki, którzy otwarcie kreślą wizję gwiezdnych wojen XXI stulecia. Ich plany przekształcenia kosmosu w pole przyszłych bitew wynikają nie tylko z czysto ludzkiej chęci zdominowania innych ludzi, lecz mają także swoje ekonomiczne przyczyny. Przeprowadzone badania wykazały bowiem, iż w kosmosie pełno jest niezbędnych naszej ziemskiej gospodarce pierwiastków i minerałów. Sporo z nich znajduje się, jak na warunki kosmiczne, stosunkowo blisko Ziemi, np. na Księżycu, Marsie i na krążących w naszym układzie słonecznym planetoidach. Jest więc o co się bić.
Wychodząc z założenia, iż kto przejmie kontrolę nad kosmosem, kontrolować będzie także całą Ziemię, stratedzy planują rozmieścić na okołoziemskich orbitach oraz na Księżycu systemy uzbrojenia zdolne razić nie tylko cele znajdujące się w kosmosie, lecz również na Ziemi. Co ciekawe, koncepcję takiej broni przedstawił już w latach 70. XX wieku amerykański pisarz SF Jerry Eugene Pournelle. Tajemnicą Poliszynela jest, iż koncepcja Pournelle’a znalazła swoje odbicie w przygotowanym w 2003 roku przez Siły Powietrzne USA projekcie „Thor”. Zgodnie z nim w przestrzeni kosmicznej ma zostać umieszczony specjalny satelita, który w razie potrzeby ostrzelałby wybrane cele na powierzchni Ziemi rozpędzonymi do dużej prędkości, ważącymi ok. 8 ton wolframowymi prętami, tzw. „rózgami Boga”.
Jak to z planami wojennymi bywa, wcześniej lub później pojawi się ktoś, kto nie zważając na międzynarodowe zobowiązania przystąpi, w imię jakiejś obłąkańczej idei lub pod pozorem obrony przed potencjalnymi wrogami, do ich realizacji. Koszty takiego przedsięwzięcia będą ogromne, znacznie przekraczające te przeznaczone na ziemskie zbrojenia. Pojawić się więc musi pytanie o sens takiej inwestycji. Pieniądze, które trzeba będzie przeznaczyć na kosmiczne zbrojenia, można przecież przeznaczyć na cele związane z pokojową eksploracją kosmosu. Pokojowa eksploracja kosmosu przyniesie nam bowiem o wiele więcej korzyści niż próby przeniesienia w przestrzeń kosmiczną naszych ziemskich sporów. Ponadto może ona stymulować procesy integracyjne tu na Ziemi. Nasze ziemskie spory, podziały i granice bledną wobec potęgi kosmosu. W szerokim kosmicznym ujęciu nie jesteśmy więc Polakami, Niemcami czy Rosjanami, lecz mieszkańcami jednej z miliardów planet, a możliwe, że jedną z wielu zamieszkujących kosmos cywilizacji. Dlatego też tylko wspólnie, we wzajemnej współpracy nas ludzi z planety Ziemia, możemy sięgnąć po jego bogactwa. Bogactwa, które powinny służyć całej ludzkości, a nie tylko wybranym.
[1] Pierwszy skonstruowany przez człowieka obiekt został wystrzelony w bliską przestrzeń okołoziemską już w roku 1944. Była to niemiecka rakieta MW 18014 typu A4 (V-2).
[2] Skrót KH pochodzi od słowa Keyhole – dziurka od klucza.
Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.
Zob. tegoż autora:
Ludzki umysł polem walki wojny kognitywnej
Wojna w przestrzeni informacyjnej
Sztuczna inteligencja w służbie Marsa
1.
Generalny ogląd tego, co dzieje się po wyborach do Parlamentu Europejskiego, prowadzi do wniosku, że orientacja liberalno-lewicowego modelu demokracji traci wszędzie swoje wpływy, a stabilna dotąd Europa skręca na prawo.
We wszystkich regionach świata od wielu lat demokratyczny sposób sprawowania rządów kurczy się. Niemal w połowie krajów odnotowano w ostatniej dekadzie spadek co najmniej jednego z wielu stosowanych w pomiarze kluczowych wskaźników funkcjonowania demokracji. W ostatnich dwóch latach nastąpiło pogorszenie wyników długoletnich i silnych demokracji, w tym: Austrii, Luksemburga, Holandii, Portugalii i Wielkiej Brytanii. Rok 2023, mierzony pod względem obszarów poprawy i spadku w poszczególnych krajach, był siódmym rokiem z rzędu, w którym więcej krajów doświadczyło spadku procesów demokratycznych niż ich poprawy. Ten trwały trend spadkowy jest najdłuższym tego rodzaju od 1975 roku. Krótko mówiąc, demokracja, która już wcześniej była w tarapatach, nie tylko w Europie, ale także w wielu państwach na innych kontynentach, znowu pochyliła się ku upadkowi.
Już ostatni raport The Global State of Democracy z 2023 roku zapowiadał duże spadki i to w krajach, które uważano za zdrowe demokracje. Jednocześnie miały miejsce także zachęcające przebłyski poprawy, które wystąpiły m.in. w Polsce i innych krajach, w których poziom ucisku od wielu lat utrzymywał się na stałym poziomie. Ta zmiana napawała optymizmem. Paradoksalnie inwazja Rosji na Ukrainę początkowo zmobilizowała poparcie społeczne dla demokracji w Europie. Jasno pokazała, jaka jest stawka, gdy wysiłki na rzecz demokratyzacji zawiodą – tak jak w Rosji. Jednak już po wyborach do PE we Francji, Niemczech, a jeszcze wcześniej w Italii, proces odradzania się autorytaryzmu znowu przyspieszył, tym razem w największych krajach UE. Szok był tym większy, bo Europa na czele z tymi kluczowymi skonsolidowanymi demokracjami pozostawała przecież jeśli nie bastionem demokracji to regionem o najlepszych wynikach na świecie. Zjawisko to tłumaczono oddziaływaniem, tym razem przedłużającej się wojny w Ukrainie. Zaczął się bowiem uwidaczniać jej znaczący (negatywny) wpływ zarówno na gospodarczą dynamikę regionalną, jak i wewnętrzną w UE. Kwestie bezpieczeństwa stały się kwestią priorytetową nie tylko dla Polski i innych państw sąsiadujących lub zaangażowanych w spory z Rosją. Ponadto unijne instytucje polityczne i społeczne borykają się – i dalej będą musiały się borykać – z wyzwaniami związanymi z napływem nowych fal uchodźców, już nie tylko z Ukrainy, ale także już z permanentnym kryzysem migracyjnym w regionie Morza Śródziemnego. W Polsce także z wojną hybrydową nasilającą się na wschodniej granicy UE, kryzysem energetycznym i finansowym, a także wzmożonymi wysiłkami dyplomatycznymi i finansowymi na rzecz udzielenia wsparcia wojskowego Ukrainie.
Nigdy wcześniej nie było czegoś takiego. Fundamentalne elementy składowe demokracji stały się zagrożone. Populistyczna prawica ze swoimi radykalnymi poglądami na temat szybkiego zakończenia wojny gromadziła w wielu krajach coraz więcej zwolenników.
2.
Paradoksalnie, pod wieloma względami kryzys demokracji ma miejsce również w Polsce, której restytucją do grona państw elity demokratycznej zachwycała się większość liderów krajów UE. Bo jeśli coś nowego się wydarzyło na polskiej scenie politycznej, to wynik czerwcowych wyborów wskazuje, że już w pół roku po wyborach do Sejmu wykształciła się nowa alternatywna opcja polityczna, w postaci możliwości zawiązania koalicyjnego rządu prawicowo-populistycznej formacji PiS i skrajnie prawicowo-nacjonalistycznej koalicji – Konfederacji. Na razie jest to tylko niesymetryczna koalicja na papierze. Ale jeśli taki trend prawicowy nakręcany wojną w Ukrainie utrzymałby się, to do takiej koalicji prawicy mogłyby dołączyć także inne ugrupowania, zwłaszcza te, które reprezentują poglądy wyborców skrajnie konserwatywnych obyczajowo, jak np. PSL czy wzrastającej liczby zwolenników militaryzacji kraju wśród elit finansowych. Także niemała część drugiego członu Trzeciej Drogi – partii Szymona Hołowni – bliskiej Ordo Iuris (grupy interesu artykułującej postulaty episkopatu Kościoła rzymskiego), zakotwiczonej obecnie w centrum, ale wyraźnie zmierzającej ku orientowaniu się w kolejnych wyborach (prezydenckich) na pozyskanie głosów nie-żelaznych wyborców pisowskich, zwłaszcza tych o orientacji chadeckiej.
To, że układ sił na scenie politycznej przesuwa się na prawo, nie znaczy, że lewica przestała się liczyć, choć utraciła wiele z wciąż niemałego potencjału wyborczego. Wystarczy tylko umieć go podnieść , czego nie potrafią jej obecni liderzy. Do tej pory obserwowano tylko rosnącą dywersyfikację i związane z tym narastanie trendu spadkowego, aż poparcie dla lewicy znalazło się w progowej strefie granicznej. Dalej jest już tylko obrzeże sceny politycznej w którym samodzielna partia lewicy przestanie się liczyć, o ile nie nastąpią szybkie, radykalne zmiany organizacyjne i programowe przywracające Lewicy jedność, wewnątrzpartyjną demokrację, prowadzenie dialogu i sprawne zarządzanie.
W trwajacej dyskusji chciałbym wyrazić swoją opinię inną, niż te, które najczęściej się przedstawia. Bardziej pesymistyczną. Otóż dla mnie przekonująca jest hipoteza, że także koalicyjny rząd Donalda Tuska – co wyraźnie już teraz widać, po zerwaniu przez PO sojuszu wyborczego z lewicą zmierzać będzie bardziej na prawo. Wcześniej, kiedy wspólnym celem było odsunięcie PiS od władzy, konieczny i widoczny był spory (w istocie bardziej populistyczny niż lewicowy) przechył na lewo. Obecnie, po przejęciu i ustabilizowaniu władzy, Tusk zmierza do tego, ażeby przywrócić centrową równowagę i bardziej przypodobać się wyborcom po prawej stronie. Mowa tu oczywiście o zwrocie o charakterze taktycznym.
Argumentem na rzecz tej hipotezy było przygotowanie przez rząd projektu nowelizacji ustawy regulującej użycie broni przez żołnierzy w czasie pokoju. W jednej z pierwszych wersji była to w istocie carte blanche – możliwość swobodnego użycia broni przez żołnierzy, wolna ręka w zakresie nieograniczonego pełnomocnictwa otrzymanego od państwa, znanego potocznie pod nazwą licencja na zabijanie. Pomijam fakt, że ciągle nie wiadomo, co po zmianie władzy żołnierze mają jeszcze do zrobienia na wschodniej granicy? Pytanie jest takie: Czy PO chodzi tu o kolejny krok w dziele dalszej militaryzacji państwa, przed wprowadzeniem stanu zagrożenia wojennego, w przypadku porażki wojennej Ukrainy? Trenowanie zdolności armii do prowadzenia przewlekłej wojny hybrydowej na granicy? Przecież polskie wojsko nie jest ani szkolone, ani wyposażone do prowadzenia działań o charakterze policyjnym. Ochronie polskiej granicy chyba bardziej może pomóc unijna formacja Frontex? Chodzi mi tu tylko o wyjaśnienie sposobu myślenia na temat tego, czym właściwie obecnie jest nasza wschodnia granica? Społeczeństwo wyraźnie dzieli się w tej sprawie na tych, którzy uważają, że państwo musi przede wszystkim bronić swoich granic, zapobiec ich przekraczaniu przy użyciu każdych dostępnych środków. Z drugiej strony są ci, którzy sądzą, że w realizacji zleconych właściwym służbom takich zadań musi obowiązywać jednocześnie pewien rygor moralny oraz dbałość o właściwy wizerunek państwa demokratycznego. Sprowadza się on do tego, że żołnierze w okresie pokoju podlegają władzy cywilnej i nie mogą wedle własnego uznania strzelać do ludzi. Dlatego powstrzymywanie każdej kolejnej fali napływu azjatyckich czy afrykańskich migrantów musi odbywać się wyłącznie zgodnie z prawem unijnym i krajowym w bardziej cywilizowany sposób. Bez strzelania do przekraczających granicę migrantów ani pushbacków (przymusowego wyrzucania przez linię graniczną). Nie jest prawdą, że skuteczny jest tylko ten jeden sposób oparty na pogardzie dla życia i zdrowia człowieka. Przeczą temu także przykłady z Australii, Singapuru, które znalazły właściwy sposób na rozwiązanie takiego problemu.
3.
Niewiele mówi się o konsekwencjach kryzysu finansów polskiego państwa, które mogą mieć niemałe znaczenie dla osłabienia bezpieczeństwa wewnętrznego oraz jego obywateli. Zapewne zacznie się mówić o tym głośno kiedy wystrzelą – odkładane od czasu pandemii i wojny w Ukrainie – wzrosty kosztów życia, które zapewne jak zawsze dotkną najbardziej sferę ludzi ubogich i niesamodzielnych, na prowincji. Będą to także konsekwencje nałożenia na Polskę przez Komisję Europejską procedury nadmiernego deficytu , związanego m.in. z ponadwymiarowymi, pozabudżetowymi zakupami broni. Skutkiem tego będą także inne odczuwalne podwyżki, m.in związane ze wzrostem kosztów rachunków za gaz i inne paliwa oraz prąd, ograniczone będą budżetowe wydatki społeczne, podwyżki płac sektora budżetowego itp.
Sytuacja przypominać będzie tę, jaka już miała miejsce – także podczas rządów koalicyjnego premiera Donalda Tuska w 2009 roku. Wtedy to po raz pierwszy wprowadzona została przez KE procedura kontroli nadmiernego deficytu. Obecnie już po pół roku rządzenia koalicji demokratycznej, KE znowu prowadza identyczną procedurę. Warto więc przypomnieć, że program naprawczy rządu Tuska wzbudził wielkie emocje i skutki, które szybko nie przeminęły. Polegał on wówczas między innymi na podniesieniu stawek podatku VAT. Ponadto ówczesny rząd zdecydował się na podniesienie wieku emerytalnego, co pozwoliło ograniczyć wydatki na świadczenia emerytalne. Zdecydowano także przejąć ponad 150 mld zł z Otwartych Funduszy Emerytalnych i przekazać je do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, co ostatecznie doprowadziło do marginalizacji tzw. II filaru ubezpieczeń społecznych.
Jakie mogą być konsekwencje 15 lat później? Jakiekolwiek by były (nawet jeśli zostaną rozłożone w czasie kilku lat), trudno nie spodziewać się pojawienia się objawów naruszenia stabilności systemu prowadzących do skutków politycznych, które w najgorszym wariancie mogą doprowadzić do przedterminowych wyborów.
Zjawiska niegospodarności i kradzieży funduszy publicznych zawsze wzniecały w Polsce niepokój społeczny i prowadziły do rozchwiania spoistości. Trudno będzie uznać, że są to wydarzenia politycznie nieistotne, nawet jeśli wskazani zostaną ich główni winowajcy, poczynając od prezesa NBP (któremu media nałożyły czapkę niewidkę?), elity finansowej KNF, prokuratorów i sędziów pozostających w dyspozycji PiS, czy polityków PiS, którzy dla podtrzymania swojego monopolu władzy stali się sprawcami wielu wielkich afer finansowych. Na pewno będą podejmowane dalej jakieś próby opóźnienia procesu ich rozliczenia, matactwa, zamazywania ich win, manifestacji wsparcia, z jakimi mieliśmy do czynienia przed wyborami do Parlamentu Europejskiego w przypadku skazanych i ułaskawionych przestępców, wspieranymi przez opozycję (protesty „S” i rolników). Być może pojawi się jeszcze jakaś inna forma naruszania porządku publicznego, która, jak kiedyś „opornik” stanie się twarzą protestu obecnej opozycji czy świadectwem wciąż destrukcyjnych wpływów i ingerencji z zewnątrz (pożary, statystycznie biorąc, zdecydowanie zbyt często wybuchają w Polsce)?
4.
Moim zdaniem, wybory do Parlamentu Europejskiego nie zostały wygrane przez nikogo. Większość przegrała. W Polsce obowiązuje przeświadczenie, że każde wybory wygrywa ta partia, która zgromadzi najwięcej głosów. Ale w istocie wybory wygrywa ten, kto zdobywa władzę, współuczestniczy w jej sprawowaniu, albo ją utrzymuje. Taka jest najprostsza definicja polityki. Do tej pory jednak koalicyjna forma sprawowania władzy Polsce nie wychodziła na dobre, a opozycja zawsze była uznawana za dużą przeszkodę dla sprawujących władzę. Także kohabitacja uważana jest przez rządzących za sporą niedogodność dla każdej władzy. Jeżeli miałaby nastąpić w Polsce trwała stabilizacja, to widziałbym ją tylko na platformie koalicyjnej, kiedy w kolejnych wyborach do współrządzenia będą dochodziły różne wymienne ugrupowania. To jest z kolei najprostszą definicją demokracji, władza bowiem w tym systemie nie jest nikomu przynależna raz na zawsze, a jej istotą jest wymienność właśnie i nakłada obowiązek dialogu przed podjęciem decyzji. Zwracam uwagę, że w ostatnich wyborach wygrała koalicja demokratyczna, a nie PiS, które zdobyło najwięcej głosów. Problem w tym, że nowa koalicja po wyborach nie otrzymała tradycyjnej nagrody, która przynależy się zwycięzcom wyborów. To jest zwykle 10-15-procentowy bonus, kredyt zaufania wyrażony wzrostem poparcia dla rządów większości, która obejmuje władzę. W tych i poprzednich wyborach zjawisko takie nie wystąpiło, choć wybory samorządowe i do Parlamentu Europejskiego miały miejsce w bliskim odstępie czasu. Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się stało ma moim zdaniem kluczowe znaczenie, aby formułować prognozę dla wyniku przyszłorocznych wyborów prezydenckich. Osobiście uważam, że należy przyjąć jednak roboczą hipotezę, że wyborcy chcieli ukarać w szczególności rządzącą Koalicję Obywatelską, która była głównym beneficjentem zwycięstwa, składając wyborcom obietnicę szybkiego rozliczenia ośmioletnich autorytarnych rządów PiS. I właściwie nic takiego nie dokonała ani w pięćdziesiąt, ani sto dni, ani w pół roku.
Dużo jeszcze byłoby w dyskusji do powiedzenia w sprawie krajobrazu, jaki wyłonił się po ostatnich wyborach. Moim zdaniem jest już za późno, żeby zwycięski elektorat mógł skonsumować obietnice rządu Tuska. Warunek, że rozliczenia mają następować w sposób zgodny z prawem i bez zbędnej zwłoki, i nawet tylko niektórych „szczególnie zasłużonych” urzędników poprzedniego obozu rządzącego nie są do spełnienia w czasie jednej kadencji. Teraz pozostała już tylko nadzieja, bo pierwsze wyroki sądów praktycznie mogą być ostatecznie wydane nie wcześniej niż w okresie czterech do sześciu lat. Nie wiadomo, kto wtedy będzie rządził i czy ktoś będzie pamiętać, czy raczej wyrzuci z pamięci koszmar ośmiu lat władzy PiS. Taki wyrok może się rozpłynąć, bo nikt przecież nie zechce tak długo czekać, aż sprawiedliwości wreszcie stanie się zadość. Większa szansa jest na rozwiązanie heglowskie, że rządy PiS już nigdy więcej się nie powtórzą. Tak jak nie powtórzy się pogrzeb na Wawelu żadnego innego prezydenta RP, który polegnie w wypadku katastrofy samolotu. Nawet wtedy, jak będzie z Krakowa.
Kampania prezydencka już trwa, dlatego że cechą sceny politycznej po ostatnich trzech wyborach jest to, że w sposób normalny wkracza się bez większej przerwy w każde kolejne wybory. Dojdzie tutaj do bardzo ciekawego pojedynku, ale moim zdaniem nie według tych podziałów, o których najczęściej się mówi. Jest bowiem jeszcze jeden podział tabu, o którym w ogóle, czyli ani tutaj, ani w mediach, ani w wynikach badań naukowych się nie wspomina. W przypadku dalszej opieszałości władzy w rozliczeniu skutków dekady rządów PiS, jej lider może doprowadzić do jeszcze jednego rozłamu społecznego: podziału na katolików, prawdziwych narodowych Polaków, i całą resztę świata, czyli: „Jeżeli jesteś prawdziwym patriotą – Polakiem, głosuj na naszego prezydenta”. Pewnie do tego pojedynku stanie wytypowany przez Kaczyńskiego jakiś mniej znany pisowski ewangelista, np. Tobiasz Bocheński, versus Rafał Trzaskowski, przedstawiany jako główny nihilista wartości narodowych, który doprowadzi do w kampanii do otwartej wojny religijnej.
W zabetonowanym polskim systemie politycznym nigdy nie zrodziła się i nie ustabilizowała prawdziwa chadecja, nowoczesna partia chrześcijan, taka, która funkcjonuje, chociażby w Niemczech czy w innych krajach europejskich. To jest taki niezrealizowany projekt – trochę jak à rebours, lewica: niby ciągle jest jeszcze bardzo duży potencjał, ale nie może się ona skrystalizować w partię, która by uzyskała nimb, jakim się charakteryzowała lewica za czasów prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego. Być może czeka nas początek drogi ku precyzowaniu nowej partii tego kierunku chadeckiego? Częściowo realizuje go już Szymon Hołownia; a w każdym razie niewątpliwie zdradza inklinacje w tym kierunku. Także Władysław Kosiniak-Kamysz, który będzie zapewne ostatnim już liderem partii ludowców przed ostatecznym zniknięciem tej partii ze sceny politycznej. No cóż, rolnictwo stało się w UE bardzo małą gałęzią przemysłu w gospodarce bloku, stanowiącą zaledwie około 1,4 procent PKB UE i nie więcej niż 5 procent PKB w żadnym z 27 krajów Unii.
Krytycy powtarzają, że tworzenie chadecji „..jest nierealne, bo w Polsce to się rozbije o Episkopat! Przy takiej charakterystyce instytucjonalnej Kościoła katolickiego, w Polsce partia chadecka jest niemożliwa. Musiałaby mieć pewien stopień autonomii. A zobaczcie: chadecja – to jest „Znak”, „Tygodnik Powszechny”, tego typu środowiska – zupełnie wyplute poza Kościół” (P. Stefaniuk).
To prawda, ale… Trzeba jednak uwzględnić aktualne silne tendencje osłabienia wpływów Kościoła; wiadomo jakie: ludzie odpływają od mszy niedzielnych, ograniczone lekcje religii w szkołach i tak dalej. Przewiduję, że jeżeli będzie tworzona platforma walki politycznej w wyborach prezydenckich, to ona być może zahaczy o ten ważny podział, który staje się coraz bardziej widoczny. Nie wiem, czy tak się stanie, ale wskazuję na bardzo duże prawdopodobieństwo, że może tak być.
Zawsze trudno jest przewidywać, jak się ta sytuacja będzie rozwijała. Jeszcze raz podkreślam, że jestem w tej sprawie pesymistą. Nie spodziewam się, że do czasu wyborów prezydenckich zmieni się coś radykalnie na lepsze. Może się zmienić tylko na gorsze – z tych powodów, o których mówiłem. Uważam, że kurs skrętu na prawo jest dosyć widoczny. A jeżeli na prawo będzie znaczyło PiS z przyległościami, to wtedy byłoby z Polską bardzo niedobrze.
Tytuł jest oczywiście prowokacją. Humaniści są dalecy od prowadzenia wojen; czynią to, niejako w ich imieniu, generałowie. W gruncie rzeczy jednak to intelektualiści tworzą konstrukty myślowe, które prowadzą do wojen lub je skreślają z katalogu dopuszczalnych zachowań. Konflikty interesów i spory między wielkimi grupami społecznymi, narodami, państwami są nieuniknione. Współcześnie nauczyliśmy się je rozwiązywać za pomocą rozmowy, negocjacji. Najlepszym tego uosobieniem jest Unia Europejska, która po to właśnie powstała i znakomicie się z tego obowiązku wywiązuje. Nikomu dziś nie przyjdzie do głowy, że Francuzi, Niemcy, środkowi Europejczycy, Włosi, Hiszpanie – którzy do połowy ubiegłego stulecia nieustannie między sobą wojowali – mogliby chcieć sięgnąć po oręż. A wszystko zaczęło się od myśli, refleksji; moim zdaniem tyleż z technokratycznego projektu Jeana Monnet, co z wcześniej spisanego na bibułkach od papierosów i przemyconego z internowania na wyspie Ventotene humanistycznego manifestu Altiero Spinellego.
Idea wiecznego pokoju, uznania przez wszystkich ludzi i wszystkich przywódców politycznych, że lepiej jest współpracować niż gromadzić coraz większe zapasy coraz bardziej śmiercionośnych broni i później się nimi zabijać, jest pociągająca. Jest też – przyznajmy – nierealistyczna. W dającej się wyobrazić przyszłości zawsze znajdą się liderzy, wodzowie, najczęściej dyktatorzy, którzy będą dążyć do uzyskania korzyści drogą groźby, a jeśli to nie wystarczy, realnego użycia siły. W takich przypadkach zalecenie Wegecjusza: si vis pacem, para bellum jak dotąd sprawdzało się lepiej niż polityka appeasementu.
A co począć w sytuacji, gdy wojna przestała być abstraktem i trwa tuż za naszymi granicami? Czy byłoby odpowiedzialnym apelowanie o pokój za wszelką cenę, faktycznie na warunkach agresora? Trudno sobie wyobrazić, by państwo, które rozpętało awanturę zupełnie bez powodu, powściągnęło swoje dalsze ambicje terytorialne. Znamy to z historii. Już dawno państwa wspólnie zgodziły się, jak mają wyglądać stosunki między nimi, by nie powtórzyły się najgorsze okropności Wielkich Wojen. Zapisały to w Karcie Narodów Zjednoczonych, w Europie potwierdziły na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Zakaz agresji i niedopuszczalność anektowania fragmentów terytorium sąsiada stanowią kamień węgielny tego systemu.
Zadaniem humanistów jest przecież także sprzyjanie ochronie wartości, które ludzkość wytworzyła bazując na greckiej filozofii, rzymskim prawie, dorobku Oświecenia i rewolucji francuskiej. Wolność, poszerzające się prawa człowieka i mniejszości, demokracja powiązana z prymatem prawa nad wolą przywódcy, państwo gwarantujące społeczną harmonię (a nie będące aparatem opresji) – to wszystko mogłoby być utracone w zderzeniu z przynoszoną na bagnetach alternatywną koncepcją organizacji społeczeństwa, jeśli bylibyśmy niezdolni do przeciwstawienia tym bagnetom wystarczającej siły. To też znamy z dawnych dziejów. Po upadku Rzymu musieliśmy czekać na Odrodzenie tysiąc lat.
Z lewicowymi politykami rzecz jest prostsza. Ci stąpają mocno po ziemi. Kanclerz Olaf Scholz zaraz po rozpoczęciu rosyjskiej interwencji w Ukrainie wygłosił w Bundestagu przemówienie zapowiadające kopernikański przewrót we wschodnioeuropejskiej polityce jego kraju. Niemcy zaczęły się zbroić i stały się głównym europejskim dostarczycielem sprzętu i pieniędzy Ukrainie. Josep Borrell, hiszpański socjalista, jako Wysoki Przedstawiciel UE do spraw polityki zagranicznej śmiało wkroczył na nieznany dotąd Unii obszar wspólnych zakupów zbrojeniowych, z przeznaczeniem dla Kijowa.
Fundacja im. Friedricha Eberta, bliska SPD, zaprosiła grupę ekspertów z Niemiec, Polski, krajów bałtyckich i Skandynawii, Czech oraz Węgier do przemyślenia tego zwrotu w polityce europejskiej socjaldemokracji. W efekcie powstał raport „Shaping the Zeitenwende” (niełatwo ten tytuł przełożyć na polski, Zeitenwende to „przełom czasów”). Chodzi o zaproponowanie modelu nowej polityki lewicy wobec całego regionu na wschód od UE, teraz i w przyszłości. Miałem przyjemność uczestniczyć w tych pracach. Niepodważalne i niekontrowersyjne było w nich przyjęcie imperatywu niedopuszczenia do rosyjskiego zwycięstwa w trwającej wojnie, akceptacja tego, że Rosja w najbliższym czasie się nie zmieni oraz przyjęcie konieczności oparcia relacji z taką Rosją na znanych zasadach powstrzymywania, ograniczania i odstraszania. Logiczną konsekwencją – także w obliczu możliwego powrotu Donalda Trumpa do Białego Domu – jest budowa europejskich zdolności obronnych (wraz ze zgodą na ponoszenie niezbędnych kosztów) i świadomość potrzeby długotrwałego utrzymywania sankcji, zwłaszcza na dostęp rosyjskich firm do zachodnich technologii i kapitału. Takie czasy! Europa musi w końcu stanąć na własnych nogach, przestać się oglądać na sojusznika zza Oceanu. Socjaldemokraci godzą się też na wzmocnienie tzw. kompleksu wojskowo-przemysłowego – nie jako przygotowanie do przyszłej agresji, lecz dla ochrony naszych społeczeństw przed zewnętrznym zagrożeniem.
Raport trafia właśnie do politycznych decydentów europejskiej lewicy; będzie też przedstawiany i dyskutowany z progresywnymi środowiskami w krajach Starego Kontynentu.
Chaos w aktualnych opowieściach o wojnie
Mówi się, że żyjemy w „czasie przedwojennym” albo że tkwimy w „oparach zimnej wojny” i że niepokojąco nabrzmiewa alternatywa „wojna czy pokój”; że coraz bardziej rozlewa się wokół nas „eskalacja przemocy” i nabiera na znaczeniu „bezpieczeństwo”; że „znowu górę biorą interesy – broń i pieniądze – a nie piękne idee, tak żarliwie głoszone”.
Wypowiedzi o podobnym brzmieniu przytaczać dziś można niemal bez końca – jest ich zdumiewająco wiele i prawdopodobnie w najbliższym czasie będzie ich jeszcze więcej. Są one wymownym i złowieszczym znamieniem czasu, ale niewiele wyjaśniają. Poszerzają je rozliczne teksty publicystyczne, ale i one nie tłumaczą należycie współczesnego problemu „wojny i pokoju”. Trochę lepiej mają się w wypełnianiu swego zadania w zakresie tego problemu „obrazowe” przekazy medialne, wiele z nich jest bezspornie poznawczo-oceniających i poruszających (chodzi obecnie przede wszystkim o „obrazy” wojny w Ukrainie i na Bliskim Wschodzie).
Jakie są więc największe niedomogi i słabości aktualnej społecznej komunikacji, dotyczącej newralgicznych kwestii współczesnych wojen i zbiorowego bezpieczeństwa?
A więc najczęściej i najmocniej dociera ona do nas w zróżnicowanych, nie dość z sobą zsynchronizowanych, językach – zwłaszcza w stronniczym i na ogół tendencyjnym języku doraźnej polityki, ideologii czy dyplomacji – rzadziej zaś, i znacznie słabiej, w dostatecznie zobiektywizowanym i rzetelnie funkcjonującym przekazie informacyjnym. Ta swoista „językowo-wojenna” okoliczność jest jedną z istotnych przyczyn narastającego zamętu i niedoinformowania o arcyważnej dziś sprawie wojny i pokoju. Natomiast przyczyną czegoś jeszcze gorszego, bo powszechnego niedostatku głębszego rozumienia, a zarazem osobistego wyczuwania ogromu zła aktualnie prowadzonych lub realnie możliwych, niejako „na włosku wiszących” wojen, jest tematyczna jednostronność docierającego do nas obrazu współczesnej wojny. Mianowicie ukazuje się w nim przeważnie przedmiotową, rzeczową, emocjonalnie i moralnie obojętną, a osobowo bezbolesną jej stronę finansową, technologiczną, planistyczną, militarną, strategiczno-taktyczną i efektywnościową (niszczycielską, ilościowo śmiercionośną itp.). Rzadziej natomiast i jakby tylko w uzupełnieniu do owej przedmiotowej (rzeczowej) strony wojny, ukazuje się w tym obrazie stronę podmiotową – antropologiczną, osobowościową – najistotniejszą każdej wojny. Stronę, w której ujawnia się jej esencja, istota i uniwersalna o niej prawda, tzn. masowe zabijanie, okaleczanie, cielesne i psychiczne wyniszczanie ludzi, zadawanie im potwornego bólu i cierpienia, gwałtu i zniewolenia, powodowanie dogłębnego lęku i przerażenia, wewnętrznego napięcia i roztrzęsienia, zmuszanie do widoku i osobistego doświadczenia skrajnego okrucieństwa i barbarzyństwa, porażającego smutku i osamotnienia, wojennej potworności i katastrofy, częstego „patrzenia w oczy śmierci”, oglądu przerażającej maszynerii niszczenia wszystkiego, nierzadko całego „dorobku życia”.
Istotną też trudnością i poważnym kłopotem jest tu i to, że „mowę” o właściwej wojnie dopełnia się nadmiernie terminami oznaczającymi różne quasi-wojny czy niby-wojny albo po prostu pewne swoiste niewojenne konfrontacje i starcia międzyludzkie oraz międzypaństwowe. Coraz bardziej zagęszcza się „mowę” o wojnie takimi terminami jak „wojna handlowa”, „wojna informacyjna”, „wojna internetowa”, „wojna pokoleń”, „wojna kultur”, „wojna cywilizacji”, „wojna światopoglądów”, „wojna psychologiczna”, „wojna propagandowa”, „wojna ideologiczna”, „wojna kognitywna”, „wojna religijna”, „wojna obyczajowa”, „wojna klimatyczna”, „wojna technologiczna”, „wojna sportowa”, a nawet „wojna męsko-damska” itp. Nasilanie się tego natrętnego, a nawet modnego współczesnego procederu lingwistycznego znacznie zaciemnia rzeczywiste i złowrogie „oblicze” wojny „właściwej” („prawdziwej”) i swoiście rozmywa jej głębszą recepcję, znaczeniową wyrazistość; sprawia, że wojna właściwa powszednieje w mentalności ludzkiej, niebezpiecznie się „uzwyczajnia”,że oddala pożądany tu sprzeciw.
Meandry manipulacji wojną
O wiele gorszą od przypomnianego wyżej zamętu w językowej „opowieści” o wojnach dzisiejszych są nagminne i cynicznie prowadzone przez głównych, pośrednich lub bezpośrednich, sprawców owych wojen (rządy, prezydentów, premierów, dyktatorów, lobby militarno-przemysłowe niektórych krajów), różne formy manipulacji wojną; manipulacji w sprawie jej rzeczywistych przyczyn i uwarunkowań, celów i skutków, źródeł finansowania i beneficjentów zysków wojennych.
Główną formą stosowanej obecnie manipulacji wojną jest ukrywanie albo po prostu przemilczanie w oficjalnym języku polityki i dyplomacji oraz w zależnych od głównych central władzy i biznesu mass mediów, rzeczywistych przyczyn, pobudek i motywacji działań na polu przygotowywania (zbrojenie i finansowanie), legitymizowania (prowojenna ideologia i propaganda), a w końcu i wywoływania współczesnych wojen. Najczęściej są to przyczyny czysto polityczne, biznesowe, gospodarczo-finansowe, imperialne albo – ciągle jeszcze – nacjonalistyczne i egoistycznym interesem oraz zachłanną chciwością, bywa też, że i nienawistną głupotą i pychą podszyte, nastawienia i dążności współczesnych „rycerzy wojowania”. Pisze o nich dosadnie i jakże celnie hiszpański pisarz i reportażysta wojenny Arturo Pérez-Reverte: „wojna jest jedna: jakieś nieboraki w rozmaitych mundurach strzelają do siebie, umierając ze strachu, w dziurach pełnych błota, a ważny sukinsyn siedzi i pali cygaro w klimatyzowanym biurze, gdzieś bardzo daleko, wymyśla flagi, hymny narodowe i pomniki nieznanego żołnierza, nie brudząc się krwią ani gównem. Wojna to biznes dla sprzedawców i generałów, drogie dzieci. Cała reszta to bałach”. Do wysoko zaś dziś cenionych i ochoczo angażowanych projektantów „inteligentnej”, coraz bardziej niszczycielsko i śmiercionośnie wyrafinowanej broni, bez wahania odnosi ten bezsporny „znawca wojny” określenie „morderca” (Terytorium Komanczów) – z czym pewnie trzeba się zgodzić.
Kluczową pozycję w aktualnej okołowojennej manipulacji, zadziwiająco cynicznie i oszukańczo uprawianej przez zaangażowane w główne dzisiejsze konflikty wojenne państwa i rządy, jest przemilczanie albo zasłanianie atrakcyjną i chwytliwą społecznie frazeologią niepodległościowo-patriotyczną i ideową, fundamentalnych i „pierwszych” przyczyn owych konfliktów. Tkwią one – jak wiadomo – w zaawansowanej, ostrej, choć w znacznej mierze zakamuflowanej, rywalizacji o pozycję w świecie, a nawet o dominację w nim dwóch światowych „bloków” czy „metaukładów” społeczno-gospodarczych i państwowo-politycznych, a mianowicie układu „euroazjatyckiego” (Chiny, Rosja) i „euroatlantyckiego” (USA, UE, GB).
Wojna w Ukrainie, na Bliskim Wschodzie i „wisząca na włosku” wojna na Dalekim Wschodzie (m.in. o Taiwan) to militarne przejawy tej geopolitycznej rywalizacji.
Jasno i „bez ogródek” pisze o tym m.in. wybitny badacz i znawca ekonomiczno-politycznych przemian współczesnego świata – Grzegorz W. Kołodko: „Na powierzchni zjawisk słyszymy wciąż, a to o obronie przed wrogą agresją, a to o chlubnej walce w imię niepodległości, suwerenności i demokracji, ale przecież te starania wiążą się z tektonicznymi zmianami geopolitycznymi, które bynajmniej nie wszystkim są na rękę. Rosja wciąż nie potrafi pogodzić się z utratą – po rozpadzie Związku Radzieckiego – swojej wcześniejszej silnej pozycji. USA nie chce przyjąć do wiadomości faktu, że globalna hegemonia jest passé. Nostalgia za czasami kolonialnej potęgi wciąż kładzie się długim cieniem na Wielkiej Brytanii i Francji. Niektórzy obawiają się, że Chiny od asertywności przejść mogą do zewnętrznej agresywności” (G. W. Kołodko: W oparach zimnej wojny, „Przegląd”, Nr 12/1263, s. 10).
Wbrew zafałszowanej a „obowiązującej” poprawności politycznej dobitnie uzupełnia powyższe wypowiedzi jeden z korespondentów „Przeglądu”, pisząc: „USA i ich wasale, w tym Polska, chcąc utrzymać świat jednobiegunowy, potrzebują wojny. Irak i Afganistan to dla USA historia, a Ukraina i Gaza to ciąg dalszy, ale w innym wykonaniu. Nie wysłali własnych wojsk, ale dla Ukrainy robi się wszystko, aby broni nie zabrakło. Unia Europejska nawet w to działanie prowadzone przez USA wchodzi z wielkim rozmachem. Pieniędzy nie brakuje, byle Ukraina walczyła do ostatniego żołnierza w imię wolnego świata. Kasa na zbrojenia pochodzi z podatków, ale podatnik w tej sprawie nie ma nic do powiedzenia, tak samo nie będzie miał nic do powiedzenia, gdy bomby zaczną spadać na jego dom. Życie nie jest ważne. Ważne, aby wielcy tego świata byli zadowoleni”. (Andrzej Kościański).
Ale wojny potrzebują nie tylko Stany Zjednoczone, lecz także – niestety – wiele innych krajów. To, że obecnie na świecie toczy się kilkadziesiąt różnej wielkości wojen, tę demaskatorską tezę wyraźnie potwierdza. Przecież nie wszystkie z nich są wojnami obronnymi! Jak zauważa ceniony badacz globalnych stosunków ekonomiczno-politycznych „znowu górę biorą interesy – broń i pieniądze – a nie piękne idee, tak żarliwie głoszone”. (G. W. Kołodko).
Te „piękne idee”, o których mówi się w przytoczonym spostrzeżeniu, to przede wszystkim „wartości Zachodu”, „demokracja”, „solidarność”, „rozwój gospodarczy”, „suwerenność”, „niepodległość”, „integralność terytorialna”, „bezpieczeństwo”, „wolność”, „dobrobyt” itp. Są one wbudowywane w aktualnie konstruowaną przez polityków świata zachodniego, także naszego kraju, ideologię bezpieczeństwa i wojny „obronnej”, ale nie są jej jedynym składnikiem.
Ideologiczna promocja wojny
W przyjętej obecnie ideologii wojny nadużywa się słowa „musi”. Słowo to w kontekście realnej wojny (Ukraina, Strefa Gazy) może mieć bardzo złe, wręcz ludobójcze konsekwencje; może „posyłać” rozliczne rzesze ludzkie na bezmyślną rzeź i niepotrzebne masowe cierpienia. Przykładem artykulacji takiej wysoce nieracjonalnej, a potencjalnie bardzo niebezpiecznej ideologicznej narracji, zawierającej słowo „musi” może być natrętne powtarzanie nie dość przemyślanego przez polityków stwierdzenia: „Ukraina musi tę wojnę wygrać”; „Wojna w Ukrainie musi być wygrana”; „Ukraińcy muszą pokonać Rosjan”; „Rosja musi tę wojnę przegrać”; „Hamas musi być pokonany” itp.
O wiele rozsądniej i z potrzebną tu wyobraźnią oraz z większym szacunkiem dla dzielnych walczących stron, a mniejszym samolubnym ich uprzedmiotowianiem, słowo „musi” winno być, z uwagi na elementarną uczciwość i odpowiedzialność, zastąpione słowem „może” lub zwrotem „jest nadzieja” itp.
Negatywną i wielce niebezpieczną cechą omawianej ideologii wojennej jest też i to, że z jednej strony potęguje się w niej prawdopodobieństwo możliwych jednych wydarzeń, a z drugiej strony umniejsza się, a nawet wyklucza możliwość spełnienia innych. Przykładem tej pierwszej tendencji jest dowolne uznawanie za prawie pewne, że Rosja i Chiny wcześniej czy później zaatakują Zachód, przykładem zaś tej drugiej orientacji jest pomniejszanie, a nawet wykluczanie wybuchu wojny termojądrowej. Słyszymy i czytamy np., że „Putin nie zatrzyma się na Ukrainie” (Aktualny dowódca wojsk NATO); „Rosja może zaatakować NATO” (Andrzej Duda – prezydent Polski); „Rosja może zaatakować NATO w ciągu trzech do pięciu lat” (Troels Lund Poulsen – duński minister obrony); „Kreml przygotowuje się do wojny na dużą skalę z państwami NATO” (Instytut Badań nad Wojną) itp. „Jeśli doszłoby do wojny między Rosją a Sojuszem Północnoatlantyckim, to zakończyłaby się ona nieuniknioną porażką Moskwy” (Radosław Sikorski – minister spraw zagranicznych Polski).
Bardzo trudno jest określić stopień prawdopodobieństwa tych wątpliwych prognoz, jednak przyjmowane są one bezdyskusyjnie do lansowanej struktury aktualnych uzasadnień bezpieczeństwa zewnętrznego świata zachodniego i naszego kraju.
Za niemal pewnik uchodzi też i to, że broń termojądrowa ponoć służy obecnie już tylko wyłącznie jako „straszak” wojenny, a nie jako realna groźba totalnej katastrofy. Nasuwa się uprawnione pytanie, na czym opiera się to iluzyjne i nieodpowiedzialne, można też powiedzieć lekkomyślne przeświadczenie?
Symptomatyczną i wprowadzającą w uzasadnione zdumienie cechą omawianej tu ideologii wojennej jest prawie zupełna rezygnacja z obecności w niej takich ważnych i w gruncie rzeczy nie do pominięcia pojęć jak „pokój”, „negocjacje pokojowe”, „kompromis”, „porozumienie”, „zrozumienie »racji« przeciwnika”, „odpowiedzialność” itp. A w konsekwencji zupełne zignorowanie, szydercze ośmieszanie, a nawet oskarżanie o brak patriotyzmu i narażanie państw na niebezpieczeństwo, pacyfizmu, jako bardzo istotnej i – wbrew szerzonym opiniom – w pełni uprawnionej alternatywy dla każdego praktykowania wojny, nie mówiąc już o jego prawdziwie proludzkim i prożyciowym obliczu. Jakże odosobniony jest w dzisiejszym świecie papież Franciszek, kiedy w związku z konfliktem Izraela z Iranem desperacko apeluje: „Niech wszystkie kraje staną po stronie pokoju” (wypowiedź papieża Franciszka z 14.04.2024).
Chciałoby się powiedzieć, że to arcyludzkie i arcymądre zawołanie czy tę humanistyczną prośbę należałoby uporczywie wypowiadać, nawiązując do każdej współczesnej wojny lub w sytuacji grożącej jej wywołaniem.
Na obrzeżach psychozy wojennej
Z tą pokrętną, a po części też i zafałszowaną ideologią wojenną łączy się, jako jej intencjonalnie zamierzony bądź też kształtujący się żywiołowo w „czasie przedwojennym” skutek w postaci swoistej zmiany w sferze mentalnej i zachowaniowej niektórych środowisk społecznych oraz czołowych postaci „świata politycznego” – z obydwu stron „frontu wojennego”. Chodzi m.in. o znaczny wzrost zainteresowania wojną, postaw, nastrojowości okołowojennej, pojawianie się wyraźnych zaczątków pewnej psychozy wojennej. Można przypuszczać, że wadliwości ideologii wojennej oraz psychologiczne mechanizmy owej psychozy niekorzystnie wpływają na postawy i decyzje rządzących w naszym kręgu geopolitycznym elit politycznych. Na przykład, że znacząco wpływają one na nazbyt „rozgorączkowane”, nieadekwatne do realnego zagrożenia starania o zabezpieczenie się przed atakiem wojennym wyolbrzymionego w swej agresywności wroga (głównie z Rosji i Chin) – np. premier Wielkiej Brytanii Rishi Sunak niedawno oświadczył (23.04.2024), że „przestawimy przemysł obronny na stan wojenny”, a prezydent Stanów Zjednoczonych, Joe Biden, w pełnym przekonaniu swej racji podpisał olbrzymią, bijącą rekordy wielkości, „pomoc finansową” dla Ukrainy w wysokości ponad 60 mld dolarów! (20.04.2024), a nazajutrz po podpisaniu tego „wojennego daru” dowiadujemy się, że naziemne i powietrzne transporty z najnowocześniejszą bronią i amunicją w jego kraju zakupioną z tego „daru” masowo zdążają w stronę swego przeznaczenia. Przy czym pomoc ta, jak i wiele do niej podobnych, jest tak biznesowo skalkulowana, że walnie przyczynia się do rozwoju gospodarczego i nadzwyczajnych zysków finansowych „darczyńcy” (Jakub Dymek: Do kogo naprawdę trafiają środki na pomoc Ukrainie, „Przegląd”, 29.04–5.05.2024). Prezydent ochoczo podpisał przekaz tej ogromnej kwoty militarnego wsparcia dla Ukrainy, mimo że jest rzeczą niemal pewną, iż bezprecedensowo obficie wspierana wojna prawdopodobnie nie zakończy się zgodnie z oczekiwaniami żadnej ze stron tego bezsensownego i krwawego konfliktu wojennego. Takie czy inne zaś wspieranie jej prowadzi tylko do absurdalnego przedłużania ogromu ludzkich cierpień, masowego uśmiercania i kaleczenia żołnierzy i cywilów, niepowetowanej dewastacji i niszczenia wielkiego i pięknego kraju. Chciałoby się tu jeszcze dodać globalne spojrzenie na ten „dar” wybitnego ekonomisty: „Gdyby tylko połowę tych środków – czytamy – trafnie zaadresować na walkę ze skrajną biedą, w której wciąż żyje aż 630 mln ludzi – co 13 z nas! – to można byłoby ją prawie wyeliminować” (G. W. Kołodko). Podobnych decyzji i działań innych krajów z zakresu „wojennego animuszu”, czy „militarnej szczodrości” nie trzeba tu przytaczać, bo są one dobrze znane z medialnego przekazu. Wystarczy może tylko przypomnieć „gorączkowe” starania naszego prezydenta o podwyższenie w krajach UE budżetów zbrojeniowych do 3, a może i 4 procent budżetów narodowych i o rozmieszczenie broni jądrowej na terytorium naszego kraju.
To pewne „zachłyśnięcie się” czy nawet swoiste „opętanie” mirażem wojny przez czołowych polityków obecnego „czasu przedwojennego” wymagałoby odrębnego omówienia. Tu zaś zaznaczmy tylko, z nieukrywaną ulgą to, że w szerszych środowiskach społecznych i w kręgach zwykłych ludzi na ogół – na szczęście – nie występuje większe „podniecenie” czy to nadzwyczajne „poruszenie” wojenne, ale że, niestety, daje o sobie znać naturalny w takich okolicznościach pewien lęk przed wojną, lęk o siebie i bliskich, lęk o własną i najbliższych przyszłość oraz naturalne pragnienie pokoju i spokoju.
Paradoksalna i niebezpieczna perspektywa technologicznego rozwoju wojen współczesnych
Mówimy tu o wojnach szybko zmieniających się zarówno w sposobie, „sztuce” ich prowadzenia, jak i – w szczególności – w technologii wojennej oraz „mocy śmiercionośnej” i niszczycielskiej. Zmiana ta – jak niemal wszystkie inne zmiany współczesnej cywilizacji[1] – podlega stałemu przyspieszeniu, prowadzącemu do ekstremalnych i nieoczekiwanych rozwiązań i coraz bardziej paradoksalnych skutków. Skutków sprawiających, że wojny współczesne stają się coraz wyraźniej wojnami bezsensownymi i antyludzkimi; wojnami niemożliwymi do jakiegokolwiek racjonalnego i moralnego uzasadnienia (traci m.in. na swym znaczeniu ważny i do niedawna dość powszechnie uznawany podział wojen na „sprawiedliwe” i „niesprawiedliwe”). Chodzi tu przede wszystkim o to, że dzięki nadzwyczajnie przyspieszonemu rozwojowi technologii wojennej śmiercionośna i niszczycielska „moc przerobowa” wojny współczesnej sięgać zaczyna szczytów i nie ma żadnej pewności, że nie „rozleje się” ona w wojnę totalną i termojądrową (mimo dziwnie nierozumnemu i krótkowzrocznemu, można nawet powiedzieć – naiwnemu i życzeniowemu, przeświadczeniu wielu współczesnych czołowych decydentów politycznych, w tym przedstawicieli polskiego życia politycznego, że taka możliwość ponoć nie wchodzi w rachubę, że ktoś tylko nas tu „straszy”. Otóż wbrew tym płytkim i nieodpowiedzialnym, ale medialnie z powodzeniem rozpowszechnianym zapatrywaniom współczesnych „rycerzy wojowania”, w resztkach trzeźwości myślenia i wyobraźni przyjąć należy, że mamy tu, niestety, do czynienia z realną możliwością, potwierdzającą nie tylko tradycyjny paradoks wojny – że nie ma w niej zwycięzców, że „każdy jest w niej przegrany”, ale ukazującą, można tak powiedzieć, ostateczny paradoks wojny, tzn. totalne unicestwienie zarówno tych, którzy prowadzą wojnę napastniczą („niesprawiedliwą”), jak i tych, którzy zmuszeni zostali do wojny obronnej („sprawiedliwej”).
W ramach tego dziejowego wojennego paradoksu stracić mogą swój dotychczasowy sens niemal wszystkie zjawiska powiązane integralnie dotąd z wojną, w tym dobrodziejstwo pokoju i bezpieczeństwa. Możliwe jest, niestety, stwierdzenie, że na obecnym etapie rozwoju naukowo-technicznego i cywilizacyjnego ludzkości wojna nie może już być stawiana w historycznej jedności z pokojem. Nie może być tak sytuowana dlatego, że z zakresu pojęcia współczesnej wojny nie da się wyłączyć koncepcji wojny termojądrowej. Ta zaś wojna ma fundamentalne znaczenie z punktu widzenia życia i śmierci nie tylko poszczególnych ludzi, określonych zbiorowości ludzkich, klas, warstw i narodów, ale, być może, całej ludzkości, a w każdym razie znacznej jej części. Po takiej wojnie czas pokoju oznaczać może już tylko czas postludzki i postkulturowy, a może nawet postżyciowy – czas wyzbyty antropologicznego i witalnego odniesienia, czyli niedający się zestawić z jakąkolwiek ludzką rzeczywistością, że możliwa nowoczesna wojna totalna (czytaj – termonuklearna) przestaje być jakąkolwiek alternatywą dla pokoju i dla rozwoju ludzkości, że w erze rewolucji naukowo-technicznej i sztucznej inteligencji możliwe jest i jedynie racjonalne z punktu widzenia podstawowego, tzn. bytowo-egzystencjalnego i rozwojowego interesu ludzkości planowanie i organizowanie świata bez wojen i bez konfliktów zbrojnych na szerszą skalę.
W podobnie absurdalnej i tragicznej perspektywie można by rozpatrywać kwestię bezpieczeństwa ludzkiego. W wyniku ewentualnego ciągle realnego kataklizmu termojądrowego owo bezpieczeństwo ze sfery priorytetowych starań i zabezpieczeń oraz z wysokiego szczebla najwyższych wartości takich jak życie, zdrowie, wolność, godność itp. spaść może na poziom dziejowo bezwartościowego stanu rzeczy.
Nie bez kozery nasuwa się więc tu może krytycznie przesadne, ale bardzo aktualne stwierdzenie, że funkcjonowanie człowieka w ramach cywilizacji pierwszej połowy obecnego stulecia obnaża znaczną niedojrzałość intelektualną i moralną homo sapiens. Niedojrzałość ta przejawia się przede wszystkim w tym, że nie może on – przynajmniej jak dotąd – rozwiązać podstawowych sprzeczności, w które się uwikłał w systemach własnego bytowania zbiorowego. Chodzi przede wszystkim o sprzeczność między tym, czym człowiek mógłby i powinien być a tym, czym jest w rzeczywistości; między dużymi osiągnięciami cywilizacyjnymi a racjonalnym kształtowaniem własnego losu i własnej historii oraz sprawowaniem skutecznej kontroli nad procesami społecznymi i politycznymi. Wśród szczególnie ważnych obecnie sprzeczności homo sapiens znajduje się sprzeczność między wiedzą teoretyczną i empiryczną (scientią) a głębiej pojętą wiedzą życiową i praktyczną (sapientią), innymi słowy – między nauką a mądrością. Tej pierwszej mamy – jako ludzkość – imponująco wiele, tej drugiej – żenująco mało. Dramatycznym poświadczeniem tego stanu rzeczy jest m.in. to, że nie potrafimy kształtować swych dziejów bez nieustającego pasma wojen i konfliktów, opartych na prymitywnych koncepcjach „myśliwych”, na niskich emocjach i instynktach, czy źle pojętych interesach politycznych i biznesowych. „Zadufani w sobie – pisze jeden ze współczesnych polskich uczonych – nazwaliśmy się gatunkiem homo sapiens, wciąż jeszcze nie zdając sobie sprawy, że jesteśmy dopiero in statu nascendi i kiedyś może w przyszłości staniemy się sapiens. Wpierw jednak musimy przekroczyć fazę, w której obecnie tkwimy jako ludzie okrutni – homo crudus et cruentus” (J. Aleksandrowicz).
[1] Jan Szmyd: Przekroje cywilizacyjnych przemian współczesnego świata i człowieka. Epokowa transformacja wszystkiego – szansa i zagrożenie, 2023.
Lancelot Ware – brytyjski naukowiec i prawnik oraz Roland Bervill – australijski prawnik w dniu 1 października 1946 roku założyli organizację o nazwie MENSA.
Słowo mensa oznacza po łacinie „stół”. Celem, który przyświecał temu wydarzeniu było zgromadzenie przy tym symbolicznym stole najinteligentniejszych ludzi na świecie.
Stopniowo, także w innych krajach powstawały kluby wybitnych jednostek – osób o udowodnionym i jednoznacznie określonym poziomie inteligencji (łacińskie słowo: inteligentia oznacza rozum, inteligencję) – wyrażonym konkretną liczbą punktów, czyli tzw. IQ.
Od tego momentu minęło wiele lat i obecnie MENSA INTERNATIONAL z oficjalną siedzibą główną w Caythorpe w Wielkiej Brytanii jest federacją 54 stowarzyszeń krajowych, w tym polskiego. Dane z 2023 r. określają liczbę członków, czyli osób zgromadzonych w różnych klubach MENSA na świecie i wybranych spośród wielu na 145 000. W Polsce to 2400 osób.
Jak z wielką dumą podkreślają członkowie Mensy, stanowią oni zaledwie 2 procent całej populacji. Niebagatela!
IQ – cóż to za cudowna miarka, za pomocą której można odróżnić mądrego od głupiego i to z precyzją wyrażoną w dokładnej liczbie punktów, tak dokładnie jak zmierzenie w centymetrach wysokości stołu?
Próbując to zrozumieć, zacznijmy od rozszyfrowania angielskiego skrótu IQ. Oznacza on iloraz inteligencji (intelligence quotient), czyli wartość liczbową wyniku specjalnego testu o tej nazwie.
Testy IQ zawierają różne zadania umysłowe, ciągle zmieniane, aby nikt nie nauczył się ich na pamięć, mające badać rozmaite rodzaje sprawności umysłowej w różnych dziedzinach. Wymienia się tu np. sprawności arytmetyczne, analityczne, przestrzenne, lingwistyczne, skojarzeniowe itp. Średnia uzyskanych wyników stanowi iloraz inteligencji.
Testy IQ od dawna są przedmiotem krytyki. Zwątpienie w ich wartość argumentuje się tym, że mierzą tylko pewne elementy umysłu, skromne i okrojone, które mogą się ujawnić przy rozwiązywaniu zadań typu łamigłówki. Wiadomo, że ich częste rozwiązywanie pozwala nabrać wprawy w tego rodzaju „akrobacjach umysłu” – podobnie wielkiej wprawy nabierają ci, którzy nieustannie rozwiązują krzyżówki i rebusy, chociaż są one przecież różne. Nie odzwierciedla to zatem głębi myślenia ani rozmaitych jego rodzajów, zróżnicowanej wyobraźni itp. Wiadomo, że wyobraźnia, którą posługuje się architekt, różni się od wyobraźni pisarza, malarza i innych artystów. Wielu wybitnych, mądrych ludzi, np. twórców sztuki i naukowców, aktywistów, za sprawą których w jakimś punkcie na Ziemi komuś zaczęło być lepiej, zapewne mogłoby wcale nie najlepiej wypaść w zadaniach składających się na test IQ.
Testy te nazywane są nawet „kognitywistycznym przesądem”.
Warto poznać historię narodzin testów IQ, dowiedzieć się, w jakim celu powstały i na jakich założeniach były oparte – po to choćby, aby zobaczyć, jak kuriozalną metamorfozę przeszły, stając się w gruncie rzeczy zaprzeczeniem celu, któremu miały służyć.
Ich autorem był francuski psycholog i pedagog (a także grafolog) Alfred Binet (1857–1911). Był zafascynowany zjawiskiem inteligencji i wiele lat poświecił jej badaniu. Jako pedagoga nurtowało go pytanie o to, czy można udoskonalić edukację dzieci, a jeżeli tak, to w jaki sposób to zrobić. Szczególnie skupił swoją uwagę na uczniach, którzy mieli trudności z nauką. Uważał, że aby im pomóc, trzeba dokładnie poznać słabe strony każdego z nich, a następnie dostosować sposób uczenia do potrzeb konkretnego dziecka tak, aby nadrobić istniejące braki.
Odpowiednie testy Alfred Binet opracował około 1905 roku. Jak podkreślał, nie są one po to, aby wykazać, kto jest gorszy, a kto lepszy, kto bardziej inteligentny, a kto mniej. W teście tym – powiadał – nie ma wygranych ani przegranych. Jego celem jest wykazanie, w czym tkwią słabe punkty ucznia i nad czym należy z dzieckiem więcej popracować. Porównajmy to do treningu sportowego – aby całość była udana, trzeba czasem zatrzymać się i przećwiczyć tylko pewne partie mięśni lub wybrane elementy gry.
Swoje intencje wyjaśnił jeszcze dobitniej. Podkreślał, że opracowana przez niego skala absolutnie nie pozwala na pomiary inteligencji. Bowiem cechy intelektualne nie nakładają się na siebie, jak wartości rosnące liniowo, czyli tak jak wtedy, gdy mierzymy np. wysokość, długość czy wagę. Inteligencja jest, jak sądzi dzisiejsza nauka, funkcją mózgu pełnego jeszcze tajemnic, o niepoznanych do końca możliwościach różnych jego obszarów. Jeden człowiek obraca się gładko w świecie liczb, inny z trudem podlicza swoje rachunki, ale ma wyobraźnię poety czy malarza; jeszcze inny nigdy nie dostanie żadnej światowej nagrody, ale jest doskonałym pragmatykiem życia codziennego i zostanie menedżerem, który zajmie się praktycznymi sprawami bujającego w obłokach artysty. Inteligencja to nie linia, to obszary, których układ wzajemny, wzajemne relacje, są zwyczajnie niepoznane.
Nie ma także możliwości porównania poszczególnych przejawów inteligencji.
„Poziom inteligencji nie jest stały. Musimy protestować i reagować przeciwko temu brutalnemu pesymizmowi – twierdził Binet. – Na szczęście jest to błędny pogląd. Nie, inteligencja może się rozwijać, jej poziom może wzrosnąć. Dzięki ćwiczeniom umysłu – ćwiczeniu pamięci, uwagi, posługiwaniu się logiką jako trzema filarami inteligencji – można ją poprawić”.
I tyle Alfred Binet.
Potem wzięto się za przerabianie i poprawianie tych testów. Zapoczątkował to już Theodore Simone (1873–1961) – współpracownik Alfreda Bineta.
Istnienie klubu tych, którzy chlubią się unikatową w skali całego świata inteligencją nie powinno nikogo dziwić. Istniały i istnieją rozmaite kluby towarzyskie i stowarzyszenia o oryginalnych nazwach, skupiające osoby na podstawie takiej lub innej wspólnej im cechy (bywa, że zaskakującej). Jedne elitarne i snobistyczne, inne nie. Przykładem fantazji w takiej dziedzinie jest fikcyjne i wymyślone przez twórcę filmu z 1989 roku Petera Weira Stowarzyszenie Umarłych Poetów. To jednak fikcja absolutna, chociaż brzmi intrygująco.
Ale ogólnopolskie stowarzyszenie Broda i Tatuaż istnieje naprawdę, stanowiąc grupę, w skład której wchodzi ponad dwadzieścia tysięcy członków.
Założenie małej przyjacielskiej grupy, powstałej z poczucia wspólnoty z tytułu posiadania brody i tatuażu wkrótce okazało się dla jej członków niewystarczające. Stopniowo przekształciła się ona w organizację ze statusem stowarzyszenia. Nie tylko promującą tolerancję i wzajemne wspieranie się w potrzebie, ale także i przede wszystkim podejmującą realne działania, jak np. organizowanie akcji i imprez charytatywnych, z których dochody są przeznaczane dla dzieci borykających się z ciężkimi chorobami. „Wytatuowani brodacze z sercem na dłoni” – tak bywają określani. I nie jest to nazwa nieuzasadniona.
W wielu próbach określenia tego, czym jest inteligencja, w próbach odnalezienia jej istotnych cech, było zwrócenie uwagi (także przez Bineta) na fakt, iż kieruje ona uwagę człowieka poza siebie samego, na świat. Rodzi zainteresowanie nim, powoduje reakcje na różne sytuacje, a jej posiadacza cechuje także umiejętność krytycznego podejścia do własnych działań.
A co sądzą o sobie sami „mensanie” (tak nazywają siebie członkowie klubu najbardziej inteligentnych)?
Co ich wyróżnia wobec reszty świata – to już wiemy. Ale co łączy ich wzajemnie, dlaczego i w jakim celu gromadzą się, tworząc wyodrębnione grupy?
Najdokładniej i najwierniej opowiedzą o tym ich własne słowa, będące fragmentem obszerniejszej wypowiedzi pod hasłem: „O nas” umieszczonej na stronie polskiej Mensy:
Czytamy:
„(…) właściwością mensan jest trudność w odnalezieniu się w tzw. normalnym świecie. Mensanie prawie zawsze odstają od szablonów i sztywnych norm. Dla takich osób Mensa jest przystanią życzliwości i zrozumienia”.
(…) „A zresztą, czy jest coś przyjemniejszego, niż pochwała własnego umysłu i pełen aprobaty wzrok przyjaciół?”
Czym zajmują się podczas spotkań?
„(…) Czasem rozegramy partyjkę Scrabble lub Tantrixa i z pewnością przedyskutujemy kwestię lepszego umiejscowienia eksponatów” (to ostatnie po wspólnej wizycie w Muzeum Lotnictwa).
„Są też takie cechy, które można by spróbować uogólnić na wszystkich mensan. Jedną z nich jest poczucie humoru. (…) Od rozumiejących abstrakcyjne inteligentne dowcipy do wymyślających abstrakcyjne inteligentne dowcipy. (…) Typowy «realistyczny» dowcip o teściowej lub kochanku w szafie śmieszy ich umiarkowanie. Ale już przy «rybackiej» zasadzie Stefana Kisielewskiego: im dłuższy dostęp do morza, tym trudniej złapać rybę (uzasadnienie: bo ma więcej miejsca do ucieczki) zaczynają radośnie porykiwać”. Radośnie porykiwać – ale czy inteligentnie?
Takie oto są podstawowe informacje, zamieszczone na stronie głównej polskiego oddziału stowarzyszenia Mensa.
Odnosi się wrażenie, że mamy tu do czynienia ze swoistym rodzajem inteligencji, która kieruje uwagę człowieka na siebie, na własne istnienie i ma ochotę uciec od całego (oczywiście mniej inteligentnego) świata.
Uplasowanie się na pozycji geniuszy, stanowiących jedynie garstkę na całym świecie, robi jednak wrażenie na wielu. Wiara w IQ zatacza kręgi i ma swoich bezkrytycznych fanów.
Pewien publicysta Bloomberg Television (płatna telewizja amerykańska zajmująca się tematyką biznesu i rynku kapitałowego) wymyślił rzecz następującą: otóż ludzie z punktacją IQ powyżej 145 powinni dostawać dożywotnie stypendium.
Zainteresowani tematem natychmiast przeliczyli, jaka to kwota – w warunkach polskich mogłaby stanowić minimum pozwalające potencjalnym geniuszom nie tracić czasu na pracę zarobkową i całkowicie poświęcić swój umysł zajęciom godniejszym ich intelektu. Kwotę tę obliczono na 6500 zł miesięcznie. Nie byłoby to jednak przecież uwarunkowane jakimiś konkretnymi wymogami, jedynie przewidywaniem, że umysły wybitne zrodzą wybitne płody.
A co z tymi, którzy spędzaliby swój cenny czas tylko na wymyślaniu abstrakcyjnych dowcipów i wzajemnym podziwie własnych umysłów?
Jednak gwoli sprawiedliwości i dla zaznaczenia konkretnych pożytków trzeba odnotować, że w 1971 r. została założona przez Mensę organizacja filantropijna, która ma wspierać (np. poprzez stypendia i działania edukacyjne) rozwój intelektualny na świecie.
To dobrze brzmi, natomiast nie znalazłam informacji (to nie znaczy, że gdzieś ich nie ma, chociaż nie rzucają się w oczy) o jakichś wybitnych ponad powszechną miarę osiągnięciach samych mensan.
Ciekawostką kultury naszych czasów, a więc połowy wieku XX i (od 23 już lat) XXI wieku jest to, że intelekt, inteligencja, rozum (nie ma tu dokładnych, rozgraniczających definicji) stały się modne, stały się trendy. Nie wszyscy przy tym krytykują sposób, za pomocą którego da się osiągnąć status „wybranych” pod tym względem. Najważniejsze wszak, żeby nim być – wraz z w miarę wysokim numerkiem przy nazwisku. Wiele osób spośród gwiazd kina, telewizji, wielu celebrytów zabiega o dostanie się do elitarnego i snobistycznego – chyba można tak powiedzieć – klubu. Bo przecież nie po to, aby w jego ramach dokonać czegoś wybitnego, lecz by móc dokumentować się samą przynależnością, w tym zdjęciem w mediach uzupełnionym jak najwyższym numerkiem.
Internet i inne media są pełne list „geniuszy” (ale tam funkcjonuje to słowo bez cudzysłowu), list specyficzne zestawionych – każda według specjalnego klucza. Najbardziej wyeksponowane listy dotyczą celebrytów, aktorów, gwiazd estrady, jest nawet lista genialnych seksbomb. Czytamy zatem, że:
Marylin Monroe miała IQ 168, Sharon Stone – 154, James Wood – 180, a Natalie Portman – 164. Także piosenkarka Dorota Rabczewska, powszechnie znana jako Doda Elektroda, chwali się przynależnością do Mensy i 156 punktami IQ. Z filmiku zamieszczonego w Internecie dowiadujemy się, że: „teraz jestem Doda Mensoda!”. Poniżej znalazły się niewybredne, ale adekwatne do prezentowanych zdjęć komentarze publiczności, typu: „Iloraz inteligencji Dody jest równie autentyczny, jak jej piersi”.
Jakby nie dość było tych rewelacji, dowiadujemy się również, że Doda ma iloraz inteligencji tylko o 4 pkt mniejszy od Alberta Einsteina, zaś Natalie Portman tylko o 1 pkt mniejszy od Wolfganga Amadeusza Mozarta. Ktoś także, zupełnie serio zadał pytanie o to, jakie IQ miał Mikołaj Kopernik! I to jest dopiero prawdziwy szok, zważywszy na fakt, że Einstein urodził się w 1879 roku, Mozart w 1756, zaś Kopernik w 1473. Jakie testy IQ wtedy funkcjonowały?
Pamiętajmy jednak o tym, że inteligencja i poczucie humoru faktycznie idą w parze.
Tekst ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.
Konfucjuszowi zawdzięczamy ostrzeżenie, by nie podglądać, nie podsłuchiwać i nie plotkować. W XVIII wieku, w sanktuarium Toshogu, Mizaru, Kikazaru oraz Iwazaru doczekało się wizerunku – znanej dzisiaj na całym świecie rzeźby przedstawiającej małpę zakrywającą sobie oczy, uszy i usta. Stary mistrz wiedział, przed czym przestrzega, najgorsze jest bowiem nieporozumienie czy kłamstwo płynące z naszego niezrozumienia drugiego człowieka. Lepiej zatem zachować dystans, a nie podglądać i plotkować. Problem jednak w tym, że bardzo szybko z mądrości zrodziła się głupota, a Mizaru, Kikazaru i Iwazaru zaczęły wyrażać obojętność. Niedostrzeganie problemu, dystans wobec tego, co się dzieje i milczenie o przemocy czy zagrożeniach to ludzka specjalność. W XXI wieku nie stać już nas na ten luksus obojętności i skupienia się na sobie. Egoizm zabija.
W 2020 roku, podczas obchodów 75. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau, Marian Turski przekazał słowa, które powinny stać się mottem XXI wieku: „Nie bądźcie obojętni!”. Po II wojnie światowej myśliciele miary Karla Jaspersa czy Theodora Adorno zadawali sobie jedno pytanie: jak to było możliwe, że nikt nie reagował, gdy po sąsiadów przychodziło gestapo, gdy wywożono Żydów do obozów koncentracyjnych? Dzisiaj młodzież zadaje nam jedno pytanie: gdzie byliście? Dlaczego dopuściliście do VI wielkiego wymierania i kryzysu klimatycznego?
Przyszłość Unii Europejskiej jak w soczewce odzwierciedla problemy globalne, przy czym UE ma ten przywilej, że należy do bogatego zachodniego świata czy inaczej elitarnego klubu krajów bogatej Północy. Pomimo jednak całego rozwoju i bogactwa przyszłość UE rozwija się w cieniu wojny tuż na granicy: w Ukrainie oraz w rzeczywistości Kryzysu Klimatycznego. I o tym nie wolno nam zapomnieć. To, czym jest i czym się stanie Europa, wiąże się w fundamentalny sposób właśnie z Kryzysem Klimatycznym. Już dzisiaj sami możemy to obserwować – pustynnienie obejmuje wiele regionów Europy, a wysychanie rzek czy nagłe załamania pogody stały się powszechne. Uchodźcy u drzwi Europy to nie jest tylko kwestia terroru i wojen w wielu regionach świata, ale w dużej mierze zmian klimatycznych. Jak diagnozował Henryk Skolimowski – ekoetyk, filozof – wiek XXI musi stać się wiekiem ekologii, inaczej nas wszystkich czeka radykalna zmiana nie tylko stylu życia, ale i obniżenie poczucia bezpieczeństwa czy utrata podstawowych dóbr i praw, do których tak bardzo się przyzwyczailiśmy i traktujemy je jako normę.
Obecnie w Unii Europejskiej procesy zachodzą w dwóch nurtach, ścierają się dwie siły. Wydaje się, że tegoroczne wybory do Europarlamentu stają się decyzją, w którym kierunku pójdzie transformacja Unii, a przez to również naszego życia i narodowej polityki.
Pierwszy nurt jest umiarkowanie progresywny. Wypracowanie Zielonego Ładu (Green Deal) nie jest żadną wielką rewolucją, to tak naprawdę kompromis pomiędzy wymaganiami gospodarki, rozwoju, a koniecznością powstrzymania drastycznych zmian klimatycznych. Założenia Zielonego Ładu, które zobowiązują państwa do: dostarczenia czystej i bezpiecznej energii, wdrażania gospodarki o zamkniętym obiegu, obniżaniu zapotrzebowania na energię, przyspieszenia przejścia na zrównoważoną i inteligentną mobilność, ochrony i odbudowy ekosystemów i bioróżnorodności, przystosowania się do zmian klimatycznych, ochrony zdrowia – to tak naprawdę minimum, jakie musimy wykonać, by nie zniszczyć ostatecznie naszej planety.
Drugi nurt obejmuje radykalnych denialistów, zaprzeczających, by zmiany klimatu były spowodowane ludzkim działaniem. I tu zarówno od strony polityki, jak i aktywizmu tkwi ogromne zagrożenie. Denializm klimatyczny idzie często bowiem w pakiecie z nacjonalizmem, szowinizmem, zarówno gatunkowym, jak i genderowym, czy klasizmem. Często denialiści opowiadają się za wyjściem ich państw z Unii Europejskiej bądź za wetowaniem i hamowaniem wszelkich progresywnych zmian.
Protesty odbywają się w Niemczech, Francji, Włoszech, Hiszpani, Grecji, Rumunii, Litwie i Portugalii. W Polsce 27 lutego br. w Warszawie na proteście pojawiły się po raz pierwszy banery: „Precz z Zielonym Ładem”, „Zielony Ład to śmierć”, „Zielony Ład to głód”. Lawina ruszyła i tak zaczęło się blokowanie dróg, a fale oburzenia wracają raz po raz. Protestujący rolnicy mówią o niedorzeczności przepisu trzymania odłogiem 4% ziemi (w przypadku gospodarstwa powyżej 10 ha), zmniejszania zużycia nawozów i środków ochrony roślin czy nakazu ograniczenia stosowania pestycydów. Motywem przewodnim jest też uszczelnienie granicy z Ukrainą oraz strach przed tanią żywnością płynącą z tych terenów. W całej tej narracji widać nie tylko niezrozumienie tego, czym jest Zielony Ład, ale również strach przed jakąkolwiek zmianą oraz ogromną niechęć do Unii Europejskiej. Prawie we wszystkich krajach, gdzie odbyły się protesty, słychać było głosy czy to niechęci wobec Unii, czy to krytyki jej idei. W Polsce protesty te przybierają bardzo dramatyczny wymiar, skierowane są bowiem przeciwko samej Ukrainie, a także jej wspieraniu. Blokowanie granicy z sąsiadem było takim właśnie antyukraińskim działaniem, nie tylko bowiem zboże, ale również broń czy lekarstwa, ubrania, produkty codziennego użytku jadą przez granicę na tereny objęte wojną. Z kolei krytykowanie polityki zagranicznej UE i wspierania przez nią walczącej Ukrainy było deklaracją, o ile nie wprost popierającą agresora, to dającą ciche przyzwolenie na walkę Rosji z Ukrainą. Blokowanie granicy kraju, który walczy, nigdy nie jest działaniem neutralnym. W przypadku protestów rolników, szybko można było się przekonać, że mamy tu do czynienia z czymś więcej – z dyskusją o tym, jak bardzo Unia Europejska ma się rozszerzać i jak w przyszłości ma wyglądać jej polityka wobec państw ościennych.
Znajdujemy się dzisiaj w sytuacji szczególnej – możliwości rozszerzenia wojny z agresji Rosji już nie tylko na Ukrainę, ale i na Polskę. Ponadto zgodnie z takimi raportami jak IPCC, grozi nam kryzys klimatyczny, który w przypadku Polski będzie prowadził do zmiany linii brzegowej (Gdańsk i jego tereny są zagrożone zalaniem), podniesienia temperatur, pustynnienia. Dlatego ważne, by skonfrontować się z antyunijną i antyekologiczną narracją w samej Unii Europejskiej. Brexit pokazał, że socjotechnika negowania Unii opiera się na dezinformacji, przyjrzyjmy się zatem kilku faktom.
Unia Europejska dopuszcza do używania pestycydów, a Rozporządzenie Komisji (UE) 2020/856 z dnia 9 czerwca 2020 r. określa najwyższe dopuszczalne poziomy ich użycia dla warzyw, owoców czy ciał zwierząt uznanych za mięso. Mówimy tutaj o takich pestycydach, jak: cyjanotraniliprol, cyjazofamid, cyprodynil, fenpiroksymat, fludioksonil, imazalil, izofetamid, krezoksym metylu, lufenuron, mandipropamid, propamokarb i piraklostrobin, fluksapyroksad, pyriofenon, piryproksyfen i spinetoram (załączniki II i III do rozporządzenia (WE) nr 396/2005). Dla niewtajemniczonego czytelnika nazwy te mogą brzmieć przerażająco. Dla człowieka przedawkowanie tych pestycydów kończy się bólem głowy, nudnościami. Cyjanotraniliprol czy cyprodynil, fludioksonil i imazalili mogą prowadzić do zaburzeń układu nerwowego, dezorientacji, kłopotów z mówieniem[1]. To tylko niektóre ze skutków ubocznych. W przypadku ekosystemu szkody również wydają się niewielkie, dimetoat i metoat (również dopuszczany przez UE) w przypadku roślin może hamować fotosyntezę, a w przypadku ptaków zaburzać czynności mózgu. Dostając się do wody, dimetoat i metoat mogą wpływać na zmianę zachowania ryb – zmianę w sposobie pływania2. Te, wydawać by się mogło niewielkie, skutki uboczne – rekompensowane obfitymi plonami – można by bagatelizować, gdyby nie to, co one realnie oznaczają dla naszego środowiska i przyszłości.
Bałtyk już dzisiaj zamienia się w zlew ścieków, co oznacza, że 1/5 morza jest martwa (brak tlenu – brak życia), a połowa umiera. Spływanie pestycydów do morza rzekami i wodami gruntowymi tylko przyspiesza ten proces. Morza i oceany przechowują 50 razy więcej dwutlenku węgla niż atmosfera i pochłaniają do 30% rocznych antropogenicznych emisji dwutlenku węgla. W sytuacji zanieczyszczenia wód, wzrostu ich temperatury i zasolenia, zmniejsza się wydajność pochłaniania przez nie szkodliwego gazu. Co za tym idzie, zanieczyszczenie Bałtyku jest jednym z elementów zwiększających czynniki wzmagające kryzys klimatyczny.
Ponadto w wyniku obecnych metod stosowanych w rolnictwie dochodzi do deforestacji, wyjałowienia (przez nadmierne użycie nawozów sztucznych) i utraty różnorodności biologicznej gleby, co w perspektywie rosnących temperatur oraz gwałtownego załamania pogody może oznaczać niezdolność do rozwoju rolnictwa na obecnym poziomie. Wedle raportu European Environment Agency, Europa należy do najszybciej ocieplających się kontynentów, a południe Europy zagrożone jest suszami i związanymi z nimi zmianami flory i fauny3.
Należy też pamiętać, że produkcja mięsa jest także niezwykle obciążająca dla środowiska. Do wyprodukowania 1 kilograma wołowiny potrzeba ok. 10–15 tysięcy litrów wody, 1 kilograma wieprzowiny – ok. 5 tysięcy, a drobiu ok. 4 tysięcy. Z kolei produkcja 1 kilograma soczewicy zużywa około 4 tys. litrów wody. Obliczenia pokazują, że uprawa 1 hektara pola pszenicy może rocznie przynieść 250 kg białka, gdy tymczasem uprawa pastwiska o powierzchni 1 hektara nastawiona na produkcję wołowiny da jedynie 10 kg białka. Jak pokazują badacze opracowujący raport IPCC, chociaż około 80% światowej ziemi rolnej przeznaczone jest pod produkcję mięsa, ryb i skorupiaków z akwakultury, jajek oraz mleka, to dostarczają one jedynie niecałe 40% białka i 20% spożywanych przez ludzi kalorii4. Co więcej, rolnictwo w obecnej postaci generuje 1/3 emisji gazów cieplarnianych do atmosfery5.
Dane ukazujące, w jaki sposób człowiek zanieczyszcza świat, w jaki sposób rolnictwo generuje zmiany klimatyczne i niszczy bioróżnorodność można by było jeszcze długo analizować i przytaczać nowe. To kwestia choćby lagun (fekaliów i nieczystości generowanych przez hodowle wielkopołaciowe), użycia w hodowlach zwierząt antybiotyków, hormonów czy związków odkażających i czyszczących. Lista jest długa i wskazuje na jedno: w dobie kryzysu klimatycznego potrzebne są nam zmiany. Co więcej, ze zmianami nie możemy czekać. Program Unii Europejskiej przewidujący do 2050 roku przejście na neutralność klimatyczną działa bardzo wolno i niesie w sobie wiele niebezpieczeństw dalszego emitowania zanieczyszczeń. Dlatego sprzeciw ludzi wobec jakichkolwiek prób reform oznacza całkowity brak zrozumienia, co tak naprawdę dzieje się z naszym światem.
Wybory do Europarlamentu to zawsze moment dyskusji na temat przyszłości i kształtu UE. Problem w tym, że nasze współczesne dylematy i decyzje nie mogą koncentrować się tylko na doraźnej polityce. Każda wystrzelona rakieta, każdy spalony skład paliw w Ukrainie, tak samo jak każdy spalony las i zniszczona działaniami wojennymi łąka, pole, to utrata cennej bioróżnorodności i dodatkowa emisja gazów cieplarnianych do atmosfery. Każdy posiłek mięsny na talerzu to ok. 44% antropogenicznych emisji metanu, 53% tlenku diazotu i 5% dwutlenku węgla6, tak samo jak zanieczyszczenie gleby sztucznymi nawozami i lagunami. Fakt, że protesty przeciwko Zielonemu Ładowi nabrały antyunijnego charakteru, a do wielu z nich dołączono retorykę nacjonalistyczną pokazuje, że klimat to nie tylko globalne ocieplenie i walka z kryzysem klimatycznym, ale walka z naszymi własnymi demonami przeszłości.
W XIX stuleciu Rudolf Kjellén, szwedzki politolog i polityk, wprowadził do europejskiego myślenia ideę biopolityki. Dla Kjelléna oznaczała ona jedno: naród tożsamy jest z przestrzenią, którą zajmuje, a silny naród powinien nie tylko zarządzać racjonalnie swoim terenem, ale również walczyć o przestrzeń życiową, ważną dla jego rozwoju i witalności. W jaki sposób zakiełkowały te idee wszyscy dobrze wiemy – siła życiowa czy prawo silnego narodu do rozwoju i zajmowania należnego terenu w II wojnie światowej objawiły swoją najbardziej brutalną wersję. Problem w tym, że idee Kjelléna rozwijały się również w bardziej „subtelnej” formie, idei narodowego związania z ziemią czy też utożsamienia narodu z ziemią ojczystą.
Już w samym pojęciu ojczyzny (homeland, Heimat, Vaterland, patrie, la pays natal) kryje się ojcowizna, ojciec, dom, to, co bliskie, dziedziczone, nasze. W tym też względzie wszystko to, co dzieje się w naszym domu, na naszej ziemi, w naszym regionie skrywane jest za ideami posiadania, praw do zarządzania, decydowania, tak samo jak za ideami własności, prawa do czegoś czy emocjami przynależności, bliskości, związania z czymś. Stąd nacjonaliści i wszelkiego rodzaju reakcjoniści, denialiści, krytycy globalizacji czy Unii Europejskiej bardzo często walkę z kryzysem klimatycznym, walkę o zrównoważony rozwój poczytują za atak na tożsamość narodową czy uświęcone narodowe wartości.
Obecnie w Unii Europejskiej toczy się dyskusja nie tyle o Europie dwóch prędkości, co o Europie dwóch porządków: ksenofobicznym i nacjonalistycznym – gdzie zamknięcie narodów i zacieśnienie polityki tylko do własnych interesów jest dominujące, oraz Europie otwartej, wspólnotowej, zjednoczonej. Zielony Ład, tak samo jak wszelkie dyskusje o klimacie i konieczności ekologicznego myślenia w pewnym sensie stały się zakładnikami nacjonalistycznego zawężenia. Ekspozycja praw do posiadania własnej ziemi, prawa rolników do zarządzania na własną modłę swymi gospodarstwami, krytyka unijnych dyrektyw i propozycji zmian stają się polem dyskusji etnocentrycznych. I w tym tkwi największe niebezpieczeństwo. Z jednej strony możemy osłabić samą Unię Europejską – co będzie tylko zwiększało szanse Putina na realizację swojej koncepcji wielkiej Rosji (z Ukrainą, a być może i Polską w swoich granicach). Z drugiej strony może przyśpieszać zmiany klimatyczne, prowadzące do coraz bardziej drastycznych temperatur, pustynnienia, deforestacji, zaniku znanej nam roślinności, przyspieszenia degradacji gleby, zaniku bioróżnorodności. Te dwa aspekty oznaczają zagrożenie zarówno polityczne (wojną, utratą stabilności społecznej i ekonomicznej), jak i klimatyczne.
Przyszłość Europy zależy od naszego ekologicznego myślenia, co staje się społecznym i politycznym wyzwaniem, zmuszającym nas do przepracowania naszych starych demonów nacjonalizmu, egoizmu i konsumpcjonizmu. To nie jest łatwe zadanie, zwłaszcza że do tej pory życie w Europie rozpieszczało nas nadmiarem możliwości, swobód obywatelskich, praw człowieka. Żyjąc w elitarnym klubie dawnych kolonialistów, korzystając z praw klasistowskich, kultura zachodnia wypracowała model posiadania i wyzysku. Społeczeństwa Europy przyzwyczaiły się nie tylko do pokoju, ale również do konsumpcyjnego stylu życia i etyki egoizmu. Moda, turystyka, popkultura wypromowały model młodego, wysportowanego posiadacza świata – turysty, konsumenta, karierowicza. Współczesne rolnictwo jest biznesem, hodowle stały się produkcją mięsa. W tej perspektywie konieczność zmian w obliczu kryzysu klimatycznego rodzi ogromny opór.
Wiele osób boi się dostrzec prawdy o samej strukturze zmiany, jaka już zachodzi w naszym świecie. Pożary, gwałtowne ulewy, wysokie temperatury czy nagłe załamania pogody ciągle traktowane są jak anomalia, a nie jako tendencja nasilającego się kryzysu klimatycznego. Raporty o zmianach klimatu albo są odrzucane jako zbyt histeryczne, albo pomijane jako „kolejne rewelacje naukowców”, które i tak nie mają nic wspólnego z życiem. Młodzieżowy Strajk Klimatyczny doczekał się pogardliwego skwitowania: „Poczekajcie aż dorośniecie, przejdą wam fanaberie”. Kolejne szczyty klimatyczne nie dają nic oprócz emisji dwutlenku węgla do atmosfery – przywódcy i ważni rozmówcy przybywają wszak na spotkanie samolotami. Rolnicy rozsypujący na drodze zboże nie tylko nie myślą o ludziach umierających z głodu gdzieś tam na świecie, ale również nie zastanawiają się, co stanie się z ich dziećmi i wnukami, gdy średnie temperatury w Europie podwyższą się o 2,5 stopnia, a topniejące lodowce nie tylko zabiorą część linii brzegowej Europy, ale również uwolnią zamrożone w nich wirusy i bakterie.
Stoimy na rozstaju dróg i to bardzo niebezpiecznych. Czas przestać udawać, że nic się nie dzieje. Nie doceniamy tego, co zrobiło dla nas pokolenie ludzi tworzących Unię Europejską. Od czasu zakończenia II wojny światowej w Europie urodziły się nowe pokolenia, które nie wiedzą, co to znaczy wojna. Prawa człowieka, prawa pracownicze, prawa kobiet, prawa dzieci, tak samo, jak komfort posiadania własnego paszportu, swobodnego przemieszczania się w ramach układu Schengen, swobodnego handlu i szukania pracy w całej UE – zniknie i to już za parę lat, gdy świat pogrąży się w chaosie klimatycznych zmian. Nauczyliśmy się słuchać ideologii, bo te podsuwają nam proste rozwiązania, nauczyliśmy się myśleć o świecie jako o stałych wartościach, traktujemy Unię Europejską jako coś oczywistego, należne nam przywileje. Tymczasem Unia Europejska wymaga naszej realnej pracy na rzecz zachowania pokoju i praworządności, wymaga też przełamania partykularnych interesów na rzecz przyszłości.
Nie jesteśmy już w stanie powstrzymać zmian klimatycznych, możemy jednak łagodzić ich skutki – i to powinno być nasze priorytetowe zadanie. Polityka Unii Europejskiej musi być ekologiczna, inaczej grozi nam gwałtowna i niebezpieczna zmiana. Polacy postawili mur na granicy z Białorusią wierząc, że w ten sposób powstrzymają napływ nielegalnych uchodźców. To samo zrobili Węgrzy, grodząc się przed niechcianymi uchodźcami. Problem w tym, że jeszcze trochę, a to my Europejczycy będziemy zmuszeni szukać terenów zdatnych do życia – chyba że… zmienimy naszą politykę klimatyczną i zaczniemy realnie walczyć o zmniejszenie zakresu kryzysu klimatycznego. Mizaru, Kikazaru i Iwazaru zasłaniały sobie oczy, uszy i usta. Łatwo można z obojętności zrobić cnotę. W XXI wieku, gdy świat został rozregulowany przez ludzki egoizm i brak wiedzy, wymagana jest od nas postawa przeciwna. Przyszłość Europy zależy od tego, czy będziemy w stanie dostrzec zagrożenie, usłyszeć argumenty i mówić w sposób otwarty o zmianach i możliwościach współpracy. Bez Unii Europejskiej jako systemu współpracujących ze sobą instytucji i ludzi będziemy skazani na przegraną – i to przegraną przyszłość naszych własnych dzieci.
[1] Podaję za https://eur-lex.europa.eu/legal-content/PL/TXT/PDF/?uri=CELEX:32020R0856
2 Podaję za https://link.springer.com/chapter/10.1007/978-3-319-23573-8_3
3 Podaję za https://www.eea.europa.eu/pl/publications/europejska–ocena-ryzyka-zwiazanego-z
4 Podaję za https://www.ipcc.ch/srccl/5 Podaję za https://naukaoklimacie.pl/aktualnosci/rolnictwo-wplywa-na-klimat-klimat-wplywa-na-rolnictwo#Zmiany_u%C5%BCytkowania_terenu_zmieniaj%C4%85_Klimat, jak również https://www.ipcc.ch/srccl/
6 Por. M. Melissa Rojas-Downing, A. Pouyan Nejadhashem, Climate change and livestock: Impacts, adaptation, and mitigation, w: „Climate Risk Management”, Volume 16, 2017, Pages 145-163.
Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r. Przedruk z kwartalnika „Zdanie” (nr 2/2024). Dr hab. Joanna Hańderek jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, w Pracowni Etyki Wydziału Filozoficznego.
Czas węgla się kończy. Obecnie w Polsce fedrują 23 kopalnie węgla kamiennego i brunatnego – ponad trzy raz mniej niż na początku lat 90. Popyt na węgiel stale się zmniejsza. Rośnie zaś znaczenie odnawialnych źródeł energii (OZE) – szczególnie fotowoltaiki i wiatraków. Jesteśmy w trakcie przejścia do nowej, miejmy nadzieję „zielonej epoki”. Najważniejsze, aby zmiany odbywały się w duchu sprawiedliwej transformacji – z poszanowaniem interesów górników, lokalnej tożsamości oraz środowiska.
W Polsce do produkcji energii elektrycznej i ciepła używa się ok. 40 mln ton węgla. Według Fundacji Instrat, w 2030 r. liczba ta może spaść o ponad połowę – do 15 mln ton. Z tego modelowania czerpała m.in. Koalicja Obywatelska w kampanii parlamentarnej w 2023 r. przy formułowaniu ambitnych celów dotyczących rozwoju odnawialnych źródeł energii. Partia Donalda Tuska zapowiedziała m.in. aż 68 procent udziału OZE (dziś ok. 16 procent – przyp. red.) w mikście energetycznym do 2030 roku.
Byłby to gigantyczny skok w kierunku „zielonej” gospodarki, który rodzi poważne skutki dla branży górniczej. Zredukowany popyt na węgiel oznacza bowiem znacznie szybsze zamykanie kopalń, niż przewiduje to umowa społeczna zawarta z górniczymi związkami zawodowymi przez rząd Prawa i Sprawiedliwości w 2021 roku. Z raportu można wyciągnąć nawet dalej idące wnioski, niż czyni to sam Instrat: prognozowane zapotrzebowanie na węgiel oznacza, że w 2030 r. w Polsce pozostaną trzy-cztery kopalnie węgla kamiennego oraz kopalnie Jastrzębskiej Spółki Węglowej, która wydobywa strategicznie potrzebny węgiel koksowy do produkcji stali. W sumie w Polsce może zostać w 2030 r. ok. 8 kopalni węgla kamiennego, gdy dzisiaj mamy ich 18. To nie jedyny, ale wielce prawdopodobny scenariusz. Oczywiście, przy takich decyzjach najważniejsza jest wola polityczna, ale nie powinno się lekceważyć takich czynników jak gwałtownie malejący popyt, rosnące koszty wydobycia, opłaty za emisję CO2 i zmieniający się rynek energetyczny, który nie będzie faworyzował węgla. Polskie górnictwo zapisało wiele chwalebnych kart historii, zarówno w wymiarze gospodarczym, jak i politycznym, ale trudno nie zauważyć, że już niedługo stanie się cieniem przemysłu, którym jeszcze do niedawna było.
Skok na głęboką wodę
Górnictwo w Polsce było państwem w państwie. Przez lata PRL-u węgiel kamienny karmił polski przemysł i miliony gospodarstw domowych. „Czarnym złotem” paliło się wszędzie – w kuchenkach i piecach. Węgiel był też najważniejszym towarem eksportowym pompującym finansową kroplówkę w socjalistyczną gospodarkę. Na przełomie lat 80. i 90. polskie górnictwo tworzyło 70 kopalń węgla, gdzie pracowało 416 tys. osób. Ludzie z biedniejszych regionów Polski emigrowali na Śląsk w poszukiwaniu dobrze płatnej, choć ciężkiej i niebezpiecznej pracy. Transformacja ustrojowa znacząco przedefiniowała znaczenie górnictwa. Z dumy i „oczka w głowie” stawało się ono „niewydajnym finansowo problemem”. W 1990 roku podpisano wyrok na zagłębie węglowe w Wałbrzychu. Kilka lat później podobny los spotkał górnośląski Bytom. Na długi czas miasta te stały się synonimem biedy i cywilizacyjnej zapaści. To, co się stało w Wałbrzychu, Bytomiu i wielu innych polskich miastach było dokładnym przeciwieństwem sprawiedliwej transformacji. Zamiast sprawiedliwości było bezprawie. Zamiast transformacji – biedaszyby i bezrobocie.
„Panowie z wózkami wypełnionymi żelastwem byli na dzielnicy codziennym obrazkiem. Byłam zszokowana, gdy przed jednymi świętami wszystkie studzienki kanalizacyjne nam z okolicy wyparowały” – fragment książki Katarzyny Dudy Kiedyś tu było życie. Teraz jest tylko bieda (Warszawa, 2022).
Czym jest sprawiedliwa transformacja?
Sprawiedliwa transformacja oznacza proces przejścia z gospodarki wysokoemisyjnej (opartej na paliwach kopalnych) na zeroemisyjną (opartą na odnawialnych źródłach energii), ze szczególnym uwzględnieniem interesów lokalnej ludności. Polega więc na stworzeniu alternatywnych gałęzi gospodarki i zapewnieniu miejsc pracy osobom, które ją stracą w wyniku stopniowego zamykania przedsiębiorstw wydobywczych czy elektrowni. Sprawiedliwa transformacja musi przebiegać zgodnie z zaplanowanym wcześniej harmonogramem oraz z udziałem społeczności, której dotyczy. Jednym z kluczowych elementów jest demokratyzacja procesu. Pozwala na lepsze zrozumienie potrzeb ludzi, a samym mieszkańcom daje poczucie sprawczości.
Ramy koncepcji sprawiedliwej transformacji zostały wypracowane w latach 90. w Stanach Zjednoczonych – związki zawodowe branży chemicznej domagały się działań ograniczających szkodliwy wpływ na zdrowie osób zamieszkujących w okolicy zakładów przy jednoczesnym poszanowaniu interesów pracowników. Stało się to podstawą nowego myślenia o pracy i godności ludzkiej. Koncepcja sprawiedliwej transformacji szybko ewoluowała. Kryzys klimatyczny i uwrażliwienie na wyzwania środowiskowe wpłynęły na zmianę definicji i zakresu „sprawiedliwej transformacji”. Zagadnienia ochrony klimatu włączono w szerszy zestaw postulatów związkowców, robotników oraz działaczy społecznych. Idea sprawiedliwej transformacji stanowi obecnie integralną część m.in. wielu dokumentów Unii Europejskiej oraz Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Unijne pieniądze dla Polski
W Polsce pięć regionów węglowych korzysta z unijnego Funduszu Sprawiedliwej Transformacji (FST). Komisja Europejska zakwalifikowała do wsparcia Górny Śląsk, Wielkopolskę Wschodnią, subregion wałbrzyski, Małopolskę Zachodnią oraz region Bełchatowa. Ze względu na brak planu działań transformacyjnych do 2030 r. pieniędzy nie otrzymały region Turowa i kopalnia Bogdanka na Lubelszczyźnie.
Fundusz Sprawiedliwej Transformacji to nowy unijny instrument finansowy, który ma wspierać zmiany w regionach węglowych i łagodzić ich negatywne skutki społeczno-gospodarcze. Wielkość Funduszu wynosi 19,2 mld euro. Polskie regiony węglowe są największymi beneficjentami FST – dostały w sumie 3,85 mld euro. Zadaniem Funduszu jest złagodzenie społeczno-gospodarczych skutków transformacji. Są to zarówno przedsięwzięcia gospodarcze, m.in. inwestycje w małych i średnich przedsiębiorstwach, tworzenie nowych firm, badania, rekultywacja terenów pogórniczych, produkcja czystej energii, jak i działania miękkie, tj. podnoszenie i zmiana kwalifikacji pracowników, pomoc w poszukiwaniu pracy i programy aktywnej integracji osób jej poszukujących.
Utworzenie Funduszu Sprawiedliwej Transformacji zostało ogłoszone w styczniu 2020 r., kiedy na unijną agendę wszedł Europejski Zielony Ład. Jest to nowa strategia na rzecz wzrostu, której celem jest przekształcenie Unii Europejskiej w sprawiedliwe, ekologiczne i prosperujące społeczeństwo. Jednym z kluczowych celów jest osiągnięcie do 2050 r. neutralności klimatycznej. Europejski Zielony Ład to całościowy i wielopoziomowy program przebudowy europejskiej gospodarki. Unijne działania i polityki UE będą musiały przyczyniać się do realizacji celów. Jednym z nich jest właśnie sprawiedliwa transformacja.
Mechanizm sprawiedliwej transformacji, którego najistotniejszym elementem jest Fundusz Sprawiedliwej Transformacji koncentruje się na regionach i sektorach, które najsilniej odczują skutki odchodzenia od paliw kopalnych i wysokoemisyjnych procesów. Odchodzenie od węgla prowadzi zwykle do zamykania dużych zakładów pracy, a tym samym do zaburzenia rozwoju lokalnych społeczności i ekosystemów. Sprawiedliwa transformacja wychodzi z założenia, że możliwe jest godzenie interesów pracowników z celami związanymi z ochroną środowiska naturalnego oraz gospodarki. Mechanizm ma na celu ochronę obywateli i pracowników poprzez zapewnienie im dostępu do programów pozwalających zdobyć nowe kwalifikacje zawodowe, do miejsc pracy w nowych sektorach gospodarki.
„Chcemy, aby transformacja była sprawiedliwa też dla kobiet. W Bełchatowie jest duże bezrobocie wśród kobiet – 60 procent. Kobiety należy aktywizować, otwierać nowe kierunki kształcenia. Jest jeszcze problem młodych – zaledwie 1 na 8 zostaje w Bełchatowie. Trzeba pilnie zatrzymać odpływającą młodzież” – Marzena Tyl-Czarzasty, Stowarzyszenie „Tak dla Bełchatowa”, fragment wysłuchania obywatelskiego o przyszłości tego miasta.
Długie pożegnanie z węglem
Europejski Zielony Ład i wizja otrzymania wsparcia z Funduszu Sprawiedliwej Transformacji stały się zapalnikami do dyskusji o odejściu od węgla w Polsce. Niestety, jeśli chodzi o terminy wygaszenia kopalń na Górnym Śląsku i w Małopolsce Zachodniej, są one bardzo odległe – ostatnie kopalnie mają być zamknięte dopiero w 2049 roku. Ta data jest pokłosiem tzw. umowy społecznej, którą w 2021 r. polski rząd podpisał z górniczymi związkami zawodowymi, które od węgla chcą odejść jak najpóźniej. Tak jest na papierze, a jak będzie w rzeczywistości? Trudno prognozować, chociaż wiele wskazuje na to, że z węglem rozstaniemy się prędzej niż później.
Górnicze związki zawodowe, te z Górnego Śląska i z regionu Turowa, z racji swojej politycznej siły, negocjując daty zamknięcia kopalń, utrzymywały status quo, nie pozwalając rządowi Prawa i Sprawiedliwości na ambitne plany transformacji energetycznej. Po zmianie opcji rządzącej w październiku 2023 r. górnicze związki zawodowe nalegają, aby umowa społeczna była jak najpilniej notyfikowana w Komisji Europejskiej. Obecna Minister Przemysłu Marzena Czarnecka zapewnia, że zapisy umowy społecznej się nie zmienią, daty zamykania kopalń pozostaną aktualne i będzie ona jak najszybciej procedowana na poziomie UE.
Warto podkreślić, że nie wszystkie regiony węglowe trzymają się uporczywie eksploatacji węgla „do końca świata i jeden dzień dłużej”. Liderem zmian jest Wielkopolska Wschodnia, która ostatnią kopalnię węgla brunatnego planuje zamknąć do 2030 r. i stać się neutralna klimatycznie już w roku 2040.
„Sprawiedliwa transformacja powinna działać zgodnie ze swoją nazwą. Powinna też mieć ludzką twarz. Tę ludzką twarz powinni okazać parlamentarzyści, rząd oraz lokalni samorządowcy” – Alicja Messerszmidt, działaczka związku zawodowego KADRA z KWB Konin w Grupie ZE PAK, fragment wysłuchania obywatelskiego o przyszłości Wielkopolski Wschodniej.
Nadchodzą „zielone kołnierzyki”
Szansa na duże unijne pieniądze pobudziła wyobraźnię urzędników i decydentów. Każdy zakwalifikowany region chce m.in. inwestować w efektywność energetyczną, odnawialne źródła energii, rekultywację i rewitalizację terenów pogórniczych. Każdy region widzi także potrzebę przeszkolenia tysięcy osób odchodzących z górnictwa do nowych zawodów przyszłości. Pośród nich będzie wiele tzw. zielonych kołnierzyków – specjalistów związanych z szeroko rozumianą działalnością w branżach ochrony środowiska, odnawialnych źródeł energii, gospodarki odpadami czy ekologicznego transportu. „Jak wynika z raportu fundacji Lewiatan, w Polsce do 2030 r. ma powstać aż 300 tysięcy «zielonych miejsc pracy». Wiele z nich powinno być ulokowanych w dawnych regionach węglowych, bo bez pracy zostanie tam kilkadziesiąt tysięcy górników” – podkreśla Alicja Piekarz, ekspertka z Polskiej Zielonej Sieci.
Od 2023 roku w urzędach marszałkowskich województw korzystających z olbrzymiego wsparcia Funduszu Sprawiedliwej Transformacji trwają nabory na projekty, które mają rozbudzić potencjał lokalnej gospodarki, aby mogła się jak najbardziej uniezależnić od węgla. Składanych jest wiele projektów dot. rozwoju OZE, zagospodarowania terenów pogórniczych czy edukacji w regionach węglowych. Fundusz dopiero co ruszył, więc na ten moment trudno jest ocenić jego efekty. Jedno jest pewne – regiony węglowe robią wszystko, aby sprawić, że będą atrakcyjnym miejscem do życia, również dla młodych ludzi, którzy obecnie z nich uciekają.
„Możemy obudzić się w rzeczywistości, gdzie będziemy mieli nowe drogi, po których nie będzie miał kto jeździć, bo młodzi ludzie stąd wyjadą przez brak perspektyw rozwojowych” – Piotr Czerniejewski, „Młodzi Lokalsi”, fragment wysłuchania obywatelskiego o przyszłości Wielkopolski Wschodniej.
Transformacji nie da się zamieść pod dywan
Transformacji nie da się zamieść pod dywan. Ona już się dzieje. W związku z nadchodzącym spadkiem zapotrzebowania na węgiel kamienny potrzebna jest rewizja umowy społecznej ze związkami zawodowymi i zmiana zapisanych w niej dat zamykania kopalń. Według think tanku Forum Energii, datą odejścia od węgla w Polsce powinien być rok 2035. Aby to się stało, a jest to Polsce potrzebne, należy m.in. utworzyć strategię zastąpienia mocy węglowych mocami OZE oraz usprawnić sieci dystrybucyjne, które będą gotowe do przesyłu energii odnawialnej.
Zmiany mogą być jednak bardzo trudne do przeprowadzenia. Wielu górników obawia się, że proces przejścia na bardziej ekologiczne źródła energii może pozbawić ich źródła utrzymania i tym samym wpłynąć na ich życie oraz przyszłość ich rodzin, jak wielokrotnie w przeszłości bywało. Brakuje też wzajemnego zaufania i partnerstwa. Aby je zbudować, niezbędne jest uwzględnienie głosu i potrzeb górników w procesie planowania i wdrażania nowych strategii energetycznych. Dotyczy do zarówno dialogu z Warszawą, jak i z Brukselą.
W szczerych rozmowach na temat transformacji nie pomaga też napięty kalendarz wyborczy. Nie tak dawno wybieraliśmy parlamentarzystów i samorządowców. Teraz Polaków absorbowało głosowanie do europarlamentu, niedługo wybory prezydenckie. Nie jest to dobry czas na trudne politycznie decyzje.
Zwyciężyć mogą jednak argumenty finansowe. Walka toczy się o naprawdę olbrzymie pieniądze. Jak wskazuje Polski Instytut Ekonomiczny, scenariusz OZE się opłaca – jego realizacja do 2040 r. będzie kosztowała 963 mld zł, podczas gdy pozostanie przy węglu – 1.357 mld zł. Koszty wydobycia Polskiej Grupy Górniczej rosną z roku na rok, spółka potrzebuje dotacji rzędu ponad 5 mld zł, a za kilka lat dojdą jeszcze większe opłaty od emisji. Węgiel już dawno przestał się opłacać.
Negocjacje z górnikami będą trudne, bo to zorganizowana i waleczna grupa zawodowa. Ale jest pole do negocjacji, a otwarte mówienie o końcu węgla to bardziej uczciwe postawienie sprawy, niż tchórzliwe uniki i odsuwanie rozmów ad calendas graecas.
Podczas pisania artykułu korzystaliśmy z:
1. K. Duda, Kiedyś tu było życie. Teraz jest tylko bieda, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa, Warszawa 2022.
2. P. Kubiczek, M. Smoleń, Polski nie stać na średnie ambicje. Miliardy złotych oszczędności dzięki szybkiemu rozwojowi OZE do 2030 r., Instrat Policy Paper 03/2023.
3. Fragmenty wysłuchań publicznych dotyczących przyszłości Bełchatowa, Górnego Śląska oraz Wielkopolski Wschodniej.
Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.
Prezydent Andrzej Duda zawetował język śląski.
A właściwie zawetował uchwaloną przez parlament nowelizację Ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych i języku regionalnym, nadającą śląskiemu etnolektowi status języka regionalnego. Dzięki niej mowa Ślązaków mogłaby cieszyć się statusem, jaki przysługuje obecnie jedynie językowi kaszubskiemu. O ile samo prezydenckie weto w kontekście dotychczasowej polityki obozu, z którego się wywodzi, trudno rozpatrywać w kategoriach sensacji, o tyle jego uzasadnienie wzbudziło reakcje od rozbawienia absurdalnością po oburzenie i wzmożenie antypolskich nastrojów na Śląsku. „Niedające się wykluczyć działania hybrydowe […] związane z prowadzoną wojną za wschodnią granicą, nakazują szczególną dbałość o zachowanie tożsamości narodowej. Ochronie zachowania tożsamości narodowej służy w szczególności pielęgnowanie języka ojczystego” – stwierdził prezydent. Nie sposób zrozumieć, w jaki sposób kultywowanie regionalnej tożsamości miałoby wpisywać się w kontekst wojny hybrydowej. O wiele łatwiej umieścić to stanowisko wśród wcześniejszych wypowiedzi polityków polskiej prawicy na temat Ślązaków.
Od Długosza do Kaczyńskiego, czyli dzieje śląskiej tożsamości
„Śląskość jest sposobem odcięcia się od polskości i przypuszczalnie przyjęciem po prostu zakamuflowanej opcji niemieckiej” – te słowa Jarosława Kaczyńskiego z 2011 roku na długie lata zdefiniowały stosunek jego partii do Ślązaków (jednostronnie, gdyż PiS wciąż osiąga dobre wyniki wyborcze w gminach etnicznie śląskich). Z pewnością jednak nie on pierwszy mówił o polsko-śląskim antagonizmie. Piętnastowieczny kronikarz Jan Długosz nie miał wątpliwości, że Ślązacy to najbardziej wrogi z narodów sąsiadujących z Polską. Dziś jego słowa budzą zdziwienie większości Polaków. Sąsiadujących? Naród? Wrogi? I nic dziwnego, bo historia Śląska, tak bardzo różna od polskiej, to swoista terra incognita. Zarówno dla Polaków, jak i Ślązaków. Ten region pojawia się w szkolnych podręcznikach dopiero w kontekście powstań śląskich i przyłączenia do II Rzeczpospolitej, zupełnie tak, jakby wcześniej nie istniał. To, co nieznane budzi lęk i z lękiem Polacy powitali Śląsk (najpierw Górny, Dolny dopiero po 1945 r.) w granicach swojego państwa. Zaawansowana cywilizacyjnie kraina ze swoim przemysłem była im niezbędna, ale czy ów „powrót do macierzy”, z taką lubością odmieniany przez przypadki przez polskich nacjonalistów, naprawdę był złączeniem dwóch idealnie do siebie pasujących elementów? Górnoślązacy, którzy jeszcze w dziewiętnastym wieku sami uważali, że mówią „po polsku”, nagle zorientowali się, że ich mowa znacząco różni się od tego, co za standard polskości uważano w Warszawie czy Lwowie. Gorzej, powiedziano im, że ich subiektywna polskość to gorsza odmiana tej właściwej, zatem lepiej dla nich, jeśli jak najszybciej dopasują się do większości. To wtedy pojawił się podział na „czystą” polszczyznę i stojącą w opozycji do niej śląszczyznę (w domyśle – „brudną”). Rozczarowanie nową przynależnością państwową rozpoczęło się już w dwudziestoleciu międzywojennym, dobre wyniki ugrupowań proniemieckich w wyborach samorządowych 1926 roku są tego najlepszą ilustracją, a sanacyjny brak poszanowania dla lokalnej odrębności tylko wzmógł te nastroje.
Między gwarą a językiem
Tożsamościowe tarcia w kluczowym regionie nie leżały w interesie państwa polskiego. Dlatego Śląsk należało zglajszachtować, ujednolicić. Oczywiście bardziej nadawała się do tego działalność kulturalna niż odgórne decyzje administracyjne. Stanisław Ligoń, znany na Śląsku jako „Karlik z Kocyndra”, był jednym z działaczy narodowych mających oswoić śląskość dla polskiej opinii publicznej. To on spisał śląskie bery i bojki, które miały „wzbogacić nieliczne wydawnictwa gwarowe, które zaświadczyć winny o naszej tu na ziemi Piastów odwiecznej polskości”. Zwróćmy uwagę, że Ligoń pisze o „gwarze”, a więc o pojęciu, które dziś uznawane jest za uwłaczające randze mowy Ślązaków. „Sądzi się wśród polskiego ogółu, że język śląski jest jakąś kaleczą polszczyzną, popstrzoną wpływami niemczyzny” – pisał Feliks Koneczny. Jeśli „gwara” definiowana jest jako mowa niewykształconego ludu wsi, to istotnie definicja ta nijak nie przystaje do współczesnej śląszczyzny, modnej wśród lokalnych elit intelektualnych i mogącej się pochwalić rosnącą z roku na rok liczbą publikacji literackich. Ale czy aby Ligoń nie miał racji i nie pisał rzeczywiście w gwarze?
Weźmy zatem do ręki Ligoniowe Bery i bojki śląskie, otwierając je na dowolnej stronie. Już na pierwszy rzut oka widać, że zapis znacząco różni się zarówno od współczesnej literatury śląskiej, jak i od dziewiętnastowiecznych śląskojęzycznych tekstów źródłowych. Nie ma tu znaków diakrytycznych, nie ma pochylonego ō (jak w wyrazie „wōngel”), nie ma labializacji (jak w słowie „ôkno”, wymawianym „łokno”). Są za to imiesłowy, bardzo rzadkie w śląskim, oraz znaki wskazujące na dźwięki charakterystyczne dla polszczyzny (np. ą, ę), wykształcone w niej w czasach, gdy Śląsk dawno już leżał poza granicami Królestwa Polskiego.
Nie powinno dziwić, że ktoś mający kontakt jedynie ze śląszczyzną w zapisie, jaki widzimy w Berach i bojkach… (pierwsze wydanie w roku 1931, potem wielokrotnie wznawiane) ma prawo pytać: „Co ta «gwara śląska» wnosi do polszczyzny, skoro w tak małym stopniu różni się od literackiej normy? I dlaczego mielibyśmy marnować publiczne pieniądze na jej krzewienie?”.
Wszystko staje się jasne, jeśli odpowiemy sobie na pytanie: „W jakim celu tworzyli Ligoń i inni «budziciele polskości na Górnym Śląsku»?”. Tym celem było oswojenie obcości ich regionu. Przedstawienie Śląska w sposób bezpieczny dla obu stron.
Przidzie Hanys, wice bydzie godać
Lęk Polaków przed Śląskiem był oczywisty – gdzieś w tle czaiły się potężne Niemcy, z którymi (z polskiej perspektywy) Ślązacy mieli niejasne relacje. Obawy Ślązaków wzmogły się po II wojnie światowej i, przyznajmy to szczerze, były w pełni uzasadnione. Prześladowania roku 1945, znane dziś pod nazwą Tragedii Górnośląskiej, to wciąż niewyjaśniona czarna karta polsko-śląskich stosunków. Szacuje się, że do przymusowej pracy w ZSRR wywieziono nawet 90 tysięcy osób, z których wróciła jedna piąta. Kolejne tysiące były brutalnie torturowane i umierały w obozach, takich jak ten na świętochłowickiej Zgodzie. Miejscowi musieli przejść upokarzający proces weryfikacji, od którego zależało, czy pozwoli im się pozostać w miejscu, z którym ich rodziny były w wielu przypadkach związane od stuleci. „Godanie” nagle stało się pretekstem do pozbawienia kogoś majątku, wywiezienia bez możliwości powrotu czy też zabicia. Przez kolejne dekady śląskie dzieci były w szkołach bite za używanie mowy przodków, jej znajomość bywała przyczyną blokowania miejscowym awansu zawodowego.
Paradoksalnie to, że homogenizacyjne ciągoty Polski Ludowej nie zniszczyły do końca godki zawdzięczamy właśnie „gwarze śląskiej”, a więc sposobowi „sprzedania” regionalnej tożsamości w sposób bezpieczny, bez wzbudzania podejrzeń o bycie elementem niepewnym narodowościowo. Na wiele dziesięcioleci język śląski (w swojej skarlałej, okaleczonej, bo spolszczonej formie) trafił do skansenu, którego granicami były wypełnione rubasznością, a nieraz i wulgaryzmami, sceniczne występy kabaretowe oraz folklor. Trwało rozwadnianie etnolektu coraz częstszymi polonizmami. Łatwiej było usłyszeć błędnie spolszczone „Kochom cie” niż śląskie „Jo ci przaja”.
Z konsekwencjami tych procesów zmagamy się do dziś. Skojarzenie śląskości z kabaretem jest wciąż żywe, a niezaprzeczalny potencjał komiczny tej mowy tylko je wzmacnia. Tu przed oczami staje mi scena sprzed kilku lat, gdy w katowickim Teatrze Korez prezentowano najlepsze jednoaktówki napisane po śląsku. Akcja jednej z nich rozgrywała się podczas wojny trzydziestoletniej, a w pierwszej scenie autor zawarł opis gwałtów wojennych, tortur i palenia wsi. Mimo to, gdy tylko wybrzmiały pierwsze słowa, na widowni rozległ się śmiech. Mieliśmy do czynienia z najprostszym przykładem warunkowania, do jakiego doprowadziło zamknięcie śląszczyzny na wiele dekad w kabaretowo-folklorystycznym więzieniu.
Małpa, zegarek, język i autonomia
Ślązacy przetrwali mroczne czasy PRL dzięki stereotypowi pracowitości (śląski „etos pracy” świetnie wpasował się w polską politykę eksploatacji regionu) i braku większych ambicji tożsamościowych. Wychowane wówczas polskie elity intelektualne uznały tę wersję śląskości za jedyną możliwą. Jakie było zatem ich zdziwienie, gdy w latach 90. na regionalnej scenie politycznej pojawił się Ruch Autonomii Śląska, którego lider Jerzy Gorzelik otwarcie mówił, że jest co prawda polskim obywatelem, ale narodowości śląskiej, który nie jest winien Polsce lojalności, dziedzictwo zaś Mickiewicza i Sienkiewicza uznawał za zupełnie Ślązakom obce. Jego barwne metafory, jak choćby ta porównująca Polskę do małpy, która zepsuła śląski zegarek, nawiązująca zresztą do słów brytyjskiego premiera Lloyd George’a, budziły na początku XXI wieku oburzenie po obu stronach polskiej sceny politycznej. Na spotkaniach z udziałem Gorzelika zbulwersowani uczestnicy pytali, kto dał mu prawo nie czuć się Polakiem. „Półtora miliarda Chińczyków nie czuje się Polakami i jakoś Rzeczpospolita istnieje”, odpowiadał kpiąco i ze stoickim spokojem lider RAŚ. O panice, jaką wzbudzały wypowiedzi Gorzelika świadczy fakt pojawienia się w roku 2000 jego organizacji w raporcie Urzędu Ochrony Państwa jako potencjalnego zagrożenia.
Szok ma jednak to do siebie, że nie trwa wiecznie. Dwadzieścia lat po największych kontrowersjach wzbudzanych przez Gorzelika polityczny mainstream oswoił się z większością jego postulatów. Dziś co prawda nie ma dyskusji o politycznej autonomii, na wzór tej, którą region cieszył się w dwudziestoleciu międzywojennym, a głównym postulatem Ślązaków jest autonomia kulturalna. Opierać się ma ona na uznaniu etnolektu śląskiego za język regionalny, a w przyszłości nadanie jego użytkownikom statusu mniejszości etnicznej. Gdy Donald Tusk obiecał w Radzionkowie spełnienie tego pierwszego postulatu, region zareagował nieufnością. Nic dziwnego w kontekście wcześniejszego traktowania Ślązaków przez państwo polskie. Tym razem jednak za słowami poszły czyny i Koalicja 15 Października bez problemów uchwaliła nowelizację, nadającą śląszczyźnie status języka regionalnego. Nowelizację zawetowaną przez Andrzeja Dudę.
Jynzyk jak Berga
„Ślōnski jynzyk je jak berga, co jij niy trza uznanio ôd politykrōw, coby istniała. Dejcie pozōr na berga” – takimi słowami prezydenckie weto skwitowała Rada Języka Śląskiego, społeczne ciało składające się z naukowców, literatów i działaczy, zajmujące się kodyfikacją etnolektu. Niemniej jednak nie sposób ukryć, że nowelizacja jest śląskiej kulturze i tożsamości niezbędna. O ile literatura śląska ma się dobrze (największe regionalne wydawnictwo Silesia Progress ma kilkadziesiąt śląskojęzycznych książek w swojej ofercie, zarówno dzieła oryginalne, jak i tłumaczenia światowej klasyki), a etnolekt jest coraz bardziej obecny w przestrzeni publicznej, o tyle nieobecność kwestii tożsamościowych w szkołach budzi obawy, że kolejne pokolenie będzie generacją wykorzenioną. A przecież wykorzenienie idzie w parze z depopulacją, największym obecnie zagrożeniem śląskich miast i wsi. Ostatnie miarodajne badania wiedzy śląskiej młodzieży pokazują, że około 90 procent z nich nie zna żadnych wydarzeń ani postaci z dziejów regionu, mowa przodków jest im coraz bardziej obca. Wydaje się, że śląska tożsamość właśnie teraz dotarła do punktu krytycznego. I to ostatni moment, by ją wesprzeć. Dla dobra obu stron. Aby Śląsk był syty i Polska cała.
Robert Smoleń: Zastanówmy się, jak wygląda polska polityka po ośmiu miesiącach nieustannych kampanii i serii głosowań – na posłów i senatorów, władze lokalne i ostatnio przedstawicieli naszego społeczeństwa w Parlamencie Europejskim. Chodzi o to, żebyśmy popatrzyli na scenę polityczną z większego dystansu, również w kontekście przyszłorocznej elekcji prezydenta RP, która zwieńczy ten wyborczy maraton. To będzie moment, w którym ta scena ułoży się w kształcie, który potrwa przynajmniej przez jakiś czas. Na dzisiaj, po 9 czerwca, wydaje się, że mamy do czynienia z pewną stabilizacją: dwie duże formacje zdominowały system partyjny, cztery mniejsze ugrupowania (z tym, że dwie z nich jak do tej pory współtworzą jeden blok, Trzecią Drogę; inaczej widzę sytuację na lewicy, gdzie małe stronnictwa, włącznie z Razem, nie są moim zdaniem zdolne do samodzielnej egzystencji) mają dość niestabilne notowania, nawet jeśli fluktuują w ramach wąskich widełek. Mnie zastanawia to, że Prawo i Sprawiedliwość cały czas utrzymuje mniej więcej trzydziestoprocentowe poparcie, mimo że z jego rąk zostały wytrącone instrumenty, które wydawały się decydujące dla jego siły, np. publiczne media przekształcone w narzędzie wyjątkowo tępej propagandy, czy hojne programy socjalne – bo te są kontynuowane (a nawet poszerzane) przez obecny rząd. Tłumaczę to sobie tym, że postawy społeczne nie zmieniają się tak szybko, jak byśmy chcieli. Bo jednak cały czas obserwujemy stopniowy spadek poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości.
Jan Garlicki: Prawdopodobnie jest pewna stała grupa wyborców, która przynajmniej do pewnego stopnia będzie głosować na Prawo i Sprawiedliwość niezależnie od tego, co się wydarzy. Jest to być może smutne z punktu widzenia patrzenia na przyszłość kraju. Nawet różnego rodzaju afery i aferki, jakie zostały teraz odkryte, nie kruszą – jak widać – tego żelaznego elektoratu. Liczy on może trzydzieści, może dwadzieścia kilka procent (to zależy też od frekwencji odnotowywanej w kolejnych wyborach). Widziałem mem, że jakby snopek słomy wystawić na pierwszym miejscu na Podkarpaciu, to też by został wybrany do Europarlamentu. Coś w tym jest. Chociaż z drugiej strony trzeba zauważyć, że zostały tylko trzy województwa, w których w ostatnich wyborach kandydaci PiS zdobyli pierwsze miejsce (najwięcej głosów), a we wszystkich pozostałych na miejscu pierwszym znaleźli się kandydaci Koalicji Obywatelskiej. To pokazuje, że elektorat PiS do pewnego stopnia kruszeje, nie uczestniczy, inni zdobywają więcej głosów.
Jerzy J. Wiatr: Podstawowa lekcja z tych wyborów jest taka, że polska scena polityczna wyraźnie się ustabilizowała i stabilizuje się coraz bardziej w wariancie dwóch wielkich biegunów. Częścią tego jest przesuwanie się Koalicji Obywatelskiej na lewo w rozmaitych ważnych kwestiach. Przez to dla wielu wyborców stała się swą bardziej atrakcyjną wersją – lewicową w planach i na tyle silną, że gwarantującą możliwość ich realizacji. Tym w pierwszym rzędzie jest w moim przekonaniu spowodowany katastrofalny wynik Lewicy, nie jej jakimiś szczególnymi błędami – chociaż nie twierdzę, że ich nie było. Natomiast jeżeli chodzi o Prawo i Sprawiedliwość, to kluczem do zrozumienia, dlaczego zachowuje ono silną (choć już nie tak silną, jak w przeszłości) pozycję jest pewnego rodzaju anatomia jego elektoratu. Z czym się korelują istniejące podziały? Z wykształceniem (PiS wygrywa w cuglach wśród ludzi z wykształceniem podstawowym), miejscem zamieszkania (wieś) i wiek (ludzie po sześćdziesiątce). Przy takim podziale elektorat nie reaguje na bieżącą politykę. Nie da się tego zmienić na zasadzie, że rząd przeprowadzi parę słusznych i potrzebnych posunięć socjalnych, bo to nie zatrze w świadomości tej biedniejszej i mniej wykształconej części społeczeństwa pewnego rodzaju pamięci historycznej. Biedniejsza i mniej wykształcona część społeczeństwa czuła się osierocona, opuszczona. Żeby się zmieniło, musiałaby przyjść pamięć kolejnych pokoleń.
Dlatego sądzę, że mamy do czynienia ze sceną stabilną. Przy czym cechą tej stabilności jest jednak to, że obóz demokratyczny, obecnie rządzący, ma pewną przewagę. Z tym że wyraża się ona bardziej w procentach oddanych głosów niż w zdobytych mandatach. Gdyby na przykład w wyborach europejskich te trzy główne ugrupowania koalicji demokratycznej poszły razem, to przewaga tak zbudowanej listy nad listą Zjednoczonej Prawicy wynosiłaby nie jeden mandat, tylko 3-4 mandaty. To jest lekcja na wybory za 3 lata. Jeżeli ten obóz chce wygrać wybory, a na pewno chce, to do wyborów parlamentarnych powinien iść jednak ze wspólną listą.
Z wyborami prezydenckimi sprawa jest o tyle prostsza, że przy obowiązującej ordynacji to, co się dzieje w pierwszej turze ma w gruncie rzeczy bardziej psychologiczne niż polityczne znaczenie. Także w przyszłym roku decydująca będzie druga tura. Z jednym zastrzeżeniem! Ugrupowaniom demokratycznym nie wolno powtórzyć błędu, jaki popełniono w 2020 roku. Wtedy kandydat lewicy, Robert Biedroń, opowiadał głupstwa typu, i tu zacytuję niemal dokładnie: „Nie jest ważne, kto wygra: Duda, Trzaskowski czy jakikolwiek inny kandydat prawicy”. Jak się opowiada takie głupstwa, to nic dziwnego, że się potem dostaje mniej głosów niż Magda Ogórek. Tego nie wolno oczywiście powtórzyć. Wystawieniu własnego kandydata powinno towarzyszyć jasne i wyraźne powiedzenie: „W drugiej turze wszyscy popieramy tego kandydata obozu demokratycznego, który się w niej znajdzie”. A ponieważ jest oczywiste, kto wejdzie do drugiej tury z tej strony, więc praktycznie biorąc, jest to złożenie jeszcze przed wyborami jednoznacznej deklaracji, że głosowanie na kandydata lewicy czy na kandydata Trzeciej Drogi nie oznacza zwiększenia szans na zwycięstwo kandydata Prawa i Sprawiedliwości.
J. Paweł Gieorgica: Tak to się dzieje w czasie ostatniej dekady, że lewica odchodzi, a świat skręca na prawo. To, co się stało w tych wyborach w innych krajach pokazuje, że ten proces nawet przyspiesza. Pod pewnymi względami ma to miejsce również w Polsce. Jeżeli coś nowego się wydarzyło, to alternatywna możliwość tworzenia przyszłego rządu złożonego z PiS-u i Konfederacji. Na razie czysto matematycznie, na papierze. Jak to będzie wyglądało w przyszłości, zależeć będzie od tego, jak długo ten prawicowy trend się utrzyma. Nie można wykluczyć, że do takiej koalicji dołączy PSL, które jest od zawsze ugrupowaniem konserwatywnym obyczajowo, a obecnie skłóconym programowo z lewicą. W drugiej kolejności – centrowa partia marszałka Hołowni, któremu do nominacji na urząd prezydenta niezbędne będzie (w II turze) poparcie elektoratu PiS. To oczywiście nie znaczy, że lewica zniknie ze sceny. Ale potrzebuje lidera, który umiałby jej wielki potencjał wyborczy skutecznie podnieść i aktywować. Do tej pory były tylko sondażowe oraz kolejne wyborcze porażki, aż lewica doszła do strefy granicznej. Dalej może ją czekać już tylko otchłań, w której rozdrobni się do końca i przestanie się liczyć w grze politycznej.
Moja wizja rozwoju sytuacji jest, niestety, pesymistyczna. Rząd Tuska – co już wyraźnie widać – idzie ostro na prawo. Wcześniej widoczny był przechył na lewo, ale teraz, kiedy PO stała się partią wiodącą, jej niekwestionowany lider zmierza do tego, ażeby bardziej przypodobać się prawej stronie elektoratu. Mówię tu o nowej taktyce, odpowiedniejszej dla sprawowania rządów partii władzy. Dla mnie takim koronnym argumentem na wsparcie tej hipotezy był przygotowany projekt nowelizacji ustawy regulującej użycie broni przez żołnierzy, który w pierwotnej wersji był realną, a nie filmową licencją na zabijanie.
Mało się mówi o finansach państwa po wyborach. Zapewne zacznie się mówić już niedługo, kiedy w górę wystrzelą koszty życia. Kiedy także władze unijne narzucą nam dotkliwe rygory po rozrzutnym przekroczeniu poziomu deficytu budżetowego. Nadchodzą konieczne podwyżki związane ze wzrostem cen paliw i energii, ograniczone zostanie finansowanie projektów socjalnych itd. Niepokój niższych sfer, jakieś rozchwianie, mogą przynieść znaczące polityczne skutki w postaci zachwiania stabilnością systemu. Trudno będzie uznać je za nieistotne. Będzie więc odreagowywanie społeczeństwa – może manifestacje, strajki, jak przed wyborami, podjudzające rolników? A może jakaś inna poszkodowana warstwa społeczeństwa stanie się kolejną twarzą protestów?
Jeżeli w Polsce ma nastąpić pożądana trwała stabilizacja, to widziałbym ją na takiej platformie: że udział w rządzeniu będą miały nie tylko na przemian dwie największe partie, lecz także inne ugrupowania. Zwracam uwagę, że rządząca koalicja demokratyczna w ostatnich wyborach nie otrzymała swoistej nagrody, która zwykle przynależy się zwycięzcom wyborów. To jest 10-15 procent głosów wyborców, które specjalnie się polityką nie interesują, ale poprzez szacunek dla werdyktu demokracji przenoszą swoje zaufanie na stronę wygranych. W tych wyborach tacy nie wystąpili. Ciekawe, czy czasem nie jest tak dlatego, że postanowili ukarać w szczególności rządzącą koalicję, która właściwie nic ze swoich kluczowych obietnic nie dokonała. Ani w sto dni, ani w pół roku.
Jerzy J. Wiatr: W dwóch kwestiach mocno się nie zgadzam. Po pierwsze z ostatnią tezą. Można się spierać, czy wyborcy w wystarczającym stopniu wyróżnili obecną koalicję, ale nie można twierdzić, że tego nie zrobili. Koalicja Obywatelska w poprzednim Parlamencie Europejskim miała 16 posłów, teraz ma 21. Zjednoczona Prawica miała 27, teraz ma 20. Oczywiście można mówić, że to nie jest gigantyczna różnica, ale nie można twierdzić, że jej nie ma. Druga teza, z którą się nie zgadzam – to ta, że obecny rząd przesuwa się na prawo. Moim zdaniem – nie! Możemy się spierać, czy jest wystarczająco przesunięty na lewo – i oczywiście chętnie bym widział bardziej energiczne przesunięcie w tym kierunku. Ale po raz pierwszy na agendę wszedł projekt ustawy o związkach partnerskich (jak to się skończy, nie wiadomo, bo w tej sprawie jest znaczny opór). Po raz pierwszy od lat pojawiła się sprawa rewizji ustawy antyaborcyjnej. Tu znowu wiadomo, że droga jest wyboista, ale czym innym jest powiedzenie, że na tej drodze są wielkie trudności, a czym innym, że rząd się przesunął na prawo. Bo się nie przesunął. Natomiast wyborcy w tych sprawach dali mniejsze poparcie tej agendzie progresywnej, niż by to wynikało z sondaży. I ostatnia sprawa – kwestia granicy. Wsłuchuję się uważnie w różne głosy protestu przeciwko stosowanym środkom. Ale zadaję sobie pytanie: gdyby krytycy odpowiadali za państwo, jak zapewniliby jego bezpieczeństwo wobec oczywistej agresji rosyjsko-białoruskiej? Na napływ agresywnych pseudouchodźców, używających siły (w końcu z ich ręki zginął żołnierz), nie można odpowiedzieć łagodną perswazją. Na to trzeba odpowiedzieć siłą. Niestety. Z łagodną perswazją można dyskutować z tymi, którzy w dobrej intencji chcą się dostać do Polski. Ale nie z bojówkami, przygotowywanymi specjalnie do czegoś, o czym mówimy jako o wojnie hybrydowej. Jeżeli to jest wojna, to ma ona, niestety, swoje brutalne prawa.
Robert Smoleń: Rząd jednak wycofał się z tak radykalnego, jak pierwotnie planował, rozszerzenia prawa do użycia broni przez żołnierzy w czasie pokoju, czym przyznał, że była to propozycja nienajlepiej przemyślana. Są różne sposoby rozwiązywania trudnych problemów. Ich dostrzeżenie i wybór jest pewną sztuką. Na przełomie 2015 i 2016 roku Unia Europejska zakończyła ówczesny kryzys migracyjny, choć dzięki środkom wątpliwym moralnie (zapłacono prezydentowi Turcji, która ten kryzys faktycznie wywołała). Powstrzymanie napływu uchodźców i imigrantów uznano za ważniejsze. W sprawie kryzysu na polsko-białoruskiej granicy rząd jest równie nieporadny i nieskuteczny jak wcześniej PiS. A strzelanie do ludzi tam przebywających musi zostać uznane za niedopuszczalne.
Piotr Stefaniuk: W czasie dyskusji po ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych zastanawiałem się, o ile mniej głosów uzyskałoby PiS, gdyby nie kontrolowało mediów publicznych. Oceniałem, że mogłoby to być 10 do 15 procent. Wykazałem się żenującą naiwnością (nie mówię „niekompetencją”, bo nie uważam się za analityka bieżącej polityki). Co to znaczy, że tak ważny czynnik nie wpływa na postawę wyborców? To znaczy, że mamy do czynienia z podziałem tożsamościowym. A to taki podział, który każe głosować na „swojego”, choćby był złodziejem. To znaczy, że sytuacja nie zmieni się szybko i dwubiegunowa polaryzacja, o której mówił Jerzy Wiatr, będzie trwałą charakterystyką sceny politycznej. Kruche zwycięstwo w ostatnich wyborach każe poważnie obawiać się recydywy PiS, a tutaj stawką jest projekt modernizacyjny kraju. Biorąc pod uwagę wyborczy potencjał prawicy, należy ze szczególną determinacją przeprowadzić rozliczenie wszystkich nadużyć PiS-u. Procesy będą trwały wiele lat, ale prokuratura musi wykonać swoją pracę możliwie najszybciej. Liczę na to, że ujawnienie skali nieprawości choć o kilka małych procent uszczupli ich elektorat, a tych kilka procent może mieć kluczowe znaczenie w przyszłorocznych wyborach prezydenckich.
Zdzisław A. Raczyński: Właściwie od początku transformacji, od wyborów prezydenckich w 1995 roku, gdy na Kwaśniewskiego głosowały, generalnie, środowiska opowiadające się za modernizacją, proeuropejskie, lewicowe, postępowe, w Polsce utrzymuje się praktycznie przepoławiający nasze społeczeństwo podział elektoratu na promodernizacyjny i antymodernizacyjny, zachowawczy. Gdy przyjrzymy się rezultatom wyborów parlamentarnych w 2005 roku, to widzimy, że ten podział utrzymuje się mniej więcej niezmiennie, łącznie z poparciem dla skrajnej prawicy; wcześniej – dla Ligi Polskich Rodzin, dzisiaj – dla Konfederacji. W wyborach do Parlamentu Europejskiego przed pięcioma laty PiS uzyskało 27 mandatów, Koalicja Europejska łącznie z partią Wiosna – 25. W tym roku koalicja demokratyczna łącznie zdobyła 27 mandatów, PiS z Konfederacją – 26. Przesunięcia są nieznaczne.
Mniej więcej jedna trzecia wyborców stale popiera tę antymodernistyczną, antylewicową i antyliberalną opcję. Zaproponowana przez PiS rewolucja narodowo-tradycjonalistyczna, wzmocniona przez ofertę socjalną, nie była odgórnym zabiegiem socjotechnicznym, lecz autentycznie wyrażała interesy dużej części naszego społeczeństwa. Ta grupa nigdzie się nie podziała. Ci wyborcy zawsze będą głosowali na antyliberalną prawicę, a ich liczebność będzie zmniejszała się powoli, w miarę zmian w strukturze demograficznej i w miarę, określmy to ogólnie, postępu cywilizacyjnego. Tę grupę charakteryzuje tradycjonalizm, oczekiwanie na paternalistyczną, opiekuńczą rolę państwa i – swojskość. Przez swojskość rozumiem zarówno przywiązanie do tradycji, narodowych i katolickich, jak i lęk przed zmianami, przed otwarciem na nowości, na wpływy zewnętrzne, w których to oddziaływaniu widzi się zagrożenie dla dotychczasowego sposobu i stylu życia. Podobne postawy dotyczą nie tylko Polski, lecz także tych krajów, w których skrajna prawica odnotowała sukces. Tam również ludzie boją się nieznanego, nowych wyzwań i dają posłuch tym, którzy obiecują powrót do przeszłości, do traconych korzeni.
Niebezpieczeństwo obecnej sytuacji, według mnie, tkwi w tym, że Koalicja Obywatelska, największa partia bloku demokratycznego, nie proponuje wyrazistej, konsekwentnie liberalnej platformy ideowej. Staje się typową partią władzy. Wypchnęła wprawdzie, na użytek kampanii wyborczej, najbardziej konserwatywnych polityków, takich jak Ryś czy Zalewski, lecz nadal doskonale mieści w sobie i Kowala, i Nowacką. Koalicja Obywatelska nie tyle przesuwa się na prawo, ile jej lider, Tusk, będąc technokratą władzy, wchodzi na pole populizmu, przygotowane wcześniej i uprawiane przez PiS. Uważam, że Tusk liczy na to, że zdoła zapanować nad populizmem, że go osiodła i okiełzna. Istnieje niebezpieczeństwo, że może się srodze zawieść.
Populistyczny trend w polityce Koalicji Obywatelskiej oraz jej liberalizm gospodarczy otworzyły pole dla programu i działań Lewicy. Tak, aby pozostać wyrazicielem tendencji konsekwentnie liberalnej kulturowo, socjalnej, proeuropejskiej i promodernizacyjnej. Lewica wszakże tej możliwości albo nie dostrzegła, albo nie była w stanie jej wykorzystać. Lewica nie przemówiła własnym, oryginalnym i atrakcyjnym głosem. Chociaż jako jedyna chyba partia przedstawiła program przez wyborami do PE. Polityka jest teatrem. Lecz aby aria przyciągnęła, uwiodła odbiorców, trzeba nie tylko mieć dobry tekst, trzeba jeszcze mieć chwytliwą melodię i dobrych, wiarygodnych wykonawców, którzy nie fałszują. Lewica miała tylko libretto.
Robert Smoleń: We współczesnych społeczeństwach jeden główny podział, jak kiedyś między pracą a kapitałem, został zastąpiony mozaiką wielu różnych, nieustannie się zmieniających, sporów i konfliktów. Tworzą się nieformalne partie jednego tematu, które po załatwieniu swoich postulatów się „rozwiązują”. Jeśli w Polsce utrzymuje się jakiś podział w miarę trwały, to jest to podział – zgoda – na tradycjonalistów i zwolenników modernizacji. Tylko że moim zdaniem proporcje między tymi grupami wynoszą nie 50:50, lecz 80:20, może 85:15. Sztuczką, jaką sprytnie stosuje PiS jest zamazywanie tego metapodziału poprzez koncentrowanie uwagi opinii publicznej na wzbudzających emocje szczegółach, w oderwaniu od istoty głównego dylematu.
Ale chciałem teraz zadać pytanie o to, co wydarzy się za rok? Mniej w kontekście liczb i faktów – bo to chyba jest dość łatwe do przewidzenia. Ja bym powiedział, że prezydentem zostanie Rafał Trzaskowski, bo PiS nie znajdzie „drugiego Dudy”, a nikt z obecnych polityków tego obozu nie zdobędzie zaufania umiarkowanych, centrowych wyborców. Nikt poza tymi dwoma wielkimi obozami nie ma szans na wygranie tych wyborów. Włącznie z Szymonem Hołownią. Nie mówiąc już o Konfederatach czy Lewicy, która pewnie skończy tak, jak Magdalena Ogórek i Robert Biedroń. Ale co to będzie znaczyło? Czy wtedy obóz demokratyczny uzna, że ma już pełną legitymację do przeprowadzenia tych wszystkich zmian, jakie obiecywał w kampanii 2023 roku i których nie realizuje, powołując się na prawdopodobne weta Andrzeja Dudy? Czy nastąpi odbudowa państwa demokratycznego, praworządnego i sprawnego? Czy też będzie to, co jest – brak konsekwencji, rozmywanie się zamiarów, taka właściwie bylejakość, nic przełomowego się nie wydarzy? A jeśli tak, to czy są powody do obaw, że nawet jeśli najbliższe wybory wygra obóz demokratyczny to finalnie może dojść do renesansu populizmu i autorytaryzmu?
Jan Garlicki: Pierwsza rzecz, którą trzeba uwzględnić w naszej analizie, jest taka, że – powołuję się tu na wyniki badań – około połowy Polaków nie ma partii, z którą się w pełni identyfikuje, na którą po prostu chce głosować. Jest więc poszukiwanie umownej „trzeciej drogi”; nie mówię tu oczywiście o koalicji o tej nazwie, tylko o poszukiwaniu jakiegoś innego bytu. Było ich kilka i każdy odwoływał się do innej części elektoratu niezadowolonego: Samoobrona, Ruch Palikota, Kukiz’15, Nowoczesna. Teraz mamy Polskę 2050, która – jak sądzę – też przekona się o prawdziwości powiedzenia, że lepiej wybierać oryginał niż podróbkę. Teoretycznie istnieje duży potencjał dla nowej formacji, natomiast żadnemu z dotychczasowych ugrupowań nie udało się zagospodarować tego elektoratu na dłużej. Kierowały się też raczej do pewnego wycinka, a nie do wszystkich wyborców. W końcu jak przychodzi do wyboru, to na zasadzie „albo akceptacja, albo odrzucenie”, ludzie głosują na dwie najistotniejsze partie. Albo na PiS, albo na Platformę Obywatelską z przystawkami. Czy to się za rok może zmienić? Wątpię. Wybory prezydenckie prawdopodobnie wygra kandydat Koalicji Obywatelskiej. Chociaż może być problem, jeśli się okaże, że do drugiej tury przejdą na przykład Trzaskowski i Hołownia. Tu mogłyby być różne zachowania. Nie jestem taki pewien, że wtedy na pewno w cuglach wygrałby Trzaskowski.
Następna rzecz: wspomnieliśmy o lewicy. Została ona w pewnym sensie pozbawiona jej głównych elementów programowych. PiS zabrało jej kwestie socjalne. Teraz zresztą idzie w tę stronę Platforma Obywatelska, też gwarantując różne benefity i przywileje. Platforma zawłaszczyła jej postulaty światopoglądowe – kwestie aborcji, wolności, związków partnerskich itd. I lewica zostaje w pewnym sensie – przepraszam za określenie, nie chcę ich obrazić – taką trochę wydmuszką, której różne inne partie rozdrapały postulaty i zabrały ważne hasła wyborcze. Na marginesie: nie jestem pewien, czy sytuacja po eurowyborach, gdzie tylko trzy osoby otrzymały mandaty i wszystkie trzy wywodzą się z dawnej Wiosny, zadowala elektorat dawnego SLD. Mam co do tego poważne wątpliwości. Dodam jeszcze, że z badań wynika, iż duża część wyborców lewicy przynajmniej w ostatnich wyborach przełożyła swoje poparcie na Koalicję Obywatelską. To samo zresztą zrobili wyborcy Trzeciej Drogi, a zwłaszcza Polski 2050.
Jerzy J. Wiatr: Mówimy o podziale na linii lewica – prawica. Ten podział jest istotny, ale niejedyny. W tej chwili w Polsce nakładają się na siebie trzy, moim zdaniem, podstawowe wybory: jednym jest ten tradycyjny (lewica – prawica), drugim – orientacja europejska i antyeuropejska, trzecim – demokratyczny czy autorytarny sposób sprawowania władzy. Czy PSL w obecnej postaci jest częścią lewicy, czy nawet centrolewicy? Nie. Natomiast z całą pewnością jest częścią obozu demokratycznego, bo jest antyautorytarny. Z tego wynikają pewne konsekwencje. Gdyby cały podział był wyłącznie na linii lewica – prawica, to nie byłoby takiej sytuacji, że w społeczeństwie, w którym większość opowiada się na przykład za liberalizacją ustawy antyaborcyjnej, w Sejmie nie ma dla tej liberalizacji większości. Cała sztuka rządzenia polega teraz na tym, że trzeba doprowadzić do pewnego rodzaju stopienia się w jedno tych trzech elementów programowych, tzn. generalnie progresywna orientacja, proeuropejska i antyautorytarna. To nie jest rzecz prosta, ale moim zdaniem – wykonalna. Jedno jest bezsporne, jeśli chodzi o te wybory: mamy do czynienia z przesunięciem się sceny politycznej w kierunku nam bliskim. Jeżeli porównamy sytuację dzisiejszą z sytuacją sprzed pięciu lat, to nie ulega wątpliwości, że Polska jest dzisiaj w znacznie lepszej sytuacji. Szczególnie ciekawe jest to, że Polska poszła w odwrotną stronę niż Europa. W stosunku do Europy jako całości uzasadniona jest teza o wzroście sił antyeuropejskich, autorytarnych i konserwatywnych. W Polsce mamy do czynienia z odwrotnym trendem. My uważamy, że on nie jest dostatecznie silny, ale nie możemy negować, że on jest.
Zdzisław A. Raczyński: Oczywiście, możemy dokonywać ekstrapolacji naszych oczekiwań i wyobrażeń na czas za rok. Proponuję jednak, abyśmy przyjrzeli się temu, co mamy, co dokonał, a ściślej – czego nie dokonał rząd Koalicji 15 Października w ciągu sześciu miesięcy. Tusk zasadnie, a nie tylko taktycznie, stwierdził, że w wyborach do PE Trzecia Droga zapłaciła cenę za swój swoisty symetryzm, za niejednoznaczny stosunek do rozliczeń. Faktycznie w czasie od powołania obecnego rządu nie przeprowadzono żadnej istotnej naprawy zepsutych elementów państwa. Nie przeprowadzono dogłębnego przeglądu, nie zmieniono zasadniczo reguł i procedur w administracji, która jest rdzeniem sprawności państwowej. Militaryzacja języka i wszystko, czego jesteśmy świadkami w kwestii ochrony granicy, świadczy raczej o tym, że idziemy dalej w stronę pisizacji państwa. Można zrozumieć zniecierpliwienie Tuska, który ponagla i dopinguje swoich ministrów, rozumiejąc, jakie są oczekiwania elektoratu Koalicji 15 Października. Używając bardziej radykalnych sformułowań, Tusk na czele swoich koalicyjnych ministrów rządu jawi się jako wilk na czele stada baranów, które nie potrafią podążać samodzielną drogą. Dlatego patrzę w przyszłość z dużą dolą pesymizmu, twierdząc, że nic nie zmieni się diametralnie w ciągu następnego roku. Utkniemy w miałkości sporów, w nijakości działań, w braku sprawczości i braku sprawności państwa. Dlatego nie można wykluczyć recydywy i powrotu do władzy opcji narodowo-tradycjonalistycznej. Wówczas nawet wybór na stanowisko prezydenta Rafała Trzaskowskiego, zdecydowanie na wyrost zaliczanego do lewicującego skrzydła koalicji, nie przełamie niepokojącego trendu rewolucji konserwatywnej.
J. Paweł Gieorgica: Dużo jeszcze byłoby do powiedzenia w tej sprawie. Moim zdaniem jest już za późno, żeby skonsumować oczekiwania wobec rządu Tuska, że w sposób prawidłowy dokona rozliczeń choć niektórych polityków poprzedniego obozu rządzącego za łamanie Konstytucji, przestępstwa, nadużycia budżetu, malwersacje itd. Teraz tak naprawdę pierwsze procesy i wyroki mogą być zrealizowane do końca nie szybciej niż za 4-6 lat.
Kampania prezydencka już trwa, dlatego że cechą sceny politycznej po ostatnich trzech wyborach jest to, że na skutek niemal antagonistycznego rozwarstwienia społecznego partie w sposób płynny wkraczają w kolejną kampanię. W następnych wyborach dojdzie do bardzo ciekawego pojedynku. Moim zdaniem jest jeden podział, który w ogóle tutaj nie był brany pod uwagę. Można spekulować, że osłabione PiS doprowadzi do jeszcze jednego rozłamu społeczno-politycznego: podziału na prawdziwych Polaków-katolików i całą resztę, resztę świata. „Jesteś prawdziwym patriotą itd… – głosujesz na naszego kandydata”. Pewnie będzie to jakiś ewangelista, może np. gładki Tobiasz, który stanie do pojedynku z Trzaskowskim, który będzie przedstawiany jako totalny nihilista.
Nie wiem, czy zauważyliście, ale w polskim systemie nigdy nie zrodziła się partia chadecka, która funkcjonuje chociażby w Niemczech, czy w wielu innych krajach. Niewątpliwie inklinacje w tym kierunku zdradza Hołownia, także Kosiniak-Kamysz, który będzie zapewne ostatnim już liderem partii ludowców przed jej ostatecznym zniknięciem ze sceny politycznej. No cóż, rolnictwo stało się bardzo małą gałęzią przemysłu w gospodarce bloku, stanowiącą zaledwie około 1,4 procent PKB UE i nie więcej niż 5 proc. PKB w żadnym z 27 krajów Unii. Ale na razie jest to taki projekt in stadu nascendi – trochę podobnie do współczesnej lewicy: niby jest bardzo duży potencjał, ale nie może on skrystalizować się w jedną silną partię. Być może czeka nas, jeżeli miałbym przewidywać, początek drogi ku precyzowaniu tego kierunku budowy także innych partii opartych na realnych interesach kluczowych zbiorowości społecznych…
Piotr Stefaniuk: Powstanie chadecji w Polsce jest nierealne, w Polsce to się rozbije o episkopat! Przy takiej charakterystyce instytucjonalnego Kościoła katolickiego, w Polsce chadecja jest niemożliwa. Musiałaby mieć pewien stopień autonomii. A zobaczcie: chadecja – to jest „Znak”, „Tygodnik Powszechny”, tego typu środowiska – zupełnie wyplute poza Kościół. Chadecje są formacjami liberalnymi, a liberalizm to w oczach Kościoła najgroźniejszy wróg polskiej tożsamości.
J. Paweł Gieorgica: Trzeba jednak uwzględnić aktualne silne tendencje osłabienia instytucji Kościoła. Wiadomo jakie: odpływ wiernych – laicyzacja, rezygnacja z uczestnictwa w uroczystościach religijnych, nauki religii w szkołach itd. Można przewidywać, że jeżeli wartości religijne staną się orężem i paliwem do walki politycznej w wyborach prezydenckich, to ten ważny podział stanie się kluczowy. Nie wiem, czy i kiedy tak się stanie, ale wskazuję na bardzo duże prawdopodobieństwo, że może tak być. Trudno jest przewidywać, jak się ta sytuacja będzie rozwijała. Jeszcze raz podkreślam, że jestem w tej sprawie pesymistą. Nie spodziewam się, że do czasu wyborów prezydenckich zmieni się coś na lepsze. Może się zmienić tylko na gorsze – z tych powodów, o których mówiłem.
W ostatnim czasie jesteśmy świadkami gwałtownego wzmożenia produktywności nowych nazw żeńskich. Przez to, że jest ono zadekretowane i systemowe, nie wzbudza we mnie aprobaty; tym bardziej, że podważa dotychczasowy semantyczno-syntaktyczny paradygmat nazw zbiorów (rzeczowników) osobowych.
Dyskusja w sprawie feminatywów toczy się u nas nie od dziś. Przypomnę dość liberalne stanowisko Rady Języka Polskiego z 2012 roku: „Formy żeńskie nazw zawodów i tytułów są systemowo dopuszczalne. Jeżeli przy większości nazw zawodów i tytułów nie są one dotąd powszechnie używane, to dlatego, że budzą negatywne reakcje większości osób mówiących po polsku. To, oczywiście, można zmienić, jeśli przekona się społeczeństwo, że formy żeńskie wspomnianych nazw są potrzebne, a ich używanie będzie świadczyć o równouprawnieniu kobiet w zakresie wykonywania zawodów i piastowania funkcji”.
Kolejne stanowisko Rady Języka Polskiego pojawiło się w 2019 roku: „Większość argumentów przeciw tworzeniu nazw żeńskich jest pozbawiona podstaw”, „dążenie do symetrii systemu rodzajowego ma podstawy społeczne”, „prawo do stosowania nazw żeńskich należy zostawić mówiącym”, a „w polszczyźnie potrzebna jest większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich w zasobie słownictwa”.
Warto przy tym zwrócić uwagę na brak kategoryczności rozstrzygnięć Rady, na pewną jej relatywność w podejściu, objawiającą się, chociażby stopniowaniem typu: „większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich”. Jak Rada sama przyznaje, „ma [to] podstawy społeczne”, a nie językowe (i językoznawcze); a i to społeczne nie jest kompletne lub większościowe, skoro „prawo do stosowania nazw żeńskich należy zostawić mówiącym”. A wśród mówiących, jak wiadomo, w tej materii zgody nie ma. Wielu nie podziela, podobnie jak ja, trafności orzeczenia z 2019 r., że większość argumentów przeciw „jest pozbawiona podstaw”. Podstawy są i to niemałe. Bezwarunkowe i bezrefleksyjne, czyli w każdym wypadku, bez zastrzeżeń, stosowanie nazw żeńskich w opozycji do nazw męskich wydaje mi się podejściem nierozważnym i błędnym. Przyjrzyjmy się przykładowemu materiałowi językowemu. Czy na pewno nie mamy żadnych zastrzeżeń do stosowania feminatywów w parach: kopacz : kopaczka, węglarz : węglarka, widz : widzka? Jaką nazwę żeńską przyjąć np. w opozycji do rzeczownika myśliwy? A wobec męskich nazw znaczeniowo negatywnych czy nawet obraźliwych jak drań, szubrawiec, ancymonek? Tu i w wielu innych przykładach przy wymyślaniu nazw żeńskich chyba jesteśmy bezradni. Tendencyjne, sztuczne dążenie do wypełnienia luk w rzeczownikowej opozycji płci prowadzi do śmieszności. Nie dajmy się zwariować w tej nadgorliwości.
Nie znaczy to, że nie możemy wprowadzać nowych nazw żeńskich, zwłaszcza wtedy, gdy nas to nie razi, gdy nie mamy przy tym poczucia rewolucyjnego gwałtu na języku ojczystym. Daje się przecież odczuć, kiedy korzystając z potencjalnych form w nazewnictwie, zgodnie z wykształconym przez wieki obyczajem językowym i przyjętymi regułami, przekraczamy niewidoczną granicę smaku. Oczywiście jest to dość subiektywne i zależne też od następujących po sobie okresów historycznych, wpływających na zmiany językowe. Wiemy, że język przedwojenny w interesującym nas zakresie różnił się od tego, który po II wojnie światowej wykazywał tendencje defeminizacyjne. Chodzi tu jednak o zakres tych zmian, ich gwałtowność, jak dzisiaj, oraz następstwa, jakie pociągają w rozumieniu pewnych kategorii językowych.
***
Nie ufając zbyt łatwym analogiom, chciałbym jednakże w porównaniu, którym się posłużę, odnieść się do powszechnie znanego konfliktu w sferze polityczno-społecznej. Pragnę wyrazić swój zdystansowany stosunek do różnego typu bardziej lub mniej oczekiwanych ingerencji w życie społeczne, np. w życie kobiet, przez narzucanie im decyzji w kwestiach dotyczących aborcji przez przedstawicieli określonej partii lub Kościoła, niekompetentnych w zakresie medycyny i prawa. Podobnie nie jestem też zachwycony, kiedy wpływowe w danym momencie historycznym grupy użytkowników języka, niefachowców w dziedzinie, w której usiłują zadekretować swoje oczekiwania, zbyt apodyktycznie lansują swoje postulaty dotyczące praktyk lingwistycznych. A z taką sytuacją mamy do czynienia – z dość rewolucyjną ingerencją w dotychczas funkcjonujący system językowy, ingerencją uzasadnioną głównie kryteriami ideologicznymi. Jako językoznawca nie chciałbym się jednak godzić na wprowadzanie do języka sztucznych, tworzonych naprędce, na zasadzie neologizmu, nazw żeńskich, a w dalszej kolejności zdublowanych konstrukcji językowych typu „Sztukę naszą oglądali oczarowani nią widzowie i oglądały oczarowane widzki”.
Realizacja tego typu nie do końca przemyślanych postulatów, sprowadzająca się do próby zniwelowania w języku historycznej dominacji mężczyzn nad kobietami przez radykalne rozszerzenie zakresu nazw żeńskich, wynika z niepełnej świadomości językowej samozwańczych reformatorów, inspirujących tendencyjne zmiany językowe. Właściwie – zgodnie z ich reformą – powinienem powiedzieć reformatorów i reformatorek, by się posłużyć obligatoryjnym dla nich rozróżnieniem podmiotów osobowych w nazwach zbiorów typu widzowie, mieszkańcy, reformatorzy, które w języku zawsze odnosiły się wspólnie do kobiet i mężczyzn, a dziś muszą z osobna. W wyniku tych zabiegów nastąpiło bowiem przesunięcie znaczeniowe, a zarazem ograniczenie zakresu znaczeniowego wymienionych nazw. Do tej pory np. nazwa mieszkańcy odnosiła się do wszystkich mieszkańców bez względu na ich płeć. Dzisiaj odnosi się tylko do mieszkańców rodzaju męskiego. I dlatego, aby powiedzieć o wszystkich, wyrażamy już podwojoną osobową nazwę: mieszkanki i mieszkańcy Warszawy, Śląska itp.
Tendencyjnym narzucaniem zmian językowych, w rezultacie demolowaniem części istniejącego systemu językowego, nie przezwycięży się dziejowej niesprawiedliwości. Część językoznawców nie chce się wtrącać do tej ostatnio tak modnej przemiany językowej, charakterystycznej zapewne nie tylko dla feministek, ale i szerszych grup społecznych. Ja przeciwko nim nic nie mam, rozumiem nawet przyczyny ich rozgoryczenia i wierzę w ich dobre intencje. Uważam jednak, że gwałtownie narzucana społeczeństwu poprawka językowa, a dziś już chyba reguła, polegająca na zmianie rozumienia nazw zbiorów niczego nie załatwi w rzeczywistości społecznej, tj. w kwestii równouprawnienia kobiet. Może mieć jedynie znaczenie symboliczne. Tym zaś karmi się głównie polityka i zideologizowana socjologia, a nie naturalny rozwój języka danego narodu. Istotę tego nieporozumienia mogą zilustrować konkretne przykłady.
Problem zaczął się od nagłej potrzeby wypełniania luki w zakresie nazw żeńskich, z których przecież cała masa od dawna funkcjonuje, jak np. lekarka, pacjentka, mieszkanka. Stosowane i odbierane są one jako naturalne, usankcjonowane historycznie. Niektóre jednak są obco brzmiące, są neologizmami, tworzonymi na zamówienie społeczne. Za przykład mogą posłużyć: widzka, gościni, ministra (wobec minister), blacharka (wobec blacharz), kominiarka – chyba że kobietę, która zechce czyścić kominy nazwiemy kominiarzą!
Gdyby bitwa toczyła się tylko na polu liczby pojedynczej rzeczownika, spór by polegał jedynie na wypełnieniu braków leksykalnych, czyli dodaniu niefunkcjonującej dotąd widzki, ministry, premierki (bo chyba nie premiery?), prezydentki i chirurżki. I zdawać by się mogło, że na tego typu wypełnieniu braków – podkreślam: braków – leksykalnych w zakresie nazw żeńskich rzecz szczęśliwie by się zakończyła. A właśnie, że nie, bo język jest systemem powiązań, budowlą, z której nie zawsze da się wyjąć lub dołożyć jakąś cegiełkę, by wszystko było w porządku. Podważenie zasady takiej niesprawiedliwej kategorii męskoosobowej i dopełnianie jej w zdaniu zdublowanymi składnikami, które podlegają kategorii niemęskoosobowej, też może mieć destrukcyjne znaczenie. Chociażby w szerszym kontekście – w tzw. obligatoryjnej konotacji składniowej, rozumianej jako otwieranie miejsca dla składników zdania o określonej kategorii gramatycznej lub znaczeniowej. Taka duplikacja podmiotów osobowych i postawienie żeńskiego obok męskiego lub zdań składowych z tymi podmiotami w zdaniu złożonym łącznym wydaje mi się bałamutną uzurpacją.
***
Psychologicznie i socjologicznie nawet zrozumiałe jest zjawisko dokonującej się od jakiegoś czasu rewolucyjnej zmiany w podejściu do naszego systemu językowego, zwłaszcza w funkcjonującej w liczbie mnogiej kategorii męskoosobowej : niemęskoosobowej, np. To byli młodzieńcy, lekarze, bandyci wobec: To były lekarki, malarki, bandytki. Od dawien dawna faworyzuje mężczyzn kategoria gramatyczna „męskoosobowości”, która zdominowała paradygmat gramatyczny, zwłaszcza w odniesieniu do nazw rzeczowników typu: nauczyciele, rzemieślnicy, mieszkańcy, arystokraci, złodzieje. Każdy z tych rzeczowników wchodzi w związki nie tylko z formami przymiotnikowymi: dobrzy, mądrzy, wysocy, ale i z odpowiednimi formami czasowników w czasie przeszłym w liczbie mnogiej: chodzili, myśleli, walczyli (wobec kobiet, które chodziły, myślały, walczyły). Wystarczyło, że w zbiorze nazwanym przez rzeczownik w liczbie mnogiej znalazł się choć jeden mężczyzna, a już czasownik w liczbie mnogiej stosujący się do tego rzeczownika musiał być w odpowiadającej mu formie męskoosobowej (a nie niemęskoosobowej, czyli żeńsko-rzeczowej). I chociaż w grupie uczniów był tylko jeden chłopak, a reszta to były dziewczęta, wystarczający i właściwy był komunikat: Uczniowie wyszli z klasy. A może teraz już tak nie będzie wypadało mówić i pisać? Jednego chłopca w takiej klasie może można nie zauważyć albo i tę semantycznie – składniową podstawę też podważyć i wyrzucić do lamusa historii? Już dzisiaj mówimy, podwajając podmioty: Uczennice wyszły z klasy i uczeń wyszedł z klasy?
Jeśli w jakimś zdaniu pojedynczym nazwa mieszkańcy zostaje rozłożone na dwa osobne elementy, które w liczbie mnogiej muszą być wyrażone nazwą żeńskoosobową – mieszkanki i męskoosobową – mieszkańcy, zmusza nas to do podwojenia konstrukcji składniowej. W rezultacie powstaje całość będąca zdaniem współrzędnie złożonym łącznym: nasze mieszkanki zaprotestowały + nasi mieszkańcy zaprotestowali. Już od dłuższego czasu obserwuję takie podwojone konstrukcje.
Nikt mnie nie zmusi, bym się stosował do nowej mody i mówił: Najlepsze uczennice klasy czwartej jutro będą miały wolne i najlepsi uczniowie klasy czwartej będą mieli wolne. Który język, rozwijający się w naturalny, swobodny sposób, a nie sztucznie kodyfikowany, przyjąłby tego typu składniową nowinkę wbrew stałej zasadzie jego ekonomiczności? Wydaje się to niemożliwe lub bałamutne, zwłaszcza w czasach przesadnego dążenia do skrótu, wymuszonego przez wymogi internetu i nowoczesnej ogólnej tendencji do kondensacji i eliminowania rozwlekłego gadulstwa, nadmiaru mowy. Sam w to niestety teraz wpadam ze względu na potrzeby wyrazistości mojego wykładu.
W typie nazw rzeczownikowych, jak np. uczniowie, mieszkańcy, lekarze, ze względu na brak formalnego znacznika żeńskości można się dopatrywać niegodziwego źródła niedocenienia płci pięknej w naszym języku. Pominięcie formy żeńskiej, a co za tym idzie nieadekwatność opozycji rodzajowej, a także historyczna przewaga kategorii męskoosobowej nad niemęskoosobową rzeczownikowych nazw zbiorów w liczbie mnogiej w ostatecznym rezultacie musiała zaowocować potrzebą właściwej rekompensaty.
Nawet nie wszystkim kobietom się to podoba. Niektóre z nich dobrze rozumieją, że opór wobec systemu językowego, który się ukształtował przez wieki, i próba wymuszania na nim określonych zmian, nie przełożą się na rzeczywiste przezwyciężenie historycznego braku równouprawnienia kobiet. Zamach na język, nie jest w istocie skutecznym zamachem na rzeczywistą społeczną niesprawiedliwość (nierównowagę).
***
Jak widać, rzecz dotyczy nie tylko samego nazewnictwa, więc leksyki, ale jak już było mówione, pociąga też za sobą obligatoryjne zmiany w systemie fleksyjno-składniowym. Dając kolejne przykłady, by rzecz uczynić wyrazistszą i potwierdzić bezkrytyczne przyjmowanie nowych zasad dotyczących nazw żeńskich, odniosę się do szerzących się tego typu praktyk w telewizji. Na przykład redaktor TVN Radomir Wit (którego ze względów merytorycznych oraz za prawdziwe zaangażowanie i ekspresję przekazu wysoko cenię) zamiast dotychczasowego schematu zdaniowego „Kłaniam się widzom, którzy nas dziś oglądali” (nie jest to dosłowny cytat, tylko przykład), chcąc być językowym konsekwentnym neofitą, musiałby wygłosić formułkę: „Kłaniam się widzkom, które nas dziś oglądały i widzom, którzy nas dziś oglądali, studentkom i studentom, które nas oglądały, oglądali”. W ten oto sposób został sztucznie rozbudowany system składniowy – tylko z pozajęzykowych przyczyn. Czy to jednak pomoże kobietom w ochronie ich uzasadnionych praw albo też w poszerzeniu ich zakresu? Bardzo w to wątpię.
W moim odczuciu takie bezsensowne duplikacje składniowe to choroba dwudziestego pierwszego wieku, polegająca na pomieszaniu zrozumiałych i oczywistych dla współczesnych ludzi kryteriów sprawiedliwości społecznej oraz nie zawsze jasnych dla nich kryteriów zasad funkcjonujących w danym języku. Nie zdobywa się okopów Świętej Trójcy przez wysadzenie w powietrze jej historycznej nazwy.
Dziś jesteśmy zmuszani, by z nazw zbiorów osobowych (np. grup narodowych, zawodowych itp.) Polaków, chirurgów, ministrów, z ich wspólnego dla mężczyzn i kobiet zakresu znaczeniowego wyodrębniać nazwy żeńskie, co w wypowiedzeniu implikuje rozszerzanie, podwajanie całych konstrukcji zdaniowych. W konstrukcjach tych wyrażamy expressis verbis podmioty rodzaju żeńskiego (mieszkanki, polityczki), by zestawiać je jako byty osobne w ciągu zdaniowym, równolegle wobec zdegradowanej co do zakresu znaczeniowego, do niedawna samowystarczalnej nazwy wyrażonej rzeczownikiem typu mieszkańcy, politycy. Tak zaczyna się przemiana całego fleksyjno-składniowego paradygmatu, gdyż musimy konsekwentnie, obligatoryjnie stosować nie tylko wyrażone w zdaniu odróżnianie rzeczowników (w liczbie mnogiej) według kategorii męskoosobowej wobec niemęskoosobowej, ale i innych wyrazów z nimi powiązanych, takich jak przymiotniki, imiesłowy, zaimki, np. nasi mieszkańcy : nasze mieszkanki, nasi widzowie : nasze widzki. Podlegają temu także czasowniki w czasie przeszłym, np. poszli : poszły, zostali zwolnieni : zostały zwolnione.
Jest oczywiste, że pomysłodawcom i pomysłodawczyniom tej językowej naprawy (inni powiedzą – demolki) zależy na równoprawnym traktowaniu podmiotów ludzkich, to znaczy kobiet i mężczyzn, czyli na opozycji rodzajów naturalnych. Nie zastanawiają się oni nad tym, że rodzaj gramatyczny nie zawsze się pokrywa z naturalnym i że jest on z zasady kwestią przyjętej w danym języku konwencji. Nie ma bowiem żadnej naturalnej właściwości, żadnej koniecznej, poza konwencjonalnie przyjętą, podstawy do tego, by stół w naszym języku był rodzaju męskiego, a drzewo nijakiego. Po niemiecku drzewo – der Baum jest rodzaju męskiego. Zatem, czy w realnym życiu społecznym warto nadawać takie znaczenie konwencjom językowym i z nazw zbiorów z natury wspólnotowych wydobywać nazwy żeńskie, by ustawiać je równolegle, zatem równoprawnie wobec nazw męskich, aby w ten sztuczny sposób nadawać im równoprawny status?
Tego typu znaczeniowa opozycja w realności mieszkańcy : mieszkanki, chirurdzy : chirurżki, widzowie : widzki, przeniesiona do metajęzyka, nie jest w pełni adekwatna z opozycjami kategorii lingwistycznych (męski : żeński, męskoosobowy : niemęskoosobowy). W języku relacje te są znacznie bardziej skomplikowane. Przeniesione z realności dosłownie jeden do jednego rozpoczynają całe to zagmatwanie, generują powstawanie całych ciągów z konstrukcją dodaną w wyniku zbytecznej dla języka duplikacji. Jako efekt następczy, a zarazem uboczny, doprowadza to do niezamierzonej redundancji językowej, czyli nadmierności, czegoś, co zbyteczne. Wystarczy powiedzieć: Polacy to mądry naród. Przejawem redundancji natomiast jest wypowiedź: Polki i Polacy to mądry naród. W Pieśni 5 (Księgi wtóre) Jana Kochanowskiego czytamy: „Nową przypowieść Polak sobie kupi, że i przed szkodą, i po szkodzie głupi”. Dlaczego z tego Kochanowskiego był taki paskudny antyfeminista?! Dlaczego zapomniał o Polkach? Oczywiście, że nie zapomniał. Tylko niektórzy, nawet językoznawcy z tolerancji sławni, gotowi są zapomnieć, jak brzmiał nasz język. A gdyby trzeba było w analogicznym zdaniu zastosować czas przeszły? „Nową przypowieść Polki sobie kupiły i Polacy sobie kupili, że i przed szkodą Polki były głupie, i po szkodzie głupie, i przed szkodą Polacy byli głupi, i po szkodzie głupi”. Od tego można osiwieć, co już na szczęście mi nie grozi.
Krótko mówiąc, mimo że szczerze popieram długotrwałą walkę o równe prawa kobiet i sam bez kobiet żyć nie mogę, uważam, że w rozstrzyganiu językowych problemów istotna jest nie poprawność społeczno-polityczna, lecz językowa. Oczywiście język nie jest tylko synchronicznym systemem znaków, ale i procesem historycznym. Każdy wyraz znaczy to, co znaczy, bo taką miał historię w wielowiekowym rozwoju języka – jak twierdził mój Mistrz, profesor Witold Doroszewski, wybitny językoznawca. Wiem to, bo byłem przez wiele lat jego sekretarzem osobistym, asystentem, a później adiunktem. Nie trzeba mi więc tłumaczyć, że język jest procesem. Z czasem język się zmienia i może się zmieniać, ale szanujmy jego ewolucyjność, zmiany wynikające z wielowiekowej praktyki językowej, a nie czynione na jeden rewolucyjny pstryk decydentów – przepraszam – decydentek i decydentów, niekoniecznie znających teorię zbiorów i adekwatność przyjętego wobec tych zbiorów nazewnictwa. Wiadomo, język jest nasz, jest konwencją, na którą myśmy się umówili.
Zawsze możemy się umówić inaczej. Papier wszystko przyjmie, tak jak ministrę, której się już nie wypleni, gościnię pewnie też już nie, ale myśliwą czy myśliwkę razem z widzką radziłbym jeszcze trzymać od nas z daleka. Taką, a może bardziej zmyślną grę lingwistyczną zostawcie raczej poetom. Koledzy językoznawcy, a przede wszystkim Wy, użytkownicy języka, nie gódźcie się tak łatwo, bezrefleksyjnie na bylejakość kształtowanego przez stulecia języka, pielęgnowanego przez naszych przodków. Niech nowi dyktatorzy mód zmieniają naszą polszczyznę niespiesznie i z umiarem, a przede wszystkim z wszechstronnym rozmysłem.
Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.
Dyskusja na temat żeńskich form osobowych trwa w najlepsze. Toczy się w mediach głównego nurtu, w internecie i podczas spotkań rodzinnych, a także na uczelniach. Rozgrzewa fora i zajmuje naszą uwagę, zyskując (czy potrzebnie?) rangę tematu politycznego. Może dlatego, że wszyscy jesteśmy po trochu właścicielami języka ojczystego i – jak to właściciele – chcemy porządzić. Nic, tylko się cieszyć, bo przecież „pańskie oko konia tuczy”, a język od tego kwitnie i pięknieje. Czy jednak na pewno?
Warto zastanowić się, jak chcielibyśmy, by język polski brzmiał na co dzień, wyglądał na papierze, w jaki sposób moglibyśmy się nim nie tylko poprawnie, ale zrozumiale posługiwać – jednym słowem: porozumiewać. Oczywiście przy zachowaniu norm językowych i wspólnych zasad, ale także z szacunkiem dla tych, którzy chcą pewnych odstępstw, wychodząc z założenia, że język jest żywy i żywo reaguje na zmiany społeczne, gospodarcze, wszystkie inne.
Nowomowa. Czyżby?
„Modna nowomowa”, „sztuczne wyrażenia”, „niepotrzebne neologizmy”, „potworki językowe” – to często spotykane określenia, które mają zamknąć usta tym, którzy feminatywów używają i których wcale nie razi w rozmowie adwokatka, psycholożka albo ministra. Rozczaruję internetowych (głównie) specjalistów od języka: ani to nowomowa, ani neologizmy.
Nowomowa to – jak wiemy – wymyślony przez Orwella język władzy, który służył do manipulowania ludźmi i nastrojami społecznymi. Zmieniał rzeczywistość i był elementem opresji. Trudno jednak doszukać się jakichkolwiek działań unijnych eurokratów, naszego rządu lub (nie daj Boże!) prezydenta w sprawie feminatywów. Nasze władze mają zgoła inne, mniej lub bardziej ważne, sprawy na głowie. Na przykład kwestie języka śląskiego… Chyba, że podanie nazwy swojego stanowiska w formie żeńskiej przez nieżyjącą już ministrę Izabelę Jarugę-Nowacką lub ministrę Joannę Muchę uznać za przejawy opresji wobec kolegów. Dajmy spokój! Jedynym kłopotem jest to, że słowo to zostało utworzone nieprawidłowo, ale czy ministerka (poprawna forma) brzmiałaby mniej „feminatywnie”?
Neologizmy natomiast powstają po to, aby nazwać coś, co wcześniej nie istniało i co trzeba po prostu nazwać. A także aby zastąpić wyrazy obce w języku rodzimym albo nadać wyjątkowego stylu wypowiedziom artystów. Z żadną z takich sytuacji nie mamy tu do czynienia. Lepiej więc porzucić próby pokrycia pewnych luk we własnej wiedzy mądrymi (bo naukowymi) określeniami.
Co się zaś tyczy potworków i sztuczności – z tym dyskutować nie sposób, to kwestia gustu, a z nim się przecież nie dyskutuje.
Ekspertyzy vs poglądy
Jeśli chcemy podejść do sprawy fachowo i wyrobić sobie jakiś rozsądny pogląd, odwołajmy się do ekspertów w dziedzinie, na której sami się specjalnie nie znamy, ale interesujemy się nią, korzystamy z jej osiągnięć i uznajemy za ważną w życiu naszej wspólnoty.
Wielki słownik języka polskiego PAN podaje następującą definicję słowa „feminatyw”: wyraz nazywający kobietę wykonującą określony zawód lub pełniącą określoną funkcję, traktowany jako pochodny słowotwórczo od wyrazu mającego rodzaj gramatyczny męski, nazywającego mężczyznę lub w ogóle osobę pełniącą tę funkcję lub wykonującą ten zawód[1].
Skoro tak, to nic prostszego – nazywajmy kobietę wykonującą zawód lekarza lekarką (jeśli o specjalności z chirurgii, to nawet chirurżką), zawód piekarza – piekarką, a zawód montera – monterką. Możemy nawet nazwać kogoś pilotką (pilotem możemy nazwać także coś, a nie tylko osobę). Wiemy już, jak to robić! Osoby hołdujące bardziej tradycyjnemu podejściu powinny się tu ucieszyć – słownik pozwala taki wyraz utworzyć od rodzaju gramatycznego męskiego, czyniąc w ten sposób zadość uznaniu, że znów „panowie przodem”.
Bliższe naszej polskiej tradycji jest podejście: lubię, bo znam, przyzwyczaiłem się i czuję się z tym dobrze. Naukowiec i prezes – to jest gość! A naukowczyni i prezeska… jakoś nam nie brzmią! Tu dotykamy istotnej kwestii – zwyczajów językowych, z których rezygnacja budzi niepokój. Faktycznie, użycie określenia naukowczyni lub gościni dla niektórych jest trudne, niekiedy bolesne, czasem wręcz nieakceptowalne. Czy zatem feminatywy to kłopotliwa nowość? I tak, i nie.
Maciej Makselon – językoznawca, redaktor i popularyzator wiedzy o języku polskim mówi podczas swojego wystąpienia na TEDx w Koszalinie: „To, że jesteśmy przyzwyczajeni do czegoś, nie stanowi problemu. Problem zaczyna się wtedy, kiedy zaczynamy traktować, jakby świat narodził się razem z nami, jakby przed nami nie było niczego. A to, co znamy, było punktem odniesienia dla wszystkich i wszystkiego”. I przytacza przykład słowa gościni, obecnego już w tzw. słowniku warszawskim z 1927 roku, a także wielu innych używanych wówczas form, podawanych przez słowniki w latach 1807–1927, co skrupulatnie prześledził: preferansistka, wajdelotka, delegatka, prezydentka, doktorka, bankierka lub kojarzycielka[2].
Bądźmy jednak obiektywni – nie zawsze można mówić o tym, że mamy do czynienia z powrotem popularnych dawniej form. „Ich istnienie w słownikach nie musi oznaczać tego, że były one powszechnie używane – zauważa z kolei Marek Łoziński z Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. – Gościni była formą sztuczną w okresie międzywojennym. Nie znaczy to, że mamy jej nie używać; to bardzo dobrze utworzony wyraz. Natomiast nie mówmy, że do niego wracamy, bo to nieprawda” – zaznacza[3].
Czyli możemy mieć różne oceny, ale gościni już u nas gościła – to pewne!
O historię warto pytać rodzinne autorytety, nasze babcie i dziadków, najlepiej tych z przedwojennych roczników. Jak zauważyła jedna z internautek „chodziło się wtedy do doktora lub doktorki, uczyły profesorki, była też prezeska…”. Możemy również poszukać wyjaśnień w literaturze – w końcu większość Polaków i Polek pochodzi nie tylko od „Chłopów” Władysława Reymonta, ale w równym stopniu od „Chłopek” Joanny Kuciel-Frydryszak. Może w tym tkwi cząstka odpowiedzi na pytanie, dlaczego jedni przyjmują formy żeńskie ze spokojem, a inni traktują je jak wymysł „lewaków”. Boimy się tego, co nowe…
Ekonomia w języku
Feminatywy są dobre tak samo, jak maskulatywy i formy neutralne. Ani lepsze, ani gorsze. Pozwalają od razu rozpoznać, że mówimy o niej, a nie o nim. Są najkrótszym i najprostszym, a więc najbardziej ekonomicznym sposobem przedstawienia osoby rodzaju żeńskiego. A język dąży do prostoty i ekonomiczności wypowiedzi. Pani doktor w stosunku do krótszej doktorki nie broni się, tak samo jak pani chemik albo pani prezydent. Krótsze formy trafiają w sedno, a dłuższe mogą nawet wprowadzać zamieszanie. Jak w tekście nieodżałowanej Stefanii Grodzieńskiej, wspaniałej pisarki, aktorki i satyryczki zatytułowanym Dałam listonosz, opublikowanym w Przekroju w 1960 roku[4]. Mistrzyni satyry wyraziła w nim dowcipnie i dobitnie swoją niezgodę na kojarzenie męskich nazw zawodów z profesjonalizmem, a żeńskich nie. Dzisiaj, po sześćdziesięciu latach większość społeczeństwa tym bardziej nie chce takich skojarzeń i posługuje się bez oporów słowami: astronomka, matematyczka, redaktorka, informatyczka czy piłkarka. A nawet – prezeska i burmistrzyni!
W odpowiedzi na tę narastającą tendencję, obserwowaną u nas od lat, w 2019 roku ukazał się stosowny komunikat Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN. Zawiera on poniekąd replikę wobec opinii tych, którzy uważają, że symetria rodzajowa w języku to „nagła, rewolucyjna ingerencja w funkcjonujący od wieków system językowy, ingerencja uzasadniona jedynie kryteriami ideologicznym”.
„Rada (…) uznaje, że w polszczyźnie potrzebna jest większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich w zasobie słownictwa. Stosowanie feminatywów w wypowiedziach, na przykład przemienne powtarzanie rzeczowników żeńskich i męskich (Polki i Polacy) jest znakiem tego, że mówiący czują potrzebę zwiększenia widoczności kobiet w języku i tekstach. Nie ma jednak potrzeby używania konstrukcji typu Polki i Polacy, studenci i studentki w każdym tekście i zdaniu, ponieważ formy męskie mogą odnosić się do obu płci”.
Znak tego, że mówiący czują potrzebę… Jeśli dobrze to rozumiem – można uznać, że język to nie misterna budowla, z której nie wolno nam wyjąć choćby cegły, ale żywy i pulsujący organizm, zmieniający się w czasie i przestrzeni. A jego kodyfikatorzy (językoznawcy) mogą jedynie badać go, obserwować życzliwie i uwzględniać zmiany, jakie w nim zachodzą. Pilnować wzorców i bronić zasad – tak, ale raczej jak troskliwi rodzice, a nie żandarm i sędzia.
Językowe łamańce
Na koniec argument ostatniej linii, często używany przez przeciwników niektórych form żeńskich: „Kto to słyszał – chirurżka, adiunktka albo architektka? Nie da się tego wymówić!”. Trzeba przyznać – faktycznie łatwo nie jest. Ale można być raczej spokojnym o to, że ci, którzy potrafią wypowiedzieć (z mniejszym lub większym trudem) polskie słowa: źdźbło, zmarzlina, garść, zmarszczka i krztusić – poradzą sobie zapewne ze wszystkimi innymi, nawet bardzo trudnymi, wyrazami.
Szczególnie, gdyby miały one dotyczyć bliskich im osób, czyli dziewczyn i kobiet, z których każda może sama zdecydować, jak nazywać jej stanowisko w pracy lub zawód, który wykonuje. I jak się do niej zwracać w tym kontekście. Jeśli chce być panią adiunkt lub panią doktor – proszę bardzo! Ale jeśli marzy o tym, żeby zostać astronautką, psycholożką lub prezydentką, pozwólmy jej na to.
Zapytajcie kobiety o zdanie, one wiedzą, czego chcą!
[1] Wielki słownik języka polskiego, praca zbiorowa, red. nauk. P. Żmigrodzki, PAN, Warszawa 2022, dostępny online: https://wsjp.pl/.
[2] Feminatywy. O genderowej nowomowie słów kilka, M. Makselon, TEDx Koszalin, styczeń 2023, https://www.youtube.com/watch?v=MYH2qGScEVk.
[3] Feminatywy – nowy wymysł czy wiekowy środek językowy?, https://trojka.polskieradio.pl/artykul/3375508,feminatywy-nowy-wymysl-czy-wiekowy-srodek-jezykowy.
[4] S. Grodzieńska, Dałam listonosz, „Przekrój” 1960, nr 05; https://przekroj.pl/archiwum/artykuly/5657.
Na zlecenie Włodzimierza Cimoszewicza, wówczas jeszcze posła do Parlamentu Europejskiego, i na zamówienie Grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów w PE redakcja „Res Humana” przygotowała i przeprowadziła konferencję pod tytułem „Unia Europejska jako wspólnota reguł społecznych i norm socjalnych” (8 maja 2024 r.). Zaproszonym prelegentom – politykowi, związkowcom i ekspertce – zadaliśmy pytanie: „Czy coś poszło nie tak?”. Poprosiliśmy ich także o refleksje na temat możliwego dalszego rozwoju Unii Europejskiej jako projektu socjalnego: zwiększania znaczenia dialogu społecznego, poprawy spójności społecznej oraz ujednolicania jakości usług publicznych dla wszystkich obywateli UE.
Włodzimierz Cimoszewicz zwrócił uwagę na ograniczone kompetencje Unii w zakresie polityk społecznych. Powinniśmy zacząć poważnie rozmawiać o rozwijaniu jej także w tym obszarze. Dopóki będą istniały duże różnice materialne wewnątrz i między społeczeństwami, dopóty będą one wywoływać problemy w obrębie całej UE. Jak na razie na to przyzwolenia nie ma. Panuje też ogromny sceptycyzm, gdy chodzi o możliwość otwarcia dyskusji na temat zmian w europejskich traktatach – a bez nich nie da się zrealizować wielu zamierzeń socjalnych, jeśli miałyby mieć charakter wspólnotowy.
Jako zwolennik wzmacniania integracji, były premier wyraził jednak wątpliwość co do możliwości przyjęcia daleko idących rozwiązań w wymiarze filozofii organizacyjnej UE wyłącznie w wyniku wiedzy i wyobraźni jej liderów. Pchnąć Unię w tym kierunku mogą natomiast zewnętrzne zagrożenia lub wewnętrzne kryzysy – vide zaciągnięcie wspólnego długu podczas pandemii COVID-19.
Przewodniczący OPZZ Piotr Ostrowski ujął perspektywy dalszego rozwoju Unii Europejskiej w następujący sposób: albo stanie się ona bardziej socjalna, albo nie będzie jej wcale. Wiele ośrodków i grup próbuje bowiem podważyć jej autorytet, ograniczyć rolę, doprowadzić do jej rozpadu. Nie można na to pozwolić także ze względu na to, że jest to ważna przestrzeń rozwijania norm socjalnych, stosunków pracy i polityki społecznej. Problemy UE wynikają po części z tego, że jest ona niewystarczająco społeczna, że w niedostatecznym stopniu odpowiada na wyzwania związane ze społecznymi oczekiwaniami oraz problemami.
Mimo ograniczeń prawnych Unia niewątpliwie coraz silniej integruje się w zakresie spraw społecznych. Tam, gdzie dostrzega korzyści płynące z regulacji, potrafi je wprowadzić. Z punktu widzenia związków zawodowych robi to coraz aktywniej i skuteczniej.
Maria Anioł, doradczyni w sieci Faire Mobilität (zajmuje się wsparciem pracowników migrujących) przy Federacji Niemieckich Związków Zawodowych DGB, zauważyła, że Unia Europejska stworzyła ramy prawne w celu zabezpieczenia pracowników, ale brakuje jej instrumentów egzekwowania tych praw. Mogą nimi być rozbudowa placówek doradczych z budżetu UE; przeprowadzanie efektywnych kontroli u pracodawców kampanie dla pracowników podwyższające ich świadomość posiadanych przez nich praw. Uwagi wymagają również indywidualne losy ludzi, którzy decydują się na emigrację w ramach swobodnego przepływu osób w UE.
Marta Witkowska, europeistka, profesor UW, wyraziła pogląd, że w obecnych warunkach osiągnięto maksymalny możliwy poziom harmonizacji usług publicznych w Unii Europejskiej (zabezpieczenie społeczne, opieka medyczna). Pomiędzy poszczególnymi państwami istnieje zbyt wielka dywersyfikacja systemów, by można było zapewnić coś więcej niż dostęp do świadczeń wynikający z dyrektyw określających status osób podróżujących lub pracujących.
Konkluzje: Fala różnych niepokojów przetaczająca się przez obszar Unii Europejskiej w latach 2023 i 2024 nie ma wspólnego mianownika. Mamy do czynienia z wyjątkowym zbiegiem okoliczności; różne grupy społeczne z różnych powodów i motywacji domagają się zaspokojenia swoich interesów, ale to nie znaczy, że kumulacja protestów może osłabić spójność społeczną Wspólnoty. To bardzo dobry, optymistyczny wniosek.
Jeśli chodzi o przyszłość, uznano, że Unia musi się dalej integrować; co więcej, ta integracja musi być bardziej zdecydowana. Byłoby zgodne z pewną historyczną logiką, gdyby z czasem objęła ona również usługi publiczne.
Rysują się obecnie trzy modele gospodarcze: obok społecznej gospodarki rynkowej w wydaniu znanym w UE, także amerykański – wolnorynkowy, ale odmienny od europejskiego – oraz chiński (prawdopodobnie w przyszłości można będzie go ekstrapolować na większość krajów BRICS). Poza dyskusją jest, że Europejczycy w żadnym wypadku nie będą chcieli zamienić swojego modelu na żaden z tych dwóch alternatywnych. A to będzie wymuszać głębszą integrację wewnątrz Wspólnoty.
Na pewno czekają nas wyzwania dotyczące przyszłości rynku pracy. W konsekwencji upowszechnienia się sztucznej inteligencji wiele zawodów zniknie, powstaną nowe. Implikacje tego procesu będą daleko idące. Jednak Unia Europejska lepiej się zmierzy z tym wyzwaniem niż jakiekolwiek państwo członkowskie z osobna.
Powyższa relacja ukazała się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.
Przeczytaj:
Wysłuchaj całości obrad w formie podcastu
Obejrzyj film na kanale „Res Humana” w serwisie YouTube
Poranny telefon z wiadomością o śmierci (21 kwietnia) Hieronima Kubiaka nie był dla mnie zaskoczeniem. Hieronim ciężko i długo chorował, gasł w oczach. W obliczu tej śmierci przed oczyma stanęła mi bardzo długa historia naszej przyjaźni – jednej z najwspanialszych, jakie dał mi los.
Hieronima poznałem w czasie mojej kilkuletniej pracy na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdy po ukończeniu (w 1956 roku) filologii rosyjskiej podjął studia socjologiczne, które ukończył w 1964 roku. Wcześniej, w roku 1961, został asystentem w Katedrze Etnografii Ogólnej i Socjologii kierowanej przez profesora Kazimierza Dobrowolskiego. W ramach tej katedry stworzono dla mnie niewielki Zakład Teorii Rozwoju Społecznego i Socjologii Polityki, w którym był jednym z dwóch asystentów. Tak zaczęła się nasza znajomość, bardzo szybko przemieniona w bliską przyjaźń. Już po moim odejściu z Krakowa Hieronim doktoryzował się w 1968 roku i habilitował w 1972, a w 1979 otrzymał tytuł profesora.
W tych latach Jego zainteresowania naukowe ewoluowały. Pierwszy artykuł naukowy opublikował w 1959 roku na łamach „Euhemera”. Poświęcony był światopoglądowi polskich ateistów. Zainteresowanie postawami wobec religii i ateizmu znalazły wyraz w kilku jego wczesnych publikacjach, a w dojrzałej postaci – w pracy doktorskiej poświęconej Polskiemu Narodowemu Kościołowi Katolickiemu w USA i w rozprawie habilitacyjnej dotyczącej zjawiska religijności w kontekście ruchów migracyjnych ze wsi do miasta. W kolejnych latach zainteresowania badawcze Kubiaka przesunęły się w stronę badań polonijnych, co między innymi znalazło wyraz w stworzonym przez Niego, prężnym i bardzo wartościowym, Ośrodku (później Instytucie) Badań Polonijnych i w redagowaniu „Przeglądu Polonijnego”. W następnych latach w centrum zainteresowań badawczych profesora Kubiaka znalazły się problemy narodu – najpierw w postaci monografii poświęconej narodzinom narodu amerykańskiego, a następnie porównawczej pracy o problemie narodowym w „erze postwestfalskiej” (2007). Już po zmianie systemu podjął ciekawe badania nad partiami politycznymi i zachowaniem politycznym. Ten szeroki tematycznie i bardzo wartościowy naukowo dorobek zapewnia Mu ważne miejsce w powojennej historii polskiej socjologii.
Nie był jednak tylko uczonym. Był – z temperamentu i przekonań – działaczem politycznym. Urodzony (w 1934 roku) w łódzkiej rodzinie robotniczej, od wczesnej młodości był człowiekiem lewicy. W 1953 roku wstąpił do PZPR i pozostał w niej do końca. Działał w ruchu studenckim (i został honorowym członkiem ZSP), był doradcą wicepremiera Wincentego Kraśki (w latach 1971–72), a w burzliwym roku 1981 stanął na czele reformatorskiego skrzydła w krakowskiej PZPR, kierował krakowską delegacją na IX Zjazd partii, został na nim wybrany do Komitetu Centralnego, w którym był członkiem Biura Politycznego (do 1986 r.) i sekretarzem (do lata 1982 r.).
Był to dla Niego – jak dla wielu ludzi o podobnej orientacji politycznej – okres wielkiej próby. Odważnie i konsekwentnie działał na rzecz demokratycznych zmian w państwie i w partii oraz na rzecz porozumienia narodowego. Ciężko przeżywał załamanie się prób zbudowania takiego porozumienia i wprowadzenie stanu wojennego. Tego dnia spędziłem wiele godzin w Jego gabinecie. Szczerze i ciekawie rozmawialiśmy o zagrożeniach dla Polski i o tym, jaką drogą iść, by ratując państwo przed katastrofą zachować jak najwięcej ze zdobyczy dokonujących się wcześniej demokratycznych reform. Z racji mojej ówczesnej funkcji (dyrektora Instytutu Podstaw Marksizmu-Leninizmu) podlegałem bezpośrednio Kubiakowi i mogłem z bliskiej perspektywy obserwować Jego walkę o to, by stan wojenny nie oznaczał pogrzebania szans na stopniową demokratyzację systemu.
Hieronim był w tej walce jedną z najważniejszych postaci. Był też szczególnie ostro atakowany przez zwolenników twardej linii. Bardzo to przeżywał. W lecie 1982 roku złożył rezygnację ze stanowiska sekretarza KC, ale w Biurze Politycznym pozostał do końca kadencji, gdyż nie chciał, by Jego rezygnacja odebrana została jako wycofanie poparcia dla linii politycznej Wojciecha Jaruzelskiego. Na X zjeździe PZPR (1986) ponownie został wybrany do Komitetu Centralnego, ale głównym polem Jego działalności stał się Polski Komitet Pokoju, w którym, w 1986 roku, został powołany na stanowisko przewodniczącego. W tej roli był inicjatorem powstania Polskiej Rady Badań Pokoju, z profesorem Aleksandrem Gieysztorem jako przewodniczącym (i ze mną w roli wiceprzewodniczącego). Znów mogliśmy bardzo blisko współpracować.
Po rozwiązaniu PZPR Hieronim Kubiak wycofał się z życia politycznego. Nie wstąpił do Socjaldemokracji RP, choć jej program był Mu bliski. Bez powodzenia kandydował w wyborach sejmowych 1989 roku – na jedno z miejsc zarezerwowanych dla PZR, ale bez poparcia krakowskiego komitetu partii. Był dwukrotnie prezesem krakowskiej „Kuźnicy”, której współzałożycielem był w 1976 roku, a w 2014 roku otrzymał godność jej prezesa honorowego. Głównie jednak skupił się na pracy naukowej i dydaktycznej.
Nieraz rozmawialiśmy w tych latach o polityce, a nawet wydaliśmy wspólną książkę na temat polskich partii politycznych. W tym czasie – jak i wcześniej – bardzo podobnie patrzyliśmy na to, co działo się w polskiej polityce, a różniło nas jedynie to, że Hieronim nie chciał już wracać do aktywnego życia politycznego. Myślę, że było to w jakimś stopniu spowodowane poczuciem współodpowiedzialności za końcowe lata działalności PZPR. Przekonywałem Go, że ma prawo do dumy z tego, jaką rolę odegrał w tych dramatycznie trudnych latach. Jak widać, nie byłem w tym przekonywaniu do końca skuteczny.
Przez ponad pół wieku naszej przyjaźni wielokrotnie doświadczałem ze strony Hieronima wiele dobrego. Gdy kończyłem osiemdziesiąt lat, napisał i wydał uroczą książeczkę poświęconą moim związkom z Krakowem. Był dobrym człowiekiem i lojalnym przyjacielem. Był jedną z najpiękniejszych postaci polskiej powojennej lewicy. Taki pozostaje w mojej pamięci.
Wspomnienie ukazało się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.
W końcu kwietnia br. rodzina i przyjaciele pożegnali na Cmentarzu Rakowickim profesora Hieronima Kubiaka. Krakowianina z wyboru, ponieważ wywodził się z centralnej Polski – urodził się w Rudzie Pabianickiej w roku 1934.
Po uzyskaniu matury poszedł na studia na Uniwersytet Jagielloński i – jak się okazało – do końca swoich dni pozostał w Krakowie. Mało tego – z biegiem lat stawał się nietypowym krakowskim inteligentem, ponieważ solidne studia socjologiczne i filozoficzne od początku motywowały go do aktywności społecznej i politycznej po stronie lewicy (jak powszechnie wiadomo, Kraków to do dziś miasto konserwatystów).
Od 1953 r. do 1990 r. należał do PZPR. Ale dla mnie szczególnie ważny w Jego życiorysie był etap działalności w Zrzeszeniu Studentów Polskich – najbardziej demokratycznej organizacji w okresie PRL. Dodam, że sama stałam się członkiem ZSP wiele lat później, ale działacze tej organizacji znajdowali wspólny język nawet wówczas, gdy dzieliła ich znacząca różnica wieku. Decydował o tym zapewne twórczy i inteligencki duch organizacji…
Mogłam się o tym przekonać, kiedy w 2006 r. podjęłam pracę na Wydziale Politologii Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego, gdzie często miały miejsce nasze (niezaplanowane wcześniej) spotkania i rozmowy. Korzystałam z nich, ponieważ w ten sposób miałam okazję dowiadywać się od Hieronima nie tylko ciekawych historii z jego długiego politycznego życia, ale i poznać Jego interesujące refleksje na temat specyfiki „klimatu krakowskiego”. Wspominaliśmy czasy, kiedy krakowską lewicą kierował nieodżałowany Andrzej Urbańczyk, ze smutkiem uczestniczyliśmy też wspólnie w pogrzebie profesora Andrzeja Kapiszewskiego – jednego z założycieli Akademii Frycza Modrzewskiego.
W czasie rozmów Hieronim wspominał ad hoc swoje pobyty na uczelniach amerykańskich i spotkania ze środowiskami polonijnymi. W tym kontekście szczególnie dumny był z faktu, że jedno z Jego publicznych wystąpień zrobiło wielkie wrażenie na żonie byłego prezydenta Jacqueline Kennedy – później przywołała je w jednej ze swych publikacji.
Hieronim zostawił trwały ślad zarówno w krakowskim środowisku naukowym, jak i w powojennej historii krakowskiej lewicy.
Wiemy, że odwieczne prawo przemijania nieoczekiwanie zabiera nam przyjaciół. Ważne jednak – gdy odchodząc – pozostawiają nam dobre myśli i wspomnienia…
Kłaniam się nisko życiowemu dorobkowi Profesora i Kolegi Hieronima Kubiaka.
Wspomnienie ukazało się w numerze 4/2024 „Res Humana”, lipiec-sierpień 2024 r.
W europejskiej tradycji kulturalnej utrwaliła się tendencja do wzajemnego przeciwstawiania uczuć i rozumu, utożsamianych popularnie z władzami serca i mózgu.
Poglądy o odmienności racji rozumu i racji podyktowanych przez uczucia wielokrotnie były wyrażane w filozofii, literaturze, są także charakterystyczne dla potocznego sposobu myślenia. Osoba postrzegana jako kierująca się przede wszystkim rozumem, utożsamianym często z rozsądkiem, bywa niejednokrotnie uważana za kogoś wyrachowanego, poddającego wszelkie decyzje kalkulacji, kogoś chłodnego uczuciowo. Z kolei stwierdzenie, że ktoś idzie za głosem serca, zdaje się tworzyć obraz osoby bezinteresownej, niepomnej na wskazania rozsądku, kierującej się tylko uczuciem, często wręcz „ślepym”.
Walka przeciwieństw
Kto wie, gdzie szukać praźródeł takiego toku myślenia, zgodnie z którym poszczególne elementy całości nie współdziałają, nie uzupełniają się wzajemnie, lecz walczą i ścierają się ze sobą? Zapewne wiele poglądów na przestrzeni dziejów złożyło się na to usilne rozdwajanie i przeciwstawianie sobie procesów, które przecież zachodzą w jednej całości, jaką stanowi osoba doznająca, czująca, myśląca.
Tendencje do widzenia świata jako składającego się ze zjawisk krańcowo przeciwstawnych widoczne są w myśli europejskiej od bardzo dawna, bo już w pierwszym okresie tworzenia się filozofii greckiej na przełomie wieków VII i VI p.n.e. Na wybrzeżach Azji Mniejszej, w Jonii (wówczas kolonii greckiej), żyli i tworzyli myśliciele nazywani potem w historii filozofii jońskimi filozofami przyrody. Znamienne w ich spostrzeżeniach i rozmyślaniach na temat świata, a w nim przyrody martwej i ożywionej, jest to, że wszystko postrzegali jako wzajemne oddziaływanie na siebie zjawisk antagonistycznych, krańcowo przeciwstawnych sobie, które – ich zdaniem – wyłaniały się już od pierwszych chwil powstawania naszego świata. Te zupełnie odmienne od siebie zjawiska są źródłem powstawania nowych, kolejnych. Jednak nie poprzez syntezę i współdziałanie, a poprzez walkę i wzajemne zniszczenie następują w przyrodzie transformacje. Jak tłumaczył to Anaksymander (ok. 609, 610 r. – ok. 547, 546 r.) „jedno drugiemu płaci karą i pokutą za niesprawiedliwość w porządku czasu” – takie słowa zawiera dzieło filozoficzne pt. O przyrodzie, które jest mu przypisywane.
Kiedy z upływem czasu następni filozofowie greccy rozszerzyli swoje zainteresowania o człowieka, to do wyjaśniania jego natury użyli tej samej zasady sprzeczności cech i walki przeciwieństw. Na dodatek przeciwieństwa te ujmowano w sposób wartościujący. Nie jako wprawdzie odmienne, lecz równoprawne i wzajemnie uzupełniające się, lecz jako gorsze i lepsze, cenniejsze.
Do przeciwieństw należały rozum i uczucia. Zgodnie z zasadą postrzegania świata jako walki przeciwieństw, uważano, że rozum jest najwyższą wartością, natomiast uczucia i odczucia są jego przeciwieństwem i nie są wiele warte, nie można wierzyć im i na nich polegać, ani w ogóle serio brać ich pod uwagę. Poglądy takie głosiło wielu starogreckich filozofów. Heraklit uważał rozum za naczelną siłę rządzącą, Demokryt nie pozwalał poddawać się uczuciom. A także Sokrates (uważany za twórcę etyki) uważający dobra moralne za najważniejsze wartości człowieka, nawet on był przekonany, że do postępowania etycznego prowadzi droga rozumu i wiedzy o tym, co jest dobre, a nie poddawanie się uczuciom. Kultura grecka, stając się tworzywem dla kultur wielu krajów europejskich, przekazywała przez całe stulecia właśnie ten pierwiastek intelektualnego podejścia do życia, ukształtowany przez filozofów greckich.
* * *
Wątek przeciwstawiania sfery „uczuciowo-wrażeniowej” rozumowaniu odnajdujemy u wielu późniejszych filozofów. Patrząc nawet wyrywkowo (ze względu na ograniczone ramy tego artykułu), dostrzeżemy go u pisarzy odrodzenia. Szczególne zainteresowanie filozofów tego okresu człowiekiem, podziw dla istoty ludzkiej, sprawiły, że renesans zyskał nazwę „epoki humanizmu”. Otóż humaniści tego okresu swój zachwyt człowiekiem argumentowali właśnie intelektualnymi możliwościami człowieka. To ludzki rozum, to zdolności umysłu sprawiają, że człowiek zdobywa wiedzę, tworzy dzieła sztuki i techniki.
„Cóż powiemy o subtelnym i przenikliwym umyśle człowieka będącego istotą tak piękną i kształtną?! Jest on czymś tak potężnym, że wszystko, co powstało na świecie (…) po stworzeniu świata wydaje się być przez nas wynalezione, uczynione i wykończone dzięki niezwykłej, twórczej potędze umysłu ludzkiego. Nasze, to znaczy ludzkie, są te wszystkie dzieła, które widzimy, wszystkie domy, wszystkie osiedla i miasta, wszystkie budowle (…) Nasze są sztuki, nasze nauki, nasza jest mądrość” – tak napisał Gianozzo Manetti, filozof włoskiego renesansu, w książce zatytułowanej O godności i wspaniałości dzieł ludzkich.
Tu warto przypomnieć, że starogrecka gloryfikacja rozumu ludzkiego miała wielowiekową przerwę w okresie chrześcijańskiego średniowiecza. Dlatego też renesansowy zachwyt ludzkim umysłem, dostrzeganie możliwości i wartości człowieka stanowiły rewolucję po setkach lat panowania doktryny wpajanej ludziom, zgodnie z którą człowiek jest istotą marną, lichą, głupią. Odrodzenie przywróciło człowiekowi godność, wartość i rozum. Miało jednak swoje drugie oblicze, na swój sposób – niebezpieczne. Głosiło bowiem pogląd, zgodnie z którym człowiek – jako jedyny w przyrodzie wyróżniony rozumem – został wywyższony i zarazem przeciwstawiony całej jej reszcie, rozumu pozbawionej. Zgodnie z takim widzeniem świata, zwierzęta (nie wspominając o roślinach) są nie tylko tępe, ale i bez czucia, posiadają jedynie najdziksze instynkty. Dlatego ich wartość jest liczona przydatnością dla człowieka. Mało tego, wspaniałość rozumu ludzkiego mierzona jest m.in. umiejętnością wykorzystania przyrody do swoich celów. Tommasso Campanella w swej książce z 1620 roku O wrażliwości rzeczy i o magii, przekonując o przewadze intelektualnej człowieka nad resztą istot, podaje fakt, że: „człowiek zwycięża je [zwierzęta], ubiera się w ich skóry, odżywia ich mięsem, ujeżdża je (…), a ich prac używa jako własnych przy oraniu i przewożeniu (…). Zabija i spożywa ogromne wieloryby (…). Zwierzęta oswaja i rozkazuje im, wykorzystuje dla siebie stada zwierząt i rośliny”.
Niestety, renesans (niezależnie od niewątpliwych osiągnięć) wraz ze zmianą poglądu na samego człowieka – jak już wspomniałam – kreślił wizerunek człowieka, który (stojąc w opozycji do religijno-średniowiecznego obrazu człowieka jako istoty grzesznej i niewiele wartej) umacniał władczy stosunek do całej reszty przyrody, do innych istot żyjących na naszej planecie. Nie zapominajmy też o Niccolo Machiavellim, który uczył tego, jak przy pomocy bezwzględnie stosowanych racji utylitarystycznie pojmowanego rozumu podporządkować sobie również ludzi.
Spójrzmy jeszcze na wieki XVII i XVIII, stanowiące w nauce i filozofii epoki racjonalizmu, chociaż rozmaicie pojmowanego. Dla Kartezjusza miarą poznania jest rozum i to, co zostaje uznane za słuszne na jego podstawie. Wszystko inne, czyli wszelkie odczucia, doznania i wrażenia są nic niewarte, nie są nawet wstępem do procesów rozumowych. Całą złożoność przeżyć psychicznych uczony sprowadzał do sześciu prostych afektów: miłość, nienawiść, radość, smutek, podziw i pożądanie – nad którymi wszak powinno się całkowicie panować i utrzymywać je w granicach użyteczności. A ponieważ myślenie i świadomość były dla Kartezjusza atrybutami duszy, dlatego też zwierzęta jako duszy nieposiadające – zgodnie z poglądem wtórującym poglądom Kościoła, uznał za maszyny. Według tych założeń bity pies wyje nie dlatego, że odczuwa ból, ale dlatego, że włącza się tylko taki, a nie inny sygnał tej maszyny (sic!).
Ciekawostka: XVIII-wieczny przedstawiciel francuskiego oświecenia Julien Offrey de La Mettrie w swoisty sposób zrehabilitował zwierzęta i zrównał je w swych poglądach z człowiekiem: uznał po prostu, że człowiek to też maszyna. Gwoli ścisłości, towarzyszył temu jednak pogląd, że każda materia organiczna, a zatem zarówno ludzie, jak i zwierzęta mają odczucia psychiczne. I to jednak zmienia postać rzeczy!
Oczywiście, w dziejach myśli europejskiej były obecne nurty stawiające wyżej rozumu intuicje, objawienia, uczucia i przeczucia. Spośród nich romantyzm miał chyba najszerszą recepcję i popularność. Słynne są słowa Adama Mickiewicza z ballady Romantyczność: „Czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko”. Jednakże romantyczne stawianie serca na pierwszym miejscu, a wraz z nim płomiennych, dalekich od wszelkich podpowiedzi rozumu uczuć (mogących nawet doprowadzić do śmierci) zabarwiło tak pojmowaną uczuciowość aurą szaleństwa, a nawet grozy, dając tym samym argumenty zwolennikom jednak nieco chłodniejszego analizowania decyzji i zachowań.
Harmonia współdziałania
Podczas gdy w filozofii europejskiej zarówno przyroda, jak i osobowość człowieka postrzegane były przeważnie jako pełne walczących ze sobą i wzajemnie ścierających się elementów przeciwstawnych, w filozofiach wschodnich zjawiska odmienne istnieją właśnie po to, aby wzajemnie się uzupełniać, współdziałać ze sobą. Nie zwycięstwo jednych nad drugimi jest ważne, ale równowaga i wzajemne przeplatanie się (nawet przenikanie) zapewnia harmonijne istnienie i rozwój. Także człowiek jest fizycznie i psychicznie zdrowy wówczas, gdy poszczególne pierwiastki życia współdziałają na rzecz złożonej całości, jaką stanowi. Sam pozostaje w zgodnym powiązaniu z szeroko pojętym otoczeniem, z innymi istotami, z naturą, z kosmosem, a więc z całością, której jest też częścią.
Tak opisuje to filozofia buddyjska. Zaś w filozofii chińskiej nawet tak odmienne elementy, jak yin i yang – jako rodzaje energii, obecne także w organizmie człowieka – nie zwalczają się wzajemnie, lecz uzupełniają i współdziałają. Żadna nie jest mniej lub bardziej wartościowa od drugiej. Ta harmonia, wzajemne współdziałanie są też przecież obecne we wschodnich założeniach medycznych, holistycznie ujmujących razem nie tylko ciało i uczucia istoty żywej, ale także jej powiązania z bliskim i dalszym otoczeniem, także z kosmosem.
Yin i Yang to też są siły. Pierwotne i przeciwne sobie, ale też – jak u greckich myślicieli – są źródłem powstania wszystkiego, co istnieje: kosmosu, świata, nawet tych żywiołów, które Grecy wymieniali: ogień, woda, ziemia, powietrze. One także są źródłem wszystkich przemian na świecie. Ale te dwie, jakże odmienne i przeciwstawne siły, nie tylko nie wykluczają się nawzajem, nie walczą ze sobą na śmierć, nie niszczą się wzajemnie po to, by jedno mogło żyć dopiero po zniszczeniu drugiego. Przeciwnie, podtrzymują się i wchłaniają wzajemnie do tego stopnia, że żadna z nich nigdy nie jest całkowicie tylko sobą. W każdej chwili każda zawiera pierwiastek swego przeciwieństwa. Są też całkowicie współzależne, wpływają na siebie i przekształcają siebie nawzajem. Nic nie jest nigdy skończone i do końca określone, tak jak dzień i noc, bez walki przechodzą stopniowo jedno w drugie.
Yang symbolizowana przez biel i światło słoneczne – wiąże się z radością, aktywnością i z tzw. duszą Hun, czyli rozumnością. Yin – symbolizowana przez czerń i księżyc – to zachmurzenie i smutek. To także tzw. dusza Po, niemyśląca pasja stanowiąca siłę napędową życia. Wymienia się też wiele innych cech yin i yang, przez które raczej próbuje się je przybliżyć naszemu pojmowaniu, nigdy nie jest to do końca jednoznaczne, skostniałe w swej formie.
Te dwa czynniki, istniejące zarówno w przyrodzie, jak i w osobowości ludzkiej, muszą pozostać w równowadze po to, aby całość dobrze funkcjonowała. Tak, jak dzień stopniowo przechodzi w noc, ciemność zawiera trochę światła, a radość trochę smutku – tak trzeba pozwolić, by fala uczucia przepływała przez proces rozumowania, zaś „niemyśląca pasja namiętności” dostała nagle dawkę rozumu.
Trzy instancje i spryt kota
Kazimierz Dąbrowski, polski psycholog i filozof (1902–1980) bardzo dobitnie ukazywał niebezpieczeństwo wynikłe ze stawiania na pierwszym miejscu sprawności intelektualnych w oderwaniu od sfery emocjonalnej. Stawianie na piedestale intelektu idzie w parze z kompletnym niedostrzeganiem zjawiska niedorozwoju uczuć – jak to określał. Problemy te znajdują się zdaniem Dąbrowskiego prawie całkowicie na marginesie życia społecznego i zagadnień humanistycznych. Do tego stopnia nie istnieją one w świadomości społecznej, że: „O niesprawności uczuciowej nawet trudno mówić. A jednak niedorozwój uczuciowy jest nie mniej ważny, a może nawet ważniejszy, niż upośledzenie umysłowe. Właśnie temu rodzajowi upośledzenia «zawdzięczamy» wielkie klęski społeczne, zbrodnie ludobójstwa, akty gwałtu, przestępstwa kryminalne itp. Ten rodzaj niedorozwoju jest przeciwieństwem rozwoju uczuciowego, tzn. zjawiska, któremu zawdzięczamy największe sukcesy dobra, heroizmu, subtelności, prawdy wewnętrznej itp.(….) W przeważającej liczbie przypadków czynnikami decydującymi w opanowaniu świata i prowadzeniu społeczeństw są elementy niedorozwoju uczuciowego, a zatem działanie na ich usługach dobrej lub średniej inteligencji. Nie ulega wątpliwości, że ludzie sprytni, efektowni i efektywni, ludzie dynamiczni i bez skrupułów, ludzie umiejący się urządzić odgrywają dominującą rolę w życiu codziennym. Obok nich działają ludzie wybitnie kulturalni, artyści, ludzie o wysokim poziomie intelektualnym, którzy jednak najczęściej nie mają zasadniczego wpływu na losy świata, a w każdym bądź razie – nie mają go w epoce, w której żyją i działają. Zazwyczaj – choć nie zawsze – dzieje im się gorzej pod względem materialnym, pod względem «urządzenia się», aniżeli tym wszystkim, którzy przejawiają mniejsze lub większe upośledzenie uczuciowe i przerost umiejętności przystosowania się, konformizmu, oportunizmu, przerost sprytu i «operatywności» na niskim poziomie. Prężność jednych i subtelność drugich, spryt pierwszych, a zbyt złożona inteligencja drugich, brak wahania się w podejmowaniu decyzji przez pierwszych, a stałe wahanie się drugich, zbyt mało hamulców u pierwszych, a zbyt dużo u drugich, zawężony zakres działania u pierwszych, a najczęściej bardzo szeroki u drugich; wszystko to są elementy, które oddają często ster życia społecznego w ręce pierwszych. Rezultatem takiego układu czynników jest zwykle bezwzględność, egoizm, krzywdzenie i poniżanie jednostek i całych grup i to najbardziej wartościowych, co w zasadniczy sposób hamuje rozwój ludzkości” – napisał Dąbrowski (podkreślenie MBJ)[1].
Małe szanse, aby to uległo zmianie. Dąbrowski z wielkim ubolewaniem podkreśla, że powszechnym zjawiskiem jest fakt, iż w procesie wychowania zarówno nauczyciele, jak i rodzice zwracają wielką uwagę na wykrywanie u dzieci i młodzieży upośledzeń psychoruchowych, sensualnych czy intelektualnych, a dużo mniej (a niekiedy wcale) na upośledzenie uczuć, na brak empatii, wrażliwości itp.
Sokrates twierdził, że cnoty – a rozumiał przez to zalety moralne – można się nauczyć, bo jest ona związana z wiedzą. Proces ten nie jest z pewnością tak prosty, jak to sobie przedstawiał parę tysięcy lat temu. Dziś wiemy więcej na temat potencjału rozwojowego człowieka i wielopoziomowości jego rozwoju. A raczej jego możliwości, które mogą zostać wykorzystane, lecz mogą i nie zostać… A wiemy to w bardzo dużej mierze dzięki Dąbrowskiemu i jego badaniom nad rozwojem psychicznym człowieka oraz jego nowatorskim, niedostatecznie opracowanym dotąd przez psychologów i pedagogów próbom poznania procesu rozwoju człowieka.
Wielopoziomowość i zarazem hierarchiczność tego rozwoju zawiera w sobie także wielopoziomowość funkcji psychicznych – od prymitywnych, prostego postrzegania świata i potrzeb, a także prymitywnego zaspokajania żądz aż do coraz wyższego poziomu wrażliwości psychicznej. Czyli wtedy, kiedy rodzi się potrzeba realizacji wartości wyższych (np. twórczych, etycznych), potrzeba empatii, zwracania uwagi na nie tylko własne uczucia, ale także, a niekiedy przede wszystkim, uczucia innych ludzi i w ogóle innych istot. Z tym jednak wiąże się odczuwanie rozterek, wahań, namysłów, podczas gdy na poziomie prymitywnym rozwiązywanie problemów odbywa się prosto, zgodnie z własnym interesem, nie bacząc na ofiary.
Zasady moralne, czyli zarazem uczucia wyższe, które przecież zachowania etyczne warunkują, pojawiają się niestety dopiero na wyższym poziomie dojrzałości.
I jeszcze jedno „niestety”. Jak zauważa Dąbrowski, im wyższy poziom wszechstronnego rozwoju i im głębsza wrażliwość uczuciowa, tym bardziej oddalamy się od tego rodzaju inteligencji, która służy efektywnym, często łatwym, ale bezceremonialnym, prymitywnym, a nawet okrutnym metodom rozwiązania problemów.
Dąbrowski wyraził to ciekawą metaforą: człowiek o wysoko i wszechstronnie rozwiniętej osobowości nie będzie przejawiać sprawności kota ani drapieżnego ptaka. Powyższe „niestety” dotyczy mojej opinii, że często obserwujemy osoby o wysokim poziomie duchowym, szlachetnych celach i ideach, które przegrywają już w samych przedbiegach z osobnikami „walącymi na oślep” w celu realizacji swoich celów.
Te niedobre uproszczenia, dotyczące wartościowania rozumu i uczuć, a także ich wzajemnej relacji, które utrwaliły się w tradycji kulturowej, bardzo poruszały Tadeusza Kotarbińskiego. Poświęcił tym zagadnieniom dużo uwagi. Myślenie i uczuciowość, racje rozumu i racje serca stanowią jego zdaniem dwie jednakowo ważne instancje wytyczające postępowanie ludzkie. Jest oczywiste, że podobnie jak Dąbrowski miał na myśli te tzw. uczucia wyższe, związane z wszelką wrażliwością, w tym twórczą, etyczną empatią itp., lecz przecież reprezentując w filozofii stanowisko realizmu praktycznego zdawał sobie sprawę, że nie sama uczuciowość jako taka jest cenna. Nie brakuje wszak uczuć prymitywnych, wrogich, nienawiści, zawiści, pragnienia zemsty, niszczenia, krzywdzenia …i – jak to sam określał – „wszelkiego złośliwego robactwa hodowanego w sercu”.
I choć w inny sposób niż Dąbrowski, lecz przecież wyrażał Kotarbiński myśli podobne – dobre serca, wrażliwość, empatia, zdolność do odczuwania świata i jego bólu oraz do altruizmu cechują ludzi o głębokim stopniu rozwoju funkcji psychicznych.
Bez tego równomiernego rozwoju pod względem intelektualnym i uczuciowym, bez ich równowagi, bez wzajemnego uzupełniania się, a także korygowania się nawzajem i wspomagania w podejmowaniu decyzji dochodzi nie tylko do zachowań skrajnych, niebezpiecznych, ale także do działań nieskutecznych. Jako twórca „etyki niezależnej” (jak sam ją nazwał) odwoływał się niewątpliwie do uczuć, do „dobrych serc porządnych ludzi”, ale zarazem podkreślał, że nawet bardzo dobre i czułe serce bez dozy racjonalnego myślenia uczyni człowieka bezradnym w obliczu trudnej sytuacji. Słowem, nawet najszlachetniejsze zamiary bez umiejętności ich realizacji pozostaną na zawsze tylko w sferze marzeń. Jest to niezwykle cenne spostrzeżenie Kotarbińskiego – choć wydaje się tak niepozorne. Bo, tak jak pisał Dąbrowski, osoby wrażliwe, dobre, o czułych i wielkich sercach są niejednokrotnie zbyt delikatne, by zdobyć się na radykalne nieraz posunięcia. Zbyt mało sprawne w walce o to, by pomóc komuś, czemuś, kogoś uratować, przeciwstawić się skutecznie złu czy niesprawiedliwości. Wrażliwość to tym samym pobudliwość psychiczna, niepokój, smutek, lęk, napięcia psychiczne, często paraliżujące możność działania. Dlatego głęboka zdolność wielopoziomowego odczuwania nie idzie najczęściej w parze ze sprawnościami i różnymi formami zaradności na praktycznym poziomie życia.
Kotarbiński uczy, że rozum jest bardzo potrzebny, aby zrealizować wartości serca. Niekoniecznie nawet ten wielki intelekt, ale zwykły rozum praktyczny, a niekiedy może nawet forma rozumu sprytem zwana.
I jeśliby ci wszyscy dobrzy i wrażliwi ludzie wzięli te nauki pod uwagę (i zdolni byliby je zastosować), może udałoby się czasem sprawić, aby nie tylko – jak pisze Dąbrowski – ludzie sprytni, źli, efektowni i efektywni, dysponujący sprawnością kota i drapieżnego ptaka mogli brać ster spraw w swoje ręce.
Przypomnę w tym miejscu argumenty Kotarbińskiego na rzecz roli rozumu wykorzystywanego do szlachetnych celów. Otóż czułe i dobre serce ogarnięte odruchem współczucia nakazuje udzielić komuś pomocy, a rozum zakreśla realne granice tej pomocy i wskazuje skuteczne sposoby postępowania. Na nic porywy serca, jeśli kończą się one jedynie biernym współczuciem, rozpaczą, niemocą, niespełnieniem. Dlatego etyka Kotarbińskiego odwołuje się wprawdzie do serca, ale silnie wspartego racjonalnymi podstawami. Ucząc wykorzystania każdej szansy realnego spełnienia nie tylko czynów etycznie wartościowych, ale także wielu innych pragnień.
Jak wiadomo, Kotarbiński opracował także zasady prakseologii, zwanej inaczej metodologią ogólną. Zawiera ona wskazania odnośnie do skutecznego działania prowadzącego wprost do postawionego celu – a więc także „cały świat chwytów i forteli”, jak sam to określał. A także wybiegów pozwalających wyprowadzić w pole ewentualnych przeciwników i oponentów, tak aby jak najkrótszą i najprostszą drogą przeprowadzić swoje zamierzenia. W założeniu prakseologia jest czystym racjonalizmem, w jej ramach beznamiętnie formułuje się i ocenia walory techniczne proponowanych metod, bez emocjonalnego zaangażowania.
Jednakże sam Kotarbiński przyznaje, że niektóre wskazania prakseologiczne budzą niepokój serca, niepokój etyczny. Toteż – będąc zarówno prakseologiem, jak i etykiem – dążył do odnalezienia takiej drogi pomiędzy tymi naukami, która pozwoliłaby na łączne ich stosowanie. Racjonalizm w podejmowaniu i realizowaniu działań jest konieczny, ale nie bezwzględny, lecz liczący się z uczuciami cudzymi i także z własnymi. Łamanie własnego serca też bywa brzemienne w skutki. Oczywiście, zdawał sobie sprawę z tego, że bywa to trudne. Lecz w wielu przypadkach jest możliwe znalezienie złotego środka między skrajnościami. Jakże często się o tym zapomina. Tymczasem, jeśli dopuścić do głosu obie „instancje”, składające się na pełnowartościową osobowość człowieka, życie będzie lepsze, bogatsze, a w każdym razie na pewno znośniejsze. W tym sensie wskazania prakseologii mogą być również przydatne dla realizacji celów, które cechują ów wyższy poziom rozwoju osoby – jak to określał Dąbrowski. Jest w tej prakseologii, w tym zbiorze zasad skutecznego działania, wyczuwalna sugestia, aby mogły one trafić nie tylko do tych „efektywnych, dynamicznych i bez skrupułów” – o których pisał Dąbrowski. Oni zresztą, na ogół, tę drogę na skróty mają we krwi. Elementy osobowości człowieka, tak niejednoznacznie, wręcz mgliście oznakowane symbolami serca i rozumu są dla Kotarbińskiego czymś absolutnie nierozłącznym. Są to „instancje”, które wytyczają postępowanie ludzkie, a brak ich równowagi prowadzi prędzej czy później do katastrofy.
Tak napisał filozof w wierszu pt. Trzy instancje.
Instancje panowały trzy: pięść, mózg, i serce,
Serce się wycofało będąc w poniewierce,
Gdy zaś pięść z mózgiem same pozostały w parze,
Oto skutek: mózg rządzi tak, jak mu pięść rozkaże.
W filozofii Kotarbińskiego pojawia się istnienie czegoś znacznie większego, niż tylko potrzeba wzajemnej równowagi uczuć i rozumu. W utartym rozumieniu równowaga jest pojęciem wskazującym na odrębność cech, które powinny być w równej ilości. Ale nie o taką równowagę tu chodzi: w tej sprawie kierujemy się uczuciem, ale w tamtej trzeba pokierować się rozumem.
Wychowany na innych filozofiach niż wschodnich (chyba?) Kotarbiński prowadzi jednak swoją myśl w duchu Yin i Yang, chociaż wyraża ją na własny sposób. Dla niego rozum i uczucia to elementy, których równowaga polega na wzajemnym przenikaniu się i przeplataniu, uzupełnianiu i współdziałaniu. Żaden nie jest sam w sobie bardziej wartościowy od drugiego. Nie po to istnieją, aby zwalczać się wzajemnie i ażeby trzeba było zawsze wybierać, czy w tym przypadku pokierujemy się sercem, a w tamtym tylko rozumem. Dobrze byłoby, gdyby przez rozum przepływała czasem fala uczucia, a uczucie mogło wesprzeć się myśleniem. W przeciwnym razie dzieje się to, o czym pisał i przed czym przestrzegał Kazimierz Dąbrowski.
Czy można takie braki nadrobić tylko wyuczoną i nawet udokumentowaną dyplomem wiedzą? Do zastanowienia się nad tym skłania m.in. wiersz Kotarbińskiego zatytułowany Głupiec wykształcony.
Rutynę opanował tak, że dostał dyplom,
Imponuje pewnością, patrz, zmierza ku cyplom,
Choć oceny wypacza, choć wierzy w androny…
Któż to zacz? Arcyszkodnik: głupiec wykształcony.
* * *
Patrząc z perspektywy wieków na dzieje kultury, można zastanawiać się, dlaczego tak wiele uwagi poświęcano roli uczuć i roli rozumu, a także próbom ustalenia, czym lepiej kierować się w życiu. I chyba nie tylko z potrzeby czysto teoretycznych rozważań. Bo przecież cały ten konglomerat wszelkiego rodzaju uczuć i kombinacji myślowych – od inteligencji i rozumu po rozsądek (a nawet spryt) i od miłości po nienawiść – tworzą osobowości ludzkie, wytyczają losy świata ludzkiego i pozostałego. Ścierają się racje, myśli i uczucia, jedne zwalczają drugie, trzecie i czwarte. Współpracują, żeby przewyższyć, a nawet unicestwić, te piąte i dalsze.
Rozwiązania wszystkich spraw dokonywanych przez ludzi znajdują swój wspólny mianownik w pomieszaniu różnych, umykających wszelkim definicjom emocji, kalkulacji i kombinacji. A jednak symbolem mądrości stał się w kulturze legendarny król Salomon, który słynął z tego, że jak nikt inny potrafił rozstrzygać trudne problemy. Zarówno skutecznie i praktycznie, jak i etycznie. Umiejętnie splatając wszystkie racje w jedną, spójną całość, a nawet stosując różne kruczki, fortele i wybiegi, lecz – bez podłości i krzywdzenia kogokolwiek. Zatem nawet jeśli reszta ludzkości nie bardzo umie mu dorównać, to jednak uczyniono zeń pewien wzorzec, który – choć niedościgły – jest wyrazem poczucia pewnych wartości, a może i dążenia do pewnych ideałów … choćby niedościgłych.
[1] K. Dąbrowski, Pasja rozwoju, Polskie Towarzystwo Higieny Psychicznej, Warszawa 1982.
Artykuł ukazał się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.
Redakcja „Res Humana” szykuje się do odbycia dyskusji poświęconej poszukiwaniu optymalnych, z uwzględnieniem zmieniających się postaw społecznych, ale także aktualnego układu sił w polityce, sposobów uregulowania prawa kobiet do decyzji o terminacji ciąży. Kwestia ta od początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia unosiła się nad polskim życiem publicznym, aż po 22 października 2020 roku nabrzmiała i wybuchła. W znaczącym stopniu wpłynęła na powstrzymanie dryfu Rzeczypospolitej w stronę autokracji. Progresywne oczekiwania społeczne rozmijają się jednak z konserwatyzmem elit politycznych. Bez wątpienia ta materia zostanie uregulowana na nowo, ale kiedy i w jaki dokładnie sposób, pozostaje sprawą otwartą.
Uczestnikom planowanej debaty chcemy zaproponować kilka punktów, od której mogłaby się ona rozpocząć.
1. Problem aborcji nie jest problemem światopoglądowym
Rolą państwa demokratycznego – w odróżnieniu od teokratycznego – nie jest przymuszanie jego obywateli do przyjęcia i stosowania w codziennym życiu określonego zestawu norm moralnych i etycznych, w szczególności wypływających z doktryny i dogmatów dominującej religii. Państwo demokratyczne, zbudowane na zasadzie wzajemnego zaufania jego struktur oraz mieszkańców, ma szanować wszelkie mieszczące się w granicach prawa wybory dokonywane przez obywateli oraz stworzyć im komfortowe warunki do życia i funkcjonowania w społeczeństwie zgodnie z dokonanymi wyborami. Państwo powinno traktować aborcję jako procedurę medyczną, a nie dylemat moralny.
Wspólnoty religijne mogą oddziaływać na swoich członków mocą autorytetu; ale nie mogą – za pośrednictwem siły państwa – przymuszać osób pozostających poza nimi do zachowań zgodnych z kanonami wiary.
Karanie przez państwo za pomoc osobie najbliższej w wykonaniu czynności niezakazanej prawem, albo lekarza ratującego zdrowie lub życie pacjentki, jest moralnie nieakceptowalne.
2. Prawa człowieka są przyrodzone, ale ich zakres i sposób ochrony regulują przepisy
Podejście do praw człowieka ulega ewolucji, bo zmieniają się same społeczeństwa. Przechodzą procesy modernizacyjne, generalnie – zgodnie z historyczną logiką – umacniając wolność jednostki i poszanowanie jej godności, dając jej więcej przestrzeni do realizacji potrzeb i zaspokajania aspiracji (choć nierzadko, w wielu miejscach na świecie, nie jest to proces linearny). Nowe prawa wymagają kodyfikacji. W Polsce stało się kwestią sporną, czy właściwe jest poszukiwanie narzędzi innych niż zwykły proces legislacyjny, które prawdopodobnie przyspieszyłyby uznanie prawa do aborcji. Jeśli nie będzie większości parlamentarnej do zliberalizowania przepisów, może lepiej odwołać się do woli większości obywateli w ogólnonarodowym referendum, niż liczyć na bardziej progresywny skład przyszłego Sejmu i Senatu oraz odwagę kolejnego prezydenta? Do przygotowania decyzji w tej sprawie można też użyć nowoczesnych instrumentów demokracji, takich jak panel obywatelski; w ten sposób nowe rozwiązania będą trwalsze i lepiej rozumiane. Przed jeszcze większym dylematem można stanąć, jeśli okaże się, że możliwe jest uzyskanie rozwiązania cząstkowego, poprawiającego sytuację kobiet, ale nierozwiązującego problemu w całości.
3. Czy kompromis jest wartością nadrzędną?
Prawa narzucone lub uchwalone niewielką tylko większością mają mniejsze szanse na zakorzenienie się w życiu społeczeństwa. Szybki wzrost akceptacji dla uznania prawa kobiety do decydowania o jej ciele najprawdopodobniej nie jest przejawem wychylenia się wahadła w jedną stronę: opinia publiczna nie zaakceptuje powrotu do stanu prawnego z 1993/2020 roku. W jakim stopniu należy jednak brać pod uwagę głos tej części społeczeństwa, która godząc się na sens zmian, wyraża pewne obawy dotyczące jej zakresu?
Sztuka negocjacji polega na umiejętności skompensowania ustępstw w innych, niekiedy na pozór niezwiązanych obszarach – np. dostępność do psychologa/psychiatry, usunięcie klauzuli sumienia.
4. Jesteśmy obywatelami i obywatelkami Unii Europejskiej
Na obszarze UE obowiązuje swobodny przepływ osób, towarów i usług, dzięki czemu restrykcyjne prawo antyaborcyjne jest fikcją. Ponadto obywatele RP nie powinni korzystać z gorszych praw, niż te, którymi cieszą się inni Europejczycy. Chociaż kwestia ta nie należy do katalogu kompetencji Unii, kształtuje świadomość prawną wszystkich jej mieszkańców, którzy następnie oddziałują na zmiany legislacji w poszczególnych krajach (Francja właśnie wpisała prawo do aborcji do swojej konstytucji). Ktoś, kto chciałby odwrócić ten proces, na nowo otwierałby drogę do polexitu. Niewykluczone, że zdrowie publiczne stanie się z czasem jednym z obszarów integracji; będzie się z tym wiązać ujednolicenie standardu opieki medycznej.
Ilustracją tekstu jest artystyczna instalacja autorstwa Tomasza HOŁUJA, będąca hołdem wobec wszystkich kobiet spalonych na stosach jako czarownice. Praca składa się z kiczowatych chińskich trójwymiarowych pocztówek, na których centralna postać Jezusa została zastąpiona wizerunkami kobiet z krótkim opisem zdarzenia (kliknij w fotografię, aby powiększyć).
Dokładnie miesiąc temu rozpoczęły się wybory do Parlamentu Europejskiego. Cztery dni później było już wiadomo, że Unia Europejska przesunęła się politycznie jeszcze dalej na prawo. Wcale nie dlatego, że tego właśnie oczekują obywatele państw UE, a raczej dlatego, że po lewej stronie i w centrum nie widzą żadnej ciekawej i adekwatnej oferty. W tej sytuacji najgorszą rzeczą, jaką mogą zrobić partie centroprawicowe, jest flirtowanie z radykalną prawicą i włączenie jej radykalnych postulatów do swojej agendy (właściwie to się w wielu kwestiach już stało). Dotyczy to zwłaszcza Europejskiej Partii Ludowej. Socjaliści i Demokraci, Odnowić Europę oraz Zieloni powinni w tej sytuacji – rozumiejąc, że w dużej mierze przyczyniły się do wzrostu skrajnej prawicy – zrobić wszystko, by wesprzeć Europejską Partię Ludową w tej kwestii. I wyciągnąć lekcję z 2019 r.
To już truizm wśród badaczy integracji europejskiej, że wybory do Parlamentu Europejskiego są plebiscytem dla rządzących nimi partii. Tak było i tym razem, choć wybory z 6-9 czerwca 2024 r. były szczególne. Po raz pierwszy w historii bowiem pojawiło się realne zagrożenie, że skrajnie prawicowe, antyeuropejskie ugrupowania przejmą władzę w tej jednej z najważniejszych europejskich instytucji (dla przypomnienia, akceptującej skład Komisji Europejskiej, współdecydującej w większości aktów prawnych, współuchwalającej budżet). Na szczęście tak się nie stało. Kiedy zobaczyłam oficjalne wyniki wyborów, mimo dość dramatycznej sytuacji partii Emmanuela Macrona we Francji czy zbyt wysokiego wyniku Alternatywy dla Niemiec, odetchnęłam z ulgą.
Jednak tego samego dnia w „The Guardian” ukazał się artykuł Timothy’ego Gartona Asha, w którym autor przestrzega przed uznawaniem, że nic wielkiego się nie stało. Stało się. Radykalna populistyczna prawica wszędzie w Europie wzrosła w siłę i jest to bardzo niebezpieczne dla Unii z coraz większym trudem odpierającej wywołane rosyjską agresją na Ukrainę zagrożenia, a także z zapartym tchem (i gasnącą nadzieją) oczekującej wyników wyborów w Stanach Zjednoczonych. Swoją drogą, zarówno to, w jakim położeniu znalazła się Unia Europejska w kontekście geopolitycznym, jak i to, że przyszłość Unii zależy w tak dużej mierze od długości uścisku dłoni Xi Jinpinga i Vladimira Putina czy od mimiki twarzy Joe Bidena podczas debaty z Donaldem Trumpem, świadczy o tym, że Unia przegapiła moment na zbudowanie odporności na tego typu kryzysy. Nie znaczy to jednak, że nie ma ona szansy na zarządzenie już istniejącym kryzysem (w czym jest akurat dosyć dobra, co wynika choćby z badań Eurobarometru, który każdorazowo po kryzysie w UE wskazuje na szybko rosnące zaufanie obywateli do instytucji UE – zawsze wyższe niż do rządów krajowych).
Co zatem powinna zrobić Unia? Na dobry początek natychmiast skręcić w lewo zarówno politycznie, jak i taktycznie. Pierwszym krokiem ku temu powinno być zbudowanie szerokiej centrolewicowej koalicji w Parlamencie Europejskim, a także utworzenie kordonu sanitarnego wokół ugrupowań radykalnie prawicowych w Europarlamencie. To ostatnie oznacza choćby całkowitą lojalność Europejskiej Partii Ludowej, Socjalistów i Demokratów, Odnowić Europę oraz Zielonych we wsparciu Ursuli von der Leyen i jej propozycji składu Komisji Europejskiej. Gdyby kandydatka na szefową KE musiała szukać poparcia na przykład u Giorgii Meloni, byłby to niewątpliwie bardzo zły prognostyk, jeśli chodzi o możliwość zwalczenia prawicowego populizmu w UE. Warto przypomnieć, że EPP, S&D, RN oraz Greens mają łącznie większość wystarczającą do poparcia wszystkich najistotniejszych propozycji KE, włącznie z budżetowymi (na pewno ponad 450 miejsc w PE). Co ważne, w wielu kwestiach udało się rzutem na taśmę w poprzedniej kadencji uchwalić najważniejsze akty prawne, nie pozwalające na radykalne zmiany polityczno-prawne w wykonaniu populistycznej prawicy (by wspomnieć tylko pakt migracyjny, akt dotyczący usług cyfrowych czy kilka innych założeń dotyczących kwestii klimatycznych.
Są trzy powody, dla których to bardzo ważne, by nie pozwolić ugrupowaniom populistycznie prawicowym uzyskać realny wpływ na decyzje w ramach tej instytucji.
Po pierwsze, społeczeństwa europejskie nie mają tak prawicowych oczekiwań, jak mogłoby się wydawać na podstawie wyników skrajnej prawicy w Europie – po prostu oferta, jaką dostają od niej jest znacznie ciekawsza i w większym stopniu odnosi się do rzeczywistych lęków i potrzeb społeczeństwa. Przykładowo niemiecka AfD nie ma żadnej propozycji rozwiązania problemu starzejącego się społeczeństwa, problemów mieszkaniowych młodych ludzi czy konieczności energetycznej transformacji – wskazuje jedynie winnych: imigrantów i Unię Europejską. Tymczasem lewica od lat nie ma nic ciekawego do zaproponowania w kwestii mieszkalnictwa, także krytykuje część unijnych rozwiązań klimatycznych nie proponując programów łagodzenia skutków transformacji dla najbiedniejszych i klasy średniej, dba o duży niemiecki biznes, ewentualnie dyskutuje o czterodniowym tygodniu pracy – raczej egzotycznym dla młodych, słabo opłacanych chłopców ze wschodnich landów.
Co więcej, jeśli popatrzy się na główne osie podziałów politycznych, na których rośnie w siłę radykalna prawica, najważniejszą z nich jest oś: metropolie-prowincja (ten drugi termin jest tu używany absolutnie bez żadnego pejoratywnego nacechowania). Jeśli popatrzymy na wyniki wyborów do PE w Polsce, niemal 50% głosów zebrały ugrupowania populistycznie prawicowe, mające bardziej lub mniej konkretną ofertę dla wykluczonych z oferty dopasowanej głównie do mieszkańców dużych miast (choćby osławione wycofanie silników diesla, krytykowane przez Konfederację, przeraża młodych mieszkańców wsi i miasteczek, do których nie dojeżdżają autobusy czy kolej). Społeczeństwa europejskie oczekują sprawiedliwej polityki mieszkaniowej (nie nakierowanej na banki czy deweloperów lub bogatych landlordów, ale na tani wynajem czy niskoczynszowe mieszkania) od Portugalii po Estonię i od Szwecji po Włochy i trudno oczekiwać, by z oferty – z jednej strony – elitarnej i nie mającej pomysłu na rozwiązanie problemów klasy średniej i młodych lewicy czy też kojarzonych z europejskimi „fanaberiami” klimatycznymi zielonych, a – z drugiej strony – populistycznej prawicy, która oferuje radykalną zmianę w „elitach” europejskich poprzez zastąpienie wyalienowanej i wspierającej imigrantów bardziej niż własnych obywateli biurokracji „prawdziwymi” politykami, wybiera tę drugą. W pewnym sensie populistyczna prawica jest silna słabością niemających na siebie pomysłu socjalistów i zielonych. Czas, by ci ostatni znaleźli w końcu sposób na wypracowanie i zakomunikowanie swoich propozycji rozwiązania problemów Europy prowincjonalnej, wykluczonej i młodej.
Po drugie, historia uczy nas, że nie ma „niewinnej i dobrze rokującej” radykalnej populistycznej prawicy. Dotyczy to także Meloni, choć niejednokrotnie słyszałam od przedstawicieli konserwatywnych polityków niemieckich, francuskich czy nawet polskich, że „to już nie ta dawna radykalna i prorosyjska Meloni”. Ci sami politycy tolerowali jednak przez długie lata Orbana w EPP, zastanawiając się teraz, jak to się dzieje, że współtworzy on nową faszystowską frakcję w PE. W latach 30-tych XX w. Hitler nie miał nigdy większości, w którymś momencie jednak ktoś w większościowej elicie po prostu nie docenił tego, jak był groźny.
Po trzecie wreszcie, przed Unią Europejską stoją ogromne wyzwania w zakresie bezpieczeństwa, zapewne także konieczność zbudowania armii i choćby szczątkowej niezależności od możliwych kaprysów Trumpa. To zaś wymaga determinacji i sprawczości. Niewątpliwie będzie jej wymagało także rozszerzenie UE, z którym może wiązać się konieczność reformy instytucjonalnej niewątpliwie nie będącej emanacją postulatów europejskiej skrajnej prawicy (reforma miałaby jeszcze wzmocnić instytucje UE, tymczasem radykalna prawica chce wzmocnienia państw). Tymczasem już w 5 państwach UE (a za chwilę być może kolejnych 5) mogą rządzić lub współrządzić prawicowi populiści. To oznacza, że w Radzie Europejskiej i Radzie Unii Europejskiej będą przedstawiciele, którzy będą mieli możliwość torpedowania wielu inicjatyw – zwłaszcza tych wymagających jednomyślności. Dotyczy to także Wieloletnich Ram Finansowych na okres od 2028 r., które będą negocjowane już od połowy przyszłego roku.
Jeśli nie chcemy całkowitego cofnięcia się procesów integracji europejskiej, partie europejskiego mainstreamu muszą oddzielić kordonem sanitarnym prawicowych populistów. Jeśli uda się to Francuzom w drugiej turze (7 lipca) wyborów parlamentarnych, uda się i największym partiom europejskim. Ogromna odpowiedzialność spoczywa tu w szczególności na Europejskiej Partii Ludowej, do której należą polskie Koalicja Obywatelska i PSL. Widać po działaniach Donalda Tuska, którego rządy nie zakończyły pushbacków na granicy z Białorusią i który postuluje ograniczenia w Europejskim Zielonym Ładzie, że może nie być łatwo. Zresztą, odpowiedź socjalistów i zielonych powinna być tym bardziej elastyczna i nakierowana na współpracę. Europę czekają wyzwania, od których nie da się już odwrócić głowy: dokończenie procesów dławienia inflacji, wzrost gospodarczy bez tanich paliw kopalnych, dokończenie transformacji klimatycznej, zwiększenie odporności cyfrowej, efektywne odpieranie konkurencji Chin, asertywna współpraca lub uniezależnienie się od USA w kwestiach bezpieczeństwa…
I wszystko to musi być znacznie lepiej komunikowane. Nie może być tak, że w debacie o problemach Europy dominuje narracja, że to kwestia wpuszczanych bez ograniczeń przez UE (sic!) imigrantów, zbyt dużych restrykcji Europejskiego Zielonego Ładu czy zbyt intensywnego wsparcia niewdzięcznej za pomoc (bo eksportującej tanie i wysokiej jakości zboża) Ukrainy, a mało kto wspomina o odpowiedzialności Rosji.
Unia Europejska przynosi rozwiązania problemów, nie zaś je generuje. Niestety, narracja skrajnej europejskiej prawicy jest skuteczniejsza. Czas to zmienić. Muszą się tego podjąć także Parlament Europejski oraz nowo zaproponowani liderzy UE. Dla Ursuli von der Leyen, wywodzącej się ze środowiska EPP to druga kadencja, więc może sobie pozwolić na stanie się prawdziwą liderką UE, a nie tą, która przyczyni się do jej rozpadu (niech brexit będzie tu przestrogą!). UE jest jak nigdy polityczna i jak nigdy potrzebuje silnych i odpowiedzialnych liderów. Z mainstreamu, nie ze skrajnej populistycznej prawicy.
Tekst ukazuje się wyłącznie w wersji elektronicznej na portalu reshumana.pl
Przypominając postać i literacki dorobek Tadeusza Dołęgi-Mostowicza z okazji wydanej niedawno, ciekawej z wielu względów, książki Jarosława Górskiego Parweniusz z rodowodem. Biografia Tadeusza Dołęgi-Mostowicza (Iskry) nie sposób – w tym szczególnym przypadku – nie postawić na pierwszym miejscu tytułu niniejszego tekstu nazwiska profesora Józefa Rurawskiego (zmarłego w 2023 roku w wieku 94 lat!). Nie bez kozery oczywiście. Ale będzie tu mowa także, poza samym Dołęgą-Mostowiczem, trochę i o książce Jarosława Górskiego. No i co nieco „po Gombrowiczowsku”, ha, ha, excusez-moi – pro domo sua, czyli o sobie samym też!
Oto bowiem z późniejszym profesorem nauk humanistycznych Józefem Rurawskim poznaliśmy się, gdy był jeszcze „prostym magistrem”, a ja wtedy dopiero – w dwa lata po Październiku 56 – na pierwszym roku warszawskiej polonistyki. Prowadził tam z naszą grupką studencką cotygodniowe zajęcia, tzw. ćwiczenia z interpretacji dzieła literackiego (czy jakoś tak to się zwało). I to jak prowadził! Przede wszystkim imponował nastoletnim żółtodziobom swobodą i śmiałością niekonwencjonalnych sądów – wielością bulwersujących nas opinii (nie tylko zresztą literackich). A także i licznymi odwołaniami, odważnymi nawiązaniami do modnych wówczas, szeroko omawianych i dyskutowanych w prasie literackiej „rozliczeniowych” nowościach prozy polskiej i światowej.
Trwał wtedy jeszcze w kulturze polskiej ów wielce krytyczny wobec nieodległej przeszłości wyraźnie ożywczy czas odwilży politycznej. Nadrabiane były wieloletnie zaniedbania kulturowe, wobec Zachodu, ale – pamiętać warto – także i Wschodu… Drobny przykład – oto do dyskusji o Upadku Alberta Camusa J.R. zalecił nam lekturę Wzlotu Jarosława Iwaszkiewicza, opowiadania trudno dostępnego, znanego wtedy tylko z druku w „Twórczości”. Był to swoisty rodzaj zakamuflowanej literackiej polemiki Iwaszkiewicza z francuskimi egzystencjalistami (polecam ją i ja – teraz). Zaskakiwał takimi wiadomościami nas, przyzwyczajonych do szkolnych, piłowato-solennych, tradycyjnych polonocentrycznych „rozbiorów” i „analiz” literackich. Bywał też zarazem i bezlitośnie krytyczny wobec niektórych nowych, często snobistycznie modnych tonów, pojawiających się w dyskusjach publicznych w ówczesnej prasie. Kupował nas, żółtodziobów, wieloma rzucanymi jakby od niechcenia uwagami oraz niekonwencjonalnymi odczytywaniami ukrytych znaczeń tekstów literackich, zaskakiwał, ale i potrafił też na niektóre z nich nas zręcznie „podprowadzać” (niczym ktoś z owej dobrej starej sokratejskiej szkoły), byśmy przyjęli je za swoje…
Wiedzieliśmy nadto, że znał osobiście wielu rówieśnych sobie pisarzy z „pokolenia Współczesności” i namawiał nas do czytania ich debiutanckich książek. Napisałem nawet pod jego wpływem pracę semestralną o debiutanckiej powieści jednej z dobrze się wówczas zapowiadających prozaiczek tego pokolenia – Magdzie Lei, o której niestety, jak i wielu innych postaci z tej generacji – wkrótce słuch wszelki nie wiedzieć czemu szybko ginął. Acz wiele przetrwało tę bezlitosną próbę czasu. Dziś przecież trudno sobie wyobrazić naszą rzeczywistość literacką bez debiutujących wtedy pisarzy, choćby Stanisława Grochowiaka, Ernesta Brylla, Władysława Lecha Terleckiego, Eugeniusza Kabatca, Marka Nowakowskiego czy Ireneusza Iredyńskiego…
Józef Rurawski należał do raczej rzadkiego grona tych wykładowców, co to chętnie się zaprzyjaźniali ze swoimi (wybranymi) student(k)ami, i podtrzymywali te oficjalne uniwersyteckie zajęcia i kontakty na gruncie na poły prywatnym. Z podobnym „przypadkiem” miałem do czynienia wówczas raz tylko jeszcze, gdy w parę lat później byłem uczestnikiem seminarium filozoficznego prof. Bronisława Baczki, autora nieznanego nam jeszcze wtedy dzieła Samotność i wspólnota, który to zbierał i zapraszał naszą małą grupkę z różnych zresztą lat studiów i wydziałów UW, nie do sali wykładowej, a do słynnej skądinąd kawiarni Bristol i próbował dawać nam „szkołę” prawdziwie krytycznego myślenia o rzeczywistości (nim wyjechał z Polski do Francji w marcu 1968 r.).
Tak się też złożyło, że na owym pierwszym roku polonistyki mieliśmy w swym gronie pewną koleżankę – Ewę, wnuczkę jednej ze znanych w naszej historii najnowszej postaci, dysponującą w pobliżu UW, bo na ul. Karowej, nadającym się do koleżeńskich spotkań mieszkankiem. A było ono w tej słynnej warszawskiej kamienicy, w której mieszkali ówcześni wielcy ze świata kultury i nauki, jak prezes Polskiej Akademii Nauk prof. Tadeusz Kotarbiński (widziałem, jak chodził szybko i swobodnie po marmurowych schodach, nie korzystając programowo z windy). Z tej lokalowej „mety”, owszem, korzystaliśmy nader chętnie z wielu powodów, choćby dlatego np., że dla stołówkowych głodomorów znalazło się tam zawsze jakieś małe co nieco do herbatki (lub innego płynu). A nadto ojciec Ewy – ambasador w jednym z ościennych krajów – miał swoje, inne „mieszkanko” w Alei Róż, gdzie pod jego nieobecność również odbywały się niekiedy nasze studenckie „posiady”. Do czasu. Oto pewnego razu zajechał przed ten dom potężny samochód osobowy radzieckiej marki Czajka, którego dysponent – wbrew naszym oczekiwaniom – okazał się całkiem „ludzkim paniskiem”, chwilę z nami konwencjonalnie pogawędził, zapytał nawet o postępy w nauce. Zarządził jednak szybkie rozwiezienie po domach „gości córki” ową Czajką z kierowcą (nie wiem tylko, jak skończyło się potem sprawdzanie zawartości barku w owym monstrualnie przestronnym pojeździe…).
Ówczesny magister Józef Rurawski stał się dla nas wkrótce po prostu Józkiem, co jemu ujmy specjalnej chyba nie przynosiło, skoro sam to zaproponował, a nam dodawało skrzydeł oraz dyskusyjnego wigoru. Nosił on, myślę, iż wiedział o tym doskonale, sympatyczną ksywę – Motorek, co wedle polonistycznej legendy miało swoje źródło w zdarzeniu z pewnego studenckiego obozu naukowego na Mazurach, gdy wieziony motocyklem na tylnym siedzeniu przez słynnego językoznawcę prof. Witolda Doroszewskiego, wypadł na jakimś wykrocie i biegł za nim bezradnie… Na kolejnych latach polonistyki mieliśmy już wprawdzie innych wykładowców, specjalistów od różnych epok i problemów, ale o nim pamiętaliśmy długo. Mimo iż On parokrotnie, pod wpływem rozmaitych wydarzeń natury politycznej, a i osobistej zapewne też, zmieniał uczelnie krajowe, wędrował po Polsce, by osiąść na dłużej w Kieleckiej uniwersyteckiej uczelni im. Jana Kochanowskiego. Pracował też jako polonista za granicą (m.in. Uniwersytet w Lipsku). Przechodził rozmaite etapy perypetii zawodowych i twórczych, ale nasza przyjacielska znajomość przetrwała długie lata, choć bywały i takie dziesięciolecia, że nie widywaliśmy się „na żywo”, a jedynie poprzez pośrednictwo, by tak rzec, książkowe. Gdy redagowałem w latach 80. miesięcznik „Nowe Książki”, zaprosiłem go do współpracy recenzenckiej – z obopólnym zadowoleniem przyjętej. Dostawałem też prywatnie od niego nowe jego książki z sympatycznymi dedykacjami, jak choćby nowatorską rzecz w naszej publicystyce literackiej, bo poświęconą tematyce uważanej przez pewnych „poważnych” badaczy literatury za mało znaczącą, ba, wręcz „niepoważną”. A mianowicie niewielką książeczkę zatytułowaną Wódko, wódeczko… Motyw alkoholu we współczesnej prozie polskiej (z 2001 roku). Sam przyznasz, Drogi Czytelniku, że sprawa ta nigdy u nas nie była błaha, choć oficjalnie pomijana w badaniach polonistycznych. Właściwie to do dziś…
No i oczywiście dostałem także m.in. i jego monografię literacką – Tadeusz Dołęga-Mostowicz, z roku 1987. Pierwsza to w rodzimej krytyce literackiej próba opracowania poświęconego jednemu z najbardziej popularnych autorów polskich. Pisarzowi uchodzącemu do dziś w oczach wielu krytyków, rzadziej samych czytelników, za „pierwszorzędnego drugorzędnego” (jak mawiał Witold Gombrowicz). Autora owych licznych, pisanych dla zarobku („ja nie piszę, ja zarabiam” – mówił kokieteryjnie sam Dołęga w jakimś wywiadzie prasowym), poczytnych jak wiadomo niepomiernie, sensacyjnych „powieścideł” (jak je określali współcześni mu krytycy, między innymi i w latach 30. ubiegłego wieku także i sam Kazimierz Wyka). Te i inne, liczne i na ogół niepochlebne opinie o autorze Kariery Nikodema Dyzmy, Znachora czy Prokurator Alicja Horn, tak absolutnie rozbieżne z opiniami uwielbiających go gremialnie „zwykłych” czytelników (szczególnie czytelniczek) tworzone były jeszcze w międzywojennym dwudziestoleciu. W czasie, gdy był on u progu niebywałej wręcz kariery najbardziej poczytnego i – chyba można to śmiało powiedzieć i dzisiaj – najczęściej wydawanego, najczęściej ekranizowanego, najlepiej zarabiającego pisarza polskiego tamtej epoki! Tego to już było o „wiele za wiele” dla tamtejszej opinii literackiej, zwłaszcza „szanujących się” krytyków literackich i także, co ciekawe, filmowych. Literatura popularna – obyczajowo-psychologiczna, sensacyjno-kryminalna i wszelka inna nieodwołująca się do owego podniosłego i tragicznego narodowego toposu „scenicznego gestu poety” – nie miała tutaj żadnych szans. Nie tylko na dobre i życzliwe, ale i na jakiekolwiek przyjęcie w poważnej prasie kulturalnej, łącznie z tak opiniotwórczymi wtedy w tym zakresie „Wiadomościami Literackimi”! Był wtedy, w międzywojniu, właściwie tylko jeden krytyk literacki, którego interesował problem literatury popularnej, jej znaczenia i wpływu na opinię i wyobraźnię potoczną. Chodzi o Stanisława Baczyńskiego (tak, tak, ojca poety Krzysztofa Kamila B.), który próbował coś w tej materii zmienić (był autorem nowatorskich na naszym gruncie rozpraw krytycznych o popularnej prozie detektywistycznej, w tym książki Powieść kryminalna z 1932 r.). Acz było to przysłowiowe wołanie na puszczy…
W recenzjach prasowych pisanych po wydaniu przywoływanej tutaj „monografii biograficznej” pióra Jarosława Górskiego uchodzi ona niezupełnie przecież słusznie za pierwszą poświęconą Dołędze-Mostowiczowi. Owszem: pierwszą tak pełną – zgoda, na pewno, bo Józef Rurawski nie miał przed blisko czterdziestu laty (!) możliwości dostępu do wielu zapisanych czy innych świadectw, źródeł i dokumentów, do wielu mało lub wcale nieznanych faktów z jego niedługiego wprawdzie, ale tak dramatycznie pokomplikowanego, zakończonego we wrześniu 1939 żywota (m.in. pisał o tym przed laty pochodzący z Podola prozaik Stanisław Srokowski w swej powieści dokumentalnej Ukraiński kochanek). A które to fakty udało się teraz jego następcy zebrać, opracować i na nowo skomentować. Co zresztą Jarosław Górski lojalnie podkreśla i za co sam swemu poprzednikowi dziękuje.
Kilkusetstronicowe, ogromnie ciekawie skrojone na kanwie wielu rozmaitych materii – biograficznych, historycznych, socjologicznych czy psychologicznych dociekań – ważne poznawczo dzieło Jarosława Górskiego „czyta się” jak, nie przymierzając, którąś najbardziej sensacyjną z sensacyjnych powieści samego Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Nie mam zamiaru wdawania się w szczegóły i niuanse tej fascynującej opowieści o niezwykłym życiu i karierze literackiej jego pisarskiego fenomenu i tajemnic autorskich pisarza, którego sława „czytelnicza” przetrwała bez uszczerbku te długie dziesięciolecia minione od jego śmierci wraz z jego najlepszymi utworami, z nieśmiertelną powieścią, niedocenianą nawet kiedyś jako brawurowy pisarski fresk rzucający tyle długo niedostrzeganego światła na rzeczywistość polską w ogóle, a nie samą tylko Polskę międzywojnia – Karierą Nikodema Dyzmy na czele.
Dodam tylko, że mam jedną tylko drobną uwagę edytorską. Oto Jarosław Górski posługuje się tutaj z lubością, ale i wielkim wyczuciem wagi świadectw dokumentalnych i znawstwem przedmiotu, bardzo licznymi i niekiedy długimi niebywale, choć dodam od razu ważnymi i „smacznymi” cytatami, zamiast omówieniami czy mało na ogół strawnymi streszczeniami. Fundując w ten sposób całą tę swoistą „opowieść biograficzną”, podając nam w gruncie rzeczy „surowy” materiał, jako mówiący sam za siebie, dostarczając czytelnikowi wiele arcyciekawych wiadomości i materiałów do samodzielnych przemyśleń. Mnie to bardzo przypadło do gustu. A przypadłoby bardziej jeszcze, gdyby edytor cytaty owe wyróżnić zechciał w jakiś jasny i czytelny sposób: krojem czcionki, chociażby np. kursywą, gdyż tenże czytelnik może się czasami w tej obfitości pogubić, jak i mnie się to przydarzyło parokroć…
I już naprawdę na koniec. Nie mogę się bowiem oprzeć temu, by w tym miejscu nie zacytować in extenso i z aprobatą kilku ostatnich bardzo osobistych zdań-wyznań autorskich z tej książki, będących zarazem na wpół żartobliwym „wyznaniem wiary badawczej”, i zarazem wykładnikiem najlepszym biograficznej „metody” pisarskiej Jarosława Górskiego: „Nie wiem, czy każdy autor biografii zaczyna lubić swojego bohatera, łapię się na tym, że większość wątpliwości rozstrzygam na jego korzyć, a w konfliktach, o których piszę, staję odruchowo po jego stronie. Ale ja swojego właśnie w taki sposób polubiłem. Nie był mi nigdy Dołęga-Mostowicz bliski ideowo, obcy jest mi jego system wartości, nie aspiruję do stylu życia, nawet osobiste upodobania: myślistwo uważam za barbarzyństwo, krawatów nie noszę, nigdy w życiu nie usiadłem za kierownicą samochodu, nie wiem, czy bardziej cierpiałbym z nudów, grając przez całą noc w brydża, czy przerzucając się dowcipami i kalamburami w gronie polskich literatów. A jednak swojego bohatera polubiłem jako człowieka, który wolał ludzi lubić niż nie lubić, który był ich ciekaw. Który kibicował aspiracjom żywych ludzi podobnie jak aspiracjom swoich bohaterów. I który, choć był skończonym snobem, kochał blichtr i wysoko cenił towarzystwo możnych tego świata, wolał ostatnie dni lata 1939 roku spędzić w strażnicy w Kutach i wśród żołnierzy i mieszkańców miasteczka niż w Wyżnicy po rumuńskiej stronie w towarzystwie pana prezydenta, naczelnego wodza, pana premiera, wśród niezliczonych ministrów i generałów”.
Felieton ukazał się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj-czerwiec 2024 r.
W szkole Twardowskiego marksizm był traktowany jako jedna z wielu koncepcji filozoficznych, której legitymizacją był sam fakt zajmowania się nim przez ludzi nauki. W swoim wystąpieniu inaugurującym założenie Polskiego Towarzystwa Filozoficznego w 1904 r. Twardowski stwierdził: „Jak wszystkie promienie koła, chociaż z różnych wychodzą punktów obwodu, łączą i spotykają się w środku koła, tak też i my chcemy, aby wszystkie kierunki pracy i poglądów filozoficznych w naszym Towarzystwie ku jednemu zmierzały celowi, ku wyświetleniu prawdy”. I tak rzeczywiście było, na posiedzeniach PTF były przedstawiane także referaty dotyczące materializmu dialektycznego i historycznego, a przedstawiciele marksizmu, jak choćby Stefan Oleksiuk, obronili we Lwowie także swoje doktoraty. Tadeusz Kotarbiński nie był lwowianinem i z pewnością taka otwartość mogła być dla niego zaskoczeniem, ale także okazją do zetknięcia się przynajmniej z niektórymi tezami głoszonymi przez marksistów. Trzeba tu odróżnić marksizm jako propozycję teoretyczną od marksizmu-leninizmu (komunizmu) jako pewnej praktyki politycznej, bo na temat tej praktyki nigdy pozytywnie się nie wypowiedział. Jego rezerwa miała historyczne uzasadnienie, bo na jego oczach jej zwolennicy zniweczyli dorobek pokoleń warszawskich wolnomyślicieli, dokonując przewrotu i przejmując w 1927 r. kierownictwo nad Stowarzyszeniem Wolnomyślicieli Polskich, próbując z niego zrobić narzędzie do przeprowadzenia rewolucyjnego przewrotu w Polsce. Pierwsze zetknięcie z polskim marksizmem nie było dla Kotarbińskiego zachęcające.
Mieczysław Wallis wspominał, że w prywatnych rozmowach Kotarbiński podkreślał, iż najwięcej wyniósł z zajęć prowadzonych przez Adama Mahrburga. Niewątpliwie to osoba jego nauczyciela wniosła do polskiej filozofii ubiegłego wieku powiew nowości, jakim była naukowo etyka niezależna. Kotarbiński mógł ją później skonfrontować, pracując nad swoją rozprawą doktorską poświęconą etyce angielskiego utylitaryzmu. Istniały pewne analogie pomiędzy stanowiskiem Mahrburga a nadbudowaną na ideałach pozytywistycznych etyką utylitarystyczną. Bez takich doświadczeń trudno było o inspiracje, które ostatecznie doprowadziły do sformułowania koncepcji własnej.
Wkrótce jednak, budując swoją koncepcję pansomatyzmu, Kotarbiński sięgnął do dorobku najgłośniejszego w okresie międzywojennym rosyjskiego marksisty specjalizującego się w zagadnieniach materializmu dialektycznego, Abrama Deborina. Kotarbiński był w tych studiach w pewnym sensie kontynuatorem programu pozytywizmu warszawskiego. Jego próba budowy materialistycznego systemu filozoficznego najbardziej odpowiadała jego przekonaniom oraz jego wierze w to, że błędne przesłanki prowadzą ludzi do marnotrawstwa energii i zasobów, które powinni przeznaczyć na tworzenie doskonalszych form życia społecznego. To paradoksalne, ale pomiędzy jego dążeniem a projektem klasyków marksizmu istniała zbieżność, choć sposób, w jaki zamierzali to osiągnąć, był diametralnie odmienny.
Stosunek Tadeusza Kotarbińskiego do marksizmu oddawał ponadto ambiwalentne w okresie międzywojennym usytuowanie tego kierunku filozoficznego. Istniał wówczas bowiem marksizm, który można nazwać naukowym, a jego przedstawicielami byli między innymi Ludwik Krzywicki, Kazimierz Kelles-Krauz, Władysław Weryho, Bolesław Limanowski, oraz marksizm walczący, stanowiący teoretyczną podstawę komunizmu, który reprezentował zwłaszcza Jan Hempel (1877–1937). Z pierwszym nurtem Kotarbińskiego łączyło wiele, gdyż nie stał on w istotnej sprzeczności z jego przekonaniami ukształtowanymi w znacznej mierze przez pozytywizm. Do jego przyjaciół zaliczał się założyciel „Przeglądu Filozoficznego”, a przy okazji marksista, Władysław Weryho, który był także przyjacielem Twardowskiego. Znał także na polu naukowym innych marksistów – Kazimierza Kelles-Krauza, Aleksandra Wundheilera oraz Stefana Czarnowskiego. Natomiast do marksizmu walczącego (marksizmu-leninizmu) miał stosunek wyraźnie negatywny, o czym zadecydowało zwłaszcza rozbicie przez frakcję Hempla w 1927 r. Stowarzyszenia Wolnomyślicieli Polskich. Kotarbiński wstąpił wówczas do Polskiego Związku Wolnej Myśli założonego przez tych, którzy odeszli z SWP, bo chcieli kontynuować tradycje niezależności, a nie podporządkować się wymogom walki ideologicznej. Kiedy w 1933 r. Kotarbiński dla „Slavische Rundschau” charakteryzował ówczesną filozofię polską, to wspominał tylko, że „wiatr od wschodu” przynosi „system światopoglądowy i system reguł życiowych bojowego komunizmu”. Zapewne nigdy nie przypuszczał, że ten wiatr trwale niebawem zmieni sytuację polityczną w Polsce.
W żadnym przypadku nie można jednak nazwać Kotarbińskiego zwolennikiem przedwojennego systemu rządów, gdyż jego przekonania były zawsze bliskie lewicowym ideałom. Nic zatem dziwnego, że wiązał wielkie nadzieje z polityczną odnową zapoczątkowaną po II wojnie światowej. Trzeba tu wziąć pod uwagę fakt, że polscy komuniści przejmujący władzę po 1944 r. początkowo nie głosili haseł rewolucyjnych, ale zapowiadali powrót do demokratycznego systemu politycznego. Z pewnością ujęły Kotarbińskiego zwłaszcza hasła likwidacji analfabetyzmu i powszechnego dostępu do wszystkich szczebli kształcenia. Nic zatem dziwnego, że zdecydował się objąć stanowisko rektora nowo powstającego Uniwersytetu Łódzkiego. Uniwersytet powstawał na bazie przedwojennej Wolnej Wszechnicy Polskiej. Największym problemem dla nowego rektora było pozyskanie zasobów kadrowych umożliwiających prowadzenie zajęć na poziomie uniwersyteckim na wszystkich wydziałach. Nie było to zadanie proste, bo kadry naukowo-dydaktyczne przedwojennych uniwersytetów w Wilnie (USB) oraz we Lwowie wolały prawie w całości przejść do nowo powstających uniwersytetów w Toruniu i we Wrocławiu, niż rozpraszać się po różnych uczelniach. Kotarbińskiemu udało się namówić jednak część dawnych swoich współpracowników do zasilenia kadry kierowanego przez siebie uniwersytetu. W swoim artykule promującym Uniwersytet Łódzki w 1946 r. rektor mógł się już pochwalić sześcioma wydziałami i ponad 6.500 studentami. Jeszcze wówczas Kotarbiński sądził, że dewiza „Wolność i Prawda”, zamieszczona za jego sprawą na sztandarze uniwersytetu, będzie mogła być bez przeszkód realizowana w odradzającym się polskim szkolnictwie akademickim.
Włączenie się dawnych uczniów Twardowskiego do odbudowy szkolnictwa akademickiego po II wojnie światowej nie było jakimś nadzwyczajnym wydarzeniem, ale urzeczywistnianiem ideałów pozytywistycznych o przeniesieniu kaganka oświaty tam, gdzie dotąd go nie było. Sukcesy organizacyjne Kotarbińskiego, jako rektora Uniwersytetu Łódzkiego oraz Kazimierza Ajdukiewicza w roli rektora Uniwersytetu w Poznaniu były możliwe dzięki przeniesieniu ideałów przyświecających szkole Twardowskiego do powojennej rzeczywistości naukowej. Z tej racji zapewne zgodził się potem także na posłowanie do ówczesnej namiastki parlamentu Krajowej Rady Narodowej, a następnie na objęcie funkcji prezesa Polskiej Akademii Nauk. Właśnie takie uwikłanie w struktury zarządzania nauką w państwie spotkało się z otwartą krytyką ze strony części środowisk emigracyjnych. Zarzuty emigracji nie były jednak w stanie podważyć naukowego autorytetu Kotarbińskiego, którego sam Karl Popper nazwał jednym z dwóch najwybitniejszych współczesnych filozofów. Zarzuty dotyczyły zatem legitymizowania władzy komunistycznej przez sam udział w instytucjach państwa. Notabene takie zarzuty można było wówczas postawić praktycznie każdemu profesorowi wywodzącemu się z uczelni przedwojennych.
Jako filozof Kotarbiński był krytykowany jednak przede wszystkim przez powojennych marksistów. Nie było to dla krytyków zadanie łatwe, gdyż reizm Kotarbińskiego był koncepcją materialistyczną, a zatem nie dawało się go zaatakować, posługując się argumentami o nienaukowości czy przedstawianiu poglądów dawno przebrzmiałych. Pierwszy atak na Kotarbińskiego był elementem szeroko zakrojonej próby rozprawienia się z dominacją szkoły lwowsko-warszawskiej w polskiej filozofii. W zamyśle zastąpić miał ją w tej roli właśnie marksizm. Do zadania tego wyznaczono aspirantów Instytutu Kształcenia Kadr Naukowych, dopiero co utworzonej placówki kształcącej marksistowskie kadry. Atak na szkołę rozpoczął Henryk Holland artykułem Legenda o Kazimierzu Twardowskim. W następnej kolejności zmasowanej krytyce poddani zostali Kazimierz Ajdukiewicz oraz właśnie Tadeusz Kotarbiński, którego zaatakował Bronisław Baczko w broszurze O poglądach filozoficznych i społeczno-politycznych Tadeusza Kotarbińskiego. Krytyk w konkluzji zarzucił Kotarbińskiemu, że jego filozofia w przeszłości mogła włączyć się do postępowego nurtu rozwoju nauki, bo miała punkty styczne z marksizmem, a ta szansa została zaprzepaszczona i dzisiaj znalazł się on na marginesie nauki, a na dodatek negatywnie wpływa swoimi archaicznymi pomysłami na postępową inteligencję. Oponent przyjął zatem założenie, że tylko marksizm jest koncepcją naukową, a wszelkie inne muszą się do niego upodobnić albo zostać odrzucone. Trzeba tutaj wspomnieć o tym, że niebawem, na fali przemian po Październiku 56, Baczko publicznie złożył samokrytykę i przepraszał Kotarbińskiego za swój atak. Kotarbiński, w imieniu uczniów Twardowskiego, stanął także w obronie swego nauczyciela i polemizował z zarzutami sformułowanymi przez Henryka Hollanda.
Druga odsłona ataku marksistów na Kotarbińskiego miała już miejsce po Październiku 1956, a dotyczyła rywalizacji o wpływ na dusze młodego pokolenia. Kotarbiński bowiem po wojnie był wstrząśnięty bezmiarem ludzkiego okrucieństwa i demoralizacją wielu grup społecznych, które nie zanikły także w czasach pokoju. Dlatego już w 1945 r. podjął starania reaktywowania pozytywistycznego projektu Aleksandra Świętochowskiego powołania społecznego ruchu mającego podejmować starania na rzecz poprawy moralnej kondycji społeczeństwa. Towarzystwo Kultury Polskiej, założone przez Świętochowskiego, miało zasięg ogólnopolski i miało wiele oddziałów regionalnych oraz własny organ prasowy, ale upadło przez wewnętrzne walki frakcyjne. Kotarbiński poszedł tą samą drogą i zainicjował powstanie Towarzystwa Kultury Moralnej, które miało mniej ambitne cele niż TKP, bo tylko zmierzało do poprawienia kondycji moralnej polskiego społeczeństwa. Pierwotny zamiar powołania TKM zaraz po wojnie nie został urzeczywistniony z powodu braku instytucji społecznych, które mogłyby realizować takie zadania. Kotarbiński wrócił do swego pomysłu w momencie, gdy propagowana przez niego etyka niezależna zyskała wielką popularność i w szerokim zakresie była wdrażana do praktyki edukacyjnej. W wielu instytucjach w rodzaju Towarzystwa Szkoły Świeckiej włączono ją do programu swego działania.
Ostatecznie TKM zainicjowało swą działalność w 1957 r. i szybko zyskało popularność w całym kraju. W 1959 r. zaczęło wydawać także swój organ prasowy „Biuletyn Informacyjny”. Już w pierwszym numerze Kotarbiński zakreślił program działania Towarzystwa: „wspólnymi siłami wziąć się do zwalczania jaskrawych rozpowszechnionych wad i defektów”. Idea etyki niezależnej nie była przecież pomysłem koniunkturalnym, ale zamysłem przebudowy świadomości ludzi w kierunku poprawy więzi społecznych zdeprawowanych najpierw przez mroki okupacji, a potem przez budowany na zasadach przymusu stalinowski model socjalizmu. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że była to propozycja bardzo rozsądna i dlatego tak szybko zyskała zwolenników, zwłaszcza wśród stanu nauczycielskiego.
Sukces przedsięwzięcia Kotarbińskiego wywołał alarm i poczucie zagrożenia w środowisku partyjnym, a zwłaszcza w pionie propagandowo-agitacyjnym. I znowu polskim marksistom było niezręcznie atakować wprost Kotarbińskiego z racji jego niepodważalnego autorytetu naukowego, stąd starali się głównie przeszkadzać ekspansji TKM, same ataki ograniczając do niektórych form jego działalności. Wolnomyślicielskie zaangażowanie Kotarbińskiego było powszechnie znane, podobnie jak jego związki z Towarzystwem Szkoły Świeckiej, a zatem marksistowscy oponenci zaatakowali cele, jakie przyświecały TKM, łącząc je zazwyczaj z krytyką koncepcji etyki niezależnej. W tej odsłonie marksiści mieli już swoje wykształcone kadry naukowe, stąd formułowane zarzuty miały zupełnie inną wagę niż podczas ataku Baczki z 1951 r. Dla przykładu Henryk Jankowski zarzucał Kotarbińskiemu kwestionowanie zasady sprawiedliwości społecznej w Polsce, gdyż etyka niezależna, odwołując się do idei odpłaty za doznane krzywdy, nie uwzględnia istniejącej w Polsce formuły sprawiedliwości ograniczonej przez gwarantowaną przez porządek prawny kierowniczą rolę klasy robotniczej. Ale wśród marksistów nie brakowało też zwolenników etyki niezależnej. Właśnie takie potraktowanie przez marksistów etyki niezależnej rozwijało niejako instytucjonalny parasol ochronny nad nią samą i jej twórcą. W rezultacie doprowadziło to do sytuacji, w której sami marksiści stawali się wyznawcami etyki niezależnej. Był to przede wszystkim dowód na słabość teoretyczną marksizmu, w którym nie potrafiono sformułować atrakcyjnej społecznie koncepcji etyki, a z tej racji etyka niezależna wydawała się jego zwolennikom swoistym ogniwem pośrednim prowadzącym do tego celu. Ale wśród marksistów nie brakowało też zadeklarowanych przeciwników koncepcji filozoficznych i etycznych lansowanych przez Kotarbińskiego. Jednym z nich był niewątpliwie Jarosław Ładosz, który w swej walce z koncepcją etyczną sformułowaną przez Kotarbińskiego szukał sprzymierzeńców nawet wśród etyków katolickich.
TKM ostatecznie podzieliło los inicjatywy Świętochowskiego, gdyż w jego kierownictwie znaleźli miejsce odsunięci od władzy dawni decydenci polityczni w rodzaju Władysława Bieńkowskiego. To wszystko spowodowało, że działalność Towarzystwa była coraz bardziej upolityczniona i stawało się ono swoistą odtrutką urażonych ambicji dawnych decydentów. Dlatego z początkiem lat siedemdziesiątych Kotarbiński zrezygnował z prezesowania TKM. Odsunięty od możliwości wywierania wpływu na działalność TKM Kotarbiński, choć pełnił formalnie funkcję prezesa honorowego, ograniczał się już tylko do zdawkowych życzeń i pozdrowień dla uczestników przedsięwzięć organizowanych w jego ramach. Towarzystwo zmieniało się w organizację sformalizowaną, a wydawany przez nie „Biuletyn” zyskiwał na objętości, ale treściowo stawał się informatorem z przekazami mało przydatnymi zwykłym ludziom. Na 90-lecie urodzin Kotarbińskiego poświęcono mu specjalny numer „Biuletynu” (45), w którym najwięcej miejsca poświęcono przytaczaniu treści różnego rodzaju listów gratulacyjnych. Znalazł się w nim artykuł wspomnieniowy ucznia jubilata Andrzeja Grzegorczyka, przypominający motto życiowe Kotarbińskiego „Lub czynić coś; Kochaj kogoś; Żyj poważnie”.
Piękna inicjatywa Kotarbińskiego marniała jednak w oczach, choć przetrwała swego założyciela. „Biuletyn Informacyjny” zakończył swoją działalność w połowie lat siedemdziesiątych, a towarzystwo ulegało systematycznie degradacji, choć formalnie trwało jeszcze nawet po roku 2000.
Wystąpienie Kotarbińskiego z koncepcją etyki niezależnej dotyczyło zatem wielce zaniedbanej płaszczyzny życia społecznego, co dostrzegali nawet najzagorzalsi jego przeciwnicy. Z jednej strony pochwalali jego starania, a z drugiej zachowywali głęboką rezerwę wobec tej propozycji, co związane było z obawami o zbyt szerokie jej rozpropagowanie w społeczeństwie. Ta rezerwa dotyczyła jednakowo osób związanych z obozem władzy, jak i z kościołem katolickim, gdyż oba te ośrodki dokładały wielu starań, aby zmonopolizować całą działalność w tej sferze. Z perspektywy lat można zauważyć, że koncepcja Kotarbińskiego nie była skierowana przeciwko komukolwiek, kto podejmował działania na rzecz poprawy stanu istniejącego. Kotarbiński bowiem sprzeciwiał się przeteoretyzowaniu rozważań natury moralnej, co znajdowało wyraz już w jego przedwojennych felietonach pisanych dla czasopism wolnomyślicielskich. Nie sztuką jest bowiem rozprawiać o moralności, sztuką jest być moralnym i swym postępowaniem pozytywnie wpływać na pozostałych. Precyzyjnie określał cel działań umoralniających, które nie miały być wcale nastawione na walkę z religiami, ale na uczynienie życia ludzkiego bezpiecznym, przewidywalnym i możliwie szczęśliwym. Poglądów tych nigdy już później nie zmienił.
Literatura:
Autor, prof. dr hab. Stefan Konstańczak, pracuje w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Zielonogórskiego.
Mijające miesiące przynoszą informacje o kolejnych osiąganych rekordach temperatur. Jest to jeden z dowodów na ocieplanie się klimatu, a przyczyną zaistniałej sytuacji jest El Ninio. Wyjątkowy pod względem klimatycznym rok czy dwa nie przesądzają jeszcze o zmianie klimatu, ale obserwacje z 30 lat wskazują wyraźnie na istnienie tendencji wzrostowej, której nie powinno się ignorować. Tempo zachodzących zmian wydaje się szybsze niż zakładano, co oznacza, że czasu na reakcję jest coraz mniej.
Nauka wskazuje, że współczesna zmiana klimatu jest wywołana przez nadmierną ilość gazów cieplarnianych w atmosferze (GHG), za których emisję odpowiedzialny jest człowiek. Procesy naturalne takie jak np. wybuchy wulkanów, są elementem stale obecnym w przyrodzie. Mogą one powodować krótkotrwałe, maksymalnie kilkuletnie, nawet globalne zmiany, ale w długim okresie nie powodują trwałych zmian. Czynnikiem przeważającym szalę są działania człowieka. Paradoksalnie, pomimo ponad 30 lat prowadzenia globalnych działań zmierzających do ograniczenia antropogenicznych emisji GHG, globalna ilość tych gazów emitowanych do atmosfery stale rośnie. To pokazuje, że coraz bardziej oddalamy się od celów, które uzgodniono w 1992 roku w Rio de Janeiro i 2015 roku w Paryżu.
Zmiana klimatu jest problemem globalnym, który może być rozwiązany jedynie na poziomie świata. Jednakże wszelkie działania międzynarodowe nie będą skuteczne bez udziału państw. Organizacja Narodów Zjednoczonych ani żadna inna organizacja nie jest w stanie przeprowadzić skutecznej kampanii redukującej emisję gazów cieplarnianych. To państwa odgrywają kluczową rolę w procesach decyzyjnych, np. podczas konferencji stron konwencji klimatycznej. Z tego powodu na nich spoczywa odpowiedzialność za wdrożenie odpowiedniej polityki. Wymaga to jednak znaczących zmian społecznych, inwestycji oraz środków finansowych. W praktyce krótkookresowo wpływają one negatywnie na konkurencyjność gospodarczą, ponieważ państwa podążające ścieżką przeciwdziałania zmianie klimatu muszą uwzględniać koszty klimatyczne w rachunkach ekonomicznych swoich gospodarek, a więc i podmiotów gospodarujących na danym terenie. Już to samo powoduje pogorszenie konkurencyjności z obszarami, na których takich regulacji nie ma, a jeśli do tego dodamy wysokie nakłady inwestycyjne, to w wielu sytuacjach konkurencja cenowa staje się nieopłacalna. Z tego powodu wiele państw wybiera postawę gapowicza, który udaje, że podejmuje jakieś działania, a w praktyce czeka, aż inni wykonają pierwsze kroki, a on podąży za stadem w dobrze wskazanym kierunku. Problem w tym, że obecnie gapowiczów jest więcej niż skłonnych do działania i stado (ludzkość) głównie udaje, że się przemieszcza w pożądanym kierunku.
Społeczność międzynarodowa ma bardzo małe, a wręcz żadne możliwości oddziaływania na państwa-gapowiczów. Podpisanie konwencji klimatycznej jest tylko deklaracją działania, podobnie jest z różnymi zobowiązaniami podpisywanymi na konferencjach przez strony tej konwencji (tzw. COP). Za niedotrzymanie obietnic nie grożą żadne konsekwencje, a ucierpieć może co najwyżej reputacja i wiarygodność poszczególnych państw. W obliczu interesów społeczno-gospodarczych taka strata jest zazwyczaj niewielką w stosunku do innych zobowiązań państwa.
W tym kontekście warto rozważyć kwestię odpowiedzialności za zmianę klimatu. Takie podejście jest ważne, ponieważ wskazanie „winnego” umożliwia poszukiwanie rozwiązań, które byłyby skuteczne w walce ze zmianą klimatu. W przeszłości dowodzono, że to kraje wysoko rozwinięte powinny ponosić tę odpowiedzialność. W tym duchu stworzono ramową konwencję klimatyczną, w której wymieniono państwa mające odgrywać wiodącą rolę w przeciwdziałaniu zmianie klimatu. To one miały ponosić największy wysiłek redukcyjny. Uzasadnieniem dla takiego podejścia była ówczesna roczna emisja tych państw oraz szacunek tzw. skumulowanej emisji, czyli liczonej od początku pierwszej rewolucji przemysłowej. W szczególności w oparciu na tym drugim wskaźniku uznano, że to one są głównymi winowajcami obserwowanej zmiany klimatu. Ponadto państwa te mają środki i wiedzę, aby tworzyć wynalazki i wdrażać niskoemisyjne innowacje. Jednakże już od kilku lat dostępne badania naukowe wskazują, że tempo rozwoju państw rozwijających się jest tak duże, iż najprawdopodobniej przed 2035 rokiem dojdzie do zrównania się skumulowanej emisji gospodarek rozwiniętych i rozwijających się. Obecnie szacuje się, że ponad 65 procent rocznej emisji GHG jest generowane w tej drugiej grupie. To powoduje liczne spory międzynarodowe dotyczące odpowiedzialności za współczesną zmianę klimatu i brak konsensu odnośnie do działań naprawczych. Kraje rozwijające się wciąż obarczają winą za zaistniałą sytuację najbogatszych i wskazują na ich odpowiedzialność związaną z ponoszeniem kosztów niskoemisyjnej polityki rozwoju. Jednocześnie starają się one nie dostrzegać obecnej sytuacji, w której to bez udziału krajów rozwijających się nie ma szansy na wdrożenie skutecznej polityki redukcji GHG.
Kwestię odpowiedzialności najłatwiej jest opisywać w kontekście państw, bo, jak zasygnalizowałem wyżej, to one są podmiotami, które mają największą moc sprawczą. Z tego powodu co jakiś czas pojawiają się rankingi wskazujące największych trucicieli na świecie. Takie podejście jest jednak bardzo ułomne, bo czy można porównywać wielkie Chiny z malutkim Lichtensteinem? Jest to sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Z tego powodu od lat próbuje się porównywać emisję państw przez pryzmat jakiejś cechy. Zazwyczaj w tym kontekście wskazuje się na emisję per capita lub w przeliczeniu na jednostkę PKB. Zgodnie z zasadą zrównoważonego rozwoju, w której bierze się pod uwagę trzy łady, tj. gospodarczy, społeczny i środowiskowy, warto dodać do tego kryterium środowiskowe, czyli przeliczenie emisji na jednostkę powierzchni. Uwzględnienie rankingów cząstkowych zazwyczaj pokazuje, że w zależności od przyjętego kryterium odpowiedzialność państwa może być różnie traktowana. W kontekście emisji per capita Chiny, uznawane za największego truciciela świata, ustępują miejsca kolejnemu globalnemu mocarstwu, czyli USA. W ten sposób, obwiniając się wzajemnie, oba mocarstwa usprawiedliwiają swoją opieszałość w polityce klimatycznej, wskazując oponenta jako odpowiedzialnego za zmianę klimatu. Na świecie istnieje niewiele państw, których pozycja w tych niechlubnych rankingach jest wysoka niezależnie od przyjętego kryterium. W Unii Europejskiej taką pozycję zajmuje niestety Polska, która pod względem wszystkich kryteriów znajduje się w czołówce rankingów.
Zmieniająca się, w zależności od kryterium, pozycja państw na liście głównych emitentów gazów cieplarnianych powoduje, że wskazane jest liczenie zintegrowanego, zrównoważonego rankingu emisji państw. Jednakże takie rozwiązanie, choć wydawałoby się, że jest najbardziej obiektywne, nie przyjęło się w praktyce.
Problem odpowiedzialności częściowo rozwiązano w ramach Porozumienia paryskiego z 2015 roku, którego sygnatariusze zobowiązali się do osiągnięcia neutralności klimatycznej w połowie XXI wieku. Większość z nich deklaruje, że nastąpi to w 2060 roku. Jest to konkretne zobowiązanie, które należy wykonać niezależnie od sytuacji, w jakiej obecnie dane państwo się znajduje. Przy takim celu kwestia odpowiedzialności ma mniejsze znaczenie, ponieważ każde z państw musi przebyć swoją ścieżkę do celu, jednakże i w tym zakresie wiele państw wskazuje, że z punktu widzenia kryterium odpowiedzialności wypełnienie przez nie zobowiązania powinno nastąpić później niż zakładano. Wyjątkiem jest Unia Europejska, która prowadzi wspólną politykę klimatyczną, tj. zakłada osiągnięcie tej neutralności w 2050 r. na poziomie całości swojego terytorium, ale niekoniecznie we wszystkich państwach członkowskich. To może oznaczać sytuację, w której będą państwa, których zdolności do absorpcji emisji będą większe od emisji, oraz takie, których emisja wciąż będzie przewyższać zdolność do pochłaniania. To rozwiązanie jest bardziej dogodne dla państw w trudnej sytuacji emisyjnej. Wydaje się, że mechanizm takiej neutralności w skali globalnej jest niemożliwy do osiągnięcia z przyczyn politycznych.
Kwestia odpowiedzialności za emisję służy nie tylko do wskazywania winnych, ale również może przyczynić się do określenia, w jakich obszarach redukcja emisji będzie najbardziej efektywna. W tym kontekście można patrzeć na państwa, ale również na społeczeństwa. W kontekście państw wskazuje się, że grupa G-20 jest odpowiedzialna za około 75% globalnej emisji, a więc wystarczyłoby podjąć zdecydowane kroki redukcyjne w tych państwach, aby znacząco ograniczyć emisję, przy jednoczesnym pilnowaniu, aby pozostałe państwa rozwijały się bez zwiększania swojej emisji. Trudno jest jednoznacznie ocenić, czy takie działanie byłoby wystarczające, jednakże charakteryzowałoby się pewną sprawiedliwością.
W skali gospodarek kryterium odpowiedzialności może wskazywać sektory, w których działania naprawcze powinny być podejmowane priorytetowo. Takie podejście należy stosować jednak ostrożnie i analizować trzeba również możliwości sektora do wprowadzenia odpowiednich innowacji. W wielu przypadkach wprowadzenie celów redukcyjnych może wiązać się z poważnymi problemami gospodarczymi.
Problem odpowiedzialności powinien być także rozważany w kontekście społecznym. Skuteczna polityka klimatyczna opiera się na redukcji emisji gazów cieplarnianych, co może być osiągnięte jedynie poprzez podejmowanie licznych wyrzeczeń społecznych. Niejednokrotnie te wyrzeczenia powodują koszty społeczne uderzające głównie w najbiedniejszych. Za przykład można podać wprowadzanie stref czystego transportu, do których wjazd jest uzależniony od spełnienia rygorystycznych norm emisji. W praktyce powoduje to, że stare auta nie mają prawa do niej wjechać, co z reguły jest słuszne. Jednakże tak naprawdę wiele z tych starszych aut niespełniających rygorystycznych norm emisyjnych emituje znacznie mniej GHG niż nowe, duże auta. Jeśli do tego rachunku dołożymy koszt środowiskowy i emisyjny wymiany auta na nowsze, to efekt klimatyczny takiego działania może być zerowy lub nawet ujemny. Rozwiązaniem jest odpowiednia rozbudowa systemu transportu publicznego, który musi być atrakcyjny z punktu widzenia mieszkańców. Istotne jest, aby nie był on kolejnym elementem podziałów społecznych, jako rozwiązanie automatycznie skierowane do biedniejszych mieszkańców i stygmatyzujące ich. Powyższy przykład nie jest głosem przeciwko strefom czystego transportu, a jedynie podkreśleniem, że powinny być one robione w sposób zrównoważony, tj. uwzględniać koszty i korzyści w aspekcie gospodarczym, społecznym i środowiskowym.
Różnice w zamożności przekładają się również na emisję gazów cieplarnianych. Większe bogactwo wiąże się z większą konsumpcją dóbr i usług, a więc też większą emisją. Zgodnie z badaniami Oxfam i Stockholm Environment Institute, 1 procent najbogatszych ludzi na świecie emituje tyle samo GHG co 66 proc. najbiedniejszych (ok. 5 mld ludzi). Najbogatsze 10 proc. ludzkości jest odpowiedzialne za połowę emisji. Ta olbrzymia emisja jest związana zarówno z inwestycjami, jak i wystawnym stylem życia. Synonimem tego są podróże prywatnymi odrzutowcami. Liczby lotów i pokonywane odległości z roku na rok rosną, generując emisje, a nie zawsze są one uzasadnione.
Jednocześnie dostęp do bogactwa staje się kryterium zdolności adaptacji do zmiany klimatu. Bogatych stać na dostosowanie do zmieniających się warunków klimatycznych. Ich budynki są schładzane klimatyzacją, na którą biedni, przy rosnących cenach energii, nie będą mogli sobie pozwolić. Badania prowadzone w Indiach pokazują, że w Bombaju w tym samym czasie różnica temperatury pomiędzy biednymi a bogatymi dzielnicami wynosi nawet 6°C. Jest to wynikiem gęstości zabudowy i braku drzew w biednych dzielnicach. W upalne dni taka różnica ma olbrzymi wpływ nie tylko na produktywność ludzi, ale również na ich zdrowie. W warunkach zmieniającego się klimatu nawet dostęp do żywności i możliwości jej przechowywania stają się bardziej kosztowne.
Podczas ostatniego szczytu klimatycznego w Dubaju ogłoszono wycofanie się z energetyki węglowej do 2050 roku. W mojej ocenie osiągnięcie tego celu jest mocno wątpliwe, ale możliwe do zrealizowania. Jednak warto się zastanowić, czy takie działanie ma sens w świecie, w którym prawie 700 milionów ludzi nie ma dostępu do energii elektrycznej.
Trendy rozwojowe wskazują, że nierówności na świecie będą nadal rosły, powodując, że biednym będzie coraz trudniej nadganiać zaległości rozwojowe, zwłaszcza w czasie niestabilności klimatycznej, bo zmiana klimatu to nie stały, spokojny wzrost temperatury, ale gwałtowna, burzliwa zmiana warunków klimatycznych, która przede wszystkim charakteryzuje się niepewnością. W tym kontekście wydaje się, że wskazane jest zrewidowanie dotychczasowych sposobów postrzegania odpowiedzialności za klimat zarówno na poziomie państw, jak i społeczeństw. Na tym pierwszym powinno się odejść od podziału na państwa wysoko rozwinięte i rozwijające się na rzecz wskazania emitentów i konsumentów emisji. W dobie gospodarki globalnej przypisywanie emisji do terytorium w momencie, gdy jest ona związana z produkcją przeznaczoną na eksport, jest mało zasadne. Przypisanie odpowiedzialności do produktów i ich przepływów umożliwiałoby powiązanie emisji z konsumpcją i w większym stopniu obciążałoby bogatych, którzy mają dużo większy udział w globalnej emisji GHG. Takie podejście wymaga konsensu międzynarodowego, zmiany postrzegania rozwoju, wartości i narzędzi ekonomicznych. To już jest jednak inną historią.
Dr Konrad Prandecki – adiunkt w Instytucie Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej – Państwowym Instytucie Badawczym, wiceprzewodniczący Komitetu Prognoz Polskiej Akademii Nauk. Zajmuje się studiami nad przyszłością, gospodarczymi aspektami ochrony środowiska i teorią ekonomii z tego zakresu.
Robert Smoleń, redaktor naczelny „Res Humana”: Spróbujmy zastanowić się, jak będzie wyglądał świat po wojennej zawierusze. I jak powinniśmy się do tego nowego świata przygotować. W tej chwili oczywiście nie wiemy, kiedy i czym skończy się rosyjska wojna w Ukrainie, i czy konflikt nie rozleje się na inne państwa i regiony. Żeby móc się do czegoś przygotować, trzeba jednak przyjąć jakieś założenia. W którymś momencie działania na froncie w końcu ustaną. Jeśli Zachód będzie konsekwentnie wspierać Ukrainę, to nie zwycięstwem wojsk Putina. Ale też nie spektakularną wiktorią Kijowa. Nie będzie to również porozumienie pokojowe w duchu Paryskiej Karty Nowej Europy KBWE z 1990 roku. Zapewne więc czeka nas okres ochłodzenia w stosunkach europejskich, koniec czasów dywidendy pokoju. Wyczerpana Rosja nie będzie mogła ani chciała atakować kolejnych krajów, a już zwłaszcza członków NATO. Będzie jednak próbowała odtwarzać swój potencjał. Trzeba nastawić się na politykę powstrzymywania i odstraszania.
Aby ją dobrze rozpocząć, należałoby, moim zdaniem: po pierwsze, na lipcowym szczycie w Waszyngtonie zaprosić Ukrainę do Sojuszu Atlantyckiego. Zaproszenie – to oczywiście jeszcze nie członkostwo. Po drugie, w szybkim tempie i z dobrą wolą, choć bez przymykania oczu i chodzenia na skróty, prowadzić negocjacje w sprawie akcesji Ukrainy (i Mołdawii) do Unii Europejskiej. Czy Moskwa jakoś zareagowałaby na te dwa gesty? Trzeba takie ryzyko rozważyć pod wszystkimi możliwymi kątami; dziś intuicyjnie obstawiłbym, że skończy się na odpowiedzi wyłącznie werbalnej. Po trzecie, kraje europejskie muszą głębiej sięgnąć do sakiewki i zwiększyć swoje wsparcie dla Kijowa. Zablokowanie przez republikanów z obozu Donalda Trumpa 61 miliardów dolarów na ten cel – i to na wiele miesięcy – pokazuje, że nie można polegać tu wyłącznie na strumieniach pieniężnych i sprzętowych z USA. To będzie kosztować, ale stać nas na to. Wspólnie stanowimy jeden z najbogatszych regionów świata. Po czwarte, po zakończeniu lub zamrożeniu walk trzeba będzie utrzymać reżim sankcyjny przede wszystkim odcinający rosyjskie firmy państwowe i prywatne od zachodnich technologii i kapitału. Na długo. To kluczowe, by nie dopuścić do odbudowy agresywnych zdolności Kremla. I w końcu – Unia Europejska powinna stworzyć swoją strategiczną autonomię, tożsamość obronną. Nawet jeśli w listopadzie wybory wygra Joe Biden, nie będziemy mieć gwarancji, że za kolejne cztery lata ktoś pokroju Trumpa nie zajmie Owalnego Gabinetu. Musimy więc zwiększyć wydatki na siły zbrojne (lepiej przez jakiś czas płacić na nie dwa, trzy czy cztery procent PKB, niż później – długo po dziesięć). Wyznaczyć jednostki we wszystkich państwach członkowskich, ukompletować je, doposażyć, wypracować wspólne procedury tzw. C3I (najlepiej po prostu przyjąć te natowskie) i je solidnie wyćwiczyć. Zlikwidować braki w systemie obronnym takie jak niezdolność do szybkiego przerzutu na dalekie odległości, niechęć do dzielenia się informacjami wywiadowczymi itp. Dobrze, że powstaje European Sky Shield, nasza „żelazna kopuła”. Trzeba także realnie skoordynować europejską produkcję zbrojeniową.
Skuteczność tego systemu będzie wymagać szybkiego podejmowania decyzji. Będzie musiała powstać prawdziwie unijna polityka zagraniczna. I w ogóle UE będzie musiała się zmienić – choćby po to, by móc przyjąć nowych członków, nie tylko demokratycznych wschodnich sąsiadów, ale i kraje Bałkanów Zachodnich.
Czy to wszystko jest, Panów zdaniem, trafne? I czy jest realne?
Prof. Roman Kuźniar, Uniwersytet Warszawski: Ja także ogłosiłem swój pięciopunktowy plan w artykule w „Rzeczpospolitej” pod koniec grudnia ubiegłego roku. Najpierw trzeba wygrać wojnę – taki jest jego pierwszy punkt. I on jest, można powiedzieć, bardzo defetystyczny. Od listopada 2022 roku mówiłem, że tu się nic nie zmieni. To, co się zaczęło jak II wojna światowa, zgoda, stało się I wojną światową, zgoda. I wiemy doskonale, że na froncie zachodnim przez trzy lata nic się nie zmieniło. Tu nawet mniej: Rosjanie w ostatnich miesiącach odzyskali powierzchnię wielkości mojego powiatu – krośnieńskiego. Rosjanie, chcemy czy nie, uważają, że mają obecnie inicjatywę strategiczną, że ją przejęli po nieszczęsnej, niepotrzebnej kontrofensywie ukraińskiej. Zawsze byłem jej przeciwnikiem, uważałem, że nie ma najmniejszych szans powodzenia. Nawiązując do metafory i doświadczenia leśników czy myśliwych – zwierzę złapane we wnyki odgryza łapę po to, żeby uratować wolność i życie. Ukraina w moim przekonaniu nie miała i nie ma w tej wojnie szans na odzyskanie terytorium, które utraciła w pierwszych miesiącach 2022 roku. Trzeba z tego wyciągnąć wnioski. Jeszcze rok temu one mogły być korzystniejsze z punktu widzenia ułożenia spraw dla samej Ukrainy i dla tej części świata. W tamtym czasie można było, myślę, łatwiej uzyskać dobre warunki zamrożenia frontu. Wagon w Compiègne, żadnego Wersalu! Dlatego, że z bandytami na Kremlu nie da się zawrzeć żadnego traktatu pokojowego ani prowadzić negocjacji pokojowych. Nikt z nimi nie będzie poważnie rozmawiał, ponieważ wiemy, że to są szubrawcy, kłamcy – nie dotrzymują żadnego słowa. Natomiast wojskowi mogą się porozumieć. Tak było chociażby w konflikcie kosowskim.
W tej chwili Rosjanie nie będą skłonni ani do rozmów, ani do kompromisu, który satysfakcjonowałby Ukraińców oraz Zachód. W związku z tym rysuje się kontynuacja tej krwawej łaźni, jaka ma tam miejsce. Przebieg tej wojny teraz jest niedobry, ale zakładamy, że zdążymy Rosjan zatrzymać, żeby nie zajęli kolejnego obszaru wielkości powiatu. Potrzebny jest trwały rozejm i uszczelnienie granicy: Linia Maginota musi być po jej zachodniej stronie, nie po rosyjskiej. Czyli – najpierw zamrożenie, potem ubezpieczenie. W pewnej perspektywie Ukraina może stać się członkiem NATO, ale może być bezpieczna nawet bez tego, jeżeli zbudujemy tę Linię Maginota, osłonimy Ukrainę przed atakiem z nieba i jeżeli tam wejdziemy. Natomiast możemy wyobrazić sobie Ukrainę w Unii Europejskiej. Przecież Cypr jest w niej bez sporego kawałka swojego terytorium. Mołdawia, jeśli zostanie przyjęta, to bez Naddniestrza. Także Ukraina może wejść bez „Zadnieprza”.
Innym – szerszym – problemem jest to, jak świat będzie wyglądał po zakończeniu starć. Póki wojna trwa, tego nie wiem, ponieważ nie wiemy, czy jest ona wstępem do czegoś większego. Są tacy, którzy twierdzą (osobiście nie popieram tej tezy), że konflikt w Ukrainie rozpoczął wojnę światową, która już się toczy. Dzisiaj nie ma nikogo, kto byłby zainteresowany wielką wojną. Oddaliło się ryzyko chińskiej próby siłowego zajęcia Tajwanu. Dla Pekinu Ukraina jest okazją do symulacji ewentualnej reakcji Ameryki i całego Zachodu na taką próbę. I Rosjanie się nie sprawdzili. Xi Jinping nie zostawi Putina na lodzie, ale już wie, że nie może powtórzyć jego manewru. Moskwa zaś chce usankcjonowania planu minimum, jakim jest zajęcie pewnej części terytorium dawnego ZSRR, przywłaszczenie jej oraz wasalizacja Ukrainy.
Ale jak wiemy, na drzwiach MID-u [MSZ Rosji – przyp. red.] przybito dwie kartki. Dwa traktaty – nawet nie projekty; „Macie je podpisać” – zażądano. Oczywiście to były non-startery, jak to się mówi w języku dyplomatycznym. Tego nie można było podjąć. O co chodziło w tych traktatach? O co chodzi w myśli strategicznej Putina? Raz, zbieranie ziem ruskich; dwa, szara strefa tutaj, w Europie Środkowej; i trzy, większa zmiana porządku międzynarodowego – przejście od porządku liberalnego do brutalnej, nagiej, wielobiegunowej teraz power politics. To jest jego imaginarium.
Taki był jego zamiar. Po sposobie wyjścia Stanów Zjednoczonych z Afganistanu sądził, że ma do czynienia z cieniasami, ze Sleepy Joe’m. Uwierzył Trumpowi! To miało być coup de grace, ostatnie uderzenie w porządek liberalny – zabieracie się, teraz przechodzimy do porządku power politics, gdzie kto decyduje? Tacy jak my – bandyci na czele wielkich mocarstw. Miało to być przyspieszenie tego przejścia: nie bawimy się już w te wszystkie normy, wartości. Będzie tak, jak my chcemy. I sądzili, że to zostanie przyjęte także w Europie Zachodniej, bo przecież oni w daleko idącym stopniu skorumpowali Europę Zachodnią.
Ale gdy nagle niedźwiedź zaryczał i pokazał swoje straszne oblicze, to po stronie zachodniej doszło do otrzeźwienia. Biden się odwinął. Mamy do czynienia z interesującą konsolidacją Zachodu na każdym poziomie. Unia Europejska daje 50 miliardów euro. NATO – 100 miliardów dolarów, mówi Stoltenberg; ile będzie w tym środków amerykańskich, nie wiemy (chodzi o fundusz, który ma być zatwierdzony na lipcowym szczycie w Waszyngtonie). Nawet gdyby wrócił Trump, to byłoby tu takie założenie, że damy sobie radę, musimy się zbudować. „Jeśli zechcesz, to się dołącz, ale niczego nie narzucaj. Nie mów nam, że musimy szybko się podpisać pod jakimś kompromisem z Rosją”. Bo czyim kosztem odbyłoby się zakończenie wojny w 24 godziny, które zapowiada Trump? Najpierw Ukrainy, potem Europy. To nie wchodzi w grę. Europejczycy mężnieją. Wolno to trwa, ale jednak mężnieją. Mamy Napoleona w spódnicy w osobie Ursuli von der Leyen, Niemcy się ożywili, jest Tusk i Macron.
Adam Olechowski, nauczyciel akademicki, dziennikarz; oficer rez. WP: Przede wszystkim uważam, że na Ukrainę należy spojrzeć w kontekście szerszym, globalnym. A tu widzimy, że kształtuje się nowy ład międzynarodowy, w którym główną rolę mogą odgrywać Chiny. W pewnym alegorycznym sensie Chiny są bowiem bliżej, niż nam się wydaje. W 2009 roku w Chongqingu pokazano mi określony mianem „jedna rzeka, trzy oceany” projekt połączeń lądowych i morskich do różnych miejsc na świecie, między innymi do polskiego Szczecina. Obecnie projekt ten zyskał swoje ucieleśnienie w stanowiącej dla Chin priorytet ekonomicznej inicjatywie „Pasa i szlaku”. Ważnym punktem na tym szlaku jest właśnie Ukraina. Przykładem może być leżący koło Odessy terminal morski Piwdennyj. Może dlatego chiński konsulat w Odessie prezentuje się okazalej niż niejedna ambasada. Jego wygląd może być swego rodzaju dowodem chińskiego zainteresowania Ukrainą. Na pewno więc po zakończeniu wojny rosyjsko-ukraińskiej Pekin będzie chciał mieć tu coś do powiedzenia. Oczywiście nie można zapominać o stosunkach łączących Chiny i Rosję. To między innymi ważna także z militarnego punktu widzenia współpraca w zakresie nawigacji satelitarnej, a także rosnąca sprzedaż chińskich ciężarówek do Rosji. Samochody ciężarowe są przecież sprzętem podwójnego militarno-cywilnego zastosowania. Transport wojskowy, szczególnie w strefach przyfrontowych, oparty jest właśnie o samochody ciężarowe.
Mówiąc o Ukrainie, musimy też uwzględnić także wątek regionalny – turecki. W tejże Odessie prężnie działają tureckie firmy budowlane. Można powołać się także na porozumienie między carem a sułtanem, w którym była mowa, iż jeżeli Rosja nie będzie w stanie utrzymać Krymu to kontrolę nad nim przejmie Turcja.
Na przyszłość Ukrainy nie możemy patrzeć wyłącznie z perspektywy interesów Europy. Nie możemy zakładać, że Europa będzie odgrywała tam decydującą rolę. Musimy liczyć się także z tym, co powiedzą inni i co będą chcieli tam ugrać.
Co się tyczy tej wojny – jej porównanie do I wojny światowej nie jest tak do końca właściwe. Każda epoka ma swoje wojny. Pewną analogią wydawać się może pozycyjny charakter działań zbrojnych. Ale ta wojna toczy się przecież także na innych płaszczyznach. Przede wszystkim na płaszczyźnie informacyjnej. W tym kontekście mowa jest już o wojnie kognitywnej, której celem jest zamknięcie nas w wytworzonej przez przeciwnika bańce informacyjnej. Wojna ta toczy się także w cyberprzestrzeni. W pewnym sensie jest ona tajna – o wielu atakach cybernetycznych, także i na nasz kraj, nie wiemy, bo nie jesteśmy o nich informowani, chociażby dlatego, żeby nie wywoływać niepotrzebnej paniki. W dodatku ataki takie prowadzone były na długo przed lutym 2022 roku, m.in. na sieć energetyczną w Kijowie w 2015 i 2017 roku. Cechą obecnej wojny są także zmasowane ataki rakietowe na infrastrukturę krytyczną. Kolejną rzeczą odróżniającą obie wojny jest szerokie wykorzystanie dronów, zarówno tych latających, jak i pływających. Ciekawostką może być fakt, że pierwsze doświadczenia ze sterowanymi radiem samolotami prowadzone były właśnie w latach I wojny. W latach trzydziestych w ZSRR prowadzono także prace nad sterowanymi radiem czołgami, tzw. teletankami.
Inną specyfiką tej wojny jest obecność w szeregach walczących armii obcych najemników – zarówno po stronie Ukrainy (która nadaje im nawet czasowe obywatelstwo), jak i Rosji. W przypadku Rosji nie chodzi tylko o osławioną Grupę Wagnera, lecz także o walczącą po stronie Donieckiej Republiki Ludowej tzw. Interbrigadę (brygadę międzynarodową), w szeregach której znajdują się ochotnicy z Francji i Niemiec. Nawiązanie do walczących w hiszpańskiej wojnie domowej 1936 roku po stronie Republiki Hiszpańskiej brygad międzynarodowych nie jest przypadkowe. Sugeruje ono bowiem, iż – tak jak wtedy – przeciwnikiem międzynarodowych ochotników są faszyści.
Reasumując, trudno powiedzieć, jak potoczą się sprawy. Żartobliwie mówiąc, nie powiedziałby nam tego nawet wspomagany przez czarnego kota i wyposażony w szklaną kulę jasnowidz. Trzeba więc być przygotowanym na różne scenariusze rozwoju sytuacji. Nawet te najbardziej dla nas niekorzystne.
Zdzisław Jacaszek, wiceprezes Stowarzyszenia Współpracy Polska-Wschód: Niepokoi mnie oddziaływanie tego, co się obecnie dzieje, na kondycję społeczeństwa. Jakimi narzędziami się posługiwać, żeby uniknąć, a przynajmniej złagodzić długofalowe negatywne tego efekty? Czy edukacja, która jest nie tylko naszą polską słabością, ale i europejską, jest zdolna łagodzić te skutki? Jak można modelować działania kultury, żeby można było nieagresywnie wchodzić w sferę mentalności, przeciwstawiając się narastaniu lęków i wywoływaniu złych emocji? Bo to, że agresja propagandy była (od czasów Greków), jest i będzie – tylko raz bardziej, raz mniej nasilona – jest oczywiste. Doktor Olechowski napomknął jednak o agresji w świadomość. Warto będzie na ten temat rozpocząć kiedyś nową rozmowę.
Zbigniew Wróbel, przedsiębiorca i menedżer (m.in. b. prezes PKN Orlen SA, wiceprezes PepsiCo na Europę Centralną i Wschodnią), autor artykułu Zjednoczone Stany Europy. Marzenie, fikcja czy cel? na reshumana.pl: Bardzo małą uwagę przywiązujemy do najważniejszego moim zdaniem tematu – zjednoczenia Europy. To, co teraz powiem może będzie trywialne, ale warto przypomnieć: świat liczy się tylko z silnymi. A my w Europie prowadzimy pozorną grę zjednoczeniową. Handlujemy wewnętrznie, troszeczkę sobie pomagamy, ale od dłuższego czasu proces integracji jakby się zatrzymał. Jasne, że siły środkowe będą ten proces hamować. Jasne, że daleko nam do ekumenizmu etnicznego. Jasne, że tożsamość, nacjonalizmy i obyczajowe ograniczenia… Wszystko to wiemy. Ale zjednoczenie to dzisiaj imperatyw naszego przetrwania. To warunek sine qua non zbilansowania ekonomiczno-militarnego świata z Europą – inaczej dokona się ono bez niej. My, jako Europa, musimy akcelerować procesy integracyjne w sposób bardziej zorganizowany, zdeterminowany, ale i formalny. To jest główny cel na dziś, a w szczególności na czas powojenny. I powtórzę za Konfucjuszem, nie będę tu nowatorski, że każda wielka podróż zaczyna się od pierwszego kroku. A my przestaliśmy iść. Zatrzymaliśmy się, akceptując status quo, podczas gdy rydwany „czarnych rycerzy” gnają do przodu…
Druga kwestia, którą chcę poruszyć: świat po wojnie będzie wymagał wykonania paru ruchów, które będą niezbędne, choć nam się nie podobają. Będziemy musieli poczynić jakieś ustępstwa wobec Chin, uznać ich odmienność także w postrzeganiu praw człowieka, bo dzisiaj to jest jeden z głównych graczy w globalnej polityce. Powinniśmy wykazać się większą aktywnością w docenianiu tego partnerstwa i szukaniu tego, co nas może łączyć – a nie karcić… Chiny mają oczywiście swoje problemy wewnętrzne, ale Xi Jinping zaczyna tworzyć cesarstwo w kierunku „Państwo Środka do środka”, jednocześnie zbrojąc się i zajmując ekonomicznie całe obszary południowego Pacyfiku i Afryki. Dlatego musimy być przygotowani na „coś”. Obserwując wojnę w Ukrainie Chińczycy trochę cofnęli się w sprawie Tajwanu – co wcale nie oznacza, że już nie chcą dokonać aneksji. Ja uważam, że oni to zrobią – tylko poczekają. Lepiej się przygotują, wyciągną wnioski… Jak to w Chinach.
Putin szuka sojuszników wśród podobnych sobie. My też to robimy. Ale powinniśmy też neutralizować tych, do których potencjalnie pójdzie Rosja. W tym Chiny, Koreę Północną. Zmniejszać presję i polaryzację w obliczu zagrożenia wojnami kontynentalnymi. Jak mawiają Amerykanie: dbaj o swego klienta, bo kto inny zadba…
Kolejną sprawą jest niezbędne dozbrojenie państw wschodniej flanki (czyli nas), żeby wyrównać, a nawet przewyższyć stan zabezpieczenia militarnego w porównaniu z pozostałymi krajami dojrzałej cywilizacji natowskiej. Bo to my, sąsiedzi Rosji, jesteśmy frontem! Tu przebiega linia frontu! I to u nas powinno być najwięcej, najsilniej i najnowocześniejszej, żeby trzymać tę granicę w ryzach, gdy przyjdzie taka potrzeba. Mówi się o tym, ale nic się nie robi; no, dobrze – teraz zaczyna się coś robić. Co w tej sprawie wykona główny rozgrywający w NATO, okaże się, jak Trump zostanie prezydentem. Obawiam się, że zostanie. Niedawno spędziłem miesiąc z Amerykanami z tak zwanej górnej półki, ludźmi rozsądnymi, odnoszącymi sukcesy w biznesie – i oni mówią, że Trump musi wygrać! Ponieważ niezbędne jest przywrócenie od nowa supremacji najważniejszych wartości (wiadomo jakich), które w Stanach Zjednoczonych zostały zagubione.
I ostatnia rzecz, którą musimy po wojnie osiągnąć, to wygrana w tak zwanym skoku technologicznym. W energetyce, AI, cyberprzestrzeni. Ostatnim obszarem w nauce i gospodarce, który nie rozwinął się w ciągu ostatnich stu lat, jest energetyka. Jak my chcemy lecieć na Marsa i zdobywać kosmos, skoro nie umiemy pozyskać i użyć energii w sposób radykalnie odmienny od tego, czym dzisiaj dysponujemy? Ale to się wydarzy! Podejrzewam, że my w tym gronie wszyscy coś wiemy – o wodorze, kosmicznej plazmie, kolejnych jądrowych eksperymentach. A gdzieś tam są ludzie, którzy wiedzą dużo więcej i nad tym pracują. To jest niezbędne dla ludzkości i jej uniwersalnej przyszłości.
Co musi się wydarzyć, żeby ta wojna się skończyła? Musi zostać osiągnięty kompromis, o którym wszyscy wiedzą, tylko wstydliwie o tym nie mówią. Powoli opinia publiczna na świecie dostrzega, że cel długoterminowego osłabienia Rosji jest niemal osiągnięty. Ale niezależność Ukrainy w jej niedawnym kształcie wydaje się tak bardzo zagrożona, że utrzymanie jej wschodnich regionów i Krymu może wkrótce przestać być warte traconych istnień ludzkich (nawet nie ponoszonych nakładów finansowych, chociaż one też nie są do pominięcia). Póki jeszcze można, zanim Trump się rozpanoszy, trzeba przyłączyć do Unii Europejskiej pozostałą część Ukrainy. I włączyć ją do tego procesu, o którym przed chwilą mówiłem – integracji Europy, i zakończyć tę wojnę. A potem się martwić, jak te utracone terytoria odzyskać. Bo za chwilę nawet to nie będzie nam dane. Powtórzę za klasykiem: w polityce najmniej trwałe są sojusze i granice. Jeśli powstałaby Zjednoczona Europa, granice przestałyby być problemem – i to jest problem Putina.
Władysław Sokołowski, Wydawnictwo „Poznanie”, b. ambasador RP w Kazachstanie: Ta wojna nie zaczęła się 22 lutego 2022 roku, nie zaczęła się w roku 2014, ani nawet w momencie, kiedy Ukraina ogłosiła niepodległość. Ta wojna być może trwała wcześniej, jeszcze za czasów Związku Radzieckiego. Formułuję tę hipotezę na podstawie analiz, jakie przez wiele lat regularnie pisałem w Instytucie Studiów Wschodnich. Szukałem różnic, rozbieżności interesów, zderzeń między Rosją a Ukrainą i innymi krajami postradzieckimi. Powstała z tego dość duża mapa takich zjawisk i rozbieżności. Tylko że ta wojna trwała wtedy w innej postaci. W końcu 2013 roku te zmagania przyjęły obrót dobry dla Putina. Ówczesny prezydent Ukrainy Janukowycz wracał z Pekinu, od którego dostał 3 miliardy dolarów. W Soczi spotkał się z Putinem, który postawił mu warunki: wchodzimy w 26 projektów, tj. zajmujemy najważniejsze z punktu widzenia gospodarki obiekty. To był m.in. Dniepr (rakiety), Mikołajów (stocznia). Janukowycz się na to zgodził. Ale wkrótce potem był Majdan i te projekty upadły. Zmierzam do tego, że ta wojna się skończy w wymiarze militarnym, ale w istocie będzie trwała nadal. Podczas moich wielu wyjazdów, spotkań, rozmów widziałem, że ta wojna jest w umysłach części elit rosyjskich: „My musimy Ukrainę odzyskać”. I dzisiaj z kimkolwiek byśmy rozmawiali, nawet z przebywającymi za granicą przedstawicielami antyputinowskiej opozycji, usłyszymy: „Krym jest nasz”.
Zdzisław Raczyński, dyplomata, pisarz, redaktor „Res Humana”: Czy wojna w Ukrainie będzie momentem zwrotnym w budowie Unii Europejskiej, wymuszając takie zmiany w funkcjonowaniu UE, które przyniosą organizacji nową jakość? Wojna toczy się u granic Unii, ma bezprecedensowy co do skali charakter i już spowodowała niespotykane wcześniej decyzje i działania UE. Niemniej, oczekiwania, że wojna ukraińsko-rosyjska doprowadzi do wojskowo-technicznej, geopolitycznej i politycznej autonomii strategicznej Unii, nie wydają się uzasadnione.
Jeśli zdystansujemy się od europocentrystycznego oglądu świata, to wojna w Ukrainie wciąż ma regionalny charakter, jest jednym z konfliktów lokalnych. Jej destrukcyjny dla porządku światowego charakter wynika z tego, że agresorem jest Rosja, jedno z mocarstw jądrowych o globalnych ambicjach, a w konflikt pośrednio zaangażowane są USA i państwa UE. W tym znaczeniu jest to pełnoskalowa proxy war XXI wieku, która przywołuje podobieństwa do dwudziestoletniej wojny amerykańsko-wietnamskiej w poprzednim stuleciu.
Po dwóch latach od dnia rosyjskiej pełnowymiarowej agresji 24 lutego 2022 roku oczywiste staje się, że strony stawiają w wojnie cele – Rosja: całkowity podbój Ukrainy; Ukraina: pełne oswobodzenie Krymu i Donbasu – które są nierealistyczne do osiągnięcia. Zatem rozstrzygnięcie nastąpi najprawdopodobniej przy stole rozmów, gdy osiągnąwszy pewne zdobycze terytorialne Rosja napotka na ultymatywną czerwoną linię, wyznaczoną przez Zachód, który z kolei będzie skłonny uznać określone nabytki Rosjan. Wynika z powyższego, że jednym z wymiarów wojny – a z globalnego punktu widzenia, problemem kluczowym – jest przyszły status i wpływy Rosji, ponieważ samo istnienie niepodległej Ukrainy jako państwa sojuszniczego Zachodu nie może już być przekreślone.
Gdy rozwiały się iluzje krótkotrwałego pokoju światowego i ostatecznego triumfu demokracji, powstał problem, jak określić rozchybotany system stosunków międzynarodowych. Nie był to już system dwubiegunowy, ale też hegemonia Stanów Zjednoczonych nie była totalna i niekwestionowana, a kontury nowego porządku nawet nie majaczyły jeszcze we mgle. Wówczas to porządek światowy definiowano trochę jak Boga w teologii prawosławia – przez negację. Ład międzynarodowy określano jako nieprzewidywalny, niestabilny, niepewny, niebezpieczny. W następstwie agresji Rosji na Ukrainę niebezpieczeństwo i nieprzewidywalność porządku światowego się pogłębiły. Ale poprzez kurz wojny wyłaniają się zarysy nowego ładu.
Niezależnie od wyniku wojny i Rosja, i Ukraina pozostaną elementami ładu europejskiego. Zachód stanie wobec zadania, w jaki sposób wkomponować oba państwa w system europejski. Ponieważ Rosja, jako państwo jądrowe, nie może być pokonana, musi być osłabiona na tyle, aby ograniczyła, przynajmniej na kilka dziesięcioleci, swoją zdolność do ekspansji. Nie zamykajmy oczu na tę oczywistość, że dla Rosji (historycznie, od czasów powstania Rusi Moskiewskiej) posiadanie głębi strategicznej na trzech głównych kierunkach było zawsze niezmiennym aksjomatem jej polityki zagranicznej. Oczywiście nie należy utożsamiać pojęcia głębi strategicznej tak, jak pojmuje je rosyjska doktryna, z banalną szarą strefą bezpieczeństwa; to różne pojęcia. Osłabienie Rosji, a zapewne także względne osłabienie całej Europy, w tym UE, przesunie ciężar ciężkości na megakontynencie euroazjatyckim w stronę Chin. Światowy system stosunków międzynarodowych ponownie będzie ciążył w stronę bipolaryzmu, z USA i ChRL jako biegunami, gdyż doświadczenie historyczne uczy nas, że tak zorganizowany świat nie jest wprawdzie lepszy, ale bardziej stabilny i przewidywalny niż ryzyko polianarchii.
Mirosław Słowiński, pisarz, producent filmowy: Nie wiem, czy pytanie, które się w naszej dyskusji bardzo często przewija – jak się ta wojna skończy? – ma optymistyczną odpowiedź. Niedawno generał Andrzejczak, były szef Sztabu WP, publicznie stwierdził, że Rosjanie wyciągnęli wnioski ze swoich porażek i że uczą się szybciej od swoich przeciwników. Ukraina tę wojnę przegrywa. Nie tylko ona, ale również Europa i NATO są w tej chwili, mówiąc krótko, w głębokiej defensywie.
Pytaniem, które tutaj powinno się pojawić, jest: jakie są tego skutki dla nas? Martwimy się Europą, Ukrainą, Rosją, a trochę mało było tutaj wątku polskiego. Osobiście uważam, że absolutnie kluczowe jest pytanie, czy tak naprawdę mamy wiarygodnych sojuszników na wypadek, gdyby doszło do ekstremalnie trudnego konfliktu. Obserwując naszą politykę zagraniczną, miałbym pewne wątpliwości.
Proszę panów, większość ziemi ukraińskiej jest pod kontrolą wielkich oligarchicznych koncernów zachodnioukraińskich. Moja teza jest taka, że ich interes w wejściu do Unii Europejskiej jest co najmniej wątpliwy. Oni robią teraz biznes życia, ponieważ nie mają żadnych rygorów, które nałożyłaby na nich Unia.
Historia ma swoje brutalne prawa. A jakie my mamy gwarancje, że świetnie wyszkolona armia ukraińska, opanowana przez Rosję, nagle nie stanie się naszym przeciwnikiem? Nie wiemy, jak to będzie, ale wiemy, czego się w Ukrainie nie mówi. Prezydent nigdy nie zająknął się w sprawach poważnych rozliczeń polsko-ukraińskich. Te braki wypowiedzi powinny być w naszej polityce traktowane z dużą powagą. Dlaczego nie brać pod uwagę scenariuszy skrajnie niekorzystnych dla nas? Nawet jeśli by je traktować jako historyczne political fiction.
Prof. Andrzej Małkiewicz, Uniwersytet Zielonogórski, współautor książki pt. Wojna nowego wieku? Agresja Rosji przeciw Ukrainie 2022–2023[1]: Z tym głosem muszę popolemizować. Po pierwsze, choć – jak w każdym kraju – i w Ukrainie można znaleźć takich, którzy nie widzą interesu w członkostwie w UE, to nie ulega wątpliwości, że jej władze prowadzą intensywne rozmowy w tej sprawie i dokonały już pod tym kątem wiele zmian swoich przepisów wewnętrznych. Jej przywódcy zapewniają – a osoby z kierownictwa UE to potwierdzają, że w wielu miejscach Ukraina spełnia unijne wymagania. Choć oczywiście wojna w tym przeszkadza. Z pozostałymi tezami też nie do końca się zgadzam, ale żeby nie przedłużać odniosę się tylko do jednej: rozliczenie przeszłości. Z ich perspektywy zbrodnia wołyńska nie była wielkim problemem. Oni tego nie rozumieją. Jestem historykiem, a dodatkowo, ponieważ moja rodzina pochodzi z Wołynia, mam też pewne moralne prawo do tego, aby wyrazić pogląd, iż na świat nie należy patrzeć przez pryzmat dawnych dziejów ani poprzez wariatów, którzy nie rozumieją dnia dzisiejszego; patrzmy na interesy! Inaczej nie powinniśmy współpracować z Niemcami, Węgrami, Szwecją, Litwą… Interes Ukrainy polega na jak najlepszych stosunkach z Polską i z Unią Europejską, a interes polski polega na jak najlepszych stosunkach z Ukrainą. Patrzmy w przyszłość.
Robert Smoleń: Ja także muszę zareagować w tym punkcie. Za bezpodstawne uważam kwestionowanie wiarygodności naszych sojuszy. Co się tyczy aspiracji społeczeństwa ukraińskiego do przynależności do UE, to najlepszym ich dowodem był drugi Majdan, na którym ludzie za tę sprawę ginęli. Jeśli chodzi o pytanie, czy ukraińska armia – która po wojnie bez dwóch zdań będzie jedną z najlepszych armii w Europie – nie zwróci się przeciw nam, to najtwardszą tego gwarancją będzie włączenie Ukrainy do struktur euroatlantyckich. I powiem też, że moim zdaniem kiedyś bardzo będziemy się wstydzić, jako naród, jednostronnego wprowadzenia embarga na produkty ukraińskie (zresztą przy złamaniu podstawowych zasad funkcjonowania wspólnego rynku). Zamknęliśmy granicę, przeszkadzając w ten sposób zaprzyjaźnionemu państwu w przeciwstawianiu się brutalnej agresji. Jest mnóstwo mechanizmów, którymi można było skuteczniej wesprzeć rolników – w sumie nieliczną grupę – którzy finansowo tracili na zniesieniu ceł.
Piotr Szymaniec, profesor Akademii Nauk Stosowanych Angelusa Silesiusa w Wałbrzychu, współautor książki pt. Wojna nowego wieku? Agresja Rosji przeciw Ukrainie 2022–2023: Mam pewną wątpliwość wobec określenia, jakie tu padło, że wojna w Ukrainie jest dla Chin wojną peryferyjną. Ten konflikt być może wpycha Rosję w objęcia Chin, do którego to wepchnięcia Rosja już wcześniej sama była przygotowana mentalnie, kierując się w ten obszar Eurazji. Bo rosyjska wizja bezpieczeństwa i jej polityka zagraniczna miała i ma wychylenie w kierunku południowego podbrzusza – Chin, Indii. Putin i jego reżim sam się pozycjonuje właśnie w tym rejonie geograficznym czy geopolitycznym świata. Więc być może w tej chwili Chiny zdobywają pozycję drugiego hegemona na świecie.
Józef Bryll, prezes Stowarzyszenia Współpracy Polska-Wschód: Serdecznie dziękuję wszystkim panom. Swoimi głosami potwierdzili panowie przynależność do zdroworozsądkowej elity, zdolnej do korygowania pewnych rzeczy zachodzących w naszej Rzeczypospolitej. Gratuluję też autorom książki, która wywołała tę dyskusję. Gdy to będzie możliwe, chcielibyśmy odbyć drugi akt tego spotkania w takim gronie. Dziękuję.
[1] Zob. recenzję na str. 114–116.
Niezależne media publiczne służą obywatelom, społeczeństwu i państwu, ale przede wszystkim demokracji. Media publiczne uzależnione przez formację polityczną, ideologię czy religię prezentują jednostronną wizję świata, antagonizują społeczeństwo i zwykle służą władzy autokratycznej lub wspierają budowę takiej władzy. Zasady prawa medialnego strzegące niezależności mediów publicznych były przez lata niekorzystnie zmieniane, by za czasów rządów PiS zupełnie przestać obowiązywać.
KRRiT do naprawy
Należy sięgnąć po zasady prawne zabezpieczające niezależność mediów z ustawy o radiofonii i telewizji w pierwotnym kształcie, wyeliminowane w późniejszych nowelizacjach.
Pierwszą z nich była rotacyjna wymiana jednej trzeciej składu KRRiT co dwa lata. Przyjęcie rozwiązania, że rządząca formacja wybiera cały skład Rady na całą kadencję posłużyło jej politycznemu uzależnieniu. Drugą zasadą było utrzymanie niezależności członków władz mediów publicznych od organu powołującego. Wybrani członkowie mieli wolne mandaty, nie kierowali się żadnymi instrukcjami. Wybierali członków rad nadzorczych spółek mediów publicznych, którzy po wyborze nie byli od nich uzależnieni i samodzielnie wybierali zarządy tych spółek. Nadzór KRRiT dotyczył przede wszystkim programu i przestrzegania innych wymogów ustawowych. Członkowie zarządów mieli również wolny mandat, niezależny zarówno od prezydenta, parlamentu, jak i członków KRRiT.
Biorąc to wszystko pod uwagę, należy przede wszystkim rozwiązać Radę Mediów Narodowych jako organ niezgodny z Konstytucją, co stwierdził wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 13.12.2016 roku w sprawie powoływania władz mediów publicznych. Kompetencje kadrowe RMN powinny wrócić do KRRiT – jako ciała konstytucyjnego. KRRiT nie spełnia jednak teraz wymogów niezależności opisanych na gruncie europejskiego prawa medialnego, jest skrajnie uzależniona politycznie, nie prowadzi nadzoru regulacyjnego zgodnie z wymogami ustawy. Działa w oparciu o pozaprawną koncepcję „pluralizmu” mediów, zgodnie z którą media publiczne sprzyjały rządzącym prowadząc batalię z komercyjnymi. Toteż należy mocą ustawy rozwiązać obecną Radę i powołać nową. Trzeba przy tym zwiększyć do sześciu liczbę jej członków (co rozwiąże problem większości wymaganej przy decyzjach koncesyjnych), przywrócić rotacyjną wymianę 1/3 jej składu osobowego co dwa lata oraz rozważyć społeczny system wysuwania kandydatów na członków Rady.
W celu umocnienia kolegialnego charakteru Rady należy zapisać w ustawie wymóg, aby wszystkie decyzje administracyjne jej przewodniczącego były następstwem uchwały Rady. Przewodniczący nie mógłby wydawać np. decyzji o ukaraniu nadawcy bez uchwały kolegium, czy nawet – jak to się zdarza – bez jej wiedzy. Oznaczałoby to też, że przewodniczący nie mógłby odmówić podpisania decyzji, za którą nie głosował, a która uzyskała w głosowaniu wymaganą większość.
KRRiT powinna wyłaniać w otwartych konkursach członków rad nadzorczych spółek mediów publicznych. Kandydatów mogłyby desygnować organizacje społeczne, związki twórcze, izby gospodarcze. Za właściwe trzeba uznać wnioski grupy ekspertów, spisane przez Karola Kościńskiego w materiale pt. Media obywatelskie – założenia ustawy o mediach służby publicznej z listopada 2023 roku. Prace Rady winny stać się jawne, powinna ona być otwarta na dyskurs z rynkiem medialnym. Jednak propozycję sformułowaną w powyższym opracowaniu, aby Radę można było odwołać po odrzuceniu sprawozdania rocznego tylko przez dwie izby parlamentu lub jedną izbę po potwierdzeniu przez prezydenta RP, należałoby odrzucić – sprzyjałoby to próbom odwołania Rady przy układach politycznych stwarzających taką możliwość.
Finansowanie mediów publicznych
System opłat abonamentowych jest w założeniach solidarną daniną publiczną wspomagającą ważny interes publiczny. W praktyce okazał się on niewydolny, źle egzekwowany i niemoralny. W istocie abonament płacą tylko ci, którzy w przeszłości zarejestrowali odbiorniki, często osoby starsze, emeryci. Oni także płacą kary nałożone przez Pocztę Polską, która pobiera opłaty abonamentowe w przypadkach, gdy z różnych powodów życiowych przerwą płacenie. Nie istnieje sprawny sposób sprawdzenia faktu posiadania odbiornika „gotowego do użycia”. Z ustawowej definicji odbiornika wynika, że wszyscy (lub prawie wszyscy) powinni płacić opłatę abonamentową. W praktyce robią to zwykle ci, którzy najmniej korzystają z internetu, a wręcz osoby wykluczone cyfrowo. Tę niesprawiedliwą opłatę utrzymał PiS przez cały okres sprawowania władzy. Głównie dlatego, że stanowiło to wygodny pretekst, aby media publiczne finansować z budżetu pod pozorem rekompensaty za ubytek opłat na skutek zwolnienia z tej powinności poszczególnych grup społecznych w latach minionych, bez ekwiwalentu we wpływach abonamentowych.
Co gorsza, wszystko wskazuje na to, że nie ma sposobu reaktywowania sprawnego, akceptowanego społecznie systemu abonamentowego. Abonament powinien być ustawowo zniesiony, a zaległości tych, którzy niegdyś zarejestrowali odbiorniki, powinny zostać umorzone wobec braku możliwości egzekucji rzeczywistych zobowiązań tych osób, które nigdy go nie płaciły.
Propozycja wspomnianego dokumentu Media obywatelskie…, aby abonament zastąpić niższą, powszechną składką audiowizualną (którą objęci byliby podatnicy, czyli osoby pracujące lub prowadzący działalność gospodarczą) nie wydaje się właściwa. Dla rodzin, w których kilku dorosłych pracuje, suma składek audiowizualnych mogłaby okazać się wyższa, niż obecny „rodzinny” abonament. Poza tym należy spodziewać się silnego oporu wobec tej powinności, która dla dwóch trzecich dorosłych, niepłacących nigdy abonamentu, byłaby – może niedotkliwą – jednak nowością.
W tym stanie rzeczy wydaje się, że media publiczne powinny być finansowane z budżetu państwa. W ostatecznym rozrachunku nie ma przecież różnicy, czy płacimy podatek (quasi-podatek) bezpośrednio, czy pośrednio. System finansowania mediów publicznych powinien być tak skonstruowany, żeby gwarantować niezależność finansową tych mediów. Nie powinien opierać się na nakładach na media publiczne określanych w corocznej ustawie budżetowej, w której ich wysokość może być zależna od interesu politycznego większości parlamentarnej. Lepsze wydaje się być ustawowe zobowiązanie ministra finansów do przekazania na rachunek mediów publicznych (prowadzony przez KRRiT) odpisu od prognozowanych, kwartalnych wpływów z PIT i CIT, w określonym z góry procencie. Faktyczna należność byłaby korygowana podczas ustalania następnej, kwartalnej kwoty. Taki system byłby niezależny od konfiguracji politycznej i opinii aktualnego ministra.
Status prawny nadawcy publicznego
Nie ma wystarczających powodów do zmiany statusu prawnego mediów publicznych jako spółek skarbu państwa, z nadzorem właścicielskim odpowiedniego ministra i z wyłączeniem spraw programowych z obszaru jego kompetencji. Minister powinien zachować prawo do powoływania jednego członka rady nadzorczej celem bieżącego nadzoru na sprawami finansowymi spółki i jej kondycji ekonomicznej. Jego kodeksowe uprawnienia powinny być uzupełnione prawem do zgłaszania w ciągu roku obliczeniowego (niezobowiązujących władze spółki) uwag finansowo-ekonomicznych i propozycji z tego zakresu. Sposób ich wykorzystania byłby oceniany przez walne zgromadzenie.
Dotychczasowym, niestety ledwie dostrzegalnym problemem mediów publicznych, była ich komercjalizacja, prowadzona zwykle pod płaszczykiem realizacji powinności publicznych. Media publiczne walczą o miejsce na rynku, kierując się tymi samymi parametrami, co media komercyjne, czyli oglądalnością i wysokością wpływów reklamowych. Widać to przede wszystkim w przypadku rynku telewizyjnego, na którym od lat ścierają się trzy grupy telewizyjne związane z TVP, TVN i Polsatem. Rzecz w tym, że zgodnie z prawem europejskim pomoc publiczna przysługuje tym przedsiębiorcom, którzy realizują przedsięwzięcia niekoniecznie opłacalne rynkowo, ale ważne ze względów społecznych. Media publiczne korzystają z preferencji finansowych jedynie dlatego, że realizują (a w bieżącym stanie rzeczy – powinny realizować) programy trudniejsze, o wyższej wartości merytorycznej, warsztatowej lub estetycznej, bardziej specjalistyczne lub odpowiadające potrzebom tzw. kultury wyższej. Niczego złego nie ma w muzyce disco polo (szczególnie odpowiednio dawkowanej), ale konkurowanie w tym obszarze z komercyjnymi stacjami świadczy o kompletnym niezrozumieniu powinności służby publicznej i zasad finansowania mediów. Zapisy ustawy o radiofonii i telewizji, dotyczące programów mediów publicznych, okazały się niewystarczające. Potrzebne jest zatem bardziej precyzyjne określenie, jakie konkretne potrzeby społeczne powinny zaspokajać media publiczne i jakim programom powinny być one przypisane. Trzeba rozważyć kwestię zapisów precyzujących jakość programów (audycji) publicznych. Ze swojej natury takie wymogi są trudno weryfikowalne, dlatego bardziej precyzyjne kryteria oceny programowej powinny dotyczyć kanałów tematycznych. Ich tematyka jest bowiem obecnie przypadkowa, raczej dyktowana poszukiwaniem nisz rynkowych lub koniecznością utylizacji reklam.
Struktura mediów publicznych
Interesująca wydaje się propozycja z opracowania Media obywatelskie… dotycząca tego, by połączyć regionalne rozgłośnie radiowe Polskiego Radia i wojewódzkie oddziały TVP. Powstałyby silne, wojewódzkie ośrodki medialne, bliskie koncepcji społeczeństwa obywatelskiego i Polski samorządnej. Taka konwergencja pozwoliłaby na oszczędności administracyjne i organizacyjne. Kwestią do ustalenia pozostaje utrzymanie nazw tych jednostek jako znanych i uznanych na rynku marek. Według tej propozycji nowe podmioty medialne miałyby wspólny portal internetowy. Obecna warszawska centrala TVP z siedzibą na ulicy Woronicza w Warszawie pozostałaby stacją ogólnopolską. Podobnie jak Polskie Radio z siedzibą na stołecznej ulicy Malczewskiego, które ma krajowy zasięg.
Ogólnopolskie media publiczne powinny być nadawcami kilku programów, dyktowanych potrzebami społecznymi, określonymi w ustawie. W przypadku telewizji publicznej mogłyby to być trzy ogólnokrajowe, wielotematyczne, rozsiewane naziemnie (również w innych formach przekazu)i powszechnie dostępne programy:
– Program I – informacyjno-publicystyczny, poświęcony bieżącym wydarzeniom i poznaniu ich istoty w kontekście politycznym, ekonomicznym, gospodarczym, historycznym i narodowym;
– Program II – kulturalno-rozrywkowy, poświęcony sztuce, teatrowi, filmowi, muzyce (kulturze wyższej);
– Program III – społeczno-obywatelski, poświęcony aktywności społecznej, gospodarczej i kulturalnej małych ojczyzn, czyli miast, miasteczek i wsi.
Program III powinien być efektem współpracy programowej z koncesjonowanymi nadawcami lokalnymi.
Programy telewizji publicznej powinny być objęte zasadą must carry – must offer i mieć zagwarantowane pierwsze miejsca w zestawieniu stacji do wyboru przez abonenta. Również liczba kanałów tematycznych powinna być określona. Mógłby to być m.in. kanał naukowo-edukacyjny, którego zadaniem byłoby np. przygotowanie wraz z właściwym ministerstwem zdalnej edukacji dzieci i młodzieży na wypadek szczególnych okoliczności. A także kanał poradnikowo-zdrowotny, realizujący też zadania z zakresu zdrowia publicznego, oświaty seksualnej oraz propagowania zasad higieny i zdrowego odżywiania się. Ponadto oczywiście kanał sportowy, wraz z utrzymaniem zasady obowiązku transmisji naszych reprezentacji narodowych czy reprezentantów w imprezach najwyższej rangi. Warto byłoby utrzymać program Polonia, którego kształt powinien powstać w porozumieniu z Ministerstwem Spraw Zagranicznych.
Media publiczne w nowym kształcie powinny jednak zachować obecne prawa do reklam, wówczas groźba ich komercjalizacji byłaby mniejsza. Przerwy reklamowe nie powinny być uciążliwe dla widzów i słuchaczy. Rozważyć można zakaz reklam w weekendy i święta. Niekomercyjny charakter mediów publicznych skutkować może większym zróżnicowaniem treści reklam zlecanych różnym nadawcom. Wydaje się, że reklamy centralnych urzędów administracji państwowej i rządowej powinny być obligatoryjnie zamieszczane w mediach publicznych, finansowanych ze środków obywateli-widzów. Byłaby to pewna nowość, wprowadzająca jasność przekazu rządowego i uniemożliwiająca w pewnym sensie propagandę. Rozważyć należy możliwość uwzględnienia dochodów z reklam w wysokości środków przekazywanych z budżetu państwa. W związku z tym w ustawie medialnej trzeba byłoby uwzględnić dyspozycję prawną do wydania przez KRRiT rozporządzenia precyzującego podmioty zobligowane do zamawiania reklam u nadawców publicznych.
Skończyć z centralizmem!
Słabością polskiego rynku informacji jest jego centralizm. To po części efekt próby narzucenia społeczeństwu ideologicznej wizji państwa i umocnienia władzy stojącej na straży tej wizji. W praktyce działo się to kosztem społeczeństwa obywatelskiego i społeczności samorządowych, lokalnych. Tym należy tłumaczyć ustawową marginalizację małych nadawców lokalnych, którzy zgodnie z prawem traktowani są na równi z największymi, także międzynarodowymi, nadawcami komercyjnymi. Stąd wszystkie wymogi prawne i obciążenia, które nie mogą być pokryte z dochodów z lokalnych, płytkich rynków reklamowych. Koncesjonowani nadawcy lokalni to fenomen polskiego rynku telewizyjnego. Często swe istnienie zawdzięczają pasji, a wręcz poświęceniu konkretnych osób w służbie lokalnej społeczności. Pomimo faktu, że wymogi art. 21. ustawy o radiofonii i telewizji nie dotyczą lokalnych stacji, w praktyce zadania publiczne są realizowane przez nie w większym stopniu, niż w przypadku telewizji publicznej. Wydaje się, że obecnie, gdy doceniamy wartość społeczeństwa obywatelskiego i lokalnych społeczności, lokalni nadawcy powinni być objęci nowymi regulacjami prawnymi.
W ustawie medialnej należy uwzględnić definicję mediów lokalnych. Mogłaby ona precyzować je np. jako nadawców wielotematycznych koncesjonowanych programów telewizyjnych, związanych z lokalną społecznością, działających na rynkach o potencjalnej liczbie odbiorców nieprzekraczającej miliona (zasięg techniczny). Jeśli tacy nadawcy wykażą na ustalonej próbie programowej, że ponad 60% ich programu obejmują informacje, publicystyka i relacje o treści lokalnej – powinny nabywać prawa do podpisywania kart powinności, podobnie jak nadawcy publiczni, którzy to corocznie czynią i są zeń finansowo i merytorycznie rozliczani. Tym samym mieliby możliwość podpisania również umowy z trzecim programem TVP, którego społeczno-obywatelski charakter opierałby się na materiałach i treściach pozyskanych w drodze tej współpracy. Rozwiązanie takie pozwoliłoby utrzymać podmiotowy charakter finansowania programów misyjnych, z wykorzystaniem procedur już istniejących.
Sprawa nadzoru
Należy powołać nowy, oddzielny podmiot zajmujący się szeroko pojętą obsługą mediów publicznych, niezależnie od zadań programowych. W pewnym sensie byłby on wzorowany na rozwiązaniu funkcjonującym w Stanach Zjednoczonych, gdzie istnieją: NPR (National Public Radio) oraz CBP (Corporation for Public Broadcasting) i PBS (Public Broadcasting Sevice). Zakres obsługi powinien być przedmiotem dyskusji – na pewno nie chodzi o cenzurę, która konstytucyjnie jest w Polsce zakazana. Powinnością nadawcy publicznego powinien pozostać głównie program, a inne powinności, które mogą być prowadzone przez podmiot obsługujący media publiczne w sposób bardziej efektywny i ekonomiczne uzasadniony, powinny być mu powierzone. Mogłaby to być spółka Skarbu Państwa, podległa ministrowi kultury i dziedzictwa narodowego, której zadaniem byłoby np. ustalenie w porozumieniu z nadawcami publicznymi niezbędnej dla ich potrzeb bazy produkcyjnej i emisyjnej oraz zagospodarowanie lokali i sprzętu ponadwymiarowego (poprzez sprzedaż, wynajem, przystosowanie do własnych potrzeb). A także produkcja lub obsługa programów radiowych i telewizyjnych, na zamówienie lub z własnej inicjatywy, po cenach promocyjnych dla nadawców publicznych, zaś rynkowych – dla nadawców komercyjnych. Wreszcie bieżąca obsługa emisji programów mediów publicznych w oparciu o umowy z operatorami telekomunikacyjnymi oraz usługi telemetrii. Osiągnięto by tą drogą stan oddzielenia technicznej materii od treści. I zburzono przy okazji „bizancjum środków trwałych”, które powinny być inaczej niż dotychczas zagospodarowane.
Rady programowe i dziennikarze
Dotychczasowe doświadczenia pokazują małą efektywność rad programowych, z których w nowych rozwiązaniach legislacyjnych należy zrezygnować. Nie ma potrzeby przenoszenia sporu politycznego do mediów publicznych ani swoiście rozumianego nadzoru polityków nad medialnym przekazem. Mogłoby je zastąpić jedno społeczne ciało (typu „rady wrażliwości społecznej”), złożone ze znawców medialnych, ekspertów i autorytetów moralnych w liczbie kilkunastu osób, działające przy KRRiT, oceniające wybrane programy na zlecenie Rady lub z własnej inicjatywy. KRRiT byłaby zobligowana do upowszechniania stanowiska tego ciała, choć nie powinno ono być dla Rady obligujące.
Niezwykle ważnym problemem jest status dziennikarza mediów publicznych, który po 8 latach poprzednich rządów szoruje po dnie i z trudem odzyskuje obecnie znaczenie. Wykonywanie tego zawodu powinno wiązać się z wysokim prestiżem społecznym i zawodowym, bycie propagandystą powinno być zarezerwowane dla innej profesji. Należy w ustawie medialnej określić wymogi formalne i deontologiczne stawiane dziennikarzom mediów publicznych. Po okresie stażowym dziennikarz powinien otrzymywać nominację na dziennikarza mediów publicznych, być może także składać przysięgę wierności służbie publicznej przed KRRiT. Z nominacją powinny wiązać się stosowne apanaże zawodowe; adekwatne zarobki, gwarancja pracy (niemożność zwolnienia z wyjątkiem zawinionych ciężkich naruszeń dyscypliny pracy), świadczenia socjalne, szkolenia. Również utrata tytułu dziennikarza mediów publicznych powinna być dotkliwa, a nawet stygmatyzująca. W mediach publicznych nie byłoby możliwości podpisywania kontraktów „gwiazdorskich” – jako wyjątkowo obrzydliwej patologii czasu przeszłego dokonanego.
Nakreślona tu koncepcja nie jest ostateczna ani kompleksowa. Wskazuje jedynie na kluczowe zagadnienia wymagające interwencji ustawodawcy. A jest pora po temu – obecna ustawa o radiofonii i telewizji, mimo swoich wielkich zalet, jest aktem matuzalemowym, wymagającym zmiany. Wierzę, że można tego dokonać, wychodząc naprzeciw nowym czasom.
Witold Graboś, członek KRRiT w latach 1995–2001 i 2010–2016.
Tegoroczne wybory samorządowe – wbrew większości sondaży przedwyborczych – nie przyniosły zasadniczych zmian na polskiej scenie politycznej. Pod pewnymi względami były one powtórzeniem wyborów parlamentarnych z października zeszłego roku (pierwsze miejsce Prawa i Sprawiedliwości, ale większość uzyskana przez koalicję demokratyczną, wyraźny podział na miasto i wieś oraz jeszcze bardziej wyraźny wpływ wykształcenia na wybór opcji politycznej). Buńczuczne wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego o rzekomym zwycięstwie brzmią w tym kontekście niepoważnie. W sejmikach wojewódzkich stan posiadania Prawa i Sprawiedliwości skurczył się do co najwyżej pięciu województw – w podlaskim utrzymanie się PiS u władzy zależy od tego, jak zachowa się jedyny radny wybrany z listy Konfederacji. Koalicja Obywatelska umocniła swą wiodącą pozycję, ale musi też mieć świadomość tego, że w dziesięciu województwach rządzić może jedynie w koalicji z Trzecią Drogą, w tym w jednym (łódzkim) także z udziałem Lewicy. Natomiast bezspornym powodem do zadowolenia dla koalicji demokratycznej jest sukces jej kandydatek i kandydatów w wyborach prezydentów miast.
Z tak zarysowanego obrazu sceny politycznej wynikają wnioski dla wszystkich głównych ugrupowań politycznych. Stosunkowo najprościej wyglądają one dla tak zwanej Zjednoczonej Prawicy. Nie poniosła ona druzgocącej klęski, co wróżyły jej dość liczne sondaże, ale nie zdołała wydobyć się z zapaści politycznej, którą spowodowała przegrana w październikowych wyborach. Czeka ją niemal pewna porażka w czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego, spotęgowana tym, że ten rodzaj wyborów zawsze przyciąga liczniej wyborców lepiej wykształconych, wśród których Prawo i Sprawiedliwość nie cieszy się popularnością. W nieco dalszej perspektywie są też przyszłoroczne wybory prezydenckie, które będą stanowiły dla prawicy poważny problem, między innymi dlatego, że w odróżnieniu od Koalicji Obywatelskiej nie ma ona w tej chwili kandydata tak znanego i popularnego, by mógł liczyć na sukces. Obóz prawicowy będzie więc trwał na pozycjach silnej, ale politycznie izolowanej opozycji, co w nieco dalszej perspektywie może prowadzić do jego dekompozycji, zwłaszcza w przypadku odejścia prezesa Kaczyńskiego.
Koalicja Obywatelska i oba ugrupowania Trzeciej Drogi ponownie przekonały się, że tylko działając razem, mają szansę na sukces. To się zapewne nie zmieni, gdyż istnieje w Polsce centrum polityczne, zbyt konserwatywne, by stopić się w jedną formację z przesuwającą się na lewo Koalicją Obywatelską, a zarazem zbyt silnie przywiązane do wartości demokratycznych, by sprzymierzyć się z Prawem i Sprawiedliwością. Współpraca KO i Trzeciej Drogi jest i pozostanie warunkiem obrony polskiej demokracji przed recydywą populistycznego autorytaryzmu i utrzymania silnej pozycji Polski w Unii Europejskiej. Współpracy tej może jednak zaszkodzić rywalizacja o stanowisko prezydenta. W wyborach 2020 roku Szymon Hołownia zajął trzecie miejsce, znacznie ustępując liczbą uzyskanych głosów Rafałowi Trzaskowskiemu. Gdyby teraz te dwa ugrupowania zdołały się porozumieć i wystawić wspólnego kandydata, byłoby to gwarancją ich sukcesu – zapewne już w pierwszej turze. Nie można jednak wykluczyć, że dojdzie do powtórnej rywalizacji między Trzaskowskim i Hołownią, w której najbardziej prawdopodobnym zwycięzcą okaże się prezydent Warszawy. Cokolwiek się stanie, sprawą dla polskiej demokracji bardzo ważną jest, by te wybory nie nadwyrężyły spójności obozu demokratycznego.
Lewica musi wyciągnąć wnioski z wyborów kwietniowych. Poniosła wyraźną porażkę. W procencie uzyskanych głosów (w wyborach do sejmików) powtórzyła marny wynik z 2018 roku, co oznacza stratę części poparcia uzyskanego w zeszłorocznych wyborach sejmowych. Podstawowy problem Lewicy polega na tym, że nie potrafi ona wyjść z głębokiego kryzysu, który zaczął się dwadzieścia lat temu i spowodował, że ta formacja została zepchnięta na margines sceny politycznej. Nie sprawdziły się oczekiwania, że odważna obrona praw kobiet, zwłaszcza w kontrowersyjnej kwestii zakazu aborcji, przełoży się na głosy oddawane na lewicowych kandydatów w wyborach. Wybory bowiem nie są plebiscytem w jednej – nawet bardzo ważnej – kwestii. Lewica słusznie walczy o zniesienie restrykcyjnego zakazu przerywania ciąży, ale nie powinna łudzić się, że ta jedna sprawa spowoduje radykalną poprawę jej pozycji politycznej.
Nie należę do tych, którzy winą za obecną kondycję lewicy obciążają wyłącznie jej kolejne ekipy kierownicze, choć nie zamykam oczu na popełniane przez nie błędy. Za najważniejszy uważam rozmazanie ideowego wizerunku lewicy jako ugrupowania łączącego sprawiedliwość społeczną z nowoczesną strategią gospodarczą, patriotyzm z zaangażowaniem europejskim, świeckość państwa z obroną praw kobiet, otwarcie na młodzież z szacunkiem dla starszego pokolenia, któremu prawica stara się odebrać dumę z osiągnięć Polski Ludowej. Powrót do tych wartości uważam za warunek niezbędny do odbudowania pozycji lewicy. Niezbędny – ale nie wystarczający. Lewicę od dłuższego czasu osłabia brak autentycznego życia wewnątrzpartyjnego, w tym demokratycznych mechanizmów wyłaniania kierownictwa na wszystkich szczeblach. Wyraźnemu wzrostowi poparcia dla lewicy wśród młodych wyborców nie towarzyszy proces odmładzania składu władz statutowych. Za najważniejszą zaś przyczynę obecnej słabości lewicy uważam brak poważnej refleksji nad tym, czym miałaby ona być w dającej się określić przyszłości. Takiej – trudnej, ale niezbędnej – debaty nie zastąpią nawet najzręczniejsze chwyty propagandowe.
Analiza ukazała się w numerze 3/2024 „Res Humana”, maj – czerwiec 2024 r.
Śmierć przyjaciół jest zawsze przedwczesna. A już zwłaszcza, gdy przychodzi tak nagle, niespodziewanie, przerywając niedokończone rozmowy i projekty, przekreślając umówione spotkania. Gdy przychodzi w wieku niespełna 67 lat.
Adam Kobieracki mógł uważać się za człowieka zawodowo spełnionego. Osiągnął właściwie wszystko, co może zdobyć pracą i talentem zawodowy dyplomata w służbie swojemu państwu: wielokrotnie kierował kluczowym w MSZ Departamentem Polityki Bezpieczeństwa, był przedstawicielem Polski przy ONZ i organizacjach międzynarodowych w Wiedniu, dyrektorem wiedeńskiego Centrum Zapobiegania Konfliktom, wreszcie – pełnił funkcję zastępcą sekretarza generalnego NATO, najwyższe polityczne stanowisko, które dotychczas Polak zajmował w Pakcie Północnoatlantyckim. Gdy jednak rozmawiałem z nim, a przez kilkadziesiąt lat znajomości i wspólnej służby takie rozmowy były codziennością, Adam – zwłaszcza w ostatnich, ciemnych latach rządów PIS – nie krył rozczarowania i zawodu. Świadomość uzasadnionej dumy z dokonań w przeszłości zmagała się w nim z frustracją i poczuciem dojmującej krzywdy. Z niedowierzeniem i niepokojem patrzył, jak nacjonalistyczny prawicowy rząd marnotrawi wieloletni dorobek dyplomatyczny kraju, trwoniąc autorytet i powagę Polski w niezrozumiałych kłótniach z sąsiadami. Troskał się o kondycję polskiej służby zagranicznej, w której rozpychały się moralne i zawodowe miernoty z partyjnego nadania. Bolało go osobiste upokarzanie, gdy tuż przed warszawskim spotkaniem NATO pozbawiono go, największego w Polsce znawcy mechanizmów i procedur Sojuszu Północnoatlantyckiego, jakiegokolwiek wpływu na przygotowania do szczytu, dymisjonując ze stanowiska dyrektora departamentu w MSZ. Przez sześć lat były zastępca sekretarza generalnego NATO był skazany na bezproduktywne przekładanie nic nieznaczących papierów. Tylko choroba i przedwczesna emerytura zaoszczędziły jednemu z najwybitniejszych polskich dyplomatów dodatkowych afrontów, gdyż czekały go zsyłka do archiwum, a później zwolnienie z pracy pod pretekstem, wydumanym przez ministra Raua i jego ideologicznych mocodawców. Bo stokroć mają rację najbliżsi Adama, twierdząc, że ten bolesny okres w jego życiu nie pozostał bez wpływy na przedwczesną śmierć.
Biografia Adama, jego dokonania i sukcesy, jego wypchnięcie na margines dyplomacji odzwierciedlają historię najnowszą naszej dyplomacji i naszego kraju, wszystkie jej wzloty i jej wstydliwe stronice. Bo tworzyli ją tacy ludzie jak Kobieracki, wplatając swoje życie w los naszej wspólnoty, której imię Polska.
Pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Adam Kobieracki rozpoczął w innej epoce, w 1982 roku, gdy w Europie podzielonej na dwa bloki Polsce wyznaczono miejsce po jej wschodniej stronie, w Pakcie Warszawskim. Pierwsze poważne doświadczenie dyplomatyczne Kobieracki zdobywał, uczestnicząc w składzie polskiej dyplomacji w rozmowach rozbrojeniowych o redukcji sil zbrojnych w Europie i o konwencjonalnych siłach zbrojnych w Europie. Dyplomacja wielostronna jest sztuką samą w sobie; zawodowi dyplomaci mówią, że „multilateralka” [od: multilateral, ang. – wielostronny), a dodatkowo jeszcze w kwestiach bezpieczeństwa i rozbrojenia, jest szkołą tak wymagającą, że po niej nie są straszne żadne inne wyzwania dyplomatyczne. Negocjacje blokowe wymuszają pozostawanie w gorsecie zobowiązań sojuszniczych i dobrego rozumienia surowych realiów geopolitycznych. I na tej ograniczonej, ściśniętej przestrzeni trzeba wywalczyć jak najwięcej miejsca na oddech dla swojego kraju. Tak funkcjonowała ówczesna polska dyplomacja – między przymusem geopolitycznym a interesami i ambicjami narodowymi.
Takie uniwersalne doświadczenie okazało się więcej niż przydatne kilka lat później, gdy Kobieracki – już jako dyplomata w wiedeńskim Przedstawicielstwie Polski przy ONZ i OBWE – negocjował adaptację Traktatu o konwencjonalnych siłach zbrojnych w Europie. Szef Przedstawicielstwa ambasador Jerzy Nowak mówił wówczas o nim jako o błyskotliwym dyplomacie z wielką przyszłością.
Gdy dokonywał się Wielki Przełom – ustrojowy w Polsce, geopolityczny, po rozpadzie ZSRR i Układu Warszawskiego, w Europie – zawodowi dyplomaci, znający nie po prostu języki obce, lecz owe specyficzne idiomatyczne, pełne technicyzmów, narzecze specjalistów od bezpieczeństwa i rozbrojenia, posiadający rozbudowane kontakty, byli niezastąpieni. Kobieracki miał jeszcze jeden atut: studiował w MGIMO, Moskiewskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, uczelni kształcącej dyplomatów dla wielu państw. Adam nie tylko znal osobiście kolegów z Węgier, Czech, Rumunii czy państw bałtyckich. Znał Rosję i Rosjan. A dla Polski, tak czy inaczej skazanej na sąsiedztwo z wielkim, niekiedy trudnoobliczalnym mocarstwem jądrowym, taka wiedza jest po prostu bezcenna.
Dobrze wiedział o tym George Robertson, sekretarz generalny NATO, powierzając Kobierackiemu w 2003 roku stanowisko swojego asystenta (co w nomenklaturze NATO oznacza stanowisko zastępcy sekretarza generalnego). Polska była członkiem NATO dopiero od czterech lat, okres nieco krótki, aby komuś z nowego kraju członkowskiego powierzać tak odpowiedzialne zadania. Ale kierownictwu Paktu potrzebny był zawodowy rzutki dyplomata, który potrafiłby porozumieć się z Rosjanami, uspokoić nieco ich obawy, związane z rozszerzeniem Sojuszu. Umiejętność prowadzenia dialogu z Moskwą była Sojuszowi niezbędna także dlatego, że NATO zaangażowane w operację w Afganistanie potrzebowało zgody Rosji i jej sojuszników na korzystanie z ich terytorium dla komunikacji z Afganistanem.
Znajomość obszaru posowieckiego, na których między nowo niepodległymi państwami tliły się liczne konflikty etniczne i graniczne, oraz przez lata cierpliwie budowane kontakty a także europejska już rozpoznawalność i renoma ambasadora Kobierackiego okazały się decydującymi atutami przy powołaniu go na stanowisko dyrektora Centrum Zapobiegania Konfliktom Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie czyli faktycznie osoby nr 2 w OBWE.
Adam Kobieracki wnosił do działalności NATO i OBWE nie tylko swoją doświadczenie zawodowego dyplomaty. Był przedstawicielem pokolenia, które przyczyniło się do płynnego przejścia Polski z Układu Warszawskiego do Paktu Północnoatlantyckiego, budując wiarygodność sojuszniczą naszego kraju. Był tego Przełomu orędownikiem i wykonawcą. Przykładem, jak wykorzystać racjonalną wiedzę o komplikującym się świecie dla poszukiwania formuły pokoju i bezpieczeństwa w Europie tak, aby jak tworzyć optymalne warunki zewnętrzne dla pozycji i rozwoju swojego kraju. Nie wiem, jakich wymówek musieli użyć ideologiczni kierownicy MSZ, aby w 2018 r. – gdy rozdawano tytuły wybitnego dyplomaty w związku ze stuleciem odzyskania przez Polskę niepodległości – pominąć Adama Kobierackiego i nie dostrzec jego zasług. To kolejna wstydliwa karta w najnowszych dziejach polskiej dyplomacji.
11 kwietnia, dzień pogrzebu Adama wydał się pogodny, słoneczny. Mały cmentarz na Służewie, gdzie spoczął Kobieracki, nie mógł pomieścić byłych i obecnych ministrów, oficerów wysokiej rangi, kolegów, podwładnych, przyjaciół i znajomych – wszystkich tych, którzy przyszli, aby swoją obecnością zaświadczyć swój szacunek i uznanie Adamowi i wesprzeć jego najbliższych. To była imponująca demonstracja pamięci.
MSZ, pod nowym już kierownictwem, po raz pierwszy od kilku lat zachowało się właściwie, oddając hołd Adamowi Kobierackiemu i godnie go żegnając. Pierwszą pożegnalną mowę wygłosił nad trumną Adama jego były współpracownik i wychowanek Robert Kupiecki, dzisiaj wiceminister spraw zagranicznych. Kupiecki mówił o swoim starszym koledze z uznaniem, szczerze i serdecznie. Mówił rzeczy słuszne i prawdziwe. To była dobra mowa. Ponieważ wiceminister Kupiecki przemawiał w imieniu Ministerstwa Spraw Zagranicznych, to w jego mowie zabrakło tylko jednego słowa – Przepraszam. Dopowiedział je minister Radosław Sikorski, który kilkanaście dni później, w dorocznym exposé wygłaszanym w Sejmie RP, powiedział: „Jest mi przykro z powodu tych wszystkich członków służby zagranicznej, których dotknęły niesprawiedliwość i szykany ze strony resortu kierowanego przez polityków poprzedniego rządu.”
Z Włodzimierzem CIMOSZEWICZEM rozmawia Robert SMOLEŃ
Robert Smoleń: Za nami pięć szczególnie burzliwych lat w historii Unii Europejskiej: była pandemia COVID-19, jest wojna tuż za granicą Wspólnoty, w wielu krajach w siłę rosły ugrupowania populistyczne i nacjonalistyczne. Ale odbyła się też Konferencja o przyszłości Europy, w ramach której przez okrągły rok obywatele dyskutowali o nowym kształcie Unii. Jaka była kończąca się właśnie kadencja z perspektywy posła do Parlamentu Europejskiego?
Włodzimierz Cimoszewicz: Wszystko zaczęło się jesienią 2019 roku od zaskakująco – przynajmniej dla mnie – dobrego exposé nowej szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen. Była w nim mocna zapowiedź podjęcia wręcz historycznych zagadnień o ogromnym znaczeniu i ogromnej aktualności. Mam na myśli oczywiście Zielony Ład oraz Cyfrową Europę. W ciągu mniej więcej roku przyjęły one już postać dojrzałych programów.
Później te dwa główne wątki musiały być uzupełnione o to, co wynikało z konieczności sytuacyjnych. COVID w pierwszych tygodniach pandemii rozprzestrzeniał się błyskawicznie, a państwa były na to kompletnie nieprzygotowane. Służba zdrowia znalazła się w chaosie, brakowało wszystkiego, ludzie umierali tysiącami, a rządy podejmowały decyzje o gwałtownym zamykaniu granic – trochę jak w dotkniętej epidemią dżumy średniowiecznej Europie, gdy zatrzaskiwano bramy miast, licząc, że choroba przestanie się roznosić. To było naiwne i nieprofesjonalne, ale też dramatyczne, tragiczne: skazywano ludzi na śmierć. Komisja Europejska postanowiła działać. Pomagała w nawiązywaniu współpracy na poziomie ponadnarodowym w ograniczaniu pandemii, ratowaniu chorych. Z góry było wiadomo, że najważniejsze jest jak najszybsze opracowanie skutecznej szczepionki; w związku z tym Komisja wyłożyła duże pieniądze na badania nad jej stworzeniem i przeprowadziła negocjacje w sprawie jej zakupu.
Robert Smoleń: Czy powinno się z tego wyciągnąć wniosek, że polityka zdrowotna powinna zostać uwspólnotowiona? Wprowadzenie w całej UE jednolitego standardu, jednakowej jakości i dostępności usług medycznych byłoby odczuwalne przez obywateli, bardzo by Unię zintegrowało, zwiększyłoby mobilność jej mieszkańców.
Włodzimierz Cimoszewicz: Do tej pory Unia w zasadzie w ogóle nie miała kompetencji do działania w tym zakresie. W czasie pandemii Komisja Europejska musiała tworzyć precedensy. Osobiście jestem przekonany, że kompetencje w tej dziedzinie powinny zostać podzielone między Unię a państwa członkowskie. Gdy chodzi o politykę zdrowotną, reagowanie na zagrożenia o charakterze ponadgranicznym, decyzje powinny zapadać w Brukseli i Strasburgu. To na pewno leży w interesie krajów biedniejszych. Uwspólnotowienie standardów, upowszechnienie dobrych praktyk, kształcenie lekarzy (także np. z powszechną wymianą staży), badania i rozwój nad nowoczesnymi farmaceutykami i sprzętem, leczenie chorób rzadkich, ale także finansowanie opieki zdrowotnej na tym samym poziomie – z czasem powinno stać się codziennością.
Pojawiają się nowe zagrożenia dla zdrowia publicznego. Na przykład ostatnie ogólnoeuropejskie protesty rolników doprowadziły do wycofania się Komisji Europejskiej z decyzji o redukcji użycia pestycydów. W ten sposób bardzo niemądrze – w moim przekonaniu – postanowiono obniżyć standard ochrony zdrowia. Niestety, po powrocie Fransa Timmermansa do polityki holenderskiej nikt nie kontynuuje Zielonego Ładu z równym zaangażowaniem. Toczy się on siłą rozpędu, a kiedy pojawiają się przeszkody, stosuje się uniki – czasem kosztem kluczowych założeń. Tymczasem osiągnięcie neutralności klimatycznej jest absolutną koniecznością. Nie wolno tu czynić ustępstw.
Robert Smoleń: Innym zakłóceniem funkcjonowania Unii była konieczność reakcji na agresję Rosji wobec Ukrainy.
Włodzimierz Cimoszewicz: Tak, działania Unii musiały być skorygowane. Wkroczyliśmy na nowe pola. Unia udziela pomocy wojskowej, pomocy finansowej na cele wojenne. To działania niemające precedensu. Niedawno odbyliśmy bardzo trudne negocjacje międzyinstytucjonalne w sprawie wielkiego programu pomocy zwanego Ukraine facility. Parlament Europejski przedkładał szereg rozmaitych zapisów do wspólnego stanowiska, w tym moje postulaty dotyczące konfiskaty rosyjskiego majątku państwowego na rzecz pomocy dla zaatakowanego państwa. Rada Europejska stanowczo się temu przeciwstawiała. Finalnie zgodzono się na sformułowanie, że Rosja powinna zapłacić za wyrządzone szkody. Notabene Parlament przy okazji tych targów potrafił przeforsować inne elementy swojego stanowiska.
Tak więc zarówno z powodów związanych z ambitnym programem działania Komisji, jak i tych, które wynikały z niespodziewanych wydarzeń międzynarodowych, musieliśmy robić rzeczy, które na pewno nie były zaplanowane w chwili rozpoczęcia kadencji. Te pierwsze dawały dużą satysfakcję. W moim przekonaniu były trafnie zdefiniowane. Kwestie ekologiczno-klimatyczne w sposób oczywisty są życiowo ważne. Odniesienie się do dokonującej się rewolucji cyfrowej, w tym w zakresie sztucznej inteligencji (czym zajęliśmy się jako pierwsi regulatorzy na świecie), nagle stało się bardzo pilne. I w całkiem niezłym stopniu z tymi wyzwaniami sobie radziliśmy, w zgodnym współdziałaniu Komisji i Parlamentu Europejskiego. Nie jestem natomiast usatysfakcjonowany współpracą z Radą Europejską oraz składającą się z ministrów państw członkowskich Radą Unii Europejskiej. Rządy są najbardziej zachowawczym elementem całej konstrukcji europejskiej. Póki co ich większość jest niechętna zmianom, opiera im się, trzeba na nie wywierać duży nacisk.
Ze wspomnianą Konferencją o przyszłości Europy wiązałem bardzo dużą nadzieję, uważając, że autentyczne wysłuchanie głosów Europejczyków będzie sprzyjać wzmocnieniu integracji. Przeciętny dominujący pogląd wśród obywateli UE jest bowiem bardziej progresywny niż poglądy rządów. Niestety, Konferencja rozczarowała. Główną tego przyczyną była manipulatorska maniera doboru przedstawicieli społeczeństwa europejskiego. W debacie – żeby prowadziła ona do mądrych wniosków – muszą uczestniczyć ludzie mający więcej do powiedzenia. Widząc, że prace grupy zajmującej się polityką zagraniczną toczą się bez sensu, zaproponowałem uczestniczącym w nich innym europosłom (ze wszystkich frakcji) przygotowanie wspólnych propozycji. Tak zrobiliśmy. I… nic z tego zestawu nie zostało uwzględnione w ostatecznych wnioskach! Spisywali je wynajęci eksperci, niekoniecznie nawiązując do tego, co było przedmiotem debat.
Jednak generalnie, podsumowując, była to bardzo wartościowa kadencja. Jej doświadczenia nie są wyłącznie pozytywne, ale dorobek jest bardzo satysfakcjonujący – zwłaszcza jeśli realistycznie ocenimy, co było możliwe, a co nie.
Robert Smoleń: Czy Unia Europejska jest w lepszym stanie niż pięć lat temu? Na przykład uruchomiono instrument NextGenerationEU. A zawsze się mówiło, że uwspólnienie długów jest wielkim krokiem w stronę bardzo pogłębionej integracji, być może początkiem procesu federalizacyjnego.
Włodzimierz Cimoszewicz: Niewątpliwie w zderzeniu z tymi wszystkimi wyzwaniami Unia dowiodła swojej zdolności adaptacyjnej. A przecież mogła się potknąć o własne sznurowadła. Potrafiliśmy przełamać tabu dotyczące właśnie wspólnego długu. Tuż przed COVID-em, w pierwszym roku kadencji, jesienią 2019 r. w dyskusjach pojawiał się pomysł wyemitowania wspólnych obligacji UE na finansowanie rozmaitych programów. Wtedy było stanowcze „nie” ze strony niektórych państw. Parę miesięcy później ich wątpliwości straciły znaczenie. Z tego punktu widzenia powiedziałbym, że tak – Unia jest skuteczniejszym mechanizmem, niż to było kiedykolwiek w przeszłości. Ale czy wystarczająco skutecznym? To już zupełnie inne pytanie.
Robert Smoleń: Więc jak teraz powinniśmy ją zmieniać? Wiem, jakie są wyobrażenia większości (nawet jeśli niewielkiej) posłów do Parlamentu Europejskiego, bo dali temu wyraz w głosowaniu nad rezolucją w tej sprawie. Ale co jest w tej materii realne? Popatrzmy teraz pięć lat nie do tyłu, lecz do przodu. Z uwzględnieniem okoliczności, które mogą determinować globalną politykę: toczy się wojna tuż za granicą Unii Europejskiej, druga wojna w Strefie Gazy, napięcie wokół Tajwanu, Korea Północna, rosnące w siłę Chiny…
Włodzimierz Cimoszewicz: Wszystkie mające już miejsce konflikty oraz te prawdopodobne w nieodległej przyszłości są sygnałem tego, że świat wkroczył w epokę fundamentalnych zmian. Radykalnie się zmienia. W latach dziewięćdziesiątych, po upadku Związku Radzieckiego, stał się jednobiegunowy. Nawet przyjaciele Stanów Zjednoczonych obawiali się, że czeka nas długi, trwający być może dziesięciolecia, okres hegemonii amerykańskiej (pamiętam wystąpienie Aleksandra Kwaśniewskiego w Akademii Obrony USA, w którym powiedział: „Potrzebne nam jest wasze przywództwo, a nie wasza hegemonia”). Dzisiaj świat jest zupełnie inny. Jest zdecydowanie mniej stabilny, dlatego że pojawiło się wiele państw chcących zmienić układ sił. Mają one środki, żeby do takiej zmiany dążyć. A to oznacza mnożące się konflikty interesów i rosnące prawdopodobieństwo ich przeradzania się w otwarte konflikty, w tym także wojskowe.
Te wszystkie zdarzenia będą wywierały presję na Unię Europejską. Jeżeli dojdzie do jakichś poważnych konfliktów w Azji, w strefie Pacyfiku, sprawiających, że Stany Zjednoczone będę musiały zaangażować się w tamtej części świata znacznie bardziej niż do tej pory kosztem zaangażowania w stosunki euroatlantyckie, to oczywiście wymusi to na Unii działania równoważące. Jeżeli Rosja pokona Ukrainę, będziemy mieli do czynienia z bezpośrednim zagrożeniem na granicy zewnętrznej UE. Jeżeli jej nie pokona i pozostanie dość daleko odsunięta na wschód, sytuacja będzie inna. I inne będą w związku z tym działania dotyczące na przykład rozszerzenia Unii Europejskiej. Jeżeli będziemy przyjmować nowe państwa, to będziemy musieli wiele zmieniać w politykach unijnych, bo to nie będą rozszerzenia łatwe do skonsumowania. Jeżeli nie będziemy przyjmowali, będziemy mogli zachowywać się bardziej konserwatywnie. Będzie mniejsza presja na zmiany.
Unia odgrywa rolę globalną w największym stopniu jako wspólnota ekonomiczna. Dodatkowo trzeba więc będzie jeszcze uwzględniać to, co będzie się działo w gospodarce światowej. Rewolucja cyfrowa i sztuczna inteligencja będą ją przewracały do góry nogami – nie tylko gdy chodzi o układ sił, ale też w odniesieniu do struktury gospodarki, struktury zatrudnienia. Zderzymy się z całkowicie nowymi problemami. W skali UE mogą pojawić się dziesiątki, jeśli nie setki milionów ludzi bez pracy, ze wszystkimi wyobrażalnymi konsekwencjami społecznymi i politycznymi. Trzeba będzie na to wszystko reagować.
W moim przekonaniu odpowiedź będzie polegała na jeszcze mocniejszej integracji, jeszcze lepszej, bardziej lojalnej, z myślą o wspólnym dobru, współpracy. A tym samym konieczna stanie się rewizja traktatów europejskich. Ci, którzy uważają inaczej, wydają się bagatelizować zachodzące w świecie procesy.
Robert Smoleń: Jaka Europa może realnie wyłonić się po zakończeniu lub – gorzej – zamrożeniu wojny wywołanej przez Putina? Kiedy (pewnie raczej niż „czy”) Ukraina zostanie przyjęta do UE i NATO? Czy Rosja będzie w stanie na to zareagować? Zapewne będzie to większe rozszerzenie, razem z Mołdawią i krajami Bałkanów Zachodnich; jak wtedy będzie musiała się zmienić Unia i jaki dokładnie status przyzna nowym członkom? Czy zdoła utrzymać surowy reżim sankcji nałożonych na Moskwę do czasu podporządkowania się przez nią normom prawa międzynarodowego? Czy stworzy własną, faktyczną tożsamość obronną, strategiczną autonomię i wspólną politykę zagraniczną? To wszystko wydaje się pilne, zwłaszcza w obliczu możliwego powrotu Donalda Trumpa do Białego Domu.
Włodzimierz Cimoszewicz: Los tak chciał, że najważniejszą sprawą, jaką zajmowałem się w tej kadencji, była wojna w Ukrainie. Pracowałem w trzech komisjach Parlamentu – spraw zagranicznych, konstytucyjnej oraz badającej zewnętrzną ingerencję w funkcjonowanie demokracji w państwach członkowskich. Udało mi się m.in. wprowadzić do jednej z rezolucji PE pomysł na przeprowadzanie konsultacji ogólnoeuropejskich. W jakimś stopniu to była moja reakcja na wspomniane niepowodzenie Konferencji o przyszłości Europy. Uważam, że wzmocnieniu demokracji dobrze przysłużyłoby się, gdyby Europejczycy mieli na co dzień przekonanie, że są pytani i wysłuchiwani. Dzisiejsza technologia pozwala nam to robić bardzo sprawnie i przy bardzo niskich kosztach. Inną kwestią, której poświęciłem wiele czasu i energii, było przygotowanie gruntu do utworzenia tzw. Ethics Body, organu Unii do spraw „czystych rąk” – który ma przyglądać się, czy politycy i urzędnicy ze wszystkich instytucji UE zachowują się uczciwie i etycznie. To były trudne negocjacje i mam nadzieję, że na ostatnim posiedzeniu plenarnym, w ostatnim tygodniu kwietnia, Parlament ostatecznie zaakceptuje osiągnięte w tej materii porozumienie z Komisją Europejską.
Jednak bezsprzecznie najważniejsza była Ukraina i wojna. Gdy chodzi o negocjacje akcesyjne, także z Mołdawią, to nie są one najpoważniejszym problemem. Można, także przy zachowaniu wysokiego poziomu wymagań, przeprowadzać je sprawnie. Wystarczy rozmawiać nie co miesiąc, tylko co dwa tygodnie – i już dwukrotnie skraca się czas rokowań. Większym problemem będzie autentyczne, realne przygotowanie tych państw do członkostwa. Tutaj w moim przekonaniu żadnego przymykania oka być nie może. W odniesieniu do głównych unijnych zasad, w tym rządów prawa, demokratyzmu, nie można iść na żadne koncesje. I może się okazać, że nie jest łatwo. Dopóki wszystkie państwa członkowskie nie będą przekonane, że w sprawie korupcji Ukraina rzeczywiście jest już po drugiej stronie rzeki, dopóty nie zostanie ona przyjęta. Ukraińcy mogą liczyć na polityczne poparcie, na przyjazne uczucia i solidarność, ale nie na ustępstwa w odniesieniu do spraw podstawowych – bo to po prostu stanowiłoby zagrożenie dla samej Unii, dla jej funkcjonowania i istnienia. Niedawno bardzo otwarcie mówiłem to na spotkaniu z całym kierownictwem Rady Najwyższej w ramach tzw. Dialogów Jeana Monneta.
Nie wiemy, jak się to wszystko potoczy. Jeżeli wojna będzie trwała, Ukraińcom będzie znacznie trudniej spełnić warunki członkostwa. Gdy chodzi o NATO, to w mojej opinii nikt w Sojuszu nie zgodzi się na przyjęcie Ukrainy, która będzie w stanie wojny z innym państwem. Tutaj trzeba działać inaczej: udzielać Ukrainie skutecznej pomocy. Jeśli bowiem przegra, to w ogóle nie będzie mowy o rozszerzeniu. Jej porażka będzie polegała na zwasalizowaniu Ukrainy i nie będzie ona żadnym kandydatem do członkostwa.
Jeżeli uda się Ukrainie skutecznie pomóc, to wtedy – tak; wtedy będziemy o tym dyskutowali. W moim przekonaniu jej wejście do NATO byłoby ważne dla niej samej, ale też byłoby wielką wartością dla nas. Tym bardziej, że przegrana, poturbowana Rosja będzie państwem, w którym łatwo będzie wywoływać nastroje rewanżystowskie. Ludzie rządzący w Moskwie nie będą się chcieli pogodzić z porażką i w związku z tym będą szukali możliwości jakiegoś odwetu.
Państwa bałkańskie oczywiście nie mogą być potraktowane gorzej niż Ukraina. Jeżeli Kijów korzystałby z szybkiej ścieżki, to i one musiałyby się na niej znaleźć. Niektóre z nich powinny być przyjęte jeszcze przed Ukrainą, bo są zdecydowanie bardziej zaawansowane pod każdym względem. Ale są też takie, których przyszłość jest całkowicie niejasna.
Wyraźnie więc widać, że rośnie znaczenie wspólnej polityki zagranicznej Unii Europejskiej (polityka sąsiedztwa i otwarcia też jest jej elementem). Coraz ostrzej będzie się pojawiał problem efektywności procedur decyzyjnych w jej ramach. W moim przekonaniu konieczność odejścia od zasady jednomyślności jest oczywista. Ale trzeba byłoby je poprzedzić głębszą debatą wyjaśniającą ludziom w wielu krajach, dlaczego nie ma w tym nic niestosownego. Mówiąc o przyszłości Unii Europejskiej często odwołuję się do doświadczenia amerykańskiego. Gdy trzynaście kolonii ogłosiło niepodległość, stworzyły konfederację. Dopiero nieomal przegrana wojna (Ameryka cudem obroniła się przed Anglikami) doprowadziła do tego, że większość elit zrozumiała konieczność postępu, zmiany i przyjęto obecną konstytucję, która wprowadziła ustrój federalny. Więc być może jakiś kolejny kryzys czy zagrożenie bardzo poważnym kryzysem odciśnie się na świadomości społecznej.
Ale pamiętajmy, że dzisiaj świadomość polityczna poszczególnych społeczeństw jest kształtowana nie tylko przez dyskusje wewnętrzne, nie tylko przez opiniotwórcze środowiska polityczne, naukowe czy ze świata kultury, ale także przez zewnętrzne ingerencje, które są świadomymi, ukrytymi operacjami wpływu o ogromnym zasięgu i często ogromnej skuteczności. Sztuczna inteligencja, o której wspomniałem, będzie miała niestety także i ten skutek, że będzie ułatwiać złowrogie działania wymierzone przeciwko demokracji. Będziemy to odczuwać w naszych nastrojach i dyskusjach.
Robert Smoleń: Uda się stworzyć europejską tożsamość obronną? Nie w formie jednolitej armii, lecz na przykład wyznaczonych, ukompletowanych, wyposażonych i gotowych do użycia jednostek w państwach członkowskich, zdolnych do współdziałania w oparciu na wspólnych procedurach, najlepiej takich samych jak w NATO.
Włodzimierz Cimoszewicz: W bliskiej – kilkuletniej – perspektywie wszystko zależy od dwóch faktów: tego, jak zakończy się wywołana przez Rosję wojna i czy Donaldowi Trumpowi uda się powrót do władzy. Jeżeli Ukraina się obroni, a Trump nie zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych, to wydaje mi się, że wielkiego parcia na jakieś zasadnicze zmiany nie będzie. Doświadczenie ukraińskie powinno sugerować, że powinniśmy być lepiej przygotowani, ale w praktyce nadzwyczajnych zmian bym się nie spodziewał. W odwrotnym przypadku stanie się to dla Europy oczywistą koniecznością. Będziemy musieli doprowadzić wyszkolenie, organizację i współdziałanie wojsk do poziomu umożliwiającego bardzo szybką reakcję obronną, jeżeli któreś z naszych państw będzie zagrożone. Bo amerykańskiego wsparcia – zarówno ze względu na osobę przywódcy, ale także ze względu na ewentualną sytuację w Azji – nie będziemy pewni.
Robert Smoleń: Bardzo dziękuję.
Rozmowa odbyła się 4 kwietnia 2024 r.
Zapis wystąpienia na konferencji „Unia Europejska jako wspólnota reguł społecznych i norm socjalnych”, przygotowanej i przeprowadzonej 8 maja 2024 r. przez „Res Humana” na zlecenie posła do Parlamentu Europejskiego Włodzimierza Cimoszewicza i zamówienie Grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów w PE. Przeczytaj informację o konferencji
Bez wątpienia są mocne podstawy do tego, aby mówić o dobrych wynikach i pozytywnych skutkach przystąpienia do Unii Europejskiej. Były one powszechnie podkreślane przy okazji dwudziestej rocznicy tej akcesji. Od tamtego momentu Polska rozwija się jak rzadko kiedy w historii, rośnie zasobność i komfort życia mieszkańców, utrwala się sprawiedliwy, zrównoważony i nowoczesny model społecznej gospodarki rynkowej.
Jednocześnie mamy jednak do czynienia – nie tylko zresztą w Polsce, również w wielu innych krajach Europy – z rozmaitymi przejawami niezadowolenia społecznego. Uwidacznia się ono m.in. w braku akceptacji dla sztandarowych, ambitnych programów UE: krytykowany jest Zielony Ład, nowe rozwiązania w ramach Wspólnej Polityki Rolnej, decyzje związane z presją imigracyjną. Ogólnych przyczyn tej frustracji społecznej osobiście doszukuję się w wielkich zmianach, jakie w ciągu ostatnich 20-30 lat zachodzą w świecie. Burzą one porządek, do którego ludzie – zwłaszcza w wysoko rozwiniętych krajach demokratycznego Zachodu – byli przyzwyczajeni. Budzą też niepokój o przyszłość, wywołują niepewność. Wiele osób, całe grupy i warstwy społeczne, odczuwają zdezorientowanie wobec przemian politycznych, ekonomicznych, technologicznych, komunikacyjnych itd. Zmienił się sposób percepcji i rozumienia świata, źródła informacji o nim uległy kolosalnej przemianie. Dzisiaj są one bardzo zdecentralizowane; można by nawet powiedzieć, że stały się bardziej zdemokratyzowane – ale jednocześnie wiąże się z tym już coś znacznie więcej niż tylko ryzyko (znane są bowiem potwierdzające to zagrożenie twarde fakty) aktywnej, celowej i świadomej działalności dezinformacyjnej. Chodzi tu zarówno o dezinformację wewnątrz naszych społeczeństw, jak i działalność w tej mierze ze strony państw trzecich, głównie Rosji. Te działania z pewnością przyczyniają się do niepokojów, do pewnej podejrzliwości, braku zaufania do elit rządzących – a także braku zaufania do instytucji europejskich. Ważne jest, żebyśmy mieli tego świadomość, dokonali precyzyjnej diagnozy tego problemu i znaleźli sposoby skutecznej reakcji na takie ingerencje.
Być może przystępując do Wspólnoty nie przywiązywaliśmy wystarczającego znaczenia do socjalnego wymiaru członkostwa. Pamiętajmy jednak, że Unia ma ograniczone kompetencje w zakresie polityki społecznej. Dwie dekady temu, gdy negocjowaliśmy warunki, na jakich odbyło się rozszerzenie, w ogóle nie było żadnej gotowości po stronie naszych partnerów do pójścia w tym kierunku. Zresztą nie za bardzo widać ją także dzisiaj. Dziesięć lat temu miałem przyjemność wygłosić tak zwany wykład geremkowski, organizowany przez Ministerstwa Spraw Zagranicznych Polski i Holandii. Mówiłem wtedy o Unii Europejskiej na rozdrożu. Stwierdziłem między innymi, że powinniśmy zacząć poważnie rozmawiać o rozwijaniu także wspólnej polityki społecznej. Dopóki będą istniały duże różnice materialne wewnątrz społeczeństw, a także między społeczeństwami, dopóty będzie to wywoływało problemy transgraniczne, ponadnarodowe w obrębie całej UE. Jak na razie na to przyzwolenia nie ma. Panuje też ogromny sceptycyzm, gdy chodzi o możliwość otwarcia dyskusji na temat zmian w traktatach o Unii Europejskiej i o funkcjonowaniu Unii Europejskiej – a bez nich nie da się zrealizować wielu zamierzeń socjalnych, jeśli miałyby mieć charakter wspólnotowy.
Ogólny bilans pięciu lat pracy Komisji Europejskiej i Parlamentu Europejskiego kadencji 2019-2024 oceniam jako ewidentnie pozytywny. Wyrażam ten pogląd dostrzegając rozmaite słabości instytucji UE i polityki państw członkowskich, zdarzające się niedoróbki, czasami również kompromitującą niechęć do robienia rzeczy słusznych i ważnych; zapewne mam w tej materii nawet większą wiedzę od typowego konsumenta informacji ze środków masowego komunikowania. W niektórych projektach, w które byłem osobiście zaangażowany, nie udało się osiągnąć tak ambitnych celów, jakie na początku zakładaliśmy. Jedno z ostatnich głosowań na ostatnim posiedzeniu Parlamentu kończącej się kadencji dotyczyło utworzenia Ethics Body – jednolitej instytucji kontrolującej respektowanie standardów zdefiniowanych w kodeksach etycznych różnych instytucji UE. Niestety, musieliśmy zgodzić się – zresztą tylko niewielką większością głosów – na mało satysfakcjonujący kompromis osiągnięty w wyniku negocjacji z Komisją Europejską. O ile ona próbowała się opierać tej decyzji, to Rada Europejska w ogóle odmówiła udziału w tym przedsięwzięciu, szalenie ważnym dla wizerunku Unii. Mimo tych nieco podszytych rozgoryczeniem uwag krytycznych, generalnie bilans ostatniego pięciolecia jest, podkreślam, pozytywny.
W moim przekonaniu dalsze zacieśnianie powiązań jest korzystne dla całej Unii i wszystkich państw członkowskich; po drugie – jest to konieczne w związku ze zmianami zachodzącymi w świecie. Jestem zwolennikiem wzmacniania integracji. Jeśli jednak chodzi o przyszłość Unii w wymiarze pewnej filozofii organizacyjnej, to bardzo wątpię, żebyśmy doszli do daleko idących rozwiązań w tym względzie wyłącznie w wyniku naszej wiedzy i naszej wyobraźni. Często natomiast instytucje międzynarodowe są zmuszone do wykonania zdecydowanych kroków naprzód z uwagi na zewnętrzne zagrożenia, czasem także z powodu przeżywanych wewnętrznych kryzysów. W efekcie pandemii COVID-19 stało się coś bezprecedensowego: na sfinansowanie niezbędnego funduszu rekonstrukcji ekonomicznej Europy zaciągnięto po raz pierwszy w historii wspólny dług. To nieco popchnęło Unię w kierunku funkcjonowania jako federacja. Stało się to możliwe tylko i wyłącznie dlatego, że nad naszymi społeczeństwami zawisło bardzo zagrożenie. Innym znanym z historii przykładem jest przekształcenie konfederacji amerykańskich stanów w federację, kiedy to śmiertelne zagrożenie – w tamtym przypadku w trakcie wojny brytyjsko-amerykańskiej – skłoniło przedstawicieli niezależnych państw do tego, żeby się porozumieć i stworzyć jedno państwo federalne. Jest więc całkiem możliwe, że w przyszłości tego typu tendencje będą wzmacniane przez rozmaite problemy i zagrożenia.
Czynnikiem, który z pewnością znacząco wpłynie na rozwój Unii jako projektu społecznego jest rozwój i upowszechnianie się sztucznej inteligencji. UE jako pierwsza podjęła się uregulowania tej kwestii – tyle że przyjęte przepisy mają na celu tylko zapobieganie patologicznym zastosowaniom AI. To jest oczywiście ważne, ale sztuczna inteligencja będzie miała siłę wielkiego tsunami, gdy się przetoczy przez rynek pracy, biznes oraz zachowania i styl życia Europejczyków. Jestem przekonany, że to zmusi państwa do ściślejszego współdziałania, do przyznania sobie – jako Wspólnocie – nowych uprawnień i kompetencji. Bez tego bowiem nie będzie można sobie poradzić z bardzo wieloma nowymi wyzwaniami społecznymi i gospodarczymi.
Zapis wystąpienia na konferencji „Unia Europejska jako wspólnota reguł społecznych i norm socjalnych”, przygotowanej i przeprowadzonej 8 maja 2024 r. przez „Res Humana” na zlecenie posła do Parlamentu Europejskiego Włodzimierza Cimoszewicza i zamówienie Grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów w PE. Przeczytaj informację o konferencji
Rozważanie perspektyw dalszego rozwoju Unii Europejskiej jako projektu socjalnego implikuje, że Unia swój projekt społeczny ma. Zgadzam się z tym założeniem. Oczywiście możemy zastanawiać się, czy jest on wystarczająco dobry i czy mógłby być lepszy.
Swoje uwagi podzielę na dwie części: trochę opowiem o historii przystępowania Polski do Unii Europejskiej i funkcjonowania w niej, bo to jest w pewien sposób także historia związków zawodowych i wyobrażeń pracowników co do tego, jaka ta Unia miałaby być. Pod koniec tego wywodu poruszę kwestię przyszłości UE w powiązaniu z wymiarem socjalnym integracji.
Zacznę od tego, że Unia nie była jednolita, jeśli chodzi o podejście do spraw społecznych. Kiedy Polska na początku na dziewięćdziesiątych składała wniosek o członkostwo i rozpoczynała proces negocjacyjny, była to Unia Jacques’a Delorsa, który pełnił wówczas funkcję przewodniczącego Komisji Europejskiej. Przez środowiska pracownicze, stronę społeczną, ten czas jest najlepiej wspominanym okresem w całej historii Wspólnoty, począwszy od lat pięćdziesiątych. Przypomnę chociażby bardzo ważny z naszego punktu widzenia szczyt w Val Duchesse, którym Delors rozpoczął europejski dialog społeczny. Niedawno świętowaliśmy czterdziestolecie tego wydarzenia. Jego rolę i znaczenie osobistego zaangażowania zmarłego w grudniu 2023 roku Delorsa podkreślały instytucje europejskie wraz z partnerami społecznymi. Dla nas tamta Unia jest bardzo silnym punktem odniesienia. Można śmiało powiedzieć, że był to złoty okres, jeśli chodzi o podejście do kwestii społecznych. Miało wtedy miejsce przyspieszenie w zakresie regulacji w odniesieniu do tej problematyki.
Potem nastąpił okres Jacquesa Santera. Polska przystąpiła do Unii Europejskiej pod koniec kadencji Romano Prodiego, ale w gruncie rzeczy nasze członkostwo zbiegło się z początkiem przewodnictwa Jose Manuela Barroso, który objął to stanowisko kilka miesięcy później, w końcu 2004 roku. A to jest akurat czas, który my jako związkowcy europejscy wspominamy najmniej przychylnie. Zdecydowany priorytet miało to, co biznesowe, co rynkowe. Kwestie społeczne były ograniczane, raczej nie podejmowano tych tematów. Od końca kadencji Barroso – za przewodnictwa Jean-Claude Junckera, który zapoczątkował inne podejście do kwestii społecznych, i teraz całkiem dobrze ocenianej Ursuli von der Leyen – sytuacja się poprawia. Cała ta trójka wywodzi się z tej samej rodziny politycznej, czyli z Europejskiej Partii Ludowej, ale jednak są to zupełnie różni politycy. Obecna przewodnicząca Komisji Europejskiej w gruncie rzeczy zrealizowała wszystkie obietnice: dyrektywa w sprawie płac minimalnych weszła w życie (w Polsce jesteśmy na etapie jej implementacji), zostały dopracowane nowe rozwiązania dotyczące równości płac kobiet i mężczyzn, mamy rozwiązania dotyczące przejrzystości i przewidywalności warunków pracy. Są także rozwiązania dotyczące ważnej kwestii – pracy platformowej – nowego zjawiska na rynku pracy, które dotychczas wymykało się regulacjom. Na poziomie wspólnotowym powstają więc ważne rozwiązania, które jak najbardziej mieszczą się w katalogu polityki społecznej czy spraw socjalnych. Trzeba też pamiętać, że w samych traktatach znajdują się ważne zapisy dotyczące dialogu społecznego i roli partnerów społecznych we współkształtowaniu ładu społeczno-gospodarczego Unii Europejskiej. Jest Karta Praw Podstawowych UE i przede wszystkim Europejski Filar Praw Socjalnych wraz z dokumentem wdrażającym, przyjęte na szczycie społecznym w Porto w 2021 roku.
Zatem od dwudziestu lat Polska należy do przestrzeni, która choć niejednolita, nie taka sama historycznie, to jednak w dynamicznym ujęciu niewątpliwie coraz silniej integruje się w zakresie spraw społecznych. W wielu punktach są oczywiście ograniczenia. Chociażby nie ujednolicamy kwestii emerytur, w rękach krajów członkowskich pozostaje prowadzenie polityki społecznej. Wydawało się, że kwestia płac jest na gruncie traktatów wyłączona z domeny wspólnotowej, a jednak udało się ją uregulować. Tak więc tam, gdzie Unia Europejska widzi korzyści płynące z regulacji, potrafi to przeprowadzić. Z punktu widzenia interesu związków zawodowych robi to coraz skuteczniej, coraz aktywniej i coraz lepiej.
Europejski dialog społeczny, zapoczątkowany właśnie w 1985 roku przez Delorsa w Val Duchesse, został wpisany do unijnych traktatów i dziś stanowi integralną część projektu europejskiego. Komisja Europejska usuwa się w cień, kiedy partnerzy społeczni – organizacje pracodawców i związki zawodowe – postanawiają wspólnie w dialogu dwustronnym porozumieć się w jakiejś sprawie. Czasami jest to twarde prawo, czasami – miękkie, przekształcane w formę porozumień ramowych europejskich partnerów społecznych. W wielu dziedzinach 27 interesów strony pracy i 27 interesów przedsiębiorców reprezentowanych przez państwa członkowskie potrafi się porozumieć na poziomie europejskim. Wydawałoby się to niemożliwe, a jednak w wielu przypadkach tak się dzieje. Ostatnim takim przykładem jest porozumienie odnoszące się do cyfryzacji.
Niedawno utworzono instytucję o nazwie European Labour Authority, którą moglibyśmy nazwać taką europejską inspekcją pracy. Ma co prawda nieco ograniczone kompetencje, głównie zajmuje się koordynacją spraw związanych z mobilnością na rynku pracy. Jednak warto podkreślić, że na poziomie unijnym mamy już ciało ponadnarodowe zajmujące się ochroną pracowników, choć tylko tych, którzy przemieszczają się i podejmują pracę w różnych krajach członkowskich Unii Europejskiej (oczywiście dotyczy to także pracowników transgranicznych).
Perspektywy dalszego rozwoju Unii Europejskiej najkrócej mógłbym ująć w następujący sposób: albo stanie się ona bardziej socjalna, albo nie będzie jej wcale. Stoi w tej chwili przed potężnymi wyzwaniami. Wiele ośrodków, wiele grup próbuje ją rozsadzić, podważyć jej autorytet, ograniczyć jej rolę; być może nawet doprowadzić do jej rozpadu. Nie możemy na to pozwolić także ze względu na to, że jest to ważna przestrzeń rozwijania norm socjalnych, stosunków pracy i polityki społecznej. Z drugiej strony wydaje się, że problemy Unii Europejskiej wynikają również z tego, że jest ona niewystarczająco społeczna, że w niedostatecznym stopniu odpowiada na wyzwania związane ze społecznymi oczekiwaniami oraz problemami. W wielu momentach zachowuje się reaktywnie – odpowiada na przyspieszenie ze strony biznesu, kapitału i stara się tylko minimalizować zagrożenia z tym związane.
Unia Europejska jest najlepszym miejscem do życia na Ziemi w dużej mierze ze względu na łączenie i równoważenie tego, co gospodarcze, z tym, co społeczne. Jesteśmy częścią wyjątkowego ciała w skali globalnej. Niewątpliwie mamy do czynienia z rywalizacją Stanów Zjednoczonych, Chin, może całego bloku BRICS i właśnie UE. Ale tylko liderzy europejscy dążą do przywództwa, do zdobycia przewag konkurencyjnych w gospodarce, nie zapominając przy tym o ładzie społecznym. Nasza wyjątkowość względem wszystkich pozostałych aktorów polega na tym, że jesteśmy zaawansowani pod tym względem, że kwestie społeczne są wpisane w nasze DNA. Unia Europejska nie jest tylko przestrzenią biznesową, ani rynkową; jest też ważną przestrzenią społeczną. Jeżeli utrzymamy ten charakter (zbliżają się wybory do Parlamentu Europejskiego, będziemy współdecydować o przyszłym kształcie Unii), a jeszcze lepiej, jeśli tę równowagę jeszcze wzmocnimy, to Europa 27 państw zyska szansę stania się absolutnie unikalną przestrzenią na mapie świata. Mam zresztą nadzieję, że w relatywnie nieodległym czasie tych krajów będzie jeszcze więcej.
Dochodzimy w ten sposób do fundamentalnego pytania: czym ostatecznie ma być Unia? „Europą ojczyzn” czy federacją, czymś na kształt Stanów Zjednoczonych Europy? Jestem zwolennikiem ściślejszej integracji przede wszystkim w odniesieniu do spraw społecznych, a więc bliżej mi do scenariusza federacyjnego niż scenariusza ojczyzn. Czy Unia Europejska byłaby na to gotowa, należałoby sprawdzić. W ostatnim czasie przechodziliśmy test sprawności UE – była nim pandemia COVID-19. Moim zdaniem Wspólnota zdała ten egzamin doskonale. Zarządzanie Unią Europejską nie jest proste, a mimo to potrafiliśmy w tak trudnym czasie w miarę dobrze poradzić sobie z koordynacją systemów ochrony zdrowia, koordynacją logistyczną związaną ze szczepionkami, z zadbaniem o to, aby te szczepionki powstały jak najszybciej. Wygenerowaliśmy środki pomocowe, takie jak mechanizm SURE, później fundusz odbudowy i wzmacniania odporności, a więc budowania zabezpieczeń na nieprzewidywalne wydarzenia w przyszłości. Podjęte decyzje i działania pokazały, że UE jest zdolna nie tylko zarządzać w dobrych czasach, ale także szybko odpowiadać na wyzwania pojawiające się nieoczekiwanie. To dobrze wróży na przyszłość. Unia jest organizacją, która potrafi dobrze zarządzać niełatwym obszarem i w niełatwych czasach.
Piotr Ostrowski jest przewodniczącym Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych
Zapis wystąpienia na konferencji „Unia Europejska jako wspólnota reguł społecznych i norm socjalnych”, przygotowanej i przeprowadzonej 8 maja 2024 r. przez „Res Humana” na zlecenie posła do Parlamentu Europejskiego Włodzimierza Cimoszewicza i zamówienie Grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów w PE. Przeczytaj informację o konferencji
Postaram się odpowiedzieć na pytanie postawione w centrum tej konferencji z perspektywy sytuacji pracowników na niemieckim i europejskim rynku pracy. Reprezentuję sieć poradni Faire Mobilität, zajmującą się doradztwem dla pracowników migrujących i należącą do Federacji Niemieckich Związków Zawodowych DGB. Od siedmiu pracuję w jej biurze we Frankfurcie nad Menem. Poradnie powstały w roku 2011 – bardzo ważnym, ponieważ wtedy właśnie otwarto rynek pracy pomiędzy Polską a Niemcami. Utworzenie Faire Mobilität było odpowiedzią na ten fakt.
Na pewno był to dobry krok ku realizacji celów Unii Europejskiej, jakimi są m.in. sprawiedliwość społeczna i ochrona socjalna. Aktualnie na terenie Niemiec działa 13 placówek w ramach tej sieci. Oferują one nieodpłatne doradztwo z zakresu prawa pracy – a także po części prawa socjalnego – w Niemczech. Ważnym aspektem naszej pracy jest to, że oferujemy doradztwo w językach ojczystych pracowników migrujących. Na początku był to język polski, później jednak europejski rynek pracy zaczął się coraz bardziej otwierać i aktualnie doradzamy także w języku rumuńskim, bułgarskim, czeskim, węgierskim oraz chorwackim. Istotną częścią naszej pracy są kampanie informacyjne, których celem jest wsparcie pracowników mobilnych w postaci informacji na temat praw, jakie posiadają w kraju zatrudnienia. We współpracy ze związkami zawodowymi przeprowadzamy bardzo konkretne kampanie skierowane do konkretnych pracowników zatrudnionych w konkretnych branżach. W ciągu kilkunastu lat działalności zebraliśmy wiedzę pozwalającą zdefiniować, w których branżach pracownicy migracyjni pracują. Na tej podstawie jesteśmy w stanie takie akcje precyzyjnie formatować i przekazywać za ich pośrednictwem przydatne informacje. Adresatami są na przykład pracownicy branży budowlanej, branży mięsnej, pracownicy sezonowi, którzy pracują w sektorze rolnictwa. Oprócz doradztwa i kampanii sporą część naszej pracy stanowi indywidualne wsparcie dla pracowników w kryzysowych sytuacjach, polegające na pomocy w egzekwowaniu praw tych pracowników poprzez kontakt z pracodawcami lub właściwymi instytucjami. Staramy się zażegnać konflikt i znaleźć rozwiązanie. Często chodzi o niewypłacone wynagrodzenie, wypowiedzenie, uzyskanie dla pracujących niezbędnych dokumentów.
Z naszych doświadczeń wynika, że istniejące regulacje unijne – dyrektywy, także te już wdrożone do prawa krajowego (jak na przykład dyrektywa o delegowaniu pracowników) – dają dość solidne ramy prawne. Jednak tak naprawdę poziom ochrony i sprawiedliwe traktowanie pracowników mobilnych określają możliwości egzekwowania ich praw. Nie we wszystkich krajach UE istnieją instytucje, które mogłyby pracowników migrujących wspierać. Na przykład w Niemczech nie ma inspekcji pracy, co sprawia, że pracownicy z Polski, Rumunii, Bułgarii etc. muszą sami dochodzić swoich roszczeń. Bez znajomości języka, wiedzy o systemie prawnym w kraju zatrudnienia jest to nieosiągalne.
Dla związków zawodowych organizacja pracowników migracyjnych wciąż jest wyzwaniem. Nie tylko ze względu na barierę językową, ale także ze względu na mobilność pracowników. Poruszają się oni zarówno wewnątrz Niemiec, jak i na obszarze całej Unii Europejskiej. Przebywają tutaj tymczasowo, co utrudnia dostęp do tej grupy. Utrudniony jest też dostęp też do pewnych struktur społecznych. Brakuje świadomości na temat instytucji, działalności systemu oraz działalności związków zawodowych, które np. w Niemczech działają inaczej niż np. w Polsce. Struktury związkowe powoli dopasowują się, otwierają na pracowników migrujących. Dobrym przykładem jest współpraca Faire Mobilität i związku zawodowego IG Metall w Brandenburgii w kontekście fabryki Tesli w podberlińskim Grünheide, zatrudniającej wielu pracowników transgranicznych z Polski. Udało się ich uzwiązkowić, weszli oni tez w skład rady zakładowej.
Takich poradni potrzeba więcej, nie tylko na terenie Niemiec, ale generalnie w całej Europie. Na tym polu zachodzą stopniowe zmiany. Ich przykładem może być projekt Fair European Labour Mobility. W ramach tego europejskiego projektu związki zawodowe z siedmiu krajów otworzyły ściśle ze sobą współpracujące poradnie dla pracowników migrujących. W tym przedsięwzięciu uczestniczy też OPZZ i poradnia w Warszawie.
Ponieważ zadaniem Unii jako wspólnoty jest zagwarantowanie uczciwych warunków zatrudnienia pracownikom – jako fundamentowi europejskiego rynku pracy – te struktury doradztwa i wsparcia powinny być stałe i najlepiej finansowane z budżetu Komisji Europejskiej. Istniejąca struktura wsparcia o takim charakterze dla pracodawców w postaci Enterprise Europe Network powinna mieć swoje lustrzane odbicie.
Oto kilka przykładów potwierdzających, że takie wsparcie byłoby konieczne:
Dość znanym przypadkiem były wielotygodniowe protesty kierowców pojazdów ciężarowych, jakie miały miejsce w 2023 roku w Niemczech, jeden wiosną, drugi – latem i wczesną jesienią. Kierowcy co prawda pochodzili z krajów pozaunijnych, głównie z Gruzji i Uzbekistanu, ale mieli pozwolenia na pobyt w Polsce, podpisane polskie umowy i wykonywali transport towarów dla znanych europejskich firm, jak DHL, Ikea czy Red Bull oraz jeździli po całej Europie. Miesiącami otrzymywali zaniżone wypłaty, a niektórzy miesiącami nie otrzymywali ich wcale. Zadłużenie wobec niektórych z nich sięgało 12.000 euro. Z bezradności po prostu zatrzymali swoje pojazdy na parkingu przy autostradzie i rozpoczęli protest. Za drugim razem trwał on trzy miesiące. Początkowo uczestniczyło w nim 120 kierowców. Przez cały ten czas były prowadzone negocjacje z pracodawcą oraz z firmami zlecającymi transport. Zakończyły się one sukcesem, kierowcy otrzymali należne im pieniądze. Wymagało to jednak dużego zaangażowania ze strony Faire Mobilität, związków zawodowych, holenderskiej fundacji RTDD, która zajmuje się właśnie warunkami pracy kierowców w kontekście europejskim. A także innych instytucji – bo trzeba było stworzyć całą infrastrukturę, zapewnić protestującym pożywienie itd. Te protesty odbiły się szerokim echem w mediach w Niemczech i w całej Europie.
Takie wydarzenia wcale nie są wyjątkiem. W naszych poradniach właściwie nieustannie mamy do czynienia z podobnymi sytuacjami. Dotyczą one na przykład opiekunów i opiekunki w opiece domowej z Polski, którzy nie dostają wynagrodzenia za dyżury nocne. Ponadto nie mają ważnego w Niemczech ubezpieczenia zdrowotnego. Mamy do czynienia z pracownikami agencji pracy tymczasowej, którzy od pracodawcy dostają też zakwaterowanie i w momencie, kiedy tracą pracę, grozi im bezdomność. Są pracownicy branży budowlanej, którzy nie dostają wynagrodzenia za urlop albo za nadgodziny. Takich spraw jest naprawdę sporo. Uwagi wymagają nie tylko masowe protesty, lecz również indywidualne losy ludzi, którzy decydują się na emigrację w ramach swobodnego przepływu osób w Unii Europejskiej. W europejskiej Wspólnocie powinniśmy także myśleć o tych poszczególnych przypadkach, bo jest ich wiele. Poradnie takie jak nasza istnieją także po to, aby dać niesprawiedliwie potraktowanym pracownikom głos i w ich mieniu walczyć o ich prawa.
Unia Europejska stworzyła ramy prawne w celu zabezpieczenia pracowników, ale brakuje instrumentów, które umożliwiają egzekwowanie tych praw. Takimi instrumentami byłyby: rozbudowa placówek doradczych z budżetu Komisji Europejskiej także przeprowadzania efektywnych kontroli u pracodawców sprawdzających, czy właściwe przepisy i standardy są zachowywane. Oraz – tego nigdy za wiele – kampanie dla pracowników podwyższające ich świadomość posiadanych przez nich praw. To jest podstawa przy otwartym rynku pracy.
Dowodem na wielość stojących przed nami wyzwań jest to, że w Faire Mobilität wciąż zderzamy się z takimi samymi problemami związanymi z sytuacją pracowników migrujących, jak 13 lat temu. Na poziomie europejskim zachodzą jednak korzystne zmiany, choćby European Labour Authority, europejska inspekcja pracy (której kompetencje należy rozbudować). W całości uważam jednak, że perspektywa na przyszłość jest dość pozytywna.
Maria Anioł jest doradczynią w sieci Faire Mobilität przy Federacji Niemieckich Związków Zawodowych DGB
Zapis wystąpienia na konferencji „Unia Europejska jako wspólnota reguł społecznych i norm socjalnych”, przygotowanej i przeprowadzonej 8 maja 2024 r. przez „Res Humana” na zlecenie posła do Parlamentu Europejskiego Włodzimierza Cimoszewicza i zamówienie Grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów w PE. Przeczytaj informację o konferencji
Pozwolę sobie zacząć od dygresji. Ostatnio miałam przyjemność komentować kolejny z wykonywanych rokrocznie od lat dziewięćdziesiątych sondaży Centrum Badania Opinii Społecznej na temat nastawienia Polaków do integracji europejskiej i ich zaufania do instytucji UE. Z najnowszych wyników wyraźnie wynika, że dzisiaj jesteśmy na takim samym etapie poparcia, jak przed dziesięciu laty. To przykre. Zresztą w pracy z młodzieżą szkolną – teraz w roku 2024 młodzież podjęła bardzo dużo inicjatyw, organizuje spotkania o tematyce unijnej, znów można wchodzić do szkół z edukacją europejską – widać ogólne niezrozumienie, czym jest Unia i jej instytucje. Przeżyliśmy zapaść w szerzeniu wiedzy o UE. Jednym z przejawów tej zapaści jest ignorancja w odniesieniu do Karty Praw Podstawowych, jej wartości i norm. Powszechne jest przekonanie, że Karta w Polsce nie obowiązuje – co oczywiście jest wielkim zafałszowaniem.
Tymczasem na podstawie Karty Praw Podstawowych, w szczególności jej części IV pt. „Solidarność”, można byłoby wywalczyć wiele praw socjalnych. Zwłaszcza że wraz z traktatem z Lizbony stała się ona integralną częścią prawa pierwotnego UE.
Protesty rolnicze w Europie w latach 2023 – 2024 miały różne tło. W Polsce protestowano z głośnym hasłem w mediach przeciw tym rozwiązaniom Zielonego Ładu, które od 1 stycznia 2024 r. zostały wprowadzone do Wspólnej Polityki Rolnej. Jednak dotyczyły one tylko tych rolników, którzy mają obszary powyżej 10 hektarów i sprowadzały się do dodatkowych bonifikat dla tych z nich, którzy chcieliby skorzystać z dodatkowych dopłat, jeśli zdecydowaliby się ugorowanie i ekoschematy. Było to więc totalne niezrozumienie; zły komunikat, zły przekaz. W innych państwach podobnie – natomiast dotyczyło to większej liczby rolników wielkoobszarowych (w Polsce rolnictwo wciąż jest bardziej rozdrobnione). Cele tych wprowadzonych, a następnie pod presją zawieszonych regulacji, były ważne dla klimatu i dla ochrony środowiska, a także zdrowia publicznego, łańcuchów dostaw i ochrony obszarów zapylania. Niestety, Komisja Europejska ugięła się w obliczu tych protestów.
Powód strajków w Niemczech był zupełnie inny – miał podtekst budżetowy. Niemiecki rząd zakładał, że będzie mógł jeszcze na starych zasadach ochrony covidowej dokonać przerzucenia pewnej transzy środków i wypłacać pewne subwencje na politykę rolną. Okazało się to niemożliwe, w związku z czym zabrakło istotnych sum na politykę rolną. Więc jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Jedno – to jest ochrona klimatu oraz środowiska; byłoby dobrze, gdyby rozwiązania Europejskiego Zielonego Ładu zostały wprowadzone.
Jeśli chodzi o usługi publiczne w Unii Europejskiej, czy to zabezpieczenie społeczne, czy opiekę medyczną, to uważam, że w obecnych warunkach osiągnęliśmy maksymalny możliwy poziom harmonizacji. Pomiędzy poszczególnymi państwami istnieje zbyt wielka dywersyfikacja systemów, by można było zapewnić coś więcej niż dostęp do świadczeń wynikający z dyrektyw określających status osób podróżujących lub pracujących (pracownicy migrujący, transgraniczni, delegowani, zakładający własna działalność gospodarczą w innym państwie UE).
Głosy w dyskusji na konferencji „Unia Europejska jako wspólnota reguł społecznych i norm socjalnych”, przygotowanej i przeprowadzonej 8 maja 2024 r. przez „Res Humana” na zlecenie posła do Parlamentu Europejskiego Włodzimierza Cimoszewicza i zamówienie Grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów w PE. Przeczytaj informację o konferencji
Andrzej Radzikowski, były przewodniczący Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych
Jeżeli szukamy odpowiedzi na pytanie „Co poszło nie tak?”, to wydaje mi się, że przede wszystkim to, że politycy – niestety nie tylko w Polsce – zaczęli wykorzystywać Unię Europejską do bieżącej walki politycznej. Wychodząc z założenia, że to, co dzieje się w Brukseli jest mniej na co dzień znane obywatelom ich państw, bardzo wybiórczo jedne rzeczy wyciszali, inne nagłaśniali. Ostatnio byliśmy świadkami, jak manipulowany był przekaz dotyczący Zielonego Ładu i Wspólnej Polityki Rolnej. Najważniejszym wyzwaniem dla nas wszystkich jest więc doprowadzenie do uczciwego pokazywania tego, na czym polega Unia Europejska i jak wyglądają toczące się w jej ramach procesy. Jeśli bowiem pokaże się to uczciwie, Unia sama się broni.
To zadanie tym ważniejsze, że pojawiło się kilka nowych wyzwań, których nie było w momencie wstępowania Polski do UE. Mieliśmy pandemię COVID-19, mamy kryzys migracyjny, kryzys wywołany agresją Rosji na Ukrainę i kryzys klimatyczny. Każdy z nich niesie zagrożenia, choć oczywiście każdy trochę inne. A jak są zagrożenia, jak jeszcze często towarzyszy im spadek poziomu życia, to budzą się demony. Do głosu zaczynają dochodzić wszyscy ci, którzy chcą ubić swoje wąsko pojęte interesy. I rzeczywiście często zdobywają poklask.
Robert Smoleń, redaktor naczelny dwumiesięcznika „Res Humana” i portalu reshumana.pl
Wydaje się, że odpowiedź na pierwsze pytanie – czy fala różnych niepokojów przetaczająca się przez obszar Unii Europejskiej w latach 2023 i 2024 ma jakiś wspólny mianownik – jest negatywna. Mamy do czynienia z wyjątkowym zbiegiem okoliczności; różne grupy społeczne z różnych powodów i motywacji domagają się zaspokojenia swoich interesów, ale to nie znaczy, że kumulacja protestów może osłabić spójność społeczną Wspólnoty. To bardzo dobra, optymistyczna konkluzja.
Natomiast jeśli chodzi o przyszłość, to Unia musi się dalej integrować; co więcej, ta integracja musi być bardziej zdecydowana. Byłoby zgodne z pewną historyczną logiką, gdyby z czasem objęła ona również usługi publiczne. Myślę, że ten proces mógłby się rozpocząć od ujednolicenia standardów opieki zdrowotnej, uczynienia z tego obszaru jednej z kompetencji dzielonych Unii i państw członkowskich. W związku z tym, że wiele osób przemieszcza się po terytorium UE, byłoby dla nich dużym ułatwieniem, gdyby wszyscy mieli dostęp do tego samego poziomu usług medycznych niezależnie od tego, w którym akurat kraju przebywają, z jakim statusem, czy jest to pobyt krótszy, dłuższy, czy stały. Sprzyjałoby to też ogólnej spójności: wszyscy w mocniejszym stopniu czuliby się obywatelami Unii Europejskiej posiadającymi dokładnie takie same prawa i takie same możliwości dostępu do tej usługi publicznej. Zdaję sobie sprawę, że uwspólnotowienie służby zdrowia nie jest proste. W listopadzie 2021 roku odbyła się zorganizowana także przez pana posła Włodzimierza Cimoszewicza konferencja na ten temat z udziałem doświadczonych ekspertów w tej dziedzinie. Dyskusja ta zakończyła się wnioskiem, że powstanie jednolitej przestrzeni opieki zdrowotnej UE jest absolutnie realne (w perspektywie jednego pokolenia) i w zasadzie konieczne. Byłoby to kosztowne dla budżetów mniej zamożnych państw (jednak w granicach możliwości), ale z pewnością przyniosłoby korzyści ich obywatelom.
Osobiście zgadzam się z poglądem, że integracja będzie następować, obejmując także obszar spraw społecznych. Rysują się obecnie trzy modele gospodarcze: obok społecznej gospodarki rynkowej w wydaniu znanym w UE, także amerykański – wolnorynkowy, ale odmienny od europejskiego – oraz chiński (prawdopodobnie w przyszłości można będzie go ekstrapolować na większość krajów BRICS). Poza dyskusją jest, że Europejczycy w żadnym wypadku nie będą chcieli zamienić swojego modelu na żaden z tych dwóch alternatywnych. A to będzie wymuszać głębszą integrację wewnątrz Wspólnoty.
Na pewno czekają nas wyzwania dotyczące przyszłości rynku pracy. W konsekwencji upowszechnienia się sztucznej inteligencji wiele zawodów zniknie, powstaną nowe. Implikacje tego procesu będą daleko idące. Jednak Unia Europejska lepiej się zmierzy z tym wyzwaniem niż jakiekolwiek państwo członkowskie z osobna.
Zbigniew Wróbel, przedsiębiorca, menedżer, działacz gospodarczy, m.in. były prezes PKN Orlen SA
Po dwudziestu latach obecności w Unii Europejskiej przychodzi taka refleksja, że wspólnie z innymi jej członkami stoimy obok siebie, trzymamy się za ręce, ale nic więcej nie robimy – tak jakbyśmy nie zauważyli, że sytuacja na świecie dramatycznie się zmieniła. Mam na myśli napięcia międzynarodowe, populizm, który zawłaszczył idee lewicowe, w związku z czym trzeba je na nowo zdefiniować. Uważam, że dzisiaj głównym hasłem powinno być: jak najszybciej zjednoczyć Europę i stworzyć byt państwowy. To jest cel naszych czasów; dla polityków, posłów i wszystkich ludzi troszczących się o jutro regionu, w którym żyjemy. Jeżeli tego nie uczynimy, to przestanie mieć znaczenie, czy Unia ma być socjalna, czy nie – bo jej po prostu nie będzie. Rozsadzą ją siły odśrodkowe, przyczynią się do tego ruchy migracyjne stanowiące wyzwanie, przed którym wszyscy stoimy. I w końcu doprowadzimy do sytuacji, w której będziemy – jak kiedyś Włochy – zlepkiem małych nic nie znaczących państewek.
O tym, czy w powyborczej rzeczywistości da się ułożyć na nowo obszar stosunków między Rzecząpospolitą a Kościołem Rzymskokatolickim, dyskutują: Mirosław CHAŁUBIŃSKI, Ewa DĄBROWSKA-SZULC, Mirosław KARWAT, Tadeusz KLEMENTEWICZ, Robert SMOLEŃ, Danuta WANIEK i Mirosław WORONIECKI.
Danuta Waniek: Jak pamiętamy, stosunki państwo – Kościół stanowiły jeden z wiodących nurtów ostatniej kampanii wyborczej, ze strony partii koalicyjnych padły istotne postulaty i obietnice, idące w ślad za oczekiwaniami wyborców PO, Trzeciej Drogi czy Nowej Lewicy. Najdalej szła w swych hasłach programowych Lewica, opowiadająca się zdecydowanie za państwem świeckim i przestrzeganiem praw kobiet, które w praktyce prawno-politycznej były systematycznie ograniczane przez prawicę na życzenie kleru.
Po ostatnich wyborach otworzyła się droga do zmiany relacji między rządem a Kościołem hierarchicznym. Wielu zwolenników polityki premiera Tuska obawia się jednak zbyt powolnego dokonywania zmian prawnych i to nie tylko z uwagi na różnice wewnątrzkoalicyjne w sprawach światopoglądowych (np. postawa PSL). Należy także brać pod uwagę zapowiadany przez prezydenta opór wobec niektórych rozwiązań ustawowych dotyczących praw kobiet. Andrzej Duda ujawnił już zastrzeżenia w kwestii pigułki „dzień po” (chodzi o ustawowe wyznaczenie granicy wieku w przypadkach jej zażywania – 15 czy 18 lat?). Prawdopodobne jest także wniesienie weta w odniesieniu do dopuszczalności przerywania ciąży do 12. tygodnia.
Z drugiej strony wyraźnie widać, że Kościół hierarchiczny nie zrezygnuje łatwo ze stanu swego posiadania. Nie zauważa zmiany społecznej, jaka się w ostatnich latach w Polsce dokonała. Mam tu na myśli szybko postępującą laicyzację, zwłaszcza wśród najmłodszego pokolenia wyborców, które już nie tylko nie pada przed księżmi na kolana, ale jest bardzo krytyczne w kwestiach wpływu duchowieństwa na bieżącą politykę państwa, sposobu pozyskiwania za bezcen dóbr materialnych, rozchodzenia się głoszonych „wobec bliźnich” wartości religijnych z przestępstwami seksualnymi kleru. Ujawnione przypadki pedofilii wśród księży i ich praktyczna bezkarność przeorały świadomość społeczną w sposób od dawna w Polsce nienotowany.
A mimo to Kościół hierarchiczny działa w myśl znanego hasła „Polacy, nic się nie stało”. Po staremu organizowane są rekolekcje w pomieszczeniach szkolnych, dyrektorzy nadal okazują bojaźliwość wobec decyzji proboszczów, a nauczyciele zobowiązywani są nadal do doprowadzania dzieci na msze do budynków kościelnych. Nie ma zgody kleru na zredukowanie liczby godzin lekcji religii w szkołach i przedszkolach, ani na to, aby lekcje religii odbywały się na początku lub na końcu zajęć. Na dodatek ze strony Ministerstwa Edukacji padają często wewnętrznie sprzeczne zapowiedzi planowanych zmian na gruncie prawnym. Właściwie nie jest jasne, na co szefowa tego resortu ostatecznie się zdecyduje i w jakiej kolejności.
Inną sprawą jest utrzymywanie nadal obecności kapelanów na etatach w administracji państwowej, a funkcjonują oni w straży pożarnej, w służbie więziennej, w policji, w straży granicznej, w szpitalach, wojsku, w Służbie Ochrony Państwa, a nawet w Krajowej Administracji Skarbowej. Rozwiązania te ewidentnie naruszają świecki charakter państwa. Problemem, który należałoby poważnie potraktować, jest obecność biskupstwa polowego w strukturach władzy wykonawczej RP, jak wiadomo – Ordynariat Polowy jest częścią Ministerstwa Obrony Narodowej. W systemie prawnym RP nie znajdziemy takiego przepisu, który stanowiłby podstawę dla akceptacji takiego rozwiązania. Nie doszło do zawarcia osobnego porozumienia władz RP z władzami kościelnymi w sprawie statutu Ordynariatu, chociaż takie postępowanie przewiduje konkordat z 1993 r. Wszelkie „instrukcje” i „dekrety” wydawane wcześniej przez biskupa polowego mają charakter jednostronny. Gdy dawno temu byłam wiceministrą obrony narodowej, odkryłam, że źródłem takiego usytuowania Ordynariatu była…. Bulla Jana Pawła II, czyli głowy Stolicy Apostolskiej.
Według zasięgniętej informacji, ogólne koszty utrzymania ordynariatów i kapelanów w skali roku oscylują dziś wokół 52 mln zł! Myślę, że jest to kolejne wyzwanie dla nowego rządu, ważne chociażby ze względu na sytuację międzynarodową, wywołaną agresją rosyjską na Ukrainę.
Mirosław Chałubiński: Podzielam sceptycyzm co do możliwości wdrożenia słusznych postulatów odnośnie do relacji państwo – Kościół. Nawet istniejące prawo nie zawsze bywa stosowane, a w ramach prawa można doprowadzić do cząstkowej przynajmniej realizacji rozdziału Kościoła od państwa.
Byłem sceptykiem jeszcze przed wyborami i w trakcie wyborów. Nie chodzi bynajmniej o cynizm polityków, którzy skłonni są przesadnie obiecywać, czy zwykłą grę polityczną – lecz o późniejszą możliwość realizacji programów i obietnic, gdy ma się już realną władzę. Przykładami mogą być sprawy aborcji czy sposobów finansowania Kościoła, edukacji. Pamiętajmy też o tym, że rządząca koalicja jest bardzo zróżnicowana pod względem światopoglądowym.
Ponadto w ciągu półtora roku trzykrotnie odbędą się wybory (samorząd terytorialny, Parlament Europejski, prezydenckie) i żadnej partii nie może zależeć na zrażaniu Kościoła, który w Polsce wciąż pozostaje ważnym podmiotem politycznym.
Tadeusz Klementewicz: Według amerykańskiego badacza kultu religijnego Phila Zuckermana, kraje najbardziej zlaicyzowane, z największym odsetkiem ateistów i agnostyków, zaliczają się do najbardziej stabilnych i zdrowych, ich obywatele cieszą się największymi swobodami, tam jest też wyższa jakość życia i większy dobrobyt. Ta prawidłowość załamywała się kiedyś w przypadku Irlandii, a obecnie w Stanach Zjednoczonych Ameryki i w Polsce. Próbując wyjaśnić źródło tej lokalnej nieregularności, poszukujemy osobliwych czynników społecznych czy historycznych. No i właśnie tutaj szukałem podstaw tak charakterystycznej polskiej religijności, głównie o rytualnym charakterze.
Zacznę od przykładu idącego z góry, mianowicie chodzi o mentalność szlachecką ukształtowaną w dobie kontrreformacji. Symbolem w Polsce może być bohater sienkiewiczowski – Kmicic. Tymczasem zachodnioeuropejskim jego odpowiednikiem byłby wówczas Kartezjusz. Jak pisał kiedyś Artur Sandauer, polska kultura jest podszyta jezuickim konwiktem. Drugim czynnikiem braku dążeń emancypacyjnych świeckiego społeczeństwa wobec Kościoła i religii był brak polskiego, autonomicznego mieszczaństwa. Było ono albo pochodzenia niemieckiego, albo żydowskiego. Brakowało więc tej siły społecznej, która w innych krajach stopniowo naciskała na poszerzenie praw osobistych, wolności słowa, uwalniania różnych sfer życia społecznego spod opieki Kościołów. Taką instytucją stało się z czasem coraz sprawniejsze absolutystyczne państwo, którego w Polsce też nie było. To właśnie Kościół stał się jego namiastką czy protezą – przechowywał język, tożsamość zogniskowaną wokół religii, ułatwiał komunikację i trwanie wspólnoty.
Wpływ Kościoła na umysły jest największy w mniejszych, bardziej zamkniętych społecznościach. A faktem jest, że w Polsce stosunkowo duża część społeczeństwa to mieszkańcy miasteczek i wsi. Religia w takich tradycyjnych społecznościach ma głównie charakter rytualny, podtrzymuje więź społeczną. Silna jest tu wciąż sankcja rozsiana wobec outsiderów. Kolejny czynnik jest wyjątkowo ważny. To tradycyjny konformizm Polaków, co najmniej dwustuletni brak odwagi cywilnej w życiu publicznym w efekcie koniecznej lojalności w oporze przeciw zaborczej władzy. Długie tradycje ma też masowe oddziaływanie religijne Kościoła, zwłaszcza po 1945 roku (millenium chrztu, ruch pielgrzymkowy, oazowy), a w ostatnich dekadach kult Papieża-Polaka darzonego, do niedawna powszechnie, uczuciem wzniosłości. Kościół wciąż podtrzymuje wizerunek męczennika, który przechował przez „ciemną noc komunizmu” depozyt wiary i tożsamości narodowej.
Jeśli więc weźmiemy te różne czynniki pod uwagę, staje się bardziej zrozumiałe, dlaczego polityczni reprezentanci polskiej wspólnoty, w niczym praktycznie nie odbiegają od swoich wyborców. Co najwyżej, niektórzy klękają tylko na jedno kolano.
Ale jest jeszcze jeden ważny problem z religią i religijnością. Antropolodzy kulturowi wskazują na pewne napięcie między naszym oczekiwaniem wolności w sprawach przekonań moralnych i światopoglądowych a spójnością społeczeństwa, które wówczas powstaje. Okazuje się, że ewolucyjną rolą, którą religia odgrywała w różnych typach wspólnot, było tworzenie ducha długotrwałej współpracy i współdziałania wśród ich niespokrewnionych członków. Taka grupa, dzięki większej spójności, mogła odnosić sukcesy w rywalizacji z innymi, np. w wojnach plemiennych, w rywalizacji o terytoria łowieckie. Z tego punktu widzenia Kościół polski wpisał się we wcześniejsze słowiańskie obyczaje i wierzenia. Dlatego spoiwo zbiorowej egzystencji, które wytwarzała religia, mimo irracjonalnych podstaw z punktu widzenia racjonalności poznawczej, jest cenne dla trwania wspólnoty. Ale z kolei wspólnota zespolona węzłem religii, jak wskazywał Bertrand Russell, narażona jest na skostnienie, jeśli partia ładu wymusza zbyt dużą dyscyplinę i silne przywiązanie do tradycji. Z kolei liberalni reformatorzy, obdarzający jednostkę zbytnią autonomią, odpowiedzialni są za dezorganizację i atomizację społeczeństwa, jego sproszkowanie – jak mówi Andrzej Szahaj. To rezultat za daleko posuniętego indywidualizmu i egoizmu.
Miałbym jeszcze jedną uwagę dotyczącą miejsca teologii na publicznych uczelniach. Ten specjalny gatunek wiedzy, zwany nauką, konstytuują dwie zasady. Pierwsza – słabej racjonalności (inaczej intersubiektywnej komunikowalności), wymaga jasnego formułowania sądów o świecie. W świetle drugiej, mocnej zasady racjonalności, to co głosimy o świecie, musi przejść sprawdzian intersubiektywnej sprawdzalności. Tymczasem teologia każe „prawdy” przyjmować na wiarę. Swoje kadry Kościół powinien kształcić samodzielnie i we własnych ośrodkach. Natomiast politycy w rozstrzyganiu dylematów moralnych związanych z prokreacją, in vitro, prawami reprodukcyjnymi, związkami partnerskimi itd. – mają obowiązek stać na gruncie nauk medycznych i biologii, a nie teologii. Nie może w Polsce być dalej tak, że widok sutanny łamie nawet najsilniejszy charakter.
Ewa Dąbrowska-Szulc: Jako przewodnicząca Stowarzyszenia Pro Femina, jednej z organizacji, które utworzyły „Federę” (obecnie: Fundacja na rzecz kobiet i planowania rodziny), pesymistycznie oceniam posunięcia państwa, a konkretnie obecnie rządzącej koalicji. Statut SPF, zatwierdzony w listopadzie 1989 roku, daje się sprowadzić do jednego punktu: „prawo do aborcji na żądanie”. Na wszelakich protestach podkreślamy, że kobieta jest człowiekiem – zarodek nie!
Obawiam się, że politycy na dalszy plan odsuwają wywiązanie się z żądań, z jakimi do wyborów w październiku 2023 r. szły młode kobiety. Niestety, niemal wszystkich polityków charakteryzuje „lęk przed sutanną”. Młode wyborczynie są od nich odważniejsze, potrafią w swych protestach zachować się niemal obrazoburczo. Gdy po tych kilku miesiącach od wyborów przysłuchuję się wypowiedziom rządzących polityków, to odnoszę wrażenie, że dla nich nie jest ważne to, co mówią wyborczynie i niektórzy wyborcy, tylko to, co powie ksiądz na kazaniu.
Kler Kościoła Rzymskokatolickiego wie, że władza, odbierająca kobietom decyzję o swej rozrodczości, trzyma za gardło całe społeczeństwo. Nadal mamy taką sytuację, że w Polsce umierają ciężarne kobiety, bo lekarze nie ratują ich, kierując się „klauzulą sumienia”. Położnicy boją się proboszcza, który zarabia na chrzcinach i pogrzebie.
Sterowanie własną rozrodczością przez kobiety jest dla „urzędników pana B.” sytuacją nie do przyjęcia. Stąd utrudnianie dostępności do edukacji seksualnej i antykoncepcji, szczególnie ostatnio sprzeciw wobec pigułki „dzień po”.
Mizoginia Kościoła objawia się także w trudności prowadzenia prac naukowych w dziedzinach określanych jako gender studies, women’s studies. Mało kto odważał się prowadzić doktorat, w którym wystąpi słowo „feminizm”, bo to może być pocałunkiem śmierci. Pojawiały się żądania, by tę część socjologii i badań kulturowych zlikwidować na polskich uczelniach.
Mirosław Woroniecki: Trzeba zacząć od 1918 roku. Młode państwo w okresie międzywojennym, pomijając krótki okres rządu Ignacego Daszyńskiego, kształtowało się wyraźnie jako państwo ideologiczne i o wyraźnym profilu wyznaniowym. Po II wojnie światowej polska specyfika realnego socjalizmu wygenerowała model państwa, w którym z jednej strony mieliśmy promowaną szeroko w sferze publicznej ideologię władzy, a z drugiej strony ideologię narodowego katolicyzmu; przez znaczną część społeczeństwa był on traktowany jako alternatywna idea tożsamościowa, ale i sfera wolności. Po 1989 roku nie wyciągnięto żadnej nauki z obserwacji historycznych; w okresie pontyfikatu Jana Pawła II proces przemian ustrojowych w znacznej części odbywał się przy aktywnym udziale zarówno papieża, jak i hierarchów kościelnych.
Istotny wpływ na kształtowanie pozycji i znaczenia Kościoła katolickiego w Polsce miało uchwalenie ustaw wyznaniowych z 17 maja 1989 roku. Twórca intelektualny obu projektów, czyli profesor Michał Pietrzak, z całą pewnością miał dobre intencje, jednak nie przewidział, że w Polsce mamy do czynienia z monopolizacją sfery wyznaniowej i dodatkowo ofensywą katolicyzmu kreowaną popularnością osobistą papieża, jego pozycją arbitra politycznego w sprawach krajowych oraz realnym naciskiem politycznym ze strony Watykanu. W 1993 roku nagle pojawia nam się, ni z tego, ni z owego, konkordat przyjęty niezgodnie z prawem. W efekcie daleko idącego kompromisu stworzona została Konstytucja, którą może wszyscy zachwycają się po dzień dzisiejszy, chociaż osobiście nie wiem dlaczego. Jej tekst wyraźnie uwidacznia wpływ Kościoła. Według mnie stworzyła ona autostradę do przyspieszonej klerykalizacji kraju.
Można wymieniać jeszcze wiele przykładów aktów prawnych, poza konkordatem i Konstytucją, które wprowadzają uprzywilejowanie religii i ich form instytucjonalnych w każdej nieomal gałęzi prawa, a że historycznie większościowy i ekonomicznie najpotężniejszy Kościół jest głównym beneficjentem uregulowań prawnych i długo jeszcze posiadać będzie wpływ na państwo, to władza państwowa – nawet wyłoniona w opozycji do narodowo-wyznaniowych partii prawicy – musi liczyć się z jego pozycją. Dotyczy to także, a może przede wszystkim całego systemu przysporzeń majątkowych zabezpieczających ogromne przychody tej instytucji, pozwalające cieszyć się poważnym wpływem w społeczeństwie także poprzez setki tysięcy ludzi związanych ekonomicznie z tą instytucją będącą poza strukturą administracji państwowej największym pracodawcą, zleceniodawcą, przedsiębiorcą. Wśród wielu przysporzeń największe znaczenie mają te w postaci nieruchomości pozyskiwanych za ułamek procentu wartości. Zwolnienia podatkowe, opłaty cmentarne, opłaty za usługi religijne, tradycyjna kolekta itp. W tym kontekście Fundusz Kościelny to zupełnie nieistotny fragment finansowania kościołów i związków wyznaniowych (ważniejszy znacznie dla wyznawców mniejszych religii).
Finansowanie Kościoła nie jest jedyną sferą, w której poszukiwać można sposobów na obniżenie jego znaczenia i pozycji w kraju, pod warunkiem jednakże zdecydowanego odejścia od ideologicznego – narodowo-wyznaniowego – charakteru państwa. W tym celu należy jednak nie tylko odbyć poważne studia nad prawem wyznaniowym, przeprowadzić pogłębione badania procesów laicyzacji, wprowadzać regulacje prawne likwidujące konfesyjny charakter stosunków społecznych (tam, gdzie jest to obecnie możliwe), ale i zbudować silne poparcie społeczne dla zmian wraz z promocją nowoczesnego pojęcia patriotyzmu w opozycji do narodowo-wyznaniowej tożsamości kształtowanej na mitomańskiej historiozofii i zaściankowej ksenofobii. Niestety, tej chęci wśród polityków obecnie rządzących nie widać.
Robert Smoleń: Zaskakuje mnie pesymizm, jaki jak dotąd dominuje w naszej rozmowie. Polska jest teraz w kluczowym momencie. Po ośmiu latach autokratycznego eksperymentu mamy teraz do czynienia z procesem odwrotnym. Odbudowujemy ustrój demokratyczny. To stwarza okazję do urządzenia państwa na nowo, właściwie we wszystkich obszarach. W tym wielkim procesie jest także obiektywna potrzeba wytyczenia należnego miejsca dla Kościołów, w tym Rzymskokatolickiego. Nie chodzi przecież o jakieś wojny religijne, tylko po prostu o znalezienie w ogóle instytucji wytworzonych przez społeczeństwo, funkcjonalnej niszy dla instytucji reprezentującej największą wspólnotę religijną.
Pozycja Kościoła słabnie. Wynika to z przemian społecznych, umacniania się postaw racjonalistycznych i rosnącej roli młodych pokoleń, które patrzą na Kościół obiektywnie – jak na inne instytucje w państwie i społeczeństwie. Na to się nakładają skandale w Kościele. Więc pozycja wyjściowa jest nie beznadziejna, tylko korzystna. Włącznie z konkordatem. Jak każda umowa międzynarodowa, może on być renegocjowany albo reinterpretowany (na przykład poprzez odwołanie się do jednostronnej deklaracji rządu W. Cimoszewicza z 1997 r.). Tym bardziej, że w Watykanie zasiada papież Franciszek.
Przy okazji: będę bronił Konstytucji z 1997 roku. Wszystko, co najgorsze, wydarzyło się zresztą przed jej uchwaleniem. Rzecz nie w tym, jakich słów użyto w ustępie 3 artykułu 25, lecz w tym, że państwo jak dotąd nie miało siły, by wdrożyć zapisaną tam ideę. Lepszej, nowocześniejszej, sprawiedliwszej konstytucji nie będziemy mieć albo w bardzo długiej perspektywie, albo… nigdy.
Pewne rzeczy można więc – moim zdaniem – zrobić. Przede wszystkim można ograniczyć transfery na rzecz Kościoła. Mówię o uszczelnieniu funkcjonowania spółek kościelnych, zaprzestaniu dotowania pieniędzmi budżetowymi lub unijnymi inicjatyw w rodzaju prowadzonych przez Tadeusza Rydzyka, urealnieniu PIT, CIT czy wprowadzeniu podatku od kościelnych czynności, które można uznać za czynności cywilnoprawne. Te kwestie majątkowe ludzi emocjonują i irytują. Drugim obszarem jest edukacja. Z jednej strony mamy tu do czynienia z problemem formacyjnym (który paradoksalnie wydaje mi się mniej istotny – bo młodzi ludzie coraz częściej nie chodzą na lekcje religii, a jeśli chodzą, to raczej nie poddają się oddziaływaniu), z drugiej – z wymiarem symbolicznym, chyba dla nas ważniejszym. Trzecią kwestią jest wizualna obecność elementów religijnych w sferze publicznej. Obecny rząd powinien być zachęcany do tego, żeby uznać poglądy filozoficzne czy religijne za prywatną sprawę każdego urzędnika państwowego, która musi być rozstrzygana we własnym sumieniu i nie powinna być wyrażana publicznie. I w końcu czwarty pakiet – prawa i pozycja kobiet, aborcja, model rodziny, przemoc w rodzinie, pedofilia. Stanowią one obszar bardzo nośny medialnie i na pewno w podejmowanych działaniach rząd nie będzie na straconej pozycji.
Ktoś musi te rozwiązania wprowadzać (albo nie wprowadzać), uzgodnić, przygotować itd. Teraz stoimy przed ciekawym testem na to, kto co może, kto ile potrafi. Wybory parlamentarne wykazały zaskakująco mocną pozycję Trzeciej Drogi. Nie wiadomo do końca, w jakim stopniu był to efekt sztucznie wspomagany (przerzucanie głosów w obawie przed nieprzekroczeniem przez nią progu). Ale dzisiaj ten wynik jest wykorzystywany przez konserwatywnych polityków tych formacji jako dowód, że to oni mają rację. Wybory samorządowe pokażą, jakie karty realnie mają w ręku poszczególne człony rządzącej koalicji demokratycznej. W tej sprawie akurat nie jestem optymistą. Lewica jest w trudnej sytuacji, PSL – mocny w lokalnych społecznościach. Po nadchodzących wyborach może się okazać, że siła Lewicy i jej pole manewru może osłabnąć, nie odwrotnie. I na koniec jeszcze powiem, iż nie powinniśmy oczekiwać, że to, o czym tu mówimy, samo się zrobi. Albo że politycy sami to zrobią. Presja społeczna jest potrzebna nieustannie – również na rząd demokratyczny i bliski naszym przekonaniom.
Mirosław Chałubiński: Odnośnie do opinii kolegi Smolenia. Mówiłbym raczej o relatywnym osłabieniu Kościoła w Polsce niż o słabości. Tu pamiętać trzeba o kontrowersyjnych próbach reform Kościoła papieża Franciszka, jak też udziale niektórych polskich hierarchów w skrywaniu afer pedofilskich. A także obecności Kościoła w sprawowaniu realnej władzy od 1989 roku.
Mirosław Karwat: W diagnozie obecnego stanu, jak i perspektyw odwrócenia procesów klerykalizacji życia społecznego w Polsce, mam uczucia mieszane.
Z jednej strony, rzeczywiście widoczny i odczuwalny jest impuls „przebudzenia” i emancypacji kobiet, z kulminacją w fali protestów pod znakiem błyskawicy (Strajku Kobiet) i oczywiście w wyborach 2023, co widać zwłaszcza w młodym pokoleniu. Ale też wśród młodych mężczyzn ci postępowi bynajmniej nie dominują.
Z drugiej strony, wymowny jest dzisiejszy impas w rządzącej koalicji, która zastąpiła autorytarno-klerykalne rządy „Dobrej Zmiany”. Jak widać, ta silna presja na rzecz laicyzacji życia społecznego i państwa nie przebija się w „woli politycznej”. Po raz kolejny potwierdza się rozbieżność między natężeniem i zasięgiem określonych dążeń społecznych (w tym wypadku – progresywno-modernizacyjnych, przeciwnych mentalnym, obyczajowym i prawnym anachronizmom) a ich odzwierciedleniem w politycznych (partyjno-parlamentarnych) reprezentacjach i w układzie sił politycznych. Nasuwa się tu wręcz porównanie do filtrowania czy wytłumienia dążeń do zmiany, na fali których wyrasta większość parlamentarna i rządowa, które jednak po objęciu rządów dla części liderów i establishmentu partyjnego wydają się zbyt radykalne, kłopotliwe. Taki grzech niereprezentatywności społecznej w ukierunkowaniu i jednoznaczności prowadzonej polityki, „wygaszania” oczekiwań i nacisków społecznych towarzyszy III RP od początków do chwili obecnej.
Mamy, co prawda, pierwsze jaskółki (okaże się, czy one „czynią wiosnę”). Jako przykład ruszenia z miejsca potraktujmy zapowiedź ministry Leszczyny, że skończy z sobiepańską „klauzulą sumienia” w praktyce działania lekarzy ginekologów i szpitali.
Ale wskaźnikiem rzeczywistego oddzielenia Kościoła od państwa, przezwyciężenia asymetrii w ich stosunkach narzuconej faktami dokonanymi przez konfesyjnie i wręcz klerykalnie zaprogramowane formacje polityczne, byłoby wykonanie dwóch zadań, jako swoistych testów zapewnienia zgodności stanu rzeczy z Konstytucją. Jedno z nich jest formalnie mniejszego kalibru, a drugie ma już charakter systemowy, ustrojowy.
Czy doczekamy kiedyś „męskiej decyzji” w sprawie krzyża w sali obrad Sejmu, zawieszonego cichcem, nawet nie z powołaniem się na uchwałę większości parlamentarnej (co i tak byłoby aktem sprzecznym z konstytucyjną zasadą i obietnicą neutralnego światopoglądowo charakteru państwa) i nadającego temu miejscu znamiona państwa wyznaniowego? Choćby w postaci pośredniej, kompromisowej formy zrównoważenia jego obecności symbolami innych wyznań. Cóż dopiero pomyśleć o klerykalnym „znaczeniu terenu” w szpitalach, urzędach, szkołach?
Czy doczekamy – tym bardziej – choćby renegocjacji, jeśli nie wypowiedzenia konkordatu? W tym kontekście wróćmy do czynnika oczekiwań społecznych i społecznej presji. Skonfrontujmy z nimi nie tylko tak przełomowe decyzje – punkty zwrotne, ale również takie, które są w zasięgu możliwości i wyobraźni pragmatycznej.
Nie przypadkiem kwestia nauczania religii w szkołach „buksuje”, skoncentrowana na takich sprawach detalicznych i pochodnych jak liczba godzin, oceny na dyplomach szkolnych i umieszczenie tych zajęć na początku lub na końcu dnia szkolnego. A w zawieszeniu lub impasie pozostaje kwestia zasadnicza: czy w ogóle katecheza powinna być prowadzona w budynku szkoły publicznej i to w charakterze przedmiotu nauczania, wyłączonego spod programowego, jak i metodycznego nadzoru władz oświatowych. Jest tak po pierwsze dlatego, że przeniesienie tej indoktrynacji religijno-kościelnej do sal katechetycznych przy parafiach łączy się z niewygodą, utrudnieniami dla rodziców, także tych, którzy – choć są wierzący – woleliby świecką szkołę. A po drugie dlatego, że dla znaczącej (choć może już nieprzeważającej) części środowiska nauczycielskiego – niech nas nie zmyli jego bunt w kwestiach wynagrodzeń, warunków awansu, interesów i praw pracowniczych, autonomii programowej – postulat rozdzielenia (także w przestrzeni) wiedzy i wiary jest zbyt radykalny.
Danuta Waniek: Dziękuję Państwu za tę wymianę poglądów i racji po raz pierwszy w tym gronie. Warto obserwować zjawiska, które towarzyszą laicyzacji polskiego społeczeństwa, bo w nich jest wielka nadzieja. Chcemy, aby refleksje na ten temat regularnie pojawiały się na łamach „Res Humana”.
Nieskrócony zapis powyższej dyskusji jest dostępny w wersji audio w zakładce „Podcasty”.
Na przełomie XX i XXI wieku dokonał się niezwykle szybki rozwój naukowo-techniczny, który przyniósł ze sobą wiele cudownych wynalazków we wszystkich nieomal sferach życia. Równocześnie jednak postęp ten odsłonił swoją drugą, ciemną stronę. Oto bowiem człowiek uświadomił sobie rozmiary szkód, które jego działalność wyrządziła środowisku przyrodniczemu, a tym samym jemu samemu.
Punktem zwrotnym w stosunku człowieka do środowiska naturalnego była rewolucja neolityczna, od której wzięła początek coraz bardziej destrukcyjna działalność Homo sapiens, tworzącego własne sztuczne środowisko życia, czyli kulturę i cywilizację – kosztem przyrody[1]. Postęp naukowo-techniczny wpłynął na sferę bezpieczeństwa człowieka poprzez dostarczanie coraz bardziej niszczących broni, czyniąc je współcześnie narzędziem zniszczenia o wymiarach apokaliptycznych.
Nie jest więc truizmem stwierdzenie, że współczesność stoi pod znakiem narastających zagrożeń i równocześnie podejmowanych prób zaradzenia powstałym sytuacjom, prowadzącym ku zagładzie Ziemi wraz ze wszystkimi zamieszkującymi ją istotami.
Globalne zagrożenia są przy tym wielorakie. Obok wspomnianego niszczenia środowiska przyrodniczego, należy wymienić jeszcze za Światowym Forum Gospodarczym m.in. niepokoje społeczne, głód, ekstremalne zjawiska pogodowe i zmiany klimatyczne, deficyt wody. Niebezpieczeństwo czyha na nas również z Kosmosu. Astronomowie donoszą, iż do naszej planety zbliża się cyklicznie asteroida Apophis o wadze 40 mln ton. 13 kwietnia 2029 roku zbliży się ona do Ziemi jak nigdy dotąd – na odległość nieco ponad 11 tysięcy kilometrów, w skali Kosmosu niezwykle małą. Skutki ewentualnego zderzenia jej z naszą planetą byłyby katastrofalne: powstałby krater o średnicy 1 kilometra i głębokości 550 metrów. Siła wyzwolona przez zderzenie byłaby 5 tysięcy razy większa aniżeli bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę. Należy przy tym zauważyć, że tego rozmiaru asteroidy zderzają się z Ziemią średnio co 80 tysięcy lat.
Mówiąc o zagrożeniach szeroko rozumianego bezpieczeństwa współczesnego człowieka należy wskazać także na problem szans przetrwania Homo sapiens w zdegradowanej przez niego biosferze. Jest to problem złożony i wieloaspektowy. Zwróćmy więc jedynie uwagę na jeden z aspektów, jakim jest wykorzystywanie zasobów naturalnych biosfery przez ludność świata. O skali tego zjawiska niech zaświadczy następujące porównanie. Otóż gdyby cała światowa populacja Homo sapiens zużywała dobra naturalne Ziemi na poziomie mieszkańców USA, potrzeba byłoby ponad pięciu planet; Wielkiej Brytanii lub Francji – około trzech; Chin – 0,8; Indii – 0,4[2].
Konsumpcyjne apetyty Homo sapiens wzrastają w postępie geometrycznym, czemu sprzyja rozwój technicznych narzędzi produkcji. Nadmiernemu konsumpcjonizmowi muszą zaś towarzyszyć zniszczenia biosfery. Tym bardziej środowisko jest zagrożone, że mamy równocześnie do czynienia z erupcją demograficzną. W następstwie mamy więc do czynienia z takimi zjawiskami zagrażającymi egzystencji człowieka jak wylesienie planety, pustynnienie, zanik i wypłycanie jezior, degradacja gleb, ubytek zasobów słodkiej wody, spadek różnorodności biologicznej, straty lądowej części ziemi w konsekwencji ocieplania klimatu. Według większości demografów i ekologów, wszystko to prowadzi do przekroczenia pułapu pojemności biosfery, poza którym nie będzie szans zaspokojenia potrzeb populacji ludzkiej.
Czy jest możliwe powstrzymanie zbliżającej się totalnej katastrofy? W świetle dotychczasowych działań rządów państw cywilizacyjnie najbardziej rozwiniętych, odpowiedź na tak sformułowane pytanie musi być przecząca. Stąd też należy zgodzić się z tymi opiniami, które wskazują na brak zainteresowania rządzących kwestią radykalnej poprawy stanu biosfery lub chociażby tylko powstrzymaniem tempa jej dalszej degradacji, gdyż wiązałoby się to z koniecznym ograniczeniem dalszego wzrostu gospodarki i społecznej konsumpcji.
Mówiąc o ujemnych skutkach dynamicznego rozwoju cywilizacji naukowo-technicznej na biosferę człowieka, nie można pominąć aspektu poznawczo-psychologicznego, a więc szkód wyrządzanych w sferze życia psychicznego i społecznego. Oto bowiem mamy do czynienia z postępującą reifikacją człowieka, pozbawieniem go statusu osoby ludzkiej, zagubieniem w anonimowym społeczeństwie produkcyjno-konsumpcyjnym. Następuje spłaszczenie hierarchii wartości, ich redukcja wyłącznie do rzeczy materialnych. Warto w tym miejscu zaznaczyć, iż zalążki tego procesu sięgają już XIV wieku. Od tego bowiem czasu w kulturze i umysłowości europejskiej mamy do czynienia z dokonującym się przechodzeniem od poznania prawdziwościowego do poznania nastawionego na efektywne urządzanie się człowieka w świecie. Konsekwencją tego było i nadal pozostaje, a nawet intensyfikuje się, systematyczne odchodzenie od filozoficznego nastawienia ludzi do świata, tak charakterystycznego dla tradycji kultury antycznej i zastępowania go nastawieniem czysto praktycznym. To zaś w swej istocie musi implikować nie tylko agresywny charakter pytań sformułowanych na gruncie poznania naukowego, ale również objawia się w postaci agresywnych zachowań w sferze życia społeczno-politycznego[3].
W taki sposób sformułowany przez Francisa Bacona utylitarystyczny pogląd na wiedzę stał się głównym przesłaniem mentalności technokratycznej, ucieleśnionej w prawie doskonałej postaci przez technopol, zdefiniowany przez Neila Postmana jako pewien stan kultury i umysłu, polegający na deifikacji techniki, a zatem w technice odnajdujący ostateczne racje dla kultury[4].
Opisany zabieg technokratyzacji poznania i kultury jest zagrożeniem nie tylko sfery umysłowości współczesnych ludzi głównie z powodu fragmentaryzacji dostarczanej informacji, ale także prowadzi w prostej linii do dezintegracji ludzkiej osobowości[5]. Skutkiem tego jest również szerzenie się postaw agresji w relacjach interpersonalnych.
Aby zapewnić ludzkości bezpieczeństwo we wszystkich jego wymiarach należy więc zrezygnować z paradygmatu technokratycznego i w jego miejsce zaakceptować humanistyczną dyrektywę poznawczą, w myśl której wartością najwyższą jest osoba ludzka i jej ekosfera[6]. Oznacza to, że obok wymogu poszukiwania coraz bardziej efektywnych metod i technik zapewnienia bezpieczeństwa, wzrasta znaczenie i rola zabiegów, których celem jest kształtowanie intelektualno-moralnej formacji człowieka. Składa się na nią określony system nauczania i wychowania, którego podstawę i dyrektywę gnozeologiczną powinna stanowić filozofia – w jej teoretycznej (ontologia i historia idei) oraz praktycznej (etyka i polityka) części. W filozofii bowiem zawiera się postulat zmiany sposobu myślenia i postępowania człowieka względem otaczającego go świata, a więc postulat nowego, wychodzącego naprzeciw obecnym i przyszłym wyzwaniom, paradygmatu wychowania dla bezpieczeństwa i pokoju, życia w harmonii z naturą.
Jest to zarazem postulat odpowiedzialności człowieka za siebie i świat, zakładający konieczność odnalezienia sensu istnienia w technicyzującym się świecie. Konieczność tę generuje postęp naukowy i techniczny. Rodzi on bowiem pokusę zawładnięcia owym sensem. „Jest prawdą – pisał w związku z tym przed laty Heinz Jonas – że natura przedstawia się często jako coś niestałego i antagonistycznego, a więc domaga się opanowania przez rozum. To właśnie rozum ludzki towarzyszy lub nadaje sens rzeczywistości. Jednakże powstaje u człowieka ogromna pokusa postawienia siebie za miarę wszechrzeczy i odmówienia globalnego sensu rzeczywistości, którą przetwarza (…). Postęp naukowo-techniczny wprowadza nowe warunki ludzkiego istnienia, a przez to i nowy sposób stawiania pytań o miejsce człowieka w świecie i w stosunku do Boga. Wraz z postępem naukowo-technicznym człowiek uświadamia sobie własną moc stwórczą, możliwości kreatora i autokratora, które do tej pory były atrybutem Boga”[7].
W związku z tym rodzi się pytanie o sposób, w jaki człowiek może ocalić siebie i świat przed zgubnymi skutkami własnych zachowań? Pytanie to nabiera tym większej wagi, gdy weźmie się pod uwagę fakt, iż człowiek z racji swej rozumności jest powołany do zarządzania danym mu światem. Jak zatem pogodzić cywilizacyjną misję człowieka z nakazem dbałości o bezpieczeństwo ekologiczne i własną egzystencją biologiczną i kulturową?
W postawionym pytaniu zawiera się formalny problem natury ontologiczno-aksjologicznej, który musi intrygować umysł ludzki, implikując rozmaite odpowiedzi o zabarwieniu optymistycznym i pesymistycznym. Przykładem tej drugiej jest zapewne wypowiedź sprzed laty Martina Heideggera, który w wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Der Spiegel” w dniu 23 września 1966 roku wypowiedział znamienne słowa: „Tylko Bóg mógłby nas jeszcze uratować”[8]. Podobną opinię wyraził cytowany wcześniej H. Jonas. Widzi on rozwiązanie problemów cywilizacji technologicznej i wynikających z niej zagrożeń na fundamencie „zasady odpowiedzialności”, która pociąga za sobą imperatyw etyczny na wzór imperatywu I. Kanta: „Postępuj tak, aby skutki twojego działania odpowiadały możliwości przetrwania autentycznie ludzkiego życia na ziemi”[9]. Jeszcze bardziej stanowczo wypowiada się André Malraux, według którego wiek XXI będzie religijny albo go nie będzie. Do słów tych można dodać: „będzie to wiek etyki albo go nie będzie”. Chodzi tu rzecz jasna o etykę budowaną na autentycznej i solidnej antropologii filozoficznej[10].
Z przytoczonych opinii można wywieść wspólny wniosek, że powrót do norm i etyki odpowiedzialności staje się dzisiaj conditio sine qua non możliwości zabezpieczenia autentycznie ludzkiej i bezpiecznej egzystencji człowieka w dobie wielorakich zagrożeń.
Jednym z warunków realizacji wymienionych postulatów jest pilna potrzeba wyrugowania ze świadomości społecznej ugruntowanego od czasów Oświecenia światopoglądu skrajnie racjonalistycznego, wspartego na wiodącej idei nieograniczonego postępu i opartego w zakresie ekonomii na zasadzie maksymalizacji zysku, a w życiu społecznym na zaspokajaniu coraz większej liczby potrzeb i gromadzeniu jak największej ilości dóbr materialnych. Innymi słowy, pilnej weryfikacji wymaga obowiązująca dotychczas zasada zysku i korzyści, osiąganych zarówno poprzez bezwzględną eksploatację ekosfery, jak też w wyniku niesprawiedliwego podziału dóbr i negatywnych skutków wolnego rynku[11].
Należy wszakże pamiętać o tym, że realizacja wymienionych wyżej postulatów nie jest zadaniem łatwym do wykonania. Jest to bowiem proces złożony i wieloaspektowy, zarówno gdy idzie o ich treść, jak też sposób realizacji. Rzecz sprowadza się bowiem głównie do potrzeby przekreowania sposobu myślenia i wartościowania, przyjęcia nowych norm i zmiany ludzkich zachowań[12]. Jakże często bowiem, kierując się zrozumiałą troską o spełnienie obowiązujących zasad i parametrów, technicy i ekonomiści oraz politycy zapominają o aspektach i wartościach moralnych.
Uwaga ta odnosi się w głównej mierze do ludzi tworzących technikę i wykorzystujących jej wytwory. Technika, będąca fundamentalnym składnikiem współczesnej cywilizacji, generuje zmiany w sferze aksjologii, prowadząc do istotnych przemieszczeń środków i celu w społecznej hierarchii wartości. Sytuację tę można opisać w następujący sposób: „O ile ja panuję nad narzędziem, wypełniam świat moim czuciem i rozumieniem; gdy narzędzie góruje nade mną, wówczas jego struktura mnie urabia i wpływa również na wyobrażenie, jakie mam o sobie samym”[13]. Dramat współczesnego człowieka wyrażony w tak lapidarnej formie musi skłaniać do wniosku, że kluczem niezbędnym do rozwiązania dylematów egzystencjalnych współczesnych ludzi w świecie poddanym technicyzacji, jest właściwe, tj. adekwatne do wyzwań i zagrożeń, wychowanie człowieka.
Zadanie to w pierwszym rzędzie stoi przed rodziną jako podstawową komórką życia społecznego i środowiskiem kształtującym osobowość młodego człowieka, jego sposób wartościowania i zachowania. W rodzinie jednostka ludzka uczy się odpowiedzialności moralnej za siebie i drugich ludzi. Wynika to bowiem z faktu, że rodzina jest grupą społeczną spełniającą zarówno funkcję wychowawczą wobec swych członków, jak również funkcję społeczną. Na gruncie socjologii strukturalnej i funkcjonalnej twierdzi się, że nie można zrozumieć istoty i funkcjonowania rodziny bez jej związków ze społeczeństwem lokalnym, a nawet globalnym. Emil Durkheim twierdził wręcz, że rodzina jest wynikiem organizacji społecznej. Podobne stanowisko zajmował Claude Lévi-Strauss. W swej książce Elementarne struktury pokrewieństwa (Les structures élementaire de la parenté, 1949) rozwija on tezę, wedle której, ponieważ podstawą każdego społeczeństwa jest wymiana, to zakaz kazirodztwa przyjął się we wszystkich społecznościach, szczególnie najbardziej archaicznych. Zakaz ślubu z członkiem rodziny i poślubienie członka innej rodziny lub innej grupy społecznej sprzyjały m.in. zachowaniu pokojowych stosunków, pozyskiwaniu dóbr materialnych i prestiżu społecznego. Z kolei amerykański socjolog Talcott Parsons kreśląc wizję powstania i przemian struktury i funkcji rodziny dowodził, że jej rozwój był związany z przemianami gospodarczymi współczesnego społeczeństwa, tj. industrializacją, urbanizacją, z rozszerzaniem systemu pracy, zmianami funkcji rodziny. Ewolucja tych funkcji przebiega od funkcji produkcyjnej do współczesnych funkcji: reprodukcyjnej, socjalizacyjnej, zaspokajaniu potrzeb duchowych swoich członków.
We współczesnym świecie zmaterializowanych wartości i dążeń ludzi zredukowanych do osiągania z reguły doraźnych sukcesów zawodowych, ważna rola przypada rodzinie w realizacji potrzeb duchowych człowieka. Chodzi zwłaszcza o ukazanie człowiekowi, zagubionemu w zgiełku życia, nastawionemu ekstrawertycznie – drogi prowadzącej do odnalezienia samego siebie, właściwego celu życia. Innymi słowy, rodzina może dopomóc w znalezieniu własnego miejsca pomiędzy światem wartości moralnych a rzeczywistością materialną, pomiędzy sacrum i profanum. Jedynie bowiem z tej perspektywy można zrozumieć paradoks człowieka, którego nie są w stanie do końca opisać traktaty naukowe i filozoficzne[14]. Mówi się nawet za św. Tomaszem z Akwinu o człowieku jako bycie pochodzącym od Boga. Tę prawdę wyraził św. Paweł w zdaniu: „W Nim bowiem żyjemy, poruszamy się i jesteśmy…” Myśl tę odnajdujemy, paradoksalnie, nawet u K. Marksa w jego krytyce filozofii prawa Hegla, choć twórca marksizmu nie zdawał sobie w pełni sprawy z tego, jak głęboko ujawnił prawdę, że w człowieku spotyka się Istotę Najwyższą[15]. Proklamując ateizm – zauważa ks. Tomasz Stępień – Marks był w rzeczywistości anonimowym teistą[16].
Konieczność poszukiwania właściwej odpowiedzi na pytanie „kim jest człowiek” dyktowana jest dziś przede wszystkim postępującym kryzysem duchowym świata, będącym w dużym stopniu następstwem szybkiego postępu naukowo-technicznego, który odsłonił nie tylko możliwości realizacji wielorakich potrzeb człowieka, ale także drugą, negatywną stronę w postaci zagrożenia fundamentalnych podstaw istnienia ludzkości i świata.
W tym kontekście jawi się coraz wyraźniej problem należytego zdefiniowania kondycji duchowej człowieka jako twórcy i dysponenta mocy przez niego tworzonych. Problem ten najwyraźniej jawi się dzisiaj w kontekście rozważań nad ekosferą, gdyż negatywne efekty ludzkiej aktywności cywilizacyjnej są najbardziej widoczne i odczuwalne. Dlatego też coraz powszechniejsze staje się przekonanie, że kryzys ekologiczny zaczyna się we wnętrzu człowieka, będąc skutkiem zagubienia przezeń właściwej relacji między nim a środowiskiem. Niedostrzeganie tej kwestii i ograniczanie poszukiwań środków przeciwdziałania postępującej degradacji ekosystemów wyłącznie do działań techniczno-inżynierskich, czy też analiz i propozycji wypracowywanych przez polityków gospodarczych i ekonomistów, jest uproszczeniem sprawy, gdyż pomija się wówczas ważny, a może nawet decydujący o powodzeniu przedsięwzięć proekologicznych, wymiar antropologiczny – w jego filozoficznym i teologicznym opracowaniu. Ekosfera, w której umiejscowiona jest egzystencja człowieka, wymaga ochrony, gdyż ma służyć jego osobowej godności i życiu, będąc naturalnym jego domem (oikos), którego „stan techniczny” ma wpływ na biolog